Prawa człowieka i obywatela w Europie zagrożone :)

Scena zbrodni w Paryżu: sześć skoordynowanych ataków terrorystycznych, dokłądnie zaplanowanych i wymierzonych w miejsca publiczne to kolejny dowód na to, jak łatwym celem ataków jest europejski model społeczny. Europa ma ambicje tworzyć społeczeństwo otwarte. Z jednej strony daje to jej obywatelom dużą dozę wolności, ale jednocześnie umożliwia potencjalnym przestępcom organizowanie zamachów w miejscach publicznych, zaplanowanych tak, by spowodować jak największe szkody.

Jednak nie tylko terroryści zagrażają stabilności europejskiego modelu. Duży wkład w ten stan rzeczy mają obywatele rozczarowani demokracją, a także rosnące w siłę populistyczne i radykalne ruchy skrajnej prawicy, których łączy ksenofobia.

1.Wycofywanie się ze społeczeństwa otwartego

Zagrożenie dla Oświecenia?

Społeczeństwa otwarte są z definicji podatne na zagrożenia. Kondycja rynku zależy bowiem od systemów wartości społeczeństwa, opartych na dostępie do informacji i tolerancji, nie zaś od regulacji rynku przez państwo. Oznacza to, że im bardziej otwarta jest struktura społeczeństwa, tym ważniejsze staje się poczucie odpowiedzialności obywateli i zrozumienie przez nich ich praw i obowiązków. To samo tyczy się ich uczestnictwa w wielopartyjnym systemie rządów oraz zaangażowania w relacje międzyludzkie, oparte na wzajemnym szacunku.

By poprawnie funkcjonować, społeczeństwa otwarte potrzebują dojrzałych obywateli. Ich rozwój zależy od stopnia akceptacji i tolerancji, które wynikają z dostępu do informacji i edukacji, a także ze zrozumienia systemów i struktur politycznych. Jednocześnie obywatele muszą być świadomi, w jaki sposób czerpią zyski z takiej struktury społecznej, a także, w jaki sposób sami coś do niej wnoszą, na przykład poprzez edukację, pracę lub inną formę zaangażowania.

Przynależność obywatela do otwartego społeczeństwa staje pod znakiem zapytania w momencie, gdy przestaje się zauważać jego wysiłki, zaangażowanie i reprezentację w społeczeństwie. Może to zaowocować frustracją i wycofaniem obywatela do jego sfery prywatnej. Nie ma wątpliwości, że taki rozwój sytuacji ma zły wpływ na ogół. Co więcej, może on także prowadzić do powstania zorganizowanych ruchów i grup politycznych, podzielających antydemokratyczne poglądy. Podobne ugrupowania mogą angażować się w walkę z ustalonym systemem politycznym i organami reprezentującymi społeczeństwo otwarte.

2. Ugrupowania populistyczne i ksenofobiczne w Europie

Jakie ugrupowania prawicowe można spotkać w Europie?

Pod koniec ubiegłego wieku Ralf Dahrendorf powiedział: „Zdecydowanie nie należy lekceważyć prognozy na XXI wiek, jaką jest autorytarność”. Już teraz można zauważyć, że stwierdzenie to znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Wiodący obecnie model państwa to w Europie wciąż demokracja liberalna, jednak warto zauważyć, że populiści, a także niektóre skrajnie prawicowe ugrupowania w Europie rosną w siłę. Należy liczyć się z faktem, że takie ugrupowania są w stanie zbudować samodzielny rząd lub uczestniczyć w tworzeniu go. Skrajnie prawicowe partie powstają we Francji, Austrii i w Holandii, przeżywają swój renesans na Węgrzech i w Grecji, a w Niemczech nowopowstała partia Alternatywa dla Niemiec cieszy się coraz większym poparciem.

Wszystkie te partie mają swoich reprezentantów w Europarlamencie. 39 deputowanych powołało do życia grupę ENL (Europa Narodów i Wolności), w której znajdują się także partie populistyczne i skrajnie prawicowe. Wśród członków ENF znajdują się reprezentanci Frontu Narodowego (Francja), Partii Wolności (Holandia), Wolnościowej Partii Austrii, Ligi Północnej (Włochy), a także Alternatywy dla Niemiec. Narodowodemokratyczną Partię Niemiec reprezentuje w Europarlamencie Udo Voigt, jeden z 14 niezrzeszonych członków parlamentu.

Partie skrajnie prawicowe charakteryzują poglądy o wartościach tradycyjnych i nacjonalistycznych. Prawicowcy nie uznają grup społecznych, które zaprzeczają ich wartościom pod względem etnicznym, filozoficznym, czy też religijnym. Polityka prawicowego populizmu jest anty-nowoczesna i cechuje ją tradycjonalizm, często też brakuje jej sprecyzowanego programu politycznego. Przykładem może być chociażby niemiecka PEGIDA i jej pochodne, lecz także i inne partie, które choć nie są określane jako prawicowe, to wykorzystują podobne metody z przyczyn strategicznych.

Ksenofobia – skąd?

Prawicę łatwo rozpoznać po strachu i wrogości w stosunku do obcych. Ugrupowania i partie ekstremistyczne często wykorzystują te emocje by uruchomić mechanizm izolacji, który pozwala na stworzenie łatwo zdefiniowanych bezpiecznych przestrzeni duchowych i emocjonalnych. Ugrupowania ksenofobiczne żerują na braku pewności siebie w relacjach międzyludzkich, złożoności otaczającego świata, nieufności wobec ludzi „na stołkach” (pociągającej za sznurki kaście polityków i ekonomistów), rozczarowaniu życiem osobistym, a także na dyskryminacji, rzeczywistej bądź nie. Takie działania pozwalają im na zyskanie dużej siły politycznej w krótkim czasie.

Co należy zrobić?

Kiedy rozpocznie się werbalną nagonkę przeciwko obcym, wystarczy użyć okrężnych argumentów i zapewnić człowieka o słuszności jego poglądów, by zbudować u niego nastawienie, którego nie będzie w stanie zachwiać logiczna dyskusja, czy też operowanie faktami. System zamknięty ściera się z otwartym – właśnie dlatego należy jak najwcześniej wdrażać edukację polityczną, by zapobiegać takim sytuacjom.

3. Ekstremizm religijny a wolność

W jaki sposób ekstremizm religijny objawia się pod postacią terroryzmu?

W dzisiejszych czasach religijny ekstremizm w imię Islamu jest w istocie oparty na religii, lecz napędza go głównie idea podboju. Interpretacje Koranu mówiące, że należy gloryfikować przemoc i wojnę, łatwo trafiają do oburzonych zachodnim rozpasaniem młodych ludzi. Dzięki temu łatwo ich zwerbować do uczestnictwa w zamachach bombowych, niejednokrotnie samobójczych.

Punkt widzenia tych ludzi jest prosty: odrażająca zachodnia otwartość i swobodne podejście do życia zostaje zestawione ze sztywnym systemem wartości, mającym reprezentować prawdę absolutną, zarówno w kwestiach politycznych, jak i religijnych.

Nie ma już linii, która dzieliłaby dwa największe odłamy tradycyjnego Islamu – sunnizm i szyizm. Można ją za to znaleźć pomiędzy nieradykalną filozofią muzułmańską a ortodoksyjnym wahhabizmem, którego przywódcami są członkowie ISIS i innych grup terrorystycznych, powiązanych z Al-Ka’idą.

Dygresja: Nazwa „wahhabizm” pochodzi od założyciela tego ruchu, Muhammada ibn Abd al-Wahhab (ok. 1703-1791). Głosił on ideę skromnego, prostego życia, któremu przyświeca prorok Mahomet. Wahhab, wędrowny kaznodzieja urodzony w Riadzie, zdołał nawrócić na swoją filozofię plemiona Beduinów z terenów dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. Zapoczątkowało to serię konkwist przeciwko „świeckiemu” Islamowi – według filozofii wahhabizmu „niewierny” oznacza nie tylko osobę wyznającą religię inną niż Islam, ale również umiarkowanie religijnych muzułmanów. Badania na ten temat prowadzą Mahmoud Abu Taam, BIM/HUB i inni.

Volker Perthes (Stiftung Wissenschaft und Politik, SWP) określił upadek porządku regionalnego jako „wiodący w dzisiejszych czasach trend na obszarach Bliskiego Wschodu”. Wygląda na to, że nie ma już takiej siły, która przywróciłaby na tych terenach porządek. Nie wydaje się, żeby tamtejsi przywódcy chcieli i byli w stanie „zorganizować na Bliskim Wschodzie coś na wzór kongresu wiedeńskiego, by ustalić nowy porządek rzeczy”. Taka ocena sytuacji wynika z natury tych konfliktów, której nawet eksperci nie są w stanie przeanalizować. Polityczne i ekonomiczne zatargi, które w dalszym ciągu pozostają nierozwiązane i liczą już sobie kilkaset lat, w tej chwili znajdują ujście w postaci wojen domowych. Z tej sytuacji korzysta i w nierozważny sposób osiąga swoje cele rzesza rozmaitych aktorów. Niektórzy z nich są opłacani przez rząd, inni są niezależni, lecz tak samo brutalni – za plecami wszystkich stoją jednak organizacje terrorystyczne, działające na terenie rosnącej w siłę ziemi niczyjej pomiędzy Bagdadem i Damaszkiem oraz Saną i Trypolisem.

W ten konflikt wchodzi również „Państwo Islamskie” (ISIS), czyli „projekt utworzenia rządu dżihadystów”, który ma na celu zapoczątkowanie totalitarnego, niemalże apokaliptycznego, rozległego systemu. Państwo Islamskie znajduje się na terytorium większym niż Wielka Brytania od czerwca 2014 roku, kiedy to jego przywódca, Abu Bakr al-Baghdadi, ogłosił je kalifatem. W ten sposób ISIS dowiodło, że nie jest jedynie „przejściowym zjawiskiem”, a „projektem utworzenia rządu”, który staje się coraz bardziej realny. Dla Państwa Islamskiego nie liczą się żadne granice, ani te na mapie, ani te moralne, czego dowodzą krwawe ataki w Paryżu (zobacz również: Klaff, Wacker, Roick, „Analyse: Ordnungszerfall im Nahen Osten”, nr 1, FNF, październik 2015).

Bezpieczeństwo zamiast wolności?

Ludzie żyjący w społeczeństwie mają naturalną potrzebę poczucia bezpieczeństwa. Mimo tego, to nie bezpieczeństwo jest głównym celem ataków terrorystycznych; jest nim wolność, nieodłączne prawo ludzi żyjących w demokratycznym, zachodnim społeczeństwie, które gwarantuje konstytucją prawa do wartości kulturowych i interkulturowych, w przeciwieństwie do wrogiej indywidualizmowi i propagującej ciemnotę umysłową ideologii Islamistów. Mają oni na celu za wszelką cenę zniszczyć swobody obywatelskie i wartości świata cywilizowanego. Najlepszym tego przykładem są ataki wymierzone w ludzi przebywających w miejscach publicznych, którzy reprezentują swobodny styl życia. W ten sposób doprowadza się do ograniczenia wolności, zgodnie z planem.

Rząd ma obowiązek nie tylko zapewniać obywatelom prawa, ale także ich chronić. Potrzeba bezpieczeństwa jednostki wzrasta do tego stopnia, że ogranicza się jej wolność osobistą z powodu zagrożeń zewnętrznych.

Podsumowanie: nie wolno poświęcać wolności w Europie!

Ataki terrorystyczne wymagają wzmocnienia zabezpieczeń, jednakże muszą być one sprawdzone pod kątem utrzymania podstawowych praw człowieka. Politycy muszą brać pod uwagę zależność pomiędzy wolnością a bezpieczeństwem, gdy przychodzi do zagrożenia praw obywatelskich ze strony terroryzmu. Ich decyzje w żadnym wypadku nie mogą naruszać podstawowych praw człowieka.

Priorytetem powinno być ciągłe poprawianie i udoskonalanie środków bezpieczeństwa tak, by zachować istotę społeczeństwa otwartego.

Nie powinno się utożsamiać nawoływań do zamknięcia granic z walką przeciwko ISIS – jest to błędne założenie, które służy interesom tylko jednej grupy: rosnącym w siłę sympatykom europejskiej skrajnej prawicy i populistom.

Wielu ludzi zdecydowało się na ucieczkę od totalitaryzmu do Europy. Powinniśmy go zwalczać, jako demokratyczny rząd europejski, zdolny do obrony własnych granic za pomocą legalnych środków zapobiegania i reagowania. Musimy jednak pamiętać o zachowaniu modelu społecznego; otwartość, dynamicznie postępujące innowacje, równe szanse na rozwój, indywidualna determinacja do działania – wszystkie te rzeczy powinny być zabezpieczone i rozwijane. To szczególnie ważne w czasach, w których otwartość i dynamiczność są zagrożone przez panujący terror.

LI/Berlin, grudzień 2015

Tekst ukazał się oryginalnie w języku angielskim na portalu 4liberty.eu

Przełożyła Katarzyna Wolska

Propozycje zmian w systemie oświaty – cz. I :)

Ustawa musi wskazywać, że w ramach realizacji zadań przez samorządy tworzą one przedszkola i szkoły danej kategorii. Zadanie oświatowe ma być więc przypisane do JST jako takiej. Dalej, ustawa winna odnosić się do uprawnień zakładu administracyjnego, które mogą zostać wyznaczone przez organ założycielski w jego statucie. W celu zapewnienia fachowości organu kierującego trzeba określić wymagania dla dyrektora i sposób jego wyboru (pozostałe uprawnienia kierownika winny zostać określone w przepisach regulujących pragmatykę służbową, czyli ustawie o pracownikach samorządowych).

Fot. Szymon DrabczykRekomendacje szczegółowe:

1. Należy zlikwidować Kartę Nauczyciela. Przepisy dotyczące uprawnień i obowiązków nauczycieli powinny zostać określone w ustawie o pracownikach samorządowych. Charakter pracy nauczycieli nie może stanowić uzasadnienia dla obejmowania ich oddzielnym aktem prawnym. Nie wydaje się także zasadne usztywnienie i nadanie nauczycielom możliwości uzyskania mianowania. Praca nauczyciela nie jest elementem wykonywania władzy publicznej, tylko pracą mieszczącą się w ramach administracji świadczącej, trudno wiec znaleźć uzasadnienie dla możliwości nadawania nauczycielom specjalnych uprawnień pracowniczych wynikających z mianowania. Nie bez znaczenia pozostają także kwestie finansowe, które powodują, że małe samorządy chętnie przekazują szkoły i przedszkola innym osobom prawnym. Sformalizowanie zasad wykonywania zawodu nauczycieli powoduje brak elastyczności w szukaniu optymalnego sposobu realizacji zadań oświatowych. Za zlikwidowaniem Karty Nauczyciela może przemawiać fakt, iż pracownicy niebędącymi nauczycielami świadczący pracę w szkołach i przedszkolach wykonują pracę na podstawie ustawy o pracownikach samorządowych. Uchwały dotyczące nauczycieli oraz dyrektora szkoły są obecnie uznawane za akty prawa miejscowego. W przypadku, gdyby nauczyciele byli pracownikami JST, akty te stanowiłyby akty prawa miejscowego. Proponuje się wprowadzenie modelu, iż pracodawcą nauczycieli (jak i pozostałych jednostek organizacyjnych JST) jest gmina, a nie jej poszczególne jednostki organizacyjne. Takie określenie pracodawcy pozwoli optymalizować kształtowanie zasobu kadrowego w gminie. Oczywiście, ustawa o pracownikach samorządowych winna zawierać regulacje specyficzne dla charakteru wykonywanej pracy danych pracowników samorządowych i wymagania dotyczące kwalifikacji.

2. Trzeba zrezygnować z limitu liczby uczniów, który uprawnia JST do przekazania szkoły do prowadzenia innej osobie prawnej – podmiotowi niepublicznemu. Trzeba tu podkreślić, że przekazanie szkoły nie oznacza wyzbycia się z obowiązku realizowania zadań oświatowych. Zmianie ulega wyłącznie sposób realizacji tego zadania. Podstawowym narzędziem kontroli przez JST realizacji obowiązków przez inne osoby prawne, które przejęły prowadzenie szkoły, powinna stanowić z jednej strony umowa między wspólnotą a daną osobą prawną, z drugiej – poddanie tego rodzaju szkół nadzorowi pedagogicznemu.

3. Przepisy ustawy o systemie oświaty wprowadzają obowiązek przejęcia szkoły od osoby prawnej. Przepis ten zobowiązuje do przejęcia szkoły z powrotem, np. od stowarzyszenia. W efekcie gmina, chcąc zlikwidować tę jednostkę, musi jeszcze przez rok ją utrzymywać (tyle bowiem trwa procedura likwidacji). Tymczasem powinno się umożliwić likwidację szkół przez osoby prawne i fizyczne za zgodą JST. Trzeba zrezygnować z wymogu zasięgania opinii pozytywnej nadzoru pedagogicznego: wystarczającą winna być sama opinia. Należy też „oddać w pełne władztwo JST” – organ oddający ma prawo zażądać zwrotu, co można zawrzeć w umowie przekazania szkoły.

4. Konieczne jest wprowadzenie ogólnej reguły, iż organom prowadzącym przysługuje nadzór nad działaniem dyrektorów szkół. Należy zrezygnować z autonomii dyrektorów szkół i zasady, iż prawo ingerencji organu prowadzącego w działanie dyrektora ogranicza się tylko do sytuacji wyraźnie określonych w ustawie o systemie oświaty. Zgodnie z nauką prawa administracyjnego, „nadzór” to taki rodzaj zależności administracyjnej, w której organ nadzorujący jest wyposażony w środki oddziaływania na postępowanie organów czy jednostek nadzorowanych, nie może jednak wyręczać ich w działalności. Uprawnienia nadzorcze oznaczają tyle, co prawo do kontroli, wraz z możliwością wiążącego wpływania na organy. W ustawie należy więc wskazać środki nadzoru nad kierownikiem jednostki organizacyjnej, lecz nie w sposób kazuistyczny (w ramach określonych działań), lecz jako ogólne ramy postępowania. Ważne jest jednak, aby określając ewentualnie uprawnienia dyrektora szkoły lub organu do wydawania decyzji administracyjnych, w sposób wyraźny uregulować zagadnienia instancyjności postępowania administracyjnego. Obecnie w ustawie o systemie oświaty wskazuje się dyrektora szkoły jako organ administracyjny, a jako organ wyższego stopnia – organ prowadzący.

5. Należy się zastanowić, czy system kształcenia nauczycieli lub biblioteki pedagogiczne powinny należeć do systemu oświaty. Tym bardziej, że o samych nauczycielach milczy ustawa o systemie oświaty. Być może sposób kształcenia zawodowego nauczycieli winien być uregulowany w innym dokumencie. Kolegia pracowników służb społecznych nie powinny znaleźć się w ustawie o systemie oświaty, bo to zakres działania służ zabezpieczenia społecznego.

6. Trzeba umożliwić łączenie szkół tych samych typów. Do tego należy wprowadzić procedurę połączenia szkół, z wyłączeniem likwidacji. Zawiadomienie o likwidacji szkoły nie powinno być wysyłane imiennie do każdego z rodziców, ale podawane w sposób szerszy niż zwyczajowo przyjęty: przekazane na zebraniu rodziców (forma ustna) i zamieszczone na stronie internetowej szkoły (forma pisemna).

7. Powinno się zrezygnować ze sztywnego limitu ustalania składu rady szkoły. Być może ustawa miałaby tylko wskazywać ten podmiot i jego zadania oraz wprowadzać ogólną regułę, że skład musi uwzględniać równą reprezentację nauczycieli, rodziców i uczniów. Z zagadnieniem tym wiąże się pytanie, czy rada pedagogiczna może wykonywać czynności rady szkoły. Wydaje się to wątpliwe, gdyż ma ona inny skład: w radzie pedagogicznej zasiadają nauczyciele-pracownicy, a nie czynnik społeczny, jak w radzie szkoły.

Tekst jest fragmentem analizy Forum Od-nowa powstałej w ramach projektu deregulacji, przygotowywanego ze Związkiem Miast Polskich.

O modelu kształtowania kadr. Jeszcze jeden przyczynek do kryzysu uniwersytetu. :)

Relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

W „Dodatku. O rzemiośle intelektualnym”, końcowym rozdziale książki uznanej przez ISA za drugą z najistotniejszych w dorobku zachodniej socjologii – mowa tu o „Wyobraźni socjologicznej” – Charles Wright Mills przypomina, że najbardziej rzetelne refleksje teoretyczne wychodzą spod pióra tych, którzy (…) nie czynią rozróżnienia pomiędzy swoją pracą a swoim życiem. Jedno i drugie traktują, jak się wydaje, zbyt poważnie, by pozwolić na taki rozdźwięk – pragną używać każdego z nich, by wzbogacać drugie. W tym duchu chcielibyśmy podjąć temat, do znużenia eksploatowany w ostatnich miesiącach zarówno przez badaczy zawodowo zajmujących się analizą „kondycji polskiego uniwersytetu”, jak i wszystkich zainteresowanych jego stanem. Powodów, które decydują o alarmistycznym tonie i częstotliwości pojawiania się w dyskursie publicznym „uniwersyteckiej wiązki tematycznej” jest wiele, ale większość z nich nazwać możemy problemami. Można je w tym miejscu rozumieć m.in. jako zwyczajne zmory pracowników uniwersyteckich (naturalnie zajmujących różne stanowisko wobec tych samych zjawisk i procesów), choć z całą pewnością ich substancja nadaje się również do sformułowania klasycznych problemów badawczych.  Istnieje również grupa zawodowo – politycznie i administracyjnie – oddelegowana do zarządzania polem uniwersyteckim i posiada ona swoje, zapewne uzasadnione, kompletnie odmienne od „akademików”, wyobrażenie o tym, co w systemie polskiego szkolnictwa wymaga gruntownej naprawy, ale nie będziemy się nią tutaj zajmować.

Problemy polskiego szkolnictwa wyższego w najszerszym tego słowa znaczeniu, widziane oczami naukowców i dydaktyków uniwersyteckich, dają się podzielić na dwie grupy: endo- i egzogennych. W dyskursie, o którym tu mowa, dominują te drugie. Wyróżniają się zapewne kontrowersje wokół „utraty autonomii uniwersytetu”, a symboliczną egzemplifikacją „upadku” mają być techniczne rozwiązania parametryzacji i ewaluacji pracy dydaktycznej, a przede wszystkim karier zawodowych, suflowane przez polityków i ich zaplecze eksperckie. Dodatkowo, piętrzą się tego niezliczone konsekwencje degradujące etos pracy naukowej. Nierzadko wśród źródeł problemów wskazuje się również na lokalne – narodowe, rozwiązania instytucjonalne, które rozumieć należy jako specyficzne „polityki modernizacyjne” zastosowane dla osiągnięcia określonego celu, jakim było spragmatyzowanie pracy naukowej i procesu dydaktycznego. Na najwyższym poziomie przyczynowości, jako powód, i tu już można zaryzykować sformułowanie, uwiądu humanistyki, rozpatruje się specyficzny typ konfiguracji cywilizacyjno-kulturowej, która zdaje się z krańcowo uprzedmiotowiającego modelu stosunków społecznych czynić model uniwersalny.

http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600
http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600

Do problemów endogennych należy z pewnością zagadnienie dotyczące zakresu potencjalnego sprawstwa środowiska pracowników samodzielnych, a przede wszystkim, zinstytucjonalizowanych ciał, które powinny stać na straży uniwersyteckiej autonomii. Permanentnie wyrażane w „prywatnych” rozmowach przez niemałą liczbę pracowników samodzielnych niezadowolenie z kształtu dokonywanych reform powinno przecież znajdować wyraz w sytuacjach, delikatnie rzecz nazywając, innych niźli pozbawienie ulg z tytułu kosztów uzyskania przychodu dla zarabiających rocznie powyżej 80.000 PLN. Nie spotkaliśmy się z takimi inicjatywami. Akademickie cnoty rozumu i wolności zobowiązują, oraz, jeśli czynić z nich użytek, pozwalają na organizację środowiskowego sprzeciwu wobec „złych praktyk” mających swoje konsekwencje dla akademickiej macierzy. Do zakresu podobnych dylematów należą zapewne procesy konwergencji poszczególnych polityk wydziałowych, intencjonalnie organizowane przez akademików obsadzonych w rolach funkcyjnych.

W powyższym katalogu przyczynków „mizerii panującej w polskiej nauce” odbija się rzeczywistość. Należy z całą pewnością zauważyć, że dają się one sprowadzić do braku „wyróżnicowania” systemu nauki spośród wszystkich innych systemów społecznych w okresie płynnego kapitalizmu, czego konsekwencją jest ogólny trend ekonomizacji, obecny w każdym z nich. Tyle w beznamiętnym języku teorii systemów społecznych Niklasa Luhmanna. Istnieją jednak, w naszym mniemaniu nie mniej istotne, przemilczane powody opisywanych słabości (dające się również wyjaśnić poprzez analogiczne procesy zewnętrzne). Nie rozmawia się o nich tak często, jak o pozostałych, być może dlatego, że wszystkim zaangażowanym w pracę uniwersytecką niezręcznie jest eksponować szczególny rodzaj braku, o którym tutaj mowa, czyli o nieobecności choćby cienia relacji mistrzowsko-uczniowskich. Można to zapewne tłumaczyć uwarunkowaniami zewnętrznymi, wtedy należy zauważyć, że obserwowane umasowienie szkolnictwa wyższego strukturalnie uniemożliwia poważne relacje wewnątrz pola akademickiego. Można afirmować ideę demokratyzacji uniwersytetu i w konsekwencji twierdzić o archaiczności tego typu formacji intelektualnej. Można też, w zgodzie z duchem „epoki selfmademana”, brać swoje sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na czasochłonne pomysły formacyjne. Mimo wszystko, chcielibyśmy, zapewne równie naiwnie, co retorycznie, zapytać o to, czy akces do Alma Mater, podobnie jak do szczególnej kategorii zawodowej, posiada jeszcze jakikolwiek wymiar formacyjny i wspólnotowy. Uważamy, że całkowite wypłukanie pola akademickiego z określonych cnót formacyjnych, skutkuje de facto słabością systemu nauki i szkolnictwa wyższego w każdym jego elemencie, od studenta i pracownika, przez instytucje kultury i nauki po kształt formacji cywilizacyjno-kulturowej. W konsekwencji również ten element przyczynia się do pogłębiania stanu ogólnego kryzysu.

Pajdeja – wielki nieobecny

Oczywiście nie jesteśmy aż tak naiwni, żeby lamentować nad nieobecnością szczególnego modelu kształtowania w kulturze humanistycznej, jakim jest dosłownie rozumiana pajdeja oraz idea akademii. W Postscriptum do „Dzienników z Păltinişu” Gabriel Liiceanu zauważa, że aby model pajdei (…) mógł się narodzić, potrzebny jest oczywiście umysł kierujący i drugi, który będzie mocno chciał, aby go modelowano, kontrolowano i wspomagano do chwili, gdy wreszcie będzie mógł się oderwać, oddalić, ba nawet zwrócić przeciwko temu, kto przez jakiś czas towarzyszył mu i kierował jego krokami. Ta klarowna recepta nie jest jednak dzisiaj osiągalna. Rozumiemy, że dzisiaj nie sposób już wyobrazić sobie tak pełnego i absorbującego zaangażowania, a szczególnie nie sposób wyobrazić sobie tego w skali masowej. Weźmy więc ten specyficzny rodzaj relacji społecznej mistrz – uczeń w nawias. Potraktujmy pajdeję jako wyspecyfikowany stosunek uspołecznienia studentów przez wykładowców oraz pracowników niedoświadczonych przez pracowników posiadających ten bezcenny w polu akademickim atrybut. Zapytajmy o „solidnych rzemieślników”, „zwyczajnych trenerów”, którzy, jak pisze w innym miejscu „Dzienników…” Liiceanu, (…) codziennie sprawdzają, jak rośnie młode zboże. Przecież nikt, włącznie z urzędnikami odpowiadającymi za prowadzenie skreślonych pokrótce „polityk modernizacyjnych”, nie zaprzeczy, że procesowi przekazywania wiedzy powinny towarzyszyć, jeśli nie dostojeństwo i wytworność, to przynajmniej namysł i powaga. Zgodzą się najpewniej co do tego wszystkie zainteresowane strony, nawet jeśli przy okazji ustalą, że praktyki te muszą mieć mniej ortodoksyjny charakter niźli ten, który dominuje w dyskursywnym ceremoniale publicznym. Nikt nie chce dobrowolnie pozbawiać się symbolicznego splendoru uniwersyteckiego, podobnie jak nikt nie lubi płacić za wybrakowany towar. Nie obserwujemy zbyt wielu budujących przykładów podejmowania prób adaptacji modelu mistrzowsko-uczniowskiego do kształtowania relacji wewnątrz pola. Zdaje się, że próba poważnego stawiania tej sprawy, w rzeczy samej trącącej konserwatyzmem i tradycjonalizmem, może sprawiać w warunkach dzisiejszej akademii wrażenie prowokacji, bądź pysznego żartu. Nie możemy się jednak wyłącznie z tego powodu poddawać. Zbyt wiele przegadanych godzin, zbyt wiele napięć i konfliktów, zbyt wiele osobistego poczucia porażki wiąże się z brakiem poważnego modelu kształtowania odbiorców wiedzy. Żeby zadośćuczynić staroeuropejskiej tradycji dojrzewającej samoobserwacji, należałoby w sposób tak przesadny, że nie znajdziemy dla niego odpowiedniej formy, zauważyć, że żyjąc i pracując w „społeczeństwie wiedzy” nie doświadczamy i nie uczestniczymy w poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania. Pytanie o to, jak to możliwe, że w „społeczeństwie wiedzy”, myślenie, ten prymarny akt istoty ludzkiej, nie może się swobodnie realizować, wymagałoby grubego opracowania. Niemniej, daje się skreślić spis podstawowych problemów, które przynależą do kategorii naszych prywatnych i zawodowych trosk a jednocześnie, stanowią wady systemowe.

Nasza wyobraźnia socjologiczna podpowiada nam, że zawodowe (osobiste) troski stanowią jedynie fasadę realnych problemów społecznych. Troska, jak powiada Mills, jest sprawą prywatną, związaną z charakterem jednostki i mieszczącą się w obrębie relacji bezpośrednich. Problem społeczny to sprawa, która wykracza poza lokalne środowisko jednostki i poza jej obszar życia wewnętrznego. (…) Wiąże się on ze zorganizowaniem wielu takich środowisk w instytucje historycznego społeczeństwa jako całości, z tym jak różne kręgi nakładają się na siebie i przenikają wzajemnie, tworząc szerszą strukturę życia społecznego i historycznego. Troski zatem mają swoją przyczynę zazwyczaj w zmianach strukturalnych. Innymi słowy, problem to objaw kryzysu rozwiązań instytucjonalnych. By zrozumieć osobiste troski, należy sięgnąć wzrokiem poza nie.

Społeczeństwo niewiedzy

Przyjrzyjmy się zatem idei struktury społecznej, która stanowi najczęstsze uzasadnienie wszelkich reform w dziedzinie szkolnictwa wyższego i nauki w Polsce, czyli „społeczeństwie wiedzy”. Wiedza to wytrych do obecnej rzeczywistości. Wystarczy przyjrzeć się ministerialnym dokumentom, czy nazwom unijnych programów (np. „Budujemy na Wiedzy – Reforma Nauki dla Rozwoju Polski”, pakiet „Partnerstwo dla Wiedzy”, Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka), nie wspominając o prywatnych inicjatywach opatrzonych podobnymi etykietami. Czy te często stosowane współczesne magiczne zaklęcia w postaci „społeczeństwa wiedzy”, „innowacyjnej gospodarki”, „gospodarki opartej na wiedzy”, „społeczeństwa informacyjnego” etc. nie są jedynie sloganami reklamowymi, poprzez które próbuje się nam sprzedać imitacyjną modernizację?

Społeczeństwo wiedzy to formacja, w której centralnym towarem gospodarki staje się wiedza. Jest ono konsekwencją gwałtownego rozwoju technologii informacyjnych i komunikacyjnych. Takie społeczeństwo potrzebuje specyficznych warunków i zaplecza zdolnego do wytwarzania, dystrybuowania oraz praktycznego wykorzystania wiedzy i informacji. W tak skonstruowanym społeczeństwie jednym z kluczowych ogniw systemu staje się pole edukacji. To tutaj wykuwać się mają nowe idee i wynalazki, czyli wiedza, która następnie ma być przekazywana w taki sposób by tworzyć wysoce rozwinięty kapitał ludzki i społeczny, w tym intelektualny (kognitariat i digitariat). Sprzyjać ma temu także idea permanentnej edukacji (longlife learning), której poddani mają być wszyscy członkowie społeczeństwa, którzy nie chcą zasilać informacyjnego lumpenproletariatu. Regulatorami tych procesów stają się idee innowacyjności i kreatywności.

W duchu tych idei MNiSW postanowiło zaprojektować akademię przyszłości, której jednym z fundamentów uczyniono Krajowe Ramy Kwalifikacji. Ich wprowadzenie oznacza, że w programach kształcenia obok przekazywania aktualnej wiedzy powinno się pojawić między innymi kształcenie umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych, wymaganych dziś przez pracodawców. Tyle w temacie teorii…

Czas wyjść poza fasadę haseł i przyjrzeć się, co w praktyce oznacza „uzawodowienie” studiów wyższych. Jest to bowiem Millsowskie pytanie o to, jakie typy ludzi będą w przyszłości przeważać w naszym społeczeństwie, jakie cechy będą wyzwalane i tłumione, jak ludzie będą uwrażliwiani i otępiani. Dodajmy, ci, którzy zgodnie z założeniami MNiSW, mają stanowić przyszłą elitę kraju. Po pierwsze oznacza to zmianę programów nauczania, które w swej istocie powinny być nastawione na efektywność i pragmatyczność kształcenia. Oznacza to ograniczanie przedmiotów, mówiąc językiem Habermasa, hermeneutyczno-historycznych, których głównym zadaniem jest zapewnienie rozumienia sensu ludzkich działań i wytworów, służących budowaniu porozumienia i wspólnoty. W siatkach zajęć coraz więcej przedmiotów nauczanych jest w wymiarze 15 godzin dydaktycznych, co przekłada się na około 7 spotkań ze studentami w trakcie semestru, z których jedno należy przeznaczyć na zaliczenie. Dodatkowo następuje łączenie grup studenckich, a nawet kierunków w ramach nauczania jednego przedmiotu. Jak w coraz liczniejszych grupach, przy coraz mniejszej liczbie godzin przekazać młodym ludziom fundamentalne idee? Zadanie staje się jeszcze bardziej karkołomne jeśli oprócz wiedzy mamy nauczyć młodych ludzi umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych.

Współczesne kształcenie kadr wymaga również, zgodnie z przyjętymi założeniami, przekazywania wiedzy nie tyle rzetelnej, co aktualnej. Aktualna wiedza wymaga również aktualnych lektur (które są wymagane przy tworzeniu sylabusów), nie zwracając uwagi na kumulatywny charakter wiedzy społecznej. Czas stał się wyznacznikiem jakości wiedzy. Nawet w nauce zapanował kult młodości. Być może dlatego tak „stare” przedmioty jak filozofia, czy logika coraz częściej znajdują się w programach dopiero na drugim stopniu studiów. W końcu to wiedza zupełnie niepraktyczna, przecież pytanie o fakty nie jest pytaniem filozoficznym… Rozumienie – naczelny cel i sens filozofii nie jest dziś w cenie, podobnie jak krytyczny namysł.

W tak zakrojonym planie, wydawałoby się, że nacisk zostanie położony na nauki empiryczno-analityczne podporządkowane realizacji interesu technicznego, poznaniu i kontrolowaniu świata oraz społecznych procesów. W przypadku socjologii, logicznie, oznaczałoby to zwiększenie wymiaru godzin poświęconych na naukę metodologii badań społecznych, którą przyszły absolwent mógłby wykorzystać w swojej pracy. Jak się okazuje, niekoniecznie. Ta część również została w swojej zdecydowanej większości przesunięta na II stopień studiów.

Nomen omen, jeszcze przed reformą i wprowadzeniem systemu bolońskiego układ był dokładnie odwrotny. Pomimo, iż były to jednolite 5-cio letnie studia magisterskie, student po III roku swoich studiów (a więc odpowiednik dzisiejszego licencjata) miał przekazaną większość wiedzy ogólnej, jak również tej metodologicznej. Paradoksalnie okazuje się, że ówczesny student był lepiej przygotowany zawodowo, niż dzisiejszy absolwent. Podsumowując, z wymiaru studiów licencjackich, które zgodnie z przyjętą nomenklaturą oznaczają wyższe studia zawodowe, absolwent wychodzi z ograniczoną wiedzą teoretyczną, jak i praktyczną. A zatem idea pragmatyzacji oznacza w polskich warunkach uniwersyteckich de facto depragmatyzację. Mamy za to mnóstwo regulacji administracyjno-biurokratycznych mówiących o tym, czego, w jakim wymiarze i w jaki sposób powinniśmy uczyć, jak oceniać studentów, jak oceniać nauczycieli etc. Jak słusznie zauważa Edwin Bendyk, (…) wiedzy nie wyprodukują najlepsze nawet procedury. Ale chyba nie o wiedzę tu jednak chodzi, skoro (…) Z punktu widzenia ustawodawcy (a także zapewne – kryteriów, które będą używane w procedurze akredytacji) nie ma nic niestosownego w tym, że zdefiniowane przez jednostkę prowadzącą studia efekty kształcenia są mało ambitne – nie wykraczają poza minimum określone przez wymagania obszarowe. Jest natomiast poważnym uchybieniem zdefiniowanie efektów kształcenia, które nie są osiągane przez każdego absolwenta uzyskującego dyplom potwierdzający osiągnięcie tych właśnie efektów. (…) Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta („Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”).

Trzecim elementem nauczania zostały uczynione kompetencje społeczne. Wydawać by się mogło, że wprowadzenie ich do programu kształcenia ma na celu wzmocnić kapitał społeczny i umiejętności pracy grupowej, której, jak pokazują badania, brakuje polskim uczniom, studentom i pracownikom, aczkolwiek stanowią one element dodatkowy/poboczny. Jak można przeczytać w ministerialnym dokumencie pt. „Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”: (…) jednym z zasadniczych celów realizowanych zmian w systemie kształcenia jest osiągnięcie stanu, w którym kwalifikacje absolwentów są „mocno nasycone” umiejętnościami i kompetencjami społecznymi, a nie – jak to ma dziś czasami miejsce – zdominowane przez zasób posiadanej wiedzy. Jak zatem widzimy, w „społeczeństwie wiedzy” wiedza to najmniej pożądany atrybut. Oczywiście na samym końcu tego dokumentu nie omieszkano wspomnieć, że kompetencje społeczne w rozumieniu Europejskich Ram Kwalifikacji to przede wszystkim odpowiedzialność i autonomia. A zatem uczelnia, projektując zestaw efektów kształcenia, powinna także zwrócić uwagę na to, jak kształtuje u studentów autonomię i odpowiedzialność w myśleniu i działaniu. Ale to już chyba ukryty żart bądź kpina. Wobec zarysowanej powyżej sytuacji, na pytanie o miejsce autonomii w tak skrojonym systemie szkolnictwa wyższego czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Dla zaprojektowania i wprowadzenia tych wszystkich reform zostały powołane liczne ciała i gremia, napisano podręczniki, skonstruowano zawiłą nomenklaturę i aparaturę. Zastanawiano się, jakie czasowniki najlepiej oddadzą efekty kształcenia w zakresie wiedzy, którą student ma zapamiętać, a jakie w przypadku gdy wymaga się od studenta zrozumienia. Problemem nurtującym zespoły eksperckie było to, na jakim etapie definiowania efektów kształcenia powinno nastąpić przejście z formy opisowej, na używanie czasowników opisujących działanie lub sposób zapisania efektów kształcenia w matrycy wiążącej efekty kierunkowe z efektami zdefiniowanymi dla poszczególnych przedmiotów, tzw. matrycy efektów kształcenia. To chyba dostateczna ilustracja tego, dlaczego nie doświadczamy poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania i nie mamy szansy w niej uczestniczyć.

Sokratejska metoda nauczania zakładała bezpośredniość relacji i krytyczny namysł. Była to sztuka stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Zakładała pokazanie komuś, że się myli, co miało wytrącić go z dogmatycznej pewności. Równocześnie głosiła, że wszyscy jesteśmy brzemienni w prawdę, potrzebujemy jednak nauczyciela, który będzie nam towarzyszył w tej drodze i stanie się tej prawdy akuszerem. To była istota akademii. Dziś, tak jak większość relacji w późnym kapitalizmie, również relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

Aby w rzetelny sposób diagnozować stan szkolnictwa wyższego należy również odnieść się do insiderów, czyli pracowników naukowo-dydaktycznych. Zacząć można od samej formy określania naszych zadań, są to bowiem: dydaktyka i działalność naukowa. Wymaga się więc od nas budowania właściwych relacji na linii wykładowca-student (w typie idealnym zmierzającej do relacji mistrz-uczeń), przekazaniu słuchaczom studiów w najlepszy sposób tego, co wiemy i potrafimy. Naszą pracą jest również budowa gmachu wiedzy na drodze owocnych naukowych dociekań i przedsięwzięć badawczych. Dziś, kiedy uniwersytet w swojej formie coraz częściej przypominać ma przedsiębiorstwo działające na wolnym rynku, w pierwszym przypadku chodzi zazwyczaj o wydajność, w drugim o mnożenie publikacji w myśl zasady publish or perish. Uczelnia ma więc dostarczać na rynek absolwentów, którzy, jak oczekują tego pracodawcy, będą gotowym produktem odpowiadającym na zapotrzebowania zarówno ich, jak i rynku. Służyć temu mają przygotowywane co pewien czas „nowe”, „lepsze” programy studiów, „właściwsze” siatki zajęć oraz „precyzyjnie” określone efekty kształcenia w zamierzeniu uzyskiwane na każdym z kierunków studiów. Ponadto zaleca się, aby relację wykładowca-student cechowało indywidualne podejście i rozpoznanie potrzeb edukacyjnych studiujących. Pomijając, że trudno przyjąć tego rodzaju postawę na łączonych wykładach, gdzie mamy np. 400 słuchaczy lub w grupach ćwiczeniowych liczących 30 osób (w ramach 15-godzinnych kursów), to pomysł, że przy dzisiejszej zmienności rynków, heterogeniczności społeczeństwa i wszechogarniającym braku pewności, uczelnia i naukowcy będą w stanie stworzyć program studiów trafiający w to, czego od przyszłych absolwentów będzie oczekiwał rynek jest mocno ryzykowny. Inną kwestią jest to, dlaczego nie wystarczy kształcić dobrych humanistów, rzetelnie przygotowanych do obywatelskiego i krytycznego myślenia, którzy mogliby realizować ideał wolności, żyjąc i działając tak, aby ich preferencje jako wolnych ludzi stały się w przyszłości prawem. Dlaczego nazwy kierunków studiów muszą być przede wszystkim atrakcyjne i dobrze brzmiące, jakby od tego zależała jakość programów i faktyczny profil sylwetki absolwenta? Popadnięcie w ułudę, że uniwersytety, podobnie jak korporacje, są w stanie na tych samych zasadach działać w środowisku reklamy, promocji i szeroko rozumianego marketingu nie zaprowadziło nas chyba tam, gdzie chcielibyśmy być.

Wspólnota uczonych vs zlepek grantów

Ponadto, cechą akademii, czymś co odnosiłoby się do etosu naukowców, miało być traktowanie jej jako „wspólnoty uczonych”. To określenie pasuje dziś jednak najczęściej do podniosłych chwil z okazji inauguracji roku akademickiego, bądź wręczaniu luminarzowi literatury doktoratu honoris causa. Akademia stała się zlepkiem prywatnych historii i z trudem realizowanych naukowych planów biograficznych. Naukę buduje się z mozołem przed ekranami laptopów (które naukowcy kupują zwykle sami) próbując własnym sumptem realizować projekty pozwalające na myślenie o sobie jako o badaczu, a nie jedynie komentatorze otaczającej nas rzeczywistości. Współpracę zastępuje dziś coraz częściej rywalizacja o to, aby znaleźć się wśród uczestników pola mającego dostęp do narzędzi finansowania nauki. Pracownicy naukowi ruszyli więc do wyścigu po granty (np. w ramach programów NCN). Nie oznacza to jednak, że w tym naukowym zrywie uczestniczy „uniwersytet jako wspólnota”, bądź chociażby jej składowe części, czyli wydziały, czy instytuty. Myliłby się ten, kto zakłada, że zgodnie z zaleceniem Millsa na wydziałach uniwersytetu (piszemy tu o własnym doświadczeniu) trwają nieformalne dyskusje i spory co do teoretycznych podstaw projektów i ich metodologicznych założeń.  Grupa, która decyduje się wziąć udział w konkursie najczęściej liczyć może sama na siebie, a częstą radą, jaka pojawia się ze strony starszych i bardziej doświadczonych pracowników jest ta mówiąca o „byciu cierpliwym” i „nie załamywaniu się” w razie porażek.

Nie jesteśmy bynajmniej przeciwnikami konkurencji i ścierania się racji w polu nauki (zwłaszcza humanistyki). Jednak, aby mówić o realnym konkurowaniu to kryteria, wedle których tworzy się rywalizacyjne ramy powinny przynajmniej w części oddawać realia funkcjonowania placówek naukowych w Polsce, jak i przygotowanie merytoryczne i biurokratyczne kadry do aplikowania w tego typu przedsięwzięciach. Dla przykładu można dodać, że w konkursach NCN (które skądinąd wydają się być dobrym rozwiązaniem i wprowadzane tam zmiany wydają się zmierzać we właściwym kierunku) w projektach dla młodych naukowców (do 35 roku życia) wnioskodawca otrzymuje znaczną liczbę punktów (co przybliża go do końcowego sukcesu) za wcześniejsze kierowanie projektami. Pomijając, że nie jest to zjawisko częste wśród młodych pracowników naukowych, to poprzeczkę w ramach konkurencji ustawia wyżej przed tymi, którzy robią to po raz pierwszy. Dlatego też młody naukowiec, musi się liczyć z odsunięciem w bliżej nieokreśloną przyszłość szans realizacji wymarzonych badań. Jest to tym trudniejsze jeśli badacz chce uchwycić zmiany zachodzące w społeczeństwie, które dzieją się teraz, których kontekst jest niepowtarzalny, być może nieuchwytny w przyszłym rozdaniu konkursowym. Ponadto, kryteria oceny projektów, jak i te najważniejsze dotyczące ścieżek naukowych, w tym uzyskiwania habilitacji są wciąż in statu nascendi.

Nie chodzi nam o to, aby uniwersytety wyłączać z procesów transformacyjnych, jak i z różnym skutkiem podejmowanych modernizacyjnych prób mających zmieniać układ instytucjonalny. Wiemy, że każda zmiana rodzi koszty, które należy. Jednak projektowanie zasad, na których nasza praca ma się opierać powinno pozwolić pracownikom nauki na działanie w warunkach przewidywalnych. To miał na myśli Max Weber, kiedy twierdził, że rozwój biurokracji nowożytnego państwa pozwoli przedsiębiorcy w kapitalizmie na minimalizację ryzyka, a w efekcie na racjonalne gospodarowanie. W naszym przypadku tak jednak nie jest. Dla wielu z nas logika, wedle której wprowadza się zmiany jest niejasna i niezrozumiała. Rodzi to frustrację, poczucie rozgoryczenia, które zmierzają niebezpiecznie w stronę biernej akceptacji. Dlatego, aby uwiarygadniać się w polu nauki zamiast namysłu, rozmów, czytania i badań (w tej właśnie kolejności) pojawia się nerwowe poszukiwanie punktów za publikacje (co już w środowisku określa się mianem „syndromu punktozy”). Kończy się to w zasadzie „produkcją” artykułów, co chyba trafnie mianem publikacyjnego spamu określił jeden z naszych kolegów profesorów. Najważniejsze jest to, aby artykuł miał określoną liczbę znaków i spotkał się z przychylnością redakcji (a potem recenzentów) jakiegoś wysoko punktowanego czasopisma. Taka ścieżka ma pozwolić naukowcowi na przynajmniej krótką chwilę rozkoszowania się dużą liczbą punktów w ankiecie parametryzacyjnej oceniającej jego dokonania. O czym był artykuł, jaki był jego odbiór, co myślą o nim ci, którzy go przeczytali? To oczywiście ważne, ale zwykle pozostaje niewypowiedziane.

Nie wolno zapominać też o kwestiach ekonomicznych. Podstawa miesięcznego wynagrodzenia brutto niesamodzielnego pracownika naukowo-dydaktycznego UŁ, zatrudnionego na stanowisku adiunkta ze stopniem naukowym doktora i dziesięcioletnim stażem pracy to ok. 3500 złotych. Na tyle wyceniana jest jego praca, kompetencje, czy zaangażowanie. Piszemy o tym dlatego, aby pokazać, że wraz z oczekiwaniami kierowanymi w stronę uniwersytetu i jego kadry, w myśl których mieli się oni stać sprawnie działającym rynkowym przedsiębiorstwem, nie idą zmiany o charakterze finansowym i infrastrukturalnym.

Biorąc pod uwagę łączne nakłady przeznaczane przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego na naukę i dzieląc je między wszystkich (ok. 76 tysięcy) pracowników naukowych otrzymujemy ok. 53 tysięcy na rok na pracownika. Jest to więc niewiele ponad 4400 złotych miesięcznie. W kwocie tej uwzględnić należy wynagrodzenie, zapewnienie działania administracji, utrzymanie infrastruktury (w tym koszty funkcjonowania budynków), zakup nowych urządzeń i aparatury, zakup książek, czy stworzenie godnych warunków do pracy naukowej i nauczania. Z wielkości tej kwoty wynika między innymi żenująco niski poziom wynagrodzeń w nauce w Polsce, które dawno przestały pełnić rolę czynnika motywacyjnego. Równie niezadowalająco wygląda to jeśli przyjrzymy się ważnej pozycji w budżecie jaką są wydatki na badania i rozwój.  W proporcji do PKB w 2011 roku wyniosły one 0,77 % (dane według GUS) i były o 0,03% wyższe niż w roku 2010, a od roku 2006 wzrosły o 0,21% (wskaźnik ten wynosił wtedy 0,56%). Niech czytelnik spróbuje sobie wyobrazić korporacyjnego menedżera średniego szczebla, odpowiedzialnego za pracę zespołu, nadzorowanie projektów, stałe podnoszenie swych kwalifikacji i systematyczne wdrażanie innowacyjnych rozwiązań, który funkcjonuje w tak mizernym środowisku finansowym. Nie chcemy, aby uwagi te wybrzmiały jako roszczeniowa postawa domagająca się niczym nieograniczonego finansowania naszych przedsięwzięć. Obserwując jednak sposób finansowania nauki w zachodnim świecie dostrzegamy, że to właśnie państwo jest instytucją stymulująca jej rozwój zarówno w sposób bezpośredni, jak też poprzez pomoc w tworzeniu ram współpracy między sektorem prywatnym a uczelniami. Mamy poczucie, że świat nauki funkcjonuje obok relacji gospodarczych i zaangażowanych w nie prywatnych podmiotów, przez co potencjał naukowców nie jest właściwie ukierunkowany i spożytkowany.

Świat  naukowców nie tworzy jednej wspólnoty. Nasza grupa zawodowa nie ma swej wyraźnej reprezentacji, mediatorów mogących wywierać skuteczny nacisk na elity władzy. Często pozostaje więc „dopasowanie się” i wyścig w rankingach wszelakich, mających uwiarygadniać nas zarówno w środowisku, jak i w społeczeństwie rywalizacji, by nie mieć poczucia, że jesteśmy wyłącznie wysoce kosztowną grupą utrzymywaną „z pieniędzy podatników”.

Nie doszło do pożądanego mariażu między politykami (mimo, że wielu z ministrów było profesorami na uczelniach) a światem naukowców. Uniwersytety nie uczestniczyły w takim zakresie jak powinny w dyskusji na temat procesów transformacyjnych i pomysłach na nową ich formułę w świecie, za którym przecież tam również tęskniono. Przyczyny tego są różne. Z jednej strony, to zapewne brak zainteresowania elit rządzących, z drugiej to brak głębszej refleksji akademików, którym mogło brakować zarówno chęci jak i czasu. Byli między innymi pochłonięci podnoszeniem swej upokarzająco niskiej, w sensie relatywnym, kondycji finansowej. Nie udało się zatem wykształcić zadowalającego modelu autonomii uniwersytetu jako faktycznie niezależnego podmiotu (zarówno pod względem naukowym, jak i finansowym), zaś jego formuła jako uczestnika wolnorynkowych relacji wygląda dziś na wypaczoną.

Na koniec zogniskujmy jeszcze raz uwagę na temacie naszego artykułu. Nasza propozycja polega na pewnym ćwiczeniu myślowym związanym ze sposobem refleksji jednego z mistrzów naszej dyscypliny – Ervinga Goffmanna. Jego „dramaturgiczny” model myślenia socjologicznego polega na postrzeganiu uczestnictwa w społeczeństwie poprzez analogię (nie metaforę!) do teatru życia społecznego.  Sądzimy, że da się go również zastosować do referowanego tutaj problemu. Zakładając, że model mistrzowsko-uczniowski w warunkach edukacji masowej musi zamienić się w model trenerów i ich wychowanków, musimy zadać pytanie o edukacyjne szkoły trenerskie funkcjonujące w Polsce. Zazwyczaj narzekamy na fatalne wyniki polskich sportowców, próbując rzecz wyjaśniać m.in. brakiem profesjonalnego i metodycznego kształcenia oraz osób-trenerów, które byłyby w stanie zbudować wysoką jakość polskiego sportu. Niemniej „jakoś” funkcjonujemy w światowych rankingach i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że bez tego kiepskiego szkolenia, zapalony i posiadający najlepsze predyspozycje amator, mógłby się do tych rankingów wedrzeć. Tak bowiem wyglądał sport sto lat temu. Niewiele ryzykujemy pytając, czy aby polscy studenci i młodzi pracownicy naukowi nie znajdują się w sytuacji sportowców amatorów sprzed lat, bez należytej, choćby półprofesjonalnej opieki. Stawia się przed nimi zadanie konkurencji z zawodowcami na międzynarodowym rynku praktyki. W takiej sytuacji publiczny dyskurs władzy o modernizacji może trwać wyłącznie dzięki opisywanym przez nas zmianom w nomenklaturze administracyjno-biurokratycznej oraz urzędowym narzędziom dyscyplinowania, które zaczynają przypominać „środowisko”, w którym brakuje zarówno „człowieka”, jak i „idei”.

Profesor Tadeusz Kotarbiński, pierwszy rektor naszej Matki Karmicielki – Uniwersytetu Łódzkiego, zawarł nasze oczekiwania i intelektualne marzenia w jednym zdaniu: „Trzeba podważać wszystko, co się da podważyć, gdyż tylko w ten sposób można wykryć to, czego podważyć się nie da”. Czy oprócz wartości użytkowej w postaci reklamy uczelni ta dewiza ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Jeśli tak, to dlaczego tak rzadko robi się z niej użytek wtedy, kiedy rządzący projektują i wdrażają krytycznie oceniane przez środowisko projekty reform, w wyniku których niemożliwy jest do wyobrażenia poważny model kształtowania odbiorców wiedzy? Bo przecież wiemy, że nie są temu winni pojedynczy aktorzy społeczni, których moglibyśmy wskazać i obciążyć winą za wszelkie niepowodzenia polskiej nauki.

Status publicznych zachowań homoseksualnych w polskim systemie prawa wykroczeń :)

Kilka dni temu szedłem z moim chłopakiem ulicą trzymając się za ręce. W pewnym momencie zaczęliśmy się całować i przytulać. Niestety, za nami szło dwóch policjantów, którzy nas wylegitymowali i zabrali na posterunek pod zarzutem „obrazy moralności publicznej”. Przetrzymali nas na komisariacie kilka godzin a zwalniając dali „dobrą radę” abyśmy się za bardzo nie obnosili ze swoim .

Adam Bodnar, Przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na orientację seksualną w sferze prawa cywilnego

Jak wymownie ilustruje to zamieszczony powyżej cytat, chciałbym zadać w moim artykule pytanie, czy w Polsce zachowania, będące publiczną manifestacją homoseksualizmu, tożsame w swej formie z nieściganymi przez prawo zachowaniami heteroseksualnymi i nieprzejawiające wyższej od nich intensywności, takie jak publiczne objęcia czy pocałunki, zwłaszcza pomiędzy homoseksualnymi mężczyznami, mogą stać się przedmiotem zainteresowania prawa karnego.

Polski kodeks wykroczeń z 1971 r. w czasie, kiedy wszedł w życie był, podobnie jak kodeks karny, uchwalony dwa lata wcześniej, aktem niewątpliwie nowoczesnym w obszarze regulacji sfery seksualnej i obyczajowej. Polskie prawo karne od 1969 r., wraz z dekryminalizacją prostytucji homoseksualnej, nie zawierało wprost żadnych odniesień do homoseksualizmu, czym pozytywnie odróżniało się od wielu państw europejskich, tak obozu socjalistycznego (kryminalizacja męskich stosunków homoseksualnych w Związku Radzieckim i wszelkich w Rumunii, ich reglamentacja prawna w Bułgarii, Czechosłowacji, NRD i na Węgrzech), jak i Europy Zachodniej (nawet w Szwecji zrównanie granicy wieku dla stosunków hetero- i homoseksualnych nastąpiło dopiero w 1978 r.). Można by zatem wnosić, że redakcja przepisów kodeksu wykroczeń oznacza neutralny charakter jego rozwiązań. Jednakże dopiero praktyka stosowania jego przepisów pozwoli rozszyfrować rzeczywistą treść zawartych tam norm. Należy bowiem jeszcze rozważyć, czy – stosownie do wypracowanego w prawie europejskim pojęcia dyskryminacji pośredniej – pozornie neutralne warunki, kryteria lub praktyki będą niekorzystne dla osób z przyczyn […] orientacji seksualnej, o ile praktyka taka nie może zostać uznana obiektywnie za uzasadnioną prawem.

Artykuły 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń, które mogą wchodzić w grę przy pociąganiu do odpowiedzialności za publiczne zachowania homoseksualne, posługują się, dla określenia zakresu kryminalizacji regulowanych przez siebie zachowań, znamieniem wybryku. Relacja pomiędzy paragrafem pierwszym artykułu 51, którego hipoteza brzmi: kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, a artykułem 140 treści: kto publicznie dopuszcza się nieobyczajnego wybryku […], określa charakter obydwu wykroczeń – materialny z art. 51 § 1 (czyli skutkowy – musi wystąpić skutek w postaci zakłócenia „innym wybrykiem” spokoju, porządku publicznego, spoczynku nocnego albo wywołania zgorszenia, co jest jednak fikcją, wystarczy bowiem, że jedna osoba, „przeciętnie wrażliwa”, jak się podkreśla w doktrynie prawa karnego, stwierdzi, że jest np. zgorszona, a to wystarczy, żeby przyjąć zaistnienie skutku), i formalny (bezskutkowy – wystarczy samo zachowanie będące „nieobyczajnym wybrykiem”) z art. 140. Kryterium skutku, który nastąpił bądź nie, decyduje, z którego przepisu sprawca będzie odpowiadał.

Warto przed przystąpieniem do analizy omawianych przepisów zauważyć, że typ ustroju politycznego w istotny sposób determinuje model ujęcia norm prawnych organizujących jego ramy. Przepisy zaś liczne i szeroko zakrojone są właściwie charakterystyczne dla porządków totalitarnych, w których obywatel kalkując podjęcie jakiegoś zachowania w razie wątpliwości powinien zeń raczej zrezygnować, sama zaś świadomość niejasności jego statusu służy nakręcaniu ciśnienia kryminalizacyjnego, uzurpacji przez organy państwa możliwości karania – szerszej niż w „literalnej rzeczywistości” aktu prawnego penalizacji życia.

Badania aktowe z okresu Polski Ludowej nie ujawniły przypadków zachowań objętych hipotezami interesujących nas tu przepisów kodeksu wykroczeń, w których występowałby wątek homoseksualny.Nie przesądza to oczywiście w żaden sposób o nieingerencji funkcjonariuszy Milicji w wypadku zaistnienia podobnych zachowań. Zdecydowanie wątpliwe jest jednak, by zachowania takie były na tyle liczne, by zostać mogły poddane statystycznej kwantyfikacji; można raczej z dużą pewnością stwierdzić, że, ze względów, których omówienie przekracza cel pracy, mogły występować wyjątkowo incydentalnie, stąd siłą rzeczy brak ich potencjalnych rozpoznań przez kolegia do spraw wykroczeń. Po transformacji ustrojowej 1989 r., choć kodeks wykroczeń z 1971 r. nie został zastąpiony nowym aktem prawnym, uległo zmianie jurydyczne tło jego stosowania, w pierwszym rzędzie za sprawą uchwalenia konstytucji w 1997 r. Jak się podkreśla w doktrynie prawa konstytucyjnego, nowa ustawa zasadnicza daje wyraz indywidualistycznej wizji jednostki, nawiązując do ujęcia wolności (także – wolności od strachu) Johna Locke’a, przetransponowanego następnie do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, jako wykonywania praw przyrodzonych przez każdego człowieka niemającego innych granic niż te, które zapewniają innym członkom społeczeństwa korzystanie z tych samych praw. Nie wydaje się kwestią przypadku, że to właśnie w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej, w 1791 r., miała miejsce pierwsza w Europie czasów nowożytnych dekryminalizacja stosunków homoseksualnych.

Zgodnie zaś z polską konstytucją, Rzeczpospolita Polska jako dobro wspólne wszystkich obywateli (art. 1) jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej (art. 2) zapewniającym swobodę wyrażania m.in. przekonań światopoglądowych (art. 25 ustęp 2) w życiu publicznym; art. 31 ustęp 2 zdanie 2 konstytucji głosi, że nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje; art. 47 deklaruje natomiast, że każdy ma prawo decydować o swoim życiu osobistym. Ograniczenia ustawowe konstytucyjnie zawarowanych praw i wolności nie mogą stać w sprzeczności z innymi postanowieniami konstytucyjnymi: art. 32 ustawy zasadniczej głosi, że: 1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne. 2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny. Zgodnie z konstytucją Polska jest państwem unitarnym (art. 3). Ustawa zasadnicza określa też zamknięty katalog źródeł prawa powszechnie obowiązującego i jasno formułuje, kolejno w artykułach 7 i 8, normę, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa, przepisy zaś konstytucji, jeśli sama nie stanowi inaczej, stosuje się bezpośrednio.

Swoistą normą naczelną – sworzeniem całego aksjologicznego porządku wykreowanego przez ustrojodawcę – jest art. 30: Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych. Abstrahowanie od naczelnych zasad konstytucyjnych przy analizie przepisów prawa wykroczeń jest niemożliwością, choćby już z tego powodu, że ich treść może rzutować na możliwą redefinicję pewnych jego uregulowań, formalnie, literalnie nienaruszonych w procesie legislacyjnym przez ustawodawcę.

Artykuły 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń są niezwykle mgławicowe i niejasne. Już w latach 70. pisał o artykule 51 § 1 kodeksu wykroczeń Lech Falandysz: Jest to przepis, który pod względem ogólności znamion i częstotliwości stosowania nie miał i nie ma swojego odpowiednika w całym systemie polskiego prawa karnego. Społeczna powszechność, masowość styczności ze spektrum niedozwolonych zachowań zakreślonych artykułem 51 kodeksu wykroczeń z 1971 roku utrzymuje się i dzisiaj. Wykroczenie z tego artykułu jest najczęściej rozpoznawane przez organy orzecznictwa w sprawach wykroczeń, obejmuje zbiór zachowań, co do których przeprowadzenie delimitacji wobec zachowań niekaralnych jest często bardzo trudne, a jednocześnie przecież niezwykle istotne ze względu na największą potencjalność dopuszczenia się ich przez adresatów. Także ujęcie „nieobyczajnego” wybryku, wyczerpującego redakcję przepisu art. 140 kodeksu wykroczeń, budzi wiele zastrzeżeń.Dobitnie wypowiada je Jarosław Warylewski, expressis verbis stwierdzając, że narusza on zasadę nullum crimen sine lege (certa) (czyli zasadę, że czyn zabroniony przez prawo karne musi być jak najdokładniej opisany, tak aby adresat ustawy po jej lekturze wiedział dokładnie, co jest dozwolone, a co zabronione):

Niełatwo jest wskazać, jakie zachowania wyczerpują dzisiaj znamiona nieobyczajnego wybryku z art. 140 k.w. Wraz z upływem lat zmieniają się obyczaje i choć omawiany przepis istnieje w niezmienionej postaci w polskim prawie wykroczeń od blisko 70 lat, to inna niż kiedyś jest jego rzeczywista treść. W istocie nie wiadomo, jakich czynów przepis ten zakazuje, a w konsekwencji można chyba uznać, że jego obowiązywanie w dotychczasowym brzmieniu narusza zasadę nullum crimen sine lege.

Można stwierdzić, że artykuły 51 i 140 stanowią jeden z najwątlejszych – i newralgicznych zarazem – punktów polskiego systemu prawa karnego, w którym pojawia się realne niebezpieczeństwo przełamania zasady nullum crimen sine lege certa, a zatem nieprzewidywalnej, nieujętej w formalne ramy, nieokiełznanej kryminalizacji. Jak zaznacza bowiem Lech Gardocki, ciśnienie kryminalizacyjne znajdzie ujście w najsłabszych miejscach, gdzie przepis posługuje się ogólnymi i ocennymi znamionami. W rzeczywistości artykuły 51 i 140. mogą zatem, tym samym przekreślając funkcję gwarancyjną prawa karnego, pełnić rolę przepisów subsydiarnych, rezerwowych, stosowanych, gdy nie sposób dopatrzyć się wypełniania przez określone zachowanie znamion czynów zabronionych z innych przepisów, zgodnie z quasi-prawniczym komunałem, że na każdego znajdzie się paragraf. Że nie są to obawy płonne, zwraca uwagę Lech Falandysz, przywołując orzecznictwo przedwojenne, stanowiące jaskrawą egzemplifikację użyteczności pojęcia wybryku jako stwarzającego możliwości przypisania odpowiedzialności karnej wobec osób, mówiąc kolokwialnie, ale chyba treściwie, z różnych względów niewygodnych dla władzy państwowej. Nietrudno sobie wyobrazić, że taka jej dysfunkcjonalność (jednak z pewnego przewrotnego punktu widzenia mniej lub bardziej uświadomiona – eufunkcjonalność, umożliwiająca egzystencję przepisowi formalnie neutralnemu, przy założonej hermetyczności jego rzeczywistego stosowania, np. ze względów propagandowych dla opinii międzynarodowej) otwiera możliwości nękania za pośrednictwem art. 51 i 140 grup wolnościowych, demokratycznych, czy, dziś jeszcze słabej, dopiero emancypującej się społeczności polskich homoseksualistów, zwłaszcza w warunkach zagrożeń porządku demokratycznego.

Po części tym zagrożeniom, o zupełnie przecież fundamentalnym charakterze, zrodzonym przez redakcję przepisów art. 51 i 140 kodeksu wykroczeń, przewidujących zakres pojęcia – niezmiernie szeroki, treść zaś niejasną i ubogą, mogłyby zaradzić wysiłki doktryny prawa karnego i orzecznictwa sądowego wypracowania jakiejś określonej definicji terminu „wybryk”, w okolicznościach kiedy jest on jedynym określeniem czynu karalnego.Były one oczywiście podejmowane, nie wydaje się jednak, by doprowadziły do zadowalających rezultatów. Zgodnie z powszechnie uznanymi zasadami wykładni przepisów, domniemaniem supremacji znaczenia sformułowań przynależnych powszechnej literackiej polszczyźnie, należy skonstatować niezwykle szeroką treść pojęcia wybryku; jest ono na tyle niejasne i uzależnione od indywidualnych preferencji psycholingwistycznych użytkownika, że w konsekwencji pole kontekstu jego zastosowania jest niezwykle szerokie i nieujęte w zamykające się ramy. Można by co prawda podnosić, że funkcjonalnie wiąże się ze specyficznie zorientowanym zachowaniem, zabarwionym szczególną pobudką swawoli, utożsamiając je z takimi terminami, jak „eksces”, „wygłup” czy „wyskok”, jednakże taka propozycja stanowiłaby, determinowane indywidualnymi przyzwyczajeniami językowymi, zawężenie jego potencjalnie szerszego zakresu semantycznego.Dość zatem wspomnieć, tytułem przykładu, że internetowy słownik języka polskiego PWN stanowi po prostu, że jest to postępek odbiegający od przyjętych norm zachowania się.

Z racji braku spójnych propozycji doktryny, uciekającej, wobec karkołomności możliwości zbudowania abstrakcyjnej definicji, w egzemplifikacje – ze szczególną uwagą należy przyjrzeć się, jak istotę wybryku interpretuje orzecznictwo, którego wypowiedzi posiadają z pewnością walor do pewnego stopnia syntetyzujący. Sąd Najwyższy niejednokrotnie podejmował się tego zadania, Pojęcie wybryku wyczerpuje się zatem w zachowaniu, jakiego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia nie należało się spodziewać, w myśl stosunkowo nieodległego w czasie orzeczenia Sądu Najwyższego z 1992 r.), wywołującego powszechne negatywne oceny społeczne i odczucia obrazy, gniewu i oburzenia, stojącego w ostrej sprzeczności z powszechnie akceptowanymi normami. Podkreśla to również mocno Lech Falandysz wyłączając z treści wybryku zachowania charakteryzujące się „niestosownością”, ale jednak nie „rażące” w „nieoczekiwany”, „niespodziewany” sposób. W sposób esencjonalny rekonstruuje również stan refleksji nauki i praktyki prawa karnego Danuta Egierska-Miłoszewska, w swej definicji wybryku z art. 140 kodeksu wykroczeń a zatem zachowania kwalifikowanego przedmiotowo (tzn. stanowiącego jak gdyby bardziej rażący przypadek zachowania, które opisuje art. 51 § 1, tak rażącego, że nie potrzeba dla jego karalności żadnej negatywnej reakcji ze jego strony obserwatorów) wobec zachowania wypełniającego hipotezę art. 51 § 1, zgodnie z którą jest to czyn, który narusza zasady współżycia społecznego w zakresie dobrych obyczajów i jest zdolny do wywołania zgorszenia (mającego wymowę negatywnej, potępiającej reakcji otoczenia) u przeciętnego obywatela (a nie np. u przewrażliwionego).

A przecież nic nie stałoby na przeszkodzie, by z dużą dozą precyzji opisać w odrębnych przepisach kodeksu wykroczeń te nieliczne zachowania – tj. publiczny stosunek seksualny, ekshibicjonizm oraz publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych – co do których panuje zgoda co do tego, że są wykroczeniami z art. 51 § 1 lub 140 kodeksu wykroczeń. Również homoseksualne przejawy uczuć inne niż publiczny akt seksualny i nieprzybierające charakteru ekshibicjonistycznego mogłyby zostać spenalizowane w odrębnym przepisie, z dużą korzyścią dla jego ostrości. Że takie rozwiązania funkcjonowały i to wcale nie kosztem karkołomnej ekwilibrystyki języka aktu prawnego, świadczy choćby treść art. 200 rumuńskiego kodeksu karnego w latach 1996-2001, penalizującego wszelkie publiczne przejawy homoseksualizmu pomiędzy dwoma osobami; m.in. pod naciskiem Rady Europy nastąpiło jego usunięcie z rumuńskiego systemu prawa karnego. Należałoby zatem, aby ustawodawca jednoznacznie wypowiedział, a wcześniej przede wszystkim – uświadomił sobie, jakie zachowania chce penalizować.Można zasadnie oczekiwać od niego tego minimum uczciwości prawodawcy rumuńskiego, który – abstrahując zupełnie od zasadności jego decyzji – wyeliminował prawdopodobieństwo rozziewu pomiędzy rzeczywistością kodeksu a rzeczywistością jego stosowania. Argument, że wciąż, nawet po odrębnym uregulowaniu wielu nawet zachowań podpadających pod art. 51 § 1 i 140, pozostałoby szerokie spektrum przypadków nieprzewidywalnych, których charakterystyka wymaga utrzymywania starych sformułowań tych przepisów, jest o tyle chybiony, że zgodnie z zaakceptowanym szeroko w doktrynie prawa karnego poglądem, jeśli sam ustawodawca nie jest w stanie wypowiedzieć, jakie zachowania chce kryminalizować, z kryminalizacji należy w ogóle zrezygnować.

Zastanawiające, że również w piśmiennictwie niełatwo natrafić na odniesienia do problematyki publicznego wyrażania uczuć, zwłaszcza uczuć homoseksualnych. Nasuwa się zatem dość jednoznaczny wniosek, że, wobec niepodejmowania problematyki homoseksualnej w tym kontekście, przedstawiciele nauki prawa karnego stoją na stanowisku oczywistego, niewymagającego refleksji doktrynalnej, statusu publicznych zachowań homoseksualnych nieprzybierających postaci aktów seksualnych bądź ekshibicjonistycznych. Pytanie tylko, bardzo zasadnicze, o jakiego rodzaju oczywistości możemy z owego milczenia wnosić. Jednym z nielicznych śladów refleksji przedstawicieli nauki prawa karnego na ten temat jest bardzo interesujący, odzwierciedlający polskie realia przełomu lat 70. i 80., passus z tekstu Danuty Egierskiej-Miłoszewskiej:

Zmienia się zakres zachowań ludzkich uznawanych za karalne. Postępowanie, które kilkadziesiąt lat temu zdolne było wywołać zgorszenie, dzisiaj niejednokrotnie nie zwraca uwagi. Coraz mniej np. osób gorszy się widokiem młodej pary obejmującej się i całującej pasażerów w tramwaju lub autobusie. W niektórych kręgach młodzieży takie zachowanie jest modne, a opinia publiczna przyjmuje to z pobłażaniem.

Nie sposób chyba, o czym wspominałem już wyżej, nie odnieść myśli autorki, wyrażonej zresztą w nieco paternalistycznym tonie, wyłącznie do zachowań pomiędzy osobami odmiennej płci. Przecież i dziś, co stanowi po prostu obserwowalną gołym okiem oczywistość, publiczne zachowania homoseksualne należą do rzadkości, uregulowania prawne zaś z pewnością nie służą wzmożeniu ich częstotliwości.

Co zostało zasygnalizowane wyżej, szczególnie homoseksualni mężczyźni ograniczeni są w publicznej ekspresji swych uczuć wobec partnerów. Należy zaakcentować, że w kulturze patriarchalnej męski homoseksualizm jest odbierany jako znacznie bardziej transgresywny niż lesbianizm i samo zjawisko uprzedzeń (zwłaszcza samych mężczyzn) wobec niego posiada charakter najpierwotniejszy. Nieprzypadkowo ustawodawstwa karne, w czasach gdy kryminalizowały nawet prywatne akty homoseksualne, nie ścigały jednak najczęściej miłości lesbijskiej. Także mniej drastyczne ograniczenia aktywności homoseksualnej (po jej częściowej dekryminalizacji) dotyczyły głównie mężczyzn, np. utrzymywanie wyższych ograniczeń wiekowych dla stosunków seksualnych pomiędzy mężczyznami przy ustanowionej na tym samym poziomie granicy wieku dla aktów heteroseksualnych i odpowiadających im kontaktów pomiędzy kobietami. Determinanty kulturowe i prawne interferują ze sobą w tej materii bardzo wyraźnie i wydają się być mocno zinternalizowane w świadomości podmiotów prawa. Jak piszą autorzy najnowszego raportu Lambdy za lata 2005-2006, wyniki ich badań potwierdzają przypuszczenie, że dwie kobiety okazujące sobie uczucia są bardziej akceptowane niż dwaj mężczyźni. Warto zauważyć, że różnicę ze względu na płeć widać również w pozycji [jeden z wariantów odpowiedzi na zadane pytanie: Czy w okresie od stycznia 2005 roku do dziś całowanie się albo trzymanie się za ręce w miejscach publicznych z partnerką/partnerem lub przyjaciółką/przyjacielem tej samej płci przychodziło ci tak samo swobodnie, jak większości osób heteroseksualnych przychodzi okazywanie uczuć osobie płci odmiennej?]. Powodów, z jakich badani zaznaczali odpowiedź , możemy się tylko domyślać. Być może część mężczyzn w związkach homoseksualnych nawet nie wyobraża sobie, że mogłaby dopuścić do okazania uczuć partnerowi. Owa, pokrótce scharakteryzowana, wyraźna odmienność w postrzeganiu homoseksualnych mężczyzn i kobiet może wyraźnie rzutować na potencjalnie znacznie szerszy zakres faktycznej penalizacji męskich zachowań homoseksualnych. Należy mieć też na uwadze, że większość funkcjonariuszy Policji, rzeczywistych włodarzy faktycznej kryminalizacji, decydujących o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej, jest również mężczyznami, w kulturze patriarchalnej z natury o wiele bardziej niż kobiety narażonymi na wybuchy racjonalnie niekontrolowanej tzw. paniki homoseksualnej, zjawiska dobrze udokumentowanego w psychologii społecznej (vide np. Wstyd i przemoc Jamesa Gilligana), charakteryzującego się rytualną demonstracją siły i przemocy, ukierunkowanego na upokorzenie, poniżenie zaatakowanego mężczyzny, symboliczne odarcie go z męskości, także niejako w imieniu tej części społeczeństwa, która odczuwa lęk przed homoseksualizmem. Samo przekonanie funkcjonariusza o karygodności publicznej ekspresji uczuć homoseksualnych pomiędzy mężczyznami może okazać się czynnikiem przesądzającym o rzeczywistej karalności.

Kwestia jednak rzeczywistego poniesienia odpowiedzialności za omawiane zachowania (potrzebne jest m.in. udowodnienie winy) jest w istocie niepierwszorzędna, albowiem społeczne skutki egzystencji przepisów penalizujących wybryk w polskim systemie prawa wykroczeń wydają się znacznie bardziej rozległe. Sama świadomość funkcjonowania niejasnych przepisów penalizujących zachowania nieobyczajne może stanowić dla homoseksualisty czynnik niezwykle silniej deprywacji jego potrzeb psychicznych, już bowiem, choćby nieuświadomione, poczucie potencjalności znalezienia się w sytuacji, w której ze względu na swoje homoseksualne zachowanie będzie niepokojony przez funkcjonariuszy w jakikolwiek sposób, nieprzybierający nawet jawnie dyskryminującej formy, a jednak w tym kontekście szczególnie dokuczliwy, stygmatyzujący i oczywisty w swej intencji – np. poprzez wylegitymowanie, tzw. spisanie, podczas gdy tym samym funkcjonariuszom wobec heteroseksualnej pary taki pomysł nawet nie przyszedłby do głowy – może okazać się nieznośne, nie mówiąc już o tak poniżającej i odzierającej z godności sytuacji, gdy wyrazy jego uczuć, jego miłości, zakwalifikowane zostaną jako (nieobyczajny) wybryk, zagrożony nawet karą aresztu. Przewidywalnym rezultatem w takich okolicznościach jest – nierzadko racjonalizowany – proces wypierania, tłamszenia wspomnianych potrzeb, bez realizacji których trudno mówić o pełnym rozwoju osobowości, łatwiej z pewnością o jej dysocjacji. Poczucie, że prawo nie tylko nie chroni uczuć homoseksualnych, ale wręcz legitymizuje ich ściganie – sprzyja podwójnej, bo także instytucjonalnej, wiktymizacji i wykluczeniu: nie tylko ze strony społeczeństwa, ale i organów państwa. Skutkiem jest osłabienie identyfikacji homoseksualnych obywateli z instytucjami owego państwa, w najlepszym wypadku ocenianymi jako nieskuteczne narzędzie obrony przed aktami fizycznej nawet przemocy.

Jasno wynika z przywoływanego wyżej raportu Lambdy, że Policja w ponad 80% przypadków doświadczenia przemocy fizycznej przez homoseksualistów, nie jest o tym informowana. Oczywiście, niewiara w skuteczność Policji nie jest charakterystyczna wyłącznie dla homoseksualistów, ale w tym przypadku przybiera wymiar szczególny, zabarwiony silnie przekonaniem nie tylko o niejako systemowej inercji i indolencji tej instytucji, ale i jej wrogim stosunku wobec homoseksualizmu. Nie sposób odmówić temu twierdzeniu przynajmniej częściowej słuszności, nie roszcząc sobie bowiem oczywiście prawa do jakichkolwiek uogólnień, trzeba wskazać, że bywa, iż reakcje Policji wprost sankcjonują przemoc wobec homoseksualistów:

Na policję zostałem wezwany w innej sprawie, o której niewiele było mi wiadomo, funkcjonariusze (nie wiem skąd) znali moją orientację. Zostałem wyzwany, poniżany psychicznie i w rezultacie pobity. Przełożony funkcjonariuszy, którzy mnie zaatakowali, nie uwierzył mi. Także i sądy, związane szczególnie kwalifikowanymi wymogami bezstronności, organy, które mogą orzekać także i w sprawach o wykroczenia z wątkiem homoseksualnym, nie zawsze wywiązują się z tych wymogów w sposób wykazujący nawet pozory obiektywizmu: W trakcie rozprawy w Sądzie Rejonowym w Szczecinie, w której uczestniczyłem jako oskarżyciel posiłkowy pedofila, zostałem pouczony przez sąd, że jako pedał nie mam prawa się odzywać, ponieważ nie jestem lepszy od oskarżonego. Mając świadomość subiektywnego i z pewnością nieweryfikowalnego charakteru relacji przytoczonych w raporcie Lambdy, można jednak skonstatować, że są one znamienne.

Choć zachowania będące przedmiotem niniejszej pracy po wielekroć zostały już wyżej scharakteryzowane, należy w tym miejscu sprecyzować ich kontekst społeczny. Publiczne okazywanie sobie uczuć przez pary heteroseksualne jest powszechnie, parafrazując orzeczenie Sądu Najwyższego i przywoływaną propozycję doktrynalną na temat wybryku, poczytywane za zachowanie, jakiego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia należało się spodziewać, nienaruszające zasad współżycia społecznego w zakresie dobrych obyczajów i niezdolne do wywołania zgorszenia (mającego wymowę negatywnej, potępiającej reakcji otoczenia) u przeciętnego obywatela. Jest oczywiste, że wzajemne objęcia czy pocałunki stanowią niezbywalny komponent heteroseksualnej miłości, jej naturalny atrybut, bez którego nie mogłaby być w pełni kultywowana i rozkwitać, zostałaby brutalnie ujarzmiona. Otóż, istota miłości homoseksualnej pozostaje niezmienna, zorientowana na osiąganie tych samych, realizujących się w kulturze europejskiej w miłości heteroseksualnej, pożądanych, godnych i słusznych, celów, mówiąc krócej – zorientowana jest na te same wartości. Niezależnie od konfiguracji płci partnerów miłość rodzi tożsame co do istoty potrzeby i pragnienia. Nie należy mylić ze sobą dwóch porządków: immanentnie wpisanych w naturę człowieka – podmiotu odpowiedzialności karnej – właściwości psychicznych z realizującymi się w rzeczywistości życia społecznego możliwościami artykulacji tychże. Wydaje się zatem zasadnym stwierdzenie, że publiczną ekspresję uczuć homoseksualnych o tyle tylko ocenić można jako atypową, że reglamentowaną przez wiele ograniczeń, prawnych i pozaprawnych. Tym samym jednak nie staje się nieobecność takiej ekspresji przyczyną domniemanej kryminalizacji, pozostając w sposób oczywisty jej skutkiem. Następuje zatem swoiste sprzężenie: norma de facto partykularna moralnie – legitymizowana jest kryminalizacją zachowania, fakt zaś jego karalności – stanowi uzasadnienie jej utrzymywania. Stąd pytanie, bardziej złożone, czy miłość homoseksualna wpisuje się w takie reguły, które określając właściwe, oczekiwane, obarczone powinnością sposoby działania, definiują środki stosowane do osiągnięcia celów – a zatem wartości; czy dozwalają one homoseksualistom na owe, tak wręcz standardowo funkcjonujące jako klisze kultury masowej, ale przecież nie tylko, spacery w objęciach o zachodzie słońca czy namiętne pożegnania na dworcu kolejowym? Zgodnie z klasyfikacją Mertonowską trudno postrzegać takie przejawy homoseksualizmu jako dewiację, znacznie właściwiej mówić jest o innowacji: akceptacji celów dyktowanych przez rozpowszechnione wartości, ale szukaniu dla ich realizacji nowych sposobów, różnych od normatywnie przepisanych […], cząstkowym zastosowaniu się do wskazanej w kulturze procedury: tylko do zawartych w niej wartości, a odrzucenie norm. Zadać należy pytanie kolejne: czy by wywalczyć sobie prawo realizacji uniwersalnych kulturowo wartości, homoseksualiści muszą świadomie odrzucić normy, formalnie przynajmniej normy prawne? Odpowiedź na nie zawiera się w ustaleniu, jakie zachowania pojęcie wybryku obejmuje.

Jak pisałem wyżej, tło stosowania przepisów rangi ustawowej określa przede wszystkim konstytucja stanowiąca o kształcie preferowanego przez ustrojodawcę systemu aksjonormatywnego Rzeczpospolitej Polskiej, określająca też pewien minimalny pułap gwarancji poszanowania praw człowieka, a także definiująca minimalne standardy etyczne, zinternalizowane przez wszystkich obywateli, niezależnie od czynników różnicujących ich postawy światopoglądowe. To zastrzeżenie jest ważne w kontekście często przewijających się w roztrząsaniach karnistycznych poświęconych wybrykowi czynników miejsca, czasu czy otoczenia jako okoliczności zdolnych wywołać sytuację kwalifikowaną jako wybryk. Myśl tę najdobitniej artykułuje przedwojenne orzeczenie sądowe z 1938 r., którego teza brzmi: możność wywołania niepokoju ma charakter względny, gdyż to, co może wywołać niepokój w jednej miejscowości, może go nie wywołać w innej. Respektując jednak normę konstytucyjną, określającą, że Polska jest państwem unitarnym, nie można chyba przekonująco obronić stanowiska, że publiczna ekspresja homoseksualizmu, ze względu na taką a nie inną konfigurację zmiennych demograficznych otoczenia, będzie akceptowalna w Krakowie czy Warszawie, ale nie do pomyślenia na skalnym Podhalu, Podlasiu czy Przemyślu, regionach Polski najbardziej konserwatywnych obyczajowo, o czym świadczą, poza szczegółowymi badaniami socjologicznymi, wyniki wszystkich wyborów począwszy od 1989 r. – nie są one przecież immunizowane od działania norm powszechnie obowiązujących na obszarze całej Rzeczpospolitej, statuujących minimalny poziom wspólnych aksjologicznych wymagań, aktami zaś prawa lokalnego, już choćby ze względu na wyraźnie określoną konstytucyjnie hierarchię źródeł prawa, nie sposób wprowadzić szczególnych zakazów zachowań homoseksualnych.

Prawdziwie neurotyczną – tak z punktu rozwiązań prawnych, jak i adresatów tychże rozwiązań – byłaby generalna konstrukcja uzależniająca byt wybryku od zrelatywizowanego do szczególnych okoliczności tła wątpliwego co do jego zgodności z prawem wykroczeń zachowania, w rzeczywistości oznaczałaby ona przyjęcie domniemania jego karygodności. Homoseksualni adresaci zawsze bowiem, nawet gdyby ich zachowania nie były w żaden sposób kwestionowane przez Policję, z faktu ich „nieniepokojenia” nie mogliby zasadnie wywodzić ich legalności. Często bowiem zachowania niezgodne z prawem nie są ścigane, przyczyny zaś takiego oportunizmu są oczywiście bardzo zróżnicowane. Jednak fakt nieścigania określonych zachowań, co do zasady zdefiniowanych nieporównanie wyraźniej niż wybryk, nie implikuje rzecz jasna zanegowania ich negatywnej oceny wyrażonej przez ustawodawcę, formalnie przypisującego im godny napiętnowania charakter czynu kryminalnego. Pierwszorzędną zatem kwestią dla człowieka podejmującego określone zachowanie jest świadomość, czy jest to zachowanie zgodne z prawem i przez to prawo chronione, czy wręcz przeciwnie – w majestacie tego prawa ścigane.

Podsumowując tę część wywodów, trzeba stwierdzić, że pojęcie wybryku nie może się aktualizować w chwili jego kwalifikacji przez Policję, podejmującą w związku z tym mniej lub bardziej sformalizowane kroki proceduralne. Jak wspomniałem wyżej, neurotyczne, wręcz uniemożliwiające normalną (a zatem pełnowartościową) egzystencję, byłoby nieustanne kontrolowanie się i kalkulowanie, czy pocałowanie partnera w trakcie spaceru uczęszczaną ulicą czy przytulenie się do niego podczas podróży pociągiem jest już zachowaniem, którego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia nie należało się spodziewać; tego rodzaju rachuby z łatwością mogłyby prowadzić, i z pewnością często prowadzą, do wniosku, wyprowadzanego przez samych homoseksualistów, zakładającego eliminację jakichkolwiek akcentów homoseksualnych z ich publicznych zachowań.

Przypadki homoseksualnej ekspresji uczuć powinny być zatem wolne od ingerencji prawa karnego tak daleko, jak w praktyce organów ścigania wolna jest ekspresja heteroseksualna. Oczywiście z racji niezwykle szerokiego spektrum możliwych sposobów okazywania uczuć zdarzyć się może, i to dość często, że zindywidualizowany obserwator odbierze niektóre przejawy ekspresji uczuciowej jako wulgarne czy niesmaczne, zwłaszcza w określonych okolicznościach, które w takim układzie stają się jednak przesłanką nie odpowiedzialności karnej, lecz po prostu prawnie nieskutecznej oceny czyjegoś stylu bycia, poziomu wrażliwości czy kultury, wyczucia sytuacji, obycia itd. Zresztą w Polsce takie oceny, siłą rzeczy, mogą być obecnie formułowane tylko pod adresem par heteroseksualnych, a nawet gdy, chyba zresztą nieczęsto, są one przesycone niesmakiem, nie mają słusznie wpływu na uruchomienie odpowiedzialności karnej. Należy bowiem przypomnieć, że prawo karne nie powinno być, choć często jest, postrzegane jako antidotum służące rozwiązywaniu kolizji wszelkich sprzecznych interesów, a reakcja karna ze swej istoty ma charakter wyjątkowy i ostateczny, jest, jak się często powtarza w nauce prawa karnego, ultima ratio. Trudno zaakceptować pogląd, że celem normy prawnokarnej miałoby się stać zapewnianie dobrego samopoczucia i błogostanu psychicznego partykularnych grup społecznych – i to w dodatku kosztem samopoczucia innych, również zresztą partykularnych, zbiorowości.. Życie samo w sobie jest źródłem rozlicznych stresów i napięć i niewykluczone, że takim kolejnym źródłem stać się może dla niektórych konieczność znoszenia widoku spacerujących w objęciach mężczyzn, konieczność będąca jednak esencją postawy tolerancyjnej. Warto również zauważyć, że homoseksualiści muszą przecież znosić wszechobecną ekspresję heteroseksualizmu, w styczności z którą mogą doświadczać również silnych napięć psychicznych, i to bynajmniej nie z powodu odczuwanego wobec takiej ekspresji wstrętu, ale dlatego, że w permanentny sposób wyraża ona ich nieartykułowane potrzeby, których artykulacja ucieleśniona w czynie jest być może zakazana nawet przez prawo.

Szczególnie drastyczny natomiast wymiar problematyki „nieobyczajnych zachowań” określany jest przez duże niebezpieczeństwo doświadczenia przez homoseksualistów aktów fizycznej nawet przemocy z powodu publicznego zademonstrowania swej tożsamości homoseksualnej. Istnieje prawdopodobieństwo, że organy państwa powstrzymując się co prawda od ścigania zachowań homoseksualnych, nawet przy założeniu formalnego uznania je za dozwolone, nie reagowałyby stanowczo (lub w ogóle) na przejawy agresji, wypełniające wręcz znamiona określonych czynów zabronionych, w stosunku do homoseksualistów otwarcie swym zachowaniem, będącym przyczyną sprawczą aktu przemocy, demonstrujących swą orientację – kwalifikując takie zachowanie jako niezasługującą na ochronę prowokację, podejmowaną na własną rachubę, które powinno brać pod uwagę ryzyko wzburzenia otoczenia i wzbudzenia jego gwałtownej reakcji, w myśl powiedzenia, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Takiego rodzaju postawy organów państwowych może wprost utwierdzać redakcja § 2 art. 217 kodeksu karnego, stwarzająca sądowi możliwość odstąpienia od ukarania czynu naruszenia nietykalności cielesnej m.in. przez wzgląd na wyzywające zachowanie się pokrzywdzonego. Nietrudno sobie wyobrazić, że ocena takiego zachowania homoseksualisty może de facto sprowadzać się do nieformalnego zalegalizowania przez organy państwa, a w praktyce nawet do afirmacji, wielu aktów przemocy wobec homoseksualistów, w przypadku zaś przestępstw z rozdziału XIX kodeksu karnego (przeciwko życiu i zdrowiu) – łagodzenia odpowiedzialności sprawców ze względu na „przyczynienie się” ofiary, tym samym, jak wspominałem wyżej w nieco innym kontekście, podwójnie zwiktymizowanej. W rozważanym tu układzie organy państwa posługiwałyby się wobec homoseksualistów po prostu szantażem, sprowadzającym się do, oczywiście nieartykułowanego wyraźnie, stwierdzenia, że co prawda zachowania homoseksualne nie będą formalnie ścigane przez prawo karne, ale de facto państwo przyzwala na innego rodzaju ściganie – homoseksualnych „prowodyrów” przez indywidualnych przedstawicieli społeczeństwa, w „zdrowym odruchu” wyrażających swój „protest”, którego napiętnować nie sposób. Zaakceptowanie poglądu, że publiczna ekspresja uczuć homoseksualnych jest prowokacją, samo w sobie jest już ich zbrukaniem, ale zawiera także – poprzez faktyczne uznanie przemocy jako dopuszczalnego instrumentu rozwiązywania sprzecznych interesów uczestników obrotu prawnego – duży potencjał wyzwolenia katastrofalnych skutków społecznych bliższego i dalszego zasięgu określanych legitymizowaną przez państwo brutalizacją zachowań ludzkich. O tym, że ów pogląd jest akceptowany przez funkcjonariuszy państwowych świadczą raporty poświęcone monitorowaniu sytuacji homoseksualistów: homoseksualny mężczyzna (18-25 lat), Polska: został celowo potrącony przez samochód, kiedy jadący za nim nieznany kierowca zobaczył, jak trzyma swojego partnera za rękę. Poszkodowany zgłosił zajście Policji, ale spotkał się z wrogością. – oznajmili funkcjonariusze. Z pewnością można zasadnie twierdzić, że przywołana sytuacja jest odosobniona w swym charakterze, pytanie tylko, czy zasadność takiego twierdzenia nie wynika wyłącznie z tego, że w Polsce przypadki publicznego okazywania uczuć przez homoseksualnych mężczyzn są obecnie odosobnione?

Hasłowo należy zasygnalizować również o istnieniu w polskim systemie prawnym art. 138 kodeksu wykroczeń, zakazującego m.in. odmowy bez uzasadnionej przyczyny świadczenia usługi przez osobę zawodowo świadczeniem takiej usługi się zajmującą. Należy wskazać na zagrożenie uznawania przez instytucje stosujące prawo „za uzasadnioną przyczynę” np. odmowy obsłużenia w restauracji, wynajęcia pokoju hotelowego czy świadczenia usługi przewozu ekspresję uczuć homoseksualnych, w sytuacji gdy odpowiadająca jej ekspresja uczuć heteroseksualnych nie stanowi przyczyny odmowy świadczenia usługi.

Jawi się jednak jako nieuniknione, że i w Polsce – i to w nieodległej perspektywie – kwestia publicznej manifestacji homoseksualizmu pojawi się z całą wyrazistością, nie tyle w warstwie teoretycznej refleksji nauki prawa, co w rzeczywistości życia społecznego. Pytanie: czy proces ów będzie mógł przebiegać bezkolizyjnie, niejako beznamiętnie, czy też zostanie okupiony dotkliwym i poniżającym doświadczeniem jego uczestników? Wsłuchując się w słowa sekretarza generalnego Rady Europy, Terry’ego Davisa:

Rada Europy nie mówi swoim członkom, jak dalece powinni przyznawać gejom i lesbijkom prawo do zawierania małżeństw i adopcji dzieci, ponieważ wszelkie rozszerzenie takich praw na poziomie europejskim wymaga konsensusu wszystkich 46 państw członkowskich. Jednak jeśli chodzi o ochronę podstawowych praw i wolności gwarantowanych przez Europejską Konwencję Praw Człowieka – która zabrania dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu – nie może być żadnych kompromisów. Powinniśmy bronić tych praw z przekonaniem, wytrwałością i mocą. Prawne standardy wiążące Radę Europy i zwyczajowe prawo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka są jasne i jednoznaczne – ci, którzy dyskryminują gejów i lesbijki, nie tylko obrażają pamięć ofiar nazistowskich prześladowań homoseksualistów, ale też łamią prawo – należy postulować ścieśniającą wykładnię art. 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń, tak by ich stosowanie nie dotykało w żaden sposób zachowań stanowiących ekspresję homoseksualnej tożsamości, nieodbiegających w swej formie od irrelewantnych prawnie zachowań heteroseksualnych i nieprzejawiających wyższej od nich intensywności; na przyszłość zaś – stosownie do słów Thomasa H. Zipfa:

Szereg przepisów prawnych przeżywa o znaczny odcinek czasu powód swojego powstania i swoją rację bytu, ciągną się one bez krytycznego sprawdzania, czy w międzyczasie nie przynoszą więcej szkody niż pożytku – nową redakcję rzeczonych artykułów, by ich brzmienie nie nasuwało żadnych wątpliwości interpretacyjnych i pozostawało w zgodzie z kardynalnymi zasadami prawa.

Zasada subsydiarności i decentralizacji a prawa człowieka i obywatela :)

Zasada subsydiarności postuluje, że nigdy nie należy powierzać jednostce większej tego, co może zrobić równie efektywnie jednostka mniejsza. Oznacza to, iż jednostki większe działają wyłącznie w dziedzinach, w których wielkość daje im przewagę nad jednostkami mniejszymi, w postaci efektywności tego działania . Treść zasady subsydiarności ujęta została w art. 4 ust. 3 Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, który stanowi, iż odpowiedzialność za sprawy publiczne powinny ponosić przede wszystkim te organy władzy, które znajdują się najbliżej obywateli. Powierzając te funkcje innemu organowi władzy, należy uwzględnić zakres i charakter zadania oraz wymogi efektywności i gospodarności . Nie chodzi jednak wyłącznie o skuteczność realizacji zadań publicznych, ale także o założenie, że najważniejszą wartością każdego organizmu państwowego jest człowiek i jako indywiduum, stanowi podstawę wszystkich działań administracji publicznej, a zatem także prawa człowieka muszą stanowić w tej materii wartość najwyższą.

Nie ma jednej kompleksowej definicji pojęcia praw człowieka, wynika to ze złożoności i obszerności zakresu tego pojęcia, jak również z ciągłej ewolucji zagrożeń tych praw. Jedną z definicji można odnaleźć w międzynarodowej encyklopedii prawa publicznego, według której prawa człowieka to „te wolności, środki ochrony oraz świadczenia, których respektowania, właśnie jako praw, zgodnie z powszechnie akceptowanymi wolnościami, wszyscy ludzie powinni móc domagać się od społeczeństwa, w którym żyją” .

Prawa człowieka można zdefiniować również jako „podstawowe, powszechne i przyrodzone prawa przysługujące jednostce ludzkiej w jej relacji z władzą publiczną” .

Natomiast według Wiktora Osiatyńskiego „prawa człowieka to kwalifikowana postać praw i wolności jednostki, służących ochronie ich interesów, przypisywanych każdej osobie ludzkiej, niezależnie od przynależności państwowej i od jakichkolwiek cech różnicujących. Źródłem tak rozumianych praw człowieka nie jest państwo i tworzony przez nie określony system prawny, lecz prawo naturalne, zgodnie z którym podstawą większości praw jednostki jest przyrodzona godność istoty ludzkiej. To dzięki niej prawa człowieka mają charakter ponadpaństwowy (pierwotny), niezbywalny i nienaruszalny” . Pojęcie praw człowieka opiera się na trzech tezach: po pierwsze, że każda władza jest ograniczona; po drugie, że każda jednostka posiada sferę autonomii, do której nie ma dostępu żadna władza; i po trzecie, że każda jednostka może się domagać od państwa ochrony jej praw . Prawa człowieka, to szczególny rodzaj praw podmiotowych. W konstytucjonalizmie termin ten ma konotacje aksjologiczne. Oznacza się nim najczęściej podstawowe i pochodne sytuacje prawne obywateli (uprawnienia, kompetencje, itp.), w skład których wchodzi roszczenie prawne.

Tak więc prawo podmiotowe istnieje tylko wówczas, gdy zostały stworzone instrumenty prawne jego ochrony, uregulowane w aktach prawnych rangi międzynarodowej i krajowej . Przykładami takich aktów są: Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku , Międzynarodowa Konwencja w sprawie likwidacji wszelkich form dyskryminacji rasowej z dnia 7 marca 1966 r. , Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych, otwarty do podpisu w Nowym Jorku, z dnia 19 grudnia 1966 r. , Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności sporządzona w Rzymie dnia 4 listopada 1950 r. , czy przepisy Konstytucji Rzeczypospolitej. Trzeba zaznaczyć jednak, iż „podstawą konstytucyjnych unormowań dotyczących wolności i praw człowieka i obywatela jest teza, w myśl której nie są one ustanawiane władczą decyzją prawotwórcy, lecz są przez niego jedynie deklarowane. Mają one bowiem swoje źródło w [.] przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka. Godność ta jest [.] niewzruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych (art. 30 Konstytucji RP )” . Problematykę praw wolności obywatel ustawodawca uregulował w II Rozdziale Konstytucji RP. Poza zasadami ogólnymi (art. 30-37) podejmuje następujące kategorie wolności i praw: osobiste (art. 38-56), polityczne (art. 57-63) oraz ekonomiczne, socjalne i kulturalne (art. 64-76), a także środki ochrony wolności i praw(art. 77-81).

Niezależnie od tego, z jaką formą państwa, metodą sprawowania władzy publicznej czy modelu administracji publicznej mamy do czynienia, istnieje faktyczny niewzruszalny katalog praw człowieka, którego przestrzegania każdy człowiek może żądać.

Poziom respektowania praw człowieka zależy także w znacznym stopniu od formy państwa, rozumianej jako struktura organów władzy państwowej, środki i metody sprawowania tej władzy oraz terytorialno – administracyjny ustrój państwa . W systemach totalitarnych czy autorytarnych organy państwowe wymagają od jednostki nie tylko podporządkowania się określonej ideologii, ale także jej czynnego wyznawania. Interes państwa dominuje nad interesem jednostki i społeczeństwa, państwo dąży do kontrolowania wszelkich dziedzin życia społecznego i osobistego obywateli. Organy państwa totalitarnego czy autorytarnego wartościują modele zachowań społecznych, ingerują w osobistą sferę życia obywatela w bardzo szerokim zakresie, a aparat administracji państwowej musi być maksymalnie scentralizowany i skoncentrowany. Nie chodzi o centralizm rozumiany wyłącznie jako „sposób zorganizowania aparatu administracyjnego państwa, w którym organy niższego stopnia są hierarchicznie podporządkowane organom wyższego stopnia (organy niższego stopnia są, więc w takim układzie ściśle uzależnione od organów wyższego stopnia oraz nie mają własnej samodzielności)” ale także jako ściśle centralne regulowanie i reglamentowanie większości dziedzin życia obywatela. W takich uwarunkowaniach dochodzenie poszanowania podstawowych praw człowieka i obywatela spotkać się musi z oporem państwa i zastosowaniem przez jego organy sankcji zabezpieczonej przymusem państwowym.

Podstawowe założenia teoretyczne demokratycznego państwa prawa stanowią zaprzeczenie powyżej nadmienionych immanentnych cech państwa totalitarnego czy autorytarnego.

„W państwie prawa represją (prawną i moralną) wobec obywateli nie można rozwiązywać spraw społecznych (.), im więcej represji – tym gorzej, tym więcej jest obywateli niechętnych państwu i odnoszących się z pogardą do prawa. A więc ilość ustaw i penalizacja stosunków społecznych (np. penalizacja norm moralnych), a tym bardziej aktów wykonawczych nie świadczy o sile demokratycznego państwa, lecz o jego słabości” . W państwie prawa pierwszoplanowe znacznie przypisuje się godności i wolności człowieka oraz systemowi ochrony tych wartości przed ich naruszaniem ze strony władzy państwowej, opartemu na zasadzie podziału funkcji między organy państwa i związanej z nią bezpośrednio zasadzie umiarkowania zakresu oraz intensywności ingerencji władzy państwowej w sferę życia jednostki .

Jak słusznie zauważa Jan Szreniawski: „zasady demokratyzmu wynikają z elementarnych i powszechnie uznawanych w cywilizowanym świecie wartości, takich jak np. wolność czy tolerancja. Demokracja to m.in. stwarzanie warunków dla autentycznego i dobrowolnego uczestnictwa w życiu publicznym. Liczenie się sprawujących władzę z interesami obywateli i odpowiedzialność rządzą
cych przed rządzonymi, a także zapewnienie wolności osobistej, politycznej i gospodarczej . Wychodząc z tego założenia, państwo demokratyczne obligatoryjnie wprowadza aktami prawodawczymi najwyższej rangi normy, mające na celu zagwarantowanie poszanowania podstawowych praw i wolności człowieka oraz obywatela .

Filarami tak nakreślonej konstrukcji ustrojowej są zasady prawa, które Sławomira Wronkowska zdefiniowała jako „wiążące prawnie formy, należące do danego sytemu prawnego, jednakże w jakimś sensie nadrzędne w stosunku do innych norm tego sytemu, a przy tym takie, którym wyznacza się w systemie role szczególne, odmienne od ról wyznaczonych pozostałym normom tego systemu” . Do katalogu podstawowych zasad ogólnych, wprowadzonych do systemu prawa polskiego należą zasady: praworządności, demokratyzmu, subsydiarności, decentralizacji, udziału obywateli w administrowaniu, współżycia społecznego, jawności działania administracji, kompetencyjności i efektywności.

Skupię się na dwóch zasadach: subsydiarności i decentralizacji, jako istotnych elementów konstrukcji systemu respektowania i ochrony praw człowieka i obywatela.

Zasada subsydiarności, zwana także zasadą pomocniczości, wyrasta z nauki Kościoła Katolickiego. Leon XIII w Encyklice „Rerum novarum” stwierdził między innymi: „Prawo wymaga, żeby ani jednostka, ani rodzina, nie była pochłaniana przez państwo; jest więc rzeczą słuszną, by i jednostka i rodzina miała swobodę działania, jak długo nie zagraża dobru powszechnemu lub nie wyrządza krzywdy bliźniemu” . Relacja zasady subsydiarności z poszanowaniem praw człowieka jest bardzo mocna. W myśl tej zasady to jednostka z przyrodzoną jej godnością stanowi najwyższą wartość, a zatem konstrukcja ustroju danego państwa, jak i model administracji publicznej, powinny być tak skonstruowane, by służyć jednostce i jej pomagać. Człowiek uznany za jednostkę suwerenną powinien, w możliwe szerokim zakresie, rządzić sobą sam.

Takie założenie wynika ze wspomnianej już koncepcji pierwszeństwa, wyższości i niewzruszalności praw człowieka w stosunku wszelkich innych praw. Tak jak forma państwa bezpośrednio oddziałuje na poziom respektowania praw człowieka, tak instrumentem odziaływującym na tę formę jest zasada prawna, w szczególności zasada ustrojowa. Jednym z fundamentalnych założeń doktryny demokratyzmu jest niezbywalna i niewzruszalna, przyrodzona godność człowieka, a instrumentem prawnym mającym zagwarantować możliwość dochodzenia poszanowania tej godności, są założenia zasady subsydiarności. Organy władzy publicznej powinny zatem ingerować w działania jednostek, jeśli jest to koniecznie dla ochrony zdrowia lub życia jednostki, zachowania bezpieczeństwa i porządku publicznego.

Zasada subsydiarności powinna skłaniać ustawodawcę do wstrzemięźliwego ingerowania w sprawy lokalne. Nawet, jeżeli sprawa wymaga regulacji prawnej, to przepisy nie muszą pochodzić od prawodawcy krajowego, ale mogą być stanowione lokalnie z uwzględnieniem miejscowej specyfiki, tradycji, zapotrzebowania itd . Z treści tej zasady wynika jednoznacznie, że państwo powinno się zajmować tylko tym, czym musi. Sprawy, którymi zajmować się nie musi powinno przekazywać innym, którzy zrobią to znacznie lepiej i efektywniej .

Z treści zasady pomocniczości nie wynika postulat absolutnej bierności organów państwa i brak możliwości władczego ingerowania w sferę praw człowieka. Przeciwnie, bierność organów może bezpośrednio negatywnie wpłynąć na poziom poszanowania praw człowieka.

Przyjęcie zasady, że państwo jest organizacją pomocniczą, oznacza konieczność decentralizacji, a więc ograniczenia zakresu kompetencji instytucji centralnych na rzecz lokalnych . Zasada decentralizacji uregulowana jest w art. 15 ust. 1 Konstytucji RP. Treścią tej zasady jest takie konstruowanie ustroju terytorialnego Rzeczypospolitej, który zapewniać będzie decentralizację władzy publicznej. Decentralizacja jest takim sposobem organizacji aparatu administracyjnego, w którym organy niższego stopnia nie są hierarchicznie podporządkowane organom wyższego stopnia. Organ wyższego stopnia nie może więc wydawać poleceń organom na stopniu niższym w zakresie sposobu załatwienia określonych spraw. Wkroczenie tego organu może nastąpić tylko w przypadkach określonych prawem .

Jak konstatuje Jerzy Starościak: „ograniczenie dopuszczalności ingerencji organu wyższego stopnia, tworzy względną samodzielność dla organów niższego stopnia, tworzy zdecentralizowanie administracji” . Organ niższego stopnia ma własny zakres kompetencji, jest organem samodzielnym, z własnymi źródłami dochodu oraz samodzielnie decyduje o sposobie wydatkowania posiadanych środków finansowych . Podmioty w układzie zdecentralizowanym działają na własny rachunek i ponoszą za te działania odpowiedzialność. Wśród zalet decentralizacji J. Szreniawski wyróżnia zwiększenie poczucia odpowiedzialności decydentów, zbliżenie ich do załatwianych spraw, zmniejszenie ilościowe pionowego przepływu informacji i lepsze poznanie uwarunkowań podejmowanych rozstrzygnięć, a także – z reguły łatwiejsze – wprowadzanie, w miarę potrzeb, nowych form działania .

Jaki zatem wpływ wywiera decentralizacja na poziom respektowania i chronienia praw człowieka? Historycznie rzecz biorąc, technika centralizacji dominowała w państwach absolutnych, gdzie aparat administracji oparto na wzorach zhierarchizowanego wojska. W miarę demokratyzowania tego ustroju administracji pojawiają się formy decentralizacji administracji . Jak wcześniej wykazałem istnieje oczywisty i realny związek między demokratyczną formą państwa i poszanowaniem godności człowieka. Zatem proces decentralizacji oddziaływać musi na pozycję praw człowieka i obywatela w danym państwie.

Obowiązujący konstytucyjny wymóg decentralizowania sytemu władzy publicznej, powoduje konieczność przełamania monopoli istniejących w poprzednim modelu ustrojowym: politycznego, jednolitej władzy państwowej, własności państwowej, finansowego i administracji państwowej. Odrzucenie tych monopoli umożliwia tworzenie i funkcjonowanie, obok administracji rządowej, szeregu innych podmiotów, które mogą wykonywać funkcje z zakresu administracji publicznej i to w sposób samodzielny . Podstawowym sposobem decentralizacji administracji publicznej jest samorząd terytorialny, rozumiany jako terytorialna korporacja komunalna, jak również samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i gospodarcze (art. 15 – 17 Konstytucji RP).

Uzasadnieniem istnienia tego rodzajów podmiotów jest zasada suwerenności osoby ludzkiej, wynikająca z godności człowieka oraz zasada pomocniczości, której celem jest umacnianie uprawnień obywateli i ich wspólnot . Realizacja zasady decentralizacji wpływa bezpośrednio na poziom ochrony praw i wolności człowieka, poprzez działania organizacji pozarządowych, których cele mieszczą się w szeroko pojmowanym kontrolowaniu działalności organów administracji publicznej. Działalność organizacji pozarządowych ma istotny wpływ na podnoszenie świadomości i kultury członków społeczeństwa, co ma zasadnicze znaczenie w kontekście uwrażliwiania na ewentualne naruszanie praw człowieka i obywatela.

Rekapitulując, treść zasady decentralizac
ji i subsydiarności ma bezpośrednie odniesienie do sytuacji jednostki jej podstawowych praw i wolności. To jednostka powinna mieć największy wpływ na kształtowanie swojej pozycji zarówno prywatnoprawnej jak publicznoprawnej. Jak wcześniej zaznaczyłem, pierwsza z zasad gwarantuje zbliżenie administracji publicznej do obywatela, druga stawia go w centrum wszelkich rozważań i działań. Właśnie taki oddolny podział zadań, przy jednoczesnych uregulowaniach zawartych w ustawie zasadniczej, stanowi komplementarny system ochrony praw człowieka obywatela. Z niepokojem należy przyjmować większość pomysłów, mających na celu ograniczenie praw człowieka (recentralizacja systemu opieki zdrowotnej, oświaty) zastrzegając jednocześnie, iż istnieją działy administracji rządowej, w których silna centralizacja jest nieunikniona i niezbędna np. obrona narodowa. Zasada decentralizacji nie jest zatem receptą, która może być bezwarunkowo stosowana. Nie zawsze zasady stosowane do organizacji organów administracji ogólnej i samorządowej dają się stosować wprost do w organach administracji wyspecjalizowanej. Doświadczenia ostatnich lat wskazują, że policje bardziej scentralizowane, zdolne są skuteczniej przeciwstawiać się rosnącej przestępczości a przecież skuteczność działania policji stanowi o poziomie ochrony praw i wolności człowieka. Wystąpić również mogą sytuacje, w których uzasadnione będzie ograniczenie praw człowieka i obywatela np. w czasie stanów nadzwyczajnych .

Poza tymi przytoczonymi przykładami, kiedy państwo powinno ingerować, większość dążeń centralistyczno – reglamentacyjnych będzie godziło, jeśli nie bezpośrednio to na pewno pośrednio, w strefę praw i wolności jednostki. Same jednak zasady ustrojowe przed takimi działaniami z pewnością się nie obronią i w tym kontekście najistotniejszą rolę pełnić muszą organizacje pozarządowe , których przedmiotem działania są właśnie prawa człowieka i obywatela, które powinny monitorować działania organów administracji publicznej w tym zakresie.

Kultura społeczna demokracji liberalnej :)

Dla prawidłowego funkcjonowania ustroju państwa konieczna jest odpowiednia dla tego ustroju kultura społeczna. Ta kultura może być wynikiem oddziaływania pozaustrojowych czynników i wówczas jest ona podstawą zmiany dotychczasowego ustroju na taki, który tej kulturze odpowiada, albo też może być ona skutkiem kulturotwórczego oddziaływania ustroju istniejącego. Dążenie społeczeństwa ukraińskiego do niezależności od wpływów rosyjskich i do związku z Zachodem, jest przykładem tej pierwszej możliwości, prowadzi bowiem od autorytaryzmu do ustroju demokracji liberalnej. Z kolei ustrój autorytarny w Rosji, wspomagany terrorem i propagandą, to przykład kształtowania kultury społecznej, będącej fundamentem tego ustroju.

Skuteczność wpływu kultury społecznej na zmianę ustroju państwa zależy jednak od tego czy te wzory są w praktyce realizowane w życiu społecznym, czy tylko deklarowane. Deklarowane przywiązanie do określonych wzorów myślenia i zachowania może bowiem wynikać z powierzchownej oceny ich atrakcyjności, a nie z faktycznego stosowania się do nich, co wymaga odrzucenia mocno niekiedy utrwalonych stereotypów kulturowych. W sytuacji wyłącznie deklaratywnego poparcia zmian ustrojowych w wypadku przechodzenia od ustroju autorytarnego do demokratycznego, czego przykładem jest Polska i inne kraje dawnej tak zwanej „demokracji ludowej”, zmiana kulturowa zwykle nie nadąża za formalną zmianą ustroju. Zmiany w kulturze następują powoli i często pojawiają się nawroty do dawnej mentalności. Zmiana ta poza tym zachodzi nierównomiernie w różnych środowiskach społecznych. W Polsce po przeszło trzydziestu latach od formalnej zmiany ustroju kultura społeczna właściwa dla demokracji liberalnej powinna być już w znacznym stopniu upowszechniona. Powód, dla którego tak nie jest, wynika z jednej strony z błędów popełnianych przez rządy liberalne, które doprowadziły do zbyt dużego zróżnicowania poziomu życia obywateli, z których część nie tylko nie stała się beneficjentami transformacji ustrojowej, ale poniosła wyłącznie jej koszty. Z drugiej strony natomiast, ale w ścisłym połączeniu z tym pierwszym powodem, pojawiły się ugrupowania polityczne przeciwne demokracji liberalnej, o charakterze populistycznym i nacjonalistycznym, korzystające w znacznym stopniu ze wsparcia Kościoła katolickiego.

Mimo że Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy brnie coraz bardziej w kierunku ustroju autorytarnego, oddalając się od demokracji liberalnej, warto uświadomić sobie, jakie wzory kulturowe są niezbędne w społeczeństwie, aby ono rozumiało ustrój demokracji liberalnej i dobrze się w nim czuło. Jest to potrzebne po to, aby w środowiskach liberalnych w pełni uświadomić sobie potrzebę takiego ukierunkowania edukacji i pedagogiki społecznej, które przyczyni się do szerokiego upowszechnienia odpowiednich wzorów kulturowych, kiedy Zjednoczona Prawica straci władzę. Jest to również potrzebne po to, aby uświadomić sobie jak wielka jest luka kulturowa w Polsce między kulturą pożądaną, jeśli chcemy być krajem Zachodu, a kulturą istniejącą, będącą dziwną mieszanką wzorów z okresu przedwojennego i z czasu PRL-u.

To, co w szczególny sposób wyróżnia ustrój demokracji liberalnej, to fakt, że jest on jedynym ustrojem, w którym państwo służy swoim obywatelom, a nie odwrotnie, jak w przypadku państwa wyznaniowego, gdzie zarówno państwo, jak i obywatele służyć mają Bogu, a w rzeczywistości instytucji Kościoła, państwa autorytarnego, gdzie obywatele służą wodzowi lub warstwie uprzywilejowanej, czy państwa totalitarnego, gdzie obywatele służą ideologii.

Na kulturę społeczną składają się trzy elementy. Po pierwsze jest to określona hierarchia wartości, po drugie, wynikające z tych wartości normy moralne i obyczajowe, i wreszcie po trzecie – wynikające z tych norm wzory zachowań.

Najważniejszą wartością, znajdującą się na szczycie hierarchii, którą powinien kierować się aparat władzy państwowej w demokracji liberalnej jest wolność jednostki ludzkiej. Według klasycznej interpretacji Johna Stuarta Milla, chodzi o powiązanie swobody wyboru sposobu życia z odpowiedzialnością za innych. Granicą wolności człowieka jest zatem ograniczenie wolności innych ludzi. Wolność polega zatem na wykształceniu wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne.

W państwach autorytarnych wolności przeciwstawia się bezpieczeństwo. Wolność obywateli jest bowiem nie do pogodzenia z wolą władzy uczynienia z nich bezwolnych uczestników systemu, łatwo podporządkowujących się jej wymaganiom. Bezpieczeństwo ma w tych warunkach być wartością, którą obywatele otrzymują w zamian za rezygnację z wolności. Władza oferuje im tę wartość, wskazując licznych wrogów i własną siłę zdolną do obrony obywateli przed nimi. Wolność wymaga od człowieka aktywności, aby ją wykorzystać zgodnie ze swoimi celami. Bezpieczeństwo i świadomość posiadania opiekuna z tej aktywności zwalnia. Niestety w Polsce jest wiele ludzi, którzy zamiast osobistej aktywności wolą opiekę ze strony państwa. Gdyby było inaczej, PiS nigdy by nie doszedł do władzy.

Realizacja wartości, jaką jest wolność, wymaga akceptacji trzech innych wartości, które wolność tę konstytuują. Są to: egalitaryzm, pluralizm i aktywizm.

Egalitaryzm

Egalitaryzm bezpośrednio nawiązuje do definicji wolności według Milla. Nierówne traktowanie ludzi oznacza bowiem, że część z nich pozbawiona będzie wolności częściowo lub całkowicie. Egalitaryzm związany jest z pojęciem sprawiedliwości, w której wyróżnić można trzy jej aspekty: dystrybucyjny, który dotyczy sprawiedliwego (w tym wypadku nie zawsze równego) podziału korzyści, zasobów i obowiązków; proceduralny, który określa tryb rozwiązywania konfliktu interesów; oraz interakcyjny, który dotyczy właściwego sposobu postępowania wobec innych ludzi. Stosownie do tego podziału wyróżnić należy egalitaryzm ekonomiczny, który oznacza dążenie do niwelowania różnic w poziomach zamożności, jeśli nie wynikają one z różnicy nakładów i efektów pracy; egalitaryzm prawny, czyli równość obywateli wobec prawa; oraz egalitaryzm społeczny, oznaczający szacunek i poczucie godności wszystkim uczestnikom relacji społecznych.

W demokracji liberalnej formalne rozwiązania ustrojowe służące wartości egalitaryzmu to progresywny system podatkowy i praworządność, którą charakteryzuje ochrona praw człowieka, trójpodział władz oraz niezawisłość władzy sądowniczej i instytucji demokratycznych.

Do bardziej szczegółowych wzorów kulturowych wspierających wartość egalitaryzmu należy zaliczyć dwie normy moralne i wynikające z nich dwa wzory zachowania. Pierwszą z nich jest norma przestrzegania prawa. Niezależnie od tego czy dany przepis jest wygodny, czy niewygodny, korzystny lub nie, obywatel ma moralny obowiązek stosowania się do niego. Z normy tej wynika wzór zachowania, jakim jest sygnalizowanie przypadków łamania prawa przez innych ludzi lub instytucje. Drugą normą moralną jest obiektywizm ocen stosowany wobec ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o odrzucenie wszelkich preferencji i stereotypów wynikających z uprzedzeń, partykularyzmu, kolesiostwa i nepotyzmu. Z normy tej wynika wzór zachowania polegający na reagowaniu na wszelkie przejawy dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu.

Jeśli po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku, a zwłaszcza podczas starań o wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku, pojawiły się pewne próby upowszechniania wzorów kulturowych właściwych dla demokracji liberalnej, to po dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości, zwłaszcza po 2015 roku, nastąpił widoczny regres kulturowy. Został on spowodowany wysiłkami na rzecz zmiany ustrojowej, czemu służyła reforma sądownictwa dokonywana z pogwałceniem konstytucji i prawa unijnego. W jej rezultacie zrezygnowano z ochrony praw człowieka, trójpodziału władzy i niezawisłości sądów oraz innych instytucji, które w demokracji liberalnej muszą być niezależne od władzy wykonawczej.

Doszło do tego, że bezczelne łamanie prawa przez władzę i dostosowywanie go do własnych zamierzeń, w szerokich kręgach społecznych nie robi większego wrażenia. Często można się spotkać z przekonaniem, że rządy prawa to utopia, bo to władza rządzi prawem. Co więcej, łamanie prawa przez rządzących jest niekiedy przedmiotem podziwu dla ich sprytu i pomysłowości. To zupełnie tak, jak podziwianie złodziei samochodów za ich techniczną maestrię. Rządy PiS-u prowadzą więc do postępującej demoralizacji społecznej, skoro konstytucję i wynikające z niej regulacje prawne traktuje się jak przedmiot gry politycznej. Informowanie organów ścigania o postępowaniu niezgodnym z prawem, znów jak dawniej w czasach okupacji i PRL-u, traktowane jest jako niemoralne donosicielstwo.

Rządzenie Zjednoczonej Prawicy przez dzielenie społeczeństwa i wskazywanie wrogów przekreśla normę obiektywizmu ocen, a co za tym idzie egalitaryzm społeczny. Napiętnowani stają się ludzie LGBT+, uchodźcy z krajów egzotycznych, ateiści, przeciwni nacjonalizmowi zwolennicy lewicy i liberałowie. Zamiast walczyć z uprzedzeniami, prawicowa władza je wzmacnia. Kształtowane w ten sposób kulturowe wzory zachowań wyrażane są przez nacjonalistyczne bojówki w przemocy słownej i fizycznej w stosunku do ludzi odbiegających od modelu Polaka – katolika.

 Pluralizm

Pluralizm, czyli różnorodność społeczna, charakteryzująca się rozproszeniem poglądów, stylów życia, wierzeń i ideałów, jest niezbędnym warunkiem poczucia wolności. „Żyj jak chcesz i pozwól innym tak żyć” to jedno z podstawowych haseł liberalnej kultury społecznej, oczywiście zawsze z zastrzeżeniem, że wybrany sposób funkcjonowania w społeczeństwie nie ogranicza innym swobody wyboru. Różnorodność kulturowa społeczeństwa, wynikająca z wielonarodowości, jest znanym od dawna czynnikiem prorozwojowym. Krzyżowanie się rozmaitych punktów widzenia i zwyczajów sprzyja bowiem twórczości, w przeciwieństwie do społeczeństwa kulturowo homogenicznego.

Różnorodność społeczna jest trudna do zaakceptowania dla władzy autorytarnej, która zawsze dąży do jednolitego modelu społecznego, który będzie najbardziej sprzyjał jej celom. Wrogiem różnorodności jest fundamentalizm religijny lub ideologiczny. Oznacza on brak zgody na odstępstwa ludzi od przyjętych za właściwe wzorów myślenia i zachowania, w trosce o stworzenie idealnego modelu funkcjonowania państwa. Tymczasem ludzka omylność i różnorodność potrzeb przekreślają możliwość stworzenia świata idealnego. Żadna jednolita totalna koncepcja ładu społecznego jest zatem nie do przyjęcia. Negatywny stosunek do pluralizmu wynika też z niskiej tolerancji niepewności i wyraża się w tendencji do maksymalnego upraszczania procesów poznawczych. Dążenie do prostoty jest w istocie próbą realizacji stanu idealnego, który – jako taki – ma charakter ponadczasowy i uniwersalny.

Prawa człowieka jako jednostki mogą być chronione tylko w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji. Rozwiązaniem ustrojowym służącym wartości pluralizmu jest ideologiczna neutralność władzy państwowej. Odnosi się to nie tylko do zakazu jakiejkolwiek indoktrynacji ideologicznej w instytucjach państwowych, ale przede wszystkim do systemu prawa. W systemie tym trzeba unikać wszelkich nakazów i zakazów pochodzenia religijnego lub ideologicznego ograniczających wolność jednostki ludzkiej.

Pluralizm społeczny oznacza heterogeniczną kulturę społeczną. W tej różnorodności wzorów kulturowych muszą jednak dominować dwie normy społeczne: moralna i obyczajowa oraz trzy wzory zachowań, które wspierają wartość pluralizmu. Jest to norma moralna tolerancji, która ma w tym wypadku zasadnicze znaczenie. Ta norma stawia ludziom trudne wymagania; trzeba tolerować (co nie znaczy zgadzać się z nimi) zachowania i poglądy, których się nie rozumie lub które z różnych powodów budzą sprzeciw. Ale taka właśnie jest natura demokracji, w której wolność jest dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Normą obyczajową jest natomiast relatywizm ocen dotyczących ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o uwzględnianie kontekstu i rozmaitych uwarunkowań dotyczących przedmiotu oceny. Ów relatywizm oznacza więc konieczność odejścia od stereotypów i nawyków, dzięki którym wielu ludzi postrzega wyobrażony obraz świata. Przykładem typowych błędów poznawczych wynikających z braku relatywizmu jest petryfikacja będąca skłonnością do niedostrzegania zmian, jakim obiekty podlegają w czasie. Dotyczy to zwłaszcza postaw i poglądów ludzi. Drugim typowym błędem jest generalizacja, przejawiająca się na przykład w przenoszeniu negatywnej oceny twórcy także na jego dzieła, czy w przekonaniu, że człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem, lub na odwrót – negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków.

Wzorem zachowania wynikającym z normy tolerancji jest dostrzeganie i reagowanie na sytuacje, w których czyjeś zachowanie lub poglądy mogą prowadzić do czyjejś krzywdy. Tolerancja ma swoje granice. Krzywdą jest jednak zagrożenie czyjegoś bezpieczeństwa, a nie głoszenie poglądów, które komuś mogą być niemiłe. Wolność słowa jest cechą pluralizmu i w ogóle demokracji liberalnej. Kiedy jednak głoszony pogląd sieje nienawiść, która może spowodować fizyczne ataki lub społeczny ostracyzm i śmierć cywilną wobec członków danej grupy społecznej, wówczas jego głoszenia należy zabronić.

W przypadku obyczajowej normy relatywizmu ocen, wynikają z niej dwa kulturowe wzory zachowań. Pierwszym jest wymóg koncyliacyjności i dążenia do kompromisu w rozmaitych sporach społecznych. Spierające się strony nie mogą względem siebie przyjmować wrogiej postawy. Natura demokracji polega na tym, że ciągle trzeba coś uzgadniać, kogoś przekonywać i być gotowym do ustępstw i kompromisów. Drugim wzorem zachowań jest wstrzemięźliwość argumentacyjna w relacjach społecznych. Zasada argumentacyjnej wstrzemięźliwości nawołuje, aby uczestnicy publicznego dyskursu zrezygnowali z głębszych ideologicznych uzasadnień swoich zamierzeń, ograniczając się jedynie do konkluzji praktycznych. Wtedy łatwiej o znalezienie kompromisowego rozwiązania. Trudno bowiem oczekiwać, aby ktoś mógł zaakceptować rozwiązanie oparte na zasadach ideologicznych czy religijnych, których on nie uznaje, jak w przypadku sporu o dopuszczalność aborcji lub eutanazji.

Nie ulega wątpliwości, że mimo formalnej akceptacji pluralizmu, polityka Zjednoczonej Prawicy nie służy realizacji tej wartości. Rządzące w Polsce środowisko polityczne nie próbuje być ideologicznie neutralne. Nacjonalizm i katolicyzm są jednoznacznie preferowane w szkolnictwie i w praktyce wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi i działania ministrów Czarnka i Ziobry nie pozostawiają żadnej wątpliwości i prowadzą wprost do organizacyjnej i prawnej ochrony popieranych postaw i wydarzeń, przy jednoczesnym gorliwym ściganiu tych, którzy nie mieszczą się w prawicowej ideologii. System prawa również zasadniczo odbiega od wymagań demokracji liberalnej, ponieważ wiele ustaw i przepisów ma genezę religijną, co sprawia, że ograniczają one wolność części obywateli, wnikając głęboko w sferę ich życia prywatnego. Przykładem mogą być sprawy aborcji czy antykoncepcji, które w państwie demokracji liberalnej nie powinny w ogóle podlegać regulacji prawnej.

Odejściu od wartości pluralizmu służy również wspomniana już zasada „dziel i rządź”, stosowana przez Zjednoczoną Prawicę. Prowadzi ona do podziału społeczeństwa na wrogie wobec siebie grupy, w których normy tolerancji i relatywizmu nie są stosowane.

Aktywizm

Aktywizm jest wartością, dzięki której realizuje się wolność człowieka. Egalitaryzm i pluralizm są warunkami wolności, natomiast aktywizm jest jej wyrazem. Chodzi więc o działania, które dają poczucie sprawstwa. Realizacja wartości, jaką jest aktywizm, pozwala człowiekowi osiągać zamierzone cele. Im bardziej te cele są ambitne, tym bardziej ich osiągnięcie wymaga przekraczania osobistych ograniczeń. Najczęściej zatem aktywizm oznacza umiejętność współpracy z innymi ludźmi, dzięki czemu można realizować cele, które są nieosiągalne w działaniu indywidualnym.

Rozwiązania ustrojowe sprzyjające upowszechnianiu wartości aktywizmu to stosowanie przez państwo zasady pomocniczości poprzez decentralizację i wzmacnianie samorządności lokalnej oraz wspomaganie organizacji pozarządowych. W rezultacie tworzenia tych warunków następuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Sytuacja, w której ludzie łączą się dla realizacji rozmaitych projektów mających na celu poprawę jakości życia i rozwiązywanie większości problemów na szczeblu lokalnym, oznacza tworzenie oddolnego porządku społecznego, w czym wyraża się istota demokracji liberalnej.

Warunkiem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego są nie tylko wspomagające działania władzy państwowej, ale również określona kultura społeczna sprzyjająca obywatelskiej dojrzałości. Jej charakterystyczną cechą jest wysoki poziom zainteresowania życiem społecznym i funkcjonowaniem państwa. Jest to cecha wymierzona przeciwko obojętności na sprawy, które nie dotyczą ludzi bezpośrednio, czyli zamykania się w kręgu własnych osobistych spraw. Drugą istotną cechą tej kultury jest wysoki poziom zaufania w społeczeństwie, bez którego współpraca i wspólne rozwiązywanie problemów są niemożliwe.

Kultura aktywizmu opiera się zatem na dwóch normach społecznych. Pierwszą jest norma moralna wrażliwości społecznej, która oznacza zainteresowanie sprawami dziejącymi się nie tylko w obszarze własnej aktywności, ale i znajdującymi się poza tym obszarem. Wzorem zachowania, który z tej normy bezpośrednio wynika jest obowiązek spieszenia z pomocą, gdy komuś dzieje się krzywda. Nie ma przy tym znaczenia czy osoby krzywdzone należą do naszej, czy do obcej grupy społecznej.

Drugą normą społeczną wspierającą wartość aktywizmu jest norma obyczajowa identyfikacji dystrybutywnej. Identyfikacja dystrybutywna jest przeciwieństwem identyfikacji kolektywnej, która wymaga wyraźnie określonego zwornika, którym może być jakaś idea, na przykład patriotyzm, lub osoba, skupiająca wokół siebie swoich wyznawców, jak przywódca charyzmatyczny. Do tego typu identyfikacji dążą zwykle przywódcy autorytarni. W demokracji liberalnej potrzebna jest identyfikacja dystrybutywna, która oznacza solidarność jednostki z poszczególnymi członkami grupy, którzy mają podobne interesy lub znajdują się w podobnej sytuacji. Ten typ identyfikacji ma miejsce wtedy, gdy członkowie grupy muszą polegać na wzajemnej kooperacji, jeśli każdy z nich chce osiągnąć swoje cele. Identyfikacja dystrybutywna oznacza tworzenie się grup społecznych w celu realizacji przedsięwzięć dających korzyści wszystkim uczestnikom. Przedmiotem identyfikacji nie jest tu zatem nadrzędna idea, której ludzie mają służyć, ale wspólnota interesów ludzi, którzy, dzięki ekwiwalentności wymiany zasobów, którymi dysponują, mogą sobie wzajemnie pomóc. Ten typ identyfikacji jest na ogół mniej trwały od identyfikacji kolektywnej, ponieważ możliwości wzajemnej pomocy zwykle szybko się wyczerpują i drogi uczestników grupy się rozchodzą. Kulturowym wzorem zachowania wynikającym z identyfikacji dystrybutywnej są otwartość w relacjach społecznych i zaufanie do uczestników grupy.

Formalnie rząd PiS-u nie wyeliminował warunków aktywizmu. Nadal są samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Niemniej jednak centralistyczna i ideologicznie skażona polityka tego rządu znacznie te warunki pogorszyła. Samorządom ograniczono zasilanie finansowe. Zasilanie to zostało w dodatku zróżnicowane. Na większą pomoc ze strony państwa mogą liczyć tylko te samorządy i organizacje pozarządowe, które w pełni realizują cele władzy PiS-u. Pozostałe muszą sobie radzić same. Trudno także o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, gdy ustawicznie dzieli się środowiska społeczne na dobre i złe, na patriotów i zdrajców, na propolskie i antypolskie.

Zjawiskiem pozytywnym, świadczącym o dużej wrażliwości społecznej, była spontaniczna pomoc udzielana uchodźcom z Ukrainy. W tym samym jednak czasie sondaże wskazują, że większość polskiego społeczeństwa popiera represyjną politykę rządu w stosunku do uchodźców na granicy z Białorusią. Tłumaczenie tego bliskością kulturową Ukraińców w przeciwieństwie do uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Afryki, podważa wartość tej wrażliwości i świadczy o uprzedzeniach rasistowskich.

Potwierdza się też stara teza socjologiczna o luce identyfikacyjnej w polskim społeczeństwie. Polki i Polacy identyfikują się bowiem przede wszystkim ze swoim najbliższym otoczeniem społecznym i z całym narodem. Rzadko natomiast identyfikują się z pośrednimi obszarami funkcjonowania państwa. Dominuje zatem w polskiej obyczajowości identyfikacja kolektywna, a nie dystrybutywna, na której bazuje społeczeństwo obywatelskie. W związku z tym nie dziwi brak zaufania i otwartości w relacjach społecznych. Wyniki badań wskazują, że pod względem tego kulturowego wzoru zachowania zajmujemy ostatnie miejsce w Europie.

 

Autor zdjęcia: Maciej Nux

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Gdy cenzura może być lepsza niż wolność słowa :)

Politycy, firmy czy nawet kultura dopasowują się do tych niepisanych wymagań, ku satysfakcji znaczącej części obywateli. Czy cenzura może być akceptowana, skoro społeczeństwa zaczynają zwracać się samoistnie przeciw stawianej na piedestale wolności słowa?

 

Świat demokratyczny jednogłośnie przyjął wolność słowa za jedną z najważniejszych, jeśli nie fundamentalną zasadę swojego istnienia. Zasadność tego przekonania w ostatnim czasie jest jednak coraz bardziej podważana. Nie wprost, ale przez poboczne działania wyznaczające granice między tym, co jest społecznie akceptowane, a tym co nie jest. Coraz większą popularność zdobywa zjawisko cancel culture, polegające na bojkocie słów i czynów uznanych za niepożądane. Praktyki nurtu woke, oficjalnie walczącego z dyskryminacją, do złudzenia zaczynają przypominać cenzurę i choć prawnie nic się nie zmieniło, mogą wpływać na życie prywatne i zawodowe w sposób wiążący. Mimo że zasady nie są jasno określone, każdy mniej więcej wie, co wypada. Politycy, firmy czy nawet kultura dopasowują się do tych niepisanych wymagań, ku satysfakcji znaczącej części obywateli. Czy cenzura może być akceptowana, skoro społeczeństwa zaczynają zwracać się samoistnie przeciw stawianej na piedestale wolności słowa?


Gdy strach wyzwala bardziej niż prawda

Cancel culture zrodziło się z poczucia krzywdy. Na popularności zyskało dzięki ruchowi #MeToo, gdy skala społecznej presji przełożyła się na wymierzanie sprawiedliwości przestępcom seksualnym, którzy przez wiele lat jej się wymykali, nierzadko dzięki środowiskowej zmowie milczenia. Wkrótce okazało się, że społeczny ostracyzm często był skuteczniejszy niż formalne sposoby dochodzenia swoich racji. Dzięki rażącej sile zaczął przynosić efekty. Nawet jeśli miały one charakter pozorny i raczej ograniczały się do zamykania ust, niż wpływały na zmianę poglądów, to dawały osobom wykluczonym poczucie, że jest jakaś instancja gwarantująca w razie czego ochronę.

Ruch woke w swoim założeniu ma stać w obronie osób historycznie wykluczanych i dyskryminowanych, którzy często stanowią mniejszości i nie posiadają wpływów na szczeblach władzy. Ich przedstawiciele mają uzasadnione obawy, by nie ufać państwowemu wymiarowi sprawiedliwości. Kobiety od dawna znają poczucie obezwładniającej bezradności, towarzyszącej zgłaszaniu molestowania, która nierzadko oznacza długie, a przede wszystkim upokarzające dochodzenie. Standardem stało się oburzające przerzucanie winy na ofiarę znanymi jak stary szlagier słowami o „prowokowaniu strojem” albo wzbudzanie poczucia „świadomości o zmarnowaniu życia” napastnika. Dopełnieniem są śmiesznie niskie albo nieskuteczne kary za przemoc wobec kobiet. Osoby LGBTQ są podobnie przyzwyczajone do cichego przyzwolenia społecznego na ich marginalizację i stosowaną wobec nich przemoc. Od nalotów na bary dla homoseksualistów, aż po zdarzające się do dzisiaj przypadki brutalnych napaści. W Stanach Zjednoczonych, kolebce ruchu woke, dla osób czarnoskórych spotkanie z funkcjonariuszem policji może zakończyć się nawet śmiercią, za którą trudno oczekiwać kary adekwatnej do czynu. Dlatego tak dużą popularność zdobył ruch Black Lives Matter, będący masowym wystąpieniem przeciwko rasowej niesprawiedliwości. Dyskryminowane mniejszości, niezależnie od różnic między nimi, łączy wspólny mianownik. Jest to głębokie przekonanie, że ich bezpieczeństwo stale jest zagrożone, a co ważniejsze, nie mogą liczyć na wsparcie ze strony odpowiednich organów do tego formalnie powołanych. Ruch woke zaczął zaspokajać rosnący wobec niewydolności państwa popyt na sprawiedliwość, funkcjonując jako coś alternatywnego do policji.

Strach prowadzi do radykalnych kroków, zwłaszcza jeśli przez swoją ciągłość jest głęboko zakorzeniony. Grupy marginalizowane często są wyczulone na określone słowa, które są wykorzystywane jako narzędzia opresji i otwartej dyskryminacji. Nikogo nie przerażałby kontrowersyjny Jordan Peterson, gdyby nie fakt, że jego poglądy są wykorzystywane do uzasadniania sprzeciwu wobec równouprawnienia kobiet. Sceptyczne, nierzadko tendencyjne opinie J.K. Rowling na temat praw osób transpłciowych wywołują lęk wśród marginalizowanej społeczności, a zwłaszcza w ojczyźnie pisarki, gdzie w 2022 roku odnotowano wzrost przypadków przemocy wobec takich osób o 56% względem roku poprzedniego – największy wśród zbrodni motywowanych nienawiścią. Z drugiej strony obrońcy Rowling przywołują cytaty wyrażające zrozumienie dla osób trans. Pisarka w odpowiedzi na konsekwencje, które ją spotkały po tych wypowiedziach, postawiła pytanie, dlaczego jest rugowana z przestrzeni publicznej za wyrażenie sceptycznej opinii. Nie należy też zapominać o groźbach śmierci, jakie faktycznie otrzymywała. Biorąc pod uwagę, że nie jest polityczką może słusznie zastanawiać, dlaczego jej opinia wywołuje tyle strachu i nienawiści, ale przede wszystkim dlaczego cenzura zaczyna być bardziej atrakcyjna od wolności słowa.

Kiedy wolność słowa zamienia się w truciznę

Krytykujący cancel culture czy safe space jako nową formę cenzury, traktują wolność słowa jako coś, do czego wszyscy mamy mniej więcej podobne podejście. Myślą kategoriami idei znaczenia prawdy i praw obywatelskich. Uważają jej wprowadzenie w życie za bezwzględnie nadrzędne, czyli oprócz skrajnych wezwań do przemocy, wszystko powinno być dozwolone. Niestety rzeczywistość odbiega od standardów akademickich dyskusji, a wolność słowa bez powiązania z odpowiedzialnością za słowo potrafi wyrządzić bardzo wiele szkód.

 

Populiści bardzo szybko nauczyli się, jak wykorzystywać demokratyczne wartości we własnym interesie. Przykładów aż nadto dostarczyła już historia. Adolf Hitler wprawdzie nie doszedł do władzy w sposób do końca uczciwy z demokratycznego punktu widzenia, ale rządy III Rzeszy nie zebrałyby aż tak krwawego żniwa, gdyby nie szczere poparcie dla dyskryminacyjnych praktyk, trafiających na podatny grunt ówczesnego antysemityzmu. Wiele osób w strukturach reżimu wręcz uważało, że robi coś pożytecznego mordując Żydów, Romów czy niepełnosprawnych. Podobne przekonanie towarzyszyło przymusowej sterylizacji w Szwecji, zapoczątkowanej w 1934 roku. A Polska? Przecież bardzo podobne antysemickie poglądy miał Roman Dmowski. Mówił o „usuwaniu” czy „pozbywaniu się” Żydów, ale ponieważ nikogo nie zamordował, jego przemyślenia są traktowane w kategorii kontrowersyjnej opinii, puszczanej mimo uszu, przynajmniej na tyle, by miał swoje rondo i trafił na karty paszportu. Podobny mechanizm zresztą widać dzisiaj podczas wojny w Ukrainie, gdzie Rosja wykorzystuje wszelkimi sposobami wolność słowa do dezinformacji. Gdy ktoś przeprowadza sondy uliczne, pytając zwykłych Rosjan o zdanie na temat „operacji specjalnej”, opowiadają się „za” z takim samym przekonaniem, jak gdyby zapytać ich o ulubiony kolor. Propaganda? Strach? A może jednak opinia, tylko na ile własna? 

 

Putin od lat docenia znaczenie słowa. Opłaca rzesze specjalistów, aby za pośrednictwem mediów społecznościowych wpływać na zachodnie społeczeństwa poprzez wykorzystanie algorytmów do szerzenia dezinformacji. Narzędzie o tyle skuteczne, że technologia już funkcjonuje na poziomie będącym w stanie przechytrzyć nasz mózg i skłaniać do ciągłego przeglądania tych samych kanałów. Sekwencja przekazów przekonuje do określonej wizji świata nie tyle rzetelnością, co zamykając nas w bańce informacyjnej wszechobecnością, aż zaczynamy wierzyć w obraz świata, jaki jest w niej wykreowany. Niewątpliwym sukcesem tej metody jest ostateczne przekonanie o samodzielnym autorstwie danego osądu, choć doszło de facto do manipulacji. Osoba kontrolująca określoną niszę powiązanych kont może manipulować ich przekazem, tak jak konta powiązane z treściami antyszczepionkowymi zaczęły powielać z dnia na dzień prokremlowską propagandę. W tym momencie powstaje zasadnicze pytanie: na ile opinie są nasze własne, a w jakim stopniu zostaliśmy zmanipulowani przez osoby trzecie do ich wyrażania?

 

Należy zdawać sobie również sprawę, że nie za wszystkimi działaniami dezinformacyjnymi kryje się autorytarny despota, ani nawet charyzmatyczny hochsztapler, ale ludzie, którzy chcą się szczerze podzielić czymś, co uznali za ważne. Osoby powielające antyszczepionkowe teorie zazwyczaj naprawdę w nie wierzą. Niestety często są to osoby o dużych zasięgach. Popularni artyści, np. Edyta Górniak, influencerzy czy inni ludzie znani z bycia znanym. Patrząc z idealistycznego punktu widzenia, ludzie powinni weryfikować informacje, podobnie jak i wiarygodność osób je podających. W rzeczywistości jednak decyduje co innego. Poparte dyplomami autorytety nie mają siły przebicia wobec celebrytów oddziałujących na emocje. Wolność słowa zakłada refleksję poprzedzającą osąd, a tej nierzadko brakuje. Oczywiście można stwierdzić, że każdy ma prawo sądzić to co chce, ale w niektórych przypadkach jest to szkodliwe, co udowodniła m.in. pandemia. Samo przekonanie o szkodliwości szczepionek nie może nikogo skrzywdzić, ale już np. posłanie nieszczepionego dziecka do przedszkola może stanowić znaczące ryzyko dla kogoś o słabszym zdrowiu. Z kolei ograniczenie dostępności usług dla niezaszczepionych w trosce o zdrowie słabszych oznacza najczęściej oskarżenia o naruszenie podstawowych praw, których rozumienie jest nierzadko mocno wybiórcze.

 

Demokracja z wolnością słowa mogą, jeśli się je wypaczy, stworzyć mieszkankę wybuchową i niebezpieczną. Dobrym przykładem są tzw. incele, czyli młodzi mężczyźni żyjący w celibacie nie z własnego wyboru, lecz z powodu braku zainteresowania ze strony potencjalnych partnerek. Koncentrują się wokół konkretnych ludzi służących ich sprawie, takich jak Jordan Peterson, Janusz Korwin-Mikke czy Roman Warszawski. Mają swoje kanały informacyjne, za pomocą których nie tylko dzielą się opiniami, ale mogą się skonsolidować w ruch. Ostatnio przez profile na Twitterze podpisujące się pod tymi poglądami trafiłam na tekst opublikowany na prawicowym portalu Salon 24 przez użytkownika Głos pokolenia ’90. Tekst zatytułowany „Czy to koniec dla przeciętnych mężczyzn? Fatalny rynek matrymonialny na prowincji” odnosi się do realnego problemu, stanowiącego faktyczną frustrację wielu mężczyzn mieszkających na prowincji. Sugerowane rozwiązanie traktujące kobiety w sposób przedmiotowy, niczym towar do „załatwienia z Paragwaju” czy opinia o błędzie państwa w postaci „pozwolenia tak wielu kobietom na osiągnięcie tytułu magistra” godzą w prawa człowieka przy jednoczesnym aplauzie części społeczeństwa. Nad problemem pochylił się serwis Gazeta czy Newsweek, pokazując z jednej strony jego skalę, z drugiej niepokojące nastroje, które przybierają na sile. W reportażu Newsweeka dziennikarka Elżbieta Turlej przywołuje opinię mężczyzny z małej miejscowości twierdzącego, że „narobili dziewczynom bigosu w głowach”, co rozumie jako „wmówienie, że geje mogą mieć dzieci, a miejsce kobiety jest poza domem”, na co upatruje rozwiązanie w „jakiejś wojnie, żeby [kobiety] zrozumiały, że jest inaczej”. Mamy do czynienia z osądem dotyczącym znaczącej grupy osób, więc należy to przekonanie pomnożyć. Biorąc pod uwagę mechanizmy funkcjonowania demokracji, można sobie wyobrazić skonsolidowanych mężczyzn dotkniętych tym problemem, wynoszących na piedestał opcję polityczną, która ograniczanie praw kobiet ma wpisane w program wyborczy. Tym łatwiej sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę niedawne godzące w podstawowe prawa człowieka wyroki TK Julii Przyłębskiej i Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Tutaj pojawia się niebezpieczna granica, gdzie upowszechniająca się opinia może przerodzić się w systemową dyskryminację, a nawet przemoc. Czy w takiej sytuacji nie można zrozumieć dyskryminowanej grupy osób, zazwyczaj naznaczonej przykrymi doświadczeniami, która być może chciałaby jakiegoś zabezpieczenia przed takim obrotem wypadków? Właśnie w tym miejscu łączy się wspomniany wcześniej strach z chęcią określenia pewnych nieprzekraczalnych norm i rugowania z przestrzeni publicznej ich przekraczania, nawet jeśli oznaczałoby to pewne ograniczenie w wolności słowa wyrażone m.in. w ostracyzmie znaczących sfer życia publicznego.

 

Cenzura to bzdura

 

Nie należy jednak zapominać o istocie cenzury. Ograniczanie, nawet w dobrej wierze, wolności słowa nigdy nie kończy się dobrze. Kto miałby decydować co jest dozwolone, a co nie jest? Musiałby powstać specjalnie do tego powołany organ. Każda taka instytucja stwarzałaby pole do nadużyć ze strony licznych grup nacisku. Bez trudu można sobie wyobrazić co będzie, jeśli tak się stanie. Doświadczenia byłych państw komunistycznych i dzisiejszych praktyk Rosji czy Chin, gdzie władza zastrasza, ucisza, a nawet więzi „nieprawomyślne” jednostki, są tego dobrą ilustracją. Polska zresztą dobrze zna ten model jeszcze z czasów PRL-u. Wszystko można wytłumaczyć dobrem publicznym. Rugowanie z przestrzeni publicznej pewnych osób czy tematów utrudnia zlokalizowanie i rozwiązanie problemów. Przykładem są Stany Zjednoczone, w których coraz mniejsze pole do podejmowania trudnych dyskusji na temat dyskryminacji rasowej sprawia, że ludzie zamykają się w obrębie swoich grup, a ta mimowolnie powstała niechęć się konserwuje, jeśli nie wzrasta. Pozornie problemu nie ma, ale w rzeczywistości jest on gdzieś ukryty. W przypadku radykalnych grup zamiatanie pod dywan może stać się tykającą bombą. Rośnie popularność seksistowskich guru i skrajnie prawicowych ugrupowań pokroju Konfederacji, która staje się bezpieczną przystanią, ukrytą safe space dla sfrustrowanych mężczyzn.

 

Innymi słowy, jesteśmy skazani na wolność słowa. Adwokaci cancel culture muszą się pogodzić z tym, że to jest warunek bezwzględnie konieczny dla stworzenia tolerancyjnego państwa. Wolność słowa to potężne narzędzie, dlatego każdy powinien być przygotowywany do jego obsługi i to jest zadanie dla edukacji, począwszy od edukacji wczesnoszkolnej, na sędziwych seniorach kończąc. Brzmi to może jak proste rozwiązanie, jednak w praktyce wcale takim nie jest. Przede wszystkim brakuje porządnego programu nauczania, w którym kładzie się nacisk na krytyczne myślenie, zagrożenia płynące z sieci, sposoby weryfikacji informacji, wiarygodność źródeł pozyskiwania informacji z jednoczesnym podkreślaniem wolności słowa jako uniwersalnego prawa, którego trzeba bronić. Niestety w ostatnich latach coraz bardziej zauważalny jest niepokojący trend obniżania standardów nauczania w szeroko rozumianym systemie kształcenia. Bez kolektywnego wysiłku na rzecz ogólnego dostępu do rzetelnej edukacji nie będzie własnych opinii, a jeśli ich zabraknie, skończy się wolność.

 

Wyimki:

– Wolność słowa bez powiązania z odpowiedzialnością za słowo potrafi wyrządzić bardzo wiele szkód.

–  Osoba kontrolująca określoną niszę powiązanych kont może manipulować ich przekazem, tak jak konta powiązane z treściami antyszczepionkowymi zaczęły powielać z dnia na dzień prokremlowską propagandę.

– Wolność słowa zakłada refleksję poprzedzającą osąd, a tej nierzadko brakuje.

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

W stronę kobiety… :)

Wolność może być definiowana w różny sposób. Dla jednych jest ona możliwa do osiągnięcia w obrębie uwarunkowań, jakim podlega człowiek, zwłaszcza gdy jest pojmowana jako decydowanie o swoim losie poprzez dokonywanie określonych wyborów życiowych. Inni uważają natomiast, że jest tylko ułudą, pewnego rodzaju iluzją, która sama staje się swoistym zniewoleniem. Zawiedziona ideą wolności jest, na przykład, Matylda Sałajewska, autorka instalacji ze zwisającą z więźby dachowej dawnej cechowni Szybu Wilson huśtawką z cukru. Jej zdaniem, człowiek nie jest zdolny do samodzielnego dokonywania wyborów, gdyż ulega wpływom otoczenia: układom społecznym, nakazom, konwenansom, obyczajom wynikającym z dorastania w określonym miejscu, naleciałościom i nawykom. W dołączonym do jej dzieła objaśnieniu napisała m. in.:

„Nie kształtujemy się sami. Jesteśmy wypadkową decyzji innych ludzi, którzy dali nam życie lub którzy w naszym życiu zaistnieli. Jesteśmy zależni niemalże od wszystkiego: od grawitacji począwszy, poprzez potrzeby fizjologiczne, wszelkie archetypy, wzorce kulturowe i masowe, atawizmy, chuć, instynkt, a nawet intuicję. Zatem wizja wolności, autonomii dokonywania wyboru, samostanowienia, jest utopią”. Sto kilogramów cukru użytych do usypania kolistego podłoża oraz 1200 kostek, z których zlepiono siedzisko huśtawki, mają wyrażać ułudę przyjemności i przekonywać, że wolność jest „słodkim kłamstwem”.

Choć trudno zaprzeczyć, że życie ludzkie jest determinowane czynnikami zewnętrznymi, to jednocześnie nie można przejść obojętnie wobec faktu, że przy wszystkich ograniczeniach środowiskowych człowiek dysponujący pełnią władz umysłowych niemal codziennie podejmuje decyzje, które kształtują jego dalszą egzystencję. Można poczuć się wolnym rezygnując z przyjemności zaspokajanych jedzeniem cukru, ale też można doznać uczucia wolności przez pokonanie zakazów zabraniających jego spożywania. Niejednokrotnie bowiem wolność jest pewną kondycją egzystencjalną, realnie odczuwaną jako stan psychofizyczny, który może prowokować do przekraczania limitów wyznaczonych przez warunki zewnętrzne. Wydaje się, że z tego typu wyzwaniem mierzą się na co dzień zdobywcy trudno dostępnych szczytów górskich, odkrywcy nieznanych lądów, skoczkowie balansujący na rozpiętych wysoko linach, a nawet przeciętny Kowalski, który w przypływie odwagi porzuca znienawidzone miejsce pracy przedstawiając swoim zwierzchnikom kierujące nim przesłanki. Wolność może się okazać banalnym gestem, na który się zdecydujemy po odbyciu trudnej walki z samym sobą.

Do tej kwestii nawiązał w swoich pracach Karol Wieczorek. Chociaż kilka z jego instalacji ma charakter komentarza historycznego, gdyż odnosi się do zrywu solidarnościowego z lat 80. XX wieku (mężczyźni przy wódce grający w karty z przedstawieniami Chrystusa i Marii – aluzja do zaangażowania Kościoła katolickiego w podsycanie nastrojów antykomunistycznych; zestaw obrazów, w którym porwani marszem wolności protestujący robotnicy wydają się – w miarę upływu czasu – przekształcać w świnie zaspokajane zawartością przygotowanego dla nich koryta), to jednak z perspektywy obserwatora polskiej „Wiosny Ludów” Wieczorek nabrał przekonania, że wolność osiągana jest przede wszystkim przez rozwój wewnętrzny jednostki, a jej podstawą są zmiany zachodzące w świadomości. Można podejrzewać, że jako jogin spędzający więcej czasu na kontemplacji niż tworzeniu dzieł sztuki, katowicki artysta spodziewa się doznania całkowitej iluminacji w chwili, gdy będzie się już żegnał ze swoją materialną powłoką i to będzie dla niego również moment osiągnięcia pełni wolności. W trakcie wernisażu górnośląski brutalista (obrazy Wieczorka utrzymane są w estetyce budzącej skojarzenia z Neue Sachlichkeit, ze względu na rodzaj stosowanej przez niego deformacji rzeczywistości) zwrócił uwagę na jeden z ważniejszych obecnie aspektów cywilizacji ludzkiej, tłumacząc obecność przedstawień zwierzęcych w jego twórczości jako upomnienie się o istoty, którym jako ludzkość stale ograniczamy wolność, zarówno poprzez zabieranie im miejsca do życia na planecie, jak też za sprawą przetwarzania ich na pokarm i przedmioty użytkowe służące człowiekowi. Dzieła Wieczorka mogą być zatem rozumiane jako swoisty apel do widzów, by zadbali o rozwój osobniczy i uświadomili sobie swoją pozycję w skomplikowanym ziemskim ekosystemie, gwarantując wolność innym bytom biologicznym, dzielącym z nimi habitat.

W większości wystawionych w Galerii Szyb Wilson prac skoncentrowano się na uzmysławianiu przeszkód, które sprawiają, że podnoszone w teoretycznych rozważaniach ideały wolnościowe stają się jedynie niemożliwą do spełnienia deklaracją. Monika Szwed wskazuje w tym kontekście na uwikłanie w kobiecość. W pionowych zwojach zwisających ze ścian niczym modlitewne papirusy zawarła obrazowe aluzje do zmagania się kobiet z pożądaniem, nawet wówczas, gdy decydują się na przywdzianie habitu mniszki (np. przedstawiona na jednym zwoju zakonnica o twarzy św. Teresy, skopiowanej ze słynnej ekstazy wyrzeźbionej przez Berniniego, opętana jest przez wyskakujące z jej ciała zajączki). Podkreśliła również zależność funkcjonowania żeńskiego ciała od faz księżycowych, zestawiła kobiece narządy rozrodcze z macicą perłową, odniosła się bezpośrednio do schizofrenicznego wręcz rozdarcia pomiędzy kobiecym dążeniem do niezależności a wynikającym z instynktu zniewoleniem przez udział w prokreacji.

O ile w pracach poznańskiej twórczyni bycie kobietą oznacza de facto prowadzenie nieustającej walki z samą sobą, o tyle korespondujące z jej zwojami monumentalne akryle Marka Kamieńskiego, choć zasadniczo podejmują podobne kwestie – tyle że postrzegane oczyma mężczyzny, wydają się zawierać przekaz diametralnie przeciwny. Uzewnętrzniająca się w obrazach Kamieńskiego fascynacja zmysłowym kobiecym ciałem raczej nie przedstawia się jako maniakalna uciążliwość utrudniająca mężczyznom życie, tylko nabiera cech niepohamowanej przyjemności, która może się wręcz stać synonimem pełni swobody. Jego malarstwo wydaje się sugerować możliwość odwrócenia biegunów: Zniewolenie erotyką może niejako wynieść mężczyznę w przestrzenie, w których otworzy się dla niego niczym nieskrępowana domena wolności, świat pozbawiony wszelkich nakazów i zakazów, w którym nie istnieje dychotomia etyczna każąca człowiekowi dokonywać wyboru pomiędzy dobrem i złem. Wprawdzie tego rodzaju wolność może być postrzegana jako samolubna, ponieważ ponętne i wabiące krągłościami modelki z płócien katowickiego ekspresjonisty potraktowane zostały raczej przedmiotowo (feministki mogłyby uznać te przedstawienia za powód do publicznego protestu przeciwko eksploatacji kobiecej nagości). Niewykluczone jednak, że pastiszowe wręcz aluzje Kamieńskiego do tradycji malarskiej awangardy z przełomu XIX i XX wieku (odwołania do Gaugina, Picassa i wielu jeszcze innych znanych twórców, dawnych oraz współczesnych, zwłaszcza wyspecjalizowanych w malowaniu aktów żeńskich) wprowadzone zostały przez malarza jako rodzaj kodu sugerującego pewnego rodzaju ambiwalencję interpretacyjną, ponieważ w świecie sztuki posługiwanie się cytatami zarazem podtrzymuje, ale jednocześnie także dezawuuje i podważa historyczne konteksty.

Ilustracja: Monika Szwed

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję