Modernista – znaczy chłopak, co wszystko robi na opak :)

Wprowadzenie

Dwudziestoleciemiędzywojenne to niezwykły – stosunkowo bliski, choć ostatnio zapomniany – okres polskiej historii. Tymczasem, szczególnie dla „Liberté!” powinien mieć szczególne znaczenie. Był to bowiem czas nieustającej walki o wolność w wielu wymiarach. Okres zderzenia nietolerancji, ksenofobii i zaściankowości z próbami budowania oświeconego państwa, społeczeństwa otwartego, gotowego podjąć wyzwania modernizacji. Za symbol międzywojennej walki o idee państwa otwartego, o prawa kobiet, o świeckie państwo jest uważany – uwielbiany przez lewicę i znienawidzony przez prawicę – Tadeusz Boy-Żeleński. Czy dziś, jako czołowy antyklerykał, Boy walczyłby w szeregach Ruchu Palikota, czy raczej czułby się zniesmaczony bądź co bądź mało inteligenckim charakterem dzisiejszego antyklerykalizmu? Opisując dwudziestolecie międzywojenne z perspektywy liberalnej, nie możemy nie wspomnieć o tej niepokornej indywidualności.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/7/76/Tadeusz_Boy-Zelenski_Polish_writer.jpg/220px-Tadeusz_Boy-Zelenski_Polish_writer.jpg
by wikipedia

Józef Hen pisze o Żeleńskim jako o uosobieniu losów polskiego inteligenta. Jako o osobie, w której zderzały się przeróżne polskie tradycje intelektualne. „Urodzony w Warszawie, pod zaborem rosyjskim, wychowany w Krakowie pod panowaniem Franciszka Józefa, frenetycznie czynny w niepodległej Polsce, rozstrzelany przez Niemców w zdobytym na Sowietach Lwowie – czyż jego losy nie mogą wydać się symboliczne?”. Był po ojcu potomkiem starego rodu szlacheckiego, a po matce mieszczaninem. Zafascynowany Przybyszewskim dekadent, a jednocześnie pracujący na rzecz społeczności idealista, prowadził w Warszawie prywatną klinikę promującą świadome macierzyństwo. W jego biografii szczególnie ciekawe wydaje się przejście od okresu dekadenckiego, od fascynacji Stanisławem Przybyszewskim, do okresu pasji społecznej, pracy u podstaw i chęci kreowania zmiany społecznej. Od młodzieńczego zamiłowania do Schopenhauera, po najbardziej zaangażowane pisarstwo polityczne. Był Boy przecież inteligentnym prześmiewcą, ironistą, który w swoim kwiecistym stylu potrafił żonglować zarówno żartem, jak i śmiertelnie poważnym oskarżeniem.

Sądzę, że lektura publicystki i dzieł Boya jest interesująca także dziś, mimo że od ich powstania minęło przeszło siedemdziesiąt lat. Z naszej perspektywy najważniejsze wydaje się pisarstwo zaangażowane autora „Znasz-li ten kraj?”. Ale spojrzenie na jego twórczość  nie będzie pełne, nie pokaże, jak skomplikowaną i wielowymiarową był postacią, jeśli przemilczymy zupełnie te teksty, które dotyczą obyczajów czy kultury. O jakie sprawy Żeleński zażarcie walczył, zarówno jako publicysta, jak i osoba publiczna? Co było tematem przedwojennych sporów? Co wydawało się ważne dla ówczesnej lewicy? Czytając publicystykę Boya, częstokroć mam wrażenie, że – jeśli chodzi o spory polityczne i ideowe – przez ostatnie sto lat zmieniło się niewiele. Tamte czasy są nam bliższe, niż przypuszczamy…

Błażej Lenkowski

BOY IRONISTA, BOY DEKADENT

O prohibicji w Ameryce. Fragmenty artykułu „Pijaństwo trzeźwości” ze zbioru „Flirt z Melpomeną” (lipiec 1919 r.). Dla wszystkich tych, co uwielbiają zabraniać .

[…] Ale to samo stare, sceptyczne słońce musiało się wzdrygnąć ze zdumienia, otrzymawszy na własnym szczerozłotym drucie wiadomość z Ziemi o niesłychanej uchwale zapadłej świeżo w Ameryce Północnej. Mam na myśli bill znoszący od dnia 3 lipca br. w zupełności produkcję i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkąd to słońce przyświeca naszemu globowi, jeszcze nie było.

Pijam na co dzień tylko wodę z pobliskiego źródła; mogę miesiące, lata całe żyć dosłownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupełnie bezinteresownie. Wyznaję jednak, iż kiedy przeczytałem tę wiadomość i zważyłem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedł. Miałem uczucie, że się stało coś przerażającego, coś np. jak gdyby pod karą więzienia wydano zakaz pisania wierszem lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. […]

Otóż trzeba by chyba zapożyczyć pióra od tego starego mistrza, aby odmalować, czym byłby świat bez alkoholu. To straszne!

Nieraz dumałem nad mitem Noego i zawsze dochodziłem do wniosku, że nie może być przypadkowym zbiegiem okoliczności fakt, iż ten właśnie patriarcha, w którego osobie ludzkość święci pojednanie z Bogiem, jest zarazem odkrywcą winnej latorośli. To Bóg, skarawszy okrutnie rodzaj ludzki, ulitował się nad nim i szczęście, które z winy swego upadku człowiek na zawsze postradał, raczył mu wrócić bodaj w postaci złudy. Wejrzał Bóg, iż człowiek raz skażony grzechem niezdolny jest jas-
no patrzeć w twarz ni Jemu, ni sobie, ni reszcie stworzenia, że życie jego musi pozostać smutne i zbrodnicze, o ile od czasu do czasu nie zamgli sobie oczu marzeniem o tym, czym był kiedyś; o ile w soku winnej jagody nie zdoła wyczarować odbicia tej tęczy, która zabłysła mu na niebie, jako znak pojednania. Tak, to dar boski, a że człowiek tego boskiego daru nadużył, czyż to dziw?… Czegóż bo człowiek nie potrafił nadużyć!

Alkohol – czy też inny produkt upajający – aż do lipcowego billu Wilsona towarzyszył wiernie ludzkości od pierwszych szczebli cywilizacji, od samych jej zaczątków zaledwie wyróżniających najniższy typ człowieka od najwyższego typu zwierzęcia. Nie śmiałbym formułować kwestii w ten sposób, iż użytek trunków upajających stanowi właśnie – obok użytku ognia – pierwszą cechę narodzin człowieczeństwa. Jednakże alkohol jest surogatem lub też sprzymierzeńcem poezji, poezję zaś uważam za przyrodzoną postać duchowego życia człowieka. Myśl pozytywna, proza myśli, jest już skomplikowanym wytworem cywilizacji, jest wysiłkiem podjętym dla wyodrębnienia swego mizernego światka prywatnych interesów z wszechrytmu kosmosu. Ale, raz po raz, rytm ten tętniący potężną falą zarówno w eterze, jak pod skorupą ziemi ogarnia biednego zaprzańca, chwyta go za włosy i za gardło, i każe się zanurzać jednostkom w alkoholu, narodom w poezji: dźwięcznej poezji słowa lub – krwawej poezji czynu…

Są ludzie, którzy „nie piją”. Tych nie znam i nie wiem, jacy są. Mówię: nie znam, albowiem dusza człowieka, który zasadniczo „nie pije”, jest dla duszy człowieka, który „pija”, księgą zamkniętą na siedem pieczęci i na odwrót. Pomiędzy pijącym Chińczykiem a pijącym Polakiem jest chyba mniejsze oddalenie niż pomiędzy pijącym a niepijącym Polakiem. […]

Powiadam tedy, iż bill amerykański (po którym, jak donosi korespondent „Czasu”, pięć milionów Amerykanów gotuje się opuścić na zawsze kraj rodzinny) i myśl o świecie bez alkoholu przeraziły mnie. Jak to! Świat, w którym można będzie żyć dwadzieścia lat obok drugiego człowieka, widując go dzień w dzień i będąc z nim po dwudziestu latach znajomości równie obco i równie daleko, co pierwszego dnia! Świat, w którym żadne nieporozumienie powstałe między dwoma ludźmi nigdy się nie zatrze i nie wyjaśni; w którym każda uraza, każda nienawiść będzie drążyć serca aż do śmierci, bez żadnej nadziei i możności odpuszczenia, ba, nawet, jak nieraz bywało po tęgim wspólnym wypiciu, zamiany w dozgonną przyjaźń! W czymże, jak nie w alkoholu, zanurzyć tę błogosławioną gąbkę, którą przeciąga się od czasu do czasu po nazbyt zabazgranej tabliczce życia? „To jak burza w przyrodzie”, mawiał zmarły niedawno w Persji poeta Vincent de Korab-Brzozowski. Gdzież znajdzie przydrożny odpoczynek i wytchnienie biedny wędrowiec Myśli o przemęczonym mózgu i skołatanym sercu, jeśli nie w tym cudnym oszołomieniu, które bywa niekiedy dla ducha równie nieprzepartą potrzebą, co sen dla ciała? […] Świat bez alkoholu to wreszcie wytępienie pomiędzy płcią męską a kobiecą tego uroczego obcowania utkanego z igraszki myśli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi największy wdzięk i najwyższą zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu płci na przejawy brutalnej żądzy albo też tępą nudę…

Ale nie trwóżmy się. Dzieło Ameryki nie wytrwa; zanim zdoła zarazić resztę świata, runie przez swą pychę samą. To obraz hardego przedsięwzięcia wieży Babel; i tak samo skarane będzie pomieszaniem języków. Albowiem tylko język upojenia wspólny jest ludziom; każdy człowiek zasadniczo trzeźwy przemawia zupełnie odrębnym narzeczem: mówi bardzo mądrze, tylko że ani on nikogo, ani nikt jego nie rozumie. Cisną mi się niedyskretnie na usta przykłady bardzo trzeźwych polityków […].

O wizerunku Polski na Zachodzie (we Francji). Fragmenty artykułu „Co o nas wiedzą?” ze zbioru „W Sorbonie i gdzie indziej”. Czyli już wtedy widziano w nas PiS-męczenników.

Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce, o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie, wystawy, biura propagandy; niewielu jest paryżan, którzy by się z Polakami i polskością mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa w falach Elstery, lub słynne „l’ordre règne à Varsovie”: to tradycje Polski męczeńskiej. Potem o Polsce długo było głucho. Czasem dzienniki piszą o zawikłaniach wewnętrznych w Polsce, z których Francuz na prowincji (jak niejeden mi się zwierzył) nic a nic nie rozumie. Wieczni „bandyci polscy”, kwestia robotnicza, wszystko razem niewiele. […] W Aix-en-Provence starszy pan, któremu mnie przedstawiono, rzekł patetycznie: „Kocham Polskę, to naród męczenników”. – „Panie, czy ja wyglądam na męczennika?” – odpowiedziałem mu, śmiejąc się. Starszy pan stropił się: zbrakło mu już tematu do rozmowy. […] Idąc na polski odczyt propagandowy, Francuz nastraja się raczej na ton łzawego współczucia; ostatnia rzecz, której się spodziewa, to że się będzie śmiał, że się będzie bawił. Polska wesoła, optymistyczna, tęga, przynosząca coś Francji, zamiast ją o coś prosić, była dla nich nowością.

O swoim mistrzu i kompanie z młodości – Stanisławie Przybyszewskim. Fragmenty artykułu „Smutny szatan” ze zbioru „Reflektorem w mrok”. Czyli o magii osobowości.

Taki był, kiedy zjechał do Polski. I w tej swojej nieugaszonej męce Przybyszewski wypełnił jedną rolę. Obudził tragizm życia, sztuki. O naszej przedromantycznej literaturze nie mówię, jej wszelki tragizm był obcy. Potem był w poezji tragizm cierpień narodowych, który „przeanielił” dusze naszych poetów. Ale ten książę ciemności był pierwszym, który pochylał się nad wszystkimi przepaściami życia. Nad otchłanią nieszczęścia i zbrodni, nie jako pisarz, ale wręcz jako człowiek, który każde ważne słowo płacił krwią swoją i – cudzą. I to jest arcyważne do zrozumienia wpływu Przybyszewskiego. Nie programy, nie jego „absoluty” i „nagie dusze”, ale on sam, ten opar demonizmu, ten narkotyk, który sprzedawał. Mefistofeliczne było w nim wszystko. Rozmowa jego z młodym człowiekiem, który się doń zbliżał, zawsze mi przypominały ową scenę z „Fausta”, gdy Mefisto, przebrany w togę doktorską, udziela rad studencikowi. Robił wrażenie człowieka, który wszystko wie, wszystko przemyślał, wszystko zna. Miał mnóstwo wiadomości, skąd je miał, licho wie, bo nikt nigdy nie widział, aby co czytał. Umiał chytrze prowadzić sokratycznie dialog, wywieść rozmówcę na manowce i zostawić go na nich, parsknąwszy śmiechem. W utworach wyzuty z humoru, w życiu miał piekielne poczucie dowcipu. Szyderstwem wypalał wszystko jak żrącym kwasem, rozkładał martwe związki, ścigał wszystkie narowy myślowe, niepokoił jakimś boles-
nym cynizmem, a zarazem wiązał, przykuwał do siebie sekretną magią słów. Alkohol wypity z nim miał tajemniczy smak: nie darmo wypisywaliśmy wówczas na flaszkach wiśniówki: „Eritis sicut Deus, scientes bonum et malum”.

O swoim stosunki do kultu Adama Mickiewicza i o tym, jak niszczy się literaturę. Fragmenty artykułu „Mickiewicz a my” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest odzyskać ludzki stosunek do pisarzy i utworów, z którymi zetknęło się w szkole. To wszystko zaznacza się silniej w naszej szkole niż gdzie indziej. Cóż dopiero mówić o innych naciskach, wynikłych ze służby społecznej, z roli, jaką poezja i literatura odegrały w naszym życiu narodowym. Uświęcone konwencje, pietyzm, względy moralne, wychowawcze… Bo u nas szkoła nie kończy się w szkole. Klątwa dydaktyzmu ciąży nad wszystkim, okrawa życie. Na nikim to tak nie zaważyło, jak na Mickiewiczu. Zyskał on w naszej literaturze stanowisko wyjątkowe, stał się symbolem życia narodu. Pisma jego stały się „Pismem Świętym”. Pielgrzymowano do jego trumny jak do trumny „nieznanego żołnierza”. Ale czy nie było w tym niebezpieczeństwa, że przy tym trybie stanie się nieznanym poetą? Był przez wiek cały naszym sztandarem. Toteż wszystkie partie wyciągały ręce po ten sztandar, aby go sobie przywłaszczyć. Wykręcano go, okrawano, czytano z intencją czytania tego, co się chce. […] Są tedy znaki na niebie i na ziemi, świadczące, iż trzeba może odnowić nasz stosunek do naszego największego poety, do największego cudu, jakiego kiedy było świadkiem polskie życie. Jakie do tego celu obrać środki, niech inni, mądrzejsi radzą. Ja, skoro mnie wezwano, przedstawię moje skromne propozycje: Wezwać naszych społeczników, polityków, moralistów, bakałarzy, aby […] zwrócili, bodaj na jakiś czas, Mickiewicza literaturze. Zburzyć wszystkie pomniki Mickiewicza, odlać z nich wielką armatę i nabić w nią pewną ilość jego komentatorów. Odełgać życie Mickiewicza, zbadać na nowo jego tajemnice i zakamarki, nie pod kątem „krzepienia serc” i hipokryzji narodowej, ale pod kątem istotnej prawdy.

BOY SPOŁECZNIK, BOY PUBLICYSTA

Krytycznie o historycznej pozycji Kościoła katolickiego. Fragmenty artykułu: „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

[…] Rola duchowieństwa zawsze była w Polsce olbrzymia. Niepodobna mi w tych szczupłych ramach pokusić się o rozważenie, w jakim stopniu kler, który uporawszy się z „heretykami”, położył w Polsce rękę na wszystkim, przyczynił się do pogrążenia narodu w owej straszliwej ciemnocie, w jakiej tkwiliśmy przez cały wiek XVII i trzy czwarte XVIII, wówczas gdy inne narody spełniały największą pracę myśli. To pewna, że jeżeli Polska z tej ciemnoty spróbowała się wydźwignąć, jeśli, częściowo bodaj – niestety za późno – to się jej udało, zawdzięczała to przede wszystkim owym do dziś jakże znienawidzonym w pewnych sferach „Diderotom”, Wolterom i Monteskiuszom, których wpływy wyraziły się w pięknym dziele Konstytucji Trzeciego Maja. Ale już było za późno: Polska upadła. I wówczas, dzięki warunkom, w jakich naród się znalazł, zaczął się ów proces, który trudno określić lepiej niż słowami najszlachetniejszej i głęboko wierzącej pisarki Narcyzy Żmichowskiej: „…między grozą schizmy rosyjskiej, a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów: wszystko, co polskie, przedzierzgnęli na katolickie, wszystko, co katolickie, uznali za szczeropolskie i tak dziś tymi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII wieku w sumieniu ogólnym ludzkości uczeni i bohaterowie rozumni i poczciwi kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy wypracowali na koniec […].

W sprawie prawa do cywilizowanych państwowych rozwodów. Fragmenty artykułów „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) oraz „Mędrzec mówi” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

[…] Kościół nie zna rozwodu, wiem, ale uznaje i stosuje coraz częściej unieważnienie małżeństwa. Otóż ta rama wydaje się dość szeroka, aby w nią uczciwość i prawda mogły się zmieścić. Dziś praktyka jest taka: dwoje ludzi, którzy z takich czy innych powodów żyć ze sobą nie chcą lub nie mogą, postanawiają się rozejść, idą do kapłanów z prośbą o pomoc i uzyskują (gdy mają odpowiednie fundusze) unieważnienie małżeństwa. Ale na jakiej zasadzie? Kościół nie powiada: „To małżeństwo jest złe, jest nieszczęśliwe, jest gorszące, więc je rozwiązujemy”, ale sięga wstecz i stara się znaleźć w nim od początku pozór nieważności, szuka niezapalonej świeczki przy ołtarzu, stwierdza wbrew prawdzie, że małżeństwo: „nie było dokonane”, szuka świadków i przyjmuje fałszywe przysięgi, słowem szerzy (mimo woli i z bólem w sercu zapewne) fałsz i zgorszenie. Otóż, pozostając na gruncie nie rozwodu, ale unieważnienia, nie widzę, dlaczego Kościół, po gruntowanym zbadaniu sprawy, nie miałby powiedzieć tak: „To małżeństwo jest złe, wydało zamiast cnót obrazę boską, było widocznie omyłką, nie było nad nim błogosławieństwa bożego, zatem Kościół unieważnia je uznaje za niebyłe […].

[…] Chodzi o normalny prawie tok kościelnego unieważniania małżeństw za pomocą fałszywych świadectw i krzywoprzysięstwa. […] Chaos, jaki to wytwarza w pojęciach religijnych, jest znaczny, zwłaszcza u kobiet. Przytoczę jeden przykład. Jedna z takich rozwodniczek, aktorka, musiała przejść na protestantyzm dla uzyskania rozwodu. Przed tak ważnym aktem poszła oczywiście do kościoła i spłakała się. Później uroczysty dzień zmiany wyznania. Pastor mówił tak pięknie, tak wyniośle, że znowu się spłakała. Jeszcze z wilgotnymi oczyma spotyka znajomego na ulicy, opowiada mu swoją przygodę. „No i cóż, teraz już pani nie będzie chodziła do dawnego kościoła, tylko do ich kościoła?” „Ależ nie, odpowiada, przeproszę Matkę Boską i będę chodziła po dawnemu. […]

W sprawie zniesienia celibatu. Fragmenty artykułu: „Rozmyślania wielkopostne” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

[…] Wystarczy na to jedna rzecz, o której też się nie mówi i nie myśli, tak bardzo się z nią ludzie oswoili, a która, gdy się nad nią zastanowić przejmuje grozą: celibat. Nie dla sposobu, w jaki ten czy ów ksiądz go dochowuje, ale dla konsekwencji, jakie on pociąga, dla sytuacji, w jakie wciąga kapłana, dla wpływu, jaki ma na kształtowanie charakteru. […] A teraz przypuśćmy nawet, że część tego wszystkiego nie byłaby prawdą, że byłaby przesadą, zmyśleniem tej dziewczyny: czyż mniej tragiczne jest położenie księdza, który za chwilę słabości musi drżeć przed szantażem, przed skandalem? Ileż spraw może się spiętrzyć w ciągu jednego życia! Pięknych scen widownią staje się plebania! Otóż, co kosztuje celibat. Czy rozwiązuje się tak czy inaczej, dobrodusznie czy tragicznie, sądzę, że niebezpiecznie byłoby wglądać w poufne perypetie przeciętnego kapłana. Nie sam pierwotny grzech jest tu groźny, ale to, co pociąga, to, co może uczynić z człowieka, do czego może doprowadzić księdza, może nie gorszego od innych, ot przeciętnego człowieka, ofiarę systemu. To już nie jest sprawa wewnętrzna kościoła. Sam celibat wystarczyłby, aby z armii kleru uczynić w społeczeństwie niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze przecież kryte przez władze duchowne. […]

O potrzebie rozdziału prawodawstwa kościelnego i państwowego. Fragmenty artykułu „Dziewice konsystorskie” (luty 1929 r.) ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

[…] Zrozumiałym jest tedy, że walka o uzdrowienie ustawodawstwa małżeńskiego staje się wyrazem walki o ogólniejsze cele. O czystość atmosfery, o wyrugowanie fałszu z naszego młodego życia, o to, by nas nie straszyła na każdym kroku upiorna twarz Świętoszka. To jego oblicze, które wyziera z ciemnych pism klerykalnych – a nawet niektórych świeckich – jest tak nieapetyczne, że dreszcz przechodzi na myśl, że on miałby rządzić Polską. A wreszcie jest to walka o praworządność. Ciągłe kolizje pomiędzy sądami arcybiskupimi a sądami państwowymi, walki, w których kler chce narzucić sądom państwowym swoją supremację i swoją nietykalność, codziennie ograbianie wdów i sierot na zasadzie starych bulli papieskich, to są rzeczy nie do utrzymania. […]

Głos przeciw karaniu przerywania ciąży. Fragmenty artykułu „Największa zbrodnia prawa karnego” ze zbioru „Reflektorem w mrok”.

[…] „Największą zbrodnią prawa karnego” nazwał jeden z niemieckich uczonych paragraf, obowiązujący prawie we wszystkich ustawodawstwach, a nakładający ciężkie kary za przerywanie ciąży. […] Równocześnie większość kryminologów stwierdza, że prawo to nie ma żadnego wpływu, że liczba sztucznych poronień wzrasta. Życie zawsze było w tej mierze silniejsze od ustaw i od sankcji karnych […]. Niestety tak nie jest, paragraf ten, niemający siły, aby coś pomóc, posiada olbrzymią moc, aby szkodzić. Przychodzi do głosu jedynie prawie w wypadkach śmierci matki, wówczas sroży się i sądzi, ale gdyby wejrzeć bliżej, ujrzałoby się, że najczęściej ta ustawa jest śmierci przyczyną. Bo ten paragraf, niezdolny zapobiec przerywaniu ciąży tam, gdzie imperatyw życia, mocniejszy niż wszystkie kodeksy, zmusza matkę do niego, ma wszakże na tyle siły, aby tę matkę pozbawić umiejętnej pomocy i pchnąć w ręce karygodnego – to już naprawdę kary godnego – partactwa. Gdyby zestawić wypadki śmierci młodych kobiet, wypadki ciężkich i trwałych schorzeń, które z obecnego bezdusznie podtrzymywanego stanu rzeczy wynikają, zadrżeliby może ci, którzy w zaciszu wygodnego gabinetu układają swoje ustawy. A gdyby doliczyć inne, pośrednio wynikające z nich skutki: samobójstwa, dzieciobójstwa i inne klęski, wówczas zrozumielibyśmy, z jaką słuszności nazwano ten artykuł „największą zbrodnią prawa karnego”. […] Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, że spodziewa się macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli oszalała z rozpaczy, chce się tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić – oto filozofia prawa, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane! Głosić wzniosłe teorie o „prawie płodu do życia”, znów grozić matce więzieniem w imię praw tego płodu, ale równocześnie nie troszczyć się o to, aby nosicielka tego płodu miała co do ust włożyć… I rzecz szczególna, ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy, póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna, gdy matka – którą jej „święte” macierzyństwo czyni nieraz wyrzutkiem społeczeństwa – nie ma dachu nad głową. […].

Z Boyem można się zgadzać lub nie, ale naprawdę warto go czytać. ■

Odruch samoobrony polskich uniwersytetów :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

W kwietniu tego roku środowisko Obywateli Nauki opublikowało niezwykle ciekawą, kompleksową propozycję reform polskich uczelni wyższych. To wyjątkowy przykład oddolnej inicjatywy, która jest konstruktywna, solidna merytorycznie i nie ma na celu obrony partykularnych interesów jej autorów. Postulaty Obywateli Nauki, choć w części bardzo kontrowersyjne, powinny się stać podstawą do dyskusji o dalszych reformach polskich uczelni.

W debacie publicznej o kondycji polskich uniwersytetów raczej nie ma wątpliwości, że dalsze zmiany są niezbędne. Sytuacja na uczelniach jest bowiem powszechnie diagnozowana jako „fatalna”, a słowo „kryzys” jest jednym z najczęściej pojawiających się w dyskusji. Jest w tym oczywiście dużo racji, choć zaryzykuję stwierdzenie, że w tej krytyce uniwersytetu już dawno przekroczyliśmy granicę rozsądku. Nie dostrzegamy wielu pozytywnych zmian, do których doszło w ostatnich latach, a nasze oczekiwania wobec uniwersytetu formułujemy na podstawie wyidealizowanego obrazu „dawnego uniwersytetu” lub „zagranicznego uniwersytetu”.

Dobrym przykładem jest opublikowany w tygodniku „Polityka” tekst prof. Jana Hartmana, w którym ubolewa on, że „ani uniwersytet, ani profesor nie znaczy już tak wiele, jak kiedyś”. Rysuje w nim obraz wspaniałych czasów, w których „przeciętny profesor był mieszczaninem dysponującym dużym mieszkaniem z piękną biblioteką”, a „uniwersytet był ostoją elit”. Zderza go z dzisiejszą sytuacją, w której „przeciętny profesor mieszka w bloku i spłaca kredyt”, a „kadry uczelniane nie rekrutują się już ze sfer inteligenckich, gdzie słowo pisane wysysało się z mlekiem matki, lecz ze wszystkich warstw społecznych”. Nie wiem, kiedy w Polsce było tak, jak napisał prof. Hartman, ale prawdopodobnie nigdy. Na pewno nie w okresie PRL-u, gdy pracownicy akademiccy cierpieli takie same niedostatki lokalowe jak reszta społeczeństwa i pełno było wśród nich inteligentów w pierwszym pokoleniu. Czy niedoinwestowane, izolowane od kontaktów z nauką światową, zarządzane przez partyjnych nominatów uniwersytety były lepsze od dzisiejszych? Śmiem wątpić.

Autorzy „Paktu dla Nauki” na szczęście nie bawią się w ryzykowne porównania, tylko starają się przedstawić konkretne rozwiązania mające służyć rozwojowi polskich uniwersytetów. Na prawie 90 stronach tekstu dokonują obszernej diagnozy sytuacji w 12 wyodrębnionych obszarach tematycznych. W każdym z nich przedstawiono bariery do pokonania i proponowane zmiany. Niektóre z rozdziałów są dość ogólnikowe (np. Administracja), niektóre przedstawione pomysły – bardzo kontrowersyjne (np. zniesienie profesury tytularnej, tzw. belwederskiej), ale w dokumencie znaleźć można dziesiątki postulatów bardzo cennych i trafnych. Zupełnie subiektywnie wybrałem trzy, które uważam za szczególnie ważne.

Ścieżki kariery, czyli skończmy z fikcją

Jedną z bolączek dzisiejszego systemu jest ustawowe utrzymywanie jednego modelu kariery naukowej bez względu na specyfikę potrzeb danej uczelni i predyspozycji pracowników. Większość osób zatrudniona została po doktoracie na etatach naukowo-dydaktycznych i jest zobowiązana do zrobienia habilitacji (w 8 lat) pod groźbą wyrzucenia z pracy. Autorzy „Paktu dla Nauki” proponują, aby stworzyć trzy różne ścieżki kariery, w zależności od preferencji danego pracownika oraz potrzeb pracodawcy:

  • ścieżka dydaktyczna, przeznaczona dla wybitnych dydaktyków, praktyków zawodu i popularyzatorów nauki;
  • ścieżka naukowa, zbliżona do dzisiejszego stanowiska pracownika naukowo-dydaktycznego, z tym że przy założeniu zmniejszenia pensum dydaktycznego;
  • ścieżka wynalazczo-wdrożeniowa, polegająca głównie na badaniach aplikacyjnych i wdrożeniach wyników tych badań do gospodarki.

Spośród wielu zalet tego rozwiązania (m.in. zwiększenia znaczenia pracy dydaktycznej, która dziś jest traktowana jako piąte koło u wozu) chciałbym zwrócić uwagę na jeden aspekt: urealnienie systemu zatrudnienia dostosowujące go do rzeczywistości. Już dzisiaj pracownicy akademiccy pełnią różne funkcje na uczelni i naprawdę nie wszyscy intensywnie pracują naukowo. Dowodzą tego badania profesora Marka Kwieka, które pokazują, że 43 proc. polskich pełnoetatowych pracowników naukowych w zasadzie nic nie publikuje. Zróżnicowanie ścieżek kariery, z zapewnieniem dużej elastyczności w definiowaniu zadań przypisanych do danego stanowiska, jest więc koniecznością i będzie sprzyjać likwidacji wielu akademickich patologii. Zniknie na przykład pozorowanie pracy naukowej przez tych, którzy poświęcają się dydaktyce albo pracy organizacyjnej, ale muszą co jakiś czas „popełnić jakiś artykuł”, żeby zdobyć wystarczającą liczbę punktów do oceny okresowej. Ileż ja takich wymuszonych artykułów czytałem – niskonakładowe, pokonferencyjne wydawnictwa zbiorowe są ich pełne.

Propozycja trzech ścieżek kariery szybko powinna się stać podstawą do dyskusji nad zwiększeniem zakresu swobody uczelni w kształtowaniu polityki kadrowej. Mam nadzieję, że jej efektem będzie nawet dalej idąca deregulacja, która umożliwi wydziałom samodzielne określanie pożądanych ścieżek kariery zatrudnianych pracowników i rozliczanie ich z realizacji powierzonych im obowiązków.

Otwarty dostęp do wyników badań, czyli obywatel płaci trzy razy

W Polsce środki na badania naukowe pochodzą głównie z kieszeni podatników. Jest więc absurdem, że obywatele finansujący badania nie mają wolnego dostępu do ich efektów. Jeśli chcą się z nimi zapoznać, to muszą zapłacić ponownie, kupując publikację. Jest to zrozumiałe, jeśli koszty wydania książki pokrywa wydawca komercyjny, któremu muszą się one zwrócić. Tylko że w dzisiejszych czasach wiele publikacji naukowych wydawanych jest wyłącznie dzięki finansowaniu z budżetu państwa. A więc w efekcie obywatel koszt ponosi nawet trzy razy: dając naukowcowi pieniądze na przeprowadzenie badań, finansując ich opublikowanie, a następnie płacąc za dostęp do publikacji.

Obywatele Nauki proponują wprowadzenie obowiązku deponowania prac naukowych powstałych w wyniku badań finansowanych ze środków publicznych w darmowych repozytoriach internetowych już dziś działających przy polskich uczelniach. W określonych przypadkach może to nastąpić z pewnym opóźnieniem w stosunku do wydania płatnej wersji publikacji (postuluje się maksymalnie 12 miesięcy takiego „embarga”).

Przyznaję, że jestem wielkim zwolennikiem takiego rozwiązania. Uważam wręcz, że w wypadku projektów naukowych finansowanych ze środków publicznych umieszczanie wyników badań w otwartym dostępie do publikacji powinno być obligatoryjne. Jest to zresztą korzystne nie tylko dla ogółu społeczeństwa, lecz także dla samych naukowców, bo oznacza zwiększenie widoczności prac oraz ich cytowalności. Sam od jakiegoś czasu staram się publikować w otwartym dostępie, mam za sobą wiele trudnych rozmów z wydawnictwami i… głębokie przekonanie, że warto walczyć, tym bardziej że wielu tekstów naukowych nikt nie czyta i nakazem chwili staje się dla autorów szukanie sposobów dotarcia do potencjalnych czytelników. Aż trudno w to uwierzyć, ale szacuje się, że tekst naukowy jest czytany średnio przez 10 osób. Średnio, czyli że wiele tekstów nie jest czytana przez nikogo. Szczególnie źle jest w humanistyce. Ponad 80 proc. tekstów publikowanych przez humanistów nigdy przez nikogo nie zostanie zacytowana. Giną w tłoku 1,5 mln recenzowanych artykułów naukowych, które są publikowane każdego roku.

System oceny kadr, czyli koniec gwarancji zatrudnienia

Praca na uniwersytecie może i jest słabo płatna, ale za to bardzo bezpieczna. Pracownika zatrudnionego na umowę na czas nieokreślony trudno z uczelni usunąć. W szczególności dotyczy to osób po habilitacji oraz… pracowników administracyjnych. Pakt dla Nauki jest pierwszym znanym mi dokumentem, który zwraca uwagę na ten fakt. O ile jeszcze naukowcy są od niedawna okresowo oceniani (o ułomnościach tego systemu można by pisać wiele, ale całe szczęście, że w ogóle jest o czym), to pracownicy administracyjni w zasadzie nie podlegają systemowej ocenie. Dlatego też wciąż na wielu uczelniach system działania administracji, obsługi studentów i organizacji badań woła o pomstę do nieba, a słynna scena z komedii „Chłopaki nie płaczą” („taka pobłażliwość wobec studentów jest niedopuszczalna. Gotowi sobie pomyśleć, że my tu jesteśmy dla nich”) jest nieśmieszną codziennością wielu dziekanatów. Słusznie więc autorzy proponują, aby: „wprowadzić system oceny kadr, którego elementem – oprócz kryteriów merytorycznych – powinny być także opinie pracowników naukowych i studentów. System ocen powinien działać motywująco na pracowników, ale jednocześnie stanowić mechanizm selekcji kadr poprzez usuwanie pracowników niespełniających wymaganych standardów”. To mogłoby nie tylko poprawić jakość działania uniwersytetów, lecz także zdjąć z pracowników naukowych część obowiązków administracyjnych, które dziś muszą wykonywać, bo „sekretarka w katedrze nie zna angielskiego albo nie umie rozliczyć grantu”.

Pomysł, żeby okresowo oceniać pracowników uczelni, nie jest oczywiście nowy. Nie są nowe także spory na ten temat. Część krytyków nazywa ten pomysł „dyktatem rynku”, etykietuje mianem „neoliberalizmu”, a jego obrońców nawołuje, by nie dostarczali amunicji „zwolennikom uczelnianej merytokracji”. Obywatele Nauki, co w całej rozciągłości popieram, są jednak takim amunicyjnym uczelnianej merytokracji rozumianej jako metoda budowania organizacji na podstawie kompetencji, a nie znajomości czy zasiedzenia. Zauważmy, że warunkiem efektywnego funkcjonowania każdej organizacji jest właściwa selekcja pracowników oparta na kryteriach merytorycznych. Jeśli jej zabraknie, to organizacja ulega degeneracji, co obserwujemy przecież na wielu wydziałach.

Dla mnie najważniejszym argumentem w tej dyskusji jest to, że brak merytorycznej selekcji tworzy system niesprawiedliwy przede wszystkim z punktu widzenia młodych, zdolnych naukowców napotykających zamknięte drzwi do Akademii, których nie mogą otworzyć ani swoimi pomysłami badawczymi, ani dorobkiem publikacyjnym. Ich miejsca okupują „wieczni adiunkci” z umowami na czas nieokreślony, których rację bytu na uczelni określa napisany przed laty doktorat (może nawet i dobry). Niekoniecznie są to zaraz „nieudacznicy” – daleki byłbym od takich sformułowań – to po prostu osoby, które muszą odejść, żeby zwolnić miejsce młodszym, może bardziej utalentowanym. Kto chce, może to nazywać „bezdusznym neoliberalizmem”, ja to nazywam sprawiedliwością.

Co dalej?

Pakt dla nauki jest zdrowym odruchem obronnym tej grupy pracowników akademickich, która naprawdę troszczy się o dobro i jakość polskich uczelni. Propozycje Obywateli Nauki zostały przekazane władzom, od których teraz należy oczekiwać starannej analizy i konkretnych odpowiedzi na zgłoszone postulaty. Zbliżający się okres kampanii wyborczej do parlamentu będzie temu, mam nadzieję, sprzyjał.

Nie mam jednak złudzeń, że niektóre propozycje zawarte w Pakcie dla nauki wywołają negatywne reakcje wielu osób. Autorzy dość dyplomatycznie sformułowali „10 najważniejszych postulatów” w taki sposób, by nie budziły one większych kontrowersji. Gdy się jednak wczytać w szczegóły, to widać wyraźnie, że jest to plan rewolucji głęboko zmieniającej obecny system. Brawo dla autorów – za odwagę i poświęcony czas. Oby nie zabrakło im determinacji w walce o realizację postulatów, bo znajdą się siły, które z pewnością zrobią wiele, by zatrzymać zmiany albo skierować je w zgoła odmienną stronę. Beneficjentów obecnego systemu jest naprawdę wielu.

O „Rudym” i Hołowni czyli co jest mainstreamem :)

Zacznę od rewelacji Elżbiety Janickiej jakoby „Zośka” i „Rudy” mieli być gejami oraz antysemitami. O ile nie miałbym żadnego problemu gdyby naprawdę (na co nic nie wskazuje, zaprzecza temu ich ówczesna przyjaciółka) okazali się homoseksualistami to jednak gdyby byli narodowcami i antysemitami byłoby to dla mnie dużym szokiem i zmieniłoby to trochę moją wizję tego pokolenia. Plotka jakoby „Rudy” był w ONRze wywodzi się od jednej tylko osoby, ówczesnego szefa tej organizacji. Pani Janicka jednak dała się poznać ze skłonności do wyciągania zbyt daleko idących za to wygodnych dla własnej wizji świata (złego i „faszystowskiego”) wniosków. Nie pamiętam zbyt wiele z książki „Kamienie na szaniec”, ale gdy staram się przywołać z pamięci tych bohaterów to jawią mi się oni jako wyznawcy zdecydowanie liberalnej odmiany patriotyzmu i to zarówno słowem, czynem jak i myślą. Pamiętam też, że jednemu z nich nawet nie za bardzo podobał się katolicyzm, szczególnie ta jego odmiana gdzie przykłada się największą wagę do zewnętrznych przejawów. Do tego mieli konszachty z komunistami chociaż nie zgadzali się z nimi ideologicznie. W ogóle przypominali raczej znienawidzonych przez narodowców „Polaków o luźnym stylu bycia” jak to ujął jeden z nadgorliwych „patriotów” (nie pamiętam niestety czy Dmowski czy ktoś z ówczesnych ONRowców). Z całą pewnością nie byli ślepo zdyscyplinowanymi bezmózgowcami lecz normalnymi chłopakami a moje zdanie jest takie, że normalny chłopak i narodowiec to rzeczy diametralnie różne.

Do czego dążę… Janicka stara nam się wtłoczyć znaną mi z uczelni betonowo – lewicową (lewicową starej daty) wizję świata, w którym przeciętny przedstawiciel społeczeństwa polskiego to faszysta i antysemita a nieliczni liberałowie czy lewacy są przez nich określani jako dewianci i tymi dewiantami obiektywnie są ponieważ to faszyzm, ksenofobia i skrajny patriarchat jest kulturą dominującą i to faszyści ustalają w Polsce zasady współżycia społecznego (oczywiście chodzi tu o faszyzm mentalno – światopoglądowy niekoniecznie polityczny). Janicka wyciąga wnioski jakoby cała przedwojenna młodzież (szczególnie harcerze) była wręcz zdominowana przez ONR tylko na podstawie tego, że ów ONR działał w jakimś liceum. W dzisiejszych liceach aktywnie działała organizacja Korwina-Mikke i jakoś nikt nie powie, że to jego chore poglądy na temat niepełnosprawnych i generalnie doboru naturalnego (eliminującego słabszych) w jakiś szczególny sposób nadają ton w świecie młodych ludzi.

Przyjaciółka całej trójki w rozmowie z „Natemat.pl” powiedziała wręcz, że harcerze mieli zakaz przystępowania do organizacji takich jak ONR (zresztą z tego co pamiętam został on na jakiś czas zdelegalizowany) i, że na pewno „Rudy” nie był ani narodowcem, ani antysemitą, ani gejem. Janicka przedstawia wizję Polski przedwojennej i tej lat czterdziestych tak jakby oficjalną armią naszego kraju było NSZ a nie AK a to do AK należeli przecież główni bohaterowie powieści „Kamienie na szaniec”. To AK, które surowo karało antysemityzm było mainstreamem i to oni pomimo wewnętrznego zróżnicowania nadawali ton.

Osoby pokroju Janickiej lubią uważać „społeczeństwo” za faszystowskie czy mówiąc łagodniej prymitywnie – konserwatywne i ksenofobiczne a samych siebie oczywiście za osoby będące ponad tym społeczeństwem. Jednak jeśli się spytać wiecznie prześladowanego prawicowca o to jaka ideologia jest w Polsce obecnie tą oficjalną a jaka spychana na margines to oczywiście, z powodu takiego, że też lubi być ponad masami odpowie, że liberalna to mainstream. I tutaj zaczyna się sprawa Hołowni oraz bardziej radykalnie lubiących występować w roli ofiar konserwatystów. Otóż Hołownia stwierdził, że katolików już w mainstreamie nie ma, że zostali wyrzuceni. Tylko, że ludzie jego pokroju (których on jest jednym z mniej radykalnych przedstawicieli) uważają na przykład w swoich fantazjach, że „Newsweek” i „Polityka” to główny nurt a „Uważam, rze” i „Sieci” to wręcz drugi obieg. No jest to trochę śmieszne ponieważ od ponad dwudziestu lat mamy demokrację a panowie Sakiewicz czy Pospieszalski nadal kreują się na uciśnionych przez główny nurt bojowników o wolność słowa zapominając. A kto niby powiedział, że to Newsweek czy Polityka jest mainstreamem? A może to ich pisma są w głównym nurcie a te liberalne na marginesie? Z takim poglądem Janicka by się zgodziła, szczególnie, że te konserwatywne mają nawet wyższe nakłady. Czyli betonowa, autorytarna lewica kłóci się z betonową konserwą o to kto jest tym uciemiężonym i prześladowanym (jeszcze pytanie czy przez ciemne masy czy establishment). Myślę, że rozsądne byłoby stwierdzenie albo, że określenie „główny nurt” jest określeniem umownym a nie obiektywnym albo, że jest kilka głównych nurtów (na przykład konserwatywny i liberalny) albo jeszcze inaczej, co chyba najbliższe prawdy że wszystkie wysokonakładowe pisma i programy TV łącznie z „Uważam, rze” czy „Sieciami” ale też „Newsweekiem” i „Polityką” do mainstreamu należą.

Jeżeli możesz to odpowiadasz. Rodowody niepokornych z KOR-u :)

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody  niepokornych” Bohdana Cywińskiego. We wstępie do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Duch niepokornych wobec zła znalazł na etapie mojego pokolenia swe najlepsze wcielenie w zrywie Solidarności. Zryw ten był rozpoznaniem godności człowieka wolnego i za tę swą wolność moralnie odpowiedzialnego. Podjęcie udziału w nim – wtedy w 1980 r. i w latach następnych – oznaczało decyzję służby. Służby ludziom, służby Polsce, służby Prawdzie, zgodnie z najlepszymi przekonaniami, a wbrew stale nowym propozycjom pójścia na łatwiznę. Tamte czasy twardymi ciosami uczyły jak można – i jak warto – żyć”. Czytam i, choć to brzmi bezczelnie, odnajduję się w tym doświadczeniu.

Tekst ten miał być próbą odtworzenia tego doświadczenia, a właściwie doświadczenia lat 1976–1980 – okresu uczestnictwa w Komitecie Obrony Robotników. Młody człowiek nagle włącza się w ruch o ogromnym znaczeniu. To miała być próba przywołania emocji, myśli, działań, takich, jakimi je zapamiętałem. To w żadnej mierze nie pamiętnik, tylko próba powiedzenia, co w tym doświadczeniu było ważne, i z co z niego może stanowić naukę. Ale w trakcie pisania stopniowo ułożyły mi się dwie opowieści. O tym, że inteligent sprawdza i odnawia wartości swojego społeczeństwa, czyli opowieść o kontrsymbolizacji, prawdzie i solidarności. A także opowieść o tym, że KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz” i „jeśli możesz, to odpowiadasz; odpowiadasz za to, na co masz wpływ”. I nic w tym dziwnego. Po prostu uczestnik wydarzeń próbuje zrozumieć ruch, w którym uczestniczył. A może próbuje zrozumieć, czego chce od niego ruch, w którym nie może przestać uczestniczyć.

Gdyby ktoś chciał doświadczenie KOR-u zamknąć w jednym zdaniu, w jednym obrazie, brzmiałoby ono: „KOR to był problem, który przychodził do ciebie i kazał ci wybierać”.  W moim przypadku wyglądało to tak: przyszedł do mnie mój kolega z Gromady Włóczęgów, półlegalnego klubu dyskusyjnego przy 1. Warszawskiej Drużynie Harcerzy Czarnej Jedynce przy VI LO im. T. Reytana w Warszawie – Antoni Macierewicz. Opowiedział mi o procesie robotników z Ursusa i o potrzebie zorganizowania przez Czarną Jedynkę pomocy dla rodzin represjonowanych. Pamiętam długi wieczorny spacer po placu koło pomnika Bohaterów Getta. I wybór, którego trzeba było dokonać. Albo zaangażuję się w organizowanie akcji pomocy, działanie zgodne z najbardziej elementarnymi moralnymi odruchami, ale na pewno od razu pożegnam się z bardzo ważnym dla mnie działaniem w Czarnej Jedynce, a w dalszej kolejności z niedawno rozpoczętą pracą w Instytucie Badań Pedagogicznych, a kiedyś może też z wolnością, albo odmówię. Nie będzie żadnych represji, lecz nie pozbieram się ze wstydu. Dla mnie wybór był łatwy, oczywisty i tak naprawdę mało kosztowny. Nie byłem głową rodziny, moje uwięzienie nie pozbawiłoby moich bliskich środków do życia. Nie starczało mi wyobraźni, żeby zdawać sobie sprawę, czym jest zamknięcie w więzieniu. A do Czarnej Jedynki i tak już nie miałbym po co wracać. Odmawiając udziału w organizacji pomocy, zaprzeczyłbym wszystkiemu, co do tej pory robiłem w drużynie, i czego sam oczekiwałem od innych.

Ta sama sytuacja, ten sam obraz w różnych wariantach często się powtarzał w doświadczeniu ludzi KOR-u i Solidarności; nierzadko był to obraz dużo bardziej dramatyczny. Zawsze mówił dużo o istocie doświadczenia KOR-u. Będę do niego wiele razy wracał w tym tekście.

INTELIGENT SPRAWDZA I ODNAWIA WARTOŚCI SWOJEGO SPOŁECZEŃSTWA, CZYLI OPOWIEŚĆ O KONTRSYMBOLIZACJI, PRAWDZIE I SOLIDARNOŚCI

http://www.flickr.com/photos/kamil_szewczyk/4929818969/sizes/m/in/photostream/
by kamil.szewczyk

Kontrsymbolizacja

Napiszę o tym niezdarnie, bo to dla mnie trudne. Ale nie mogę tego wątku pominąć, gdyż uważam go za  podstawowy.

Zbigniew Brzeziński pisze o tym tak: „Znanym zjawiskiem na gruncie polityki jest kontrsymbolizacja. Dochodzi do niej, gdy strona słabsza przyjmuje (przynajmniej z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora) wartości i zasady gry strony silniejszej – a następnie obraca je przeciw niej.  […] W Polsce Solidarność zwyciężyła w walce z narzuconym przez ZSRR reżimem komunistycznym dzięki temu, że najpierw zmobilizowała proletariat do działania na rzecz robotników, a dopiero później rozpoczęła otwarte starania mające na celu doprowadzenie do politycznej niezależności kraju”[1].

W czasach KOR-u to ja, to my byliśmy stroną słabszą. To my organizowaliśmy się przeciwko stronie silniejszej, wykorzystując jej wartości i zasady gry w dużym stopniu świadomie. Nazywaliśmy to niewygodnym (dla przeciwnika) ustawianiem się do bicia.

Wiedzieliśmy – każdy w Polsce to wiedział – że krajem rządzi pierwszy sekretarz, ale tak naprawdę ostatnią instancją decydującą o wszystkim są bunty robotników. Poznański Czerwiec 1976 r. wyniósł do władzy Władysława Gomułkę, a bunt na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. go obalił. Czerwiec 1976 r. nie obalił co prawda Edwarda Gierka, ale zmusił go do wycofania się z podwyżki cen. Mieliśmy świadomość, że konflikt został na razie zawieszony, bo władza boi się robotników, wiedząc, że siedzi na beczce prochu. Byliśmy przekonani, że dopóki będziemy trzymać się tematu robotniczego jesteśmy bezpieczni. Bezpieczni, bo dla władzy najgorsze jest ujawnianie prawdy o tym, że w robotniczym – odwołującym się do tradycji robotniczych strajków i rewolucji – państwie ktoś musi bronić robotników przed tym robotniczym państwem. Władza nie bardzo wiedziała, co robić. Gdy udawała, że nic się nie dzieje i zostawiała nas w spokoju, pojawiali się nowi odważni. Gdy wzmagała represje i wyrzucała nas z pracy za działania zgodne z prawem i z głoszonym przez nią samą systemem wartości, zaczynały się solidarne protesty i krąg zbuntowanych się rozszerzał. A co gorsza, nieuchronnie, krok po kroku, ujawniała się prawda o tym, co się dzieje.

Trudno było nas zwalczać. Ale jednocześnie zachodził proces o wiele poważniejszy – władza stopniowo traciła swoją legitymację do rządzenia.

Pamiętam, że pierwszy raz przyszło mi to do głowy, gdy na przełomie 1976 i 1977 r. zostałem namierzony przez służbę bezpieczeństwa. Była rewizja, zatrzymanie na 48 godzin, koniec bezpośredniego zajmowania się Ursusem i – dla osobistego bezpieczeństwa – członkostwo w Komitecie Obrony Robotników. Już wcześniej zrezygnowałem z pracy w Instytucie Badań Pedagogicznych, żeby skutecznie skupić się na akcji pomocy. Musiałem jednak z czegoś żyć, więc zacząłem udzielać korepetycji z historii. Moją uczennicą była fantastycznie bystra, wrażliwa,  przygotowująca się do matury Zosia O. Rozmowy o historii szybko przekształciły się w rozmowy o KOR-ze. Zosia dowiadywała się o represjach i o akcji pomocy ode mnie, ale też w zupełnie innej wersji od swojego, bardzo dla niej ważnego, ojca. Ojciec Zosi pełnił kierowniczą funkcję w jakiejś instytucji (nie pamiętam w jakiej). Bez wątpienia robił ważne i pożyteczne rzeczy. No i oczywiście, skoro był dyrektorem, to należał do partii; nie jako prominentny działacz, ale był w zgodzie z sobą, wierzył w to, co robi on sam, i w to, co robi władza. Co więcej, miał głębokie przekonanie, że rozumie sytuację lepiej, bo ma większą wiedzę niż przeciętny bezpartyjny Polak. Wie więcej dzięki informacjom dla wtajemniczonych z zebrań partyjnych albo z poufnych Biuletynów Specjalnych. Dlatego mógł z pełnym przekonaniem mówić Zosi o tym, że nie było w Ursusie i Radomiu żadnych represji, tylko sprawiedliwa kara za chuligaństwo; że nie ma żadnej humanitarnej akcji pomocy, tylko cyniczna, oparta na kłamstwie gra cwanych politykierów, takich jak Kuroń czy Lipski, oraz naiwnych frajerów takich jak korepetytor Zosi od historii. Spór dotyczył spraw bardzo konkretnych: były „ścieżki zdrowia” czy ich nie było; w Ursusie aresztowano aktywnych uczestników wydarzeń, a zarazem najlepszych, dotąd nagradzanych robotników czy raczej chuliganów; aresztowani w Radomiu ludzie z marginesu społecznego brali udział w wydarzeniach czy też nie. W miarę rozwoju wydarzeń władze ujawniały coraz więcej szczegółów i okazywało się w sposób zupełnie jednoznaczny, że KOR mówił prawdę, a okłamywany przez swoich ojciec okłamywał Zosię. Nie wiem, jakie były dalsze losy ojca Zosi i ich konfliktu. Kilka lat później Zosia została jedną z najaktywniejszych działaczek unikatowej instytucji: Samorządu Uniwersytetu Warszawskiego.

Podobny proces trudnego przewartościowania można zobaczyć w znakomitym filmie dokumentalnym o Wandzie Wiłkomirskiej – młodej skrzypaczce zakochanej w młodym ideowym działaczu komunistycznym Mieczysławie Rakowskim i z pełną wewnętrzną uczciwością przyjmującej cały lewicowy, rewolucyjny etos sprawiedliwości społecznej. Ten system przekonań wytrzymał próbę Października i Grudnia i załamał się dopiero w konfrontacji ze szczegółową, wiarygodną relacją KOR-u: najpierw o represjach, później o niezależnym organizowaniu się robotników w wolne związki zawodowe. Wrażliwa, uczciwa i ideowa została aktywną współpracowniczką KOR-u, bez względu na wszystkie zagrożenia i trudności, jakie oznaczało to dla niej i dla jej bliskich.

Każda, nawet totalitarna władza potrzebuje swoich zwolenników – normalnych ludzi, którzy mogą powiedzieć sobie, swoim rodzinom, że są dobre racje uzasadniające ich życiowe wybory. Sama geopolityka, zależność od potężnej Rosji, czyli Związku Radzieckiego, to za mało. Nawet gdy mówimy o zaakceptowaniu Polski popaździernikowej, czyli najweselszego baraku w całym obozie. Głównym uzasadnieniem dla zwolenników władzy było szczere przekonanie o sprawiedliwości społecznej. O robotniczym państwie, w którym robotnikom, dzieciom bezrolnych chłopów z II Rzeczpospolitej, żyje się o wiele lepiej niż ich rodzicom. Mają pracę, mieszkanie, mogą kształcić swoje dzieci. Przekonanie o państwie, które mimo wszystkich swoich niedociągnięć dobrze tym robotnikom służy.

Opisywany proces erozji jedynej legitymacji, jedynego uzasadnienia dla władzy miał wielki wpływ na stosunek związanej wcześniej z partią części inteligencji do Solidarności. Stał za ostatnią, rozpaczliwą próba obrony dotychczasowych przekonań, czyli rewolucją poziomych struktur partyjnych w 1980  i 1981 r. oraz za masowym oddawaniem legitymacji partyjnych w chwili wprowadzenia stanu wojennego. W lata 80. władza wchodziła słaba, sprowadzona do nagiej siły wojskowej dyktatury niezdolnej do zmobilizowania społeczeństwa w żadnej sprawie i dlatego niezdolnej do wprowadzenia żadnych reform.

Prawda

Erozja, o której mówiłem, pisząc o procesie kontrsymbolizacji, była możliwa dzięki niezwykłej wiarygodności KOR-u. Od pierwszej chwili, od pierwszych przekazywanych informacji, KOR ogromnie dbał o prawdę. I od początku gotów był płacić za to wysoką cenę. Komunikaty KOR-u były pisane korkowcem, czyli nudnym, trudnym w czytaniu, ale bardzo konkretnym i wiarygodnym językiem. Komunikaty redagował inicjator akcji pomocy Antoni Macierewicz, ale podobnie myśleli wszyscy. Kiedy Anka Kowalska przejęła od Antoniego redagowanie komunikatów, ich język stał się bardziej zrozumiały, ale wiarygodność nie ucierpiała. KOR informował konkretnie i szczegółowo, mówił tylko o tym, co wie na pewno, i podawał na jakiej podstawie to wie.

Praca, którą wykonywał KOR, była przede wszystkim pracą informacyjną. Dlatego warto o niej mówić, używając pojęć stosowanych w procesie przekazywania informacji. Warto mówić o przekazywanych komunikatach, o ich odbiorcach i o kanale te komunikaty przekazującym. Gdy mówimy o komunikatach przekazywanych przez KOR, to ich wyróżniającą się cechą jest wspominany już nacisk na ogromną wiarygodność. O treści przekazywanych komunikatów warto mówić, patrząc na to, co stało się z odbiorcami, do których one docierały. W świadomości odbiorców komunikatów zachodziły dwa zasadnicze procesy. Pierwszy to opisywany już wcześniej proces destrukcji dotychczasowego systemu przekonań, który dotyczył przede wszystkim szerokiego zaplecza władzy, a to była dotąd większość społeczeństwa. Drugi proces to tworzenie się wokół wydawanych pism nowych środowisk. Najważniejszy był proces tworzenia się przyszłego ruchu związkowego, stopniowego wyłaniania się przywódców, zarysowywania programu. Ale olbrzymi wysiłek wydawniczy zmieniał też inteligencję. Gdy w stoczni w sierpniu 1980 r. wybuchła Solidarność, wielka część inteligencji była już gotowa przyłączyć się do wspólnego ruchu.

W ten sposób, mówiąc o przekazywanych komunikatach, powiedzieliśmy też o ich odbiorcach. Pozostaje sprawa przepływu informacji. Informacje docierały do odbiorców dwoma ważnymi kanałami: bezpośrednio przez wydawnictwa drugiego obiegu i z nasłuchu audycji radiowych, przede wszystkim Wolnej Europy. Bezpośredni kanał dostępu do odbiorców, czyli wydawnictwa drugiego obiegu, opozycja musiała zbudować sobie sama.

W bogatej w nadzwyczajne wydarzenia i osiągnięcia historii opozycji wydawnictwa drugiego obiegu zajmują miejsce szczególne i jest to bez wątpienia miejsce zwycięskie. Poza akcją pomocy w pierwszym roku KOR-u, strajkami i bogatym życiem związkowym w okresie karnawału, praca drugiego obiegu, czyli przygotowywanie materiałów, druk, kolportaż i nieraz zbiorowe czytanie, były podstawową formą działania przed 1980 r. i przetrwania po wprowadzeniu stanu wojennego. Środki techniczne i możliwości drukowania przeżyły ogromny rozwój od czasów przepisywania na maszynie i pierwszych spirytusowych powielaczy. Nigdy – nawet po wprowadzeniu stanu wojennego – nie trzeba było wykorzystywać całego możliwego do uruchomienia potencjału. Sieć kolportażu podziemnych wydawnictw budowała i utrzymywała sieć organizacji.

Kanał dostępu z nasłuchu poprzez radio nie miał organizacyjnych zalet drugiego obiegu, gdyż nie budował organizacji. Informacje przekazywały różne zagraniczne rozgłośnie, wśród których największe były zasięg i oddziaływanie radia Wolna Europa. Poważne środki techniczne zainwestowane w nadawanie do Polski praktycznie uniemożliwiały skuteczne zagłuszanie audycji. Rozgłośnie nadawały własne programy informacyjne, przekazywały informacje z drugiego obiegu wydawniczego, wielokrotnie zwiększając jego oddziaływanie, i podawały przeglądy prasy światowej. Skupienie uwagi światowych mediów na wydarzeniach w Polsce i zdobycie przez KOR statusu ich wiarygodnego informatora było niezwykle poważnym wzmocnieniem. Bardzo zwiększało siłę oddziaływania zarówno na opinię światową (ważną dla Polski mocno uzależnionej od zagranicznych kredytów), jak i polską. Zawdzięczaliśmy to naszej wiarygodności. Eugeniusz Smolar opowiadał, jak doszło do tego w BBC. Jacek Kuroń przekazał mu kiedyś telefoniczną informację o zaginięciu jednego z działaczy robotniczych. Informacja została odwołana, zanim jeszcze znalazła się na antenie, bo okazało się że zaginiony działacz po prostu zapił. Szefowie BBC poznali całą historią jako anegdotkę przy porannej kawie. Samodzielne wycofanie niepotwierdzonej informacji wywarło na nich duże wrażenie. Informacje przekazywane przez KOR zyskały w BBC status najwyższej wiarygodności i mogły być nadawane bez potwierdzenia przez drugie niezależne źródło.

Ale najważniejsza bitwa o status wiarygodnego źródła informacji rozegrała się później, w czasie strajków lubelskich w lipcu 1980 r. Władzom bardzo zależało na jak najszybszym zakończeniu strajku w lokomotywowni w Lublinie. Strajk blokował ważną dla dostaw do ZSRR drogę kolejową, narażał przebywającego na urlopie w Soczi Edwarda Gierka na kłopotliwe pytania radzieckich towarzyszy i groził dalszym rozlaniem się strajków na Lubelszczyznę i całą Polskę. A zbliżało się główne święto PRL-u – 22 lipca – i centralne uroczystości w zagrożonym strajkiem Chełmie koło Lublina. Z drugiej strony władze nie chciały zakończyć strajku porozumieniem, bo współpracujący z KOR-em strajkujący wysunęli polityczny postulat wyborów do nowej rady zakładowej, tak jak w Szczecinie w 1970 r. (to jeszcze nie wolne związki zawodowe, ale już postulat dotyczący ruchu związkowego). Dziennikarze zagraniczni z najważniejszych gazet zostali poinformowani  przez rządową agencję Interpress, że strajk w lokomotywowni jest zakończony. Opierający się na informacjach zbieranych w Lublinie przez siatkę naocznych świadków Jacek Kuroń mówił, że strajk trwa. Dziennikarze pojechali do Lublina sprawdzić na własne oczy, kto mówi prawdę. Pamiętam budkę telefoniczną w Lublinie z widokiem na wiadukt, na którym od wielu dni stała unieruchomiona lokomotywa i rozmowę ze zdenerwowanym Jackiem: „Jacku, lokomotywa stoi, jak stała”. Strajk w lokomotywowni skończył się kilka dni później zgodą na wybory do nowej rady zakładowej. Zagraniczni dziennikarze dali się jeszcze raz nabrać Interpressowi zaprzeczającemu informacjom o kolejnym strajku, który wybuchł w Chełmie. Ponownie sprawdzili ich wiarygodność na miejscu, a potem przestali chodzić do Interpressu.

Solidarność

Ale siła kontrsymbolizacji to nie tylko destrukcja, nie tylko wykazanie, że głoszone wartości są puste, że robotnicze państwo nie jest w istocie państwem robotniczym, a organizujący się robotnicy są prześladowani. Siła kontrsymbolizacji to także działanie pozytywne: przywrócenie, a nawet więcej, odnowienie wyznawanych wartości. KOR, a potem Solidarność, stały się tak silne nie tylko dlatego, że robiły to, co należy, czyli zapewniały buntującym się robotnikom obronę, którą przyniosłyby im autentyczne robotnicze instytucje, o jakich opowiadała tradycja przywoływana przez robotnicze państwo. KOR i później Solidarność przyniosły bardzo silną nową wartość – tą wartością była solidarność.

Uczestnicy ruchu KOR-owskiego mówią często, że stanowił on najważniejsze, wyjątkowe doświadczenie w ich życiu. Mówiły to osoby, które później po KOR-ze dokonywały rzeczy nadzwyczajnych, przyniosły Polsce niepodległość, zaprowadziły Polskę do NATO, stworzyły wielką gazetę. Mimo to odwoływały się do KOR-u jako do swojego najważniejszego doświadczenia, najistotniejszego przeżycia. Co więcej, tak też KOR jest postrzegany przez innych. Nie zapomnę nigdy spotkania stypendystów Ashoki – amerykańskiej organizacji sponsorującej innowatorów społecznych (czyli ludzi starających się społecznie zmieniać rzeczywistość). Znalazłem się w środowisku ludzi niezwykłych, pochodzących głównie z Europy Środkowo-Wschodniej, ale nie wyłącznie. Pod koniec spotkania, w czasie typowo węgierskiej pożegnalnej uczty z winem na otwartym powietrzu, nagle rozeszła się wiadomość, że w polskiej ekipie jest żywy członek Komitetu Obrony Robotników. Nie zapomnę, jak przybiegł do mnie jeden z Węgrów  uścisnął mi dłoń i powiedział, że to jest najważniejszy dzień w jego życiu, bo dotknął  żywego członka KOR-u. Zastanawiałem się, na czym polega ten fenomen wyjątkowości KOR-u i wydaje mi się, że go odnalazłem. Mianowicie sporo jest instytucji i niemało przedsięwzięć wyznających wielkie zasady i starających się je realizować. Ale jest ogromna różnica pomiędzy głoszeniem zasad i dążeniem do ich realizacji, a taką sytuacją, kiedy w bardzo dużym stopniu udaje się je zrealizować naprawdę. Wyjątkowość KOR-u polegała na tym, że to, co głosiliśmy, te dwie swoje fundamentalne zasady, z ogromnym wysiłkiem rzeczywiście wprowadzaliśmy w życie. Pierwsza z nich to prawda, a druga to właśnie solidarność.

Co to była ta tak wyraźnie odczuwana solidarność? Na czym polegała? Najpierw na tym, że późniejsi ludzie KOR-u znaleźli się od razu na korytarzu sądowym w czasie procesu ursuskiego, że od pierwszej chwili opozycyjne żony wielokrotnie więzionych mężów znalazły wspólny język z żonami oskarżonych robotników. Od razu były praktyczne rady i od razu był wspaniały pomysł (chyba Gajki Kuroń), żeby te kobiety dostały biało-czerwone kwiaty. Miało to ogromne znaczenie, ponieważ od tej chwili przestały się wstydzić tego, co zrobili ich mężowie, a zaczęły być z nich dumne. Solidarność polegała też na tym, że z tego odruchu szybko wyrosło zorganizowane działanie. Zwykli, często niebogaci ludzie, przekazywali pieniądze, żeby pomóc ofiarom represji. Wielu, zwłaszcza młodych, poświęcało swój czas i ryzykowało poważnymi kłopotami, aby tę pomoc dostarczyć.

Pomoc dla prześladowanych robotników strajku w Ursusie i w Radomiu skończyła się po amnestii latem 1977 r. Ale bardzo szybko, jeszcze w 1976 r., zaczęły się represje wobec ludzi stających w obronie robotników, a potem represje objęły i tych, którzy bronili obrońców robotników. Sposobności do okazania solidarności nie brakowało.

Dla mnie takim niezwykle ważnym momentem tej solidarności, momentem zapamiętanym niezwykle wyraźnie, była jesień 1976 r. Po pierwszych sukcesach KOR-u władze przystąpiły do izolowania nas, co przynosiło pewne skutki. Sam widziałem, jak znajomi zaczynali unikać kontaktu ze mną jako z tym, który wychylił się za bardzo. Uratował nas wtedy znakomity pomysł apelu o powołanie komisji poselskiej podpisany przez wielu ludzi. Osoby apelujące o powołanie tej komisji wiedziały, że robią rzecz całkowicie zgodną z prawem, ale że mogą za swój podpis zapłacić wyrzuceniem z pracy. Spotkało to między innymi moich nauczycieli z Liceum Reytana. Wielu podpisujących miało świadomość, że ich podpis może być końcem instytucji, za które odpowiadają, bo władza i w ten sposób potrafiła się mścić. Mimo to podpisywali. Ale ten jesienny festiwal solidarności to nie były tylko listy o powołanie komisji poselskiej. To był także list robotników Ursusa do Edwarda Gierka o przywrócenie do pracy wyrzuconych kolegów i niezwykła historia z listami ofiar represji w Radomiu.

Podpis pod listem robotników Ursusa, choć nie był protestem, a tylko prośbą do pierwszego sekretarza partii, w spolaryzowanej rzeczywistości jesieni 1976 r. stanowił jednoznaczny i odważny wybór. Nie groził wyrzuceniem z pracy, ale na pewno groził dotkliwymi szykanami, pomijaniem przy awansach czy nagrodach. Ale najważniejsze, że podpisywany był w miejscu, w którym zaledwie kilka miesięcy wcześniej władza mogła zrobić niemal wszystko – urządzać „ścieżki zdrowia”, masowo wyrzucać z pracy z wilczym biletem. Dlatego był tak ważny. Podpisało go 889 robotników. Kiedy zaniepokojone władze zaczęły przesłuchiwanie sygnatariuszy listu, niewielka ich część wycofała swój podpis. Lecz równocześnie list podpisało ponad stu nowych robotników i przesłuchiwanie się skończyło.

Jeszcze dramatyczniejszy był przebieg wydarzeń w Radomiu. Represje w Ursusie dotknęły faktycznych uczestników protestów, tyle że była to elita zakładów – najlepiej wykształceni fachowcy, często wcześniej nagradzani. W Radomiu represje dotknęły ludzi marginesu. Nie byli organizatorami protestu, przeważnie nie można było wykazać ich udziału w protestach. Ale byli ludźmi z dołów społecznych, pasowali do obrazu warchołów i chuliganów. Często w konflikcie z prawem, żyjący w niesłychanej nędzy. Bardzo uzależnieni od władzy. Poddani ostrym represjom kilkakrotnie przechodzili przez „ścieżki zdrowia”. Z inspiracji uczestników akcji pomocy składali oficjalne protesty. Straszeni przez SB, czasami odwoływali je i skarżyli się na nachodzących ich współpracowników KOR-u. Przy kolejnej wizycie niosących pomoc ludzi KOR-u ze wstydem znów zmieniali zdanie. Pamiętam taką dramatyczną sprawę Stanisława Wijaty: kilkakrotne pisanie sprzecznych listów i ostateczne podtrzymanie skargi przeciwko milicji też było aktem odwagi i aktem solidarności.

W doświadczeniu solidarności  bardzo ważne było to, że przede wszystkim dotyczyła ona obrony konkretnych osób, od pierwszych chwil, od spotkania w sądzie w lipcu 1976 r. A właściwie jeszcze wcześniej, od korytarzowania na politycznych procesach po Październiku 1956 r., przybierała różne formy: od zapewnienia elementarnej pomocy prawnej dla oskarżonych i pomocy materialnej dla ich rodzin po wielkie zbiorowe akcje protestacyjne w sprawie rolnika Jana Kozłowskiego czy Mirka Chojeckiego. Była nawet groźba strajku generalnego po aresztowaniu Jana Narożniaka. Zmieniała się też skala tej pomocy. Od stosunkowo skromnej, organizowanej przez wąski krąg przyjaciół w pierwszych procesach politycznych, poprzez dużą jednorazową akcję pomocy represjonowanym po strajkach 1976 r. i stałą pracę Biura Interwencyjnego KOR-u służącą wszystkim prześladowanym, aż po ogromną, obejmującą poprzez sieć parafialną całą Polskę, pracę Prymasowskiego Komitetu Pomocy opiekującego się internowanymi. Ta praca miała ogromne znaczenie praktyczne i nie mniejsze symboliczne, bo pokazywała coś ogromnie ważnego. Pokazywała, że dla nas wszystkich ważny jest każdy pojedynczy człowiek. (Trochę przypominało to Amerykanów z ich gotowością wywołania niemal wojny w obronie jednego porwanego Amerykanina.) Pomoc dla strajkujących robotników i późniejsze organizowanie się robotników w niezależne związki zawodowe podcinała ideologiczne korzenie systemu. Solidarna troska o bezpieczeństwo pojedynczych osób i ich rodzin usuwała najważniejszą groźbę totalitarnego państwa: groźbę konfrontacji pojedynczego, samotnego i izolowanego człowieka z całą nieograniczoną państwową potęgą. Od państwa, czyli od partii, zależało bardzo wiele. Mogło każdego wsadzić do więzienia, mogło cię wyrzucić z pracy, mogło pozbawić pracy twoją żonę, twoje dziecko mogło nie dostać się do przedszkola czy szkoły, do której chciało chodzić. Ale to nie wszystko. Jeśli naraziłeś się władzy, zostawałeś sam, bo odsuwali się od ciebie znajomi. Wychowywałem się w Czarnej Jedynce, której system po 1957 r. stworzył Andrzej Janowski – pedagog i psycholog społeczny. Andrzej opowiadał nam o atomizacji społecznej, tłumaczył, że totalitaryzm to ustrój, który kontroluje i rozbija związki ludzkie już na najniższym poziomie. Doświadczenie Ursusa 1976 r. to właśnie doświadczenie atomizacji, praktyczna ilustracja jego wykładów. Zaraz po czerwcu wyraźnie było widać strach i izolację tych, którzy podpadli. Żona jednego z uczestników protestów mówiła o tym w sposób zapadający w pamięć: „Zawsze, gdy zbliżasz się do Zakładów, słyszysz wokół narastające uderzenia butów ludzi śpieszących do bramy i gromkie, krótkie «cześć, cześć». Gdy jesteś żoną zatrzymanego latem 1976 r., koledzy omijają cię z daleka i słyszysz tylko swoje buty w całkowitej ciszy”. Młodzi, sympatyczni studenci przychodzący z konkretną pomocą przełamywali tę całkowitą izolację. Po kilku miesiącach, po sukcesie widocznej w środowisku dużej akcji pomocy, po kolejnym procesie ursuskim, po którym ludzie wyszli z więzienia, strach się zmniejszył. Przyszła teraz pora na kolejny krok w przełamywaniu społecznej atomizacji: list w obronie wyrzuconych z pracy. Początkowo podpisy pod listem zbierane były tylko w najbliższym kręgu na hali, tam, gdzie ludzie najlepiej się znali; łączność pomiędzy poszczególnymi halami zapewniać musieli ludzie z KOR-u. Do powszechnego zbratania w czasach karnawału Solidarności było jeszcze bardzo daleko.

Nie chodziło wyłącznie o pomoc pojedynczym ludziom; były też działania całych środowisk. Ludzi KOR-u stanowiło w ogromnej mierze pokolenie Marca 1968 r. Sam należałem do pokolenia Marca i doskonale pamiętam przeżywane wówczas poczucie osamotnienia, doświadczanie samotnego buntu studentów. Pamiętam także bezradne przyglądanie się masakrze robotników na Wybrzeżu i bierność inteligencji dwa lata później. I pamiętam taki imperatyw, który był w nas wszystkich: że to już ostatni raz, że już nigdy więcej nie damy się władzy podzielić, że już odtąd będziemy razem: robotnicy i inteligenci. To dlatego wszyscy garnęliśmy się do akcji pomocy, a KOR – i później Solidarność – były z założenia przedsięwzięciami wspólnymi. To także była solidarność, aż do 1989 r.

Wszystkie wspominane dotąd przejawy solidarności były wzajemnym wspieraniem się w obliczu wspólnego wroga. Nawet te najpiękniejsze, jak listy o powołanie komisji poselskiej. Listy broniące KOR-u stawały w obronie z trudem wywalczonej, ważnej dla wszystkich przestrzeni wolności. Rozbudzone poczucie solidarności było zjawiskiem trwałym i w dużym stopniu przyczyniło się do przetrwania, a później do ostatecznego zwycięstwa. Tyle że charakter tej solidarności lepiej oddawało sformułowanie użyte przez  KOR w drugiej fazie jego działania, po amnestii z lipca 1977 r. – to była samoobrona społeczna.

Dalej są znowu same niewiadome. I znowu napiszę o tym, bo to ważne, chociaż dla mnie trudne, i napiszę o tym niezdarnie. Będę pisał o solidarności, która przekracza ramy samoobrony społecznej. I o ulotności polskiego doświadczenia solidarności. O sprzecznych sygnałach, o solidarności, która jest i której nie ma. Spróbuję też z wszystkimi zastrzeżeniami i wątpliwościami napisać o tym, w jakim miejscu jesteśmy z tą solidarnością dzisiaj, czyli spróbuję napisać o nowej kontrsymbolizacji.

Doświadczenie solidarności przekraczającej granice samoobrony społecznej

Po pierwsze, pamiętamy ją ze wspomnień. Najsilniej ze stoczni z czasów strajku, ze stoczniowych opowieści. Ale też z wielu innych wspomnień z czasów karnawału, z wizyt papieża i, co ważne, z relacji z innych kolorowych solidarnościowych rewolucji. Na przykład z kijowskiego Majdanu. O wyraźnym, jednoznacznym doświadczaniu Solidarności mówili ludzie bardzo rzeczowi i oczywiście mówili z trudnością. Z wysiłkiem szukali słów dobrze oddających to doświadczenie: „Solidarność jako zjawisko, jako najistotniejszy fenomen tego klimatu, tych postaw, jakie tam były. W imię solidarności rozpoczął się ten strajk. W imię solidarności był kontynuowany. W imię solidarności zgłaszano i forsowano określone wnioski. Solidarności dla ludzi i solidarności dla załóg. Stosunek do innych miast, sposób przyjmowania delegatów z innych miast” (Andrzej Wielowieyski). „Chciałbym podkreślić coś, co jest dosyć niepowtarzalne i nie do opisania. Nie do opisania w prozie. Jest to – z zażenowaniem o tym mówię – pewne poczucie wspólnoty, w które człowiek przychodzący z zewnątrz, niemający tego doświadczenia, wchodził niemal natychmiast. I to poczucie wspólnoty, poczucie przynależności i więzi mieliśmy także wtedy, gdyśmy biegiem pędzili do – jak mówił Bohdan Cywiński – naszego „ekspertowa” na drugim końcu stoczni, po drodze spotykali nas robotnicy i mieliśmy okazję chwilę z nimi pomówić. Było to wreszcie poczucie takiej bardzo czystej relacji między ludźmi, co jest dosyć rzadkim zjawiskiem w doświadczeniach społecznych naszego kraju” (Bronisław Geremek).

Pamiętamy, ale wciąż nie wiemy, jak się do niej wraca

Po drugie, solidarność to także – a może przede wszystkim – Karol Wojtyła – Jan Paweł II. Nigdy nie będziemy w stanie określić, jak duży był wpływ Jana Pawła II na powstanie Solidarności i czy bez niego Solidarność by w ogóle powstała. On wpłynął na powstanie Solidarności, w ogromnym stopniu pomógł jej przetrwać, a także korzystał z Solidarności. Świadectwo, przykład Solidarności go niósł, zwielokrotniał siłę jego oddziaływania. Ale przede wszystkim papież mówił do Solidarności o solidarności. Mówił w czasie pielgrzymki do Polski w 1987 r. To ważne słowa, kluczowe dla zrozumienia problemu solidarności. Dlatego oprę je niemal dosłownie na cytatach z książki George Weigla „Świadek nadziei”: „Tygodniowa pielgrzymka w roku 1987 miała przygotować grunt pod zwycięstwo rewolucji Solidarności i wskazać podstawowe zagadnienia, wobec których wolna Polska stanie w przyszłości. Komunizm, aczkolwiek skończony jako siła historyczna, pozostawił straszny zamęt w kulturach, które poraził – szeroko rozpowszechnione poczucie, że istoty ludzkie są po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań. Ta głęboko zakorzeniona postawa była kolejną formą niewolnictwa. Kościół musi pomóc Polsce ją przełamać, tak właśnie, jak bronił narodowej niepodległości, prawa do udziału w życiu publicznym i prawa do wolności religijnej. To jest nowa ewangeliczna misja kościoła w rodzącej się nowej Polsce. Papież przypomniał, czym naprawdę jest solidarność i Solidarność”, „Solidarność to znaczy jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem we wspólnocie. A więc: nigdy jeden przeciwko drugiemu. Nigdy jedni przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. […] Powiedziałem: solidarność musi iść przed walką. Dopowiem: Solidarność również wyzwala walkę. Ale nigdy nie jest to walka przeciw drugiemu. Walka, która traktuje człowieka jako wroga i nieprzyjaciela – i dąży do jego zniszczenia. Jest to walka o człowieka, o jego prawa, o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego. Wtedy bowiem to życie ludzkie na ziemi staje się «bardziej ludzkie», kiedy rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością”[2].

Słuchaliśmy wtedy tych słów, cieszyliśmy się nimi i uważaliśmy je za znak   poparcia i wzmocnienia Solidarności w jej politycznej konfrontacji z władzą. Nie zrozumieliśmy, że to słowa do nas. Wypowiedziane po to, byśmy je przemyśleli i wiedzieli, jak zbudować tę naszą odzyskaną Polskę. A my je zaczynamy w ten sposób czytać dopiero dzisiaj.

POWRÓT DO KONTRSYMBOLIZACJI

Kontrsymbolizacja z lat 70. i 80. zeszłego stulecia przyniosła załamanie społecznej legitymizacji dla szerokiego kręgu ludzi dawnego PRL-u. Ale nie przyniosłaby takich zmian, gdyby nie towarzyszyło jej obudzenie Solidarności: nowego programu, nowej wizji i ludzi je wprowadzających. Co odsłoniłby dzisiaj nowy wysiłek kontrsymbolizacji, tym razem przeciwko nam, ludziom dawnej opozycji i Solidarności i przeciwko państwu, które zbudowaliśmy?

Myślę, że odsłoniłby dwie rzeczy. Po pierwsze to, że nie doszliśmy tam, gdzieśmy chcieli dojść. Nie zbudowaliśmy takiego państwa, jakie chcieliśmy zbudować. Po drugie to, że podobnie jak w latach 70. i 80. można odwołać się do wolnych obywateli, nawet jeśli będzie to wymagało wieloletniego trudnego wysiłku, by ich obudzić czy wychować. Podobnie jak 35 lat temu.

Wolni obywatele

Warto jeszcze raz wrócić do KOR-owskiego i solidarnościowego doświadczenia, do kluczowej, wielokrotnie wspominanej sytuacji wyboru. Była już mowa o tym, że to sytuacja kluczowa, że na tym polegało wchodzenie w ruch. Była mowa o tym, że dokonywany wybór najczęściej był wyborem solidarnej pomocy – i że na tym właśnie polegała rodząca się solidarność. Teraz warto powiedzieć o tym, co ten wybór robił z człowiekiem, który go dokonywał. W znakomitym filmie dokumentalnym Joanny Grudzińskiej pt. „KOR” jest scena spotkania Jana Lityńskiego z jego robotniczym współpracownikiem z Radomia. Współpracownik Janka Lityńskiego przypomina sobie moment, kiedy dokonał wyboru i przestał się bać. I to przypomnienie wywołuje u niego bardzo silne, zarejestrowane na filmie emocje. Podobne, chodź bardziej rozciągnięte w czasie przeżycia robotników ze strajkującej stoczni opisywał w warszawskim KIK-u w kilka dni po zakończeniu strajku Bohdan Cywiński: „Proszę sobie wyobrazić tych robotników, którzy przez dwa tygodnie żyli w atmosferze nieustannego potwierdzania jakiegoś strasznie ważnego wyboru moralnego. […] Człowiek się kręcił po rozmaitych pielgrzymkach i akcjach religijnych organizowanych przez duszpasterstwo, ale takiej atmosfery powagi i jakiejś wewnętrzności przeżycia nie miałem okazji gdzie indziej obserwować”[3]. Ten wybór ryzyka w imię wartości – według znakomitego określenia Jadwigi Staniszkis – czynił ludzi wolnymi i przywracał im godność. Nic dziwnego, że najlepszy opis strajkującej stoczni autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego nie mówi nic o polityce, mówi o godności. „Ludzie, którzy odzyskali poczucie godności, nie zachowają w życiu publicznym postawy niemego przyzwolenia. Komunizm się skończył, była to końcówka niezależnie od tego, ile czasu minie, nim komuniści wypadną z gry”[4]. To już słowa Jana Pawła II po powstaniu Solidarności, na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego, którego wprowadzenie nic już nie zmieniło.. Zbigniew Brzeziński wspominał, jak wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego w rozmowie z Janem Pawłem II i ks. Dziwiszem uderzyło ich spokojne, ale stanowcze przekonanie, że stan wojenny się nie utrzyma. I mieli rację. Wojskowi szykujący stan wojenny nie zrozumieli podmiotowej natury ruchu Solidarności. Myśleli, że internowanie tysięcy aktywnych działaczy pozbawi ruch przywódców. Ale ruch złożony z wolnych obywateli, którzy odzyskali godność, ryzykując w imię wolności, nie składał się z samych przywódców. Każdy był Solidarnością. Wszędzie tam, gdzie internowano lub aresztowano przywódców, na ich miejsce zgłaszali się następni. „Teraz ja. Teraz moja kolej”. Działo się tak mimo tego, że nierzadko przywódca, którego zastępowano, dostawał drastyczny, wieloletni wyrok więzienia. To dlatego stan wojenny nie mógł się udać. To samo zjawisko – „każdy jest Solidarnością” – zaskoczyło władzę raz jeszcze. W 1989 r. porozumienie okrągłego stołu przewidywało wybory za kilka  miesięcy. W momencie podpisywania porozumienia wszyscy wiedzieli, że Solidarność to wielka, imponująca głowa tego ruchu, ze świetnym zapleczem ekspertów i zapewne olbrzymia, choć nikt nie wiedział jak duża, ilość biernych sympatyków, może potencjalnych członków. Błyskawiczne zorganizowanie się tego ruchu, wypełnienie brakującej przestrzeni między wąską grupą przywódców a resztą i w rezultacie miażdżące zwycięstwo wyborcze było możliwe dzięki temu, że „każdy był Solidarnością” i kiedy pojawiło się wyzwanie, przystąpił do działania.

Ten potencjał podmiotowej aktywności ujawnił się po 1989 r. i nadal jest naszą największą, choć teraz uśpioną, nadzieją. Ujawnił się w zbudowaniu w bardzo niesprzyjającym otoczeniu prężnego i stale rozwijającego się sektora małych i średnich przedsiębiorstw oraz boomie edukacyjnym, to znaczy w ogromnym wysiłku edukacyjnym tysięcy młodych studentów i studentek oraz wspierających ich rodzin. A nie są to przykłady jedyne.

Państwo, które zbudowaliśmy

Państwo, które zbudowaliśmy, to inna wersja starego państwa władzy, dla którego wolni obywatele są czymś obcym. „Istoty ludzkie są tu po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”, Tak jak ostrzegał w 1987 r. Jan Paweł II. To świat, w którym wielokrotnie można przeczytać w tej samej gazecie o kreatywności Polaków, na przykład o prężności sektora małych i średnich przedsiębiorstw i jednocześnie o wrogim temu sektorowi biurokratycznym otoczeniu mierzonym rankingiem Doing Business. Zresztą wystarczy zacytować Wiktora Osiatyńskiego z Międzynarodowej Konferencji poświęconej 25. rocznicy Solidarności: „Twierdzę, że w Polsce pomiędzy 1976 a 1980 r. stało się coś niebywałego w skali światowej. Po pierwsze, nadano sens pojęciu praw człowieka, a po drugie, prawa człowieka stały się czynnikiem spajającym polski naród praktycznie. Dotychczas naród polski był wspólnotą historyczną, kulturową, językową, religijną, natomiast był bardzo głęboko podzielony na elity, które żądały przywilejów, i masy, które domagały się ludzkich łask”[5]. Ten opis narodu zespolonego praktycznie prawami człowieka nadal może być tylko naszym programem – a opis głębokiego podziału nadal jest naszą rzeczywistością.

Stało się tak za sprawą ważnego wyboru, którego dokonaliśmy na początku transformacji. Odwołaliśmy się do najlepszego dostępnego wzoru, czyli do inspirowanej liberalizmem i społeczną nauką kościoła idei społecznej gospodarki rynkowej. Gospodarka rynkowa sformułowana w opozycji do państwa opiekuńczego kładła w swojej części społecznej nacisk na jednostkę, jej funkcjonowanie, rozwój poprzez rozwój jednostki prowadzący do wyjścia z sytuacji wykluczenia i do funkcjonowania w systemie wymiany. To droga dłuższa i trudniejsza niż charakterystyczne dla państwa opiekuńczego załatwianie problemu biedy i nierówności przez proste transfery finansowe ściągane przez budżet z podatków, z nieuchronnymi patologiami: rozrośniętą biurokracją, uprzywilejowaną pozycją grup silnych politycznie i utrzymującą podopiecznych w stanie silnej zależności i bezradności drobiazgową kontrolą. Mamy więc w systemie państwa opiekuńczego i tak krytykowane przez papieża „istoty ludzkie, będące obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań” i „masy, które domagają się ludzkich łask” o których mówił Wiktor Osiatyński. Bo środki finansowe otrzymywane decyzją urzędniczą, nie w procesie wymiany za pracę, zawsze traktowane są jak łaska. Polska odwołała się do idei społecznej gospodarki rynkowej. Wpisała ją nawet do konstytucji. Ale wprowadziła w życie system państwa opiekuńczego. Z łatwymi do przewidzenia skutkami.

Stało się to w sposób naturalny, bez niczyjej świadomej decyzji, w znacznej mierze za sprawą zamętu, o którym mówił w 1987 r. Jan Paweł II. Zamętu pozostawionego przez komunizm, w kulturach, które poraził. Nie było w tym zapewne winy polityków, często pełnych dobrej woli i chęci ulżenia biednym, ani winy przerażonych sytuacją, nie radzących sobie z nią ludzi. Był zapewne błąd w myśleniu o przyszłości i świadomym budowaniu państwa – bo dzięki książce Janusza Lewandowskiego o niemieckich ordoliberałach potrzebna wiedza była dostępna.

Był też drugi błąd. Bardziej masowy i dużo poważniejszy, choć w pierwszym okresie po odzyskaniu wolności nieunikniony. Błąd wolnych obywateli, w tym polskich przedsiębiorców. Wolni przedsiębiorcy ruszyli budować wolną gospodarkę. Ale nie ma wolności bez solidarności. Wolni przedsiębiorcy, którzy przed laty zbudowali wolna gospodarkę w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, budowali nie tylko swój biznes, lecz także świat dookoła. Wolny czas poświęcali rodzinie i w nie mniejszym stopniu ciężkiej pracy w szkółkach niedzielnych. A szkółki niedzielne wychowały nieszczęśliwych, wykorzenionych ludzi ze wsi i imigrantów z całego świata, czyniąc z nich dobrze radzących sobie w życiu przykładnych robotników, obywateli, a czasem i przedsiębiorców. A w Polsce świat wokół wolnych przedsiębiorców stopniowo i konsekwentnie zbudowany został przez coraz silniejszą, słabo kontrolowaną władzę biurokracji i polityków. I oczywiście jest to świat biurokracji, świat „bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”.

KOR TO PRZEDE WSZYSTKIM DOŚWIADCZENIE „MOŻESZ”

KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz”. Przedstawię to doświadczenie z kilku punktów widzenia. Najpierw syntetycznie: KOR jako działanie i KOR jako budujące sprawczą tożsamość doświadczenie sukcesu, czyli doświadczenie skuteczności owego działania. Później spróbuję opowiedzieć o doświadczeniu „możesz” poprzez opis realnych doświadczeń kilku lat pracy KOR-u. To będzie przede wszystkim opowieść o „Robotniku”.

Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, na czym polegał KOR, powinien skorzystać z Internetu i obejrzeć wywiad z Konradem Bielińskim, członkiem KSS KOR, współtwórcą Nowej, odpowiadającym w tym wydawnictwie za technikę. Wywiad jest niezwykły o tyle, że Konrad opisuje możliwie wiarygodnie i możliwie prosto, co i jak w KOR-ze robił. Bo KOR tak naprawdę da się zrozumieć i zobaczyć właśnie w działaniu. KOR opierał się głównie na działaniu, na dobrze zorganizowanym konkrecie. Już od samego początku, od pojawienia się przyszłych KOR-owców na korytarzu sądu w Warszawie podczas pierwszego procesu robotników z Ursusa. Od razu były pieniądze dla rodzin ofiar przyniesione przez Jana Józefa Lipskiego, od razu była oferta pomocy prawnej, od razu praktyczny pomysł akcji pomocy docierającej do rodzin ofiar represji i determinacja w doprowadzeniu go do skutku. Od razu, w środku lata, mimo że większość ludzi była na wakacjach. I od razu były też kwiaty, biało-czerwone róże dla ofiar, kwiaty przywracające godność żonom „warchołów”. Nawet inicjatywa listów, które napisali intelektualiści, miała od razu skutek i cel praktyczny. Oczywiście listy były przede wszystkim świadectwem – pokazywały robotnikom, że nie są sami. Ale jednocześnie list Jerzego Andrzejewskiego, znanego pisarza, stał się rodzajem legitymizacji i uwiarygodnienia dla studentów jeżdżących z pomocą do Ursusa i okolic. A list Jacka Kuronia do Enrica Berlinguera rozpoczynał bardzo skuteczną i ważną akcję pozyskiwania opinii publicznej na Zachodzie. To nastawienie na praktyczne działanie od początku wyznaczało konkretne zadania, organizowało ruch zgłaszających się do akcji ludzi, przynosiło szybko wymierne rezultaty. Powołany we wrześniu 1976 r. Komitet Obrony Robotników nie służył dawaniu świadectwa, nie był wyrazem poparcia czy protestu. Był centrum potrzebnym ze względu na sporą skalę działań, organizacyjnym zwieńczeniem dużego, wieloosobowego, skutecznego przedsięwzięcia, z niemałym konkretnym dorobkiem. I od tej pierwszej chwili tak już z KOR-em było stale. Konkretnie i praktycznie.

KOR to było doświadczenie sukcesu, doświadczenie budującej sprawczą tożsamość – używając trafnego określenia Edwarda Wnuka-Lipińskiego – skuteczności działania. Przywołam swoje własne doświadczenie: pamiętam, jakby to było wczoraj, moją pierwszą podróż do rodziny Antoniego Dziełaka, oskarżonego w pierwszym ursuskim procesie. Był wczesny ranek, padał drobny deszcz, jechałem pociągiem do ostatniej stacji przed Żyrardowem. Pamiętam wąską ścieżkę i mój strach, jak to wszystko będzie. Do domu, który już wie, że się należy bać, przychodzi obcy chłopak, nie bardzo potrafiący wytłumaczyć, skąd jest i dlaczego mają mu uwierzyć. Pamiętam przeraźliwy smutek odwiedzanego miejsca i bardzo szybko wyraźną radość, że ktoś przyszedł z pomocą. Zapamiętałem to niemal fizycznie jako ciemne i smutne miejsce, w którym nagle zrobiło się jasno, jakby zabłysło światło. To były oczywiście moje emocje. Naprawdę wciąż był ten sam ciemny, deszczowy ranek. I pamiętam swój radosny powrót: załatwiłem wszystko, co miałem załatwić, zebrałem potrzebne informacje, dostarczyłem pieniądze, dostałem adresy innych represjonowanych. Ale przede wszystkim wiedziałem, że mój wyjazd miał sens, że nawet dla tego jednego wyjazdu warto się było angażować.

Ten wątek jest bardzo ważnym fragmentem opowieści o doświadczeniu „możesz”, o sprawczej tożsamości. Wszystkie wielkie KOR-owskie przedsięwzięcia składały się z pojedynczych kroków, które miały sens same w sobie. Kolejne wizyty w akcji pomocy, kolejne numery wydawanych w drugim obiegu czasopism. To dawało poczucie siły, pozwalało porywać się na rzeczy coraz trudniejsze. W maju 1977 r., po śmierci Staszka Pyjasa, kilkanaście osób, jego przyjaciół, postanowiło zorganizować bojkot zaczynających się właśnie w Krakowie juwenaliów. Byli swoim pomysłem bardziej przerażeni niż pełni doń zapału, tak bardzo wydawał się nierealny. Ale było wśród nich kilka osób z KOR-u z Warszawy, z hektografem do szybkiego drukowania klepsydr, pewnym doświadczeniem organizacyjnym i przede wszystkim z ogromnym poczuciem siły płynącym z dotychczasowych akcji KOR-u. Akcja bojkotu juwenaliów zakończyła się całkowitym sukcesem. Po niej nastąpiła jeszcze jedna próba: aresztowanie członków KOR-u. I utrzymanie dotychczasowej pracy KOR-u głównie dzięki wspaniałym kobietom – Gajce Kuroń i Halinie Mikołajskiej, które zastąpiły aresztowanych mężczyzn. A potem przyszło zwycięstwo: amnestia w lipcu 1977 r. To zwycięstwo i olbrzymie poczucie siły, zbiorowe poczucie tożsamości sprawczej stanowiło oprócz uwiarygodnienia w środowisku robotniczym główny kapitał KOR-u. Bez niego nie byłoby późniejszych oszałamiających rezultatów – zbudowania drugiego obiegu czy przygotowania liderów protestów robotniczych w 1980 r.

Doświadczenie KOR-u i później Solidarności to doświadczenie olbrzymiego sukcesu. Ludzie KOR-u zrealizowali wszystkie cele, jakie przed sobą stawiali, i mieli istotny udział w osiągnięciu, które stanowiło granice ich marzeń: w obaleniu komunizmu i odzyskaniu niepodległości. Dlatego warto przyjrzeć się poszczególnym etapom tej drogi. Etap pierwszy to walka o uwolnienie uwięzionych uczestników strajków 1976 r. i najważniejszy rezultat, czyli samo zwycięstwo. Etap drugi, w którym wszystko się rozstrzygnęło, to przygotowanie do następnej strajkowej konfrontacji z władzą, w której zamiast niezorganizowanego tłumu wystąpią zorganizowani robotnicy, i sam strajk zakończony powstaniem niezależnego związku zawodowego. Etap trzeci: od karnawału Solidarności, przez stan wojenny, po rokowania okrągłego stołu to czas, w którym zadanie polegało na tym, żeby przetrwać. Bo okazało się że powstanie i utrzymanie masowego niezależnego związku zawodowego w sprzyjających okolicznościach wystarczy do spowodowania upadku komunizmu i odzyskania niepodległości.

Etap trzeci wykracza poza ramy tego tekstu. Ale będzie w nim mowa o wydawnictwach drugiego obiegu, czyli głównym narzędziu walki. A także o tym, co oprócz świetnego przywództwa Solidarności i Lecha Wałęsy – i oczywiście oprócz bezpośredniego wsparcia Jana Pawła II – zadecydowało o przetrwaniu. Czyli o obudzeniu osobistej odpowiedzialności ludzi Solidarności.

Główną uwagę skupię na etapie drugim. Był najważniejszy.

To będzie opowieść o piśmie „Robotnik” i trochę o Wolnych Związkach Zawodowych pracujących tym „Robotnikiem”. Całe środowisko  KOR-owskie wyrosło ze skutecznej akcji pomocy robotnikom w Ursusie i Radomiu. Gdy tylko zaczęły się strajki w 1980 r. wszyscy znowu włączyli się do skutecznego informowania o strajkach i do pomocy w zakładaniu Solidarności. Po amnestii w 1977 r. większość środowiska zajęła się imponującą pracą wydawniczą. Zaowocowało to zmianą nastawienia opinii publicznej, zmianą nastawienia inteligencji i jej udziałem w ruchu Solidarności. Praca „Robotnika” i jego współpracowników była częścią tego informacyjnego wysiłku. Co więcej, wiele typowo inteligenckich czasopism i książek poprzez kolportaż trafiało do środowiska robotniczego. Były więc częścią, uzupełnieniem pracy zespołu „Robotnika”. Dlatego skupienie uwagi na samym „Robotniku” jest trochę zabiegiem sztucznym. Ale warto to zrobić. Po pierwsze, dlatego, że to jednak była praca bardzo specyficzna: obce, dopiero tworzące się środowisko, własny, odwołujący się do konkretu język, własne, specyficzne problemy. Po drugie, dlatego, że skupienie uwagi na tym nowym dla opozycji środowisku pokazuje niezwykłe rezultaty osiągnięte w ciągu kilku zaledwie lat: wyłonieni pierwsi liderzy, wyraźnie zarysowany program, wkrótce masowy ruch. Oczywiście nie byłoby tych rezultatów, gdyby nie pielgrzymka Jana Pawła II i wybuch strajków po kolejnej podwyżce cen. Ale nie byłoby ich mimo pielgrzymki i strajków, gdyby nie praca grupy „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu.

Tony Judt, autor „Powojnia” – najpoważniejszej syntezy poświęconej powojennej Europie – podkreśla konieczność mówienia nie tylko o samej Solidarności, lecz także o procesie, którego była zwieńczeniem. Pisze o tym procesie kilkakrotnie. W swoim tekście nie wspomina o piśmie „Robotnik”, ale pisze o wykonywanych przez środowisko „Robotnika” działaniach. Gdy mówi o lekcji lat 1968 i 1970 („nigdy więcej nie damy się podzielić”) i o utworzeniu Komitetu Obrony Robotników, ma na myśli cały ruch KOR-owski. Ale już słowa o zasypaniu przepaści między robotnikami i inteligencją odnoszą się do „Robotnika”, bo bez niego pierwszy krok, jakim była akcja pomocy, nie miałby kontynuacji. O „Robotniku” mówi, podkreślając ogromną rolę Karty Praw Robotniczych, opowiadając o Wolnych Związkach Zawodowych (tu tylko w tym znaczeniu że WZZ-y „pracowały «Robotnikiem»”). Także „ogłoszenie się przez KOR strajkową agencją informacyjną w 1980 r. dotyczy «Robotnika»”. Medium „strajkowej agencji informacyjnej” nie był „Robotnik”, tylko zachodnia prasa, Wolna Europa i nasłuch radiowy, ale pomysł, kierownictwo i wykonanie to Jacek Kuroń i ekipa „Robotnika”. Podobnie jak Judt mówił podczas międzynarodowej konferencji w 25. rocznicę Solidarności Timothy Garton Ash: „Jeżeli spytacie, co było najważniejszą przyczyną powstania Solidarności 25 lat temu i tego, co nastąpiło w latach 80., to odpowiedź winna brzmieć: przede wszystkim sytuacja wewnętrzna w Polsce i w bloku sowieckim”. I dodaje: „Twierdzę – ilustrując moją tezę – że rozpowszechnianie początkowo jedynie dwunastu egzemplarzy nielegalnego, z zamazanym drukiem, pisma «Robotnik» przez młodego robotnika z Ursusa Zbigniewa Bujaka miało chyba większe znaczenie niż cała polityka średniej wielkości państwa zachodnioeuropejskiego”.

Inteligenci w PRL-u byli słabi, władza się ich nie bała, ale stworzyli środowisko, byli zdolni do uczenia się na doświadczeniach i do ciągłości wysiłku. Bez względu na wielkie ofiary, czyli przede wszystkim powtarzające się wieloletnie więzienie. Bunty robotnicze były silne i zwycięskie, władza się ich bała. Ale były spontaniczne i niezorganizowane. Były ofiary, także śmiertelne, ponoszone w czasie pacyfikacji buntów. Po żadnym buncie nie powstało, a dokładniej nie utrzymało się żadne robotnicze środowisko. Nawiązanie skutecznej współpracy robotników i inteligencji nasuwało się samo. Wspominałem o naturalnym odruchu „Nie damy się więcej pacyfikować osobno” pokolenia Marca 1968 r. Do nawiązania współpracy z robotnikami nawoływał inteligentów Jerzy Giedroyc, podobnie myślał prymas (latem 1977 r., po bojkocie juwenaliów i aresztowaniu młodego KOR-u docierały do nas sygnały z ważnych kręgów kościelnych: „podciągnijcie tabory”, chodziło o robotników). Ale nie było to zadanie łatwe. Środowiska były sobie obce, nie utrzymywały żadnych kontaktów, inteligencja nie miała pojęcia o warunkach życia ani poglądach robotników. Jak w XIX w. Wyjątkową okazję stworzyły wydarzenia 1976 r., a ściślej skuteczna akcja pomocy ofiarom represji. Nawiązanie bezpośrednich kontaktów okazało się nieoczekiwanie łatwe. Od pierwszej chwili myśleliśmy o dalszym ciągu. Gdzieś w tyle głowy mieliśmy związki zawodowe jako odległy, dalekosiężny cel. Wyraźnie pamiętam takie rozmowy z Antonim Macierewiczem i Piotrem Naimskim. Ale droga do nawiązania skutecznej współpracy była bardzo długa.

Ponad rok szukaliśmy właściwego pomysłu. Stary PPS-owski pomysł spotkań dyskusyjnych, czegoś na kształt Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, wyraźnie nie wychodził. Robotnicy się bali. Za mała korzyść, za duże ryzyko. Była wiosna 1977 r. Akcja pomocy w Ursusie dogasała. Osiągnęliśmy wszystko to, co było do osiągnięcia. Po Liście robotników Ursusa do Edwarda Gierka wyrzuceni wrócili do pracy, wprawdzie nie w Ursusie, ale w innych zakładach. Nowa działalność wyraźnie kulała. Jacek Kuroń w nagranym w 1980 r. wywiadzie mówił o tym tak: „Mam poczucie, że ludzie, którzy z początku zajmowali się Ursusem, to znaczy Czarna Jedynka, tak się zachłysnęli sukcesem, że ich działalność oklapła. Myślę, że to główny czynnik. Czarna Jedynka okazała się niezwykła, jeśli chodzi o rozpoczynanie działania, i potrzebowała dokonywać wciąż wielkich rzeczy. Natomiast do długiej, monotonnej pracy nie nadawała się zupełnie, męczyło ich to, nudziło i już myśleli o nowych historiach. Karykaturą tego typu działania jest Wojtuś Onyszkiewicz, który ma nowy, cudowny pomysł, często na pograniczu fantastyki, ale w momencie, kiedy go wymyśli i zacznie wokół niego biegać, to mu właściwie wystarcza i szuka czegoś nowego”[6]. Charakterystyka mojej osoby była bardzo słuszna, ale w tym wypadku naprawdę był potrzebny nowy pomysł. Pomysł zrobienia pisma. „Robotnik” pojawił się latem. Był rzeczywiście na skraju fantastyki. Jacek Kuroń w autobiografii mówi o tym tak: „Zamierzenia były ambitne. Ja sceptyczny. – Chcecie, żeby było na wysokim poziomie, chcecie, żeby było popularne, i chcecie, żeby było organizatorem. Według mnie musicie robić od razu trzy pisma – mówiłem im. – Wiem jednak, że jak są ludzie, którzy bardzo chcą zrobić rzecz niemożliwą, to ją zrobią”[7]. Pomysł pojawił się latem. W smutnych okolicznościach. Pamiętam, leżałem wtedy nieruchomo, z pękniętą miednicą, po wypadku samochodowym w czasie powrotu z krakowskich juwenaliów. Lato, cisza, przeraźliwy smutek sprawionego zawodu (ocalały członek młodego KOR-u, który nie potrafił skutecznie zastąpić aresztowanych kolegów). I rosnące, coraz głębsze przekonanie, że następnym krokiem  powinno być stworzenie pisma, które „samo” zorganizuje robotników, dokładnie tak jak nas wtedy uczyły do znudzenia szkolne czytanki o młodym Leninie. Potrzeba było dopiero tej ciszy. Siła tego zrodzonego z długich, samotnych dni, z lektur i rozmów „głębokiego przekonania” pozostała moim najważniejszym wkładem w opisywane działania. Pismo „Robotnik” stworzyli przekonani, wspaniali ludzie. Ja pozostałem ich skromnym, ale dzielnym i skutecznym, przynajmniej w ważnym czasie lipcowych strajków, współpracownikiem.

Merytoryczna opowieść o sukcesie „Robotnika” sprowadza się do kilku punktów. Po pierwsze sam pomysł wzięty z historii, od Lenina i Piłsudskiego. „Robotnik” to pismo organizator: kolportaż „Robotnika” tworzył późniejszą siatkę strajków i Solidarności. Zbiorowe czytanie „Robotnika” po pracy, połączone nierzadko z omawianiem problemów poruszonych w numerze, zastąpiło z powodzeniem wcześniejsze nieudane próby spotkań. Kolporterzy i ci, co czytali „Robotnika” na głos, to byli późniejsi przywódcy strajków i Solidarności. Czyli wszystko stało się dokładnie tak, jak powiedzieli Lenin i Piłsudski. Po drugie, to pismo miało znakomitą redakcję. To było bardzo sprawne organizacyjnie przedsięwzięcie. Co dwa tygodnie kolejny numer (20 stron maszynopisu), aktualny (to znaczy zdolny do reagowania na aktualne wydarzenia), dobrze zredagowany i bardzo dobry merytorycznie. „Robotnik” potrafił zachowywać wysoki poziom merytoryczny i jednocześnie operować prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem. Wymagało to niejednokrotnie przekładania trudnych, merytorycznych, napisanych przez wybitnych autorów artykułów na teksty proste i zrozumiałe. Pismo poruszało sprawy ogólne. Przywracało pamięć o Czerwcu 1976 r., Grudniu 1970 r., „praskiej wiośnie”, 17 września 1939 r. i zbrodni katyńskiej. Specjalny numer został poświęcony wyborowi Karol Wojtyły na papieża. Ale przede wszystkim pismo publikowało informacje otrzymywane dzięki kontaktom w zakładach pracy: o warunkach i prawie pracy, przyczynach trudności w zaopatrzeniu i ukrytych podwyżkach, o strajkach i próbach niezależnej działalności robotniczej. Wkrótce „Robotnik” stał się rzeczywistym programowym ośrodkiem rodzącego się środowiska. Po trzecie, „Robotnik” miał znakomitą technikę druku. Wymyślił ją Witek Łuczywo. Sitodruk był techniką używaną wówczas powszechnie w przemyśle i dlatego dostępną. Dzięki sitodrukowi można było w prosty sposób zadrukować dwustronnie kartkę papieru formatu A3. Dzięki zastosowaniu szpalt uzyskiwało się odpowiednik 20 stron maszynopisu wydrukowanego drobnym drukiem, niezwykle czytelnie i wyraźnie. Trudności techniczne, jakie występowały na początku głównie z farbą, która nie chciała szybko schnąć, pokonali pracownicy instytutu chemicznego, z którego niedawno wyrzucono Witka. „Robotnika” łatwo się kolportowało i łatwo drukowało za pomocą robionej ręcznym sposobem ramki. Drukować mogły dwie osoby, a gdy dokonano kolejnego ważnego wynalazku, podwieszając górną część ramki do lampy w suficie za pomocą zwykłej gumy do majtek, drukować mogła nawet jedna osoba. W ten sposób stworzony został system umożliwiający drukowanie dowolnych gazet czy książek w dowolnym miejscu w całej Polsce. Wystarczyło kilku odważnych. Od tego momentu żaden stan wojenny nie miał żadnych szans. To i jeszcze trzy ważne elementy: Karta Praw Robotniczych – wspólna platforma programowa dla grup robotniczych podejmujących niezależną działalność, Wolne Związki Zawodowe, przede wszystkim Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i zorganizowana praca informacyjna w czasie strajków 1980 r. spowodowało, że strajki skończyły się, tak jak się skończyły, i później wystarczyło tylko nie dać się zniszczyć.

Na mechanizm tego sukcesu składały się:

  • zrozumienie, co jest naszym najważniejszym zadaniem (przygotowanie przywódców robotniczych na następny strajk);
  • znalezienie właściwego pomysłu w długim wysiłku (zajęło to cały rok, jedną czwartą całego czasu);
  • właściwi ludzie, świetny zespół, który przejął odpowiedzialność za zadanie;
  • dobrze zorganizowany, systematyczny wysiłek, determinacja zespołu, zwłaszcza w pierwszym, najtrudniejszym okresie (w którym naprawdę daleko było od zrealizowania się wizji Lenina czy Piłsudskiego);
  • nastawienie zespołu na najwyższą jakość, uczenie się w trakcie i w rezultacie ogromny rozwój przedsięwzięcia:

◦       wzrost nakładu od 400 egzemplarzy pierwszego numeru po systematyczne 20 tys. w późniejszym czasie i 70 tys. w czasie strajków lipcowych, do tego coraz lepszy, coraz trafniejszy kolportaż;

◦       jakościowy rozwój druku od mało czytelnego powielacza spirytusowego do bardzo czytelnego sitodruku;

◦       zwiększenie zawartości numeru, osiągnięcie bardzo wysokiego poziomu merytorycznego przy zachowaniu prostego i zrozumiałego języka;

◦       rozwój organizacyjny całego ruchu wokół „Robotnika”;

◦       doprowadzenie do tego, że dla większości współpracowników „Robotnika” efektywna współpraca stała się „tania i łatwa”, a zarazem bardzo wymierna i satysfakcjonująca. Pisałem już o tanim i łatwym druku, Łatwy i satysfakcjonujący był też kolportaż; pismo było interesujące nawet dla inżynierów, dobrze nadawało się do zbiorowego czytania i omawiania.

JEŻELI MOŻESZ, TO ODPOWIADASZ. ODPOWIADASZ ZA WSZYSTKO, NA CO MASZ WPŁYW

Przed laty uczestniczyłem w wieloletnim ważnym przedsięwzięciu społecznym. Warszawscy licealiści sprowadzali na edukacyjne wycieczki wiejskie dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców. Akcja miała dużą skalę. Co roku kilka tysięcy wiejskich dzieci w zamian za kilkaset ton ziemniaków. Licealiści wciągnęli do nieodpłatnej współpracy warszawskie restauracje, muzea, centra zabaw i rozwiązali problem karmienia bezdomnych w okresie zimowym. Sami byli pilotami wycieczek. Zdumieni rodzice stwierdzili, że ich często tak nieodpowiedzialne dzieci w sprawie wycieczek nigdy nie zawodzą. Bo wiedzą, że od ich zachowania zależy sukces kolejnej wycieczki, a w konsekwencji nakarmienie bezdomnych. Jeżeli możesz, to odpowiadasz. Odpowiadasz za to, na co masz wpływ.

W wyniku porozumień sierpniowych powstał „Tygodnik Solidarność”, a wraz z nim możliwość drukowania w dużym nakładzie niedostępnych wcześniej dla czytelników materiałów historycznych. Młody redaktor działu historycznego Andrzej Friszke nie mógł zmarnować tej szansy. Jeżeli możesz…

Gdyby nie sukces akcji pomocy i pierwszego roku KOR-u nie byłoby aż tak wielkiego poczucia odpowiedzialności za kolejne niemożliwe do zrealizowania zadanie – przygotowanie przywódców robotniczych na następny wybuch.

Gdyby nie sukces studenckiej akcji w obronie rolnika Jana Kozłowskiego nie byłoby skutecznej akcji zbierania informacji o strajkach w Lublinie.

Zasada, że jeżeli możesz, to odpowiadasz, przypomina o ogromnej roli prób i udanych precedensów w wyniku tych prób. Bez prób, bez udanych precedensów nie będzie siły społecznego działania. Przypomina o tym doświadczenie KOR-owskiej pracy zespołowej i społecznego uczenia się. Na przykład uczenia się od pierwszych nieśmiałych i prymitywnych prób przepisywania na maszynach do pisania, po profesjonalny druk dużych nakładów na maszynach offsetowych i możliwość sprawnego drukowania na ramkach niemal wszędzie. Podobnie było w innych dziedzinach. Przywrócenie społecznej, obywatelskiej aktywności musi jak zawsze polegać najpierw na długim, upartym budowaniu „możesz”. A jak znajdzie się sposób, będzie i wola.

Doświadczenie KOR-u i Solidarności przypomina, jak ogromny potencjał tkwi w działaniach społecznych. Ci, którzy to doświadczenie przeżyli, wiedzą, że myślenie o prawdziwych zmianach w Polsce, a może także i w Europie, kierować należy przede wszystkim w stronę społeczeństwa, a nie w stronę władzy. Że tam jest „punkt przyłożenia siły”. Dlatego, że te zmiany są tam możliwe.

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Opisane w „Rodowodach niepokornych” pokolenie młodej Marii Skłodowskiej (przyszłej Marii Curie) weszło w dorosłe życie w czarnej godzinie po upadku powstania styczniowego, utracie nadziei na pozyskanie dla Polski tutejszych, czyli bezrolnych chłopów obdarowanych ziemią przez zaborców i energicznie edukowanych na dobrych Rosjan czy Niemców. W tej sytuacji nawet rysująca się w oddali szansa na wojnę ludów nie dawała żadnej nadziei.

Pokolenie „Robotnika” napotkało sytuację opisaną w raporcie Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” słowami „niemożliwa do utrzymania i do zmiany”, czyli sytuację nadchodzącej katastrofy gospodarczej i jednocześnie zablokowanych dróg naprawy.

Pokolenie „Liberté!”„Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” stoi przed koniecznością dokonania nowych, gruntownych zmian pozwalających Polsce, a zapewne także Europie, przetrwać nadchodzący kryzys o rozmiarach huraganu. Wyzwanie to dobrze opisali dawni redaktorzy „Robotnika” Henryk Wujec i Jan Lityński w „Gazecie Wyborczej”, w tekście z okazji rozpoczęcia polską prezydencję w Unii.

Mamy dobry, przechowany w tradycji, a więc w społecznej pamięci i w społecznych umiejętnościach, wzór reagowania na kryzys, na nadchodzące wyzwania. To edukacja, społeczny wysiłek edukacyjny. Wychowanie tysięcy podmiotowych Polaków, którzy podejmą wyzwanie. Tak zareagowaliśmy na rozbiory i utratę niepodległości. Tysiące wychowanków Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego i szkół Komisji Edukacji Narodowej wzięło udział w powstaniu, poszło do legionów Napoleona, budowało Księstwo Warszawskie i na starość, po klęsce powstania listopadowego, współtworzyło kulturalną podstawę przetrwania długich lat niewoli. Pokolenie młodej Marii Skłodowskiej, tysiące młodych chłopców i panien z dobrych domów, z podręcznikiem ukrytym pod szalem, poszło „w lud”. Byli tak samo zdecydowani prowadzić dzieło tworzenia „prawdziwych Polaków” jak władze szkolić „dobrych Niemców” czy „dobrych Rosjan”. Prostymi środkami i ogromnym osobistym wysiłkiem zbudowali działalność, której rozmiary wprowadziły w osłupienie prof. Normana Daviesa. Wychowankowie tej oświatowej rewolty nie zmarnowali szansy „wojny ludów”, wywalczyli niepodległość, wywalczyli granice odrodzonej Rzeczpospolitej, obronili ją przed radziecką inwazją i zbudowali podstawy niepodległego państwa. Społeczna edukacja czasami bardziej przypominała to, co dziś nazywa się edukacją pozaszkolną. Polegała na pracy i działalności w danym czasie i danym miejscu najważniejszej i jednocześnie była edukacją. Tak było ze spółkami zarobkowymi w zaborze pruskim w Poznańskiem w drugiej połowie XIX w. Profesor Bernhard, piszący na polecenie rządu niemieckiego o przyczynach polskiego sukcesu, nie miał co do tego żadnych wątpliwości: „To tysiące chłopów i ziemian rządnych, uświadomionych fachowo i zdeterminowanych”. Podobnie było w czasach „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych: drukowanie i kolportaż nielegalnego pisma, nielegalna działalność związkowa i jednocześnie dokładnie opisywana w tym tekście przemiana w podmiotowych obywateli.

Wychowankowie pokolenia „Liberté!”, „Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” działać będą w świecie wielkich wyzwań, zmian, które podważą wiele nienaruszalnych dotąd założeń. Będą działać w świecie, którego najważniejszym wyróżnikiem jest to, że każdy organizuje go sobie sam. Jedyną ich szansą będzie własna tożsamość sprawcza i wspólnota solidarności z innymi. Muszą nauczyć się wykorzystywać swoje niepowtarzalne zdolności i budować swój indywidualny wkład. Jednocześnie będą musieli zbudować wokół siebie świat, który pomoże bezradnym zamieniać się w zaradnych i włączać ich w proces społecznej wymiany. Słowem, będą musieli uparcie budować – ograniczający do minimum społeczne wykluczenie – świat możliwie równych szans. Tak jak od wielu lat robią to w nieporównanie trudniejszych warunkach wychowani na Solidarności jej prawdziwi kontynuatorzy, działacze społeczni z kraju rzeczywistej społecznej gospodarki rynkowej z Brazylii prezydenta Luli. Do takiego zadania nie przygotuje ich dzisiejsza szkoła wymyślona ponad trzysta lat temu dla zupełnie innego świata. Podobnie jak poprzednicy będą musieli zbudować nową szkołę sami. Jej wzór zapewne jest dziś dobrze znany, podobnie jak w czasach „Robotnika” znany był prosty wzór jego działalności. Być może jest to system edukacyjny Toyoty. System edukacji pozalekcyjnej. Edukacja oparta na działaniu, procesie i trenerach, czyli nauczycielach. Działanie to tutaj nie produkcja samochodów, jak w Toyocie, ale np. działania pozarządowe: sprawne, społecznie i inżyniersko  zaprojektowane przedsięwzięcia przejmujące od urzędników kolejne dziedziny życia społecznego. Jak w zamyśle Wielkiego Społeczeństwa Davida Camerona. Tyle że jednocześnie uczące ludzi – taki system praca (społeczna) za edukację. Wspomniana wcześniej wymiana edukacyjnych wycieczek dla wiejskich dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców też rozwinęła się w efektywne działanie edukacyjne. Proces to, jak mówią w McKinseyu, ustrukturyzowane podejście do rozwiązywania problemów, pozwalające rozłożyć każdy problem na części proste. Trenerzy, czyli nauczyciele, to młodzi i dorośli ochotnicy uczący tego, w czym są najlepsi na świecie. Każdy jest w czymś bardzo dobry, tylko rzadko o tym wie i jeszcze rzadziej to wykorzystuje. Kiedy Toyota z konieczności została największą na świecie instytucją edukacyjną, jej menedżerowie w zdecydowanej większości stali się jednocześnie nauczycielami. Bardzo dobrymi nauczycielami.

Taki system trzeba zbudować społecznie. Metodą osobistego wkładu. Jak w dziewiętnastowiecznych szkółkach niedzielnych, które odmieniły nasz świat. Jak u młodej Marii Skłodowskiej czy w czasach „Robotnika”. Bo tylko tak da się go zbudować, tylko wtedy będzie niezależny i tylko wtedy system wychowa ludzi solidarnych, którzy oddadzą innym to, co sami dostali. Jak to wszystko zrobić? Jest tylko jedna droga.

Jak zawsze przede wszystkim potrzeba nam głębokiego zrozumienia nadchodzących potrzeb, czyli pewności, mocnego, zbiorowego przekonania, że rzeczywiście, jak tyle razy wcześniej, potrzebni są nam obywatele, którzy poradzą sobie z nadchodzącymi wyzwaniami.

Później trzeba będzie poświęcić wiele wysiłku na znalezienie „możesz”, zbudowanie, poszukanie właściwych pomysłów, dających się zoperacjonalizować rozwiązań: tanich, łatwych, wymiernych i dających satysfakcję. Jak w „Robotniku”.

Jeżeli możesz, to odpowiadasz: tanie, łatwe, wymierne i przynoszące satysfakcją rozwiązania świadomie przyjętych wyzwań potrafią mieć moc huraganu. Jak ten huragan z przeszłości, które w beznadziejnej sytuacji Polski porozbiorowej pozwolił zbudować silną kulturę, która wygrała z zaborcami, czy ten, który zdeklasował Niemców w gospodarczej wojnie w zaborze pruskim, albo niebywały huragan oświatowy pokolenia młodej Marii Skłodowskiej, który zbudował nowoczesną Polskę. A może ten, którego sam miałem szczęście być uczestnikiem trzydzieści pięć lat temu.

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego. W zakończeniu wstępu do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Prawdziwie niepokornych nigdy nie było wielu. Mimo to okazywali się historycznie skuteczni. A niepokornym każdy z nich stawał się – mocą własnej decyzji – sam”.

To znowu słowa do każdego z nas.



[1]     Z. Brzeziński, Wybór: dominacja czy przywództwo, Kraków 2004, s. 176.

[2]     G. Weigel, Op. cit., s. 691.

[3]     „Wolność i Solidarność”, numer 2/2011, Gdańsk, s. 120

[4]     G. Weigel, Op. cit.,  s. 546

[5]     Od Solidarności do wolności: konferencja międzynarodowa Warszawa–Gdańsk 29–31 sierpnia 2005, pod red. N. Smolar, Gdańsk, s. 42.

[6] Niepokorni: rozmowy o Komitecie Obrony Robotników […], pod red. M. Okońskiego, Kraków 2008, s. 197.

[7] J. Kuroń, Taki upór, Warszawa 2011, s. 244.

Polski Chopin XXI-go wieku :)

Biletów nie ma. Email takiej treści dostałam w końcu grudnia 2009 roku od jednej z kasjerek Filharmonii Łódzkiej. Myśl: Zaraz, jak to NIE MA? Nie widziałam, jak to tłumaczyć. Okazuje się, że już w październiku możemy wiedzieć, co będziemy robić pewnego wiosennego wieczoru. Mimo tej i wielu innych trudności, dzięki uprzejmości kilku osób, udało się. Dosłownie na niecały tydzień przed, dowiedziałam się, że będę mogła zobaczyć geniusza na żywo. 

Wyszło na moment słońce. Po raz pierwszy od kilku dni. Przed filharmonią tłum. Tego wieczoru miały zostać zagrane dwa wielkie romantyczne dzieła – I Symfonia c-moll Johannesa Brahmsa i II Koncert f-moll Fryderyka Chopina. Ale skąd te tłumy? Nagle obrodziło w tylu zwolenników romantycznej muzyki? Nie do końca. Filharmonia, w ramach obchodów roku Chopinowskiego, kusi repertuarem, ale również wykonaniami. Od początku roku, scena gościła już Lang Langa i Ivo Pogorelića. Tym razem mieliśmy gościć naszą najmłodszą chlubę narodową muzyki klasycznej – Rafała Blechacza. 
 
Rafał Blechacz 
 

Krótko o nim samym. Gra na fortepianie od 5-go roku życia, pochodzi z Nakła nad Notecią (niecałe 30 km od Bydgoszczy). W ostatniej edycji Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina (potocznie nazywanym również Konkursem Chopinowskim) zdobył I nagrodę, a oprócz tego – nagrodę za najlepsze wykonanie Mazurków, Poloneza, Sonaty i Koncertu, do tego nagroda głównego sponsora (nagrodą od PKN Orlen był Fortepian firmy Steinway and Sons, najlepszej firmy produkującej fortepiany na świecie). Jednym słowem – zdobył wszystko, co było do zdobycia. Po 30 latach konkurs rozgromił Polak, bo drugiego miejsca nie przyznano. Fenomen! Geniusz! Rafał niedawno skończył 20 lat.

Ale wróćmy do koncertu. Niektórzy przyszli do filharmonii godzinę wcześniej, aby zająć dogodne miejsca. Ludzie siedzieli na schodach w takim ścisku, że ledwo dało się przejść. W końcu, ostatni koncert Rafała, mieliśmy okazję usłyszeć niedługo po konkursie, jakieś 4 lata temu. Na życzenie pianisty, w pierwszej części usłyszeliśmy wcześniej wspomnianą Symfonię c-moll w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Łódzkiej. Wykonanie i materiał naprawdę bardzo dobre i kojące ucho. Co nie zmienia faktu, że docelowo nie na to czekała widownia. Po przerwie wszedł na scenę. Kiedy zgasło światło widzów oczarowała magia.

Koncert f-moll jest utworem pięknym i romantycznym, w każdym znaczeniu tego słowa. Jednocześnie delikatny i tęskny, a z drugiej strony emanujący młodzieńczą radością i żywiołowością. Chopin, kiedy go napisał, był w najszczęśliwszym okresie swojego życia – były to ostatnie lata spędzone w Polsce. 

Jeśli spojrzeć na samego wykonawcę, nic się nie zmieniło – ciągle w garniturze, który na nim wisi, człowiek emanujący jednocześnie młodością, radością i profesjonalizmem. To bardzo trudna sztuka, połączyć wszystkie te cechy, szczególnie u młodego muzyka. W tym momencie ma wszystko: fortepian, o którym marzy każdy pianista, największe Filharmonie świata, które biją się o to, aby zagrał u nich koncert, umowę z największą i najlepszą firmą fonograficzną muzyki klasycznej. Jednak, gdy patrzy się na niego w ciemnej Sali, nie trzeba bardzo wytężać wyobraźni, aby zobaczyć go, gdy ćwiczy – w jeansach, w T-shircie i burzą włosów na głowie gra godzinami. Wyobraźnia może też podsunąć obraz siedzącego na podwyższeniu machającego nogami 5-cio latka (kto kiedykolwiek widział koncert Rafała na żywo i widział, co robi z nogami, kiedy gra, wie, o czym mówię). Jednocześnie ten młody chłopak potrafi zaczarować orkiestrę, fortepian i widzów, co nie zawsze się udaje, nawet dojrzałym muzykom. 

Fryderyk Chopin 
 
Jest wielu wirtuozów, którzy grają muzykę Chopina lepiej, gorzej, bliżej i dalej od oryginału. Jednak w tym przypadku wszyscy są zgodni. Rafał jest obecnie najlepszym, interpretatorem Chopina. Przemawia tutaj jego młodość, romantyczność jego postawy, zrozumienie muzyki i nie ukrywajmy, że również pochodzenie. Bycie Polakiem, charakter, który się z tym wiąże, życie tym krajem, jego sprawami, znajomość historii, to bardzo pomaga w interpretowaniu muzyki tak wybitnego romantyka jakim był Chopin. Kiedy Rafał gra, widać jak cały zatopiony jest w utworze, ba, wręcz sam jest muzyką. Jego brzmienie i delikatne podejście do fortepianu, a jednocześnie zabawa z widownią. Jest muzykiem, interpretatorem, który ma świat u stóp i jednocześnie młodym chłopakiem, którego można spotkać na korytarzu uczelni, czy na ulicy. Człowiek i geniusz w jednym, z czego to ten pierwszy jest filarem.

Po raz pierwszy spotkałam się z przypadkiem, kiedy jeden z najsławniejszych muzyków świata bisował tyle samo czasu, co koncertował. Koncert f-moll trwa około 35/40 minut. Gdyby koncert skończył się zgodnie z planem, o 21 łódzka filharmonia byłaby już pusta. W rzeczywistości, ostatni widzowie wyszli z filharmonii około 22: 30. Blechacz bisował 3 razy. Kiedy dostał kwiaty, ledwo było go zza nich widać. Po chwili wrócił z pośpiechem na scenę, zagrał, ukłonił się z uśmiechem i wyszedł. I tak trzy razy. Typowo studenckie zachowanie połączone ze skromnością: Nacieszcie się muzyką, którą gram, ja jestem na drugim planie. Kiedy grał Nokturn cis-moll, słychać było na sali westchnienie. Widziałam, że niektórym widzom zakręciła się łza w oku. Utwór i wykonawca poruszył umysły i dusze. Później, przez prawie godzinę, podpisywał płyty. Widać było po nim zmęczenie, ale nikomu nie odmówił. Patrzył pilnie piwnymi oczami, uśmiechał się, nastawiał uszu, dla kogo ma być dedykacja. Gdy spojrzałam na zegarek, było kilka minut po 22, a za mną stała jeszcze niemała kolejka. I On – geniusz, który zatrząsł światem muzycznym bardziej niż tornado i rzucił go sobie do stóp. On – chłopak z Nakła nad Wisłą, który ma zabójczy uśmiech i macha nogami.

Przywództwo charyzmatyczne księdza Jerzego Popiełuszki :)

Chciałbym spojrzeć na Popiełuszkę jako pewnego rodzaju buntownika i nonkonformistę, który z definicji prezentuje odmienne poglądy i nie boi się ich głosić.

Przy opisie charyzmy księdza Jerzego Popiełuszki trzeba zmierzyć się z legendą narosłą wokół tej postaci oraz wciąż gorącymi emocjami. Moim zamiarem jest przyjrzeć się z naukowym dystansem, nie przykładając z góry szablonu charyzmy, biografii Jerzego Popiełuszki.

Poruszając temat charyzmy w kontekście biografii księdza Popiełuszki, naturalne jest skupienie się na jego działalności duszpasterskiej. Jednak w systemie komunistycznym każdy przejaw działalności wymykający się spod kontroli władzy był interpretowany przez rządzących jako wrogi – często nawet wbrew intencjom pomysłodawcy – nabierając cech konfrontacji z systemem. Należy mieć także świadomość, że w przypadku opozycji solidarnościowej nieprzyjazna rzeczywistość PRL potęgowała wymiar protestów.

W ten sposób przypisuje się niezwykłe cechy określonej osobie tylko dlatego, że jest ona obecna w centrum wydarzeń, które wynoszą ją na piedestał. Wyrasta ponad przeciętność, choć sama jest przeciętna. „Z czasem ta zawyżona ocena roli osób wyeksponowanych przenoszona jest na ocenę ich osobowości – intelektu i motywacji. Z czasem to legenda kreuje człowieka”, jak twierdzi M. Karwat (M. Karwat, Charyzma i pseudocharyzma, [w:] T. Bodio (red.), Przywództwo polityczne, Studia Politologiczne, Warszawa, 2001r., vol 5). W przypadku kapelana Solidarności zaistniała wyjątkowa zbieżność pomiędzy osobistymi cechami a zapotrzebowaniem społecznym. Współzależność pomiędzy tymi sferami dała początek wielkiej zmianie w wymiarze politycznym, społecznym oraz duchowym.

Potrzeba definicji

Warto uczulić i przestrzec przed banalizacją pojęcia charyzmy. Otóż często przypisywane jest posiadanie tejże cechy osobom, które realnie jej nie posiadają, a w wyniku promocji swej osoby w wymiarze medialno-politycznym jedynie imitują posiadanie tej cechy. Okazuje się, że prawdziwym sprawdzianem dla osobowości charyzmatycznej jest zaistnienie w świadomości publicznej bez ogromnego nakładu pieniędzy, wsparcia środków masowego przekazu oraz bulwersujących i szokujących sytuacji. We wspominanej wcześniej publikacji M. Karwat dodaje: „Niekiedy mylimy tu skutek z przyczyną. (…) Zainteresowanie i sławę zawdzięcza tej sztucznej animacji, ale w rezultacie wywołanego wrażenia następuje odwrócenie relacji. Ten, kto sam siebie wylansował, prezentuje się tak, jak gdyby oczywistością było jego miejsce w centrum uwagi i na szczycie, jak gdyby błyszczał z natury”.

Pamiętajmy, że charyzma jest niejako zjawiskiem ubocznym w działalności przywódcy, tzn. nie jest celem samym w sobie, lecz narzędziem umożliwiającym realizację zamierzonych celów. Nie jest więc środkiem do promowania własnej osoby. Popularność lidera charyzmatycznego jest nieodłączną cechą postaci, ale jest również przez jej posiadacza ignorowana. Posiadanie tego wyjątkowego waloru osobistego obliguje go także do szerszego spojrzenia wykraczającego poza interes własnej osoby i grupy – na życie publiczne. Taki przywódca musi być swego rodzaju wizjonerem, próbującym przewidzieć skutki własnej działalności.

Pseudocharyzmatyka można rozpoznać po jego zachowaniu – choćby się bardzo starał, nie ukryje własnego egoizmu. Parafrazując słowa Jezusa można powiedzieć, że przywódcę charyzmatycznego rozpoznać można po owocach. Otóż taka postać ma poczucie misji do spełnienia. Nie wystarczy zatem używać haseł, które mają być odpowiedzią na społeczne zapotrzebowania, ale za słowami muszą iść działania, stanowiące ucieleśnienie głównego przesłania charyzmatyka oraz dowód na jego siłę.

Znamienne jest to, że wyjątkowymi walorami charakteryzują się jednostki często albo niewykształcone, albo ubogie, jednak w nadzwyczajnych sytuacjach potrafiące z ogromną determinacją porwać tłumy. Skąd bierze się ta wewnętrzna siła, która włada sercami i umysłami ludzi i nakłania do działania, które może wydawać się w określonych sytuacjach niemożliwe?

Osobiste zalety oraz niekwestionowane zasługi to oczywiście za mało, by móc zostać charyzmatykiem. Wyjątkowe umiejętności nawiązywania kontaktu z różnymi ludźmi oraz skupianie wokół siebie zwolenników stanowią sprzyjające okoliczności do zaistnienia tejże cechy. Tę pozycję zyskuje się w wyniku własnej działalności, często też opatrzonej ogromnymi wyrzeczeniami i równie ogromnym wysiłkiem. Tym samym warto zauważyć, iż awansowanie określonej jednostki do uprzywilejowanej pozycji w grupie jest zabiegiem sztucznym i może być przyczynkiem do budowy czyjegoś prestiżu pozytywnego wizerunku, jednak nie do pojawienia się charyzmy. To nie jest właściwość, którą można komuś nadać z góry lub też ofiarować.

Z całą pewnością charyzma jako zjawisko istniejące w przestrzeni społecznej nie trwa bez końca, a co za tym idzie, jest pewną właściwością fazową. Może ujawnić się w określonej osobie przez pewien czas, ale potem bezpowrotnie zniknąć. Innym przejawem obecności charyzmy może być uaktywnianie się jej na tle szczególnych i wyjątkowych okoliczności. Jest ona niejako odpowiedzią na czynniki zewnętrzne, które ją wydobywają z wnętrza osobowości. Można powiedzieć, że charyzma jest dziełem rzeczywistości, w której żyje przywódca: im jest trudniejsza i mniej przychylna, tym bardziej – jakby na przekór – ta cecha staje się silniejsza. Biografia Jerzego Popiełuszki stanowi ilustrację oraz potwierdzenie dla tej tezy.

Jak hartowała się stal

Tak było nie tylko w okresie duszpasterstwa w czasie solidarnościowego zrywu, który przypada na dojrzałe lata życia Popiełuszki. Ale niezłomność charakteru ujawniła się również we wcześniejszych momentach jego życia, zarówno w dzieciństwie, jak i podczas edukacji w szkole oraz formacji duchowej w seminarium, a szczególnie podczas dwuletniej – przymusowej – służby wojskowej.

Można powiedzieć, że hartowały go i kształtowały przeciwności oraz codzienne trudy. Jak opowiada mama księdza, Marianna Popiełuszko: „Przez całe lata, od pierwszej klasy podstawówki aż do ostatniej liceum. Nieważne, jaka była pora roku, deszcz czy mróz. Codziennie wstawał o 5.00, ubierał się, jadł śniadanie i następnie przedzierał się polnymi i leśnymi drogami, by na 7.00 zdążyć do kościoła” (M. Kindziuk, Świadek prawdy. Życie i śmierć Jerzego Popiełuszki, Częstochowa 2004). Upór oraz pobożność była charakterystyczna dla tego młodego chłopca, ale zadziwiające jest to, że nie odznaczał się niczym szczególnym od rówieśników. Ksiądz Wiśniewski – kolega z dzieciństwa – jak wspomina: „Ma przed oczami zwyczajnego chłopaka, który żył jak jego koledzy z grupy ministranckiej” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Gniew, szykany czy też nawet groźby ze strony nauczycieli, jak i przedstawicieli władzy, były znane młodemu Popiełuszce już od młodych lat: „Kiedyś wezwano do szkoły Mariannę Popiełuszko, żeby zwrócić uwagę, że Alek zbyt często przesiaduje w kościele i się modli. On rzeczywiście chodził codziennie po szkole na różaniec. Nauczycielka zagroziła, że może mieć obniżony stopień ze sprawowania” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Można z całą pewnością stwierdzić, że przeciwności życia hartowały niezłomność i opór tego spokojnego młodzieńca. Warto odnotować opinię przyjaciół, kolegów, nauczycieli, dotyczącą młodych lat Popiełuszki:

„(…) W szkole niczym specjalnym się nie wyróżniał. Był bardzo zwyczajny. Drobny, niepozorny, chłopak jak setki innych. Do tego spokojny, raczej małomówny. Nie narzucał swojego zdania, chociaż chętnie podtrzymywał dyskusję. (…) żyło się obok niego, czasem rozmawiało, ale jak ze zwykłym kolegą. I taki był, zwyczajny, wesoły, normalny(…) Alek nie był prymusem. Uczył się raczej przeciętnie” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Podobne opinie wyrażane były przez kolegów i przełożonych w okresie seminarium: „(…) trudno coś konkretnego powiedzieć. Był zwyczajnym, normalnym klerykiem. (…) koledzy Jerzego Popiełuszki nie pamiętają szczególnych wydarzeń z nim związanych, jakichś niezwykłych spotkań, specjalnych rysów osobowości czy charakteru. W ich pamięci był jednym z wielu. Do głowy im nie przyszło, że to właśnie on tak mocnymi literami zapisze się w historii Kościoła” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Jednak już w zupełnie odmiennych warunkach społeczno-politycznych nastąpiła zmiana postrzegania jego osoby. W takich chwilach ujawniała się siła charakteru, niezłomność i przywiązanie do własnych wartości wyniesionych z domu rodzinnego. Charyzma w przypadku Popiełuszki była cechą niewidoczną w normalnych warunkach, jednak uaktywniała się warunkach zagrożenia – kiedy okoliczności zewnętrzne zmuszały do konsekwentnego i zdeterminowanego protestu, ale także do werbalizowania i urzeczywistniania swoich przekonań, wizji, posłannictwa.

Charyzma budzi się w wyjątkowych okolicznościach, często w sytuacjach, w których osobowość przywódcy konfrontowana jest z rzeczywistością. Jest to próba charakteru, konflikt, na którego tle kształtuje się osobowość lidera.

„Jurek nigdy nie ustąpił. Nie znosił obłudy i zakłamania. (…) On był naszym przywódcą duchowym. Tak go traktowaliśmy. (…) Miał swoje zdanie i potrafił je obronić. Nadawał się na lidera, miał nienarzucającą się, ale silną osobowość” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Staje się on niejako oparciem, podporą, ale też przywódcą, który wyznacza kierunek i skupia na sobie uwagę, wskazuje cel i jednocześnie staje się potwierdzeniem wartości: „(…) Wątły, drobny i wrażliwy alumn. (…) Nikt też nie przypuszczał, że wykaże tak wiele odwagi i stanowczości. Nawet koledzy mówią, że to dzięki niemu przetrwali najgorsze” (M. Kindziuk, Świadek prawdy.).

Otóż im silniejszy był przymus ze strony przedstawicieli władzy, tym bardziej wzmagał się opór przeciw niesprawiedliwym i krzywdzącym nakazom. Można powiedzieć, że ta charyzma „drzemie” w człowieku i ujawnia się dopiero w momencie protestu. Na ogół przywódca charyzmatyczny jest osobą spokojną, szarą, codzienną, neutralną, a także słabą, jedną z wielu w tłumie. Fizycznie także niczym się nie wyróżnia, co więcej – następuje pewien kontrast pomiędzy siłą duchową a stanem fizycznym, który nie jest odbiciem siły wewnętrznej i duchowej. To co stanowi o potędze charyzmy, to niezwykła moc słów i magnes osobowościowy, który skupia wokół siebie wielu ludzi.

Rodowód

W przypadku przywódców charyzmatycznych istotne są nie tylko przeciwności losu oraz trudna i nieprzyjazna rzeczywistość, ale także ich rodowód. Okazuje się, że zazwyczaj tacy liderzy (Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty, Dalajlama XIV, Mahatma Gandhi czy nawet największy nonkonformista żydowski w historii – Jezus) pochodzą z niezamożnych rodzin. Nie należą oni do środowisk, gdzie na co dzień znane są wszelkie dobra i wygody świata; w większym stopniu odczuwają oni niesprawiedliwość i troski codziennego życia. W takich też warunkach wychowywał się młody Jurek: „Popiełuszkowie żyli bardzo skromnie. Utrzymanie dużej rodziny z gospodarstwa nie było łatwe. Z kilkunastu hektarów ziemi tylko osiem słabej gleby – V i VI klasy – nadawało się pod uprawę. Siali żyto, sadzili ziemniaki, hodowali krowy. Gdy dzieci podrosły i mogły pracować w polu, uprawiali także truskawki i tytoń, których pielęgnacja wymaga wielu rąk do pracy” (E. Kaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy Popiełuszko, wyd. uzup., Warszawa 2008).

Poprzez swe pochodzenie, a także znajomość trudów życia oraz pracy fizycznej, Popiełuszko łatwo zyskiwał popularność i sympatię w oczach robotników. Pomagało to także w nawiązywaniu kontaktów, dzięki czemu ten niezwykły ksiądz zyskiwał obraz bliskiego, niemal swojego człowieka. „Nie obnosił się ze swoim kapłaństwem. Robił takie wrażenie, jakby był jednym z nas. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, był bez sutanny i nawet chyba bez koloratki, przez myśl mi nie przeszło, że to jest ksiądz” (E. Kaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy.) – opowiada jeden z hutników. Ten charakterystyczny epitet, jeden z nas, jest właśnie symptomem charyzmy. Ale podobieństwo związane z pochodzeniem, sposobem zachowania i wyglądem uzupełnione było \ poczuciem wyjątkowości kapłana. Jak opisuje relacje pomiędzy księdzem a robotnikami z Huty Warszawa Seweryn Jaworski: „Mieli ze sobą bliski kontakt (…) Z jednej strony prowadzili bezpośredni dialog, z drugiej widać było, że w naturalny sposób uznają go za swojego mistrza” (E. Kaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy.).

Dodatkowo pozycję kapelana wśród strajkujących robotników uzasadniał fakt, że Popiełuszko przejął inicjatywę i wziął na siebie cały ciężar przedsięwzięcia. Uwidoczniło się to m.in. podczas mszy odprawianej w hucie, a szczególnie w kazaniu, w którym mówił o słuszności strajku, wyjaśniał konieczność walki o prawa pracowników oraz tłumaczył zasady solidarności społecznej (G. Sikorska, Prawda warta życia. Ks. Jerzy Popiełuszko, Londyn 1985).

Wyjątkowość sytuacji

Popiełuszko objął duchowe przywództwo nad różnymi środowiskami. Dzieliło ich wiele: zawód, pochodzenie, wykształcenie, a także miejsce zamieszkania. Jednak, pomimo różnic, charyzma Popiełuszki scalała te odrębne grupy, które powoli zaczęły tworzyć wspólnotę. Środowiska zawodowe, których był kapelanem, zaczęły zyskiwać własną świadomość i autonomię. Naturalną konsekwencją było pojawienie się i artykułowanie postulatów pracowniczych. Dużą rolę, jako siła wspierająca morale pracowników, odgrywał Kościół.

Równolegle do tych procesów następował spadek zaufania do instytucji państwowych, które w powszechnym odczuciu nie potrafiły sprostać oczekiwaniom społecznym. W takiej oto sytuacji kryzysu gospodarczego, ale też i społecznego, zrodziło się zapotrzebowanie na pewien wzór przywódcy, który jednocześnie stałby się wyrazicielem oraz rzecznikiem nadziei społecznych oraz dawałby wsparcie duchowe. Takie znaczenie moralne – obok polskiego papieża – zyskiwał Jerzy Popiełuszko. Jak wspomina Wanda Oryga: „(…) Czuło się, że ktoś przemawia w naszym imieniu. To samo czułam, zgadzałam się z tym, co mówi ks. Jerzy. To było bardzo głębokie. Ktoś za nas to wszystko powiedział” (E. Kaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy.).

Pojawianiu się postaci charyzmatycznych towarzyszą więc sytuacje rozległego kryzysu czy to politycznego, czy gospodarczego. „Okoliczności takie powstają, gdy jako kluczowe wyzwanie epoki pojawia się problem fundamentu ładu społecznego; problem adekwatności struktur i norm do potrzeb społecznych; problem adekwatności tradycji do współczesności; problem relacji między sferą wartości a tą wersją porządku społecznego, który praktycznie jest realizowany” (M. Karwat, Charzyma.).

Charyzmatyk to także osoba z natury buntownicza, która sprzeciwia się wyznaczonym normom. „Lubił mieć swoje zdanie i poczucie odrębności. Nie należał też do pokornych i uniżonych” (M. Kindziuk, Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Prawdziwa historia męczennika, Warszawa 2009) – wspominał ksiądz Kalisiak. Jerzy Popiełuszko był nonkonformistą, który ustawicznie przekraczał wyznaczone granice.

Była to na tyle niespotykana oraz wyjątkowa działalność, że zaowocowała wieloma naśladowcami w całym kraju, którzy podążali za swym liderem. Objawiało się to w nawróceniach religijnych oraz w angażowaniu w budowę wspólnych projektów. Przykładem tego są msze za Ojczyznę w żoliborskim kościele św. Stanisława Kostki, w których – według listy sporządzonej przez Petera Rainę – uczestniczyło 47 aktorów i 4 śpiewaków (E. Kaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy.).

Walory charyzmatyka oraz do pewnego stopnia niekonwencjonalne działania księdza Popiełuszki wywoływały wśród zgromadzonych uczucia fascynacji, dostarczały nadziei i podziwu, jednak wśród reprezentantów systemu komunistycznego wzbudzały zakłopotanie i rosnące niezadowolenie.

Część II tekstu w następnym internetowym numerze „Liberté!”

Zrozumieć Michaela Haneke :)

W zamierzeniu moje filmy polemizują z amerykańskim kinem „pod ostrzałem” i ich ubezwłasnowolnianiem widza. Odwołują się do kina zadającego słuszne pytania zamiast kina fałszywych (bo tworzonych zbyt szybko) odpowiedzi, przypominają o istnieniu przemocy, prowokują i nakłaniają do dyskusji zamiast do bezrefleksyjnej konsumpcji i konformizmu – pisał w „Filmie jako katharsis” Michael Haneke (1). Bez wątpienia Austriak należy do najbardziej oryginalnych, intrygujących i także kontrowersyjnych filmowych twórców na Starym Kontynencie. Krytycy często określają go mianem prowokatora, podkreślając, iż Haneke, jak żaden inny współczesny filmowiec, zanurzając się w społecznym, politycznym, kulturowym kontekście, potrafi dotknąć sedna poruszanych problemów w sposób dosadny i bez znieczulenia. Obok kina Austriaka nie można przejść obojętnie, jego filmy zmuszają do refleksji i poważnych rozważań. Niemniej fabuły Michaela Haneke do najprostszych i łatwo przyswajalnych nie należą. Sam reżyser to człowiek szalenie wykształcony, obeznany z filozofią, psychologią, doskonale znający historię i prawidła rządzące sztukami wizualnymi, w tym głównie teatrem i kinem. Wiedzę tę Haneke wyniósł z okresu studiów na Uniwersytecie Wiedeńskim, szybko także postanowił korzystać z niej w praktyce.

W listopadzie na ekranach polskich kin pojawia się najnowsza produkcja austriackiego twórcy, nagrodzona w tym roku Złotą Palmą w Cannes „Biała wstążka”, stanowiąca z jednej strony esencję stylu Michaela Haneke, z drugiej – zupełnie nową jakość. Nim jednak przejdziemy do najnowszego filmu Austriaka, na łamach „Liberte!” przybliżymy nieco postać tego reżysera, bazując na jego najważniejszych tytułach, odsłonimy tajniki jego kina, omówimy charakterystyczne cechy jego stylu w taki sposób, by twórczość Michaela Haneke nie miała przed czytelnikami „Liberte!” żadnych tajemnic.

Urodzony w 1942 roku reżyser swoją przygodę z filmem rozpoczął dość późno, bo tak naprawdę pierwsza jego stricte filmowa produkcja, „Siódmy kontynent”, powstała około 1989 roku. Wcześniej, mniej więcej od połowy lat 70., Haneke tworzył różnego rodzaju produkcje dla telewizji, jak wówczas wielu młodych reżyserów w Austrii, ale przede wszystkim, zanim pochłonęło go kino, był człowiekiem teatru, wyreżyserował kilkadziesiąt przedstawień dla scen berlińskich, monachijskich i wiedeńskich. Niemniej chyba żadna sztuka teatralna nie mogła dokładnie przekazać tego, co Haneke miał do powiedzenia o świecie, który bacznie obserwował i zjawiskach zaprzątających jego uwagę, stąd też zapewne pod koniec dekady lat 80. ostatecznie zwrócił się w stronę kina.

Znawca niemieckojęzycznego kina Mattias Frey twórczość Austriaka podzielił na dwa okresy (1). Pierwszy, jego zdaniem, zamyka się w czasowych ramach lat 1988-1997. Wówczas Michael Haneke szczególnie interesował się austriackim społeczeństwem, pracując przede wszystkim w swoim rodzinnym kraju, krytykując oraz piętnując niepokojące zjawiska. Do tego okresu ze względu na tematykę dorzucić można jeszcze „Pianistkę” z roku 2001. Drugi etap w twórczości austriackiego reżysera wyznaczają natomiast filmy ostatnie, współfinansowane przez podmioty francuskie, w tych fabułach pojawiają się głównie cenieni aktorzy znad Sekwany, a dotykają one bardziej ogólnoludzkich problemów. W świadomości polskiego widza Michael Haneke zaczął pojawiać się po „Funny Games”, choć de facto dopiero „Pianistka” przysporzyła Austriakowi międzynarodowego rozgłosu i zachęciła do bliższego zapoznania się z jego kinematografią.

„Benny’s Video” (1992) i „Funny Games” (1997)

W latach 1989-1994 Michael Haneke stworzył trzy filmy, które określił mianem Vergletscherungs-Trilogie (Trylogią Lodowcową). W jej skład wchodzą „Siódmy kontynent”, „Benny’s Video” i „71 fragmentów”. Pierwsza część owej trylogii z pozoru może się wydawać dziwacznym eksperymentem, choć dla zrozumienia całej produkcji wystarczy „jedynie” zapoznać się z socjologicznymi teoriami Marca Augé. Ostatnia fabuła cyklu, „71 fragmentów”, stanowi zaś kontynuację problematyki z drugiego filmu trylogii, a „Benny’s Video” jest jedną z ważniejszych produkcji, jeśli chodzi o percepcję kina Austriaka.

W „Benny’s Video” Haneke przedstawia chłopaka z bogatego domu, stroniącego od kontaktów ze światem zewnętrznym. Nastolatek nie czuje potrzeby komunikacji z otoczeniem, gdyż wydaje mu się, że skutecznie wyręcza go w tym sprzęt audiowizualny, w który bogato wyposażone jest pomieszczenie, gdzie Benny egzystuje na co dzień. Podczas jednej z wizyt w wypożyczalni chłopak spotyka dziewczynę, zaprasza ją do siebie i strzela do niej, ponieważ w głowie ciągle siedział mu obraz zarzynanego zwierzęcia, który widział w telewizji („morderstwo dla zabawy, żeby zobaczyć, jak to jest”). Chłopak nie będzie miał żadnych wyrzutów sumienia, w dodatku cynicznie namówi własnych rodziców do sprawnego zatuszowania zabójstwa.

Wspominany już w tym tekście Mattias Frey poświęcił cały artykuł „Benny’s Video” (2), analizując film pod kątem narcystycznych skłonności głównego bohatera, negatywnych skutków kapitalistycznej rzeczywistości (rodzice nie mieli czasu zajmować się synem, ale mogli kupować mu audiowizualne gadżety), zdradzieckiej roli mediów we współczesnym świecie. Szczególnie ta ostatnia kwestia zasługuje na szczególną uwagę w kontekście twórczości Michaela Haneke.

Przy okazji premiery „Funny Games” reżyser przestrzegał przed fałszywym obrazem świata, jaki prezentują media, obwiniał je za kreowanie, a nie opisywanie rzeczywistości, tworzenie uproszczeń, generalizowanie i relatywizowanie. Szczególnie niebezpieczne wydawało mu się to przy okazji kwestii związanych z przemocą, która dzięki telewizji stała się tematem o walorach rozrywkowych, po prostu spowszedniała. Filmy Austriaka poświęcone przemocy mają z premedytacją antyhollywoodzki charakter, bo to właśnie amerykańskie produkcje w dużej mierze propagują beztroski, sensacyjny, lekki obraz aktów przemocy. Haneke chciał, aby „Funny Games” stało w opozycji do takich fabuł jak „Urodzeni Mordercy” Oliviera Stone’a, które, zdaniem europejskiego twórcy, przedstawiały przemoc w pozytywnym świetle. Próbuję przedstawić przemoc tym, czym naprawdę jest: bólem, krzywdą wyrządzoną innym – mówił reżyser (1). Austriak, w przeciwieństwie do twórców kina amerykańskiego, to widza obarcza koniecznością obserwacji aktu przemocy i wyciągania wniosków, on sam natomiast przedstawia wszystko w sposób jak najbardziej zdystansowany i surowy (nawiązuje w ten sposób do prekursora takiego stylu narracji Roberta Bressona). Haneke liczy na inteligencję widza, oglądającego jego filmy.

Fabuła „Funny Games” krąży wokół pojawienia się w weekendowej posiadłości bogatych mieszczuchów dwójki gości – młodych, dość niewinnie wyglądających chłopaków, którzy okazują się agresorami wobec trzyosobowej rodziny. Ich przemoc wymierzona w gospodarzy nie będzie miała specjalnie efektownego charakteru, zdominuje ją dyskurs dwojga oprawców z ich ofiarami, jak i ze sobą nawzajem. Cierpienie w „Funny Games” wyraża się w reakcjach, gestach czy mimice poszczególnych uczestników zdarzeń, a nie w konkretnych, pełnych dramaturgii scenach, bo takiej w tym filmie po prostu nie ma. Haneke wraz z rozwojem wydarzeń niweluje do zera możliwość szczęśliwego czy też sprawiedliwego zakończenia, ofiary wobec swoich katów są totalnie bezradne, zaś mordercy to osoby spokojne, zrównoważone i bezwzględne, dla nich akt zbrodni stanowi dobrą i naturalną rozrywkę. W ten sposób dwoje bohaterów „Funny Games” postrzega
ć należy jako osoby – medialne twory, którym relatywizacja przemocy w środkach masowego przekazu odebrała całkowicie zdolność do rozróżnia tego, co jest dobre, a co złe. Haneke życzyłby sobie, aby jego parodia formuły thrillera (bo za takową „Funny Games” uważa) prowokowała widza, wzbudzała w nim niepokój, zmuszała do reakcji. W 2007 roku reżyser zgodził się nawet zrobić anglojęzyczny remake starego filmu, uważając, iż jest to jedyny sposób, aby trafić z przekazem „Funny Games” do zdecydowanie szerszej niż dotychczasowa publiczności, bo przesłanie filmu z upływem czasu w ogóle nie straciło na aktualności (3).

„Kod nieznany” (2000)

Zanim Alejandro González Inárritu w „Babel” zabrał się za tematykę komunikacji międzyludzkiej, diagnozując najistotniejsze choroby ludzkości z tym związane, ktoś dużo wcześniej, sensowniej i bardziej intrygująco wypowiedział się w tej kwestii. Tą osobą był Michael Haneke. „Kod nieznany” to pierwsza fabuła stworzona przez reżysera poza Austrią. Podjęcie współpracy z francuskimi filmowcami Haneke tłumaczył brakiem dostatecznych możliwości finansowych, związanych z produkcją filmową w jego rodzinnym kraju. Uważał, że aby rozwijać własne kino, musiał wziąć pod uwagę inne opcje, bo rodzimy rynek na pewnym etapie zaczął go po prostu ograniczać. Zresztą tematyka fabuł Haneke miała się trochę „umiędzynarodowić”, zatem naturalna wydawała się konieczność zmiany otoczenia.

„Kod nieznany” nie jest typową fabułą. Film tworzy kilkanaście scen, w których, co prawda, losy bohaterów od czasu do czasu splatają się ze sobą, ale wszystkie sytuacje sprawiają wrażenie, jakby pojawiały się w raczej przypadkowej kolejności. Niemniej nie ma to żadnego znaczenia. Haneke w sugestywny sposób ilustruje tymi scenami porażki komunikacji między ludźmi na każdym możliwym szczeblu: interpersonalnym, rodzinnym, społecznym, politycznym. Reżyser poddaje też w wątpliwość przekonanie, że każdy obraz niesie ze sobą jakieś znaczenie (zgodnie z powiedzeniem, że pozory bardzo mogą mylić), pytając: czy aby na pewno zawsze w prawidłowy sposób odczytuje rzeczywistość? Haneke szuka sensu procesów komunikacyjnych, wszelkich szumów, które je utrudniają, ludzkich zachowań, zniekształcających przekaz i w dodatku z powodzeniem ilustruje to w niezwykle szerokim spektrum. Dlaczego reżyser w ogóle zainteresował się takim problemem? Nowe technologie, którymi posługują się zarówno media, jak i świat polityki, wywołują wielkie zniszczenia swoim niepohamowanym wzrostem i szybkością rozprzestrzeniania się. Media przyczyniają się do tworzenia dość niepokojącej iluzji, że w danej chwili jesteśmy informowani o wszystkim, co się właśnie dzieje, każda informacja ma status nagłej. Żyjemy w otoczeniu pozwalającym nam myśleć, że dowiadujemy się o wszystkim szybciej, kiedy tak naprawdę nie wiemy nic. To rodzi straszne konflikty wewnętrzne, one powodują złość, która znowu przemienia się w agresję, a ta prowadzi do aktów przemocy – tłumaczył Haneke (4).

„Pianistka” (2001)

Można zażartować, że świetnym przykładem komunikacyjnego błędu jest angielskie tłumaczenie filmu „Pianistka”. Niemiecki tytuł powieści Elfriede Jelinek to „Die Klavierspielerin”, angielskie „The Piano Player”, ma wskazywać na nieco niższą hierarchię osoby tak nazywanej, Klavierspielerin nie znaczy bowiem to samo co pianisitin, którym raczej wypadałoby określać jednostkę żyjącą z gry na instrumencie, realnie uzdolnioną, będącą kimś więcej niż zwykłym rzemieślnikiem. Haneke zmienił tytuł filmu w stosunku do książki, by, jak sam to ujmował, traktować bohaterkę z większym szacunkiem.

„Pianistka” w kinematografii austriackiego reżysera stanowi jednak przypadek pełen paradoksów. To właśnie filmowi z 2001 roku Haneke zawdzięcza swoją obecną popularność. Nagroda Złotej Palmy w Cannes przysporzyła mu nie lada sławy i prestiżu. Pomogła także autorce książkowego oryginału. Głośna ekranizacja jej powieści pozwoliła Elfriede Jelinek zaistnieć ze swoją fascynującą literaturą poza Austrią, choć tak naprawdę kulminacyjny punkt jej kariery miał dopiero nadejść (w 2004 roku została wyróżnioną Literacką Nagrodą Nobla). Niemniej jednak w porównaniu do książkowego oryginału „Pianistka” w interpretacji Haneke wypada dość słabo. Reżyser wyeksponował wątek miłosny i postać młodego mężczyzny z nim związany, kiedy w powieści gra on tak naprawdę drugorzędne znaczenie. Związek Eriki z jej uczniem został u Austriaka zdecydowanie mocniej zintegrowany z destrukcyjnymi relacjami pomiędzy matką i córką, które w powieści stanowią kluczowy wątek dla całej historii. Elfriede Jelinek zafundowała swojemu czytelnikowi przede wszystkim skomplikowane, wysublimowane i cyniczne studium kobiety, pragnącej za wszelką cenę wyemancypować się w konserwatywnym społeczeństwie jako człowiek i jako artystka, która poniosła jednak na tym polu ogromną porażkę, w wyniku czego stała się rozchwianą psychicznie neurotyczką. Haneke zaś punkt ciężkości postawił na winowajcę sytuacji głównej bohaterki „Pianistki” – konserwatywną, niemalże represjonującą jednostkę obyczajowość austriackiego społeczeństwa i rodzinę jako jego podstawową komórkę, generującą wszystkie możliwe konflikty międzyludzkie. Dla zaszokowania widzów i zainteresowania ich problemem postanowił nie unikać obsceniczności, ukazując z odpowiednią dosadnością sadomasochistyczne skłonności Eriki. Haneke sam podkreślał, iż starał się znaleźć złoty środek na pokazanie tak odważnych scen, by nie ocierać się o pornografię. Zważywszy na to, że „Pianistka” często bywa postrzega i oceniania przez pryzmat swojej obsceniczności, ciężko powiedzieć, czy reżyserowi się to udało. Natomiast na pewno Austriak nie do końca zrozumiał postrzeganie kobiecej seksualności przez Jelinek, które akurat w przypadku tej pisarki bardzo mocno naznaczone jest osobistym kontekstem. Dlatego łatwiejsze mogło być ukazywanie jej przez pryzmat relacji między nauczycielką a jej uczniem (bohaterem całkiem pozytywnym w filmie, w książce zaś wprost przeciwnie) czy też sadomasochistycznych czynności. Bez znajomości książkowego oryginału „Pianistka” może się wydawać naprawdę mocnym, wnikliwym filmem o ogromnych walorach artystycznych (w dużej mierze dzięki znakomitej kreacji aktorskiej Isabelle Huppert), ale w konfrontacji z powieścią ponosi, może nie do końca jednoznaczną i bezdyskusyjną, ale jednak porażkę.

Wydaje się, że zachwyt nad „Pianistką” nie do końca podyktowany był artystycznymi przesłankami fabuły. Doceniono ją raczej za temat, odwagę czy grę aktorską Huppert. Problem z tym filmem, podobnie jak z prozą samej Elfriede Jelinek, tkwi w ich wybitnie lokalnym charakterze. Pisarka oczywiście w swych powieściach zajmuje się tematami o szerszym, europejskim lub też bardziej ogólnym wymiarze, niemniej skupia się przede wszystkim nad mentalnością austriackiego społeczeństwa. W „Pianistce” kontekst krajowy zdaje się być bardzo znaczący. W Austrii nie oburzano się za ocierające się o pornografię sceny, ale raczej za negatywną diagnozę społeczną, którą zarówno książka, jak i film prezentują. Michael Haneke większość niuansów powieści Jelinek doskonale rozumie, są one dla niego czymś absolutnie naturalnym (w końcu to jej rodak). Wątpliwe, czy pod tym względem ktoś spoza ich narodowego kręgu postrzega te dzieła w podobny sposób. W kolejnych swoich filmach Haneke wrócił jednak do problematyki o zdecydowanie szerszym zasięgu.

„Ukryte” (2005)

Portretowanie rodziny należy do grupy ulubionych tematów austriackiego reżysera. Znamienite dla Haneke jest jednak to, że najbardz
iej interesuje się on ich dysfunkcjonalnym aspektem, lubi ukazywać rozpad tej komórki społecznej, dokonujący się pod wpływem najczęściej nierozpoznanych wcześniej czynników wewnętrznych lub zewnętrznych. Doskonałą ilustrację tego tematu w twórczości Michaela Haneke stanowią „Ukryte”.

W filmie z 2005 roku Austriak po raz kolejnym wraca do problematyki związanej z przemocą, znów jednak bezpośrednio przemocą nie emanując. Punktem wyjścia dla historii z „Ukrytych” jest francuska okupacja Algierii. Reżyser posłużył się konstrukcją thrillera, która praktycznie przez większą część zdarzeń utrzymuje odpowiednie napięcie i niepokój w filmie, choć widz, na przekór regułom rządzącym tym gatunkiem, nigdy nie pozna odpowiedzi na pytanie, czy niekomfortowa sytuacja portretowanej rodziny kiedyś się skończy, kto dokładnie niepokoi tych ludzi i jaki ma w tym cel. Haneke w „Ukrytych” porusza się na dwóch poziomach: jednostkowym i politycznym. Na tym pierwszym reżyser analizuje poczucie winy. Winę nosi w sobie głównym bohater filmu, zdaje się jednak za wszelką cenę wymazać ją z pamięci, do czasu aż ktoś mu o niej bezpardonowo przypomni. Z pozoru niewygodna i groźna sytuacja nakaże mężczyźnie zastanowić się nad wydarzeniami z przeszłości, niemniej motywacją dla niego nie będą wyrzuty sumienia czy też utrudniające egzystencję poczucie winy, ale raczej niepewność o ewentualne konsekwencje haniebnych czynów z przeszłości. Rozterki jednostki stają się dla Haneke punktem wyjścia do rozważań, jak wskazać winnych, gdy nie mamy do czynienia z bliżej skonkretyzowanym podmiotem (jak np. społeczeństwo), gdy wina ma charakter zbiorowy, czy w związku z tym istnieje możliwość kolektywnego wymierzania sprawiedliwości. Reżyser sygnalizuje także niebezpieczeństwo rodzące się, kiedy dawne nierozliczone zbrodnie i cicha akceptacja dla karygodnych czynów, stają się bagażem następnego pokolenia. „Ukryte” ów polityczny aspekt poruszają w dość skromnym spektrum, ale Haneke rozwinął tę myśl w „Białej wstążce”.

„Biała wstążka” (2009)

Najnowszy film Austriaka przenosi widza do małej miejscowości na niemieckiej prowincji w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Życie toczy się tutaj całkiem spokojnie i znośnie, ludzie mają pracę dzięki bogatemu ziemianinowi wraz z rodziną zamieszkującemu tę okolicę. Względną stabilność wiejskiej społeczności zaburzy seria nieprzypadkowych, groźnych aktów przemocy, które zmuszą mieszkańców wioski do poszukiwania winnych wśród samych siebie. W „Białej wstążce” Haneke znów prezentuje dysfunkcjonalną stronę rodziny, niemniej w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich filmów w tym najnowszym ta niezauważana dysfunkcjonalność doprowadzi do katastrofalnych skutków, które w „Ukrytych” były ledwie zasygnalizowane. Reżyser zrywa z wizją niewinnych dzieci, otrzymują one bowiem w spadku po swoich rodzicach całą paletę doświadczeń i problemów, których dorośli w odpowiednim momencie nie potrafili lub nie chcieli dostrzec, zdiagnozować, rozwiązać. W „Białej wstążce” bagaż przeszłości i teraźniejszości zdeterminuje tragicznie przyszłe działania praktycznie całego pokolenia.

Haneke ponownie w swoim najnowszym filmie obnaża hipokryzję konserwatywnej mentalności, przesadnych restrykcji i sztywnych zasad moralnych. Niezwykłe w „Białej wstążce” jest jednak to, że jakkolwiek reżyser dużo w filmie sugeruje, ostateczną odpowiedź na stawiane pytania pozostawia w gestii widza, który sam też dochodzi do konkluzji, iż „Białą wstążkę” można interpretować jako studium narodzin faszyzmu. Haneke tworzy tylko pewne formalne podstawy, stanowiące wyjście dla różnych refleksji: czarno-biała klisza, prostolinijna fabuła, wiarygodny, bezstronny narrator uczestniczący, unikanie bezpośredniego ukazywania aktów przemocy. Z pozoru w filmie brak jakiejkolwiek dosłowności, a mimo to przerażające wnioski nasuwają się same.

Analiza genezy europejskich totalitaryzmów do tej pory zarezerwowana była raczej dla poważnej literatury. Michael Haneke w „Białej wstążce” udowadnia, że także film ma wiele do zaoferowania, jeśli chodzi o tego typu rozważania. Przeprowadzona w języku kina analiza również może mieć dotkliwy i niezwykle trafny charakter, o czym najlepiej świadczy wywiad, jakiego reżyser udzielił parę tygodni temu niemieckiemu magazynowi „Spiegel”. Dwaj rozmówcy Austriaka zdają się nie do końca dopuszczać do siebie myśl, o czym dokładnie jest „Biała wstążka”, o ciężarze gatunkowym tego filmu, momentami prezentując przekonanie o rozrywkowej misji kina jako nadrzędnej i skupiając się w dużej mierze na elementach formalnych samej fabuły (7). Swoją drogą, ten wywiad nosi tytuł „Every film rapes the viewer”, co wydaje się idealną puentą dla artykułu poświęconego twórczości Michaela Haneke.

Wybrana bibliografia (wykorzystana także w tekście):

(1) Mattias Frey: Michael Haneke (http://archive.sensesofcinema.com/contents/directors/03/haneke.html)

(2) Mattias Frey: Supermodernity, Capital, and Narcissus: The french connection to Michael Haneke’s Benny’s Video (http://cinetext.philo.at/magazine/frey/bennys_video.pdf)

(3) Michael Haneke Interview by Martin Brady (http://www.littlewhitelies.co.uk/interviews/michael-haneke-interview/)

(4) The world that is known – Michael Haneke interviewed by Christopher Sharrett (http://www.kinoeye.org/04/01/interview01.php)

(5) Nina Hutchison: Between action and repression: The piano teacher (http://archive.sensesofcinema.com/contents/03/26/piano_teacher.html)

(6) Helen Macallan, Andrew Plain: Hidden’s disinherited children (http://archive.sensesofcinema.com/contents/07/42/hidden.html)

(7) Philipp Oehmke, Lars-Olav Beier: SPIEGEL Interview with Director Michael Haneke (http://www.spiegel.de/international/spiegel/0,1518,656419-2,00.html)

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję