Polska z perspektywy społecznej mobilności :)

Mobilność społeczną można postrzegać jako jeden z celów liberalnej polityki społecznej, idący krok w krok za dążeniem do gospodarczej i społecznej modernizacji.

Polska stanowi rażący przykład przepaści między wiedzą akademicką popartą badaniami nad mobilnością społeczną a retoryką polityczną. Do kluczowych cech społeczno-politycznej struktury w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat należy gwałtowne przejście od autokratyzmu i etatyzmu do kapitalizmu i liberalnej demokracji. Tej transformacji towarzyszyła szeroka opieka socjalna prowadząca do pasywności – po części był to relikt dawnej ery komunistycznej, ale stanowiło to również pewną formę rekompensaty dla tych, którzy zostali najbardziej dotknięci gwałtowną modernizacją kraju.

Mobilność społeczna w Polsce po 1945 roku była na podobnym do krajów zachodnich poziomie. Duża liczba ofiar wojny, zwłaszcza wśród elit, otworzyła nowe możliwości dla niższych klas, podobnie jak wymuszona industrializacja i migracje ze wsi do miast. W czasach reżimu komunistycznego, państwo stosowało polityczne lub klasowe kryteria w odniesieniu do społecznej mobilności: ludzie z „właściwym” pochodzeniem (klasa pracująca, chłopi) dostawali dodatkowe punkty na egzaminach wstępnych na wyższe uczelnie, podczas gdy przedstawiciele inteligencji nie mieli możliwości pracować w zawodach takich jak prawnicy czy urzędnicy. Po 1989 roku zastąpiono to kryterium „merytokratycznym”. Społeczna mobilność we wczesnych latach 90-tych osiągnęła nowy szczyt, zarówno strukturalnie (powstała cała nowa klasa średnia), jak i w wymiarze indywidualnym.

Obecny system opieki społecznej nie dostarcza bodźców motywujących do wertykalnej społecznej mobilności, a jednocześnie nie zapewnia tym, którzy znajdują się na samym dole drabiny społecznej wystarczających szans. Niestety w tej dziedzinie przeprowadzono niewiele reform. Krótkoterminowe cele polityczne przeważają nad długotrwałymi korzyściami dla całego kraju.

Mobilność społeczna – badania

Głównym czynnikiem w analizie społecznej mobilności jest społeczna pozycja ojca w porównaniu do pozycji, jaką zajmuje syn. Henryk Domański podzielił społeczeństwo na sześć podstawowych segmentów: inteligen­cji i menadżerów, pracowników umysłowych niższego szczebla, właścicieli firm, robotników wykwalifikowanych, robotników niewykwalifi­kowanych oraz rolników obejmujący robotni­ków rolnych i właścicieli gospodarstw. Upadek komunizmu zaowocował zwiększoną mobilnością społeczną, jako że socjalizm miał na celu zmniejszenie społecznych barier w odniesieniu do kompetencji. Według Domańskiego (2000) i badań przeprowadzonych przez Meyera (1979) i Słomczyńskiego (1989) pozycja ojca wpływała w większym stopniu na pozycję syna w Stanach Zjednoczonych niż w Polsce.

Poziom społecznej mobilności w Polsce wzrósł z 62% populacji w 1982 roku do około 70% w roku 2002. Rolnicy charakteryzują się najniższym wskaźnikiem mobilności społecznej w porównaniu do innych grup. Podobnie jak w innych krajach, dziewięciu na dziesięciu z nich odziedziczyło status po ojcu, w 1987 roku proporcje te wynosiły czterech z pięciu, a w 2002 roku trzech z czterech. Jednocześnie między 1982 a 2002 rokiem liczba rolników spadła z 25% do 12% siły roboczej.

W roku 1982 jedynie 10% inteligencji miało takie pochodzenie jak ich ojcowie, w 2002 roku wskaźnik ten przekroczył 20%. Wzrasta liczba osób z wyższym wykształceniem, ale tylko około 30% z nich pracuje w typowych dla inteligencji zawodach. Nieustannie wzrasta zapotrzebowanie na określony rodzaj zawodów – wymagający więcej kwalifikacji, ten popyt musi być spełniony przez rosnącą liczbę inteligencji i menadżerów, co sugeruje, że te kategorie społeczne są bardziej otwarte dla ludzi pochodzących z kurczących się warstw (takich jak rolnicy).

Właściciele firm mają bardzo zróżnicowane pochodzenie. W 2002 roku tylko 7% z nich miało taki sam status jak ich ojcowie, dla porównania w 1982 roku ten wskaźnik wynosił 27%. Ten sektor praktycznie nie istniał w czasach komunizmu, więc sektor prywatny w czasach kapitalizmu musiał rekrutować swoich przedstawicieli z innych, zazwyczaj niższych klas.

Domański dochodzi do wniosku, że dwie dekady demokratycznej Polski przyniosły w rezultacie rosnące zapotrzebowanie na inteligencję i pracowników wykwalifikowanych, a także większe otwarcie dla właścicieli firm prywatnych.

W pierwszej dekadzie transformacji (1987-1998) inteligencja była klasą najbardziej uprzywilejowaną jeżeli chodzi o edukację. Ponad 50% ludzi z wyższym wykształceniem w 1998 roku stanowiło część inteligencji (prawie 20-procentowy wzrost w porównaniu z 1987 rokiem). Ta liczba spadła jednak gwałtowanie do 20% w roku 2002, kiedy to klasa społeczna urzędników obejmowała 23% ludzi z wyższym wykształceniem, co było najwyższą liczbą w jakiejkolwiek klasie.

Domański wyjaśnia, że za sprawą tego edukacyjnego boomu, który miał miejsce w Polsce, na początku przedstawiciele inteligencji byli najlepiej przygotowani, żeby kształcić się na wyższych uczelniach (z ich symbolicznym kapitałem, środkami i niemniej ważnymi aspiracjami). Dla inteligencji nie ma alternatywy dla wyższej edukacji jeżeli nie chce ona utracić swojego statusu społecznego, ma więc motywację do dalszego kształcenia się większą niż w innych klasach. Rosnący popyt na edukację wyższą doprowadził do gwałtownego rozwoju prywatnych uczelni i umożliwił studiowanie ludziom pochodzącym z różnych grup społecznych, redukując tym samym społeczną hierarchię. Nierówności ekonomiczne w Polsce wzrosły znacząco od 1989 roku, pomijając spadek w połowie lat 90-tych. Obecnie ma to ścisły związek z kwalifikacjami i poziomem edukacji, co, według Domańskiego, jest oznaką merytokracji rozwijającej się w Polsce.

Przykłady z Diagnozy Społecznej

Wyniki diagnozy społecznej wykazały, że:

  • Wzrósł odsetek młodych ludzi w wieku między 7 a 15 rokiem życia uczęszczających do szkoły (z 94% do 98% w całym kraju od 2005 do 2007 roku).
  • Aspiracje Polaków w zakresie wyższego wykształcenia znajdują swoje odzwierciedlenie we wzroście liczby ludzi w wieku 20-24 lata studiujących na uczelniach i w trybie zaocznym z 58% w 2005 roku do 61% w 2007 roku.
  • Prawie 29% gospodarstw domowych w 2007 roku zrezygnowało z kupienia książki z powodu kłopotów finansowych, prawie 10% mniej niż w 2005 roku.
  • Mniej niż 8% gospodarstw domowych wyszło z biedy w lutym 2007 roku w porównaniu do 2005 roku.

Nierówności społeczne i postrzeganie mobilności społecznej

Po 1989 roku poziom nierówności w Polsce wzrósł. Jak wskazuje Czapiński, rezultatem nie było to, że biedni mieli mniej szans wspięcia się po ekonomicznej drabinie dobrobytu niż bogaci. Dochód 20% najbiedniejszych gospodarstw w Polsce rósł szybciej niż 20% najbogatszych, na początku, jak i na końcu roku 2000. Dystans między najbogatszymi i najbiedniejszymi grupami pozostaje na tym samym poziomie, co według Czapińskiego oznacza, że „Polacy poprawiają poziom swojego życia nie kosztem innych, ale razem z innymi”. Indeks Gini dla Polski wynosi 0.40 – podobnie jak w Wielkiej Brytanii. Transformacja nie zmieniła w znaczący sposób mobilności społecznej w odniesieniu do zawieranych małżeństw czy życia społ
ecznego. Otwartość struktur społecznych i międzypokoleniowa mobilność pozostała na podobnym poziomie jak wcześniej. Hierarchia stanowi raczej źródło stabilności niż konfliktu w relacjach społecznych – podsumowuje Domański.

Mimo dobrze uargumentowanych hipotez, międzypokoleniowa mobilność nie wpłynęła na poglądy na demokrację, transformację, kapitalizm, dystrybucję bogactwa, wybory polityczne i tak dalej, co udowadnia Domański na podstawie badań przeprowadzonych między 1982 a 2002 rokiem. Ogólnie rzecz biorąc polskie społeczeństwo popiera egalitarne polityki. 4/5 respondentów zgodziło się ze stwierdzeniem „różnice w dochodach są zbyt duże” w 1992 roku. Prawie 75% poparło rządowe próby zmniejszania tych różnic w 1992 roku, odsetek ten wzrósł do prawie 86% w roku 2002.

Wysoki poziom bezrobocia na początku XXI wieku i pogarszająca się sytuacja gospodarcza z pewnością odegrały znaczącą rolę we wzroście poparcia dla interwencjonizmu. Jednocześnie aż 90% dorosłych Polaków uważa, że osobisty sukces opiera się przede wszystkim na indywidualnych osiągnięciach. Wydaje się więc, że zasady kapitalizmu w Polsce są akceptowane, ale ich rezultat w postaci podziału na wygranych i przegranych już mniej.

Tłum. Martyna Bojarska

Wspólny plan Tuska :)

Odpowiedzialność za efekty swoich działań, sprzeciw wobec Polexitu, mam w sercu małe miasteczka. To przesłanie Tuska do działaczy PO, ale de facto do zwolenników opozycji. Nie róbcie wyskoków dla chwilowej popularności. Bo stawka jest zbyt wielka. Rządy PiS, a w konsekwencji wyjście Polski z Unii Europejskiej. 

Płońsk – czyli podkreślenie, że PO to nie tylko partia wielkomiejskich elit – miał być rodzajem ekspiacji za wcześniejsze niewystarczające dostrzeganie problemów prowincji. Podobnie jak zaproszenie Pawła z Kościana, który na Campusie Polska pytał jak skłonić młodych do powrotu do małych miasteczek, a otrzymał wykład o miłości do lokalności. Rozwiązaniem ma być postawienie na samorząd, dobre kadry i pieniądze – które dziś PiS rozkrada i centralizuje w Warszawie. 

Tusk część przemówienia poświęcił zaadresowaniu problemów jakie w ostatnim czasie dostrzegł z przekazem swojej partii – z efektowną próbą pomocy uchodźcom Franka Sterczewskiego (nie wymienionego z nazwiska) i “piłowaniem” przywilejów katolików, czyli skrótem myślowym z Campusu Polska Sławomira Nitrasa. Zapewnienia o dostępności służby zdrowia, także dzięki nowym technologiom i mobilności miało z kolei ograniczyć straty na froncie wypowiedzi Tomasza Grodzkiego o konieczności redukcji liczby szpitali. 

Umiejętnie przeszedł w ten sposób od obrony do kontrataku, odwołując się do swoich tradycyjnych korzeni (opowieść o chrzcinach) i wbijając szpilę Rydzykowi i biskupom broniącym pedofilów. Odpowiedzialność, w rozumieniu Tuska, ma polegać na tym, że “wyskoki” i pogoń za chwilową popularnością nie będą powodować odchylania się od linii, która może przynieść zwycięstwo nad PiS. Czyli linii Tuska. 

Chleb z początku konwencji, którym burmistrz Płońska przywitał przewodniczącego PO okazał się pretekstem do uderzenia w Morawieckiego i Kaczyńskiego, którzy cen chleba nie znają, ale za ich rządów ten zawsze drożeje. A Suski z kolei nie musi interesować się cenami masła. 

Myślę, że wielu widzów transmitującej konwencję PO na żywo TVP Info (z krwiożerczymi paskami) mogło w tym momencie podrapać się po głowie i stwierdzić – “może i faktycznie ma wilcze oczy, ale akurat tu trafił w dziesiątkę”. Podobnie jak z mieszkaniem “za milion” zamiast zbudowanym milionem mieszkań. Czy żartami z Kukiza, który dał się kupić głosując za antykorupcyjną ustawą “od następnej kadencji”. To wpada w ucho i będzie podawane dalej. 

Największe działa Tusk zachował na koniec. “Nie możemy stracić z oczu tego, że PiS chce nas wyprowadzić z Unii Europejskiej”. Trzeba przyznać, że konfrontacją z Unią werbalizowaną przez Terleckiego i Suskiego PiS zrobił bardzo wiele, żeby tę piłkę wystawić Tuskowi do pustej bramki. 

Nie ma lepszego i bardziej mobilizującego szerokiego frontu niż sprzeciw wobec wyjścia z UE. Około 80% Polaków się temu sprzeciwia. Tusk zaproponował PiS-owi sprawdzam. Proponując zmianę konstytucji w taki sposób, żeby nie można było wyprowadzić Polski z UE bez większości 2/3 głosów w sejmie, zmusza PiS do określenia się. A swojej stronie zapewnia mobilizację i centralne, spajające ogniwo szerokiego obozu opozycji. Sprzeciw wobec PiS, to sprzeciw wobec wyjścia z Unii i tak dla przynależności do Europy. Pisałem o tym w innym miejscu, blisko trzy lata temu – zainspirowany pierwszą dłuższą rozmową z Tuskiem na Igrzyskach Wolności 2018. I dziś uważam ten postulat za jeszcze istotniejszy i emocjonalnie nośny niż wtedy. 

Tusk widzi siebie jako postać, która – dzięki swojej charyzmie i sile – zapewnia poparcie wielkich miast, jednocześnie ograniczając ich progresywne oczekiwania. Dzięki czemu ma możliwość nawiązywania kontaktu ze „zwykłym wyborcą” przekonania Polski małomiasteczkowej, że opozycja to nie są lewaki z Placu Zbawiciela tylko ludzie tacy jak oni, którzy potrafią rządzić, znają samorząd, potrafią zadbać o gospodarkę, a do tego nie kradną (a przynajmniej nie tyle co PiS). 

Stara polityka na nowe czasy

Rzecz w tym, że od ostatnich zwycięstw PO elektorat tej partii bardzo się zmienił. Stał się dużo bardziej progresywny od jej działaczy. Oczywiście znaczna część wyborców i tak zagłosuje na najsilniejszy anty-PiS. Ale część, bez dodatkowych zachęt – w postaci wyrażenia swoich poglądów w kwestiach praw kobiet czy rozdziału Kościoła od państwa -już niekoniecznie. 

Podobnie oczekiwania najmłodszych wyborców rozmijają się zupełnie z tym, co na scenie zagrał Tusk. Złote hity – przy których bawią się jeszcze niektóre czterdziestolatki, ale dla dwudziestolatków brzmią jak dla mnie przedwojenne szansony. Dziś politykę robi się nieco inaczej niż w czasach, kiedy Tusk “szedł środkiem polskiej drogi”. Gra się nie tylko środkiem boiska, ale skrzydłami, umiejętnie generując i wykorzystując emocje w sieci, tworząc tam przewagę i przekonując niezdecydowanych czy niezainteresowanych silnie polityką, segmentując wyborców – do jednych przyjeżdżając z chlebem i solą, do innych z tęczą i klimatem. Trzeba mieć – tylko i aż – zdolność, żeby opowiadać siebie – a nie dać się opowiadać innym. Czyli panować nad narracją. 

Metoda Tuska, to pomysł na budowę szerokiego obozu centroprawicy. Nie widzę żadnych  programowych przeszkód dla których Hołownia czy Kosiniak-Kamysz nie mogliby klaskać na konwencji PO w Płońsku. Ona wręcz przypominała trochę w formie (to nie jest zarzut, przeciwnie) niektóre zjazdy PSL. Obawiam się jednak, że dla tych środowisk sojusz z PO oznaczać będzie pocałunek śmierci i duże straty, niezależnie od tego ile razy Tusk podkreślać będzie swoje przywiązanie do wiary chrześcijańskiej i obrony granic. Wiek emerytalny, propaganda TVP, polityka socjalna PiS na kontrze do zaciskania pasa przez PO – dla pewnej grupy wyborców, do których kiedyś trafiał i dziś uparcie zwraca się Tusk, jest on po prostu nie do strawienia. 

Nie bardzo wiadomo też kto miałby, mówiąc brzydko, obsłużyć wyborców liberalnych i progresywnych, którzy stanowią dziś większość elektoratu opozycji. Kto ma przemówić do ich emocji? Bo na samym Polexicie (szczególnie kiedy PiS podkuli ogon w nadziei na fundusze) do zwycięstwa się nie dojedzie – choć zdolność do strzałów w kolano Kaczyńskiego wydaje się niewyczerpana. 

Tusk ewidentnie nie, Trzaskowski – chyba nie ma takiej koncepcji. Nowoczesna, Zieloni? Z całą sympatią, ale niestety nie są to podmiotowe środowiska w niewyrazistym konglomeracie Koalicji Obywatelskiej. Teoretycznie mogłaby to być lewica, dla której konserwatywna kotwica Tuska powinna być możliwością przebicia 12% poparcia z ostatnich wyborów. Jednak w obecnej formie lewica bardziej zajmuje się sobą i walką “z libkami”, a w perspektywie 2023 roku staraniem o przekroczenie wyborczego progu. 

Wybory prezydenckie pokazały, że jest miejsce dla nowej, dużo bardziej liberalnej niż dziś PO i Tusk, koalicji. Po improwizowanej kampanii zabrakło kilkuset tysięcy głosów, ale to i tak był najlepszy wynik opozycji od 2015 roku. Jak na razie Tusk zrobił niewiele, żeby tę nową koalicję odbudować i pokazać, że jego ewentualne rządy będą nową jakością w porównaniu z marazmem w jakim znajduje się od blisko dekady Platforma, która mimo sześciu lat w opozycji przypomina zdezorientowaną partię władzy, która wciąż nie może zrozumieć jak to się stało, że rządowy szofer już nie przyjeżdża pod dom. 

Tusk ma pomysł na swoje przywództwo, ma tę energię co dawniej. Ma zdolność trafiania do emocji prostymi metaforami, budowanymi na podbudowie wspólnych – większościowych – wartości. Ma za sobą największą opozycyjną partię, ale nie ma ludzi. Ma pomysł, ale jest to pomysł, który bierze poparcie Polski nowoczesnej za pewnik, tymczasem nowoczesność oznacza dziś nad Wisłą trochę co innego niż pakiet autostrady+stadiony sprzed kilkunastu lat. Tych emocji Tusk nie chce (bo nie wierzę, że nie może) wyrażać. Być może czuje, że brak mu wiarygodności, podejrzewam, że świadomie uważa to za ryzykownie politycznie. 

Najbliższe miesiące pokażą, czy szklany sufit jaki pojawił się nad jego głową, to był wynik kryzysu migracyjnego i niezręcznych wypowiedzi kilku posłów, czy jednak zjawisko systemowe. W mojej opinii, bez symbolicznego i emocjonalnego podpięcia Polski liberalnej – nowoczesnej – progresywnej – młodszej do prądu, w taki sposób w jaki zrobił to Tusk z grupą starszych wyborców, zwycięstwo nad PiS za dwa lata będzie niemożliwe. 

Unia Europejska wymaga jakościowego skoku integracji – rozmowa „Liberté!” :)

Istnienie Unii wymaga naprawdę wysokiego poziomu zaufania, bo wielokrotnie pojawią się decyzje, które trzeba podejmować szybko i które nie będą miały legitymacji społeczeństw. Głębsza integracja jest warunkiem działania UE w XXI w. i warunkiem skuteczności jej modelu.

01
Zdjęcie – Daniel Kuliński (Daniel*1977)

Jak będzie wyglądała Europa po kryzysie?

Nie będzie czegoś takiego jak pokryzysowa Unia. Po pierwsze, odkąd pamiętam, Unia jest cały czas w kryzysie, wiecznie się reformuje i zajmuje głównie sobą. Od traktatu z Maastricht mieliśmy przecież Amsterdam, Niceę, odrzucony Traktat konstytucyjny, wreszcie Traktat lizboński. Jak na organizację międzynarodową to ogromna ilość prawa podstawowego w bardzo krótkim czasie. Dość wspomnieć, że od momentu swojego powstania ONZ wprowadziło tylko dwie poprawki do swojej Karty. A więc Unia rozwija się poprzez te wieczne napięcia i zmiany i nie sądzę, aby ten proces się zatrzymał. Po Lizbonie podpisano przecież nowy traktat międzyrządowy, choć w mniejszym gronie państw. Dziś znowu dyskutuje się, ile zmian będzie wymagał Traktat lizboński, aby Unia mogła dokonać dalej idącej integracji gospodarczo-walutowej. Temat zmian instytucjonalnych będzie więc cały czas obecny i będzie wytwarzał napięcia i kryzysy w samej UE i w jej państwach członkowskich.

Po drugie, nie będzie tak, że kryzys gospodarczy w UE skończy się pewnego dnia. To będzie raczej nasza chwilowa percepcja, jeśli sprawy się uspokoją. Jest to bardziej związane z psychologią rynków, niż z realną zmianą gospodarczą. Brak poczucia kryzysu nie oznacza, że znika kryzysowa sytuacja.

To na czym polega kryzysowa sytuacja w UE?

W sytuacji kryzysowej istnieją dwa rodzaje odpowiedzi, jakich możemy udzielić. Pierwsza jest techniczna. Polega po prostu na skutecznym zarządzaniu kryzysem i ograniczaniu strat. Podejmuje się kroki, jakie są w danej sytuacji możliwe. Zdaje się, że tak działa dzisiaj UE i taką filozofię wyznaje kanclerz Angela Merkel, wspólnie zresztą z premierem Donaldem Tuskiem.

Druga jest adaptacyjna. Wymaga zmiany postaw, wyborów, często wartości. Ta odpowiedź kwestionuje dotychczasowe ścieżki, jakimi podążaliśmy, uznaje je za nieadekwatne dla przyszłości. To system zero-jedynkowy, gdzie nie ma prostych wyborów, a z czegoś trzeba zrezygnować.

Dzisiaj UE udziela złej odpowiedzi na źle zdefiniowany problem.

Dlaczego?

Bo udziela odpowiedzi technicznej na problem adaptacyjny.

Co to oznacza w praktyce?

Że kryzys gospodarczy zmieni europejski pejzaż na pokolenia. My tymczasem odpowiadamy na niego, czerpiąc z repertuaru rozwiązań, które mamy pod ręką i które są aktualnie możliwe. A i tak w ramach tych rozwiązań nie jestem przekonany, że będą one dobre i skuteczne. Dlaczego niby pakt fiskalny ma zagwarantować, że państwa będą staranniej przestrzegać reguł, skoro do tej pory tego nie robiły? Stosowanie się do reguł paktu zostawia w zasadzie minimum przestrzeni na politykę gospodarczą na poziomie krajowym. Przecież wcześniejszy Pakt Stabilności i Wzrostu Niemcy złamały jako jedni z pierwszych. Dzisiaj Francja podnosi wrzawę, bo nie wyobraża sobie, że Bruksela może ją przywoływać do porządku. Za pomocą jakich narzędzi sprawimy, że pakt teraz zadziała lepiej? Używając tzw. kontraktów? Kultura kontraktów może oznaczać koniec Unii, jaką znaliśmy.

Czyli pakt fiskalny do kosza?

Tego nie powiedziałem. Uważam tylko, że narzucenie niezwykle wyśrubowanych kryteriów makroekonomicznych jako sposobu dalszej integracji nie zadziała. Wymaga za dużo, oferując niewiele.

No a pomoc finansowa w wyjściu z kryzysu? To niewiele?

Pomoc jest ogromna. Tyle że warunkowość działa zupełnie inaczej. Nie bez powodu doszło do tak dużych spięć między Międzynarodowym Funduszem Walutowym a UE. MFW już swoje w historii nagrzeszył, ale wyciągnął wnioski i cały czas nad nimi pracuje. Proszę zwrócić uwagę, że MFW w latach 90., czyli w okresie swojej świetności, był bardzo skuteczny w narzucaniu konkretnej polityki wyjścia z kryzysu, choć skutki tego były nie raz kontrowersyjne.

To dlaczego Unia Europejska ma być nieskuteczna?

Bo skuteczność warunkowości MFW – konkretne reformy za pożyczkę – była gwarantowana bezalternatywnością konsensusu waszyngtońskiego. A w państwach UE istnieje poczucie, że rozwiązania paktu fiskalnego pochodzą po prostu z gospodarczego modelu Niemiec. Istnieje też świadomość, że nie jest on jedyny i że jest niekoniecznie właściwy dla innych państw.

Można mówić o modelu niemieckim? Jeszcze dekadę temu to Niemcy miały poważne problemy gospodarcze.

I je rozwiązali dzięki reformom nielubianego w Polsce kanclerza Gerharda Schrödera, za co zresztą zapłacił utratą władzy. Nawiasem mówiąc, Angela Merkel nie jest przykładem reformatora, a tego wymaga od innych państw. Ale to inna historia.

Można mówić zarówno o modelu, jak i o problemie niemieckim. Czy wiecie państwo, że Niemcy, z drobnymi przerwami, stale zwiększali swoją konkurencyjność w zasadzie od upadku systemu z Bretton Woods? A gospodarki państw Europy Południowej zawsze miały z tym problem. To jest zupełnie inny model funkcjonowania. Przez prawie połowę z ostatnich dwustu lat Grecja była niewypłacalna. Strukturę jej gospodarki określiłbym wręcz jako patologiczną, tak naprawdę Grecja nigdy nie powinna znaleźć się w strefie euro. Natomiast Francja i Hiszpania miały największą liczbę bankructw w nowożytnej historii. Dzisiaj Francja dołączyła do państw, które stanowią jeden z najpoważniejszych problemów w UE.

Biorąc to pod uwagę, czy pakt fiskalny ma szansę zadziałać?

Proszę podać argumenty, że nie ma. Przecież musi być jakiś zestaw wspólnych reguł, bo inaczej nie przełamiemy tych różnic.

Dotknęliście sedna: dlaczego państwa integrują się we wspólnotach ponadnarodowych?

Bo widzą w tym określone korzyści.

Również. Albo chcą się zabezpieczyć przed własnymi słabościami. Ale dzisiaj w państwach UE panuje poczucie, że Unia nie tylko nie zabezpieczyła społeczeństw przed błędami w polityce gospodarczej, lecz także zwielokrotniała konsekwencje, jakie wynikały ze złych polityk na poziomie krajowym. Tak działała przecież unia walutowa, czego nikt nie mógł wcześniej przewidzieć. Gospodarka niekonkurencyjna w unii walutowej mogła pogorszyć swoją sytuację, czyli stawała się jeszcze mniej konkurencyjna. Korzystali na tym silni, czyli przede wszystkim Niemcy.

Unia walutowa była błędem?

Nie. Była znakomitym osiągnięciem. Czymś znacznie więcej niż tylko projektem na miarę lat 90. Uważam wręcz, że jednym z najważniejszych projektów w historii Europy w ogóle. Ale wtedy, w tamtych warunkach nie można było pójść dalej. Jeśli ktoś mówi o grzechu pierworodnym euro, to ma rację w tym, że była to konstrukcja dalece niepełna. Jednak tylko w teorii. Alternatywą nie była znacznie doskonalsza unia walutowa, ale po prostu jej brak.

To jak uporać się z grzechem pierworodnym euro?

W powszechnym mniemaniu mówi się o unii bankowej, choć widać, jaki to dziś stanowi problem, i w sumie nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Twierdzi się, że pakt fiskalny może być bardzo ważny. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, dlaczego nazywa się „fiskalny”, ale załóżmy, że jest to drugi element. Po trzecie, trzeba coś zrobić z gigantycznymi długami. Tego problemu nie da się rozwiązać w ramach obecnej unii walutowej. Dla państw w okresie recesji kolejne cięcia bez dewaluacji waluty, co jest niemożliwe, będą jedynie pogłębiać recesję. One – żeby spłacać długi – muszą wrócić na ścieżkę wzrostu gospodarczego, a dziś się dzieje odwrotnie.  A więc nie spłacą i trzeba będzie większość zadłużenia po prostu anulować czy też zrestrukturyzować, jak się to w żargonie ekonomicznym nazywa. Alternatywą jest uwspólnotowienie długu, co byłoby krokiem milowym integracji europejskiej, ale na to Niemcy nigdy się nie zgodzą. Mało kto pamięta, że to był w ogóle warunek, pod jakim kanclerz Helmut Kohl zaakceptował projekt euro, w ich mniemaniu unia transferowa nie wchodzi więc w grę. Pozytywnie oceniam zwiększającą się rolę Europejskiego Banku Centralnego, który już okazał się pożyczkodawcą ostatniej szansy dla banków, a wkrótce będzie musiał stać się pożyczkodawcą ostatniej szansy dla państw, przed czym Niemcy również będą się broniły.

To gdzie w takim razie jesteśmy, jeśli chodzi o przyszłość Unii Gospodarczej i Walutowej?

To nie wszystko. Aby taka unia funkcjonowała, potrzebna jest duża elastyczność rynków pracy i mobilność siły roboczej w Europie. Do tego jeszcze bardzo daleko. Ale wrócę do wyzwania adaptacyjnego. Europa potrzebuje dziś nowego kontraktu społecznego. Unia Europejska, mimo że jest projektem chadeckim, była głęboko socjalna w swej naturze. Nie bez powodu mówimy o Europejskim Modelu Społecznym. Wystarczy wyjechać poza kontynent, aby zobaczyć, czym się odróżnia od innych, bo Europa to styl życia. I dzisiaj nie da się go zachować. Społeczeństwa muszą zaakceptować, że ich poziom życia będzie relatywnie niższy, bo globalizacja wystawia nas na bardzo silną konkurencję, do której nie jesteśmy przygotowani. Młodzi, których aspiracje – dzięki dostępności edukacji – znacznie wzrosły, będą musieli je bardzo obniżyć, bo inaczej nie znajdą pracy. Model niemiecki może być w tym sensie przydatny, że Niemcy zaakceptowali niższy poziom wynagrodzeń, dużo oszczędzali, a jednocześnie pracowali więcej i rozluźnili regulacje rynku pracy. W pewnym sensie przeszli więc wewnętrzną dewaluację i wyszli na tym dobrze, co jeszcze wzmocniła sama konstrukcja unii walutowej.

To dlaczego jest pan krytyczny wobec Niemiec? To nie jest dobra recepta?

Bo Europa jest bardzo różnorodna, co podkreślałem. Ta różnorodność była dotychczas jej siłą. Tymczasem Niemcy myślą, że skoro im się udało z reformami, to dlaczego inni nie mieliby podążyć tą ścieżką. I zakładają, że zadekretowanie tego na poziomie prawa w UE – mówię o pakcie fiskalnym – to właściwe rozwiązanie i państwa powinny się dostosować. To błąd. Tak powstał problem „niemieckiej Europy” jako przeciwstawienie do „europejskich Niemiec”. Niemcy zapominają, że reformy Schrödera odbyły się w bardzo stabilnych warunkach zewnętrznych, czyli były możliwe do przeprowadzenia, a i tak ich autor zapłacił cenę, o której wspominaliśmy. Tymczasem dzisiaj mamy największy od dziesięcioleci kryzys gospodarczy, w warunkach daleko bardziej posuniętej globalizacji rynków finansowych, problemy w poszczególnych państwach są nieporównywalne do ówczesnej sytuacji gospodarczej Niemiec, a w dodatku w ramach dalece niepełnej unii walutowej w UE. Pytanie o metodę rozwiązywania kryzysu jest jak najbardziej stosowne. Dodam, że powojenne Niemcy nie borykały się z żadnym poważniejszym kryzysem finansowym, a ich sektor bankowy ma znacząco inną strukturę niż w pozostałych państwach UE. Nie bez powodu więc oceniam działalność MFW w ramach „troiki” wyżej, a już naprawdę wysoko to, że Fundusz nieustannie poszukuje lepszych rozwiązań i potrafi być krytyczny wobec swoich własnych poczynań.

To dlaczego MFW nie przejmie odpowiedzialności za wyprowadzenie poszczególnych państw z kryzysu?

Ma po prostu za mały kapitał. Stąd Europa potrzebowała czegoś znacznie większego, co niektórzy nazywali „bazooką”. Poza tym UE doszła też do wniosku, że sama powinna posiadać taki europejski fundusz walutowy, bo w MFW jednak większościowe udziały mają Amerykanie i Chińczycy. Swoją drogą, czyż to nie dziwne, że przy projektowaniu strefy euro nikt nie wyobrażał sobie, że ona może kiedyś być w kryzysie? Zawsze zakładaliśmy, że poważny kryzys może dotknąć gospodarki rozwijające się. A tu nagle wszystkie te założenia prysły, a MFW zajmuje się głównie Europą. To znak czasu.

A czy rozwiązaniem dla strukturalnego problemu unii walutowej nie jest to, co proponuje George Soros? Wzywa on Niemcy do przywództwa lub opuszczenia unii walutowej.

Z pierwszą częścią jego propozycji wszyscy się zgadzamy. Ale opuszczenie unii walutowej przez Niemcy to koniec euro i prawdopodobnie całej UE. To kwestia egzystencjalna.

To na czym ma polegać przywództwo Niemiec?

To drugie wyzwanie adaptacyjne. Pierwsze polega na tym, że politycy muszą przekonać społeczeństwa do akceptacji potrzeby zmiany stylu życia, który do tej pory uważaliśmy za oczywisty. Drugie wyzwanie adaptacyjne dotyczy właśnie przywództwa. W Europie od jakiegoś czasu nie było wojny ani takiego wstrząsu jak upadek komunizmu i perspektywa zjednoczenia Niemiec. To są momenty, w których odważne rozwiązania padają na podatny grunt i, jak widać z perspektywy czasu, mogą być przeprowadzone. Ale dzisiaj społeczeństwa nie zaakceptują daleko idących rozwiązań. Po pierwsze, mają poczucie utraty kontroli nad globalną rzeczywistością, czują się zagrożone i niepewne. Po drugie, nie ufają elitom politycznym, nie ufają też rynkom. To nowy rodzaj rzeczywistości.

Da się w ogóle rozwiązać ten dylemat?

Ależ po to jest przywództwo polityczne. Ono z definicji musi działać w obszarze ryzyka, ale takiego, które jest akceptowalne przez społeczeństwa. Zaufanie się zdobywa, a nie posiada. I można je łatwo stracić. Trzeba założyć dwie sprawy. O przyszłości Europy zadecydują w pierwszej kolejności wyniki. Jeśli poradzimy sobie z kryzysem, to zyskamy nową legitymację i społeczeństwa to zaakceptują. Na razie za sukces uważamy przetrwanie Unii. To za mało, bo rezultatem jest „pełzający kryzys”, a więc dekada wzrostu gospodarczego bliskiego zeru i wysokiego bezrobocia. W ten sposób będziemy tracić, a nie zyskiwać legitymację społeczeństw.

Na razie nie znaleźliśmy recepty na wzrost. Nie zanosi się, by coś się zmieniło.

A dlaczego Stany Zjednoczone znalazły? Kryzys zaczął się u nich, a dziś perspektywy mają znacznie lepsze. To wzięło się z konkretnych wyborów, jakich dokonali, i to wcale niełatwych, przy użyciu publicznych pieniędzy.

I właśnie upadło Detroit.

Niestety, ale wyzwania adaptacyjne mają to do siebie, że nie da się jednocześnie zjeść ciastka i mieć ciastka. Amerykanie dzisiaj ewidentnie przygotowują się do globalnej konkurencji i za to należy ich podziwiać. Unia nie.

Nasz przyszły sukces zależy od wyników i od modelu, jaki przyjmiemy jako Wspólnota. Z tym pierwszym jest krucho. To drugie zawsze grzęźnie w pół drogi. Wystarczy, że w którymś dużym kraju odbywają się wybory parlamentarne, nie mówiąc już o Niemczech, gdzie nawet wybory lokalne mogą wpłynąć na rozwiązywanie problemów europejskich. Tak się nie da. Wreszcie samo poczucie Wspólnoty też gdzieś uleciało. Stoimy przed dylematem: albo skutecznie rozwiążemy te problemy na poziomie europejskim, albo nastąpi koniec Unii, choć nie będzie on nagły. Raczej będzie to stopniowa atrofia.

To może Polska rzeczywiście nie powinna pchać się do strefy euro?

Tylko że w ten sposób niejako przyczynia się do atrofii Unii Europejskiej. Po raz pierwszy po 1989 r. zdarza się, że wszyscy czekają na nas z otwartymi ramionami. Wkład Polski w reformę strefy euro jest nie tylko pożądany, lecz także niezbędny. A tego nie da się zrobić z zewnątrz.

Ale sam pan przed chwilą mówił o wadliwej konstrukcji unii walutowej…

One mogą nas dotknąć wtedy, gdy będziemy nieprzygotowani. Tutaj więc rację ma profesor Balcerowicz – najpierw musimy myśleć o wzmocnieniu konkurencyjności naszej gospodarki. Lubiliśmy do niedawna porównywać się z Hiszpanią, więc trzeba powiedzieć, że ich problemy wzięły się jednak z nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej premiera José Luisa Zapatero, z nierozmyślnego wydawania funduszy europejskich oraz – wszystko na to wskazuje – z korupcji politycznej. Nie bardzo wiem, jakie argumenty stoją więc za polską niechęcią.

Jest obawa, że będziemy podlegać tym samym mechanizmom co Hiszpania. Wzrosną wynagrodzenia i na skutek tego w gospodarce wystąpią „bańki”.

Może się tak stać wskutek ekspansji kredytowej, która byłaby rezultatem znaczącego obniżenia stóp procentowych. Ale przecież tym procesem da się zarządzać. W Hiszpanii problem dotyczył sektora budownictwa, gdzie były ewidentnie zbyt luźne uregulowania, a w dodatku, jak wspominałem, wyjątkowo mocne powiązanie ze światem polityki. Tego możemy bez trudu uniknąć. Ogólnie rzecz biorąc, problem dotyczy sektorów gospodarki, które nie są wystawione na konkurencję międzynarodową. Dlatego wchodząc do strefy euro, musimy być jak najbardziej konkurencyjni. Pamiętacie państwo proces rozszerzenia UE? Jednym z kryteriów kopenhaskich była taka konkurencyjność polskich przedsiębiorstw – osiągnięta zdecydowanie przed akcesją – że mogłyby one sprostać presjom konkurencyjnym rynku wewnętrznego. Odrobiliśmy swoją pracę domową. Dzisiaj, jeśli chcemy wejść do strefy euro, to równocześnie musimy zacząć spełniać kryteria konwergencji oraz się reformować. Na tym polega modernizacja i to sposób na uniknięcie pułapki rozwojowej kraju o średnim dochodzie. Ja bardzo tego chcę.

Ale nie wiemy, dokąd musielibyśmy zmierzać. Gdy sytuacja w strefie euro się wyklaruje, to wtedy przystąpimy. Nie można kupować kota w worku.

Sytuacja w strefie euro nigdy się nie wyklaruje. Nie będzie finalité. Tak jak nie będzie unii pokryzysowej. Globalizacja wymaga nieustannego reformowania się UE i unii walutowej. Kiedy ją projektowano, to nikt w ogóle nie zakładał, że wartość rynków finansowych będzie czterokrotnie większa niż PKB wszystkich państw świata. Dlatego nasza strategia „poczekamy, zobaczymy”, to czekanie na Godota. To zresztą w ogóle nie jest strategia. Powinniśmy dokończyć, co zaczęliśmy w 1989 r., i znaleźć się w samym sercu integracji europejskiej. Jeśli nie postawi się sprawy jasno, to nigdy nie wejdziemy do strefy euro, bo w parlamencie nie będzie konstytucyjnej większości.

Ale na razie poparcie Polaków dla wejścia do strefy euro jest minimalne.

Potrzebna jest ogólnonarodowa debata, a spór pomiędzy partiami politycznymi jest jej kluczowym składnikiem. Ja się go nie boję. Wierzę w rozsądek Polaków. Poparcie jest niskie, bo rząd nie zrobił do tej pory nic, aby je budować. Niestety, w rządzie dominuje logika ministra finansów. Wydaje mi się, że ten problem dobrze rozumie Radosław Sikorski, ale nie może go tak otwarcie stawiać.

Powinniśmy zorganizować referendum? Strefa euro wygląda zupełnie inaczej od momentu podpisania naszego traktatu akcesyjnego.

Jeśli potrzeba tego do zbudowania większości, to tak. Zaryzykowałbym wręcz tezę, że to jest warunek sine qua non dla zaistnienia większości potrzebnej do zmiany konstytucji. W Polsce nie będzie konsensusu co do przyjęcia euro, zresztą w żadnym państwie go nie było. Dlatego nie należy zakładać, że to przejdzie gładko, podział jest widoczny gołym okiem. To poparcie trzeba wygrać, tak jak było z wstąpieniem do Unii. Nawet kosztem tego, że przynajmniej 30 proc. ludzi będzie temu przeciwnych.

Nie boi się pan referendów na takie tematy? Obywatel nie będzie w stanie ocenić argumentów za przystąpieniem do strefy euro i przeciw niemu. Nawet ekonomiści mają z tym kłopot.

Referenda nie są po to, aby szczegółowo oceniać takie rozwiązania. Przecież w Polsce w referendum na temat naszego przystąpienia do UE nie ocenialiśmy szczegółowo wyników negocjacji. Ludzie głosowali zgodnie ze swoją intuicją, za przynależnością do cywilizacji europejskiej. Ale przy okazji sporo się jednak dowiedzieli. Głosowanie Francuzów w 2005 r. nad konstytucją europejską też sporo nam powiedziało. Polski hydraulik, który odegrał znaną rolę w całej kampanii, nie był tylko symbolem populizmu francuskich polityków. On znakomicie oddał obawy Francuzów co do ich zdolności poradzenia sobie z presją globalizacji i tracącej konkurencyjność gospodarki. To był ważny sygnał.

Gdyby referenda nad rozszerzeniem UE odbyły się w 2003 r., to Polska nigdy do Unii by nie weszła.

Zgadza się. Ale czym innym jest decyzja o pokojowym zjednoczeniu podzielonego wcześniej kontynentu, a czym innym ta dotycząca pójścia w kierunku coraz ściślejszej integracji z hymnem, flagą itd. Ona musi mieć legitymację społeczeństw. Po fiasku Traktatu konstytucyjnego wynegocjowano Traktat lizboński, ale elity polityczne zrobiły wszystko, by nie poddawać go pod referendum. To była bardzo ryzykowna decyzja, bo pokazywała, że organizujemy Unię, nie biorąc pod uwagę obaw społeczeństw.

Do tej pory taka metoda działała i Unia okazała się sukcesem. Nie bez powodu dostała pokojowego Nobla.

Ja też byłem gorącym zwolennikiem tego Nobla. Ale dzisiaj deficyt legitymacji stał się niebezpiecznie duży i może zagrozić przyszłości Unii. Politycy powinni to dostrzec, a tego się boją.

Co powinni zrobić?

Przykładowo, jeśli Grecy chcieli zorganizować referendum na temat reform gospodarczych, to trzeba było im na to pozwolić. Przecież większość ewidentnie chciała pozostać w strefie euro, a taka byłaby stawka tego referendum. Wierzę, że zagłosowaliby racjonalnie, a premier Andreas Papandreu miałby poparcie społeczne dla reform wymaganych przez UE. Zamiast tego Papandreu musiał zrezygnować, a tajemnicą poliszynela jest, w jaki sposób się to odbyło. Dzisiaj Unia jest kojarzona przede wszystkim z polityką cięć, a Grecy protestują w mundurach hitlerowskich. Niedawno nie do pomyślenia.

Ale ewentualna decyzja Greków przeciw reformom i wyjście Grecji ze strefy euro oznaczałyby ryzyko upadku całej strefy.

Niekoniecznie. Równie dobrze mogło to zwiększyć wiarygodność strefy euro. To zależy od interpretacji. Dziś bardzo ważne jest to, by ludzie mieli poczucie, że od ich wyborów bardzo dużo zależy, ze wszystkimi konsekwencjami. Jeśli Brytyjczycy chcą referendum na temat członkostwa w UE – proszę bardzo. Niech się zdecydują. David Cameron będzie wreszcie musiał zająć konkretne stanowisko, a my nie będziemy zakładnikami wizji UE, którą prezentują brytyjscy eurosceptycy.

Ale na wyjściu Wielkiej Brytanii z UE stracą obie strony.

Pełna zgoda. Przy opcji wyjścia Wielka Brytania nagle odkryje, że jest zupełnie małą wysepką, która żyje mrzonkami przeszłości, a Unia będzie traktowana w świecie jeszcze mniej poważnie. To jest spore ryzyko. Ale ja nie jestem przekonany, że tak się stanie.

A nie za bardzo wierzy pan w racjonalność ludzi?

Akurat Brytyjczycy w ważnych chwilach potrafią być racjonalni do bólu. Problem jest inny. Media są zupełnie nieracjonalne i lokalne, chociaż kiedyś wydawało się, że będziemy zmierzali w kierunku europejskiej przestrzeni publicznej. Uważam, że to jest najpoważniejsze wyzwanie dla współczesnych demokracji.

W demokracjach każdy może jednak wybierać media, jakie chce, włącznie z europejskimi typu euro news.

Jakość informacji to też jest problem, ale mnie chodzi o coś innego. Otóż media stanowią zagrożenie dla przywództwa politycznego w demokracji. Dzisiaj nie są już po prostu nośnikiem populizmu, ale same są niezwykle populistyczne. One burzą zaufanie do elit politycznych, dlatego politycy tak się boją podejmować decyzji o dłuższym horyzoncie czasowym.

A nie jest tak, że po prostu mamy takich polityków?

To sprzężenie zwrotne. Ale przywództwo polityczne jest jeszcze słabsze ze względu na niewystępującą nigdy w historii tak dużą współzależność gospodarek. To ma ogromne konsekwencje dla przyszłości Unii Europejskiej.

W jaki sposób?

W dobie globalizacji problemy możemy rozwiązywać tylko wspólnie, tym bardziej w tak zaawansowanej formie integracyjnej, jaką jest Unia Europejska. Istnienie Unii wymaga naprawdę wysokiego poziomu zaufania, bo wielokrotnie będą to decyzje, które trzeba podejmować szybko i które nie będą miały legitymacji społeczeństw. To jest dzisiejszy dylemat do rozwiązania w sytuacji, w której społeczeństwa nie ufają politykom ani rynkom, a zaufanie między samymi państwami UE również jest mocno nadszarpnięte. Zaufanie jest fundamentem unii walutowej, a tymczasem znalazło się państwo – mówię o Grecji – które notorycznie oszukiwało. Gwoli sprawiedliwości, nie tylko Grecja ma problem z wiarygodnością.

To jak ma działać Unia, w której decyzje nie będą miały legitymacji społeczeństw?

Otóż to! Jak państwo wcześniej zauważyli, do tej pory działała. Ale kryzys zaufania jest momentem, w którym dotychczasowa metoda integracji może okazać się zbyt ryzykowna. Z drugiej strony przyszłość unii walutowej i tym samym całej UE w dobie globalnego kapitału i nowego układu sił na świecie wymaga jakościowego skoku integracji.

Skończy się jak zwykle.

Tak to na razie wygląda. Mogłoby się tak skończyć, gdyby okoliczności były inne. A dziś są bardzo niesprzyjające. Dlatego mówiłem o ryzyku atrofii UE. Unia ma przecież swój cykl życia.

Jakiś alternatywny scenariusz?

Przestaniemy wmawiać ludziom, że w dobie globalnej da się zachować ponadnarodową wspólnotę, z kluczową rolą demokratycznie wybranych rządów i równoczesną legitymacją społeczeństw.

Brzmi jak utopia.

Trawestuję jedną z fundamentalnych teorii w dyskusji nad globalizacją, autorstwa Daniego Rodrika. Nam się wydaje, że społeczeństwa powinny kontrolować zarówno politykę narodową, jak i europejską. A to niemożliwe.

Zaraz, zaraz…

Jakimi narzędziami? Społeczeństwa mają możliwość kontroli rządów narodowych poprzez wybory i parlamenty. Do tej pory nikt nie wymyślił sposobu bezpośredniej kontroli ponadnarodowej wspólnoty, jaką jest Unia. Parlament Europejski regularnie staje się coraz ważniejszy, przy coraz niższej frekwencji wyborczej w Europie i zupełnie różnych ordynacjach wyborczych. Są pomysły, aby przewodniczący Komisji Europejskiej był wybierany bardziej bezpośrednio. Proszę więc sobie wyobrazić, że José Manuel Barroso robi bezpośrednią kampanię wyborczą w poszczególnych krajach UE. W stolicach poszczególnych państw może jeszcze znajdzie jakiś wspólny język ze społecznościami. Ale co gdy przyjedzie do jakiegoś miasta powiatowego?

Dalej, zwiększyliśmy rolę parlamentów narodowych w Traktacie lizbońskim, co jest obiektywnie dobre i nawet raz już zadziałało. Tyle że o tym wiedzą eksperci. Parlamenty narodowe są od czegoś innego, podczas gdy my zakładamy, że w ten sposób legitymacja UE jest większa. A pamiętacie państwo losy europejskiej inicjatywy obywatelskiej?

Co chce pan przez to powiedzieć?

Że przekładanie mechanizmów demokracji narodowej na ponadnarodową wspólnotę w nadziei uzyskania poparcia społeczeństw dla integracji nie jest panaceum.

A co nim jest?

Jeśli elity polityczne na poziomie krajowym nie zdobyły zaufania swojego społeczeństwa, to tym bardziej nie uda się to Unii Europejskiej. No chyba że Unia miałaby swój europejski demos. Ale wtedy rządy narodowe nie byłyby potrzebne.

Czyli rządy narodowe i europejski demos to sprzeczność?

Profesor Bronisław Geremek mówił: „Mamy Europę, potrzebujemy Europejczyków”. To byłby warunek federalistów. Ale do tego bardzo daleko. Można raczej zaobserwować tendencje przeciwne.

To na czym ten dzisiejszy dylemat polega?

Dziś aż się prosi o głębszą integrację. Jest to warunek działania UE w XXI w. i warunek skuteczności jej modelu. Unia walutowa jest unią polityczną i stawia przed każdym państwem poważny wybór. Tych wyborów trzeba dokonywać w okresie zmniejszonego zaufania. Ale tylko w ten sposób jesteśmy je w stanie odzyskać: jeśli zdamy kryzysowy test. Chciałbym, aby Polska nie stała z boku.

Bartłomiej Nowak

Politolog i doktor nauk ekonomicznych. Stypendysta Transatlantic Academy w Waszyngtonie, w latach 2010–2013 dyrektor wykonawczy Centrum Stosunków Międzynarodowych.

Polski system pomocowy – słów kilka o konserwowaniu patologii :)

Kryterium dochodowe sprzyja większej bierności i zniechęceniu do aktywnej poprawy własnej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Państwo pomagając obywatelowi trudnej sytuacji życiowej de facto petryfikuje jego dotychczasową sytuację. Okazuje się, że rosnące nakłady na cele socjalne wcale nie prowadzą do zmniejszenia skali niezaspokojonych potrzeb. Można zatem uznać, że coraz wyższe progi dochodowe zamiast pomóc osobom defaworyzowanym, faktycznie wywołują pokusę nieuczciwego wzbogacania się. Polska, tworząc programy pomocowe, nie powinna naśladować bogatych krajów, bo sama bogata nie jest. Powinna naśladować rozwiązania pomocowe, które kraje zachodnie stosowały, gdy były na tym samym etapie co obecnie Polska.

Myślę, że gdyby losowo wybranym osobom zadać pytanie, czy są za zwiększeniem dystrybucji dochodów w ramach polityki społecznej, wielu bez wahania odpowiedziałoby twierdząco. Jednak gdyby nieco zmodyfikować tę kwestię i spytać: „Czy jesteś skłonny przeznaczyć swoje dodatkowe środki prywatne na pomoc potrzebującym”, wówczas odpowiedź byłaby diametralnie inna. Nasza szczodrość nie byłaby już tak wielka. Można zauważyć, że punkt widzenia zależy od… kieszeni, z której sięga się po pieniądze. Taki dualizm podejścia rodzi pytanie: „Czemu pieniędzy ze swoich podatków nie traktujemy jak naszych i nie zależy nam na ich efektywnej alokacji?”.

Można zauważyć, że prywatne pieniądze dzielimy ostrożniej i zwracamy uwagę, na co je przeznaczyć, tak aby przyniosły oczekiwane korzyści. Dlaczego nie mamy takiego samego poczucia w przypadku środków budżetowych? Pewnie gdybyśmy sami te środki próbowali rozdzielić, zastanowilibyśmy się, jaki mogą przynieść efekt. W związku z tym prywatna pomoc byłaby bardziej rygorystyczna i nie polegałaby na bezsensownym rozdawnictwie, ale skupiała się na pomocy w aktywizacji i inkluzji społecznej grup defaworyzowanych. Co zatem stoi na przeszkodzie, aby pomoc państwowa również kierowała się takimi kryteriami? Pomijam oczywiście fakt przyzwyczajenia ludności do pomocy uzyskiwanej za nic, na nie wiadomo co i nie wiadomo po co. Przez lata szczodrości instytucji państwowych wielu Polaków przyzwyczaiło się do pomocy i nie zauważa, że nie nosi ona znamion rozsądnej polityki socjalnej, ale jest raczej rozdawnictwem publicznych pieniędzy. Dodatkowo polski system pomocowy zamiast zachęcać do aktywnego poszukiwania pracy i zwiększania swoich dochodów pochodzących ze źródeł pozazasiłkowych, do tego zniechęca. Można powiedzieć, że ma on w pewnym zakresie charakter patologiczny. Polski system pomocowy nie sprzyja znajdowaniu pracy, lecz sugeruje, że lepiej jest zarabiać mniej, bo mniejszy zarobek pozwala otrzymać większą pomoc. Zamiast wskazywać sposoby uzyskania legalnych źródeł dochodu, sugeruje pracę „na czarno” bądź w szarej strefie, bo wówczas można uzupełnić uzyskane tam zarobki środkami pomocowymi z budżetu państwa. No ale od początku…

Po pierwsze, zasiłki dla bezrobotnych

Milton Friedman zauważył „if you pay people not to work and tax them when they do, don’t be surprised if you get unemployment”, a więc nie powinniśmy się dziwić, że mamy w Polsce bezrobocie, skoro państwo płaci ludziom za to, że nie pracują, a zwiększa obciążenia podatkowe pracujących.

Aktualnie, aby uzyskać świadczenie dla bezrobotnych, należy przepracować w ciągu 18 miesięcy przed utratą pracy przynajmniej 365 dni. Sam zasiłek wypłacany jest od 6 do 12 miesięcy, co zależy od powiatu. Na terenach, gdzie stopa bezrobocia jest niższa od zanotowanej w kraju, otrzymuje się go przez 6 miesięcy, w powiatach, gdzie stopa bezrobocia przekracza 150 proc. stopy krajowej, okres ten ulega wydłużeniu do 12 miesięcy. Sama kwota zasiłku jest uzależniona od kilku czynników, niemniej podstawowa stawka wynosi 794,20 zł brutto przez pierwsze 3 miesiące i 623,60 zł brutto przez kolejne miesiące (od 1 czerwca 2012 roku). Osobom, których staż nie przekracza 5 lat, wypłaca się zasiłek w wysokości 80 proc. kwoty bazowej, osobom zaś z co najmniej 20-letnim stażem przysługuje zasiłek w wysokości 120 proc. kwoty bazowej, a więc – jak łatwo przeliczyć – przez pierwsze trzy miesiące ponad 950 zł.

Wielu bezrobotnym nie opłaca się zatem poszukiwać pracy, ponieważ kwota, którą uzyskują od państwa, jest niewiele niższa niż minimalne wynagrodzenie, które mogą uzyskać z pracy (od 1 stycznia 2012 r. wynosi ono 1500 zł). Taki swoisty rachunek zysków i kosztów dotyczy zwłaszcza osób, którym oferuje się pracę z wynagrodzeniem zbliżonym do kwoty możliwej do uzyskania z Urzędu Pracy. Taka praca jest nieatrakcyjna dla bezrobotnych, ponieważ po odliczeniu kosztów związanych z dojazdem, czasu przeznaczonego na pracę, a także z powodu utraty dodatkowej możliwości zarobkowania „na czarno”, okazuje się, że kwota otrzymywana „na rękę” jest niejednokrotnie niższa niż otrzymywana z zasiłku. Z reguły dla bezrobotnych nie mają znaczenia dodatkowe korzyści wynikające z posiadania pracy, w tym między innymi możliwość awansu, zdobywanie doświadczenia czy chociażby czynniki społeczne (kontakt z innymi ludźmi, znajomości itp.). W przeciętnej ocenie korzystniej jest siedzieć w domu i nic nie robić, niż pracować za niskie wynagrodzenie. Trudno się dziwić takiemu podejściu w krótkim okresie, jednak wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak niekorzystne dla ich kompetencji i konkurencyjności na rynku jest pozostawanie bez pracy przez dłuższy czas. Pracodawcy, którzy chcą kogoś zatrudnić, z całą pewnością wybiorą tych, którzy potrafią udokumentować wykonywanie pracy, niż tych, którzy w ostatnim czasie nie pracowali.

Relatywnie wysokie zasiłki powodują, że bardzo często można zaobserwować zjawisko rotacji pracowników. Nierzadko zdarza się, że pracownicy po upływie czasu, który upoważnia do otrzymania zasiłku, godzą się na zwolnienie, pod warunkiem zatrudnienia innej grupy, która utraciła świadczenia, tak aby nikt z pracowników nie pozostawał bez środków pieniężnych. W okresie pozostawania bez pracy ludzie ci nie mają motywacji do jej poszukiwania, wiedząc, że prawdopodobieństwo ich przyjęcia przez dotychczasowego pracodawcę jest bliskie pewności. Niejednokrotnie ciągle pracują w tych samych przedsiębiorstwach, ale w formie nielegalnej, i otrzymują podwójne wynagrodzenie – w formie nieopodatkowanej i w formie świadczenia dla bezrobotnych. Takie wynagrodzenie uzupełnione o zasiłek pozwala pracownikowi żyć na przyzwoitym poziomie, pracodawcy z kolei – obniżyć podatki i koszty związane z zatrudnieniem pracowników. Inną sytuacją jest przerejestrowywanie działalności gospodarczej między małżonkami, tak aby jedno z nich otrzymywało zasiłek. Mimo że takie działanie wynika z braku zdolności przewidywania, dla wielu, zwłaszcza słabiej wykształconych pracowników, jest jedynym możliwym i na swój sposób efektywnym rozwiązaniem.  Sprzyjają temu przepisy prawa, które niemal automatycznie pozwalają uzyskać zasiłek osobie, która zarejestruje się w Urzędzie Pracy i spełnia kryterium dotychczasowego zatrudnienia. Administracja państwowa praktycznie nie korzysta z instrumentów zapobiegających wyłudzaniu środków publicznych, co sprzyja poczuciu bezkarności zarówno zatrudnionych, jak i zatrudniających. Można zatem powiedzieć, że wysokie zasiłki sprzyjają pokusie nadużyć, zwłaszcza że nie istnieje właściwie poczucia zagrożenia sankcją.

Chociaż w Polsce okres pobierania zasiłków dla bezrobotnych jest krótszy niż w wielu krajach o rozbudowanym modelu flexicurity, to i tak jest on nadal relatywnie długi, zwłaszcza w powiatach, gdzie stopa bezrobocia jest wysoka. Wszelkie badania wskazują, że wysokie zasiłki i ich długi okres wypłacania sprzyjają coraz mniejszej aktywności w poszukiwaniu pracy oraz utracie konkurencyjności na rynku pracy. Długi okres wypłacania zasiłków i pozostawania pod opieką Urzędu Pracy powoduje, że pracownicy pozbawiają się szans na ponowne włączenie w rynek, a w dłuższej perspektywie ograniczają szanse uzyskania godnej emerytury.

Przepisy prawa nie sprzyjają podejmowaniu ryzyka i poszukiwaniu pracy przez osoby bezrobotne. Sankcją za aktywność jest częściowa utrata zasiłku. Bezrobotny, który odbywa płatną praktykę absolwencką, prace interwencyjne lub roboty publiczne i otrzymuje z tego tytułu miesięczne świadczenie pieniężne w wysokości przekraczającej połowę miesięcznego wynagrodzenia za pracę, ma skrócony czas wypłacania zasiłku o okres zatrudnienia w ramach tych prac. Sprzyja to rezygnacji z odbywania praktyk, które z punktu widzenia beneficjentów nie przyczynią się do uzyskania dobrze płatnej pracy. Państwo zamiast zachęcać do pomnażania kapitału społecznego przez jednostki, daje do zrozumienia, że takie działania są niewskazane. W warunkach wysokiego bezrobocia i niewykorzystania zasobów ludzkich, takie działania wydają się bardzo nierozsądne. Zatem rezygnacja z karania osób aktywnych powinna być głównym zadaniem stojącym przed instytucjami państwowymi.

Państwo zamiast utrudniać zdobywanie pracy, powinno stosować zasady polityki workfare, a więc aktywizację zatrudnienia i wsparcie mobilności oraz adaptacyjności pracowników. Jednym z rozwiązań mogłyby być prywatne ośrodki pośrednictwa pracy, współfinansowane przez państwo. Takie instytucje byłyby rozliczane z tego, ile osób poprawiło swoje kwalifikacje, ile zdobyło pracę czy też założyło własną działalność gospodarczą, a nie – tak jak w przypadku Urzędów Pracy – nagradzane z racji samego istnienia. Działania takich instytucji miałyby większą efektywność, a pracownikom takich ośrodków bardziej zależałoby na tym, aby ich beneficjenci znaleźli zatrudnienie. Innym rozwiązaniem mogłoby być promowanie i uproszczenie działań partnerstwa publiczno-prywatnego czy też partnerstwa publiczno-społeczno-prywatnego, które mogłoby generować dodatkowe miejsca pracy. Ważne, zwłaszcza z punktu widzenia grup defaworyzowanych na rynku pracy, są działania ułatwiające powstanie i funkcjonowanie przedsiębiorstw społecznych. Ich niezmiernie ważną funkcją jest podnoszenie aktywności zawodowej osób o niskich kwalifikacjach, zwiększenie poziomu kompetencji i umiejętności, a sama praca, nawet jeśli nie jest wymagająca, pozwala zaktywizować dotychczasowych bezrobotnych i poprawić ich samoocenę. Zdobycie środków pieniężnych poprzez własną pracę pozwala nie tylko przezwyciężyć niekorzystną sytuację, ale przede wszystkim poczuć własną wartość na rynku.

Zamiast dotychczasowego podejścia opartego na niemal automatycznym przyznaniu świadczenia dla bezrobotnych korzystniejsze byłoby zindywidualizowanie działań i ukierunkowanie ich na konkretne osoby. Z pewnością takie postępowanie jest bardziej pracochłonne, a tym samym powoduje wzrost kosztów działania, jednak mimo to efekty tych działań byłyby lepsze. Programy o małym zasięgu połączone ze współpracą z osobami bezrobotnymi sprzyjają ich trwałemu usamodzielnieniu, a w perspektywie poprawie ich sytuacji na rynku pracy.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

Po drugie, zasiłki pomocowe

Zarejestrowanie w Urzędzie Pracy jest przepustką do otrzymania zasiłków z Ośrodka Pomocy Społecznej. Stanowią one pewną formą wynagrodzenia za „nicnierobienie”. W ofercie instytucji pomocy społecznej każdy z potencjalnych beneficjentów znajdzie coś dla siebie. Państwo poprzez wyspecjalizowane instytucje rozdaje w różnych formach środki pieniężne na zasiłki stałe, okresowe, celowe i specjalne, na ekonomiczne usamodzielnienie, kontynuowanie nauki, wsparcie cudzoziemców oraz z tytułu sprawowania opieki przyznanej przez sąd. Może również wspomóc rodziny w formach niepieniężnych, to jest: pracy socjalnej, biletu kredytowanego, składek na ubezpieczenie zdrowotne i społeczne, pomocy rzeczowej (w tym na ekonomiczne usamodzielnienie się), sprawienia pogrzebu, poradnictwa specjalistycznego i interwencji kryzysowej, udzielenia schronienia, zapewnienia posiłku, niezbędnych ubrań, świadczenia usług opiekuńczych w miejscu zamieszkania, w ośrodkach wsparcia oraz w dziennych domach pomocy, specjalistycznych usług opiekuńczych, mieszkań chronionych, pobytu i usług w domu pomocy społecznej oraz pomocy w uzyskaniu odpowiednich warunków mieszkaniowych. Jak widać, zakres możliwej pomocy jest znaczny. Ciekawe że w ustawie o pomocy społecznej, gdzie mowa o zakresie zadań pomocy społecznej, wypłata świadczeń figuruje na pierwszym miejscu, co świadczy o priorytetach tych instytucji – ryba, nie wędka. Zamiast pomagać w aktywizacji osobom zmarginalizowanym, częściej pomaga się utrwalać ich ubóstwo.

W ostatnim czasie nastąpiły zmiany w wielkości progów upoważniających do otrzymania świadczeń. Od 1 października 2012 r. kwota uprawniająca do uzyskania pomocy w przypadku osoby samotnie utrzymującej gospodarstwo domowe wynosi 542 zł, natomiast dla rodziny – 456 zł na osobę. Zmiany te pociągnęły za sobą konieczność waloryzacji kwot świadczenia pieniężnego na utrzymanie i pokrycie wydatków związanych z nauką języka polskiego dla cudzoziemców o statusie uchodźców, która aktualnie wynosi od 531 zł do 1260 zł, maksymalnej kwoty zasiłku stałego, który wynosi 529 zł i kwoty dochodu z 1 ha przeliczeniowego w wysokości 250 zł. Od 1 listopada wzrosły również kryteria dochodowe uprawniające do świadczeń rodzinnych, które obecnie wynoszą 539 zł na osobę dla ogółu rodzin i 623 zł na osobę dla rodzin z niepełnosprawnym dzieckiem. Szacuje się, że podwyższenie progu uprawniającego do zasiłku może kosztować budżet państwa 120 mln zł w pierwszym roku, a w następnym nawet 470 mln zł.

Kryterium dochodowe jest źródłem oszustw i nadużyć. Skoro im mniejsze wynagrodzenie, tym ostateczna kwota pomocy jest większa, beneficjenci pomocy wolą nie ujawniać całkowitej wielkości otrzymanych wynagrodzeń, przechodzą do szarej strefy, dzięki czemu mają szansę otrzymać zarówno dochód z pracy nierejestrowanej, jak i z budżetu instytucji pomocowych. Z drugiej strony rodziny, które mają do wyboru otrzymanie świadczenia albo podjęcie pracy za podobną kwotę, wolą z pracy zrezygnować. Nie widzą sensu w podejmowaniu zatrudnienia, ponieważ otrzymana pomoc jest niewiele mniejsza, a często nawet wyższa od wynagrodzenia oferowanego na rynku. Zasiłki wówczas zamiast kompensować brak pracy, stają się formą nagrody za brak aktywności. Świadczy to o nieroztropności władz i instytucji pomocowych, ponieważ efektem jest dezaktywizacja ludności i wyrzucenie na margines rynku pracy. Beneficjenci otrzymują środki pieniężne, które nie są efektem ich aktywności gospodarczej, ale wynikają wyłącznie z faktu braku zatrudnienia.

Dla części beneficjentów pomoc społeczna jest elementem pozornego powrotu do społeczeństwa. Wychodzą oni z założenia, że tylko w ten sposób mogą pozwolić sobie na konsumpcję, realizację potrzeb czy też gromadzenie zasobów, które w epoce konsumpcjonizmu dla jednych staje się swego rodzaju wyznacznikiem pozycji społecznej, dla innych konstytuantą uczestnictwa w życiu społecznym. Można zatem wyciągnąć wniosek, że dla grupy tej samo posiadanie zasobów jest nie narzędziem wychodzenia z ubóstwa, ale celem samym w sobie. Pozorna inkluzja przejawia się w tym, że osoby korzystające z pomocy społecznej nie nabywają umiejętności samodzielnego pozyskiwania środków do życia, a dostając rybę zamiast wędki, skazują się na bierność. Instytucje pomocowe utrwalają bezradność na długie lata. Przyzwyczajanie do łatwego pozyskiwania zasobów, a także możliwość realizacji potrzeb powoduje, że pomoc społeczna często staje się metodą na życie, kształtuje postawy pasywne, zamiast uczyć aktywności. Już w XVIII w. David Hume zauważył, że pośród wszystkich zwierząt natura najbardziej okrutna okazała się dla człowieka, ponieważ obdarzyła go wieloma potrzebami, a jednocześnie ograniczyła mu środki niezbędne do ich realizacji.

Po trzecie, praca „na czarno”

Pobieranie zasiłków bardzo często jest działaniem równoległym z pracą „na czarno”. Przepisy pozwalające otrzymać pomoc socjalną zachęcają, by przechodzić do szarej strefy. Wielu osobom nie opłaca się podejmować legalnych działań. Otrzymywany zasiłek w połączeniu z pracą „na czarno” sprzyja osiąganiu całkiem niezłej pozycji materialnej. Nie dziwi zatem sytuacja, w której wiele osób zagrożonych utratą dodatkowych dochodów decyduje się na pracę bez odpowiednich umów.

Praca „na czarno” staje się coraz częściej atrybutem uczącej się młodzieży. W okresie wakacyjnym grupa ta bardzo często podejmuje pracę nierejestrowaną, tak aby rodzice nie zostali pozbawieni świadczeń rodzinnych. W tym przypadku kryterium dochodowe zniechęca pełnoletnie dzieci do podjęcia pracy lub działań przynoszących dochody, sprzyja przesuwaniu ich do szarej strefy i tworzeniu się już na początku ścieżki zawodowej niebezpiecznych nawyków. Jednocześnie bardzo często to rodzice zagrożeni pozbawieniem praw do ulg sami naciskają na dzieci, aby podjęta przez nie praca miała charakter nielegalny. Tym samym kryterium dochodowe sprzyja przesuwaniu tej grupy do sfery nieformalnej. To samo dotyczy prac, gdzie utrudniona jest kontrola legalności jej wykonywania – opieki nad dzieckiem, pomocy na budowie oraz zadań wykonywanych przez krótki okres. Zwykle zawody te są słabo opłacane, a ich zalegalizowanie wiązałoby się z koniecznością obniżenia wynagrodzenia bądź też z rezygnacją z utworzenia takiego miejsca pracy. W takiej sytuacji osoby te wolą wykonywać ją nielegalnie, dodatkowo starając się o pomoc z budżetu państwa. Taka krótkowzroczność zachowania sprzyja pogłębianiu dyskryminacji tej grupy w późniejszym okresie. Osoby te, nie mogąc poświadczyć wykonywania pracy, są z reguły skazane na podtrzymanie dotychczasowej formy zarobkowania. Dla potencjalnych nowych pracodawców na starcie są mało atrakcyjni, ponieważ bywają traktowani jako grupa podwyższonego ryzyka.

Ze statystyk wynika, że nawet co piąta osoba jest zatrudniona bez umowy lub jej wynagrodzenie składa się z dwóch części – faktycznie rejestrowanego najniższego wynagrodzenia i otrzymywanej nieformalnie dopłaty, od której pracodawcy nie muszą odprowadzać podatków. Bardzo często zgoda na taką formę wynagrodzenia wynika z dodatkowych możliwości, jakie otwierają się przed pracownikami, a mianowicie uzupełnienie wynagrodzenia o świadczenia z MOPR, MOPS czy PCPR. Znamiennym zjawiskiem jest zachęcanie pracodawców do takiego sposobu rozliczania. Dotyczy to przede wszystkim osób utrzymujących się z pracy dorywczej. Podejmowaniu działań nierejestrowanych sprzyja brak odpowiednich kwalifikacji, niska pozycja rynkowa oraz wysokie bezrobocie, które powoduje, że na jedno miejsce pracy bardzo często jest kilku chętnych. Wielu pracowników nie zastanawia się, czy skorzystać z oferty przedstawionej przez pracodawcę, czy nie.

Po czwarte, problem pasażera na gapę

Część osób nie zamierza w ogóle podejmować pracy. Traktują one państwo jako wroga, którego wykorzystywanie jest kwestią sprawiedliwości dziejowej. Uważają, że skoro państwo im „nic” nie daje, to należy brać od niego, ile tylko można, ile się uda. Nie mają oporów przed pobieraniem zasiłków, które mogłyby być przeznaczone na inne cele, w tym chociażby na podnoszenie kwalifikacji osób wykluczonych z rynku pracy. Nie mają większego problemu z otrzymaniem świadczeń, ponieważ ich zakres fakultatywności i obligatoryjności nie jest jednoznacznie uregulowany w systemie prawa, a ze względu na niedoskonałości systemu łatwiejszym rozwiązaniem dla służb społecznych jest pomoc finansowa niż działania wspierające aktywizację. Korzystanie ze świadczeń przez osoby żyjące poniżej minimum egzystencji nie budzi większych kontrowersji, ale korzystanie ze świadczeń przez osoby, które są zdolne do pracy, ale z różnych przyczyn jej nie podejmują, stanowi poważne nadużycie. Wielu nie widzi powodu do podejmowania wysiłku, jeśli można uzyskać świadczenie bez większych problemów. W myśl prawa Saya, skoro jest podaż, to znajduje się również popyt. Skoro państwo daje pieniądze, to grzechem byłoby tych pieniędzy nie brać, tym samym ludzie, którzy mogliby stanowić koło napędowe gospodarki pozostają bierni, ponieważ instytucje państwowe, oferując świadczenia pieniężne, czują, że wykonały swoje zadanie.

Zjawisko jazdy na gapę występuje wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z dobrami publicznymi. Ludność korzystająca z pomocy i często dodatkowo pracująca „na czarno” czerpie korzyści w zakresie przewyższającym ich udział w tworzeniu dobrobytu narodowego. Jednocześnie bardzo trudno jest wykluczyć z możliwości korzystania z zasiłków i pomocy „pasażerów na gapę”, ze względu na spełnienie przez nich wymogów pozwalających otrzymać świadczenie. W tym momencie państwo przyznaje świadczenie, mimo iż formalnie się ono nie należy. Mancur Olson zwraca uwagę, że zjawisko to jest w dużych zbiorowościach normalne i praktycznie niemożliwe do likwidacji. Z punktu widzenia przeciętnego obywatela efekt ten jest zrozumiały, świadczenia pobierają osoby, których poziom życia jest relatywnie wysoki, ponieważ dostępność i łatwość otrzymania świadczeń jest bardzo duża. Można zauważyć, że samo państwo zachęca do korzystania z nieuprawnionej pomocy, tworząc przepisy, które za główne kryterium stawiają rejestrowane dochody, nie uwzględniając faktu, czy dana jednostka faktycznie pomocy potrzebuje, czy też nie.

Tworząc system pomocowy oparty na samorządach lokalnych, przewidywano, że będą one pełnić wyłącznie funkcje pomocnicze w powrocie do normalnego życia. Miały stanowić bodziec do poszukiwania pracy i jednocześnie zapewnić minimum egzystencji. Jednak osoby korzystające z pomocy bardzo szybko przyzwyczaiły się do niej i nauczyły korzystać z dostępnych instrumentów pomocowych. Nieszczęście, którym była utrata pracy oraz środków do życia, dla części z nich stało się podstawą bytu. Dodatkowo coraz to nowe pomysły partyjne, rozbudowujące system, doprowadziły do sytuacji, w której trudno jest zerwać z rozbudowanym systemem pomocy. Obecnie z pomocy korzysta ponad 1,3 mln rodzin, co świadczy o tym, że funkcjonujące dotychczas rozwiązania się nie sprawdzają. W niektórych województwach (warmińsko-mazurskie i zachodniopomorskie) odsetek osób utrzymujących się z pomocy przekracza 40 proc.

Z badań Deny Ringold i Leszka Kąska wynika, że w krajach Europy Środkowej i Wschodniej 13–31 proc. łącznej sumy wszystkich transferów bezskładkowych trafia do 20 proc. najbogatszych gospodarstw domowych. W Polsce szacuje się, że ta nieefektywność może wynosić nawet 25 proc. Świadczy to o braku indywidualnego podejścia do poszczególnych przypadków, a także braku instrumentów pozwalających wykluczyć oszustwo. Mimo że przepisy umożliwiają przeciwdziałanie wyłudzeniom, to pracownicy obciążeni nadmiarem obowiązków, często o charakterze administracyjnym, nie mają motywacji do wykrycia tych nadużyć. Dodatkowo sami otrzymują niskie wynagrodzenie, co nie motywuje ich do większej aktywności. Okazuje się, że niejednokrotnie ludzie, którzy faktycznie potrzebują pomocy społecznej, w rzeczywistości jej nie dostają. Część z nich nie potrafi spełnić formalnych oczekiwań, aby móc uzyskać potrzebną pomoc.

Arthur Okun zwrócił uwagę, że redystrybucja dóbr dokonywana przez państwo w formie transferów majątku od bogatych do biednych przypomina przenoszenie wody w dziurawym wiadrze – część majątku znika w trakcie dokonywania transferów. Wynika to między innymi z kosztów niezbędnych do przeprowadzenia redystrybucji, związanych z administracją oraz kosztów wynikających z zakłócającego efektywność charakteru podatków. Okun twierdzi, że transfer bogactwa jest niewydajny. Można zatem wnioskować, że ubodzy mają mniejszą motywację do pracy z tytułu pomniejszenia ich transferów w związku z wyższymi zarobkami, a wzrost ich zamożności powoduje, że wzrastają również ich podatki, co skłania do unikania podatków.

Po piąte, niedoskonałości asystenta rodziny

Rodziny korzystające z pomocy powinny mieć zwiększone możliwości lub też obligatoryjnie przydzielonego asystenta rodziny, który wspierałby je w poszukiwaniu pracy, pomagał znaleźć rozwiązanie aktualnej sytuacji. Jednak zbyt mała liczba asystentów rodziny i zbyt duże obciążenie pracą nie sprzyja pełnieniu przez nich odpowiednich funkcji. Szybszemu reagowaniu i tworzeniu indywidualnych planów postępowania mogłyby sprzyjać ograniczenia w ilości podopiecznych. Pozwoliłoby to stworzyć indywidualną mapę zapotrzebowania i określić przyczyny i specyfikę aktualnej sytuacji życiowej beneficjentów pomocy. Jednak dopóki nie będzie wskaźników mierzących efektywność prowadzonych działań, dopóty myślenie pomocowe się nie zmieni. Mechanizmy ewaluacyjne mogłyby sprzyjać poprawie skuteczności działania instytucji socjalnych, a w efekcie środki pieniężne mogłyby przynieść oczekiwane skutki. Rolą państwa nie jest bezrefleksyjna pomoc, ale działania, które przyczynią się do poprawy sytuacji całego społeczeństwa.

Prowadzona polityka społeczna powinna mieć charakter pomocniczości, a nie wyręczania z obowiązków. Organizacje pomocowe bardzo często uważają, że przekazując ubogim osobom zasiłek, spełniły swój obowiązek. W praktyce jednak należy stawiać większy nacisk na aktywną pomoc, a nie na wypłatę świadczeń. Działania pracowników socjalnych powinny sprowadzać się do wsparcia beneficjentów w ich dążeniach. Chodzi głównie o przygotowanie i wdrożenie do prac, na które na rynku jest zapotrzebowanie. Asystenci muszą wyzwalać u beneficjentów pomocy społecznej działania przedsiębiorcze i zachęcać ich do budowania własnego kapitału społecznego. Zasadniczym celem asystentów powinna być pomoc w usamodzielnianiu się. Świadczenia powinny mieć wyłącznie charakter fakultatywny i być kierowane tylko tam, gdzie jest to faktycznie niezbędne dla zapewnienia minimum egzystencji. Dlatego na asystentach rodziny ciąży poważny obowiązek. Jak sama nazwa wskazuje, powinni oni asystować rodzinom przy ich codziennych obowiązkach, ale również przygotowywać do tworzenia przedsiębiorstw społecznych i innych form działań pozwalających włączać się w społeczeństwo i w tym wspierać. Według Józefa Orczyka praca, którą oferuje się w ramach takiej działalności, ma inną formę niż tradycyjne zatrudnienie. Ma ona charakter inwestycji prowadzącej do trwałej aktywizacji ludności. Dlatego też asystent rodziny mógłby być idealnym kreatorem takich zachowań, ponieważ najlepiej zna zakres potrzeb oraz możliwości ich realizacji w poszczególnych rodzinach.

Ważnym elementem pozwalającym wyeliminować nadużycia w przyznanych świadczeniach mogłyby być kontrakty socjalne, będące porozumieniem zawartym pomiędzy pracownikiem socjalnym a beneficjentem. Pozwoliłyby one przeciwdziałać nieuczciwości wśród pracujących „na czarno” oraz „gapowiczów”.  Warunkiem otrzymania świadczenia pieniężnego powinna być konkretna forma aktywizacji – szkolenie, staż, udział w działaniu itp. Niewywiązywanie się z kontraktu mogłoby być podstawą zawieszenia lub też odebrania świadczenia. Istotnym efektem kontraktu musi być aktywizacja beneficjentów. Zakłada się, że osoba wypełniająca kontrakt przestanie korzystać z pomocy socjalnej, ewentualnie pomoc ta będzie istotnie ograniczona. Jednak nadal kontrakty socjalne są bardzo mało popularnym narzędziem aktywizującym beneficjentów ośrodków pomocowych. Liczba kontraktów nieznacznie przekracza 100 tys. Zastanawiające są powody tak niewielkiej ilości podpisywanych umów w Polsce, podczas gdy w wielu krajach forma ta została rozpowszechniona i towarzyszy rosnącemu poziomowi świadczeń.

Podsumowując, można stwierdzić, że kryterium dochodowe jest tylko pozornie sprawiedliwe, nie uwzględnia wielu aspektów pomocy i jednocześnie jest czynnikiem zniechęcającym do zwiększania dochodów. Można wnosić zatem szereg zastrzeżeń co do jego celowości. Kryterium dochodowe sprzyja większej bierności i zniechęceniu do aktywnej poprawy własnej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Państwo pomagając obywatelowi trudnej sytuacji życiowej de facto petryfikuje jego dotychczasową sytuację. Okazuje się, że rosnące nakłady na cele socjalne wcale nie prowadzą do zmniejszenia skali niezaspokojonych potrzeb. Można zatem uznać, że coraz wyższe progi dochodowe zamiast pomóc osobom defaworyzowanym, faktycznie wywołują pokusę nieuczciwego wzbogacania się. Polska, tworząc programy pomocowe, nie powinna naśladować bogatych krajów, bo sama bogata nie jest. Powinna naśladować rozwiązania pomocowe, które kraje zachodnie stosowały, gdy były na tym samym etapie co obecnie Polska.

Chociaż dotychczas nie pojawiły się rozwiązania pozwalające najsłabszym grupom w pełni korzystać z dobrodziejstw przemian gospodarczych i mimo że istotna grupa zagrożona jest ubóstwem i pauperyzacją, nadal brakuje przemyślanych działań zapobiegających wykluczeniu społecznemu znacznej grupy ludności. Zapomina się o aktywizującym charakterze pomocy, a skupia na jej części świadczeniowej, w efekcie prowadzone działania potęgują bierność i patologiczne sytuacje pozwalające osobom, którym pomoc się nie należy, korzystać z niej bez większych przeszkód. Boję się, że jedyna odpowiedź na pytanie, dlaczego głównym kryterium pozostaje dochód, brzmi: „Bo tylko wtedy można uniknąć dodatkowej pokusy rozdzielania pomocy po znajomości”… Ale to już inna historia.

Nie dla wszystkich po równo :)

Podczas gdy równość jednostek co do ich statusu, jako istot ludzkich, czy też równość wobec prawa są oczywistymi elementami liberalnego światopoglądu, tak podobnie oczywista jest dla niego nierówność materialna ludzi. Jeśli wolność działania jednostek w społeczeństwie ma obejmować inicjatywę gospodarczą, to nieuniknione jest zróżnicowanie wyników osiąganych przez nie. Naturalne różnice charakterologiczne oraz w poziomie wiedzy i umiejętnościach pomiędzy ludźmi, a w złożonym współczesnym społeczeństwie także szereg czynników zewnętrznych, wpływają na uzyskiwane rezultaty włożonych, także nierównych wysiłków. Idea stworzenia, na drodze politycznej inicjatywy, warunków równości szans, a więc wykluczenia wpływu czynników zewnętrznych, wywołujących nierówności nieuzasadnione, jest już bardziej kontrowersyjna i stanowi przedmiot debaty w dyskursie liberalnym. Jednak, jak słusznie zauważył Friedrich August von Hayek, także równość szans nie likwiduje materialnych nierówności. Różnice pomiędzy jednostkowymi potencjałami wygenerują nierówności przy równych warunkach działania. Obiektywnie identyczne potencjalne możliwości nie generują zatem równości subiektywnych szans, zaś aby uzyskać równe wyniki dla różnych ludzi, konieczne jest traktowanie ich nierówno i polityczne działanie na rzecz arbitralnego preferowania jednych kosztem drugich. Z tego powodu liberałowie uważają materialną nierówność obywateli za sprawiedliwy stan rzeczy. Nie unieważnia to jednak pytania o społeczne skutki znacznych rozpiętości dochodów.

 

Dramat względnej deprywacji

Badania socjologiczne już od blisko 70 lat obejmują problematykę społecznych układów odniesienia. Liczni badacze zaobserwowali zjawisko względnego upośledzenia (deprywacji) i względnego uprzywilejowania społecznego. Jednostka ludzka osadzona w określonej wspólnocie (całe społeczeństwo kraju, ale i bezpośrednio postrzegane otoczenie lokalne) analizuje swój status materialny poprzez porównywanie go do innych. Dla jej samooceny nie jest wówczas istotny jej bezwzględny poziom dochodów i życia, a różnice pomiędzy nim a poziomem życia członków grupy odniesienia. Z dwojga ludzi o identycznych poziomach dochodów, jedna osoba może więc odczuwać satysfakcję, jeśli odnosi swoją pozycję do uboższych lub równych jej, druga zaś może oceniać swoje położenie bardzo źle, ponieważ jej grupą odniesienia są ludzie od niej bogatsi. Może to wiązać się np. z zamieszkiwaniem w ubogiej lub dobrej dzielnicy przez osoby o średnich dochodach. Jednak w kontekście globalnego społeczeństwa danego kraju mechanizm względnej deprywacji uruchamia się w sposób bardziej obiektywny, ponieważ grupa odniesienia nie jest przypadkowa, a porównania opierają się na średnim poziomie dochodów i ich rozpiętości. Tak więc, w społeczeństwie o wielkich nierównościach materialnych liczne warstwy społeczne, o niskich i średnich dochodach, będą konfrontowane z wysoce negatywnym uczuciem względnego upośledzenia społecznego.

Szereg współczesnych badań z pogranicza socjologii i psychologii analizuje korelację pomiędzy wysokością tzw. współczynnika Gini, określającego wielkość „przepaści” pomiędzy dochodami najbogatszych i najuboższych grup społecznych, a subiektywnie ocenianym poziomem szczęścia i zadowolenia z życia. Intuicja podpowiada, że zestawianie własnych możliwości finansowych z ludźmi o znacznie większych dochodach może być źródłem różnego rodzaju frustracji: niskiej samooceny, poczucia niesprawiedliwości związanego z poszerzającym interpretowaniem idei równości ludzi w społeczeństwie na równość materialną, a także szkodliwej dla prawidłowego funkcjonowania rynku rezygnacji i poddania się wobec niemożności doszlusowania do najmocniejszych. Opublikowane przed kilkoma miesiącami badania zespołu prof. Shingehiro Oishiego z uniwersytetu stanowego w Virginii pokazały zależność pomiędzy wzrostem nierówności materialnych w USA, zwłaszcza od lat 80. XX w., a spadkiem satysfakcji z życia i poziomu subiektywnego szczęścia. Szczególnie dobitny w wynikach badań był spadek zaufania do współobywateli. 60% respondentów ze średnich i niższych warstw społecznych (przy czym jedynym kryterium tutaj są dochody) wraz ze wzrostem nierówności postrzegała swoich współobywateli jako coraz bardziej nieuczciwych i niegodnych zaufania. Pośród najbogatszych 20% respondentów korelacja ta nie pojawiła się. Pomimo zastrzeżenia, iż badania ujawniają tylko korelację, a niekoniecznie związki przyczynowo-skutkowe, dla prof. Oishiego stało się jasne: jeśli rządzący są zainteresowani podniesieniem poziomu szczęścia i satysfakcji większości obywateli, to drogą ku temu jest bardziej strome, progresywne opodatkowanie i znaczna redystrybucja dochodów. Podobne wnioski z badań opartych o wyniki World Values Survey z lat 2005-08 wyciągnął Richard Easterlin z Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Porównanie danych pochodzących w tym przypadku z różnych krajów, zaś z tego samego przedziału czasowego, ujawniło taką oto prawidłowość, iż za szczęśliwsze uważają się społeczeństwa państw, gdzie rząd prowadzi rozbudowaną politykę społeczną i przeznacza duże sumy na cele socjalne, stosując wysokie opodatkowanie. W odniesieniu do państw z naszego regionu, które przeszły transformację ustrojową od socjalizmu do kapitalizmu, brak znacznego zwiększenia poziomu satysfakcji życiowej Easterlin uznał za wynik strat w zakresie dostępu do np. bezpłatnej służby zdrowia, czego nie rekompensuje zwiększony dostęp do zróżnicowanych dóbr i usług na wolnym rynku (warto odnotować, że Easterlin nie wziął pod uwagę właśnie zjawiska względnej deprywacji, która mogła powodować niskie zadowolenie w związku raczej z postrzeganym nadal dużym dystansem pomiędzy własnym poziomem życia a kapitalistycznymi krajami zachodniej Europy).

Psycholożka, prof. Carmen Lawrence z Uniwersytetu Zachodniej Australii wskazuje na cały katalog negatywnych, częściowo patologicznych zjawisk społecznych, które wywołane są syndromem względnej deprywacji, a więc nierównością materialną. Lawrence wymienia: wyższą śmiertelność i o około 3 lata krótszą średnią długość życia w krajach o dużej rozpiętości dochodów, otyłość, liczbę nastoletnich ciąż, choroby umysłowe, zabójstwa, słabość kapitału społecznego, wrogość i rasizm, gorsze wyniki w nauce szkolnej, wyższy odsetek obywateli objętych systemem penitencjarnym, przedawkowania narkotyków oraz niski poziom pionowej mobilności społecznej, także w ujęciu międzypokoleniowym, czyli tzw. „dziedziczenie biedy”. Ten przykry obraz nabrzmiałych problemów społecznych aż nadto wydaje się jednak opisywać pojedynczy kazus Stanów Zjednoczonych, gdzie szereg tych problemów wywołują także inne pozaekonomiczne czynniki o charakterze kulturowym i politycznym. Trudniej byłoby wykazać tego rodzaju jaskrawe różnice na gruncie europejskim, np. pomiędzy stosunkowo antyegalitarną Wielką Brytanią a mocno egalitarnymi Holandią czy Danią, lub wskazać na nagłe pogorszenie się stanu społeczeństwa niemieckiego, pomimo znaczącego wzrostu nierówności w tym kraju w ostatnich kilkunastu latach. Diagnoza prof. Lawrence nasuwa także trzy pytania natury teoretycznej. 1. Na ile opisane przez nią niekorzystne zjawiska są nieuniknionym rezultatem samego faktu istnienia nierówności materialnych, a na ile jednak rezultatem apatii i powszechnej rezygnacji z wysiłku i wzmożonej pracy w celu poprawy swojego losu po stronie osób o niskich dochodach? 2. Czyją winą w ostatecznym rozrachunku jest ten stan: ambitnych i ciężko pracujących ludzi, którzy odnosząc duży sukces powodują wzrost nierówności materialnych, czy jednak osób ulegających frustracjom? 3. Na ile brak woli i ambicji osób ubogich powoduje, wraz z upływem czasu, pogłębianie się tak nierówności, jak i opisanych patologii społecznych na zasadzie samonakręcającej się spirali, w której patologie same się reprodukują i same stają się dla siebie przyczyną? Nie kwestionując fatalnych skutków syndromu względnej deprywacji, należy postawić pytanie o właściwą drogę naprawy kondycji niższych warstw społecznych. Czy jest nią arbitralna redukcja nierówności społecznych i obarczanie konsekwencjami patologii ludzi sukcesu, czy jednak redukcja samego poczucia deprywacji poprzez politykę aktywizacji, wspieranie inicjatyw, inwestycje w edukację?

Konkurencja versus współpraca

Jest to problem niezwykle poważny, ponieważ za suchymi statystykami określającymi zakres rozwarstwienia majątkowego społeczeństwa oraz ewentualnymi decyzjami politycznymi o jego redukcji metodami redystrybucyjnymi skrywają się odmienne modele współżycia społecznego i wybór pomiędzy nimi ma niemałe konsekwencje dla bardzo wielu obszarów życia ludzi, w tym również dla fundamentalnej kwestii ustalenia szerokości zakresu indywidualnej wolności jednostki w takiej zbiorowości. Upraszczając ten złożony problem, można alternatywne modele współżycia społecznego przedstawić jako dychotomię pomiędzy dwoma zasadniczymi logikami tego współżycia, podskórnie przenikającymi wszelkie rozwiązania szczegółowe. Z jednej strony jest to logika zespołowej współpracy pomiędzy członkami wspólnoty, z drugiej logika konkurencji między jednostkami w warunkach równych i bezosobowych reguł ramowych, ale siłą rzeczy z wykorzystaniem różnic potencjałów. Ideałem liberalnym nie jest logika konkurencji jako taka. Jest nim raczej, być może utopijna, struktura, w której jednostka ma możliwość wyboru modelu współżycia zgodnie z własnymi preferencjami. Innymi słowy ważny jest brak przymusu do wzięcia udziału w modelu, który jednostka ocenia negatywnie. Rozwiązaniem tej łamigłówki mogłoby być społeczeństwo globalnie oparte na logice konkurencji, w którym jednak grupy jednostek organizowałyby się na poziomie lokalnym w dobrowolne wspólnoty wzajemnego wsparcia, w których logika współpracy obejmująca większość obszarów życia zwalniałaby je w znacznym stopniu z udziału w „wyścigu szczurów”. Ponieważ model liberalny zakłada wolność także tego rodzaju inicjatyw, logika konkurencji nie jest formalnie zniewalająca. Rywalizacja jest produktem wolności indywidualnej, podobnie jak rezygnacja z udziału w niej. Naturalnie odmowa udziału pociąga za sobą określone konsekwencje dla późniejszego stylu życia, ale nie jest to problematyczne, o ile wybór jest wolny i świadomy. Jedna z opcji stanowi obietnicę (lecz nie gwarancję) wysokich gratyfikacji finansowych, druga z opcji może być źródłem innych, niematerialnych satysfakcji, podwyższających subiektywnie odczuwaną jakość życia.

Oczywiście to logika współpracy służy większej równości materialnej. Praca zespołowa zamazuje często wymiar zasług indywidualnych dla jej wyniku, więc jej owoc może być dzielony równo pomiędzy uczestników. Gdy nie ma oceny indywidualnej, nie pojawia się rywalizacja, mogąca zakłócić logikę wysiłku zbiorowego. W efekcie można orzec, że jednostki, u których syndrom względnej deprywacji wywołuje nieprzezwyciężalne frustracje, rezygnację i zniechęcenie względem pracy, lepiej odnajdą się w logice współpracy. Natomiast jednostki, które postrzegają względną deprywację w kategoriach czynnika mobilizującego do wzmożonego wysiłku i generującego postawy ambicjonalne, będą preferować logikę konkurencji.

Oba modele społeczne mają cały szereg zalet i wad, które z kolei skłaniają do rozważania rozwiązań pośrednich, polegających na objęciu logiką współpracy wybranych, newralgicznych społecznie dziedzin życia zbiorowego, przy pozostawieniu żywiołowi logiki konkurencji pozostałe dziedziny. Tak w istocie dzieje się w praktyce polityczno-społecznej większości współczesnych państw, nie tylko europejskich. Z punktu widzenia kształtowania osobowości człowieka logika współpracy ma m.in. następujące zalety: intensywny rozwój zdolności interpersonalnych, dialog, szacunek, szeroki zakres bezinteresowności, komfort psychiczny, poczucie znacznego bezpieczeństwa. Do jej wad należą natomiast: stagnacja, lenistwo, akceptacja dla przeciętności, a nawet miernoty, częściowe tolerowanie mentalności „pasażera na gapę”, romantyzm i swoiste oderwanie od rzeczywistości, ideologiczne wyjaśnianie świata, skłonność do stosowania przymusu, nietolerancja dla izolacjonizmu jednostek i niektórych przejawów ekstrawagancji, arbitralność. Z drugiej strony zalety logiki konkurencji obejmują: ambicję, dynamizm, szybki rozwój, pracowitość, wzrost średniego bezwzględnego poziomu życia niemal wszystkich pomimo wzrostu jego względnych nierówności, filantropię, racjonalizm, poczucie znacznej wolności i pluralizm stylów życia. Pośród wad zmuszeni jesteśmy wskazać na: bezwzględność, wyrachowanie, uwypuklenie i zaakcentowanie naturalnych różnic w potencjałach ludzi, pogardę, stres, egoizm, zdystansowanie wobec innych ludzi oraz niepewność.

Przymus, lenistwo i egoizm

Problem z logiką współpracy polega jednak na tym, iż narzucony społeczeństwu globalnemu, zamyka on drogę jednostkom ambitnym do dynamicznego i konkurencyjnego stylu życia poprzez ograniczenia i zakazy, albo skutecznie zniechęca do logiki konkurencji, obciążając owoce pracy nadmiernymi daninami i odbierając w ten sposób motywację. Globalnie narzucona całemu społeczeństwu logika współpracy może posiadać charakter zniewalający, czym jakościowo różni się od logiki konkurencji i z punktu widzenia uznającego wolność indywidualną za priorytet jest zdecydowanie bardziej ryzykowna. Jeśli jednostki przejawiające wybitny potencjał i wolę wyjścia ponad widełki uśrednionego poziomu są tonowane i hamowane, a ludzie sukcesu są wręcz karani za wystawienie większości współobywateli na ryzyko wzmożonej względnej deprywacji, to mamy do czynienia ze stanem rzeczy nie do przyjęcia dla człowieka o światopoglądzie liberalnym.

Niemniej jednak, to właśnie nakreślone powyżej mechanizmy społeczne i psychologiczne związane z grupami odniesienia, względną deprywacją oraz przeświadczeniem o niesprawiedliwości dużej rozpiętości dochodów wydają się głównym źródłem utrzymującego stałą witalność zjawiska niezgody i odrzucenia logiki konkurencji, społeczeństwa indywidualistycznego i liberalizmu ekonomicznego przez liczne grupy społeczne. Nie wydaje się, aby to zjawisko miało kiedykolwiek zaniknąć. Jego nośnikiem są dwie motywacje, z których jedna jest „oficjalna” i lewicowi krytycy liberalizmu nader chętnie nią szermują, druga zaś raczej „wstydliwa” i przemilczana. „Oficjalna” linia krytyki wobec modelu społeczeństwa konkurencyjnego ma charakter populistyczny i opiera się na, nie będącym na pewno zupełnie bez podstaw, twierdzeniu, iż wielu ludzi nie potrafi sobie poradzić w warunkach wolnej konkurencji i to nie z własnej winy. Nie mogą oni własnym sumptem uzyskać „godnego” poziomu materialnego, na nic im swobody ekonomiczne i dlatego należy im się pomoc reszty społeczeństwa w imię wartości moralnych, takich jak solidarność międzyludzka, konstytuujących model współpracy społecznej. Jednak analiza oddziaływania syndromu względnej deprywacji na ludzi ujawnia drugą, dużo trudniejszą do obrony w publicznym dyskursie motywację na rzecz zwalczania nierówności majątkowych. Jest to motywacja często podświadoma, ale zdumiewająco egoistyczna. Wiąże się oczywiście z pragnieniem redukcji poczucia względnej deprywacji, co można teoretycznie osiągnąć poprzez wzmożony wysiłek własny. Ten jednak nie jest rozwiązaniem atrakcyjnym, więc preferowana jest druga metoda polegająca, zamiast na podniesieniu własnego poziomu dochodów, na sprowadzeniu bogatych współobywateli do niższego pułapu na drodze wysokiego opodatkowania progresywnego. Tak więc część ubogich ludzi, wbrew pierwszej, populistycznej argumentacji, może i byłaby w stanie w warunkach konkurencji osiągnąć akceptowalny poziom życia, nie chce jednak na to pracować, brak im ambicji i woli. W celu uniknięcia dyskomfortu względnej deprywacji domagają się oni więc sprowadzenia innych do możliwie najniższego mianownika, stłumienia ich energii, przedsiębiorczości oraz unieważnienia różnic w indywidualnych potencjałach za pomocą legislacyjnych barier dla działalności gospodarczej. Drogą do zaspokojenia tej egoistyczno-leniwej motywacji jest naturalnie narzucenie globalnemu społeczeństwu modelu logiki współpracy.

Legitymizacja dla nierówności

Z tego wszystkiego powstaje jednak nadmiernie pesymistyczny obraz niemożności przeforsowania ideałów wolnego rynku i konkurencji. Już samo doświadczenie z politycznej praktyki pokazuje, że nie jest to wcale niemożliwe. Pomimo całej tej problematyki i imposybilizmu marginalizacji sprzeciwu wobec ekonomicznego liberalizmu, istnieje jednak możliwość uzyskania społecznej większości dla akceptacji logiki konkurencji i pewnego zakresu nierówności materialnych. Badania Oishiego i Easterlina wydają się udzielać niepełnych odpowiedzi na pytanie związków pomiędzy nierównością dochodów a satysfakcją z życia. W opozycji do tych wyników stoją badania niemieckiej ekonomistki Justiny Fischer uniwersytetu w Mannheim. Badając nieco wcześniej niż Easterlin korelację pomiędzy wysokością wydatków na cele socjalne a deklaracjami subiektywnego szczęścia, korzystała z danych tego samego World Values Survey, z tym że z lat 1997-2001 i uzyskała. przeciwstawne wyniki. Zgodnie z wnioskami Fischer rozbudowana polityka społeczna i wysokie podatki powodowały u ludzi poczucie braku szczęścia. Badaniom Easterlina zabrakło bowiem perspektywy czasowej, było ono punktowe. Po zestawieniu z wcześniejszą analizą Fischer nasuwa się taki oto wniosek, sformułowany tak oto przez niemiecką autorkę: zwrot i natężenie korelacji pomiędzy wielkością wydatków socjalnych a szczęściem zależy od dalszych okoliczności. Fischer sugeruje, że w latach objętych jej analizą w większości badanych państw Zachodu u władzy były rządy lewicowe, które regulowały nadmiernie i stosowały na tyle wysokie podatki, iż budziły niezadowolenie i skorelowanie szczęścia z niskimi podatkami i ograniczoną polityką socjalną. Dodatkowo był to okres dobrej koniunktury gospodarczej i mniej było obaw o bezpieczeństwo socjalne. W latach analizowanych przez Easterlina sytuacja się odwróciła. Prawicowe w większości rządy przeprowadziły cięcia uznane za zbyt głębokie, tak że szczęście skorelowało się z wyższymi wydatkami. Oznacza to, że to nie lewicowa recepta jest w każdych warunkach źródłem satysfakcji społeczeństwa, a znalezienie rozsądkowej „drogi środka” w zakresie kształtowania polityki podatkowej i socjalnej.

Słabością badania Oishiego była natomiast koncentracja wyłącznie na USA. Inne badanie Fischer pokazało bowiem daleko idącą skłonność ludzi, także ubogich, do zaakceptowania znacznych nawet nierówności pod takim tylko warunkiem, że są one rezultatem procesów postrzeganych jako sprawiedliwe, niearbitralne, uczciwe, samorzutne i demokratyczne. Z takimi procesami jej respondenci wiązali bowiem nadzieję na własne szanse awansu społecznego. Nierówności odrzucane są zaś wtedy, gdy system jest postrzegany jako dyskryminujący i niedopuszczający do pozycji władczych nowych ludzi spoza określonych środowisk i klik. Niewykluczone, że narastające w USA poczucie nieszczęścia w związku z narastaniem nierówności ma swoje źródło nie tyle w samych nierównościach, co w złej ocenie funkcjonowania systemu politycznego, zjawiska lobbingu wpływowych i majętnych podmiotów u ludzi władzy, zahamowanej rotacji elit oraz demokracji ograniczonej poprzez wysokie finansowe bariery utrudniające wejście do polityki ludzi o niskich lub średnich majątkach (pamiętajmy, że Oishi zaobserwował głównie wzrost zwątpienia w uczciwość współobywateli w wyniku wzrostu nierówności, co uprawdopodabnia tezę, że jest to w istocie pokłosie postrzegania systemu władzy jako kulejący i nieuczciwy). Sam przykład Polski, gdzie pomimo stale od 1989 r. rosnących nierówności majątkowych w ostatnich 3-4 latach notujemy szybki wzrost wskaźnika subiektywnej satysfakcji z poziomu życia, podważa konkluzje z badań Oishiego.

Nie dla wszystkich po równo

Problem jest zatem złożony, a pytań mamy więcej niż odpowiedzi. Nie wydaje się, aby bardzo sugestywne badania Oishiego i Easterlina podważały klasyczną już hipotezę von Hayeka, który napisał, iż nierówność jest akceptowana o wiele łatwiej, jeśli jest wynikiem czynników lub sił niespersonifikowanych, aniżeli wówczas, gdy jest ona zaprojektowana przez człowieka, przez sfery władzy. Badania Fischer są tego mocnym potwierdzeniem. Stąd warto, pozostając świadomym wad obu systemów, podchodzić do modelu współpracy bez lewicowego hurraoptymizmu. System wysokiej redystrybucji, dążący do możliwie egalitarnego społeczeństwa, podejmuje decyzje arbitralne, jest zmuszony do nierównego traktowania ludzi, którym chce zapewnić równość subiektywnych szans, a nie tylko obiektywnych warunków ramowych, popełnia zatem wspomniany przez von Hayeka grzech nierównego traktowania mocą decyzji człowieka. Jest też w gruncie rzeczy bardziej restrykcyjny i mniej tolerancyjny. Skuteczna polityka społeczna potrzebuje natomiast wyważonego podejścia, skrupulatnej analizy kosztów i maksymalnie efektywnej alokacji zasobów. W większości przypadków cele te osiągane są samorzutnie w warunkach wolnej konkurencji, pod warunkiem że syndrom względnej deprywacji nie oddziałuje skrajnie demotywująco na zbyt wielu ludzi. Wysiłki czynnika politycznego powinny jednak być nakierunkowane wówczas na modyfikację psychologicznych konsekwencji względnej deprywacji, nie zaś na próbę pośredniego zwalczania problemu na drodze sztucznej redukcji rozwarstwienia dochodów, ponieważ z tą metodą wiążą się niesprawiedliwości oraz obniżenie prestiżu pracy, wysiłku, ambicji i przedsiębiorczości.

POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ? :)

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej. Polska polityka społeczna jest często utożsamiana ze zwalczaniem ubóstwa i podawaniem pomocnej dłoni słabszym – bezrobotnym, chorym, bezdomnym. Niestety, od lat praktykowany jest model „ryby”, a nie „wędki” – państwo polskie udziela obywatelom krótkotrwałej, interwencyjnej pomocy w trudnej sytuacji, lecz nie stosuje długofalowej profilaktyki zjawisk niepożądanych, takich jak bieda i bezrobocie, ani nie promuje modelu tak zwanej aktywnej polityki społecznej.

 

STATYSTYKI ALARMUJĄ

Polityka społeczna kształtuje warunki życia ludzi. W dobie szeroko zakrojonej debaty nad starzeniem się społeczeństw i dynamicznymi zmianami demograficznymi obserwowanymi w Polsce i na świecie, kwestią szczególnie ważną jest działalność państwa ukierunkowana na podnoszenie jakości życia ludzi starszych. Prognozy demograficzne są nieubłagane – w 2035 roku liczba osób starszych w Polsce stanowić będzie ponad 23 procent ogółu ludności[1]. Oznacza to, że blisko co czwarta Polka i co czwarty Polak będzie seniorem, a co istotniejsze – emerytem. Ludzi starszych będzie nadal przybywać, i to niekoniecznie na skutek niskiego przyrostu naturalnego, lecz w głównej mierze za sprawą postępu cywilizacyjnego, rozwoju medycyny i popularyzacji tak zwanego zdrowego trybu życia. Średnia długość trwania życia rośnie stopniowo i konsekwentnie od kilku stuleci. Dla przykładu – przeciętny Amerykanin w 1900 roku żył zaledwie 49 lat, w latach 50-tych średnia wieku wzrosła do 68 lat, a po roku 2000 osiągnęła wartość 77 lat, która i tak w porównaniu np. z Japonią (82 lata) nie jest obecnie najwyższa[2].

Seniorzy w niedalekiej przyszłości stanowić będą jedną czwartą społeczeństwa. Kwestia ta jest przedmiotem troski zarówno polityków, demografów, ekonomistów, socjologów, jak i środowisk lekarskich i pielęgniarskich. Popyt na usługi skierowane do osób starszych, takie jak opieka (dzienna i całodobowa), doradztwo finansowe, porady prawne, usługi transportowe, a nawet oferta turystyczna, rekreacyjna i kulturalna gwałtownie wzrośnie, tym bardziej, że regularnie przybywa tak zwanych „najstarszych seniorów” (the oldest old), czyli osób po 85. roku życia. Polska polityka społeczna zdaje się nie dostrzegać tego problemu, który w gruncie rzeczy jest potencjałem – dłuższe i zdrowsze życie otwiera drogę ku dłuższej aktywności społecznej i zawodowej, większej konsumpcji, do realizacji projektu kształcenia ustawicznego oraz do modelu rodziny wielopokoleniowej, w której wnuki czerpią wiedzę od stosunkowo młodych dziadków.

Polityka społeczna wobec osób starszych ogranicza się w głównej mierze do zarządzania systemem ubezpieczeń społecznych oraz do opieki socjalnej, tj. koordynowania i współfinansowania działalności domów pomocy społecznej oraz placówek spokojnej starości. Głównym aktorem polityki społecznej w Polsce jest MPiPS, którego oficjalna strona internetowa nie posiada ani jednego odnośnika skierowanego do osób starszych, podczas gdy kompleksowo omawia takie kwestie jak niepełnosprawność, przemoc w rodzinie, alimenty, adopcja czy integracja cudzoziemców. Popularny na Zachodzie termin „polityka starzenia się” (the policy of aging) w Polsce de facto nie istnieje. Za niedoborem odpowiedniej terminologii stoi brak jakiegokolwiek przemyślanego, spójnego i długofalowego programu opieki nad osobami starszymi oraz „zarządzania kryzysowego” w obliczu nadchodzących zmian demograficznych. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych już w latach 60-tych ubiegłego wieku wszedł w życie słynny Akt prawny dotyczący osób starszych (Older Americans Act, 1965), który powołał do życia Amerykańską Agencję ds. Starzenia się (AoA – Administration on Aging). AOA działa przy Departamencie Zdrowia i Usług Społecznych i zajmuje się finansowaniem najlepszych stanowych projektów skierowanych do osób starszych. Specjalny komitet ds. starości funkcjonuje również przy amerykańskim Senacie.

FINANSE W SKALI MAKRO OCZKIEM W GŁOWIE POLITYKÓW

W Polsce kwestia zmian demograficznych stała się popularnym tematem dyskusji po przystąpieniu do struktur unijnych. Komisja Europejska określiła proces starzenia się społeczeństw głównym – obok globalizacji i postępu technicznego – determinantem zmian społecznych w Europie[3]. Aktywizacja ekonomiczna osób w wieku okołoemerytalnym, między innymi dzięki elastycznemu modelowi zatrudnienia typu flexicurity, była jednym z postulatów strategii lizbońskiej. Specyfika polskiej debaty publicznej nad kwestiami demograficznymi polega na koncentrowaniu się przede wszystkim na wymiarze makroekonomicznym i utożsamianiu procesu starzenia się społeczeństwa z nadchodzącą złą kondycją finansową państwa. Stawianie znaku równości między powiększającym się deficytem budżetowym a rosnącą liczbą osób starszych w konsekwencji prowadzi do frustracji ludzi młodych, w wieku produkcyjnym i przedprodukcyjnym, którzy stojąc u progu kariery zawodowej z góry skazani są na finansowanie emerytur zarówno seniorów, jak i swoich własnych. Reforma emerytalna z 2011 roku ukazała prawdę o rzeczywistym przedmiocie troski polityków. Twórcom reformy przyświecał podstawowy cel – redukcja długu publicznego kosztem obywateli, a nie, jak by się mogło wydawać, zapewnienie bezpiecznej i godnej emerytury dla przyszłych pokoleń. Rażącym zaniedbaniem było także ignorowanie opinii publicznej. Polaków zaskoczyła tak szybka dezaktualizacja promowanego w 1999 roku hasła „Bezpieczeństwo dzięki różnorodności”, które legitymizowało wprowadzenie OFE i III filara do systemu emerytalnego. W starzejących się społeczeństwach system redystrybucyjny jest z założenia nieefektywny, ponieważ bazuje na zjawisku prostej zastępowalności pokoleń. Polacy przywykli do systemu wielofilarowego i zaczęli dostrzegać jego korzyści w postaci zabezpieczenia i alternatywy dla niepewnej przyszłości ZUS-u. Tymczasem zmiany w systemie emerytalnym zredukowały składkę do OFE z 7,3 do 2,3 procent, czyniąc ponownie z ZUS-u głównego dysponenta kapitału. Reforma weszła w życie mimo braku poparcia ze strony trzech partii politycznych, sprzeciwu takich środowisk jak Solidarność, PKPP Lewiatan, Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych oraz – co najważniejsze – braku zaufania Polaków, którzy w badaniu Instytutu Homo Homini wyrazili obawę przed losem przyszłych emerytur[4]. Brak konsensusu politycznego oraz brak szerszych konsultacji społecznych świadczy o tym, że polityka społeczna w Polsce jest realizowana chaotycznie, a poszczególne reformy nie stanowią części długofalowego programu, są jedynie reakcją na pesymistyczne prognozy dotyczące wydatków publicznych.

POLITYKA SPOŁECZNA – AKTYWNA CZY BIERNA?

Aktywna polityka społeczna zakłada stosowanie instrumentów aktywizacji zawodowej zamiast tradycyjnej (biernej) ochrony socjalnej. Bazuje na częściowym przerzuceniu odpowiedzialności za trudną sytuację życiową na jednostkę, oferując jej jednocześnie możliwość ukończenia specjalizacyjnych kursów i podjęcia pracy. Polityka społeczna wobec osób starszych realizowana obecnie w Polsce jest demobilizująca i bierna. Świadczy o tym nowelizacja ustawy z 17 grudnia 1998 roku o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Nowe przepisy zmuszają do wyboru – albo etat albo prawo do świadczeń emerytalnych. Aktualnie zatrudnieni emeryci mają czas do 1 października na podjęcie decyzji o zwolnieniu się z pracy, choćby na jeden dzień. W praktyce manewr ten nie jest wcale prosty – pracodawcy niechętnie ponownie zatrudnią emerytów, którzy sami złożyli wymówienie. Dodatkowym utrudnieniem są długotrwałe procedury rekrutacyjne, nierzadko wiążące się z koniecznością rozpisania konkursu na dane stanowisko. Nowe przepisy są absurdalne z kilku powodów. Po pierwsze, stoją w sprzeczności z popularyzowanym przez Unię Europejską ogólnym trendem aktywizacji zawodowej osób starszych. Po drugie, stanowią poważne utrudnienie dla realizacji przyjętego przez rząd w 2008 roku programu „Solidarność pokoleń – działania dla zwiększenia aktywności zawodowej osób w wieku 50+”. Po trzecie wreszcie, balansują na granicy pogwałcenia praw obywatelskich i najzwyczajniej w świecie wprowadzają ludzi w błąd. Wśród krytyków nowego rozwiązania znajduje się m.in. rzeczniczka praw obywatelskich, prezes Sądu Najwyższego, pracodawcy oraz blisko 50 tysięcy aktywnych zawodowo emerytów.

Brak przemyślanej polityki społecznej wobec osób starszych może pośrednio wynikać ze słabości politycznej polskich seniorów, którzy – będąc liczną i znaczącą grupą społeczną – nie są reprezentowani w rządzie. Poparcie dla Krajowej Partii Emerytów i Rencistów wynosi około 2 procent. Partia odgrywa marginalną rolę na polskiej scenie politycznej i nie stanowi liczącego się lobby. Dla porównania, Amerykańskie Stowarzyszenie Emerytów (AARP – American Association of Retired Persons), które nie jest partią polityczną, zrzesza ponad 40 milionów seniorów i dysponuje budżetem wynoszącym blisko miliard dolarów. AARP stanowi powszechnie szanowaną i wpływową siłę, z której opinią liczą się wszyscy. Negatywna opinia Stowarzyszenia potrafi błyskawicznie unicestwić wielkie projekty reform – sytuacja taka miała miejsce m.in. w 2005 roku, kiedy George W. Bush promował ideę prywatyzacji amerykańskiego systemu ubezpieczeń społecznych. Tradycja zrzeszania się emerytów jest bardzo silna w krajach skandynawskich. W Szwecji ponad połowa wszystkich emerytów należy do jednej z pięciu wiodących organizacji seniorów. Najistotniejszą rolę polityczną odgrywa istniejąca od 70 lat Narodowa Organizacja Emerytów (PRO – Pensioners’ National Organization), która zrzesza ponad 400 tysięcy osób. Sieć organizacji emeryckich w Skandynawii zapewnia błyskawiczny przepływ informacji o proponowanych projektach reform, dzięki czemu osoby starsze są świadome zamiarów władz i mogą zawczasu wypracować wspólne stanowisko dotyczące danego pakietu reform. W Polsce, oprócz braku reprezentacji interesów osób starszych, trudne do zaakceptowania jest również traktowanie „emerytów i rencistów” jako zhomogenizowanej grupy społecznej o jednakowych problemach i potrzebach. Jednym z podstawowych celów polityki społecznej powinno być jak najdłuższe zachowanie podmiotowości osób starszych, mające wyraz w samodzielnym podejmowaniu decyzji i komunikowaniu swoich potrzeb. Jeśli polityka społeczna istotnie ma dążyć do zapewnienia bezpieczeństwa socjalnego, ludzie starsi muszą być świadomi swoich praw.

CO NA TO UNIA?

Mimo, iż integracja europejska na poziomie społecznym przebiega dużo wolniej niż na szczeblu politycznym i gospodarczym, Unia niewątpliwie wywiera wpływ na kierunki rozwoju wewnętrznych polityk socjalnych poszczególnych państw członkowskich. Społeczny wymiar integracji zyskał na znaczeniu od chwili przystąpienia do UE krajów zaliczanych do grona tradycyjnych welfare states (Austria, Finlandia, Szwecja) w 1995 roku. W Polsce po 2004 roku pojawiły się przepisy dotyczące równouprawnienia kobiet i mężczyzn, nad których implementacją czuwała Komisja Europejska. Nie obyło się bez oficjalnych ponagleń i upomnień, a nawet groźby pozwania kraju przed Trybunałem w Luksemburgu. Presja ta spowodowała jednak, że kwestie takie jak dyskryminacja ze względu na płeć, molestowanie seksualne lub nierówne traktowanie matek wracających do pracy po urlopie macierzyńskim przestały być tematami tabu. Podobnego nacisku brakuje w odniesieniu do praw ludzi starszych. Z założenia zarządzanie systemem emerytalnym należy do suwerennych, wewnętrznych kompetencji państwa i nie może być przedmiotem regulacji ze strony Komisji Europejskiej. Podobnie wygląda sprawa ustalania ustawowego wieku emerytalnego. W Unii Europejskiej wyraźna jest tendencja do stopniowego wyrównywania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, a w krajach, w których obie płcie pracują tyle samo – do podnoszenia wieku emerytalnego do 67 lat (np. w Hiszpanii od 2013 roku oraz w Niemczech stopniowo od 2012 do 2029 roku). W Polsce tymczasem projekt zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn spotkał się z silnym oporem społecznym. W badaniu CBOS z kwietnia 2010 roku przeciwko projektowi zmian opowiedziało się 74 procent Polaków. Co więcej, w ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że różny wiek emerytalny kobiet i mężczyzn jest zgodny z konstytucją i nie stanowi przykładu dyskryminacji ze względu na płeć. W praktyce jednak oznacza drastycznie niskie emerytury kobiet, o stopie zwrotu bliskiej jednej czwartej ostatniego wynagrodzenia.

PO PIERWSZE EDUKACJA

W poprzednim numerze „Liberté!” prezes Polskiej Akademii Nauk, Michał Kleiber, powiedział, że musimy stać się społeczeństwem ludzi stale uczących się, do przedszkola aż do późnej starości[5]. Trudno nie przyznać racji słowom, które nabierają szczególnego znaczenia w obliczu starzenia się populacji. Wprowadzenie do programów nauczania elementów edukacji emerytalnej jest warunkiem zmiany mentalności Polaków, którzy wciąż postrzegają emeryturę jako czas „zasłużonego wypoczynku”[6]. Polska jest krajem rekordowo młodych emerytów. Wydatki na renty są u nas jednymi z najwyższych w grupie krajów OECD[7]. Niezbędna jest popularyzacja wiedzy na tematy związane z ekonomią gospodarstwa domowego, oszczędzaniem i funkcjonowaniem funduszy emerytalnych. W Polsce bardzo niskim zainteresowaniem cieszą się indywidualne konta emerytalne prowadzone w ramach III filara. W Stanach Zjednoczonych pracownicze programy emerytalne typu defined contribution (o zdefiniowanej składce) są szczególnie popularne, głównie ze względu na mobilność aktywów umożliwiającą częstą zmianę pracy. Przywiązanie do idei wolności i niezależności w USA skutkuje stosunkową nieufnością wobec rozwiązań federalnych. Mimo powszechnego poparcia dla państwowego programu ubezpieczeń społecznych, Amerykanie wiedzą, że muszą sami zadbać o komplementarne źródło utrzymania na starość. W Polsce moment przejścia na emeryturę jest często traumatycznym przeżyciem – zaskakuje zarówno wysokość naliczonego świadczenia, spadek standardu życia, jak i brak psychologicznego przygotowania do nowej roli społecznej. Edukacja odgrywa równie istotną rolę w procesie dostosowania osób dojrzałych do nowych wymogów rynku pracy. Postęp technologiczny sprawia, że wykształcenie zdobyte 20-30 lat temu szybko dezaktualizuje się i w konsekwencji prowadzi do zaniżenia kompetencji doświadczonego pracownika. Projekt kształcenia ustawicznego zakłada zdobywanie wiedzy przez całe życie i prowadzi do wyrównania szans pracowników w różnym wieku. Pozwala także obalać negatywne stereotypy dotyczące pracowników dojrzałych. Jednym z programów ukierunkowanych na podnoszenie kompetencji aktywnych zawodowo kobiet była kampania MPiPS „Poszukiwana 45+: rzetelność, zaangażowanie, doświadczenie”. W obliczu nadchodzącego Europejskiego Roku Aktywności Osób Starszych i Solidarności Pokoleń (2012), społeczeństwo ma prawo oczekiwać realizacji dobrze nagłośnionego medialnie, rządowego projektu skierowanego do seniorów.

KIERUNEK ZMIAN

Przed polską polityką społeczną stoi wiele wyzwań. Jednym z najważniejszych jest zapewnienie poczucia sprawiedliwości międzypokoleniowej oraz społecznej spójności (social cohesion). U podstaw tego zadania leży dostosowanie polityki społecznej do rzeczywistych potrzeb seniorów. Obecny model jest dla ludzi starszych zbyt zinstytucjonalizowany, sformalizowany, a co za tym idzie – abstrakcyjny. Realizacja skutecznej „polityki starzenia się” powinna rozpocząć się na szczeblu lokalnym, na przykład od usunięcia z przestrzeni miejskiej barier architektonicznych, budowy bezpiecznych przejść dla pieszych, zapewnienia przyjaznych seniorom usług transportowych, możliwości skorzystania z osiedlowych stołówek. Opieka socjalna powinna położyć nacisk na organizowanie samotnym seniorom warunków życia zbliżonych do domowych, w rodzinach zastępczych, kameralnych ośrodkach opieki, a nie w owianych złą sławą DPS-ach. Ludzie starsi często wycofują się z życia społecznego, czują bezwartościowi, niepotrzebni, bezradni. Tymczasem na Zachodzie idea wolontariatu osób starszych cieszy się uznaniem i powodzeniem, pełniąc jednocześnie funkcję aktywizującą, terapeutyczną i integrującą. Oferta pracy zawodowej na pół lub ćwierć etatu daje korzyści obu stronom – osoby starsze to doświadczona, rzetelna i wysoko zmotywowana siła robocza, która chętnie wykonuje lżejszą pracę, mniej atrakcyjną dla osób młodych. Oprócz działań na szczeblu lokalnym, polska polityka społeczna powinna dołożyć wszelkich starań do redukcji zjawiska ageismu, czyli dyskryminacji ze względu na wiek. Orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości z ostatnich lat stanowi najlepszy dowód na skalę problemu. O ile na kwestie równego traktowania kobiet i mężczyzn społeczeństwa europejskie zdążyły się uwrażliwić, zjawisko ageismu jest wciąż ignorowane. Do standardów nauczania powinny zostać dodane zagadnienia z pogranicza socjogerontologii i geragogiki. Osobom w wieku przedemerytalnym powinno oferować się specjalistyczne kursy z dziedziny ekonomii wieku starszego. Wreszcie – polska szkoła powinna kreować pozytywny wizerunek starości, ułatwiający nawiązanie relacji międzypokoleniowych. Na to wszystko oczywiście potrzebne są nakłady finansowe. W dobie nękających Europę i świat kryzysów gospodarczych to właśnie polityka społeczna traci najbardziej. Rządy tną wydatki na opiekę socjalną i ubezpieczenia społeczne, pompując pieniądze w rozwój gospodarki. Warto jednak pamiętać, że konkurencyjność państwa zależy w dużej mierze od wykształcenia obywateli i liczby osób aktywnych zawodowo. Dlatego zamiast wypłacać rodzinom becikowe, aktorzy polskiej polityki społecznej powinni spojrzeć w kierunku rosnącego w siłę, lecz niedocenianego „siwego lobby”.


[1] Rocznik Demograficzny 2010, Główny Urząd Statystyczny, Warszawa 2010.
[2] Federal Interagency Forum on Aging-Related Statistics, Older Americans 2008: Key Indicators of Well-Being, U.S. Government Printing Office, Waszyngton 2008.
[3] Komunikat Komisji „Odnowiona agenda apołeczna: Możliwości, dostęp i solidarność w Europie XXI wieku”, KOM (2008) 412, Bruksela 2008.
[4] Więcej na ten temat: Zapędowska-Kling, K. (2011), „Reformy emerytalne a międzypokoleniowy kontrakt”, [w:] Szukalski, P. (red.), Starzenie się ludności a sprawiedliwość międzypokoleniowa, Acta Universitatis Lodziensis. Folia Oeconomica. Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2011 – w druku.
[5] „Świat biegnie, Polska maszeruje – wywiad z Michałem Kleiberem”, „Liberté!” nr VIII, czerwiec-sierpień 2011, s. 100.
[6] Wóycicka, I. (2004), „Wprowadzenie”, [w:] Później na emeryturę?, Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, Gdańsk, s. 5-6.

[7] Chłoń-Domińczak, A. (2006), „Nowy system emerytalny. Co dotychczas i co dalej?”, [w:] Nowe dylematy polityki społecznej, Golinowska, S., Boni, M. (red.), Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych, Warszawa 2006.

Friedrich August von Hayek: Podszeptywacz zorganizowanego, politycznego liberalizmu w Niemczech? :)

Czym jest wolność, co oznacza? Czy jest to wolność od przymusu, od cudzej arbitralności, od państwowej ingerencji w osobiste decyzje życiowe, w sferę prywatną? Czy też wolność oznacza móc rzeczywiście rozwijać się tak, jak każdy inny, niezależnie od rodzinnych, socjalnych, finansowych, seksualnych, narodowych i innych uwarunkowań, a więc wolność do równego stopnia samookreślenia przez uczciwe szanse życiowe, w przypadku wątpliwości także za sprawą wsparcia solidarnej wspólnoty?

Począwszy od wielkich przedstawicieli Oświecenia objaśniających historię, poprzez filozofów takich jak Adam Smith, John Stuart Mill, Alexander von Humboldt, Ralf Dahrendorf i wielu innych, przez stulecia powstał cały regał książek wspaniałych rozpraw na temat liberalizmu. Dostarczają one jeszcze dzisiaj każdemu myślącemu, odczuwającemu i działającemu na liberalny sposób człowiekowi narzędzi do refleksji nad swoimi własnymi (liberalnymi) ideami oraz do sporów z ideami przyjmujących pozycję adwersarzy kolegów partyjnych oraz szczególnie z przedstawicielami politycznej konkurencji. Kto angażuje się na rzecz liberalnej polityki, temu na pewno nie zaszkodzi jeden czy drugi kurs na temat filozoficznego rozwoju liberalizmu. Szczególnie w czasach, gdy za sprawą zniechęcenia partiami i ulotnych zachowań wyborczych polityka staje wobec groźby podporządkowania się determinantom tymczasowo obowiązujących badań demoskopowych i na gorąco artykułowanych, pozornych preferencji wyborczych, zamiast konsekwentnie odwoływać się do swoich podstawowych założeń i przedstawiać bazujące na nich, konkretne propozycje polityczne dla rozwiązania problemów społecznych i kształtowania polityki dla ludzi, fundamenty filozoficzne mają znaczenie większe aniżeli się w pierwszym momencie wydaje.

Z drugiej strony, na pewno nie wolno także, w rezultacie swojej sympatii dla konkretnego filozofa czy konkretnego kierunku myślenia w szerokim nurcie liberalizmu, uczepiać się w sposób nazbyt kurczowy i dogmatyczny takich wskazówek działania. Jednocześnie usprawiedliwianie polityki jawiącej się jako mało liberalna, za pomocą wyeksponowania takich haseł jak: „parlamentarny”, „wewnątrzkoalicyjny”, „wynikający ze strategii starań o władzę”, „polityka ekspercka lub dyktowana realizmem”, albo nawet „bezalternatywny przymus”, przyczyniając się do łatwych samousprawiedliwień parlamentarzystów, zdegenerowało ją. Jednakże zaangażowani politycy Wolnej Partii Demokratycznej nie powinni zmieniać się w Partię Liberałów „Wiernych Biblii”. Decydująca jest interpretacja, także zdrowe wyważenie pomiędzy wewnętrznym politycznym kompasem, pragmatyzmem a poczuciem rzeczywistości i odpowiedzialności.

Nawet jeśli więc konkretna wartość liberalnej filozofii z minionych dziesięcioleci i stuleci wydaje się w pierwszej chwili być zabytkową i być może cierpiącą na niedobór konkretnych, politycznych sugestii działania, to jednak powinniśmy stale być świadomi tego, że liberalizm to coś więcej aniżeli tylko sprawiedliwszy system podatkowy i sprzeciw wobec wielkiego podsłuchowiska.

W jakim jednak stopniu nasze, jako liberałów, polityczne myślenie, wyczucie i działanie rzeczywiście jest ukształtowane przez tych, którzy całe swoje życie zmagali się z fundamentami liberalnego społeczeństwa, stwierdzić jest niezwykle trudno. Podejmując temat pisarstwa laureata Nagrody Nobla Friedricha Augusta von Hayeka – należy zbadać, do jakiego stopnia zgodny jest on z linią niemieckiej partii liberalnej – lub też, odwracając sens relacji: Friedrich August von Hayek – podszeptywacz zorganizowanego politycznego liberalizmu w Niemczech?

O filozofie

Jeśli spojrzymy najpierw na życie ekonomisty i filozofa społecznego, to zauważymy, że podobnie jak większość współczesnych mu filozofów pochodził z dobrze sytuowanych i inspirujących kręgów społecznych. Dorastał w pierwszych dekadach XX wieku w Wiedniu; studia zakończył w młodym wieku dwoma doktoratami – w naukach prawnych oraz nauce o państwie – po czym poznał swojego późniejszego mentora i przyjaciela Ludwiga von Misesa. Był to początek znajomości, która bez wątpienia kształtowała go przez całe życie. Wspólnie założyli oni wkrótce Austriacki Instytut Badania Koniunktury i stali się najbardziej poważanymi przedstawicielami „szkoły austriackiej” w ekonomii. Swoją pierwszą profesurę Hayek objął w 1931 roku – jako pierwszy kierownik katedry bez brytyjskiego obywatelstwa – w słynnej London School of Economics (LSE).

Jego nauki, aktywność i pisarstwo przyniosły mu wkrótce sławę lidera opozycyjnego prądu wobec najbardziej wpływowego ekonomisty epoki: Johna Maynarda Keynesa. Znane i wpływowe Mont Pelerin Society Hayek założył dwa lata po zakończeniu drugiej wojny światowej razem z 35 innymi liberalnymi myślicielami, pośród których znajdowały się sławy takie jak von Mises, Milton Friedman i Karl Popper.

Po długim okresie pracy na Uniwersytecie w Chicago w latach 50., okresie, który po dzień dzisiejszy jest w dużym stopniu odpowiedzialny za określenie prowadzących tam badania i nauczających ekonomistów mianem słynnych Chicago Boys, odwrócił się on plecami do Stanów Zjednoczonych i na krótko przed przejściem na emeryturę powrócił do Europy – decyzja, z której nieprzyjaźni komentatorzy uczynili później zarzut. Tak oto pisał Werner Vontobel w 2005 roku w piśmie „Cicero”:

Hayek mógł otwarcie wyrażać swoje zdanie, ponieważ państwo zapewniało mu bezpieczeństwo. Nie jest przy tym jedynym. Tylko nieliczni ludzie są gotowi na to, aby po prostu złożyć swój los w ręce anonimowych rynków. Chcą raczej bezpieczeństwa socjalnego i aby je osiągnąć, byliby gotowi na utratę sporej części swoich płac. Życie Hayeka jest także w innym, głębszym sensie idealną antytezą względem jego własnej filozofii wolności. Hayek żył przede wszystkim dlatego wolnym, spełnionym i długim życiem, ponieważ podejmował ingerencje. Ponieważ zastanawiał się, w jaki sposób „społeczeństwo może zostać zorganizowane dla możliwe jak największego dobra wszystkich” oraz jak można w przyszłości zapobiec deformacjom w rodzaju komunizmu i narodowego socjalizmu (W. Vontobel, Visionen des Einäugigen, „Cicero”, marzec 2005).

Z tą supozycją można się zgodzić lub nie, w każdym razie jako następca emerytowanego Waltera Euckena wpisał się Hayek także na karty historii „fryburczyków”. W trakcie odbywania gościnnej profesury na Uniwersytecie w Salzburgu otrzymał w 1974 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych. Ironia historii chciała, aby wraz z nim tym samym wyróżnieniem został uhonorowany Gunnar Myrdal, przekonany zwolennik nowoczesnego keynesizmu. 23 marca 1992 roku Friedrich August von Hayek zmarł we Fryburgu.

Wolność jako wartość centralna i wyrosłe z niej siły twórcze

Wolność jest dla Hayeka gwarantem dobrobytu, który dzięki niej jest utrzymywany w ruchu i rozwijany. Tylko za sprawą istnienia indywidualnej wolności – w jego rozumieniu oznaczającej zatem brak przymusu, który byłby wywierany na jednostkę przez innych ludzi, za sprawą wyłaniającego się z niej spontanicznego porządku, cywilizacja staje się możliwa. Skonfrontowany z komunizmem w stylu sowieckim i z narodowym socjalizmem, wzmocniony klęską w postaci kryzysów ekonomicznych lat 70., stawiającej na państwo keynesistowskiej polityki gospodarczej, wyrósł Hayek na prawdziwie pomnikową postać ordoliberalnej
polityki, która nie ograniczała się tylko do polityki gospodarczej. Centralną wartość wolności dostrzegał on w tym, że poprzez wolność jednostki może nastąpić o wiele większy rozwój, który posłuży także całej wspólnocie społecznej, aniżeli kiedykolwiek byłoby w stanie osiągnąć państwo za pomocą planowania, zbierania i dystrybuowania. Postęp cywilizacji poprzez wyrosłe z wolności siły, poprzez mądrość wielu, doprowadził go do fundamentalnego odrzucenia wszelkiej formy państwa dobrobytu. Nawet względem demokracji, która nie zapewnia automatycznie ochrony wolności indywidualnej, żywi obawy i w efekcie przestrzega: „Niedużo nam brakuje, aby świadomie zorganizowane siły społeczeństwa mogły zniszczyć owe spontaniczne siły, które umożliwiają postęp” (F. A. von Hayek, Die Verfassung der Freiheit, 2010, s. 48.). Niebezpieczeństwo poddaństwa, a więc sytuacji, w której ludzie nie dysponują juz żadnym indywidualnym, gospodarczym marginesem podejmowania decyzji, jak i również innych tendencji totalitarnych, postrzegał jako palące i bezpośrednio spowodowane rośnięciem w siłę europejskich państw dobrobytu.

Państwo dobrobytu jako niebezpieczeństwo pełzającego odrodzenia socjalizmu a społeczna gospodarka rynkowa Republiki Federalnej

Friedrich August von Hayek gwałtownie sprzeciwia się celowi sprawiedliwości społecznej, który postrzega jako zaczerpnięty z socjalizmu. Nierówności nie można w życiu uniknąć, ponieważ ludzie wykorzystują szanse w tak zróżnicowany sposób, że siłą rzeczy tą drogą znów odtwarza się nierówność, nawet jeśli wszystkich chce się traktować równo.

Jego bezwarunkowa mowa obrończa na rzecz wolności, jako stojącej przed wszystkim i ponad wszystkim wartości podstawowej, doprowadza go więc także do wypowiedzi jawiącej się z punku widzenia rzeczywistości Republiki Federalnej chyba jako skrajna: „Ponad 10 lat intensywnie zajmowałem się poznaniem znaczenia pojęcia >sprawiedliwość społeczna<. Próba ta się nie powiodła. Co to znaczy być >socjalnym<, tego nikt nie wie. Prawdą jest tylko to, że społeczna gospodarka rynkowa nie jest gospodarką rynkową, socjalne państwo prawa nie jest państwem prawa, socjalne sumienie nie jest sumieniem, społeczna sprawiedliwość nie jest sprawiedliwością - i, obawiam się, także socjalna demokracja nie jest demokracją" (Por. W. Hämmerle, Friedrich August von Hayek: Philosoph der Freiheit, "Wiener Zeitung Online. http://www.wienerzeitung.at/linkmap/personen/hayek.htm).

Ingerencje rządu w postaci przymusu powinny się zatem ograniczać do trzech podstawowych dziedzin: ochrony wolności indywidualnej i własności prywatnej z jednej oraz zapewnienia realizacji wynikających z umów i zobowiązań z drugiej strony. Co brzmi jak państwo-minimum, jest z punktu widzenia stanowiska Hayeka całkowicie przekonujące: kto definiuje wolność jako nieobecność przymusu i chce udostępnić wolnemu rynkowi wszystkie możliwości rozwoju, nie będzie mógł angażować się w nadawanie państwu większej ilości zadań.

Ten zasadniczy sceptycyzm wobec państwowej redystrybucji jest podzielany ze strony większości FDP. Konsekwencje, jakie z tego wyciągamy, wyraźnie dystansują się przy tym od wniosków Hayeka: nie redystrybucja sama przez się jest okropieństwem, tylko jej, wynikająca często z konstrukcyjnych błędów, nieskuteczność i nieefektywność. Ponadto to myśl o ciągle słabnącej świadomości problemu sprawiedliwego wynagrodzenia wysiłku w debacie politycznej wokół sprawiedliwości społecznej jest tym, co zaprząta i niepokoi wielu liberałów w FDP. To jednak w żaden sposób nie stoi w sprzeczności wobec przywiązania FDP do społecznej gospodarki rynkowej, ponieważ:

legitymizacja i atrakcyjność społecznej gospodarki rynkowej były zawsze związane z jej obietnicą awansu społecznego („aby wysiłek się opłacał”). (.) Aktywizacja i kwalifikacje są lepszą alternatywą niż długotrwała alimentacja. Kto chce pilnością, poprzez małe prace na pierwszym rynku pracy, poprawić swoje położenie, ten zasługuje na respekt i uznanie, także w formie państwowego wsparcia (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010. http://www.liberale.de/Pressemitteilungen/2980c7/index.html?id=13604).

Polepszenie szans życiowych, rosnąca mobilność społeczna, szczególnie uwolnienie z sytuacji braku perspektyw, FDP postrzega jako pilne wyzwanie dla państwa i nie boi się, aby ze swoimi liberalnymi odpowiedziami na nie stanąć naprzeciw żądaniom silniejszej redystrybucji. Zamiast tego umożliwienie każdemu obywatelowi zdobycia wykształcenia i kwalifikacji pozostaje w centrum zainteresowania jako zadanie państwa. Ponadto w mniejszym stopniu niż przed laty ujawniają się opory wobec instytucji opiekuńczych dla dzieci przed osiągnięciem wieku szkolnego, o ile w tym przypadku prywatne podmioty także uzyskają wsparcie, tak jak publiczne, a cel uczciwych szans życiowych dla wszystkich nie zniknie przy tym z oczu:

Na przyszłość potrzebna jest nam zmiana paradygmatu: niemal jedną trzecią wypracowanych przez całą gospodarkę środków przeznaczamy na państwowe świadczenia socjalne. Na oświatę tylko sześć procent. Przez wzgląd na więcej możliwości uczestnictwa i w kontekście opłacalności inwestycji w oświatę musimy zwiększyć nasze wysiłki. (.) Tam, gdzie rodzice nie potrafią dać swoim dzieciom narzędzi potrzebnych do dalszego życia, potrzebujemy instytucji dziennej opieki na dziećmi, które jako centra rodzinne będą troszczyć się nie tylko o dzieci, ale także i o rodziców (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.).

W ten sposób widać wyraźnie, że FDP w pewien sposób przyłącza się do ówczesnych i dzisiejszych (także liberalnych) krytyków Hayeka, którzy podkreślają, iż w rzeczywistości warunki startowe dla ludzi w społeczeństwie są, nie z ich winy, nierówne, opierają się na historycznie wyrosłych nierównościach społecznych i asymetriach władzy ekonomicznej i z tego powodu aktywna, państwowa polityka wyrównywania szans, co do zakresu której na pewno można się spierać, nie może być całkowicie odrzucona.

Ekologiczna gospodarka rynkowa młodej FDP

Uprawnione są wątpliwości co do tego, czy Hayek zgodziłby się z wyobrażeniami zwłaszcza młodego pokolenia FDP, nade wszystko Młodych Liberałów, gdyby został on z nimi dzisiaj skonfrontowany. Dzisiejszy młody sekretarz generalny analizuje we wspólnym gościnnym tekście dla „Süddeutsche Zeitung” razem z niemieckim federalnym ministrem środowiska Norbertem Röttgenem wyzwania dla gospodarki rynkowej z ekologicznego punktu widzenia i nie pozostawia wątpliwości:

Odnowienie społecznej gospodarki rynkowej zawiera ochronę naturalnych podstaw życia. Jest to nie tylko kwestia zachowania stworzenia. Także ekologiczno-ekonomiczne koszta (grożące ryzyka środowiskowe) oraz ekologiczno-ekonomiczne szanse (zbyt niemieckich technologii) są nadal niedoceniane. (.) Skoro dobra środowiskowe nie mają ceny, rynki nie mogą funkcjonować efektywnie. W tych okolicznościach dochodzi – często na podstawie wpływów czynn
ików zewnętrznych – do redystrybucji pomiędzy pokoleniami i regionami
( Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.).

Do jakiego stopnia Hayek był świadom tego rodzaju problemów i sympatyzował z instrumentami rynkowymi, takimi jak podatek Pigou czy system certyfikacyjny dla internalizacji problemów ekologicznych, nie może w tym miejscu być poddane ocenie. Jasne w świetle jego dzieł jest jednak to, że jego zaufanie do rynku, jako w ostatecznym rozrachunku najlepszego środku zaradczego dla rozwiązania niemal wszystkich problemów, było wielokrotnie większe niż polityków odpowiedzialnych dzisiaj za FDP. Cel trwałości wzrostu gospodarczego, który jest dziś do tego stopnia en vogue, że nie schodzi z ust polityków wszystkich barw, także nie uwydatnia się u niego znacząco. Przed pojęciami takimi jak jakościowy wymiar wzrostu, które w dołączonych przez Lindnera i Röttgena propozycjach rozwiązań znajdują swój wyraz, raczej by się bronił. Inaczej nowoczesna FDP:

[D]latego [chcemy] teraz dołączyć ekologicznie kształtujący porządek polityczny, który z ochrony środowiska i oszczędności zasobów czyni interes własny przedsiębiorstw i obywateli. Jest on zorientowany na zasady sprawczości i zapobiegania, co znaczy, że usuwa wpływ czynników zewnętrznych, uwzględnia ekologiczne ryzyka i przygotowuje przykładowo gospodarkę narodową na przyszłe niedobory. Zgodne z rynkową logiką instrumenty i cele polityki ekologicznej wchodzą tutaj na miejsce dobrze pojętego ekologicznego, urzędniczego sterowania szczegółami, tak aby wykorzystać konkurencję w roli motoru innowacji, reduktora kosztów i procesu odkrywczego dla nowych technologii. Rozumiane dotąd zbyt często tylko ilościowo pojęcie wzrostu uzyskuje w ten sposób także wymiar jakościowy. To „oświecone” pojęcie wzrostu jest przewagą w międzynarodowej konkurencji w zakresie atrakcyjności lokalizacji (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.). Rynkowa ekologia może, zwłaszcza zdaniem młodszych przedstawicieli FDP, wzmocnić konkurencyjność za sprawą włączenia nowych rynków wzrostu, podniesienia zdolności innowacyjnych przedsiębiorstw i ich strategicznie istotnej efektywności energetycznej i materiałowej. Tam gdzie Hayek jeszcze ufał, że innowatorzy samodzielnie dostrzegą szanse potencjalnych nowych branży wzrostowych, niemieccy liberałowie nie wykluczają dziś już wszelakiej roli kształtującej ze strony polityki. Wszystko zależy od stopnia i środków, od państwowej kurateli nadal trzymamy się z dala.

Uhonorowanie

Nieuchronnie pojawia się więc na koniec jedno z najistotniejszych pytań liberalizmu: Czym jest wolność, co oznacza? Czy jest to wolność od przymusu, od cudzej arbitralności, od państwowej ingerencji w osobiste decyzje życiowe, w sferę prywatną? Czy też wolność oznacza móc rzeczywiście rozwijać się tak, jak każdy inny, niezależnie od rodzinnych, socjalnych, finansowych, seksualnych, narodowych i innych uwarunkowań, a więc wolność do równego stopnia samookreślenia przez uczciwe szanse życiowe, w przypadku wątpliwości także za sprawą wsparcia solidarnej wspólnoty? Podczas gdy dla Hayeka drugie z podanych pojęć wolności nie istnieje, całkowicie odrzuca on tę, często określaną mianem „pozytywnego wymiaru”, interpretację wolności, tak inni stawiają ją nawet na pierwszym planie w odniesieniu do wymienionego na początku negatywnego pojęcia wolności. Co jednak rozumiemy my, w kręgu liberalnej familii wokół FDP, pod pojęciem wolności? Na początek należy stwierdzić, że także w niej samej można napotkać dużą odmienność najróżniejszych ujęć wolności – i właśnie to na pewno jak najlepiej pasuje do liberalnej partii czy liberalnej organizacji politycznej. W jednej kwestii politycznej można kłaść większy nacisk na dany aspekt, w drugiej na inny. Jasnym jest jednak także: FDP i cały zorganizowany liberalizm w Niemczech znajduje się pod wpływem najróżniejszych liberalnych teoretyków i filozofów. Jedni mogą to powiązać z raczej libertariańskim kursem a la Hayek, Friedman i Nozick, podczas gdy inni identyfikują się szczególnie z Dahrendorfem albo nawet Rawlsem.

Zasadniczy konsens członków FDP nie powinien się jednak ograniczać do prostego poparcia pojedynczych tez wybranych liberalnych myślicieli wagi ciężkiej, powinien się raczej opierać przede wszystkim na wspólnym fundamencie w postaci programu podstawowego. Właśnie celem nowego określenia tej wspólnej bazy wszczęto nowy proces budowy podstawowego programu.

Dokładnie takiej debaty w czasie trwania nowego procesu programotwórczego oczekują zewnętrzni obserwatorzy, chcący oceniać go z politologicznego punktu widzenia. Tak oto Christian von Eichborn z Instytutu Badania Demokracji w Getyndze pisze explicite w odniesieniu do kontrowersji pomiędzy zwolennikami liberalizmu w hayekowskim stylu a socjalliberałami:

FDP stoi dzisiaj (.) przed nowym wydaniem dyskusji, która niebawem będzie już sobie liczyć 250 lat. (.) Ponieważ rozpoznawalne obecnie zamierzenia FDP nie dają się sprowadzić do jednej formy liberalizmu. Tak, żąda się silnego państwa. Nie w celu interwencji, ale jest ono pożądane jako siła porządkująca. Słabe państwo, które daje się porwać do tego, aby ingerować w wolność obywateli i organizować, jest odrzucane. Angielski liberalizm [w znaczeniu liberalizmu w hayekowskim stylu – J.W.], który stoi na stanowisku ochrony przed państwem, uzyska (.) duże wsparcie w FDP. Lecz równocześnie wielu liberałów chce sprawiedliwych szans. W imię tego celu są oni gotowi pozwolić państwu interweniować i wspierać jednostki w szczególny sposób. Krzywdzący wpływ czynników środowiskowych ma zostać ograniczony (Ch. Von Eichborn, Neubauen oder Renovieren. Über die aktuelle Grundsatzdebatte in der FDP. http://www.demokratie-goettingen.de/blog/neubauen-oder-renovieren).

Tak więc na pewno nie jest zbyt dużym ryzykiem, już na początku tej dyskusji, założyć się o to, iż idee Hayeka odegrają w tym wszystkim – w sposób uświadomiony lub też nieświadomy (podświadomy) – rolę nie bez znaczenia. Jemu i jego podejściu nie będzie jednak łatwo. I dobrze. Liberalny dyskurs żyje z kontrowersji. Już przez wzgląd na jego wielki wkład w to, należy się Hayekowi podziękowanie i uhonorowanie.

Tłumaczenie: Piotr Beniuszys

 

Polski cud gospodarczy :)

Dyskusji publicznej w Polsce często towarzyszy założenie, że szybki rozwój mamy zapewniony na długie lata, a jedynym naszym problemem jest coś, co niektórzy jej uczestnicy nazywają „sprawiedliwym podziałem owoców wzrostu”. Tymczasem, obecny wysoki wzrost gospodarczy wcale nie oznacza, że nasz kraj będzie równie szybko się rozwijał w dłuższej perspektywie.

Polska gospodarka wykazuje oznaki braku równowagi i zadyszki. Powoli wyhamowuje wzrost gospodarczy. Import rośnie szybciej niż eksport. Zwiększa się ryzyko wyraźnego wzrostu inflacji. Pracodawcom coraz trudniej jest znaleźć pracowników nawet w regionach wysokiego bezrobocia i w efekcie płace rosną szybciej od wydajności pracy. Utrzymuje się niski udział produkcji zaawansowanej technologicznie o wysokiej rentowności w łącznej produkcji. Zadłużenie państwa narasta, mimo że jesteśmy w okresie dobrej koniunktury gospodarczej. W ten sposób powielamy błędy innych krajów, które zamiast utrwalać szybki wzrost gospodarki koncentrowały się na podziale dochodu i w efekcie przestały się szybko rozwijać. Dla przykładu, w Meksyku w 1970 roku do władzy doszedł Luis Echevarria pod hasłem „redystrybucja ze wzrostem”. Dziedzictwem jego rządów (i jego następców) były 3 głębokie kryzysy. W ich wyniku przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca w tym kraju, które w latach 1950-1972 wynosiło 3,2 % . rocznie, w latach 1973-1995 spadło do 1,2 proc.

Rozwój korzystny dla wszystkich

Dlaczego rozwój jest tak ważny? Bo pozwala pełniej zaspokajać ludzkie potrzeby – od pożywienia do dostępu do kultury. Kto korzysta ze wzrostu gospodarczego? Każdy – służy on tak ludziom zamożnym, jak i biednym. Jednym z twierdzeń wywodzonych z obserwacji rzeczywistości (a nie z teoretycznych modeli gospodarki), sformułowanym przez wybitnego ekonomistę Nicholasa Kaldora (1957) jest stabilność podziału łącznego dochodu wypracowanego w gospodarce między właścicieli kapitału oraz pracowników w dłuższym okresie czasu. Oznacza ona, że w dłuższym okresie dochody kapitalistów i pracowników w sumie rosną w podobnym tempie.

Także dochody osób najbiedniejszych, w tym takich, które nie utrzymują się z pracy – podążają za rosnącymi przeciętnymi dochodami w gospodarce. Na początku rozwojowi towarzyszy zwiększenie nierówności, bo tylko niewielka część społeczeństwa inwestuje w nowoczesne sektory i znajduje w nich zatrudnienie. Z czasem, gdy rośnie znaczenie tych sektorów w gospodarce, nierówności zaczynają maleć.

Warto zauważyć, że nierówności dochodowe w Polsce wcale nie należą do najwyższych na świecie. Są większe niż w krajach skandynawskich, ale podobne do średniej dla całej „starej” Unii, mniejsze niż w krajach anglosaskich, wyraźnie mniejsze niż w tygrysach azjatyckich i zdecydowanie mniejsze niż w Ameryce Łacińskiej. Pewien zakres nierówności w dochodach jest niezbędny, bo bez nich niemożliwy byłby szybki wzrost gospodarczy, a w rezultacie wszyscy dzieliliby biedę – znacznie cięższą niż ta, która w szybko rozwijającym się kraju dotyka tylko niektórych. Gdyby wszyscy ludzie uzyskiwali takie same dochody bez względu na ich wkład w łączną produkcję, nie mieliby bodźców do wysiłku.

Tymczasem wielkość łącznego dochodu w gospodarce zależy od wysiłku, jaki wszyscy ludzie wkładają w jego wytworzenie. Jednak sam wysiłek jest wielkością nieobserwowalną, a w efekcie – trudną do bezpośredniego kontrolowania. Wreszcie, dopóki gospodarka się rozwija, nikt nie jest skazany na pozostawanie w dolnych warstwach dochodowych ani też nikt nie ma gwarancji, że utrzyma się w górnych warstwach. O sukcesie decyduje nie tyle wyjściowy poziom dochodu, co umiejętność ciągłego dostosowywania się do zmian zachodzących w gospodarce.

W Polsce spośród 50 najbogatszych z listy „Wprost” za 1990 rok w br. tylko 10 osób nadal znajdowało się na liście 100 najbogatszych. Na marginesie, tak duże zmiany w grupie najzamożniejszych pozwalają wyrobić sobie pogląd, ile fałszu zawiera twierdzenie pojawiające się co jakiś czas w debacie publicznej, że najwięksi polscy przedsiębiorcy to „uwłaszczona nomenklatura”.

PKB Polski, czyli wartość wszystkich dóbr wytworzonych w ciągu roku na terenie naszego kraju, był w 2006 roku o 64,6 proc. wyższy niż w 1989 roku – u schyłku socjalizmu. W żadnym kraju posocjalistycznym nie udało się do końca 2006 roku równie silnie zwiększyć produkcji. Jeżeli wyłączyć lata 1990-1991, w których produkcja się zmniejszała, przeciętne tempo wzrostu PKB na mieszkańca w latach 1992-2006 wyniosło w Polsce 4,5 proc. Nasz kraj rozwijał się szybko nie tylko na tle innych krajów posocjalistycznych, ale również w porównaniu do zdecydowanej większości innych państw na świecie.

Według najświeższych danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego obejmujących 154 państwa na świecie, jedynie 10 krajów rozwijało się w ostatnich 15 latach szybciej. Wśród nich była Irlandia, której wyniki gospodarcze były ważnym tematem ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu w Polsce. Przeciętna roczna dynamika PKB na mieszkańca wyniosła tam 5,5 proc., co było 6 wynikiem na świecie. Jednak z czasem pozycja Polski się obniżała.

W ostatnich 10 latach 33 państwa rozwijały się szybciej niż nasz kraj, w tym 16 krajów posocjalistycznych. W Estonii i na Łotwie dochód na mieszkańca zwiększał się nawet szybciej niż w Chinach. Jego przeciętna roczna dynamika wyniosła w tym okresie 8,5 proc., podczas gdy w Chinach 8,4 proc. W ostatnich 5 latach gospodarki 55 państw rosły szybciej niż Polski, w tym 23 krajów posocjalistycznych. Estonia i Łotwa nadal rozwijały się podobnie jak Chiny (choć trzeba podkreślić, że jednocześnie narastała w nich nierównowaga zewnętrzna, czyli luka między eksportem i importem). Przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca sięgnęło 9,4 proc. na Łotwie i 9,1 proc. w Estonii, a w Chinach 9,2 proc.

Wzrost dochodu na mieszkańca w Polsce w ubiegłym roku o 6,2 proc. byłby wysoki, gdyby utrzymał się na tym poziomie w dłuższym horyzoncie. Natomiast w pojedynczym roku takie tempo wzrostu trzeba uznać za umiarkowane – szybciej niż Polska rozwijało się w zeszłym roku 37 państw na świecie, w tym 15 krajów posocjalistycznych. Dochód na mieszkańca na Łotwie zwiększył się o 12,5 proc., a w Estonii o 11,4 proc. (choć jednocześnie różnica między eksportem i importem wzrosła w nich do bardzo ryzykownego poziomu – odpowiednio, 21,1 proc. PKB i 15,5 proc. PKB); dla porównania, w Chinach wzrósł on o 10,5 proc.

Gdyby Polsce udało się utrzymać tempo wzrostu PKB na mieszkańca z lat 1992-2006 w długim okresie, to po 16 latach dochód na mieszkańca w naszym kraju osiągnąłby obecny poziom w strefie euro, a po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż strefa euro – przy założeniu, że kraje strefy euro również rozwijałyby się tak samo, jak w ostatnich 15 latach. Gdyby udało się nam powtórzyć wyczyn Irlandii z ostatnich 15 lat, wtedy pierwszy z tych okresów skróciłby się do 13 lat, a drugi – do 6 lat.

Perspektywa poszukiwania pracy w naszym kraju przez obywateli krajów Europy Zachodniej wcale nie musi być nierealna, jak nam się może dzisiaj wydawać. W Irlandii w 1986 roku taka możliwość wydawała się chyba jeszcze mniej prawdopodobna niż dzisiaj u nas, bo w odróżnieniu od naszej obecnej sytuacji kraj ten znajdował się wtedy w obliczu bankructwa. Jeszcze w styczniu 1988 roku raport „The Economist” na temat tego kraju nosił tytuł „Najbiedniejszy wśród bogatych”. Tymczasem, w 1996 roku, a więc zaledwie 10 lat później, liczba imigrantów szukających pracy w Irlandii przekroczyła liczbę emigrantów. W maju 1997 r
oku to samo czasopismo określiło Irlandię mianem „jaśniejącego światła Europy”, a 2 lata później – „celtyckim tygrysem”.

Polacy nie będą musieli szukać pracy w krajach Europy Zachodniej, a obywatele tamtych krajów będą mogli ją znaleźć u nas. Tak będzie tylko wtedy, gdy uda nam się przyspieszyć tempo wzrostu gospodarki, albo przynajmniej utrzymać je na poziomie z ostatnich 15 lat. To ambitny cel, ale możliwy do osiągnięcia. W minionych trzech dekadach podobne lub wyższe tempo wzrostu udało się osiągnąć tylko 8 krajom. Trzeba przy tym dodać, że przeszłe tempo wzrostu gospodarki słabo prognozuje przyszłą dynamikę rozwoju

Skąd się bierze wzrost gospodarczy?

Na tak postawione pytanie można odpowiadać na różnym poziomie szczegółowości. Pierwszy, najpłytszy poziom ma charakter rachunkowy. Nie przedstawia żadnych mechanizmów, ale pozwala wyrobić sobie np. pogląd, gdzie leżą najprostsze rezerwy, których uruchomienie powinno przyspieszyć wzrost gospodarczy na jakiś czas.

W żadnym z najszybciej rozwijających się krajów w ostatnich trzech dekadach wzrost zatrudnienia nie wyjaśniał w istotnej części wysokiej dynamiki PKB na mieszkańca. W większości z nich odsetek pracujących w wieku produkcyjnym już wcześniej, tj. w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, osiągnął wysoki poziom, przejściowo podnosząc tempo wzrostu gospodarki. Dlatego w ostatnim ćwierćwieczu zatrudnienie nie mogło w nich rosnąć w tempie wyraźnie wyższym niż liczba mieszkańców.

Warto też spojrzeć na wcześniejsze doświadczenia gospodarczych tygrysów. W latach 1966 – 1990, dzięki szybszemu wzrostowi zatrudnienia niż liczby ludności, dynamika PKB na mieszkańca była w nich wyższa od 1,0 pkt. proc. w Hongkongu do 2,6 pkt. proc. w Singapurze. Nie sposób też nie wspomnieć o doświadczeniach Irlandii. Przeciętne roczne tempo wzrostu zatrudnienia w latach dziewięćdziesiątych było w tym kraju o 2,5 pkt. proc. wyższe niż przyrost liczby ludności. A jeszcze w latach osiemdziesiątych spadające zatrudnienie obniżało dynamikę PKB na mieszkańca o 1,0 pkt proc. W 1987 roku stopa bezrobocia sięgnęła 17,6 proc. i za wyjątkiem Hiszpanii była najwyższa w Unii Europejskiej.

Aby wzrost zatrudnienia mógł podnieść dynamikę PKB na mieszkańca, musi zwiększyć się, po pierwsze, udział ludzi w wieku produkcyjnym lub relacja zatrudnionych do liczby ludzi w wieku produkcyjnym. Pierwsza zmiana jest wynikiem głównie procesów demograficznych. Państwo może na nią bezpośrednio wpływać praktycznie wyłącznie poprzez zmiany wieku emerytalnego. W Polsce zmniejszenie liczby urodzeń i wejście w dorosłość wyżu demograficznego z początku lat osiemdziesiątych zwiększyły odsetek osób w wieku produkcyjnym.

Niestety, jak dotychczas nie wykorzystaliśmy sprzyjającej nam demografii do przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego. W przyszłości przyjdzie nam za to zapłacić rachunek: na skutek spadku liczby urodzeń zmniejszy się dopływ osób na rynek pracy, a przy braku zmian w wieku emerytalnym stale będzie się zwiększać odsetek osób w wieku poprodukcyjnym.

Druga zmiana zależy w dużym stopniu od prowadzonej polityki gospodarczej. W Polsce odsetek osób pracujących w wieku produkcyjnym (nazywany w ekonomii wskaźnikiem zatrudnienia) przez wiele lat się obniżał i w latach 2002-2004 wynosił niewiele ponad 51 proc. Pomimo wysokiego tempa wzrostu liczby pracujących w ostatnich 4 latach, w 2007 r. współczynnik zatrudnienia w Polsce wzrósł jedynie do 57 proc. W krajach tzw. starej UE odsetek ten jest natomiast o 10 pkt. proc. wyższy.

Zwiększenie aktywności zawodowej Polaków stanowi rezerwę, która, gdyby ją wykorzystać, mogłaby znacząco przyspieszyć rozwój naszego kraju. W Polsce w każdej grupie wiekowej pracuje znacznie niższy odsetek osób niż np. w Irlandii. Wśród osób w wieku 15-24 lat pracuje u nas jedynie 25,8 proc., a w Irlandii 49,9 proc. Niski wskaźnik zatrudnienia wśród ludzi młodych w Polsce nie może być tłumaczony rewolucją edukacyjną, jaka dokonała się po upadku socjalizmu.

Choć spośród wszystkich krajów OECD mamy najwyższy odsetek osób w wieku 20-24 lat, które kontynuują naukę, to jednocześnie jedynie niecałe 20 proc. z nich łączy studiowanie z pracą zawodową. Tymczasem, na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). W Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo. W krajach OECD, odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc.

Wśród osób w wieku 25-54 lata różnica w poziomie współczynnika zatrudnienia pomiędzy Polską a innymi krajami jest mniejsza. U nas pracuje 74,9 proc. tych osób, natomiast w Irlandii 78,7 proc. Największa różnica dotyczy odsetka zatrudnionych wśród osób w wieku 55-64 lata. W naszym kraju wynosi on 29,7 proc., a w Irlandii 53,8 proc.

Nie jest przypadkiem, że niskiej aktywności zawodowej osób starszych towarzyszą problemy ze znalezieniem pracy przez ludzi młodych. Większa liczba emerytów oznacza konieczność zwiększenia podatków na sfinansowanie dodatkowych świadczeń. Młodzi ludzie muszą mieć na tyle wysokie kwalifikacje, aby zarobić na siebie, na młodych emerytów i przynieść zysk przedsiębiorcy. Bez doświadczenia trudno jednak o takie kwalifikacje.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam podnieść wskaźnik zatrudnienia o taką samą wartość o jaką udało się go zwiększyć w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o grubo ponad 20 proc. Gdyby dodatkowo udało się skłonić jedną trzecią Polaków pracujących w krajach Unii Europejskiej do powrotu i podjęcia pracy w Polsce, to luka ta zmniejszyłaby się o kolejne ponad 3 proc.

Ważnym źródłem wysokiego tempa wzrostu większości najszybciej rozwijających się krajów była wysoka dynamika inwestycji. Aby sfinansować duże inwestycje, trzeba dużo oszczędzać. W najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach relacja oszczędności narodowych do PKB (określana w ekonomii jako stopa oszczędności) zwiększyła się z 27,3 proc. w latach 1972-1976 do 37,7 proc. w latach 2000-2004. Dla porównania, w Polsce w ostatnich 4 latach wyniosła ona jedynie 16,7 proc.

Inwestycje w części można też sfinansować z oszczędności zagranicznych. Szczególnie istotną rolę odegrały one w krajach nadbałtyckich. W Estonii udział inwestycji w PKB zwiększył się z 26,2 proc. w 1993 roku do 31,8 proc. w 2005 roku, na Łotwie z 9,2 proc. do 34,2 proc., a na Litwie z 19,2 do 25,0 proc. W ostatnich kilkunastu latach znacznie zwiększyła się mobilność kapitału, co znalazło odzwierciedlenie w istotnym osłabieniu zależności inwestycji od wielkości narodowych oszczędności. Jednak generalnie niskie oszczędności krajowe nie są w pełni uzupełnianie przez napływ oszczędności zagranicznych. Ludzie dobrze znający lokalne realia wolą lokować swoje oszczędności u siebie, nawet jeżeli za granicą mogłyby im one przynieść większy dochód. Co więcej, jak pokazują badania, inwestycje zagraniczne przynoszą najwięcej korzyści gospodarce, gdy są finansowane z krajowych oszczędności, bo są wtedy czystym importem bardziej zaawansowanych technologii i nie powodują dużych wahań kursu walutowego.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam stopniowo podnosić stopę oszczędności z 17,6 proc. w 2005 roku do 33,3 proc., tj. tak samo jak zwiększyła się ona w Irlandii w latach 1985-2000, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca
między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 12,5 proc. Mogłoby się zwiększyć nawet o ponad 20 proc., gdyby nowe inwestycje lokowano w projekty o wysokiej zyskowności, czego odzwierciedleniem byłby wzrost udziału wynagrodzenia właścicieli kapitału w łącznym dochodzie z około 30 do 50 proc. – podobnie jak stało się to w Irlandii i to przy pominięciu wpływu na rozwój postępu technicznego. Luka ta zawężałaby się coraz mocniej w późniejszych latach – ostatecznie zmniejszyłaby się o około 40 proc.

Trzeba jednak pamiętać, że inwestycje napędzane przez oszczędności i będący ich skutkiem wzrost nakładów kapitału w gospodarce nie mogą, podobnie jak zwiększenie zatrudnienia, być trwałym źródłem wzrostu gospodarczego. Każda dodatkowa jednostka kapitału podnosi poziom produktu w coraz mniejszym stopniu. Podstawowym źródłem postępu technicznego w naszych warunkach jest transfer technologii z zagranicy. Według niektórych szacunków wyjaśnia on nawet 90 proc. postępu technicznego w krajach na naszym poziomie rozwoju i będzie tak co najmniej tak długo, jak długo nie staniemy się krajem przodującym w rozwoju nowych technologii.

Transfer technologii dokonuje się nie tylko w wyniku inwestycji zagranicznych firm w krajowe przedsiębiorstwa lub zakup licencji za granicą. Ważnym jego źródłem jest międzynarodowa wymiana handlowa i to paradoksalnie nie tyle eksport (choć wymusza on uczenie się zagranicznych standardów), co przede wszystkim import. Import daje krajowym przedsiębiorstwom dostęp z jednej strony do najbardziej zaawansowanych maszyn, a z drugiej strony do komponentów i półproduktów, których w kraju nikt nie potrafi wytworzyć równie tanio lub równie dobrze.

Przystąpienie do Unii Europejskiej, podnosząc naszą wiarygodność, przyczyniło się do zwiększenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Dało nam też swobodny dostęp do jednej piątej dóbr wytwarzanych na świecie (taki jest mniej więcej udział UE w globalnej produkcji), poprawiło dostęp do innych rynków oraz zmniejszyło ryzyko wprowadzenia utrudnień w wymianie handlowej.

Jeżeli natomiast chodzi o drugą z sił napędzających wzrost produktywności, tj. poprawę efektywności wykorzystania pracy i kapitału, to jednym ze sposobów na nią jest znoszenie barier utrudniających przepływ pracowników i kapitału z sektorów o niskiej produktywności do sektorów, w którym jest ona wysoka. Większość z tych barier jest tworzona przez państwo, które nie pozwala upaść lub zmniejszyć zakresu działalności sektorom ponoszącym straty lub uzyskującym jedynie niski poziom zyskowności. W tym przypadku interwencjonizm państwa polega na pompowaniu w nierentowne przedsiębiorstwa pieniędzy, które w formie podatków są ściągane z sektorów o wysokich zyskach, mimo że te ostatnie mogłyby wytworzyć znacznie więcej, wykorzystując pracę i kapitał używane w tych pierwszych.

Polska mogłaby osiągnąć duży wzrost produktywności, zmniejszając wielkość zatrudnienia w rolnictwie. Według badań ankietowych, udział tego sektora w całkowitej liczbie pracujących wynosi aż 14 proc., mimo że rolnictwo wytwarza już tylko ok. 4,5 proc. łącznego produktu gospodarki. Głębsza niż w Polsce przepaść między wydajnością pracy w rolnictwie i poza rolnictwem jest obecnie jedynie w Botswanie. Gdyby w ciągu 16 lat jedna piąta pracujących w rolnictwie znalazła zatrudnienie poza rolnictwem, podobnie jak to się stało w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 3 proc. Szacunek ten trzeba jednak traktować z dużą ostrożnością – ze względu na fakt, że wiele osób pracujących w rolnictwie jednocześnie jest zatrudnionych – często na czarno – poza rolnictwem.

Jeżeli skutecznie jest chroniona własność i postanowienia umów, radykalnie zawężają się możliwości przywłaszczenia sobie wyników nakładów poniesionych przez inne osoby. W takich warunkach to głównie państwo powoduje powstawanie wymienionych nieefektywności.

Po pierwsze, jeżeli rozdaje ono przywileje, to ludzie ciężko pracują nad ich uzyskaniem. Uganiają się za zezwoleniami, koncesjami, zamówieniami publicznymi, zasiłkami, pracą w urzędach, czy łapówkami. Żadne z tych zajęć nie zwiększa łącznego dochodu w gospodarce (mimo że każde z nich pochłania wiele ludzkiej energii), a część – samo w sobie ten dochód obniża.

Po drugie, państwo nie pilnuje, aby będące w jego gestii zasoby pracy i kapitału były w pełni wykorzystywane. Na pełniących władzę w państwie nie działają bowiem bodźce, które zmuszałyby ich do dbania o zyski kontrolowanych przedsiębiorstw.

Po trzecie, w kraju, w którym chroniona jest własność, tylko państwo może uchronić przed upadkiem przedsiębiorstwa chronicznie ponoszące straty. Bez państwowych subsydiów czy umorzeń podatków kapitał oraz pracownicy tych przedsiębiorstw przepłynęliby do firm, których produkty są cenione przez klientów na tyle, że mogą one samodzielnie opłacić używany przez siebie kapitał oraz zatrudnionych ludzi.

Po czwarte, o ile można sobie wyobrazić pewne szczególne przypadki, w których wolny rynek nie doprowadzi do zastąpienia mniej efektywnej technologii przez bardziej efektywną o tyle państwo może zablokować wprowadzenie bardziej efektywnej technologii w każdej sytuacji.

Polska gospodarka ma rezerwy, które gdyby zostały uruchomione, pozwoliłyby jej bardzo szybko się rozwijać przez dwie – trzy dekady, a nawet dłużej. Odsetek pracujących wśród ludzi w wieku produkcyjnym jest u nas o blisko jedną piątą niższy niż w najszybciej rozwijających się krajach. Społeczeństwo, w którym pracuje zaledwie nieco ponad połowa osób w wieku produkcyjnym nie jest w stanie szybko się bogacić. Stopa oszczędności w Polsce jest prawie dwa razy mniejsza niż w tamtych państwach. Wciąż niemal ponad jedna siódma zatrudnionych w naszym kraju pracuje w rolnictwie, w którym produkcja na zatrudnionych stanowi jedynie około jednej trzeciej wydajności pracy w pozostałych sektorach gospodarki.

Zmiany, które powinny uruchomić te rezerwy, a więc radykalnie podnieść liczbę pracujących i stopę oszczędności oraz ułatwić podejmowanie pracy poza rolnictwem, mogłyby jednocześnie rozciągnąć okres szybkiego wzrostu na lata wykraczające poza dwie czy trzy dekady. Zmiany te powinny bowiem przyczynić się również do wzrostu produktywności kapitału i pracy, czyli uruchomić źródło rozwoju, które jako jedyne nie musi wygasnąć po pewnym czasie.

Kluczem do utrwalenia szybkiego wzrostu gospodarki jest reforma finansów publicznych. Prawdziwa reforma musi polegać na obniżeniu wydatków publicznych w relacji do PKB. Obecnie są one w takim ujęciu o prawie dwie trzecie wyższe niż były w ostatnim ćwierćwieczu w najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach.

Zwolennicy zwiększania wydatków publicznych w naszym kraju lubią powoływać się na przykłady państw rozwiniętych, w których bywają one takie same lub nawet większe niż u nas. Szczególnie często przywołują przykład Szwecji. Ale ten kraj, kiedy znajdował się na naszym obecnym poziomie rozwoju, tj. na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, miał o prawie jedną czwartą niższe wydatki niż nasze. Do lat pięćdziesiątych XX wieku Szwecja była najszybciej rozwijającym się krajem na świecie, ale wraz z eksplozją wydatków publicznych jej przewaga nad innymi krajami Europy Zachodniej (w których wydatki publiczne też rosły, ale wolniej) zniknęła. W 1950 roku dochód na mieszkańca w Szwecji był o prawie połowę wyższy
od średniej dla pozostałych krajów Europy Zachodniej, a na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wydatki publiczne w tym kraju osiągnęły swój najwyższy poziom, spadł poniżej tej średniej.

Aby w ciągu kilkunastu lat radykalnie obniżyć relację wydatków publicznych do PKB, wcale nie trzeba redukować kwot wydawanych przez państwo na poszczególne cele. Wystarczyłoby zahamować ich obecny wzrost. W tym celu należałoby ustalić sztywne reguły, wedle których miałyby one rosnąć. Początkowo mogłyby one być zwiększane o 1 pkt proc. ponad cel inflacyjny. Po spadku relacji wydatków publicznych do PKB do pożądanego poziomu, byłyby one podnoszone w tempie równym dynamice nominalnego PKB sprzed 3 lat. Pożądany poziom relacji wydatków publicznych do PKB można byłoby ustalić np. na 30 proc., tj. na wysokości nieco niższej niż w Irlandii, ale umożliwiającej wypełnianie wszystkich funkcji państwa realizowanych obecnie w krajach rozwiniętych – w tym utrzymanie racjonalnego systemu zabezpieczenia społecznego.

Przy takiej regule wydatki publiczne spadłaby poniżej 30 proc. w ciągu 12 lat, a po 24 latach poniżej 20 proc. i to przy dosyć konserwatywnym założeniu, że spadek fiskalizmu państwa umożliwiłby nam jedynie podtrzymanie tempa wzrostu z ostatnich 15 lat, a nie jego przyspieszenie. Ponadto taka reguła poprawiłaby efektywność wydatków publicznych. Każdy kto chciałby zwiększyć wydatki na określony cel bardziej niż dopuszczałaby reguła lub wprowadzić nową kategorię wydatkową, musiałby wskazać inne rodzaje wydatków, które należałoby odpowiednio obniżyć. Dzięki temu na poważnie zaczęto by dyskutować o korzyściach i kosztach społecznych poszczególnych wydatków.

Alternatywnie, można byłoby od razu ustalić maksymalne tempo wzrostu wydatków publicznych na poziomie około 2 pkt proc. ponad cel inflacyjny, tj. na poziomie zbliżonym do długofalowego tempa wzrostu gospodarki obserwowanej w krajach wysoko rozwiniętych, do których Polska miałaby dołączyć. Tę regułę należałoby uzupełnić o możliwie szybkie zredukowanie do zera tych wydatków, które są, po pierwsze, same w sobie szkodliwe dla rozwoju i, po drugie, niesprawiedliwe.

Gdzie należy szukać oszczędności? Przede wszystkim w tych kategoriach wydatków, których wielkość najbardziej odróżnia nas od najszybciej rozwijających się krajów, czyli w wydatkach socjalnych. Wiele z tych wydatków szkodzi rozwojowi, nawet jeśli pominąć negatywny wpływ na wzrost gospodarki podatków, z których są one finansowane. Po pierwsze, to one w dużym stopniu odpowiadają za niski odsetek pracujących w naszym społeczeństwie. Takie szkody wyrządzają w szczególności wcześniejsze emerytury lub – ogólniej – wszelkie świadczenia kierowane do osób w wieku produkcyjnym, które są zdolne do pracy, ale ani nie pracują ani nie szukają zatrudnienia. Nie tylko redukują one opłacalność zatrudnienia, ale w ogóle pozwalają na uzyskiwanie dochodu bez jakiejkolwiek pracy.

Bez obcięcia tych wydatków, wpychających ludzi w bierność zawodową, nie da się radykalnie zwiększyć liczby pracujących w naszym kraju. Warto dodać, że wydatki publiczne stwarzające możliwość pozostawania poza zatrudnieniem redukują jednocześnie opłacalność inwestowania we własną edukację. Tymczasem, ciągły postęp techniczny może obniżać produktywność osób o niskich kwalifikacjach, a tym samym zmniejszać ich szanse na znalezienie pracy – szczególnie jeśli państwo narzuca przedsiębiorstwom płacę minimalną i podnosi ją wraz ze wzrostem przeciętnych płac.

Po drugie, wydatki socjalne obniżają stopę oszczędności. Osłabiają bowiem ważny bodziec do ich gromadzenia, tj. ostrożność. Poszczególne osoby nie muszą się zabezpieczać na wypadek skokowego spadku bieżących dochodów, bo państwo przenosi z nich na ogół podatników wiele ryzyk, w tym tak wysokie i absurdalne jak ryzyko niskich dochodów przy braku wysiłku wkładanego w pracę. Ponadto, wydatki te prowadzą do powstania grupy osób, które nie mogą oszczędzać, jeżeli chcą utrzymać dochody – klientowi pomocy społecznej oszczędzanie grozi utratą przynajmniej części otrzymywanych świadczeń.

Po trzecie, wydatki socjalne spowalniają zmiany zachodzące na polskiej wsi. Państwo dopłaca do rolnictwa około 2,5 proc. PKB, czyli prawie tyle samo, ile ono wytwarza. Prawie dwie trzecie tej kwoty pochłaniają emerytury i renty rolnicze. Ale wiele wydatków socjalnych nie dość, że szkodzi rozwojowi, to jeszcze urąga sprawiedliwości, bo wcale nie trafia do osób najbiedniejszych. Wśród krajów posocjalistycznych są takie, w których praktycznie w ogóle nie ma wydatków socjalnych. W Polsce należą one do najwyższych, pochłaniając około połowy z sięgających 45 proc. PKB wszystkich wydatków publicznych. Tymczasem udział osób najbiedniejszych w łącznym dochodzie wytworzonym w gospodarce jest u nas niższy niż przeciętnie w krajach, w których nie wydaje się praktycznie nic na pomoc socjalną.

Co należałoby więc zrobić?

Po pierwsze, radykalnie ograniczyć możliwości korzystania z wczesnych emerytur i uzależnić wysokość emerytury od wielkości wkładu do funduszu emerytalnego, co oznacza, że ewentualne prawo do wcześniejszej emerytury powinno być związane z obowiązkiem opłacania dodatkowej składki, która sfinansuje świadczenia wypłacane od momentu przejścia na emeryturę do osiągnięcia powszechnego wieku emerytalnego. Jest to niezbędne, aby powstrzymać dezaktywizację osób w wieku produkcyjnym.

Mamy najmłodszych w Europie emerytów – pracuje zaledwie 30 proc. osób w wieku 55-65 lat. Według danych OECD przeciętny wiek rzeczywistego przechodzenia na emeryturę wynosił w naszym kraju w latach 2000-2005 61,3 lata w przypadku mężczyzn i 58 lat w przypadku kobiet. Na początku transformacji, tj. w latach 1990-1995 wynosił on, odpowiednio, 63,8 i 61,4 lata. Utrzymanie młodych emerytów kosztuje podatników 20 mld zł rocznie. Doświadczenia innych krajów pokazują, że wcale tak nie musi być.

Po drugie, należałoby podnieść wiek emerytalny kobiet i zrównać go z wiekiem emerytalnym mężczyzn, który z kolei powinno się na sztywno związać z oczekiwaną długością życia – tak, aby wraz z poprawą zdrowotności społeczeństwa nie wypychać ludzi w pełni sił witalnych poza rynek pracy i skazywać ich na niskie emerytury. Po trzecie, trzeba uzależnić uzyskiwanie pomocy społecznej przez osoby zdolne do pracy od aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia i podnoszeniu kwalifikacji. Znacząca część zarejestrowanych bezrobotnych oraz osób korzystających z pomocy społecznej odmawia uczestnictwa w szkoleniach i podjęcia pracy.

Nie da się radykalnie ograniczyć wydatków państwa bez jednoczesnego zmniejszenia zatrudnienia w sektorze publicznym. Jego utrzymanie pochłania około jednej trzeciej tych wydatków. Tak więc bezpośrednią konsekwencją zachowania w nim zatrudnienia na obecnym poziomie byłoby wyłączenie z racjonalizacji co trzeciego złotego, wydawanego przez państwo. Duża część sektora publicznego (szkoły, ośrodki zdrowia, szpitale, ośrodki badawczo-rozwojowe i przedsiębiorstwa państwowe) wytwarza dobra, których ludzie potrzebują. Tę jego część należałoby w możliwie dużym stopniu sprywatyzować (co nie oznacza, że państwo miałoby się całkowicie wycofać z finansowania usług edukacyjnych czy zdrowotnych lub badań naukowych).

Zmusiłoby to administrację do ukrócenia marnotrawstwa, bo radykalnie zmniejszyłyby się możliwości przerzucania kosztów własnej nieefektywności na podatników. O rozwoju poszczególnych jednostek decydowałoby to, czy potrafią zaoferować klientom dobro po kosztach niższych od war
tości, jaką ono dla nich przedstawia, a nie – jak obecnie – presja, jaką są w stanie wywrzeć na rządzących przy podziale pieniędzy podatników. Dodatkowo na rynek pracy trafiliby ludzie, często dobrze wykształceni, których kwalifikacje obecnie marnują się w wielu urzędach, zajmujących się sprawami bez wpływu, w najlepszym razie, na łączny dochód społeczeństwa.

Eliminacja deficytu w finansach publicznych nie tylko pozwoliłaby się Polsce szybciej rozwijać. Oznaczałaby również likwidację jednego ze źródeł narastania nierówności w dochodach między bogatymi i biednymi. Dlaczego deficyt pogłębia te nierówności? Otóż z jednej strony, odsetki od długu publicznego, zaciągniętego przez państwo na pokrycie deficytu, trafiają – co oczywiste – wyłącznie do osób, które pożyczyły swoje pieniądze państwu, a więc zazwyczaj do osób zamożnych. Z drugiej strony podatki, które państwo ściąga na opłacenie odsetek od długu publicznego, obciążają wszystkich – w tym również najbiedniejszych.

Obniżenie opodatkowania zarówno pracy, jak i zysków przedsiębiorstw powinno ograniczyć zakres nieproduktywnych działań w gospodarce. Przy niższych i prostszych podatkach ludzie mieliby mniej bodźców oraz sposobności do wyszukiwania metod na niepłacenie podatków. Traciliby więc mniej czasu i energii na tego rodzaju działania. Nie tylko uchylanie się od płacenia, ale i dopełnianie obowiązków podatkowych wymaga poniesienia zbędnych nakładów, które w przeciwnym razie mogłyby zostać wykorzystane w produktywny sposób.

Przy prostych podatkach mniej uciążliwe byłoby prowadzenie odpowiedniej dokumentacji. Mniej byłoby niejasnych lub spornych spraw. Rzadsze i krótsze byłyby więc kontrole podatkowe. Rzadziej też podatnicy musieliby się odwoływać do sądów od niekorzystnych dla siebie decyzji kontroli skarbowej. Wreszcie, także wydatki państwa na kontrolę podatników mogłyby być mniejsze – bez ryzyka nasilenia się oszustw podatkowych.

Uzdrowienie finansów publicznych nie jest jedyną reformą państwa niezbędną do utrzymania szybkiego rozwoju naszego kraju w długim okresie. Potrzebna jest także poprawa otoczenia regulacyjnego gospodarki. Jednym z podstawowych elementów tej poprawy powinno być ułatwienie zakładania firm. Dyskusja w naszym kraju toczy się wokół zmniejszenia liczby formalności koniecznych do spełnienia, aby założyć firmę. Im mniej by ich było, tym w mniejszym stopniu energia ludzka byłaby kierowana na nieproduktywne działania; od wypełniania formularzy i ich sprawdzania, czy wydawania różnego rodzaju potwierdzeń.

Jednak to nie liczba formalności, ani czas potrzebny do ich przebycia stanowi główną barierę dla powstawania nowych firm w naszym kraju. Najpoważniejszą barierą jest koszt założenia firmy. U nas jest on wyraźnie wyższy niż w Irlandii, w krajach nadbałtyckich oraz we wszystkich najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach. Jeżeli Polska ma się nadal szybko rozwijać, usuwanie utrudnień nie powinno dotyczyć tylko zakładania firm, ale i ich późniejszego rozwijania. Ulgą dla przedsiębiorstw byłoby wspomniane wcześniej uproszczenie podatków w ramach kompleksowej reformy finansów publicznych.

Ale likwidacja ciężarów utrudniających prowadzenie działalności gospodarczej nie powinna się ograniczać do uproszczenia podatków. Oprócz skomplikowanego systemu podatkowego, który hamuje rozwój przedsiębiorstw, istnieje również wiele innych barier. Z kolei wzrost zatrudnienia jest hamowany przez sztywne prawo pracy, które zawęża możliwości samodzielnego ustalania przez pracowników i pracodawców warunków pracy i jej wynagradzania.

Polska szczególnie mocno różni się od najszybciej rozwijających się krajów pod względem kształtowania czasu pracy oraz warunków zatrudniania i zwalniania pracowników. Wysokie koszty zatrudniania i zwalniania pracowników sprawiają, że nawet w okresie dobrej koniunktury gospodarczej przedsiębiorcy niechętnie zwiększają zatrudnianie, szczególnie osób cechujących się niską produktywnością i wysoką rotacją (tj. osób młodych, nie posiadających odpowiednich kwalifikacji oraz długotrwale bezrobotnych.

Innym ważnym elementem poprawy otoczenia regulacyjnego byłoby wzmocnienie ochrony praw własności. Obecnie, przedsiębiorcy muszą przebrnąć przez 41 procedur, aby wyegzekwować umowę, od której wypełnienia uchyla się nierzetelny kontrahent. W Irlandii takich procedur jest ponad dwa razy mniej, a w krajach nadbałtyckich – prawie dwa razy mniej. Przedsiębiorcy mogliby bez większych obaw angażować się w te rodzaje działalności, które wymagają zawierania umów z wieloma partnerami oraz stosowania odroczonych płatności. Tym samym, zaczęliby w większym niż obecnie stopniu czerpać korzyści, jakie niesie za sobą specjalizacja oraz duża skala działalności.

Wzrost gospodarczy, dopóki się utrzymuje, przynosi korzyści zarówno bogatym, jak i biednym, niezależnie od tego, czy państwo zajmuje się „dzieleniem owoców wzrostu”, czy też nie. Jak pokazują doświadczenia międzynarodowe, w dłuższym okresie dochody obu grup we wszystkich krajach zwiększają się w podobnym tempie, co powoduje, że stosunek uzyskiwanych przez nie dochodów waha się w niewielkim stopniu. Dzięki rozwojowi, po pewnym czasie poziom życia biednych ludzi staje się wyższy niż w przeszłości osób całkiem zamożnych. Rozwój skutkuje nie tylko wzrostem poziomu życia wszystkich grup dochodowych w społeczeństwie, ale i ciągłą zmianą ich składu. Osoby z dolnych grup dochodowych mają szansę przeskoczyć do górnych warstw, a osoby z górnych grup ryzykują spadek w dół, jeżeli przestają się wysilać, a nie przestają wydawać.

Po wprowadzeniu wolnorynkowych reform Polska należała do najszybciej rozwijających się krajów. W latach 1992-2006 jedynie 10 państw osiągnęło wyższe tempo wzrostu dochodu na mieszkańca. W tej grupie nie było ani jednego kraju z dawnego bloku wschodniego. Gdyby nasz kraj nadal tak szybko się rozwijał, to po 16 latach dochód na mieszkańca zrównałby się u nas z obserwowanym obecnie w strefie euro. Po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż kraje strefy euro.

Opracowanie: Jędrzej Kulig na podstawie raportu FOR

Autorzy: 

*Andrzej Rzońca jest doktorem ekonomii, pracuje jako adiunkt Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, Wiceprezes i Główny Ekonomista Fundacji FOR.

**Wiktor Wojciechowski jest doktorem ekonomii, Starszy Ekonomista Fundacji FOR.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję