Wolny naród wolnych obywateli – O liberalizmie i nacjonalizmie z indyjskiej perspektywy :)

Liberalizm i nacjonalizm mają wspólne korzenie w XVIII i XIX wieku, kiedy idee Oświecenia znalazły swój wyraz w polityce Europy i później w Indiach. Obie ideologie wyrosły jako reakcja na absolutyzm i wzrastając wzajemnie się uzupełniały. W Europie Giuseppe Garibaldi stoczył wiele wojen nie tylko w celu zjednoczenia swojej ojczyzny – Włoch, ale także by wspomóc narodowe aspiracje innych południowoamerykańskich i europejskich krajów. W Indiach wczesny nacjonalizm Ram Mohana Roja i Indyjskiego Kongresu Narodowego powstał na gruncie liberalnej idei równości wobec prawa i podziału władz.

Dwudziesty wiek był świadkiem rozejścia się dróg tych dwóch ideologii. Na szczeblu międzynarodowym najskrajniejsze formy nacjonalizmu w połączeniu z socjalizmem i komunizmem rozpętały największe tragedie w ludzkiej historii. Liberalizm i demokracja uchroniły się w części państw. W wielu z nich udało im się zapewnić dobrobyt ich obywatelom.

Sprowadzone do skrajności liberalizm i nacjonalizm są przeciwstawnymi, wrogimi sobie ideologiami. Jednak istnieją pewne wspólne wartości i obszary współdziałania – przez co można oglądać liberałów w Indiach (i poza ich granicami) stosujących retorykę i metody nacjonalistyczne dla osiągnięcia własnych celów.

Interesującym jest jednak to, iż liberałowie nie zgadzają się co do tego, jak można to pole porozumienia z nacjonalizmem zdefiniować. Niektórzy sugerują, iż narody w swej etniczno-kulturowej postaci są jedynymi stabilnymi jednostkami organizacji społecznej; inni wierzą w ideę patriotyzmu obywatelskiego lub spontanicznego stowarzyszania się obywateli. To może być kłopotliwe, przekorne lub nawet trącące hipokryzją, ale tylko uwydatnia pragmatyzm liberalnej postawy.

Chociaż w Indiach mamy liberalną demokrację, główni polityczni aktorzy przyznają się do nacjonalizmu. Wczesny nacjonalizm ruchu wolnościowego był zaadaptowany przez Indyjski Kongres Narodowy; określenie to stało się tożsame z pojęciem państwa paternalistycznego i doskonale zmieszało się z wersją socjalizmu reprezentowaną przez Indirę Gandhi. W tym nowym znaczeniu nacjonalizmem usprawiedliwiano rozrośnięte ponad miarę państwo. Stał się on synonimem systemu rządów niezdolnych do wypełniania swoich podstawowych funkcji.

Porażka i ciągłe dyskredytowanie tej wersji nacjonalizmu otwarło przestrzeń obrzydliwemu, agresywnemu i sekciarskiemu hinduskiego nacjonalizmowi Rashtriya Swayamsevak Sangh (RSS – Krajowy Korpus Ochotników). Ten nacjonalizm definiował siebie nie przez to, czym był, ale przez to czym nie był, prowadząc politykę szykan i nienawiści.

Znajdujący się między młotem i kowadłem liberalni nacjonaliści byli zgubieni. Podczas gdy ekonomiczny liberalizm został przyjęty przez hinduską prawicę, liberalny i świecki nacjonalista miał wybór między stronnikami obozu nienawiści a obozem, którego poglądy ekonomiczne były dla niego herezją.

Liberałowie cenią rządy prawa, prawo własności i zasadę pomocniczości jako fundamenty pod tworzenie społecznego postępu. Każdy z tych elementów ma ważne konsekwencje i razem tworzą bazę dla praw człowieka i istotną część inspiracji stojących za indyjską konstytucją. Te wartości znajdują się w nieuchronnym konflikcie z ideałami nacjonalistycznymi.

Zasada pomocniczości podtrzymuje obietnice perspektyw mariażu liberalizmu z nacjonalizmem, ale tylko na pierwszy rzut oka. Indyjski nacjonalista Garibaldi pragnął, by każdy „naród” miał swój własny rząd. Jednak „naród” Garibaldiego wymyka się w obliczu tego czym są Indie. On definiował go jako jednolitą wspólnotę ludzi, którzy mają wspólną tożsamość i będą zadowoleni z samostanowienia.

Obecnie liberałowie sympatyzują z koncepcją samookreślenia, lecz raczej w kontekście jednostek, niż narodów. Zasada, ta odniesiona  do bytów geograficznych, doprowadziła do wysoce nieliberalnych rezultatów. Często bywa ona wymówką dla autokratów lub terrorystów dla legitymizacji ich działań dla zabezpieczenia raczej prywatnego lenna niż ojczyzny dla swego ludu.

Jeśli definicja narodu według Garibaldiego łączy się z liberalnym rozumieniem pomocniczości, potomstwo tego związku będzie buntować się przeciwko innym zasadom liberalizmu. Nie będzie prowadzić do rządów prawa, nie będzie chronić mniejszości i przekreśli cnotę tolerancji Rezultatem zwiększania liczby granic narodowych będzie większy protekcjonizm i pogwałcenie praw jednostek.

Pomocniczość ma sens tylko w swej czystej postaci, z lokalnymi władzami posiadającymi znaczną autonomię, ale ograniczoną przez liberalną narodową konstytucję.

Liberalną wizja zrealizuje się w Państwie Indyjskim, które służy obywatelom, a nie któremu służą obywatele. To państwo świeckie, które traktuje wszystkich obywateli państwa bez stronniczości, szanując ich indywidualne prawa i własność. To narzędzie, które pozwoli niezależnym obywatelom w pełni zrealizować ich potencjał.

Prostą drogą do zrozumienia wizji państwa liberalnego jest wyobrażenie go sobie jako ograniczającego się do swych podstawowych funkcji. Takie państwo będzie również mniej podatne na zagarnięcie przez partykularne interesy.

Liberalna wizja Indii to wolny naród wolnych obywateli. Wizja ta ani nie wymaga, ani nie wyklucza zapotrzebowania na mit dla budowy spójnych podstaw narodowej tożsamości – jednak wykracza ona poza tradycyjne tożsamości grupowe i uznaje różnorodność jednostek stanowiących Indie.

Gautam Bastian jest krajowym koordynatorem „Liberal Youth Forum” Indii.

Liberalną wizją jest państwo świeckie, które traktuje wszystkich obywateli państwa bez stronniczości, szanując ich indywidualne prawa i własność.

PRAGATI – THE INDIAN NATIONAL INTEREST REVIEW

No 14 | May 2008

Oryginalny artykuł: http://pragati.nationalinterest.in/2008/05/towards-that-heaven-of-freedom/

Wolność podzielona (część 1) :)

Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie stanu pełnej wolności. Niczym wieczność przekracza ludzką wyobraźnię, a tym bardziej nasze możliwości opisania jej. Nie dziwi więc, że zajmujemy się nią jedynie fragmentarycznie, co czyni ją przedmiotem sporu politycznego

Wolność nie daje się uchwycić. Jest czymś niejednorodnym. Trudno jest ją jakoś zamknąć, nadać ostateczny kształt, a więc i ograniczyć, co byłoby przecież jej zaprzeczeniem. Kiedy więc wydaje się, że jesteśmy blisko, albo co bardziej buńczuczni głoszą, że to zrobili, wymyka się, jakby domagała się wolności dla siebie. Swój plastyczny i pluralistyczny charakter zawdzięcza łączeniu w sobie niewspółmiernych wymiarów. Jak pogodzić wszystkie roszczenia, które z wolnością się wiążą? W jaki sposób wytłumaczyć, że będąc nieskorym do korzystania z wolności lub nie mogąc na to sobie zbytnio pozwolić – czy to ze względu na skłonności, czy brak czasu, środków lub innych możliwości – jednak jej bronić, o nią zabiegać, a może i walczyć dla innych? 

Inne problematyczne zagadnienie. Ci, którzy starają się wykorzystywać wolność w jak największym stopniu, inaczej niż poprzez nic nierobienie, najbardziej wchodzą w przestrzeń wolności innych osób, a nawet mogą ją naruszać. Wszystko za sprawą ograniczonych zasobów, miejsca i czasu. Z tych powodów może dochodzić do sytuacji, jeśli nie ja, to ktoś inny, my albo inni. Miejsce w kolejce do lekarza, zabranie głosu podczas dyskusji. Tylko skrępowanie pewnymi ustanowionymi i znanymi uprzednio zasadami – takimi jak prawo czy kolejność zgłoszeń, zwycięstwo najwyższej ceny na aukcji, przepisy przetargu czy zawarta umowa z dotrzymywaniem jej treści – może dawać nam poczucie bycia wolnymi na równi z innymi. Nawet jeśli ostatecznie nie osiągamy naszego celu i nie zaspakajamy naszych potrzeb.

Arbitralność i zasady

Z tworzących owe zasady ich istnienie zdejmuje ciężar permanentnej i całkowitej arbitralności będącej atrybutem Pana nad Niewolnikiem. Tego pierwszego ta sytuacja wcale nie zadawala. Nie tylko, jak zauważył twór Hegel-Kojève-Fukuyama, ponieważ najbardziej pragnie on uznania ze strony równych sobie, a Niewolnik takim nie jest. Również nie z obawy o to, że kiedyś role mogą się odwrócić, jeśli tylko dzięki pracy i zdobywanej wiedzy i doświadczeniu Niewolnik czy Niewolnicy zdobędą przewagę nad Panem i odważy się znów stanąć do walki. Pan przede wszystkim wyczuwa albo wie, że kiedy zmusza kogokolwiek, gdy musi to uczynić by zrealizować własną arbitralną wolę sprzeniewierza się wolności. Ta bowiem wiąże się z również z nienaruszaniem granic innych. Ten, kto panuje nie jest wcale wolny, już z tego powodu, że jest zależny od zniewolonych. 

Przeciwstawienie się wszechobecnej i ciągłej arbitralności to ważny element w myśleniu o wolności. Tworzenie zasad i trwanie przy nich ma zabezpieczać przed dowolnością i chaosem, do czego zdaniem krytyków miałoby niechybnie doprowadzić danie ludziom swobody wyboru, działania i ustalania ich kryteriów. Z tego powody równie istotne co reguły społeczne jest nakładanie na siebie gorsetu własnych zasad. Jeśli dobrze się wczytać w klasyków wolności, to ważne miejsce zajmują w nich elementy związane z samodyscypliną – racjonalne myślenie i kierowanie się nim, odpowiedzialność, konsekwencja, stałe fundamentalne wartości. Na nich budowali swoje systemy myśliciele, do postępowania w oparciu o nie przekonywali. Bez tych bezpieczników groziłoby popadnięcie w całkowity zamęt zagrażający wolności. Długo więc obawiano się niewyedukowanego ludu, motłochu, masy, szaleńców, innych ras, kobiecości, dziecinności, emocjonalności, religii – wszystkiego co wiązano z nieracjonalnością, irracjonalnością czy aracjonalnością. Krytykowano zabobony, ignorancję, uprzedzenia – choć przynajmniej część z wymienionych przed chwilą elementów samo takimi było – oraz błędy rozumowania. Jeszcze Mill powoływał się na utrzymanie kolonii z powodu niedojrzałości ludności Indii. Takie myślenie wspierało przeświadczenie, że racjonalność doprowadzi każdego do tego samego wniosku. To pociągało kolejne założenie, że zapanowanie racjonalnego systemu społecznego sprawi, że wszyscy jego członkowie zaakceptują swoje położenie. Swoją sytuację będą mogli oczywiście zmieniać, jednak jedynie zgodnie z ustalonymi regułami. Nie trzeba dodawać, że racjonalnymi. Inna ścieżka oznacza zaprzeczenie rozumowi, a to z kolei zdradę wolności.

Przewidywalność ułatwia życie. Zarówno społeczne, jak i indywidualne. Jak zauważył badacz kapitalizmu, bodaj Breudel, jednym z czynników umożliwiającym tworzenie wielkiego, globalnego kapitalizmu kupieckiego – odróżnionego od gospodarki rynkowej mającej bardziej lokalny charakter – było wprowadzenie regularnego kursowania statków handlowych. Od tego momentu nie trzeba było czekać jak wcześniej, ani jak w innych kręgach kulturowych, aż zostaną w całości załadowane, by najbardziej efektywnie przewieźć towar. Handlarze nie byli już uzależnieni od sobie podobnych, z którymi osiągną pełną ładowność. Znajomość harmonogramu zmieniała również kalkulacje pozostałych, co sprawiało, że statki szybciej były zapełniane, odbiorcy towaru nie pozostawali w niekończącej się niepewności, przez co chętniej wchodzili w biznes. To właśnie był jeden z elementów racjonalizacji, o której pisał Weber, odmieniających dzieje Zachodu. 

Zasady są podstawą przewidywalności. Z punktu widzenia wolności muszą być one jednak jeszcze możliwie inkluzywne. Historia ostatnich 350 lat to nieustające walki o to. Ta lekcja pokazuje, że wolności nie zyskuje się w całości, ani od razu, ani raz na zawsze. Tak samo jak się jej nie traci w taki sposób. Zyskiwały je też nie tyle jednostki, co kolejne grupy społeczne – najpierw mężczyźni, posiadający odpowiedni majątek, zajmujące odpowiednie miejsce w społeczeństwie, robotnicy, kobiety, inne rasy. Nie był to więc akt niczym możnych mieszkańców cesarstwa rzymskiego uwalniających swoich niewolników – działanie prywatne, a nie polityczne. Zmiany reguł nie zawsze odbywało się to w sposób zgodny z obowiązującymi zasadami, uznawanymi jednak za przeczące wolności. Działano więc w imię rozumu, choć nie był on główną bronią. Rewolucje, przewroty, bunty opierały się na stosowaniu przemocy, wykorzystywanie emocji, czasem „szaleństwa”. Nie dziwi więc, że spotykało się z niechęcia, napotykało na opór zwłaszcza tych, którym dotychczasowe reguły sprzyjały, a nowe, jeśli nie były wprost w nich wymierzone, wiązały się co najmniej z niepewnością. Niepewnością nowego porządku będącego dla jednych właśnie obawą, dla innych nadzieją.

Koniec historii?

Inkluzywne zasady – te formalne (jak prawo) oraz nieformalne (jak życzliwość, otwartość czy wyrozumiałość), wspólnotowe i indywidualne – są nierozerwalnie związane z wolnością. Czy ją zapewniają? Są warunkiem koniecznym, ale czy wystarczającym. Na pewno stanowią jej potencjalność, jaka kryje się na przykład za wyrażeniem równość szans, a nawet równość możliwości jeśli z powodu ograniczonych zasobów, przestrzeni i czasu musi zostać dokonany wybór spośród równych.

Tu dochodzimy do fundamentalnej kwestii wolnego społeczeństwa i wolnego świata. Czy takie twory mogą w ogóle zaistnieć? Co miałyby oznaczać? Jak wyglądać? 

W zasadzie nie spotkamy się z ich jasnym opisem. Koncepcje pozytywne są dość mgliste lub wspomina się o nich półgębkiem. Tak jest chociażby u Rousseau, czerpiącego z wyobrażeń o pierwotnej wspólnocie żyjącym w cieniu dębu, czy Marksa roztaczającego wizję romantycznej przyszłości, w którym każdy w ciągu dnia będzie mógł polować, łowić, paść bydło, krytykować, robić to, na co ma akurat ochotę. Koncepcje skupiające się na przeciwdziałaniu zagrożeniom dla jednostki i społeczeństw poprzestają na ogólnych zasadach, z konieczności dość nieprecyzyjnych, jak u Milla czy Nozicka. Nie da się ostatecznie określić, kiedy naruszamy wolność innych, choć wiele sytuacji jest jasnych, a zostawiając furtkę dla bezpieczeństwa, nie wiadomo, gdzie kończy się minimalistyczna ingerencja, nie wspominając czy ma ona sens, jeśli okazałoby się, że nie spełnia ona swojej roli.

Podchodząc do zagadnienia inaczej. Wiemy kiedy czujemy się wolni, ale czy wystarczy to, by powiedzieć, że jesteśmy wolni? Od drugiej strony, odczuwamy lub dostrzegamy, że brakuje nam wolności. Możemy również wczuwać się w sytuacje innych. Wolni ludzie w wolnym społeczeństwie to zbiór jednostek tworzących wyjątkową jakość, zmieniającą się na przestrzeni lat, to wspólnota wspólnot tworzonych dobrowolnie lub nie do końca. Jak miałaby wyglądać ta światowa gromada będąca w ciągłym ruchu, zmieniająca się, w jakiś stopniu amorficzna, ale i niepozbawiona zupełnie formy?

Z tym pytaniem znajdujemy się w podobnej beznadziejnej sytuacji jak Krzysztof Michalski w kwestii wieczności. Zauważał on, że nie jesteśmy w stanie pojąć, wyobrazić i opisać sytuacji, w której przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są nierozróżnialne, pojąć czasu rozciągniętego w nieskończoność. Wieczność wymyka się naszemu rozumieniu świata, jest czymś niemożliwym do wypowiedzenie, a więc pozostaje tą częścią życia ludzkiego, którą określa cisza. Po wittgensteinowsku: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”. A jednak zdaniem polskiego filozofa ta cisza, to niezrozumienie pozwala zrozumieć człowieka i jego kondycję. Co więcej staje się motorem jego życia. Podobnie można powiedzieć o wolności. W pełnej krasie, w całej swej rozciągłości, we wszystkich aspektach jest niewyobrażalna, przekracza ziemski wymiar i naszą zdolność do jej pojęcia. I tak jak dzielimy czas – a w zasadzie czyni to nasza percepcja – i zajmujemy się jego poszczególnymi etapami, tak również możemy rozważać poszczególne fragmenty wolności, ale nie jej całość, nieskończoność i wieczność.

Rozum skończony

To uwydatnia się na tle rozważań o wolności. Hobbes pisał o państwie mającym gwarantować pokój, a tym samym zapewniać wolność, jako o śmiertelnym, a więc skończonym bogu. Wiedział, że zasady ustanowione nie są wieczne. Rozumiał, że jeden czy drugi władca, będący porucznikiem Boga (lieutenant of God) może ustanawiać swoje prawa. To zależało w całości od jego decyzji. Ale XVII-wieczny filozof dostrzegał również pęknięcie między prywatnym rozumem poddanych, a rozumem publicznym władcy. Pierwszy mógł wierzyć, w co chce, ale musiał podporządkowywać się drugiemu, gdy dochodziło do publicznego wyznania wiary. Rozum prywatny musiał milczeć w przestrzeni publicznej.

Rozróżnienie na wnętrze i zewnętrze niedługo później podjął z całą mocą Spinoza. Jednak doszedł on do odmiennych wniosków niż Hobbes. Uznał, że publicznie można głosić prywatne przekonania, nawet jeśli są sprzeczne z obowiązującymi prawami. Co więcej, uznał, że to służy porządkowi publicznemu. Wynikało to z przeświadczenia o racjonalności opartej na wierze w harmonijnie składającą się boską całość. Jak we wczesnym racjonalizmie – zawdzięczającemu swoje wielkie osiągnięcia i renomę np. w dziedzinie matematyki idei nieskończoności – za sprawą rozumu odkrywane są wieczne prawa, zasady rządzące światem i ludzkimi społeczeństwami. Ta zdolność rozpoznawania rzeczy koniecznych i zgodnych z odwiecznym porządkiem miało być wystarczającą gwarancją przed rozmaitymi szaleństwami wolności. „Światło naturalne” rozumu prowadziło ludzi do odkrywania jedynie „idei jasnych i wyraźnych”. 

Dopiero romantyzm podniósł kwestię rozumu nie w jego racjonalnym wymiarze, ustawiał się wręcz w opozycji do niego, lecz odnoszącą się do wyobraźni. Świat nie był już odkrywany, lecz wytwarzany. Człowiek stawał się twórcą praw i zasad, niczym artysta tworzący dzieło. Sam określał kryteria oceny. Dowartościowano emocje oraz przejawy tego, co poza rozumowe. Romantyczny malarz Caspar David Friedrich miał powiedzieć: „Uczucie artysty jest jego prawem”, dodając, że „uczucia innej osoby nigdy nie powinny być nam narzucane jako prawo”. Twierdził jednak, że „Autentyczne uczucia nie mogą być sprzeczne z naturą, lecz zawsze pozostawać z nią w harmonii”. Dla myślenia o wolności niebanalne znaczenie ma pytanie, czy natura jest harmonijna czy zakłada sprzeczność. Jeśli jest harmonijna lub przyjmując, że taką jest to mamy dwie możliwości. Pierwszą, niezależnie czy uczuciowo czy rozumowo zawsze dojdziemy do tych samych praw, co odpowiadałoby podejściu Damasio, wytykającemu błąd Kartezjuszowi i pokazującemu rolę emocji w racjonalnym myśleniu. Drugą, uznając lub wybierając podejście romantyczne bądź racjonalne doprowadzić musi nas to do odmiennych praw. Z kolei odrzucenie założenia lub konstatacji o harmonijnej naturze prowadzi nas do wniosku, że niezależnie czy kierując się różnymi zgodnymi z naturą uczuciami, czy też część osób podchodzić będzie do praw rozumowo, a część uczuciowo, ludzie nie będą w stanie osiągnąć zgodności w ich względzie. Isaiah Berlin stawia sprawę jasno, romantyzm był buntem przeciwko wizji idealnego świata.

W epoce szalejącego romantyzmu powstało jednak jedno z największych dzieł głoszących odkrywanie Rozumu i to przez wielkie R. Hegel w Fenomenologii ducha po raz pierwszy tak wyraźnie ogłosił koniec historii rozumianej jako zwycięstwo wolności, granicę przejścia do bezczasowej, „wiecznej”, choć wciąż ziemskiej, rzeczywistości. Jest nią moment, w którym ustaje walka Pana i Niewolnika, osób panujących i zniewolonych, jednych i drugich pozbawionych dotychczas wolności, pierwszych ze względu na konieczność zmuszania, drugich bycia zmuszanymi. W ten sposób nastaje epoka powszechnego uznania równych sobie ludzi. Eon wolności. Tyle wiadomo. Nie są jasne szczegóły.

Fantazje

Nie dziwią więc rozmaite fantazje, podobne do tych opowiadanych o wieczności. Komentator i interpretator Fenomenologii ducha, Kojève mówił więc o ludzkim zoo (używając określenia Piotra Nowaka, który poświęcił książkę filozofowi), sprowadzeniu ludzi do zwierzęcości. Wraz z końcem historii skończyłby się niejako czas w naszym rozumieniu. To, co tak charakterystyczne dla gatunku ludzkiego, historyczność zniknęłaby, zostawiając jedynie wymiar biologiczny, naturę wspólną zwierzętom. Od pierwszego dnia końca historii chodziłoby więc jedynie o zaspokajanie potrzeb i pragnień, ale już nie o dążenie do zaspokajania potrzeb, nie znane byłoby też już arcyludzkie pragnienie pragnień. Ludzie po prostu by rodzili się i umierali. W międzyczasie spełniali swoje zachcianki, bez przeszkód ze strony innych, ponieważ panowałaby całkowita wolność. Nikt nad nikim by nie panował, nikt nie byłby niewolny. O nic nie trzeba byłoby już walczyć. Żyjąc razem nie dałoby się odróżnić do końca czy działają indywidualnie czy wspólnie, Nie popadaliby bowiem w nierozstrzygalne konflikty ja-ty, my-wy, moje-twoje, nasze-wasze. Przecież koniec historii nie mógłby przypominać jej hipotetycznego prapoczątku, w którym ludzie wychodzili ze stadium zwierzęcości opisanego przez Hobbesa. W nim ludzie byli co prawda wolni i równi, ale narażeni na śmierć ze strony innych, równi wobec śmierci. Byli w stanie wojny każdego z każdym, jeśli nie faktycznej to potencjalnej. To nieznośne położenie wiecznej niepewność, strachu sprawiało, że „życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”, jak konstatował angielski filozof. Może i zwierzęce, ale nie samotne, na tyle dostatnie, by można było korzystać ze słońca w zagranicznych kurortach czy lokalnej łące i chociażby w ten sposób cieszyć się długowiecznością – oponować mógłby ostatni człowiek.

Jeśli Kojève odszedł od koncepcji Hegla oddzielając i przeciwstawiając niedialektycznie Historię i Naturę, co doprowadziło go do wniosku, że koniec historii oznacza powrót do zwierzęcości gatunku homo sapiens (na co zwrócił uwagę chociażby Janusz Ostrowski pisząc o pokoleniu Sartre’a) to interpretator Kojève’a, Fukuyama oznajmił, że końcem historii, zapanowaniem powszechnej wolności i uznania są zasady i reguły demokracji liberalnej. One gwarantują wolność ludziom, przynajmniej tę potencjalną w najwyższym stopniu, wolność formalną jak powiedziałby Aron. A jeśli się utrzyma, to może i faktyczną, aronowską wolność realną. 

O ile więc francuski filozof jeszcze próbował uchwycić stan końca historii, wkroczyć na teren tego, co przekracza rozum, wyobraźnię, wyjść poza to, co ludzkie, o tyle amerykańskie politolog zadowolił się warunkami brzegowymi, zasadami i regułami niezbędnymi do powszechnej wolności. Te ma spełniać demokracja liberalna, dzięki nim posiadająca również zdolność wchłaniania pojawiających się kolejnych walk o uznanie. Radzeniem sobie z wdzierającym się nieprzezwyciężonego ostatecznie w ludziach, w ludzkości – być może za sprawą pojawiania się nowych pokoleń – thymosu. Ponieważ powstanie koncepcji demokracji liberalnej Fukuyama sytuuje w końcu XVIII wieku, wraz z rewolucją francuską, a nawet amerykańską, a jej najpełniejsze wyłuszczonej zawdzięczamy Heglowi na początku XIX stulecia nie dziwi takie podejście. Mówi bardziej o stawaniu się końca historii niż jego zaistnieniu. Ludzie od tamtego czasu doświadczali nawrotów nieliberalnych i niedemokratycznych reguł. Powszechne uznanie wszystkich nie nastąpiło od razu, ani w całości. Odbywało się powoli i etapami. Może wciąż się nie dokonało, nawet w demokracjach liberalnych, które przynajmniej pod względem wolności formalnych chcą sprostać temu wymaganiu. 

Fukuyama nieśmiało, choć jednoznacznie zapuszcza się na teren wolności realnych. Nie miał jednak nic oryginalnego do powiedzenia, z czego jeszcze po latach musiał się wycofywać. Choć panować będzie powszechne uznanie wciąż w duszach ludzi będzie grał thymos. Zadowolić ma się jednak szarpaniem strun gospodarczych i sportowych. Interesy mają zastępować namiętności, który to proces Hirschman opisał na przykładzie XVIII i XIX wieku, natomiast igrzyska i rywalizacja na arenach sportowych zastąpi wojny. Te obszary skanalizują i zaspokoją potrzebę uznania oraz zastąpią czy też stłumią ją w sferze politycznej. Tym samym zniknie nacjonalizm i wojowniczy fundamentalizm religijny. Będzie mogło wreszcie zaistnieć uniwersalne państwo homogeniczne oparte na zasadach demokracji liberalnej, przyznające uznanie wszystkim obywatelom ze względu na ich człowieczeństwo, znoszące rozróżnienie między panami i niewolnikami, stanowiące formę racjonalnej samoświadomości wspólnoty ludzi. Z tych przyczyn musi też obejmować cały świat.

Kłopoty

Gdyby Fukuyama znał przemówienia oraz listy Tocqueville’a związane z kolonizacją Algierii przez Francję od lat 30. XIX wieku mógłby przewidzieć, że reakcją wielu społeczeństw, społeczności i wspólnot będzie wszczęcie walki o uznanie. A sięgniecie po tego autora w kontekście końca historii nie byłoby nawet czymś ekstrawaganckim. Głosił on wszakże nieuchronny pochód demokratycznej równości na całym globie. Wywołany w dużej mierze przez europejską ekspansję kolonialną i handlową, które jednocześnie stają mu na drodze i o co będziemy się stale potykać.

Myśliciel i polityk wysłany na misję do Afryki Północnej zauważa, że europejskie zasady gwarantujące wolność i własność w oczach Algierczyków są nieznośnym uciskiem, to, co dla jednych ma być opieką, dla drugich jest tyranią. Dodaje, że nie wierzy, żeby algierski lud gotowy był się im poddać, prędzej się wycofa. W takim przypadku nie ma oczywiście mowy o wzajemnym uznaniu równych. Zresztą prawne zrównanie jest odbierane jako moralna tyrania, narzucenie wartości i sposobu życia, który jest obcy oraz może być uznawane za bezbożne – zauważa Ewa Atanassow kwestie imperium i liberalizmem właśnie w oparciu o refleksję kolonialną Tocqueville’a. Inna strategia, bliższa francuskiemu politykowi, uznanie odmienności religijnych i moralnych prowadzi do prawnych nierówności, a w konsekwencji do radykalizacji nastrojów. Nie miał wątpliwości, że próba ustanowienia uniwersalnych, ale jednak europejskich zasad, nawet najszlachetniejszych, wśród niepodzielających ich ludów pobudza w nich poczucie odmienności stanowiącej podstawę do oporu. Oporu często odbywającego się zresztą kosztem lokalnych tradycji. By był skuteczny wymaga on bowiem utworzenia niejako nowej wspólnoty, sprecyzowanie jej wartości, niezbędnego samookreślenia, zdolnego do odpierania i pozwalającego na skuteczną walkę o uznanie. Stąd też zdaniem Tocqueville’a nacjonalizm często podszyty religijnymi fundamentami.  Z tego powodu dostrzegał, że w dłuższej perspektywie konsekwencją europejskiej kolonizacji będą wojny dekolonizacja i powstanie nowych narodów. Czy gdy to się już wydarzy możliwe jest poskromienie thymosu? Po obu stronach, tak by ponownie nie była odgrywana ta sama historia? W tym mógł upatrywać nadziei Fukuyama, jednak jego koniec historii został odczytany, że demokracja liberalna zwyciężyła w walce z innymi koncepcjami porządku politycznego i teraz jest Panem, co jest podłożem dalszych walk.

To nie jedyna trudność związana z wyobrażeniem uniwersalnego państwa homogenicznego. Jego zaistnienie rozwiązałoby w dużej mierze drugi. Ten natomiast wynika z napięciem między prawami człowieka a prawami obywatela oraz zmieniającym się, amorficznym, transgresywnym i hybrydowym podmiotem politycznym. Raz jest nim obywatel – jednostka objęta prawem wspólnoty, ale też z tego tytułu posiadającym niezbędne przymioty go definiujące. Mogą być one stopniowalne, np. pełnia praw obywatelskich wiązać się może z poziomem intelektualnym. Niespełnienie tego kryterium u osoby dorosłej skutkuje, przynajmniej w założeniu, ubezwłasnowolnieniem. Innym więc razem podmiotem politycznym jest po prostu człowiek jako reprezentant gatunku. Szczególnie jednak ta kwestia wybrzmiewa w przypadku uchodźców. W ich kontekście Agamben wprowadził, a w zasadzie przypomniał starożytne rozróżnienie na dzōe i bios. Dzōe to zwierzęcy wymiar życia ludzkiego. Bios odnosi się do życia inteligentnego, a więc związanego z najszerzej pojętą polityką. Za jej sprawą definiuje również samo siebie, a tym samym określa i wciąga w nią dzōe. 

Człowiek czy obywatel?

Czyżby uwolnienie ciał spod władzy politycznej – urządzania jak określiłby to Foucault – było warunkiem końca historii? Czy da się pomyśleć świat, w którym ludzie nie podlegają grom władzy wytwarzającym i warunkującym określoną wiedzę, co czyniłoby ich w pełni wolnymi? Świat, w którym – prawie jak w sytuacji pierwotnej u Rawlsa – jaźń jest niemal niczym nieuwarunkowana, zdolna tym samym tworzyć bezstronne, inkulzywne zasady. Świat, w którym taka jaźń nie jest tylko elementem eksperymentu myślowego pozwalającemu określić warunki konstytutywne dla instytucji społecznych (wymiar formalny), ale która warunkuje postępowanie każdego (wymiar realny). I to do tego, być taka nie w wyniku siłą zaciągniętą przez innych zasłoną niewiedzy. A zatem czy istnieje w nas, w naszym umyśle taka cząstka, element bios, a może dzōe, niezależny i uwolniony już od zaspokojonego thymosu, pozwalający nam w sposób nieuwarunkowany myśleć i działać całkowicie inkluzywnie? 

Czy mielibyśmy wtedy jeszcze do czynienia z polityką? Polityką, zdaniem Arendt i Jaspersa, czyniącą nas ludźmi, ponieważ ustanawia wolność, w której słowa stawiane są wyżej niż przemoc, choć te mogą też być elementem przemocy, i nie wymaga uznania zwierzchniego autorytetu, lecz uznanie równych sobie. Ale jednak to ze strony polityki, wspólnoty politycznej dostrzegano również niebezpieczeństwa dla wolności. Jednym z nich jest zagrażająca jednostce, konkretnemu człowiekowi tyrania większości, choćby w formie tocqueville’owskiej tyranii opinii. Można powiedzieć stanowi to zagrożenie wewnętrzne, w ramach wspólnoty. Drugie niebezpieczeństwo dla wolności przychodzi niejako z zewnątrz, spoza wspólnoty, z nie mieszczenia się w niej. Jest się wtedy nie tyle zwierzęciem, co samym ciałem, nagim życiem, truchłem, w których co prawda jeszcze pulsuje krew, ale można z nimi zrobić, co się żywnie podoba. To wielki problem uchodźców, wszelkich pariasów, tych, których zasady i prawa polityczne nie dotyczą. Z tego powodu prawa człowieka stają się kłopotem.

Jak pisał Agamben w Homo sacer: „Separacja tego, co humanitarne, od tego, co polityczne, którą dziś przeżywamy jest krańcową fazą rozłamu między prawami człowieka i prawami obywatela”. Odróżniał więc człowieka i obywatela. Każdy obywatel jest człowiekiem, ale nie każdy człowiek jest obywatelem. To kwestia praw, które go dotyczą, które go obowiązują. Osoby nie mające pełnych praw politycznych znajdujące się jednak we wspólnocie politycznej w oparciu o prawo nie są równe, co jest źródłem kłopotów. Tu możemy przypomnieć uwagę Tocqueville’a o nierówności i radykalizacji. Inaczej jednak niż w przypadku kolonizacji, uchodźcy mogą prowadzić do radykalizacji nastrojów członków wspólnoty, do której przychodzą, odmowy uznania z ich strony. Rozwiązaniem sytuacji jest bądź wchłonięcie uchodźcy do wspólnoty (naturalizacja), bądź jego repatriacja, jeśli jest możliwa, gdy istnieje wspólnota polityczna, do której może wrócić. Nie ma jednak jasności, gdy chodzi o państwa będące prawnymi spadkobiercami. Zależy to od wzajemnego uznania uchodźców i nowych władz. Stan zawieszenia – mający być tymczasowy, choć już ta czasowość rodzi problemy – w jakim znajdują się uchodźcy jest wyzwaniem dla polityki zarówno krajowej, jak i międzynarodowej.

Balibar mówi wprost, że prawa człowieka są wielkim wyzwaniem dla demokracji liberalnej. Z jednej strony opiera się ona na nich. Jeśli by ich nie przestrzegała nie byłaby demokracją liberalną. Podobnie jak Fukuyama jej początków upatruje w końcu XVIII wieku, w rewolucji francuskiej i Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że jest to właśnie deklaracja, a nie umowa, a tym bardziej konstytucja. Ma więc charakter bardziej kierunkowy, dotyczy celu, do jakiego chce się zmierzać, wyłuszcza założenia mu przyświecające. Stanowi więc bardziej miarę, niż coś co obowiązuje. Jest potencjalnością, nawet nie w pełni czymś formalny, a jeśli takie, to ze świadomością czegoś niemożliwego do urzeczywistnienia. 

Nie jest więc dziwne dla francuskiego filozofa, że słyszy się wiele o prawach człowieka w polityce – o przywoływaniu podmiotów politycznych do kierowania się nimi, ze względu na ich uniwersalny, absolutny i konieczny charakter – a nie o polityce praw człowieka. Sugeruje, że dzieje się tak z dwóch powodów. Albo prawa człowieka są elementem zwykłej polityki, jej inspiracją i jednocześnie celem, do którego się dąży, tym, o czym się nie dyskutuje, lecz jedynie spiera się o metody ich efektywnego wprowadzenia. W takiej sytuacji mówienie o polityce prawa człowieka byłoby tautologiczne. Albo jest to jednak pojęcie wewnętrzne sprzeczne. Prawa człowieka będące absolutem, rozciągającym się od bycia jej podstawą do nieosiągalnego ideału, sytuują się poza lub ponad polityką. W obu przypadkach – tautologii lub sprzeczności – nieustannie prowadzą do przekraczania granic demokracji liberalnej. Wiąże się to z napięciem między prawami człowieka-zwierzęcia i prawami człowieka obywatela. Dlatego zdaniem Balibara i Agambena konieczne jest zniesienie granicy między dzōe i bios, poprzez ustanowienie nowego podmiotu politycznego pozwalającego nie tylko myśleć o powszechnej równości i uznaniu, ale także ją urzeczywistniającym. Barbara Markowska określiła go zwierzoczłekobywatelem. Czy właśnie takie stwory zamieszkiwać by miały uniwersalne państwo homogeniczne i cieszyły się pełnią wolności?

Pojęcia umożliwiają opisywać rzeczywistość oraz wyobrażać przeszłość i przyszłość. Są nieodzownym elementem myślenia, a przez to działania i stawania się. Niektórych jednak nie potrafimy skonceptualizować, wykraczają poza naszą wyobraźnię, zdolności poznawcze człowieka (człowieka-obywatela?), jak chociażby wspomniana wieczność. Podobnie jest z końcem historii oznaczającym wolność całkowitą istot wówczas żyjących. Nie tylko wszystkich wzajemnie siebie uznających jako równe, ale również zaspakajałyby swoje pozostałe potrzeby i pragnienia, nie naruszając przy tym wolności pozostałych. Aż do zatraty tego, co najbardziej ludzkie, czyli pragnienia pragnień. Oto wizja wolności ostatecznej będącej brakiem braku. Nicością spełnioną, co nie oznacza nicości unicestwionej, lecz nicość nieunicestwioną i nieunicestwiającą. Tu trzeba zamilknąć…

Konkurenci, nieprzyjaciele i wrogowie

A jednak właśnie to, co niewysłowione, wymykające się pojęciom stało się wielkim motorem myśli i działań ludzi, nawet jeśli niektórzy wprzód uświadamiali sobie, że pozostaniemy w sferze niedoskonałości. Że myśl może obejmować jedynie pewne wymiary, dające się pomyśleć, wydzielić i ubrać w słowa. Nazwać, określić i wypowiedzieć. W ten sposób wolność mogła stać się nie tylko wielkim tematem filozofii politycznej, ale również przedmiotem sporów politycznych i polityki, nie pozostawiając poza nią myślenia filozoficznego.

W erze nowożytnej spory o wolność wybuchły, z całą mocą, naznaczając losy Europy i świata po dzień dzisiejszy. Namysł nad nią opanował umysły niebanalnych myślicieli swoich czasów – Hobbesa, Harringtona, Winstanleya, Locke’a, Spinozy, Monteskiusza, Rousseau, Smitha, Hume’a, Woltera, Kanta, Madisona, Hamiltona, Paine’a, Burke’a, Condorcata, Hegla, Constanta, Marksa, Tocqueville’a, J.S. Milla, Lorda Actona, Spencera, Proudhona, a nieco nam mniej odległym Kojève’a, Orwella, Hayeka, Poppera, Berlina, Arendt, Oakeshotta, Habermasa, Rawlsa, Sandela, Walzera, Nozicka, Foucaulta, Agambena, Arona, Rorty’ego, Judta, Rosanvallone’a, Króla, Krastewa, Graya, Lillę, Mouffe, Müller, Gopnika. Oczywiście tę listę można byłoby rozszerzać. O niektóre nazwiska się spierać, ale to jedna z cech wolności. Locke krytykował Hobbesa. Berlin wykluczał z tego grona uznając wręcz za wrogów wolności Rousseau i Hegla. Wielu z pewnością wykreśliłoby z tej listy Winstanleya i Marksa jako dybiących na własność, a tym samym podstawę wolności, a niejeden pozbyłby się Spencera i Nozicka jako tych, którzy sprzyjają wolności tylko nielicznym odbierających ją pozostałym. Inni sarkaliby na komunitarian takich jak Sandel czy Walzer za zbytnie odstępstwa od wolności negatywnej, choć mieli być tylko korektą liberalizmu. Ci z kolei oskarżaliby liberałów za nadmierne odmawianie wolności przynależenia do ważnych dla jednostek wspólnot. Na pewnych poziomach koncepcje wszystkich wymienionych osób były niewspółmierne, różniły ich założenia np. odnośnie jaźni podmiotów politycznych jak między Rawlsem, Sandelem i Nozickiem oraz konsekwencje jakie wyciągali lub jakie można było wyciągnąć z ich myśli.

W ostatnich latach w społeczeństwach liberalnych dużą popularnością cieszą się również takie nurty myślenia jak feminizm, historia ludowa, postkolonializm czy gender studies. Czerpią one z niektórych wymienionych myślicieli. Pokazując mechanizmy władzy, tworząc intelektualne narzędzie do przeciwdziałania jej próbują, z sukcesami, poszerzać zakresy wolności nie tylko formalnej, ale i realnej.

Byli i są jeszcze myśliciele niezbyt przychylni koncepcjom wolności, zwłaszcza tym nowożytnym, których jednak refleksja nad nimi jest ciekawa i warta polemiki. Do takich z pewnością zaliczyć można tak różne postaci jak Straussa, Schmitt, Nietzschego, a także niektórych religijnych myślicieli. Ich obecność z pewnością nie kłóci się wolnością, można traktować ich jako jej krytyczne uzupełnienie. Wokół nich tworzyć się mogą wspólnoty w rozumieniu komunitariańskim. Choć jak pokazuje przykład Leo Straussa, choć niewielkie mogą stać się bardzo wpływowe i decydujące o losach całej wspólnoty. Tak właśnie było z neokonserwatystami w Stanach Zjednoczonych, którzy oddziaływali na politykę zagraniczną. 

Trudno jednak wskazać odpowiedzialność i rzeczywiste znaczenie akademika na swoich uczniów, takich jak Paul Wolfowitz, były wicesekretarz obrony, późniejszy prezes Banku Światowego i związanych z nim chociażby Kagana, Kristola, a jeszcze trudniej na tych, którzy się na czerpanie z jego myśli powołują, jak np. Rumsfeld czy Chaney, oraz wpływowi doradcy i komentatorzy jak Podhoretz. Mimo tego „neokonów” złośliwie nazywano „leokonami”, bowiem elementy straussizmu miały stanowić filozoficzne uzasadnienie dla polityki imperialistycznej, opartej na „szlachetnym kłamstwie”, podwójnym komunikowaniu – dla maluczkich i dla „wtajemniczonych” – sile „mądrości” ustanawiającej sprawiedliwość, a więc jej niewczesności, podszytej „nihilizmem”. „Nie trzeba do tego Straussa” – mówili obrońcy nieżyjącego już wówczas filozofa, żydowskiego emigranta z nazistowskich Niemiec, zajmującego się ezoterycznym odczytywaniem pism starożytnych myślicieli greckich, myślą Majmonidesa, trochę Nietzschem i Heideggerem, piszącym o prawie naturalnym, krytyka nowożytności i religii będącej zagrożeniem dla filozofii. 

Tacy myśliciele jak Strauss są jednak krytykowani, a nawet zwalczani w demokracjach liberalnych. Dostrzega się w nich bowiem zagrożenie dla wolności. Właśnie z powodu powstania wokół nich może nielicznych, ale wpływowych grup, które przemaszerują przez instytucje i przekierują politykę zagrażając wolności czy nawet prawom człowieka.

Wreszcie niewielu było ciekawych myślicieli, którzy z całą stanowczością sprzeciwiali się wolności. Do takich zaliczał się de Maistre’a, sabaudzki tradycjonalista z przełomu XVIII i XIX stulecia. O mierze jego znaczenia może świadczyć fakt, że jeszcze po II wojnie światowej, po obu stronach Żelaznej Kurtyny zajmowano się jego myślą, uznawano, że ma jeszcze nam coś do powiedzenia, właśnie o myśleniu jednoznacznie antywolnościowym. Mniej więcej w tym samym czasie zajęli się nim Berlin i Szacki. Ten pierwszy dostrzegał w jego myśli jedno ze źródeł faszyzmu, drugi dość dobrego uzasadnienia dla myśli kontrrewolucyjnej, nawet jeśli nie będącej konkretnym programem politycznym. Sam de Maistre zasłynął przede wszystkim z pochwały przemocy jako podstawy porządku społecznego. To nie król, nie arystokracja, nie większość, nie wolni ludzie są podstawą porządku społecznego i politycznego, lecz kat. Bierze się to stąd, że wzbudza strach. A strach już ogranicza wolność.

Putin pogrzebał ruski mir :)

Pomysł „ruskiego mira” nie był tak absurdalny i beznadziejny, jakim uczynił go Putin, usiłując zaprowadzić przemocą i gwałtem. W tym samym czasie jego anglosaski odpowiednik i prawdopodobny pierwowzór, czyli Commonwealth, ma się całkiem dobrze i pozyskuje nowych uczestników, a anglosaska kultura podbija świat. Pokojowo.

Po śmierci Elżbiety II przypomniano, że była ona nie tylko monarchinią Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, lecz także tytularną głową kilkunastu państw oraz zwierzchniczką Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, czyli Commonwealth, zrzeszającej 56 państw i społeczeństw, z których kilka dołączyło w ostatnich latach. W osobie króla Karola III zyskają nowego zwierzchnika. Commonwealth rozwinęła się jednak po dekolonizacji i uzyskaniu niepodległości przez jej późniejsze państwa członkowskie, których kilka zresztą nigdy nie zaznało brytyjskiego panowania, a zdecydowały się do Wspólnoty przystąpić. Przynależność do niej (a także wystąpienie z niej) jest dobrowolną decyzją autonomicznych podmiotów politycznych. Głównym spoiwem i wabikiem jest atrakcyjność i siła oddziaływania kultury anglosaskiej, z wiodącą rolą języka angielskiego, który stał się międzynarodowy i uniwersalny. Ale to także rozmaite wzory i kody kultury anglosaskiej, w tym amerykańskiej (choć USA formalnie do Commonwealth nie należą), z różną siłą przyswojone przez wiele społeczeństw na całym świecie. To się w politologii nazywa soft power i uważa często za ważniejsze niż siła militarna.

Kultura rosyjska ma dorobek, zasoby i potencjał słabsze od anglosaskiej, lecz niemałe. Zwłaszcza na obrzeżach Rosji, a szczególnie wśród rosyjskojęzycznej i prawosławnej ludności sąsiednich państw, ma znaczącą siłę oddziaływania i przyciągania. Z całym szacunkiem dla Tadżyków, Kazachów czy Łotyszy, kultura Dostojewskiego i Czechowa, Czajkowskiego i Prokofiewa, Malewicza i Kandinsky’ego ma atuty i walory zdolne zachwycać i przyciągać. Wspólnota Niepodległych Państw, proklamowana po rozpadzie Związku Sowieckiego, była więc projektem mającym szanse powodzenia, w oparciu o zasoby i potencjał kultury rosyjskiej. 

Warunkiem odegrania roli włączającej i integrującej jest jednak dobrowolność uczestnictwa. Przymusowa rusyfikacja, a tym bardziej zbrojne narzucanie języka i kultury rosyjskiej, czynią je odpychającymi. Napadając na Ukrainę i anektując jej rosyjskojęzyczne obszary oraz zgłaszając słabo zawoalowane roszczenia wobec innych sąsiednich państw i społeczeństw, Putin uczynił z kultury rosyjskiej atrybut agresorów i zbrodniarzy wojennych. Skompromitował ją i pozbawił atrakcyjności. Powtórzył w ten sposób błąd Niemców i niemieckich władców sprzed niemal stu, a nawet ponad stu lat.

Jeśli spojrzymy na etnograficzne mapy Europy sprzed I wojny światowej, zobaczymy rozsiane po niemal całym kontynencie rozległe obszary zamieszkane przez ludność niemiecką i niemieckojęzyczną. Niemcy w Rzeszy, podnieceni i rozochoceni doktryną nacjonalizmu, uznali że Niemcy są wszędzie tam, gdzie mieszkają Niemcy. A ponieważ kanclerz Bismarck obwieścił, że najskuteczniejsze jest integrowanie „krwią i żelazem”, więc postanowili zastosować tę metodę od Alzacji do Kłajpedy, od Lotaryngii po Gdańsk, od Sudetenlandu po Śląsk. W wyniku tego obecnie Gdańsk i Prusy Wschodnie, Śląsk i kraj sudecki, Południowy Tyrol, Alzacja i Lotaryngia, Limburgia i Memel nie należą do Niemiec, a na wielu tych obszarach nie ma już Niemców, bo zostali z nich wysiedleni po klęsce Rzeszy i w odwecie za zbrodnie w ich imieniu popełnione przez jej funkcjonariuszy. Kultura filozofów i poetów została skojarzona z ludobójstwem i utraciła wiele ze swoich niegdysiejszych wpływów. Do dzisiaj Niemcy nie odgrywają w polityce międzynarodowej i wymianie kulturalnej roli, do jakiej predestynowałby ich ekonomiczny i kulturowy potencjał. 

Bałkany były z dawien dawna mozaiką i mieszaniną ludności rozmaitych narodowości, religii i etnicznych tożsamości. Ale gdy Serbom zamarzyło się stworzenie państwa skupiającego całą ludność serbską i serbskojęzyczną, skończyło się katastrofą, izolacją Serbii, okrojeniem jej granic i ucieczką lub wygnaniem ludności serbskiej z obszarów innych państw. Tak skończyła się wizja Wielkiej Serbii, podobnie jak niegdyś Wielkich Węgier (choć tę akurat obecne węgierskie władze wciąż hołubią) czy Wielkiej Rumunii. Podobną klęskę szykują sobie propagatorzy Wielkiego Izraela.

Również ideologia Wielkiej Polski i polski nacjonalizm, spod szyldów Obozu Wielkiej Polski czy Ligi Morskiej i Kolonialnej, skończyły się tym, że Lwów, Wilno i Grodno, niegdyś w większości polskojęzyczne i stanowiące ważne ośrodki kultury polskiej, już nie należą do Polski, a ludność polskojęzyczna stanowi w nich margines. Polacy jednak przynajmniej dostali w zamian Dolny Śląsk z Wrocławiem, Warmię i Mazury z Olsztynem, Pomorze zachodnie ze Szczecinem…

Kwestia nie jest wszakże jednoznaczna, a racje jednostronne. Republiki bałtyckie po odzyskaniu niepodległości odmawiały obywatelstwa mieszkańcom rosyjskojęzycznym, a władze Ukrainy administracyjnie rugowały język rosyjski i propagowały kult nacjonalistycznych bojowników. To najprostszy sposób na osłabienie lojalności znaczących grup ludności i pchanie ich ku językowym i kulturowym pobratymcom zza granicy, obiecującym im ochronę i wsparcie. Zasadą rozsądnej polityki wobec mniejszości powinno być zapewnienie jej lepszych warunków u siebie, niż mogliby mieć u owych pobratymców. To wytyczne postępowania polskich władz wobec autochtonicznej ludności białoruskiej na Podlasiu czy niemieckojęzycznej na Śląsku. Niekoniecznie jednak obecnie respektowane.

Ale mniejszości też potrafią postępować irracjonalnie, a nawet podle. Nie chodzi jedynie o kalkulację, którą Konstanty Gebert streścił zgryźliwie: „wolę abyś ty był mniejszością u mnie, niż ja u ciebie”. Niemcy w międzywojennym Wolnym Mieście Gdańsku mieli nieskrępowane warunki swobodnego rozwoju swojej niemieckojęzycznej kultury, a przy tym mogli robić lukratywne interesy z Polską, na której handlowym obsługiwaniu wyrosła niegdysiejsza potęga ich portowej metropolii. Ale woleli pozycję prowincjonalnego miasta Rzeszy, byle się z nią złączyć. W rezultacie wybuchłej u nich wojny utracili wszystko. Podobnie jak Niemcy sudeccy, których poparcie dla Hitlera i żądania złączenia z Rzeszą doprowadziły do układu monachijskiego, ośmielającego Führera do agresji.   

Zważywszy powyższe, należy odnotować, że istnieją jednak sposoby na stworzenie szerokiej wspólnoty kulturowej, na wzór Commonwealth. W pewnym stopniu udało się to państwom iberyjskim, stanowiącym część wspólnego świata latynoskiego, spajanego nie tylko językiem (rola i wpływy literatury iberoamerykańskiej), ale i szerzej rozumianą kulturą. Lecz stało się to po uzyskaniu przez południowoamerykańskie państwa niepodległości oraz – co nie mniej ważne – demokratycznych przełomach likwidujących autokratyczne reżimy w dawnych metropoliach (Hiszpanii i Portugalii). Cyrkulacja między dawnymi koloniami i metropoliami trwa. 

Rosja wybrała inną drogę i przegra, już przegrywa. Utwory Czajkowskiego kiedyś powrócą do sal koncertowych, Czechowa na deski sceniczne, a Dostojewskiego na księgarskie półki całego świata. Ale żaden „russkij mir” nie powstanie, bo próba zaprowadzenia go przemocą i gwałtem skompromitowała ten, bynajmniej nie absurdalny pomysł. Potencjalni naśladowcy, nie tylko chińscy, powinni tę klęskę starannie rozważyć i wyciągnąć z niej wnioski.

 

Wyimki:

– Napadając na Ukrainę i anektując jej rosyjskojęzyczne obszary oraz zgłaszając słabo zawoalowane roszczenia wobec innych sąsiednich państw i społeczeństw, Putin uczynił z kultury rosyjskiej atrybut agresorów i zbrodniarzy wojennych.

Wiek nie-pokoju [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Marka Leonarda, współzałożyciela i dyrektora European Council on Foreign Relations (ECFR), pierwszego ogólnoeuropejskiego think tanku. Rozmawiają o tym, czy więzi między państwami sprzyjają konfliktom, jak Europa powinna zachowywać się wobec agresywnej polityki Chin i Rosji oraz czy można współpracować i tworzyć zasady ograniczające negatywne skutki współzależności.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego napisałe Pan „Wiek nie-pokoju” (2021)?

Mark Leonard

Mark Leonard (ML): Powodem, dla którego napisałem tę książkę, było wielkie zderzenie między światem, w którym chciałem żyć, a tym, w którym przyszło mi żyć. Doprowadziło mnie to do ponownego przeanalizowania wielu moich wcześniejszych przekonań. Wyzwalaczem był dla mnie rok 2016 – rok brexitu i wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenia te były sprzeczne z wizją świata pełnego powiązań i internacjonalizmu.

Dzięki tego rodzaju procesom zdałem sobie sprawę, że chociaż moje własne doświadczenie z ostatnich kilku dekad polegało na tym, że jednoczymy się ze światem (poprzez handel, integrację i nowe technologie), co było niezwykle wzmacniającym i pozytywnym doświadczeniem, 52% ludzi w Wielkiej Brytanii i wystarczająco dużo ludzi w Stanach Zjednoczonych, aby wybrać Trumpa, miało radykalnie inną interpretację dokładnie tych samych wydarzeń. To skłoniło mnie do poświęcenia mnóstwa czasu na próbę zrozumienia, dlaczego przeżycia różnych ludzi mogą (i powinny być) tak różne.

European Liberal Forum · Ep151 The age of unpeace with Mark Leonard

 

Podjąłem próbę ucieczki od mojego ogromnego emocjonalnego i politycznego zaangażowania w Unię Europejską, wyrażonego w procesie integracji, który sprawił, że moje życie stało się nieporównywalnie lepsze niż moich rodziców, dziadków czy wcześniejszych pokoleń w mojej rodzinie. Jednak jednocześnie bardzo uderzające jest to, jak wszystkie rzeczy, które uważam za wzmacniające i dające możliwości, były postrzegane przez innych ludzi jako stwarzające zagrożenia i niepewność.

LJ: Skąd wzięła się potrzeba wymyślenia nowego terminu (nie-pokój) na określenie naszych czasów?

ML: Nie wymyśliłem słowa „unpeace”, to właściwie stare anglosaskie słowo. To, co starałem się uchwycić, to rozdźwięk między oficjalną relacją, w której byliśmy (która postrzega ostatnie 30 lat jako złoty wiek pokoju, kiedy nie mieliśmy wojen między żadnymi wielkimi mocarstwami) a doświadczeniami innych ludzi (wrażeniem ogromnej niestabilności, konfliktów i nieszczęścia) – zarówno w naszych społeczeństwach, jak i w relacjach między różnymi krajami.

Mój dobry przyjaciel, Iwan Krastew, napisał wspaniały felieton o wojnie na Ukrainie wkrótce po jej wybuchu w lutym 2022 roku, w którym zauważa, że wielu ludzi w wieku 20 i 30 lat myśli, że żyje w okresie powojennym tylko po to, by się później dowiedzieć, że był to właściwie okres międzywojenny. Zauważył, że w rzeczywistości wielu ludzi ze ‘starego świata’ miałoby takie same doświadczenia. W mojej książce napisałem, że to jest złe. To nie jest tak, że wojna zaczęła się 24 lutego, bo Ukraina była w stanie wojny już od ośmiu lat.

Nawet jeśli ta „wojna w trybie walki” dobiegnie końca, nie oznacza to, że znowu będziemy w epoce pokoju, ponieważ widzieliśmy wiele różnych konfliktów między różnymi mocarstwami, które mogą nie pasować do konwencjonalnej definicji ‘wojny’. Wojny, w której państwa wypowiadają sobie nawzajem wojny, wysyłają na front armie, które toczą większość walk, a następnie domagają się traktatu pokojowego – co nie zdarza się zbyt często – nawet w Ukrainie tak się nie stało. Ale jednocześnie walczą ze sobą na wiele różnych sposobów – między innymi poprzez cyberataki, manipulowanie systemem finansowym, migrację.

Metafora, której używam w książce, odnosi się do małżeństwa, które się nie udaje, ale para nie może się rozwieść. Dzisiejsza geopolityka jest właśnie trochę taka. Podobnie jak w nieudanym małżeństwie, są rzeczy, które połączyły parę, zaś dobre chwile stają się bronią, której partnerzy używają, by ranić się nawzajem w złych czasach. W małżeństwie chodzi o to, kto dostanie psa lub domek letniskowy, ale przede wszystkim o to, kto opiekuje się dziećmi i jak z nimi rozmawiać o tym, co się dzieje. W geopolityce coraz częściej chodzi o różne zagrożenia, które spajają świat – stosunki handlowe zamieniają się w sankcje, energia w broń, zaś Internet staje się miejscem szerzenia dezinformacji i cyberataków.

Nawet temat migracji jest wykorzystywany jako broń. Swobodny przepływ ludzi – czyli ostateczna rzecz, która miała łączyć ludzi i świat – jest instrumentalizowany przez różnych przywódców. To nie przypadek, że Rosjanie atakują ośrodki cywilne i infrastrukturę na Ukrainie, zamiast żołnierzy, ponieważ celowo wypędzają miliony ludzi z ich domów w nadziei nie tylko na szerzenie terroru na Ukrainie, ale także licząc na to, że uda im się wywrzeć presję polityczną na kraje, do których ci ludzie zmierzają (takie jak Polska). Z pewnością kraje te są niezwykle hojne na krótką metę, ale presja wywierana na ich usługi publiczne (rynek mieszkaniowy, system szkolnictwa, szpitale itp.) będzie dość duża, jeśli wojna będzie trwała. Działania tego typu to zatem także akt polityczny.

LJ: Czy odcięcie się od Rosji jest w tym kontekście właściwym posunięciem dla Stanów Zjednoczonych? Czy Unia Europejska powinna spróbować zrobić to samo? A może cena jest zbyt wysoka?

ML: Europa już odcina się od Rosji. To będzie nie tylko nieuniknione, ale także nieodwracalne. Cokolwiek stanie się w tej wojnie, bardzo trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wrócić do świata sprzed 24 lutego 2022 r. Jestem internacjonalistą, więc myślę, że świat jest lepszy, gdy ludzie mają ze sobą jakieś relacje. W tym przypadku wyzwaniem jest jednak ustrukturyzowanie tych relacji w taki sposób, aby nie były toksyczne. Jedną z trudności, jakie pojawiły się w obszarze naszych relacji energetycznych z Rosją, jest to, że były one zorganizowane w sposób zbyt jednostronny i asymetryczny. W rezultacie Rosja zyskała możliwość by wykorzystywać energię do szantażu i zastraszania innych krajów. Wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji nie polega na tym, że nigdy nie powinniśmy kupować niczego w krajach, których nie lubimy. Zamiast tego nie powinniśmy stawiać się w sytuacji zależności od jednego kraju, z którym mamy trudne relacje.

W pewnym sensie rozwiązaniem jednostronnej zależności jest więcej relacji, więc jeśli jedna z nich się nie powiedzie, możesz dywersyfikować i zabezpieczać się, polegając na innych krajach. Dzieje się tak coraz częściej. Dawniej istniały łańcuchy dostaw just-in-time, które były bardzo kruche i zasadniczo dotyczyły kosztów (obniżania kosztów tak bardzo, jak to możliwe). Teraz ludzie mówią o łańcuchach dostaw just-in-case, w których upewniasz się, że łańcuchy dostaw są bardziej skomplikowane. Wtedy nie koncentrujesz się tylko na kosztach, ale także na bezpieczeństwie dostaw, dzięki czemu możesz mieć różne opcje na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. W pewnym sensie jest to metafora szerszego sposobu myślenia o tym, jak działają relacje.

To całkiem inny świat. Powodem, dla którego tak się stało, jest to, że mamy broń nuklearną. Broń nuklearna oznacza, że ​​wojna między wielkimi mocarstwami może być niewyobrażalnie bardziej niebezpieczna. Dążenie do konfliktów między wielkimi mocarstwami nie przeminęło, ale ich zdolność do prowadzenia wojen na zasadach konwencjonalnych zniknęła w wyniku broni nuklearnej. Dlatego coraz częściej dochodzi do niepokojów. Ludzie manipulują powiązaniami, które mają ze sobą, ponieważ jest to mniej ryzykowne i kosztowne niż wysyłanie wojska na front.

Interesujące jest to, że nawet wojna w Ukrainie z jednej strony wygląda jak wojna w starym stylu, nie ma się wrażenia nie-pokoju. W mojej książce argumentuję, że a) to, co się stało, było spowodowane nieprawidłowymi powiązaniami. Niechęcią Putina do rosnącego związku między Ukrainą a Europą. Wytworzyło to poczucie niepokoju, które doprowadziło do starcia między dwoma procesami powiązań – Euroazjatycką Unią Gospodarczą i Unią Europejską. Z rosyjskiej perspektywy kończy się to źle do tego stopnia, że ​​Putin sądził, że straci Ukrainę na zawsze. Dlatego zapoczątkował tragiczny proces aneksji Krymu i wojny na wschodzie Ukrainy. Wojna nasiliła się i przybrała jeszcze bardziej dramatyczną formę.

Prawdą jest również to, że sposób, w jaki toczy się wojna, bardzo różni się od II wojny światowej – jest to w dużej mierze wojna wokół pokoju. Nawet sposób walki na polu bitwy w znacznym stopniu opiera się na powiązaniach. Przeciętni Ukraińcy wrzucają do aplikacji informacje o tym, gdzie znajdują się rosyjskie wojska, co daje Ukrainie przewagę technologiczną nad Rosją. To bardzo zaawansowana technologicznie wojna – z dronami i bezzałogowymi statkami powietrznymi. Technologia zmienia oblicze wojny. Ale to tylko jedno z pól bitewnych, na których toczy się wojna.

Strona rosyjska manipuluje sektorem energetycznym i wysiedla miliony ludzi, co wywiera presję na naszą stronę. Nasza strona nakłada olbrzymie sankcje, próbując ograniczyć wsparcie technologiczne dla Rosjan. Dlatego nawet jeśli skupiamy się na polu bitwy i myślimy o czołgach, istnieją również inne, mniej tradycyjne rodzaje wojen niż te, które istniały w czasach II wojny światowej czy zimnej wojny.

Wojna w Ukrainie jest jak wehikuł czasu – przenosi nas zarówno w XX wiek, jak i jest bardzo typowa dla XXI wieku właśnie przez wzgląd na znaczenie istniejących powiązań.

LJ: Przejdźmy do Chin. Jak powinniśmy postrzegać relacje między Chinami a Stanami Zjednoczonymi?

ML: Konwencjonalny sposób rozumienia relacji między Chinami a Ameryką jest taki, że nie są one dobre, ponieważ te dwa kraje są tak od siebie różne, że są niemalże swoimi całkowitymi przeciwieństwami – Stany Zjednoczone są najbardziej kapitalistycznym i największym rozwiniętym krajem na świecie, podczas gdy Chiny są państwem komunistycznym i krajem rozwijającym się. Chiny są wiodącym światowym producentem, zaś USA konsumentem ostatniej szansy. Wschód i Zachód, demokracja i dyktatura, yin i yang. Wiele osób uważa, że ​​to jest właśnie powód, dla którego istnieje tak duże napięcie między tymi dwoma państwami.

Jednak Chiny i Stany Zjednoczone radziły sobie całkiem dobrze, gdy były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – w rzeczywistości robiły to tak dobrze, że zaczęto mówić o wspólnej, połączonej gospodarce. Pomiędzy gospodarkami chińską i amerykańską istnieje niemal doskonała komplementarność, a społeczeństwa mogą ze sobą bardzo efektywnie współpracować.

Jednym z powodów, dla których stosunki te znacznie się pogorszyły, jest fakt, że Chiny i Ameryka zbliżają się i upodabniają do siebie. Im bardziej stają się podobne, tym bardziej się nienawidzą i tym większe występuje między nimi napięcie. Proces, który mogliśmy ostatnio zaobserwować, polegał na tym, że oba kraje pną się w górę – pod względem wykładniczego poszerzania wiedzy o sobie nawzajem. Oba kraje zaczęły się wzajemnie naśladować.

Chiny próbowały wspiąć się w górę łańcucha wartości i stać się bardziej zaawansowaną technologicznie gospodarką. Opracowano różne platformy internetowe. Dokonano modernizacji armii. Chińczycy robią wiele rzeczy, które robiły już wcześniej Stany Zjednoczone, co staje się źródłem ich wielkiej potęgi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Chin. Niegdyś Amerykanie bardzo mocno wierzyli w wolny rynek; obecnie mają ustawę o redukcji inflacji (IRA), która jest ogromnym programem wsparcia dla przemysłu, w ramach którego wszystkie dotacje trafiają na rynek – na wzór tego, co Chiny robią w zakresie rozwoju swoich zielonych technologii. Co więcej, Stany Zjednoczone miały w Azji podejście bazujące na tzw. systemie piasta i szprychy w zakresie amerykańskich baz wojskowych itp.; teraz Ameryka stara się rozwijać relacje gospodarcze z ludźmi.

Możemy zaobserwować stopniowy proces, w którym te dwa kraje coraz bardziej przypominają siebie nawzajem. Stają się bardziej do siebie podobne, a jednocześnie bardziej wrogo do siebie nastawione. To niejako spirala integracji, która prowadzi do konwergencji, konkurencji, a ostatecznie do konfliktu. Jak zauważył Peter Thiel, amerykański przedsiębiorca, zazwyczaj, gdy dwie osoby dążą do tego samego, mają tendencję do naśladowania siebie nawzajem do tego stopnia, że ​​to, czego obie pragną (w tym przypadku: być krajem numer jeden na świecie) jest mniej ważne niż sama rywalizacja między nimi.

Moja książka zasadniczo dowodzi, że proces tworzenia powiązań na świecie może stanowić dla ludzi zarówno motyw do wywołania konfliktu, jak i szansę. Prace Zygmunta Baumana, polskiego socjologa i myśliciela, poświęcone temu, jak powiązania i technologia prowadzą do porównań między różnymi graczami, również przedstawiają teorię, że nasza zdolność do porównywania się z innymi ludźmi na świecie prowadzi do bardzo silnego poczucia niechęci – która generuje konflikt. Bauman mówił o niemal wszechobecnym niezadowoleniu występującym w dobie internetu – kiedyś bowiem ludzie porównywali się do swoich sąsiadów czy rodziców, a teraz każdy może porównywać się do najbardziej uprzywilejowanych ludzi na świecie. Najwyraźniej jednak większość z nas nie może konkurować z tym, co widzimy w sieci, co powoduje wiele frustracji i niezadowolenia.

Powiązania i integracja mają dość silny wpływ na to, jak ludzie postrzegają swoje relacje z innymi – zarówno z innymi krajami, jak i w obrębie naszych własnych społeczeństw, co może powodować napięcia.

LJ: Czy liberałowie powinni próbować zagrać w populistyczną grę?

ML: Głównym wyzwaniem dla liberałów jest to, że tradycyjnie zakładało się, że jeśli chodzi o globalną integrację, wolny handel i swobodny przepływ, to jest to sytuacja dobra dla wszystkich. Że pula zasobów się zwiększa i że wszystkim żyje się lepiej. Następnie, w 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, w wielu różnych miejscach na świecie wzrosła świadomość, że tak naprawdę są też przegrani tego postępu – chociaż tak naprawdę nie przegrywali, to jednak nie byli wygranymi w takim stopniu, jak inni ludzie. Ta względna różnica (między ludźmi, którym szło naprawdę dobrze, a tymi, którym się nie powiodło) stała się na tyle silna, że ​​wywołała ogromne poczucie niechęci i frustracji wśród znacznej liczby ludzi – wystarczającej, by głosować za Brexitem w Wielkiej Brytanii, by wybrać Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce.

Pytanie brzmi: jak z tym walczyć? Ludzie tacy jak Emmanuel Macron uważają, że wystarczy powiedzieć, że nowy podział nie jest między lewicą a prawicą, ale między tym, co otwarte a zamknięte. Myślę, że jeśli dokonamy podziału na społeczeństwa otwarte i zamknięte, przegramy. Ludzie ze społeczeństw uznanych za zamknięte zaczną budować mury.

Liberałowie stoją zatem przed następującym wyzwaniem: jak sprawić, by ta otwartość była dla ludzi bezpieczna? Należy sprawić, by poczuli, że to ludzie kontrolują to, co się dzieje – że jest to w jakiś sposób zarządzane. Dlatego ten ‘podział’ nie powinien dotyczyć otwartej i zamkniętej współzależności, ale raczej współzależności zarządzanej i niezarządzanej. Ta pierwsza oznacza, że ​​możesz być szczery co do faktu, że są wygrani i przegrani, więc możesz spróbować redystrybuować część zysków od wygranych, aby pomóc przegranym.

To jest ogólny obraz tego, co nazywam „rozbrajającym powiązaniem” – próbą zmniejszenia ryzyka, uczynienia go mniej ryzykownym. Podejście to obejmowałoby szereg obszarów – na przykład imigrację. Oczywistym jest, że otwarte granice i swoboda przemieszczania się są bardzo korzystne dla całej gospodarki, ale mogą mieć negatywny wpływ na płace w poszczególnych sektorach i wywierać presję na miejsca, do których ci ludzie się przenieśli. Jeśli monitorujesz, dokąd zmierzają ludzie i masz te ruchy ludności na uwadze, wówczas możesz zabezpieczyć pensje w sektorach, które są obciążone; możesz opodatkować korzyści z wolnego rynku pracy i zainwestować pieniądze w więcej mieszkań, miejsc w szkołach i szpitalach, aby zadbać o to, żeby inni ludzie również mogli z nich skorzystać.

To samo dotyczy wolnego handlu, który również tworzy wygranych i przegranych. Jeśli ponownie inwestujesz dodatkowe dochody, pomagając przygotować ludzi na straty, najtrudniejsze są obszary, w których obserwujemy zmiany kulturowe w tożsamości ludzi. To jeden z obszarów, w którym liberałowie znaleźli się po złej stronie w oczach opinii publicznej. Ale myślę, że są sposoby na to, by pokazać troskę o kulturę – co niekoniecznie jest intuicyjne dla liberałów, często przedstawianych jako bezwzględni kosmopolici.

Jeśli dąży się do tego, aby ludzie nie stawali się nacjonalistami i nie decydowali się na proste, populistyczne rozwiązania, to na liberałach spoczywa obowiązek pokazania, że ​​zależy im na ludziach, którzy stoją po złej stronie tych procesów i znalezienia sposobów na pokrzepienie ich, zdobycia ich zgody, i podjęcie współpracy. Oznacza to, że możliwa jest znacznie bardziej zrównoważona otwartość. Jeśli się o to nie zadba, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wszystkie wysiłki spełzną na niczym i ludzie tacy jak Donald Trump zostaną wybrani. W efekcie, możemy się wtedy spodziewać podejmowania działań, które będą całkowitym przeciwieństwem tego, czego chcą liberałowie – wprowadzania nieliberalnych środków w sposób, który jest naprawdę destrukcyjny (także dla ludzi, do których chcą trafić).

Dlatego liberałowie stoją przed wyzwaniem zapewnienia ludziom poczucia sprawczości i pokazania, że ​​w liberalizmie nie chodzi tylko o siły kapitalizmu oraz zmiany kulturowe i technologiczne, które zniszczą wiele rzeczy, na których ludziom zależy. To wydaje się być kluczową lekcją ostatnich lat – liberałowie muszą nie tylko znaleźć inny język, aby mówić o tym, co się dzieje, lecz także zacząć angażować się w niektóre z tych bardziej skomplikowanych kwestii.

W pewnym sensie jest to powrót do istoty liberalizmu i odejście od neoliberalnego czy libertariańskiego paradygmatu, do którego często trafiali liberałowie w ciągu ostatnich kilku dekad. To duża zmiana, ale jeśli nie zostanie wprowadzona, to obawiam się, że możemy skończyć ze znacznie bardziej nieliberalnym światem.


Dowiedz się więcej o gościu: www.ecfr.eu/profile/mark_leonard/ 


Dowiedz się więcej o książce: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/wiek-nie-pokoju-mark-leonard-1083


Niniejszy podcast został nagrany 14 lutego 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Każdy poważny kryzys rodzi szansę na nowe otwarcie :)

Gdyby ktoś przed rokiem twierdził, że rosyjska armia skruszy sobie zęby w Ukrainie, że Stany Zjednoczone przeznaczą na pomoc Ukraińcom niemal 100 miliardów dolarów, kolejne dziesiątki miliardów dołoży Unia Europejska i państwa członkowskie, a efektem rosyjskiego szantażu energetycznego będzie odcinanie się od dostaw surowców z Moskwy, Europa wprowadzi i utrzyma sankcje wobec Kremla o niespotykanym do tej pory zasięgu, Szwecja i Finlandia dołączą do NATO … Gdyby ktoś formułował wszystkie te przewidywania, zostałby w najlepszym razie uznany za szukającego rozgłosu oryginała.

Nie mam więc zamiaru formułować dokładnych przewidywań. Wiadomo jednak, na jakie obszary warto zwrócić uwagę i skąd mogą nadejść wydarzenia, o których będzie mówił świat.

USA: Kto stanie do wyścigu o fotel prezydencki?

Zacznijmy od Stanów Zjednoczonych. Na początku stycznia został zaprzysiężony nowy Kongres wyłoniony w listopadowych wyborach. Partia Demokratyczna zachowała większość w Senacie, ale straciła ją w Izbie Reprezentantów. Minimalna przewaga Republikanów w Izbie oznacza, że duże wpływy zyskają w partii politycy radykalni, także ci głoszący poglądy izolacjonistyczne i przeciwni wspieraniu Ukrainy. Dlatego dobrze, że nowa transza pomocy została zatwierdzona jeszcze w poprzednim roku.

Jedną z niewielu spraw, w której zgadza się ze sobą większość przedstawicieli obu partii jest zagrożenie, jakie widzą w rosnącej potędze Chin. Amerykanie w najbliższych latach zainwestują setki miliardów dolarów w rozwój energii odnawialnej i produkcję półprzewodników, aby zyskać przewagą technologiczną nad głównym konkurentem. Prezydent Biden mówił, że gdyby Xi Jinping zdecydował się zaatakować Tajwan, wyśle do obrony wyspy nie tylko sprzęt, ale i żołnierzy. Najnowszy budżet obronny USA osiągnął rekordowy poziom 858 miliardów dolarów.

Przyszły rok upłynie także pod znakiem… wyborów prezydenckich. Odbędą się one, co prawda, dopiero w listopadzie roku 2024, ale kandydatów poznamy w ciągu najbliższych 12 miesięcy. Na razie start oficjalnie zapowiedział Donald Trump, chociaż wiele sondaży pokazuje, że nie chce tego nawet znaczna część wyborców jego partii. Im słabszy Trump, tym większa pokusa wśród Republikanów, aby rzucić mu wyzwanie. Ale, paradoksalnie, im więcej konkurentów, tym większe szanse, że ostatecznie to właśnie Trump zdobędzie najwięcej głosów w prawyborach. Wszystko dzięki jego wiernej i zdyscyplinowanej bazie wyborców.

U Demokratów także powrócą pytania, czy prezydent Biden powinien walczyć o reelekcję. Wielu Amerykanów tego nie chce, głównie ze względu na wiek prezydenta (w listopadzie 2024 roku będzie miał 82 lata). Ewentualna rezygnacja Bidena z drugiej kadencji sprawi, że ataki na niego, do których szykują się Republikanie, stracą rację bytu, ale jednocześnie zacznie się partyjna walka o nominację.

W amerykańskiej polityce już dokonuje się zmiana pokoleniowa. To naturalne, ale zwracam uwagę, że ze sceny schodzi pokolenie, które dobrze pamięta czasy zimnej wojny i obecność setek tysięcy amerykańskich żołnierzy w Europie. Od dawna mówi się o tym, że Stany Zjednoczone przesuwają swoje zainteresowanie w kierunku Pacyfiku. Nowe pokolenie polityków może ten proces przyspieszyć.

Chiny: Co jeśli chińska gospodarka zwolni na dłużej?

W Chinach tymczasem – często przedstawianych jako model kompetentnego zarządzania – po trzech latach od wybuchu pandemii koronawirusa władze mają większe problemy z jej opanowaniem niż w rzekomo chaotycznych demokracjach zachodnich. Ma to oczywiście bezpośrednie przełożenie na obecny stan gospodarki, ale także na długofalowe plany inwestycyjne. Już czytam, że ze względu na zerwane z powodu pandemii łańcuchy dostaw i narastające napięcia w relacjach z Waszyngtonem część koncernów amerykańskich przenosi produkcję do innych państw regionu lub bliżej USA, do Meksyku. Jeśli chińska gospodarka zwolni na dłużej, jeśli ludzie zaprotestują przeciwko niekompetencji władz, kierownictwo partii może zareagować nerwowo. Xi Jinping właśnie złamał dotychczasowe reguły sukcesji i nie odszedł ze stanowiska po upływie dekady. Zakładam, że w tych warunkach będzie tym bardziej wrażliwy na wszelkie próby podważenia jego autorytetu.

Iran: Potencjalny konflikt w regionie?

Innym źródłem niestabilności wynikającej ze strachu autokratów i niezadowolenia ludu może być Iran. Religijny fundamentalizm reżimu sprawia, że odwraca się od niego znaczna część głównie młodszych Irańczyków i – najczęściej – Iranek. Niepewna swego elita władzy, jak to często bywa, odpowiada na protesty brutalną przemocą. A jednocześnie intensyfikuje wysiłki na rzecz zdobycia broni nuklearnej. Izrael, gdzie właśnie zaprzysiężono kolejny, tym razem skrajnie prawicowy, gabinet Benjamina Netanjahu, konsekwentnie zapowiada, że nigdy do tego nie dopuści. Ewentualny konflikt w tym regionie wymusiłby rewizję większości przewidywań na obecny rok.

Ukraina: wojna potrwa dłużej.

Nas w Polsce siłą rzeczy szczególnie interesuje przebieg wojny w Ukrainie. W prasie natykam się na wszelkie możliwe scenariusze – od zakończonej powodzeniem ofensywy Kijowa, przez impas, po wizję skutecznej kontrofensywy Rosji. Dziś wiele wskazuje na to, że wojna potrwa dłużej – Władimir Putin nie zamierza ustępować niezależnie od kosztów, a prezydent Biden dobrze wie, że pomoc Ukrainie nie tylko jest słuszna, ale leży w interesie Waszyngtonu, bo pozwala relatywnie tanim kosztem osłabić Rosję. Ale losy wojny mogą się gwałtownie zmienić, na przykład gdyby doszło do zmiany układu sił na Kremlu lub gdyby zdesperowany Putin zdecydował się na radykalną eskalację.

Polska: złudny urok nacjonalizmu.

Polska powinna być niezmiennie adwokatem wspierania Ukrainy, a jednocześnie wspierania wspólnej europejskiej obronności na wypadek zmiany priorytetów w Waszyngtonie. W realizacji obu tych celów pomogłaby nam poprawa relacji z Brukselą, w tym odblokowanie pieniędzy na realizację Krajowego Planu Odbudowy i zakończenie trwającej od lat destrukcji wymiaru sprawiedliwości. O tym, jak wiele można stracić ulegając złudnemu urokowi nacjonalizmu przekonują się Brytyjczycy. Wielka Brytania po wyjściu z UE miała odzyskać nie tylko suwerenność, ale i międzynarodowe wpływy. W rzeczywistości od sześciu lat mierzy się z permanentnym kryzysem politycznym, a obecnie ze spowolnieniem gospodarczym, masowymi strajkami i nawet wizją rozpadu kraju – bo rząd szkocki domaga się kolejnego referendum w sprawie niepodległości. Dobrze by było, gdyby polskie władze wyciągnęły z tej lekcji wnioski.

Z polskiej perspektywy ważna jest także poprawa relacji z Berlinem. Niemieccy politycy z jednej strony uznają swoje błędy w relacjach z Rosją i zapowiadają zmiany, w tym zwiększenie wydatków na zbrojenia. Z drugiej strony już widać, że realizacja tych zapowiedzi idzie opornie. W naszym interesie jest, żeby Niemcy trwale zmieniły swój stosunek do Rosji i żeby poważnie potraktowały wyzwania związane z obronnością. Ale jednocześnie, by ta wielka przemiana dokonała się w uzgodnieniu z sąsiadami i instytucjami europejskimi.

W jednym z wywiadów dla niemieckiej prasy powiedziałem, że „Niemcy popełnili błędy w polityce wobec Rosji wynikające z arogancji i błędnej oceny przyczyn zwycięstwa w zimnej wojnie”. Ale obecnie Polska nie oczekuje od Niemiec przeprosin, tylko słuchania swoich sąsiadów i działania. Aby tak jednak było, rząd w Berlinie musi mieć w Warszawie partnera. Zamiast tego ma podzieloną partię władzy, słabego premiera, który nie potrafi zdyscyplinować swoich ministrów i Jarosława Kaczyńskiego, który chciałby podejmować wszystkie decyzje i za nic nie odpowiadać.

W minionym roku nie brakowało nam w polityce międzynarodowej poważnych wyzwań. Zakończył się jednak lepiej niż moglibyśmy przypuszczać jeszcze kilka miesięcy wcześniej – Ukraina zdołała się obronić, Zachód utrzymał jedność i wsparcie, Putin stał się ofiarą własnego szantażu. Każdy poważny kryzys rodzi szansę na nowe otwarcie i zmianę na lepsze. W tym roku będzie podobnie. Polacy swoją szansę dostaną najpóźniej jesienią.

 

Autor zdjęcia: NASA

 

Republika Troglodytów, czyli o nadchodzącej fali obywatelskiego analfabetyzmu :)

Kiedy Stefan Kisielewski nazywał rządy Gomułki dyktaturą ciemniaków, nie spodziewał się nawet, jak skutecznie określenie to przedostanie się do dyskursu na temat Polski Ludowej. Nie spodziewał się chyba jednak tego, że również w okresie rządów demokratycznych sformułowane przez niego wnioski mogą być wciąż aktualne i adekwatne. Wizja kolejnej dyktatury ciemniaków wisi nad nami ponownie, a przyczyną jej zasadniczą może być zbliżająca się w tempie zastraszającym fala obywatelskiego analfabetyzmu. Z czasem upowszechnienie się tej postawy doprowadzi do ukształtowania się nowej emanacji ustrojowej: Republiki Troglodytów. 

Analfabetyzm obywatelski w natarciu

Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica prowadzi systematyczną operację formowania obywatelskiego analfabetyzmu. Postawa ta będzie już za kilka lat – jeśli zmian wprowadzonych do systemu edukacyjnego przez rządzących Polską narodowych populistów nie powstrzymamy jak najszybciej – dominować wśród kończących szkoły średnie młodych ludzi. Obywatelski nacjonalizm jako efekt końcowy eksperymentów edukacyjnych polskiej prawicy ubrany zostaje w szereg z pozoru atrakcyjnych sformułowań, które w rzeczywistości nie przystają do wprowadzanych rozwiązań prawnych. Oficjalnie bowiem prawicowi ministrowie edukacji zapowiadają „promocję edukacji historycznej”, „przywrócenie pełnego kursu historii”, „upowszechnianie patriotyzmu”, „krzewienie wartości narodowych i patriotycznych”, „pogłębianie świadomości historycznej”, „wychowanie oparte na wartościach”, „podtrzymywanie zwyczajów i tradycji narodowych”. Hasła te wielu Polakom wydawać się mogą atrakcyjne, choć – jeśli rozłożyć je na czynniki pierwsze – niekoniecznie muszą nieść sobą równie atrakcyjną treść. 

Symbolicznym wręcz działaniem, którego efektem będzie inwazja analfabetyzmu obywatelskiego, jest likwidacja wiedzy o społeczeństwie jako przedmiotu szkolnego w szkołach średnich, nauczaniem którego to przedmiotu objęci byli wszyscy uczniowie tych szkół w Polsce. Dzięki kształceniu w jego ramach polscy uczniowie wyposażani byli w podstawową wiedzę z zakresu socjologii, politologii, prawa i stosunków międzynarodowych. Posługiwali się dość swobodnie polską konstytucją, w której bez większego problemu potrafili znaleźć zapisy dotyczące wolności i praw obywatelskich, jak i kompetencji najważniejszych konstytucyjnych organów państwa. Co ważne, uczeń, który ukończył kurs podstawowy wiedzy o społeczeństwie, posiadał również podstawowe informacje na temat polskiego systemu prawnego, a tym samym potrafił poruszać się wśród meandrów przepisów prawnych, jak również wiedział, jakie sprawy urzędowe przypisane są do działań urzędu gminy czy miasta, starostwa powiatowego czy też urzędu wojewódzkiego. Przy wszystkich mankamentach, niedomogach i brakach poprzedniej wersji podstawy programowej do wiedzy o społeczeństwie na poziomie podstawowym, było to istotne narzędzie budowania społeczeństwa obywatelskiego – swoisty podręcznik funkcjonowania jednostki we współczesnym społeczeństwie, państwie i rzeczywistości międzynarodowej.

Tymczasem w 2022 r. ostatecznie przypieczętowana została likwidacja powszechnej edukacji obywatelskiej w Polsce. Wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym na mocy rozporządzenia ministra edukacji i nauki trafiła do lamusa. Przedmiot ten zastąpiony został drugim przedmiotem historycznym występującym od 1 września 2022 r. pod nazwą: historia i teraźniejszość. Autorzy tej koncepcji przekonują na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki, że w wyniku niniejszej zmiany dokonuje się „zwiększenie zakresu zagadnień związanych z historią najnowszą w edukacji historycznej uczniów szkół ponadpodstawowych”. Tak, pod tym względem autorzy tekstu na portalu informacyjnym MEiN mają rację – liczba godzin edukacji historycznej w całym ciągu licealnym zwiększona została z 8 do 10 godzin. Dokonało się to jednak kosztem 2 godzin, które dotychczas przeznaczane były na nauczanie wiedzy o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym. Co prawda, główni admiratorzy projektu historii i teraźniejszości przekonują, że w ramach treści przewidzianych podstawą programową tego właśnie przedmiotu dokonano integracji refleksji historycznej z refleksją socjologiczno-obywatelską i politologiczno-prawną. Jak można się spodziewać, zapowiedzi te niewiele mają wspólnego z prawdą. Zagadnienia zbliżone do wiedzy obywatelskiej stanowią znikomy odsetek treści przewidzianych podstawą programową historii i teraźniejszości. 

Dyktatura ciemniaków w najnowszej wersji 

Likwidacja wiedzy o społeczeństwie w zakresie podstawowym i wprowadzenie dodatkowego kursu historii pod nazwą „historia i teraźniejszość” to przejaw totalnej ignorancji rządzącej Polską populistycznej prawicy bądź zaplanowane działanie, którego efektem ma być ogłupienie młodych ludzi, którzy w przyszłości mogą stanowić zaplecze elektoratu niechętnego aktualnej partii rządzącej. Jeśli działania promujące obywatelski analfabetyzm mają znamiona zaplanowanych i intencjonalnych – a tak je właśnie postrzegam – to rządząca Polską prawica stanie się siłą polityczną odpowiedzialną za promowanie niewiedzy na poziomie politologicznym, ekonomicznym i międzynarodowym. Za to, że przyszły polski nastolatek nie będzie rozumiał, czym jest zasada trójpodziału władzy i jaki jest jej sens, co oznacza idea praworządności i wynikająca z niej zasada państwa prawa, w jaki sposób obywatel może chronić swoje prawa i wolności oraz jak dochodzić może roszczeń w sytuacji, gdy jego wolności i prawa zostaną przez jakiś podmiot naruszone. Od 1 września 2022 r. przychodzący do szkoły średniej nastolatek tych rzeczy się nie dowie. Nie pozna również podstaw prawa konstytucyjnego, karnego, cywilnego i administracyjnego, ani nie uzyska kompleksowej wiedzy na temat działania Unii Europejskiej, Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz innych organizacji i gremiów międzynarodowych, których nazwy usłyszy w mediach i podcastach. 

Społeczeństwo, które nie kształci cnót obywatelskich w swoich członkach, nie promuje aktywności prospołecznej i wiedzy na temat różnorodnych instytucji oraz organizacji, ogłasza niemalże expressis verbis kapitulację w tym zakresie. Oficjalnie pracownicy Ministerstwa Edukacji i Nauki zapewniają, że „uczniowie poznają także podstawowe i trwałe zasady życia społecznego, w tym fundamenty państwa i prawa”, jednakże zapowiedź ta w najmniejszym stopniu nie zostaje zrealizowana przez projektodawcę. Przedmiot historia i teraźniejszość stanowi de facto dodatkowe trzy lekcje historii, a historia ta niekoniecznie jest najlepiej podana. Podstawa programowa tego przedmiotu jest przerażająco anachroniczna pod względem doboru treści kształcenia: dominuje nauczanie historii politycznej, skupienie na konfliktach i działalności rządzących, natomiast kompletnie zmarginalizowana została historia kultury i gospodarcza, zaś historia społeczna zupełnie została przez jej autorów wręcz pominięta. Takie podejście jest nie tylko całkowicie sprzeczne z tym, jak współcześnie uczy się historii, ale przede wszystkim dla młodego człowieka historia tak podana niekoniecznie będzie atrakcyjna. Czy jednak rządzącym zależy na rzeczywistym podniesieniu atrakcyjności edukacji historycznej? Czy chodzi o to, żeby młodych ludzi historią zainteresować? Chyba jednak nie. 

Przeładowanie treści kształcenia elementami z zakresu historii jednoznacznie pokazuje, że rządzący spoglądają na wykształcenie i wychowanie na sposób daleko odbiegający od współczesnych osiągnięć nauki i trendów w dydaktyce i metodyce kształcenia. Podstawa programowa historii i teraźniejszości ukierunkowana jest na uczenie faktów, czyli tak naprawdę na bierne przyswajanie przez młodych ludzi katalogu wydarzeń, pojęć, dat i postaci, które rządzący zdecydowali się wpisać do tejże podstawy programowej. Brak tam miejsca na samodzielne myślenie, wyciąganie wniosków, wyrażanie własnej opinii, budowanie argumentacji czy też sprzeczanie się na temat kontrowersyjnych kwestii historii najnowszej. Rządzący wymyślili sobie, że na lekcjach historii i teraźniejszości wlana zostanie w głowy młodych ludzi materia, która teoretycznie ma ukształtować ich na „dobrych Polaków”. Treści programowe historii i teraźniejszości zostały ubogacone o szereg ich interpretacji, które de facto nie stanowią niczego innego, jak indoktrynacji w czystej formie. Budowanie dyktatury ciemniaków we współczesnej jej wersji opierać się ma przede wszystkim na wypromowaniu wśród młodych ludzi bardzo anachronicznej wersji historii, a do tego – historii, która przesiana została przez pisowskie sito interpretacyjne. Przyszły „dobry Polak” – „pisoPolak” – nie ma się za dużo zastanawiać nad polską, europejską czy światową historią. Ma on przyjąć na wiarę to, co zostanie mu przekazane podczas lekcji historii i teraźniejszości. Ma przyjąć te treści jako niepodważalną prawdę, która stać się powinna podstawą postrzegania przez niego otaczającej rzeczywistości społeczno-politycznej. 

Droga do Republiki Troglodytów

Taka zideologizowana wersja historii – tak to sobie wyobrazili rządzący Polską – ma być formą kształtowania młodego człowieka, który po przekroczeniu 18. roku życia będzie głosował na polską nacjonalistyczną prawicę. Wyobrazili sobie, że wystarczy napisać podstawę programową, stworzyć podręcznik, który swoim nazwiskiem legitymizował wybitny skądinąd polski historyk, a przyszłe pokolenia zostaną zdobyte. Tymczasem niestety nie do końca musi tak być. Nudna, przestarzała, przeładowana faktami i do tego zideologizowana edukacja historyczna współczesnemu młodemu człowiekowi może się wydawać co najwyżej śmieszna. Powszechny dziś dostęp do środków masowego komunikowania sprawia, że każdy młody człowiek znajdzie w sieci setki interpretacji tych wydarzeń, zjawisk i procesów, innych od tych, które rządzący uczynili obowiązującymi. Jeśli wybrane postaci historyczne są przez rządzących hołubione i stawiane na śmiesznych niekiedy piedestałach, wówczas pewnym być można, że młodzi ludzie będą te postaci z piedestałów strącać, ośmieszając, drwiąc i kpiąc. Nachalny kult papieża Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego, który uprawia polska prawica od 2015 r. i siłą wpycha go w tryby polskiej edukacji, doprowadził do tego, że chyba jeszcze nigdy wcześniej satyra i komunikacja memiczna tak często nie dotykały obu tych postaci. Rządząca Polską prawica pragnie bronić wartości, jednakże w rzeczywistości wartości te ośmiesza i czyni je groteskowymi. Staje się tym samym odpowiedzialna za degradacje tychże wartości, za ośmieszenie tych ważnych w polskiej historii postaci. 

Nachalna indoktrynacja, którą polska prawica – za pośrednictwem przedmiotu historia i teraźniejszość – usiłuje skazić polską szkołę, znajduje również swój zinstytucjonalizowany wymiar. Kolejny już raz nacjonalistyczna prawica podejmuje się wprowadzenia w życie przepisów ograniczających autonomię polskich szkół poprzez nowelizację, którą publicyści określają mianem Lex Czarnek. Efektem drugiego podejścia do tej nowelizacji – uchwalonej ostatnio przez polski sejm – ma być nie tylko uzyskanie przez kuratorów oświaty większego wpływu na obsadę i nadzór nad dyrektorami szkół, ale przede wszystkim ograniczenie możliwości prowadzenia zajęć w szkołach przez organizacje pozarządowe. Nadzór kuratoriów nad tego typu zajęciami ma de facto sparaliżować działalność edukacyjną polskich NGOsów. Organizacje, które promowały prawa człowieka, społeczeństwo obywatelskie, aktywną partycypację, demokrację bezpośrednią, ale także krytyczne myślenie, rzeczowe argumentowanie, umiejętne prowadzenie sporów, dyskusji i debat, mają trzymać się od polskiej szkoły z daleka. Celem rządzących jest ograniczenie możliwości intelektualnego, społecznego, kulturowego i obywatelskiego rozwoju młodych Polaków. Młody Polak – pisoPolak – nie ma być krytyczny i odważny, ma być karny i bierny. PisoPolak nie ma potrafić dyskutować i debatować, nie ma sprzeciwiać się decyzjom władzy i protestować na ulicach – ma być uległy i podporządkowany. PisoPolak nie ma mieć do czynienia z organizacjami, które uświadamiają i pomagają mu budować jego tożsamość – ma on wchłonąć tę wizję świadomości historycznej i tożsamości, którą w podstawie programowej wpisali starsi panowie zatrudnieni przez rządzących. 

Takie rozumienie szkoły jest obecne nie tylko w edukacji historycznej projektowanej przez polską prawicę. Takie rozumienie szkoły w ogóle dostrzegane jest w podstawie programowej, która wprowadzona została do polskich szkół wraz z wdrażaną w 2017 r. zmianą ustrojowo-organizacyjną. W aktualnie obowiązującej podstawie programowej nacisk kładzie się na sferę wiedzy, nie zaś na sferę umiejętności i krytycznego myślenia. Uczniowie szkół podstawowych i liceów zmuszeni są do przyswajania gigantycznych ilości szczegółowej wiedzy akademickiej, kosztem kształtowania umiejętności kluczowych dla funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Za takim przeformułowaniem polskiej edukacji stoi albo kompletna ignorancja i porażająca wręcz nieznajomość realiów współczesnego świata, albo celowe dążenie do ogłupienia ludzi i napychania młodych głów faktografią, którą bez większego problemu każdy młody człowiek w ciągu kilku minut byłby w stanie znaleźć w sieci przy pomocy podręcznego smartfonu. Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica mentalnie tkwi w głębokim XIX wieku, ich liderzy są niczym polscy przywódcy powstańczy ery zaborów – jednakże świat od tamtego czasu bardzo się zmienił. Żyjemy dziś w społeczeństwie informacyjnym i postindustrialnym, żyjemy w erze powszechnego dostępu do informacji i narzędzi komunikowania. Współczesnemu człowiekowi potrzebne są umiejętności, które pozwolą mu skutecznie w takim właśnie świecie funkcjonować. Niestety nie robi tego polska szkoła, szczególnie zaś ta jej hipostaza, którą zaprojektowała populistyczna prawica po 2015 roku. Ich projekt edukacji i wyobrażenie pisoPolaka prowadzi nas do jednego – do Republiki Troglodytów.

Trogloelity

Czym potencjalnie mogłaby być Republika Troglodytów, gdyby spełniły się wszystkie najbardziej pesymistyczne przypuszczenia i przewidywania, które nasuwają się przy okazji obserwowania prawicowych ingerencji w polską edukację? Republika Troglodytów byłaby państwem, w którym obywatele nie są świadomi swej obywatelskiej roli, w którym świadomość prawna młodych ludzi jest na poziomie… zerowym, a w relacjach z władzą, urzędami, organami władzy publicznej jednostka staje samotna i bezbronna. Obywatel Republiki Troglodytów to człowiek nie tylko obawiający się działać, ale przede wszystkim człowiek, który nie chce i nie ma potrzeby aktywności. To człowiek, który swą uległość wobec władzy tłumaczy własną niemocą i siłą rządzących. Wreszcie mieszkaniec Republiki Troglodytów to osoba, która ślepo wierzy swojej władzy, przyjmuje jej wyjaśnienia bez żadnych wątpliwości, ufa wszystkim podawanym przez nią interpretacjom, również interpretacjom dotyczącym przeszłości i historii. Obywatel Republiki Troglodytów przede wszystkim jest obywatelem tylko z nazwy, raczej obywatelem sensu largo niż obywatelem sensu stricto. Obywatel Republiki Troglodytów to nowa forma niewolnika.

Czy naprawdę chcemy, aby nasze społeczeństwo i państwo zmierzało w tym kierunku? Czy naprawdę godzimy się ślepo na Republikę Troglodytów, obywatelski analfabetyzm i najnowszą wersję dyktatury ciemniaków? Czy rzeczywiście jesteśmy gotowi oddać naszą młodą demokrację w ręce tych, którzy umiejętnie sterować będą losami fatalnie wykształconych przyszłych pisoPolaków? Każda z tych odpowiedzi powinna nas skłaniać do podjęcia poważnej refleksji na temat tego, co od kilku lat bezkarnie polska populistyczna prawica wyczynia z polską edukacją. Nie da się tego hamować powracającymi w trybie wahadła mniej czy bardziej licznymi protestami pod sejmem. Należy zdecydowanie powstrzymać dalsze ich zakusy i pozbawić gruntu dalsze degradowanie przez nich polskiej edukacji. Wreszcie należy przyjąć jednoznacznie i dobitnie: edukacja to inwestycja w przyszłość, zarówno w przyszłość każdego Polaka, jak również w przyszłość całego naszego państwa i społeczeństwa. Jak długo tego nie zrozumiemy, tak długo pozwalać będziemy na to, aby systematycznie przekształcać nasze społeczeństwo i państwo w Republikę Troglodytów, którą bezkarnie i bezwzględnie rządzić będą mogły zdemoralizowane trogloelity.  

“Narody nie mogą istnieć bez mitów” – wywiad z Markiem Migalskim :)

O narodach, kulisach procesów narodotwórczych oraz tym czym powinien być naród obecnie, prof. Marek Migalski opowiada Wojciechowi Marczewskiemu z L!

Wojciech Marczewski: Kiedy powstali Polacy?

Marek Migalski: Większość narodów kształtowała się od końca XVIII do początku XX wieku. My akurat należymy do tych narodów, które uważane są za troszkę starsze. Tak twierdzą etnosymboliści, którzy twierdzą, że narody kształtowały się z etni, czyli małych, zazwyczaj elitarnych grup etnicznych, te następnie rozszerzyły się na resztę społeczeństwa, czyniąc zeń naród. Takie narody jak Francuzi czy Polacy są tutaj uważane za wywodzące się z etni starszych. Etnosymboliści mogliby więc mówić może o XVI czy XVII wieku, choć ja uważam inaczej. Przypomnijmy bowiem, że do połowy XVIII wieku Polacy wybierali sobie na swoich królów Czechów, Węgrów, Szwedów czy Francuzów. Nikogo to nie dziwiło. Dziś byłoby to oczywiście nie do pomyślenia. Powstanie narodu nie było też losowym wydarzeniem. Ten proces zbiegł się z upowszechnieniem służby wojskowej, procesami gospodarczymi, powstaniem państwowej edukacji i kodyfikacją prawa i języka.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o etnosymbolistach. Jeden z nich, Anthony D. Smith, opisuje dwa rodzaje etni. Pozioma, arystokratyczna, taka jak w Polsce oraz stojące w kontrze do niej etnie pionowe, które wykształciły się w sposób bardziej demokratyczny i sztuczny, na podstawie podziałów lingwistycznych i religijnych. Czy można mówić o powstaniu narodu już wówczas gdy wytworzy się etnia, czy dopiero gdy rozszerzy się na całe społeczeństwo?

Marek Migalski: Proces demokratyzacji jest niezbędny do mówienia o narodach. Jeśli sięgniemy wstecz i pomyślimy o jakichkolwiek narodach kilkaset lat temu, to poczucie jakiejkolwiek tożsamości narodowej tyczyło się jedynie absolutnej elity, Smith określa te elity właśnie etnią poziomą. Nie można sobie wyobrazić, że istnieje naród, do którego członkostwa nie poczuwają się masy. Takie procesy jak demokratyzacja, urbanizacja, industrializacja, powszechna edukacja i obowiązkowa służba wojskowa kształtowały narody.

Wojciech Marczewski: Na myśl przychodzą polscy pozytywiści, ale czy udało im się stworzyć naród, czy jednak naród rozumiany w ten całościowy sposób powstał nieco później? W swojej książce sugeruje Pan, że miało to miejsce dopiero po II wojnie światowej.

Marek Migalski: Zwłaszcza w odniesieniu do chłopów. Rzeczywiście stawiam taką tezę, w oparciu o pamiętniki Witosa, którego naprawdę trudno posądzić o antychłopskość. Otóż on pisze, że jeszcze w czasie Wielkiej Wojny „Chłopi bali się Polski niesłychanie”. Może zabrzmi to paradoksalnie, czy nawet szokująco, ale chłopów Polakami uczynili dopiero Hitler i Stalin. Zwłaszcza Hitler, który potraktował ich jako Polaków. Chłopi do tego momentu, gdy nie byli mordowani i represjonowani jako Polacy, mieli jedynie tożsamość klasową i lokalną.

Wojciech Marczewski: Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednym z najbardziej wpływowych teoretyków – Erneście Renanie. Renan wprowadził teorię codziennego plebiscytu, według której być albo nie być narodu zależy od codziennych decyzji ludzi.

Marek Migalski: Tak jest. Również podzielam tę koncepcję. Zakłada ona, że naród się stwarza, że nie jest fenomenem statycznym, danym raz na zawsze i istniejącym od zawsze. Renan w tym swoim aforyzmie pokazał, że naród stwarza się każdego dnia w procesach politycznych i społecznych, a nie jest bytem samodzielnym i obiektywnym. W kontrze do tego subiektywistycznego postrzegania narodu stoi właśnie szkoła obiektywistyczna. Zakłada ona, że naród to jest jakaś grupa społeczna, która charakteryzuje się rasą, językiem, terytorium czy religią, i jest bytem obiektywnym i odwiecznym.

Wojciech Marczewski: Ale to już mówimy o naprawdę starych niemieckich teoriach.

Marek Migalski: Tak i dziś wiemy, że tak nie jest. O istnieniu narodu, jak w teorii Renana i polskim hymnie, decydują ci, którzy jeszcze żyją. O tym, czy naród istnieje, czy nie, decydują ludzie, którzy chcą bądź nie chcą do niego przynależeć. Wcześniej narody były zwyczajnie niepotrzebne. Przed nastaniem kapitalizmu, gospodarka rolna nie wymagała takiej kooperacji, nie wymagała koncentracji w takich miastach jak Łódź, w której dziś jesteśmy. Gdy ci wieśniacy z całej Polski przyjeżdżali do Łodzi, to mówili różnymi językami czy dialektami. Dlatego była konieczność kodyfikacji języka. Gdy mieszkali u siebie na wsi, to byli tamtejszymi. Tym samym, przyjeżdżając tutaj, utracili swoją poprzednią tożsamość. Byli więc chłonni, potrzebowali przyjęcia nowej tożsamości, która mogłaby wypełnić tę próżnię aksjologiczną, w której się znaleźli. Nacjonalizm wychodził naprzeciw tej potrzebie.

Wojciech Marczewski: W ramach swojego plebiscytu Renan zakłada jeszcze dwie podstawowe cechy narodów. Po pierwsze zapomnienie.

Marek Migalski: Jako konieczny warunek.

Wojciech Marczewski: On przytoczył przykład bodajże Burgundczyków. Nikt z Île-de-France nie ma dziś pretensji do Burgundczyków za wydanie Joanny d’Arc. Tak samo my na Mazowszu nie mamy pretensji do Wielkopolan za podboje Mieszka. Więc po pierwsze zapominamy poprzednie identyfikacje i waśnie, po drugie chcemy wspólnie iść dalej i tworzyć wspólnotę.

Marek Migalski: Do tego dochodzi jeszcze kwestia mitotwórstwa. Każdy naród musi zapomnieć o tym, co było negatywne, ale musi również wytworzyć mity. Zarówno na temat swojej przeszłości, tego kim byli, od kogo się wywodzą, jak i przyszłości, czyli ku czemu dążą. Narody nie mogą istnieć bez mitów. Każdy naród żyje w jakimś poczuciu swojej niewinności, świętości, wyjątkowości.

Wojciech Marczewski: Wyrządzonej krzywdy.

Marek Migalski: Dokładnie. Zarazem jest bardzo mało narodów, które przyznają się do krzywd przezeń wyrządzonych. Dziś podobno staramy się to robić, ale proszę sobie przypomnieć, z jakim kłopotem Polacy przyznają się, że to oni zamordowali Żydów w Jedwabnem, czy w jak krwawy sposób tłumiliśmy powstania kozackie. Jest jednak kilka narodów, które dobrze się z tym uporały. Ja wiem, że to teraz jest niepopularne, ale Niemcy są najlepszym przykładem narodu, który rozliczył się ze swoją przeszłością, przepracował swoją historię i który naprawdę wie, za co ma się wstydzić. W przeciwieństwie do Anglików, Francuzów czy Amerykanów. Chociaż Amerykanie teraz bardziej przerabiają własną, wewnętrzną historię.

Wojciech Marczewski: Ameryka jest narodem, który kształtował się z wielu różniący się od siebie narodowości i grup etnicznych. Jest to odosobniony przypadek?

Marek Migalski: To jest właśnie klasyczny przykład tego, jak robi się narody. Zapytał mnie Pan, kiedy powstali Polacy. Wydaje mi się, że pierwsi Amerykanie powstali w tym samym momencie, czyli pod koniec XVIII wieku. Z tym że oni mieli pełną świadomość tego, jak sztuczny jest to proces. Oni oparli swoją tożsamość o ideę. To jest naród zbudowany na idei. Na sprzeciwie wobec metropolii, na wolności, na demokracji, ale przede wszystkim na konstytucji, która gwarantuje wszelkie inne swobody. Oni wiedząc, jak bardzo różnią się religijnie, etnicznie czy rasowo, zrozumieli, że trzeba znaleźć mity, które będą ich jednoczyć. Jednym z tych mitów jest właśnie konstytucja i dlatego jest dla nich taką świętością. Konstytucja jest fundamentem nie tylko kraju, ale i narodu. To gwarantuje też jej stałość, gdyby z niej zrezygnowali, to wyciągnęliby sobie jeden z fundamentów własnego narodu.

Wojciech Marczewski: Z drugiej strony mamy ideę wolności, której miejsce w micie narodowym USA utrudnia dyskusje o jej stanie faktycznym. W wielu aspektach w USA wolności bardzo brakuje. Przyznanie tego oznaczałoby posypanie się idei narodu.

Marek Migalski: Mają też absolutne poczucie wyjątkowości i misyjności, oni są tym rozświetlonym miastem na wzgórzu i sami ulegli tym mitom. Jak się zapyta Amerykanów, to oni naprawdę uważają, że są państwem, w którym żyje się dziś najlepiej na świecie, że to jest zwieńczenie historii, że współczesna Ameryka jest najlepszym państwem w historii. Do nich nie przemawiają argumenty dotyczące długości życia, nierówności, ubóstwa.

Wojciech Marczewski: HDI czyli wskaźnik rozwoju społecznego mają na poziomie Polski.

Marek Migalski: Naprawdę?!

Wojciech Marczewski: Przy uwzględnieniu nierówności społecznych.

Marek Migalski: Pod niektórymi względami Stany naprawdę są państwem Trzeciego Świata.

Wojciech Marczewski: Z paskiem Gucci.

Marek Migalski: Oraz ze spadającą długością życia, uzależnieniem od opioidów, milionami bezdomnych, fatalną służbą zdrowia, oraz jedną czwartą wszystkich osadzonych na świecie, włączając w to Chiny, Indie i wszystkie dyktatury na globie.

Wojciech Marczewski: Chciałbym przejść teraz do Ukrainy. Ukraina jest dziś świetnym studium przypadku powstawania narodów. Wydaje mi się, że do 2014 trudno mówić o spójnym narodzie ukraińskim. Na pewno na wschód od Dniepru.

Marek Migalski: Zaznaczając, że nie jestem specem od Ukrainy, to rzeczywiście ja również mam takie wrażenie. Po pierwsze, przed 2014 było to społeczeństwo dwujęzyczne. Oczywiście, to samo w sobie nie stanowi problemu. Kanadyjczycy mówią dwoma językami, Belgowie trzema, a Szwajcarzy aż czterema, jednak taka sytuacja zawsze zmusza do refleksji, czy na pewno mamy do czynienia z narodem. Po drugie, na wschodzie część ludzi miała tożsamość sowiecką. Uważali, że są tak naprawdę porzuconymi sierotami po Związku Radzieckim, nie czuli się ani Rosjanami, ani Ukraińcami tylko po prostu byłymi obywatelami ZSRR. Pewna część mieszkańców wschodniej Ukrainy naprawdę nie czuła się Ukraińcami i nie czuła się lojalna wobec państwa ukraińskiego. Rzeczywiście można powiedzieć, że paradoksalnie działania Putina tworzą dziś ten naród.

Wojciech Marczewski: Czyli Hitler stworzył Polaków, Putin tworzy Ukraińców.

Marek Migalski: Pięknie powiedziane. Szkoda, że to Pan sformułował ten parodoksik, a nie ja. Zazdroszczę.

Wojciech Marczewski: Narodowość ukraińska ma jeszcze drugi aspekt, ważny zwłaszcza dla nas, Polaków. Dziś Polacy zachowują się wspaniale i niosą ogromną pomoc dla Ukrainy i Ukraińców. Pojawia się tu spory dylemat, bo tożsamość ukraińska, czy zachodnio-ukraińska, która dziś poszerza się o mieszkańców lewego brzegu Dniepru, została stworzona vis-à-vis polskości, jest historycznie antypolska, to co definiuje Ukraińca to to, że nie jest Polakiem. Pytanie, czy to może się zmienić?

Marek Migalski: Trzeba będzie bardzo uważać, bo wydarzenia, których jesteśmy dziś świadkami, mogą zafunkcjonować bardzo trwałymi procesami, ale mogą się też cofnąć. W historii wielokrotnie widzieliśmy takie rzeczy. Rzeczywiście jest tak, że ta zachodnia ukraińskość była kształtowana w opozycji do Polaków i dzisiejsze zachowanie Polaków i państwa polskiego, faktycznie zmienia perspektywę. Ja na początku konfliktu zbadałem nawet wzajemne nastroje. Była bardzo duża dysproporcja między podejściem Polaków do Ukraińców i Ukraińców do Polaków. 90% Ukraińców wyrażało absolutną sympatię wobec Polaków, natomiast wśród Polaków jedna trzecia stwierdziła, że ma do Ukraińców sympatię, jedna trzecia stosunek ambiwalentny, a jedna trzecia negatywne podejście. To jest bardzo duża dysproporcja. Ja z resztą wtedy przewidywałem, na całe szczęście na razie błędnie, że będziemy obserwować rosnącą niechęć Polaków do Ukraińców.

Wojciech Marczewski: Czy pomoc części Polaków nie jest umotywowana bardziej niechęcią do Rosji niż altruizmem i troską o Ukrainę?

Marek Migalski: Tego nie wiem, ja przyjąłem dwie rodziny ukraińskie i w moim wypadku nie było to zachowanie antyrosyjskie, ale mam świadomość, że nie jestem metrem z Sèvres polskości.

Wojciech Marczewski: Nasza niechęć do Ukraińców była spowodowana kultem UPA. Czy ten kult nie wynika trochę z braku alternatywy? Ukraińcy nie mieli innych bohaterów, do których mogliby się odwoływać. Dziś tacy bohaterowie się pojawiają, jest Wyspa Węży, jest Duch Kijowa, jest sam Zełenski. Czy ta na nowo kreująca się tożsamość może odciąć się od UPA, czy jest to tak głęboko zakorzenione, że są to płonne nadzieje?

Marek Migalski: Co warto zaznaczyć te dwa mity, o których Pan wspomniał, są też całkowicie zmyślone. Duch Kijowa to zwyczajna bajka, natomiast mit obrońców Wyspy Węży jest dokładnie tym – mitem. Ci żołnierze po tym, jak powiedzieli brzydkie słowo, po prostu się poddali. Ja ich oczywiście nie potępiam, bo jestem większym tchórzem niż oni i prawdopodobnie nawet nie zdążyłbym rzucić mięsem tylko od razu bym się poddał. Pragnę jedynie zaznaczyć, że na tym micie można zbudować właśnie nową tożsamość, nowych bohaterów. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Banderę zastąpili obrońcy Wyspy Węży. Ja uważam, że to jest historyczny moment i nie możemy go zaprzepaścić. Warto wykorzystać ten straszny konflikt do przemyślenia rachunku krzywd po obu stronach i zbudowania czegoś, co może nam na trwałe zapewnić bezpieczeństwo.

Wojciech Marczewski: À propos bezpieczeństwa, jest Pan europejskim federalistą?

Marek Migalski: Jeśli definiować to tak, że chciałbym zaniku granic na rzecz wzmacniania kontynentalnej tożsamości europejskiej, to tak. Chciałbym też tutaj zaznaczyć, że ta szalona idea, że granice państw muszą pokrywać się z granicami występowania narodów, ma dopiero sto lat. To jest koncepcja Wilsona i jest to koncepcja, i mówię to z całą mocą, zbrodnicza. Za wszystkie czystki etniczne i miliony zmarłych w wojnach trzeba oskarżyć Wilsona i jego naśladowców.

Wojciech Marczewski: Massimo d’Azeglio, jeden z ojców zjednoczonej Italii powiedział „Stworzyliśmy Włochy, teraz musimy stworzyć Włochów”. Czy musimy najpierw stworzyć Europę, żeby stworzyć Europejczyków?

Marek Migalski: Tak. Ja uważam, że to państwo stwarza narody, a nie odwrotnie, wobec czego, żeby stworzyć Europejczyków, trzeba wykorzystywać narzędzia paneuropejskie do tworzenia tej tożsamości. To już się dzieje, tyle tylko, że te działania są mało skuteczne. Gdy dziś patrzymy na tożsamości, gdy zapytamy milionów Europejczyków, kim się czują, to naprawdę zdecydowana mniejszość powie, że na pierwszym miejscu czują się Europejczykami. Tak się dzieje nie dlatego, że tożsamości narodowe są tak fantastyczne, tylko po prostu państwa działają od kilkudziesięciu czy kilkuset lat na rzecz tego, żeby wytwarzać w nas te tożsamości. Przy pomocy narzędzi państwowych bądź ponadpaństwowych można budować te tożsamości, oczywiście z mniejszym lub większym sukcesem. Związek Radziecki stworzył tożsamość sowiecką, Czechosłowacja czechosłowacką, Jugosławia jugosłowiańską. Jednak z drugiej strony USA zbudowała tożsamość amerykańską, Francja francuską, Włochy włoską. Warto również zaznaczyć, że te nieudane próby też nie były kompletną porażką. W Czechach w dalszym ciągu są osoby utożsamiające się z ideą Czechosłowacji, a jak już mówiliśmy, we wschodniej Ukrainie dalej mieliśmy do czynienia z tożsamością sowiecką.

Wojciech Marczewski: Czyli jest to możliwe?

Marek Migalski: Jest to możliwe, chociaż jak widać, jest to bardzo trudne i najpierw trzeba mieć odpowiednie narzędzia. Z tym że państwa członkowskie nie są tym zainteresowane, bo chcą, żeby ich obywatele byli przede wszystkim lojalni wobec nich. Dlatego nawet te państwa, które są rdzeniem Unii, wcale nie są zachwycone tym, że instytucje paneuropejskie działają na rzecz budowania nowej tożsamości.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwile do Renana i potrzeby zapomnienia. Czy wytworzenie tożsamości paneuropejskiej wymagałoby zapomnienia o lądowaniu w Normandii, o powstaniu warszawskim, o bitwie nad Sommą?

Marek Migalski: Trochę tak. Na pewno wybaczenia, zdystansowania się i mitologizacji. To mniej więcej tak jak walki między Bretończykami a Normanami. Żeby wytworzyć taką szerszą tożsamość, trzeba w jakimś sensie zapomnieć, ale przede wszystkim wybaczyć, zrozumieć, że te historie nie powinny być najważniejsze w naszych dzisiejszych stosunkach. Musimy starać się, aby tego typu tożsamość była silniejsza niż przeszłość, która nas dzieliła.

Wojciech Marczewski: Jednak to zapominanie w wypadku Francji trwało wieki. Bylibyśmy w stanie w ciągu kilku dekad dokonać czegoś podobnego?

Marek Migalski: Po pierwsze nie uważam, że setki lat. Tak naprawdę to się zaczęło od Napoleona i skończyło się sukcesem po kilkudziesięciu latach. Widziałem kiedyś dane, że w armii napoleońskiej jedynie 4% rekrutów mówiło po francusku, cała reszta posługiwała się językami regionalnych, a już w połowie XIX wieku możemy absolutnie mówić o narodzie francuskim. To nie wymaga setek lat, chociaż faktycznie musielibyśmy pracować całe dekady. Co więcej, pewne uniformizujące procesy zachodzą bez względu na wolę polityczną. Wspólność językowa pod postacią angielskiego, czy możliwość swobodnej podróży to rzeczy, które budują takie tożsamości. Ja sam od początku wojny mam poczucie jakiejś antropologicznej tożsamości i solidarności z innymi obywatelami państw europejskich, również z Ukraińcami. Gdy patrzę na braci Kliczków czy na Zełenskiego i jego żonę, to mam wrażenie, że to są ludzie, którzy mogliby mieszkać obok mnie, mogliby być moimi znajomymi. Mówił Pan, że to Putin tworzy Ukraińców. Otóż być może ta agresja rosyjska stworzy również nas, Europejczyków. Liczę na to, że w obliczu tej rosyjskiej dzikość poczujemy nagle, że coś nas łączy, że nasza tożsamość z Czechami, Szwedami czy Portugalczykami jest o wiele większa, niż do tej pory sądziliśmy.

Wojciech Marczewski: Jest to też sprawdzian z troski o idee, które wyznajemy jako Europejczycy.

Marek Migalski: Prawda? Podróżując w czasie wakacji po Europie miałem właśnie poczucie, że jestem u siebie, że to jest mój dom. Niezależnie czy jestem we Włoszech, w Polsce czy we Francji miałem poczucie, że razem lubimy napić się wina, podyskutować o sztuce i akceptujemy, chociażby to, że obok dwóch facetów idzie za rękę. Wyobrażam sobie, że taki wieczór wyglądałby zupełnie inaczej, gdybym był w Permie czy Irkucku. Tam nie mógłbym zobaczyć tych dwóch mężczyzn, raczej piłbym tanią wódkę niż wino, a po wódce raczej wdałbym się w bijatykę, niż radował fiestą. Uważam więc, że jest dziś szansa na wytworzenie jakiejś tożsamości europejskiej, czyli, przepraszam za określenie, narodu europejskiego.

Wojciech Marczewski: Renana mamy z głowy, ale chciałbym znowu zahaczyć o Smitha. Pozioma etnia paneuropejska po prostu nie istnieje. Możliwe, że niegdyś europejska arystokracja mogła pełnić taką rolę, ale zostało to zaprzepaszczone. Narody, które kształtowały się z etni pionowych, tworzyły się jednak zazwyczaj wzdłuż linii językowych czy religijnych. To nie problem?

Marek Migalski: Możliwe, ale biorąc pod uwagę, że jesteśmy coraz bardziej zlaicyzowani, to ten element religijny coraz mniej nas łączy. Jedność w ateizmie, albo w świeckości czy humanizmie, żeby nie być tak ostrym. A druga rzecz to język, o którym też mówiliśmy. To również zaczyna nas spajać. Dziś naturalne jest, że jeśli pójdzie Pan do restauracji w Hiszpanii, to dogada się Pan po angielsku. Chociaż może Hiszpania nie jest akurat najlepszym przykładem.

Wojciech Marczewski: Nie daj bóg we Francji.

Marek Migalski: To już w ogóle tragiczny przykład. Żarty żartami, niemniej dla nas jest to już naturalne, że poza naszymi, można powiedzieć dialektami, czyli językami narodowymi, posługujemy się też dzisiejszą lingua franca, czyli angielskim. To też byłaby szansa na budowanie wspólnej tożsamości.

Wojciech Marczewski: Na koniec chciałbym wrócić do Polski. Rozpętał Pan sporą burzę swoim twittem o Idze Świątek.

Marek Migalski: (śmiech) Zazwyczaj domyślam się jakie reakcje wywołają moje twitty, ale powiem szczerze, że takiej burzy nie spodziewałem. Przypominam, że on nie był w żadnej mierze krytyką Igi Świątek, chociaż faktycznie był nieco prowokacyjny. Zapytałem w nim Polaków: Z czego się cieszą? Jakie mają prawo do sukcesu Igi? Przecież ona nie ma z nimi nic wspólnego, poza tym, że mówi tym samym językiem co oni, z tym że lepiej niż większość z nich. Nagle się okazało, że się mylę, że nie, że Iga jest ich. To świetnie pokazuje, że sport jest jednym z kluczowych elementów tworzących narody i nie da się przecenić jego roli. Dlatego państwa narodowe tak wiele wagi przywiązują do rywalizacji międzynarodowych. Notabene samo słowo „międzynarodowe” jest tu mylące, bo jednak jest to rywalizacja międzypaństwowa, co więcej ma ono zaledwie dwieście lat i zostało wymyślone przez Benthama. Rzeczywiście wygląda na to, że dotknąłem świętości i dlatego też reakcja Polaków była tak alergiczna. Powiedzmy szczerze, gdyby im zabrać Igę to byliby już trochę mniej Polakami.

Wojciech Marczewski: Nie mówiąc o Lewandowskim.

Marek Migalski: Lewandowskiego to już w ogóle. Jeśli Niemcy, zgodnie z wizją Kaczyńskiego, chcieliby wykorzenić polskość, powinni byli zatrzymać u siebie Lewandowskiego na stałe, dać mu obywatelstwo, ściągnąć do reprezentacji.

Wojciech Marczewski: Czyli Barcelona, kupując Lewandowskiego, uratowała naród polski?

Marek Migalski: No wychodzi na to, że ten transfer był dla przetrwania naszego narodu tak ważny, jak co najmniej jedno z XIX-wiecznych powstań.

Dr hab. Marek Migalski, prof. UŚ w Katowicach – Polski politolog, nauczyciel akademicki, publicysta polityczny i polityk, poseł do Parlamentu Europejskiego VII kadencji. Autor wielu książek i publikacji m.in.: „Budowanie narodu. Przypadek Polski w latach 2015–2017”, „Mgła emocje paradoksy. Szkice o (polskiej) polityce” oraz „Homo Policus Sapiens. Biologiczne aspekty politycznej gry”, „Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne tłumaczą kryzys liberalnej demokracji” oraz „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki”. Wydał także trzy dobrze przyjęte powieści: „Wielki finał”, „1989.Barwy zamienne” i „Nieśmiertelnicy”.

Co się stało z rozszerzeniem UE? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Geralda Knausa, założyciela Europejskiej Inicjatywy Stabilności (ESI) i członka założyciela Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych. Rozmawiają o polityce rozszerzenia Unii Europejskiej, nowych potencjalnych członkach UE, „nowej zimnej wojnie” i przyszłości europejskiego projektu.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak rozszerzenie na wschód zmieni Unię Europejską?

Gerald Knaus

Gerald Knaus (GK): Ci, którzy opowiadali się za rozszerzeniem, zaczynając z impetem i korzystając z wielu przekonujących argumentów w połowie lat 90., jak prezydent Czech Vaclav Havel, mieli wówczas na myśli to, że Europa ma wykorzystać tę historyczną szansę do umocnienia demokratycznego pokoju. Chodziło o zintegrowanie demokracji, zapewnienie ochrony i usuwanie barier, aby w przypadku geopolitycznej burzy i napięć europejski dom zachował solidne fundamenty.

Pamiętam, jak w 1995 roku Vaclav Havel narzekał, że na tle wojen w byłej Jugosławii postęp w zakresie rozszerzenia jest tak nieznaczny. Kiedy rozszerzenie faktycznie nastąpiło, wielu Europejczyków miało poczucie, że dobrze, że tak się stało, ale jednocześnie w tamtym czasie nie istniały zbytnie obawy przed tym, co widzimy dzisiaj – wojną na naszym kontynencie. Wyobraźmy sobie, że państwa bałtyckie nie są członkami ani NATO, ani UE. To samo dotyczy Bułgarii i Rumunii. Krótkowzroczna UE, z zamkniętymi drzwiami – musielibyśmy sobie wtedy wyobrazić Europę, w której niestabilność i strach ogromnie wzrosną w porównaniu z obecną sytuacją.

Dziś mamy do czynienia z jedną z największych wojen na świecie, która toczy się właśnie w Europie. Po 1990 roku w Europie miało miejsce osiemnaście wojen – żadna z nich na terytorium państw członkowskich UE. W Irlandii Północnej wystąpiły przejściowe problemy, które zakończyły się pokojem w 1998 roku, ale poza tym wszystkie te wojny miały miejsce w byłej Jugosławii, na Kaukazie, w Ukrainie, Naddniestrzu, Gruzji. To za sprawą rozszerzenia znajdujemy się w takiej sytuacji.

 

European Liberal Forum · Ep121 What happened to EU enlargement with Gerald Knaus

 

Mamy UE zjednoczoną (w tej fundamentalnej kwestii) zdolną do zaprezentowania jednolitego frontu, a także dania obietnicy, że kraje, które jeszcze nie zostały włączone, mogą stać się częścią tego projektu. W efekcie mamy wizję pokojowej Europy demokracji, która wydarzyła się po rozszerzeniu w 2004 roku. Gdybyśmy wtedy tego nie zrobili, nie moglibyśmy nawet marzyć o Europie, w której wojna stałaby się nie do pomyślenia i w której Rosję mogą odstraszyć skonsolidowane wysiłki. Teraz możemy.

LJ: Czym różni się obecny proces rozszerzenia od tego z początku lat 90. i 2000?

GK: Uderzające w integracji europejskiej jest to, że zawsze czyniła postępy w cieniu wojny. Jeśli spojrzymy wstecz na wielki przełom z europejską wspólnotą gospodarczą w 1957 r. – a myślę, że dzisiaj potrzebujemy tego samego sposobu myślenia – kiedy traktat rzymski mówił: „usuńmy bariery!”, to nastąpiło to w pewnym momencie, kiedy Francja była zaangażowana w zaciekłą ośmioletnią wojnę w Afryce Północnej. Po wojnie w Kosowie nastąpiło duże rozszerzenie w 1999 roku na szczycie w Helsinkach, kiedy to UE zdecydowała, że ​​rozpocznie rozmowy z dwunastoma krajami. Zauważalne było wówczas poczucie powagi – jeśli chcemy uniknąć wojny, musimy zrobić coś, co wymaga wysiłku: rozszerzyć Unię.

W ostatnich latach to poczucie powagi zostało utracone. Podam tutaj tylko jeden przykład: Macedonia Północna. Gdy pojawiło się realne zagrożenie – w 2001 r. w Skopje, na północy kraju, toczyły się walki – specjalny wysłannik Unii Europejskiej (Javier Solana) pospieszył negocjować pokój. Uniknięto wielkiej wojny, podpisano porozumienie pokojowe, a centralną obietnicą porozumienia pokojowego była obietnica integracji europejskiej dla Macedonii Północnej. Potem, w następnych latach, pojawiło się poczucie powagi: „no dobrze, wspieramy Macedonię Północną, musimy umocnić tę demokrację obietnicą integracji”. W 2004 roku kraj złożył wniosek; w 2005 roku został kandydatem. Wszystko świetnie, ale to było siedemnaście lat temu…

Chociaż Macedonia Północna została kandydatem siedemnaście lat temu, od tego czasu utknęła w połowie drogi. Utracono poczucie powagi, zapomniano, że Europa była obietnicą tego, że wojna stanie się nie do pomyślenia (także na Bałkanach Zachodnich). Więc teraz, w ostatniej dekadzie, mamy do czynienia z fałszywym procesem, w którym kraje Bałkanów Zachodnich znajdują się gdzieś na tej trajektorii (niektórzy są kandydatami, niektórzy negocjują, a inni jeszcze nawet nie są kandydatami – jak Bośnia i Hercegowina), ale nikt tak naprawdę nie zbliża się do wejścia do Unii Europejskiej, ponieważ UE stworzyła proces, w którym wszyscy utknęli.

Macedonia Północna jest kandydatem od siedemnastu lat. Czarnogóra prowadzi negocjacje już od dziesięciu lat, a jest członkiem NATO od ponad pięciu lat. Jest małym krajem, który nie ma problemów z sąsiadami i w 100% realizuje politykę zagraniczną UE (co niedawno przyznała sama UE) – uczestniczy m.in. w sankcjach wobec Rosji. A więc mamy tu ten mały kraj, który jest w NATO, w Radzie Europy, a negocjacje trwają już dziesięć lat. Nikt w Brukseli nie odważy się powiedzieć, czy dołączy do UE w ciągu najbliższych czterech lat.

To jest dokładnie to, co rozumiem przez „fałszywy proces.” Tak więc dwadzieścia lat temu mieliśmy poczucie pilności, napędzani bardzo realnym zagrożeniem wojną, napięciami i konfliktami, które zostało zatracone i zastąpione tym fałszywym procesem rozszerzenia, który donikąd nie prowadzi.

LJ: Czy mógłby Pan rozwinąć wątek tej niechęci Unii Europejskiej do oferowania realnego postępu w zakresie akcesji? Czy rozszerzenie jest „złem koniecznym”? Co się zmieniło – poza tym, że w tym czasie nie było „prawdziwej” wojny (choć faktycznie na Krymie trwała)?

GK: Wojna w Ukrainie przywróciła to poczucie pilności. Nadanie Ukrainie statusu kandydata (dotyczy to także Mołdawii, a także zaoferowanie tej perspektywy Gruzji) było nie do pomyślenia jeszcze rok temu, przed rosyjską agresją. I to było oczywiście głupie – powinniśmy byli dać Ukrainie taką perspektywę już osiem lat temu. Tak więc rzeczywiście to wojna sprawiła, że ​​UE zrobiła coś, co już wtedy, po Euromajdanie, byłoby właściwe.

Nadarza się więc niepowtarzalna okazja. Dlaczego więc nasi przywódcy nie wykorzystują tej szansy? Ma to związek z kilkoma bardzo poważnymi pytaniami, które wymagają odpowiedzi. Jedno z takich pytań, postawione przez prezydenta Macrona, dotyczy tego, czy UE jest gotowa na przyjęcie dziewięciu nowych członków? Nie mówimy o jednym czy dwóch, bo na Bałkanach Zachodnich są już kraje, które chcą się przyłączyć – Mołdawia, Gruzja, potem Ukraina; rozmowy akcesyjne prowadzone są także z Turcją. Prezydent Macron od lat powtarza, że ​​nie UE jest gotowa. Wyjaśnił to w 2019 r., kiedy zablokował Macedonię Północną i Albanię, ponieważ twierdził, że UE nie może się dalej rozszerzać. Na początku zablokowała ich właśnie Francja, a nie Bułgaria. Macron stwierdził, że nie chodzi o Macedonię Północną ani o to, co się tam dzieje, ale o nas – o Unię.

Według Macrona UE nie może się rozszerzać, bo musi się najpierw wzmocnić i pogłębić integrację. Zmiana w UE jest już bardzo trudna do osiągnięcia przy większej liczbie członków. I ma rację w tym względzie. Im więcej członków, tym większa szansa za wykorzystanie weta. To racjonalny argument. Kłopot polega na tym, że prezydent Francji nie uznaje faktu, że obiecaliśmy tym krajom, że dołączą do UE, ale tak naprawdę nie chcemy, żeby to zrobili. W rezultacie mamy do czynienia z polityką, która cechuje się cynizmem i wywołuje frustrację. Co z tym zrobić? Nie ma na to odpowiedzi.

Problem polega na tym, że w tej chwili nie mamy dobrej odpowiedzi na kwestię francuską. W Niemczech występuje podobna postawa. Większość ludzi szczerze mówiących o obecnej sytuacji uważa, że ​​UE nie jest w stanie wchłonąć wielu nowych członków. Taka sama sytuacja jest w Holandii, Danii – nawet w Szwecji są co do tego pewne wątpliwości.

To jest kwestia kluczowa. Teraz także dla Ukrainy. Przyznaliśmy Ukrainie status kandydata, podobnie jak Serbii – możemy też otworzyć rozmowy z Ukrainą, tak jak to było z Serbią, Czarnogórą czy Turcją. Ale nie chcemy, żeby rozmowy się skończyły, żeby te kraje faktycznie przystąpiły do ​​UE. To katastrofalnie cyniczna polityka.

Co zatem możemy zaoferować demokracjom w Europie, co może być realną ofertą polityczną? Czymś, co poparliby Francuzi, Holendrzy i Niemcy? W tym miejscu powinniśmy się cofnąć do Traktatu Rzymskiego z 1957 roku. Jego rdzeniem było usunięcie barier w Europie. Rozszerzmy Europejski Komitet Ekonomiczny. Taki powinien być nasz cel na najbliższe cztery lata.

Jeśli Ukraina, Albania, Bośnia i Hercegowina czy Serbia spełnią stawiane im warunki (co wymaga szeroko zakrojonych reform), powinniśmy powitać te kraje we wspólnej europejskiej przestrzeni gospodarczej – w tym także w zakresie ochrony środowiska czy rządów prawa. Ale jeśli te kraje przyjmą prawodawstwo UE i będą miały niezbędne instytucje, usuńmy bariery! Niech granica między Polską i Ukrainą wygląda w przyszłości jak granica między Polską a Niemcami lub Niemcami i Francją. Albo między Szwecją a Norwegią – ta ostatnia nie znajduje się w Unii Europejskiej, ale jest częścią wspólnego rynku. Albo między Irlandią a Irlandią Północną.

Prezydent Macron powinien poprzeć taki cel, bo nie chodziłoby o zreformowanie UE w najbliższych latach, ale zaoferowanie każdemu krajowi, który chce przystąpić do UE, otwarcia rozmów akcesyjnych i, jeśli spełni kryteria, gwarancji, że mogą one dołączyć do Jednolitego Rynku i wspólnoty tzw. czterech wolności. Oznaczałoby to również wsparcie gospodarcze, którego UE miałaby udzielić krajom w zamian za otwarcie ich granic i przystąpienie do jednolitego rynku.

To wizja będąca odpowiedzią na francuskie wątpliwości. To, co nie jest możliwe i może być niebezpieczne, bo prowadzi do cynizmu, apatii i może wywołać reakcję zwrotną, co otwiera drzwi nacjonalizmom i manipulacji Władimira Putina, to obecny fałszywy proces bez faktycznego celu na końcu tej drogi, w którym UE tylko udaje, że wpuszcza do wspólnoty nowych ludzi. Tymczasem nie podjęliśmy się nawet zniesienia obowiązku wizowego dla Kosowa i tak naprawdę nie obniżamy barier wystarczająco, aby coś zmienić.

LJ: Czy to zmęczenie rozszerzeniem ma coś wspólnego z zachowaniem Polski i Niemiec oraz ogólnym poczuciem, że Rumunia i Bułgaria nie są gotowe na pełne członkostwo? Może niektóre z tych krajów (jak Ukraina czy Mołdawia) nie są postrzegane jako część wspólnej europejskiej sfery? Być może wielu obywateli i przywódców UE ma po prostu w głowie jakieś niewidzialne granice?

GK: Myślę, że tak jest – niektórzy Europejczycy czy przywódcy UE nie wierzą, że niektóre kraje w pełni należą do Unii Europejskiej lub że niektóre państwa po prostu nie mogą zmienić się na tyle, by UE wzmocnić i zawsze będą ją osłabiać. Wielu przywódców w Europie ma wiele uprzedzeń. Weźmy przykład Albanii.

Ludzie pamiętają Albanię jako nieudane państwo sprzed 20 lat i zastanawiają się, jak ten kraj może wzmocnić UE? To, o czym ci ludzie zapominają (i to naturalne, bo ludzkie), to choćby jak zmieniła się Hiszpania w ciągu ostatnich 30 lat. Albo Portugalia, która w latach 70. XX wieku toczyła debatę na temat własnej przynależności do Europy, a w tym czasie portugalska dyktatura, która upadła dopiero w 1974 r., walczyła o utrzymanie kontroli nad terytoriami portugalskimi w Afryce Zachodniej i Wschodniej – która w tym czasie była uważana za część Portugalii. W tamtym czasie Portugalia nie wyglądała na naturalnego członka Unii Europejskiej. Potem przyszła kolejna rewolucja, ale Portugalia wciąż była rozpaczliwie biedna. Dziś nikt nie wątpi, że Portugalia jest nie tylko ważnym członkiem UE i że wzmocniła unię. To samo tyczy się Albanii i państw bałkańskich – jeśli przekształcą się w ten sam sposób. Bo dlaczego nie miałoby się tak stać?

W latach 90. mieszkałem w Bułgarii przez trzy lata. W tym czasie Bułgaria była zagubiona – wyglądała jak część byłego Związku Radzieckiego. Choć nigdy nie była jego częścią, to żartobliwie nazywano ją „16. republiką Związku Radzieckiego”, ponieważ tak blisko było jej do Moskwy i komunizmu. Bułgarska gospodarka upadała. Tymczasem w Europie byli pewni mądrzy ludzie (jak Helmut Schmidt, były kanclerz Niemiec, czy Valéry Giscard d’Estaing, były prezydent Francji), którzy twierdzili, że Bułgaria nie jest częścią cywilizacji zachodniej, bo jest ortodoksyjna.

Ten sam argument został wykorzystany w sprawie Rumunii, a spójrzmy na ten kraj dzisiaj! 20 milionów ludzi, historia wielkiego sukcesu. Transformacja gospodarcza Rumunii w ciągu ostatnich 15 lat była równie cudowna jak w Estonii czy w Polsce. Politycznie toczy się walka z korupcją. Ale nikt nie wątpi, że to był sukces.

Musimy pamiętać, że kraje się zmieniają – tak, jak Portugalia, Grecja, a nawet Niemcy. Kto by pomyślał w latach 40., że Niemcy staną się stabilną demokracją, której zaufają sąsiedzi? Europa to historia przemian. Połączenie krajów umożliwiło tę transformację.

Także w przypadku Ukrainy widzimy, że właśnie zmienia się jej wizerunek w Europie. Mieszkałem na Ukrainie. A kiedy po moim wyjeździe rozmawiałem z ludźmi, często mieli oni wrażenie, że to państwo upadłe, bardziej skorumpowane niż Rosja, bez tożsamości. W Niemczech i na Zachodzie ludzie niewiele o nim wiedzieli. To podejście całkowicie się zmieniło.

I podejście to nadal się zmienia, gdyż miliony Ukraińców są obecnie w Europie Zachodniej – w Polsce, Czechach, Niemczech, Francji, Włoszech. Ich historie stają się bliskie, a ludzie zaczynają dostrzegać, że Kijów czy Lwów to europejskie miasta. Jeśli zdadzą sobie również sprawę – i dlatego potrzebujemy do tego odpowiedniego procesu – że kraje te mogą się przekształcać i są pełne zdolnych ludzi, to dzięki odpowiednim zachętom i strukturze mogą odnieść taki sam sukces jak Portugalczycy, Irlandczycy, Niemcy czy Austriacy. Na przykład dzisiejsza Ukraina nie jest Ukrainą sprzed lat, a jej e-administracja jest lepsza niż w Niemczech. Jeśli Europejczycy dostrzegą to i zmienią swoje postrzeganie, to ta niewidzialna granica zostanie przesunięta.

Teraz potrzebujemy czasu i jasnego procesu, który poprowadzi nas naprzód. Ciągła interakcja zmienia wizerunek i sposób postrzegania krajów. Weźmy na przykład Polskę i Niemcy.

Jeśli chodzi o sprzeciw wobec praworządności w Polsce i na Węgrzech, to tak, zmieniło się kilka rzeczy. Ale to nie ma nic wspólnego z rozszerzeniem. Polski Trybunał Konstytucyjny był powszechnie poważany aż do 2015 roku. Istniało poczucie, że Polska ma ugruntowane rządy prawa – w 2014 roku nikt w to nie wątpił. Tymczasem osuwanie się demokracji może się zdarzyć w każdej demokracji. Unia Europejska musi znaleźć sposoby radzenia sobie z takimi sytuacjami.

Przyjrzyjmy się teraz, co wydarzyło się po drugiej stronie Atlantyku, w Stanach Zjednoczonych. Nagle pojawił się demokratycznie wybrany prezydent, który nie tylko podżegał tłum do brutalnych działań, lecz także zaatakował ustawodawcę, aby nie zatwierdzał wolnych wyborów i był gotów zaakceptować, że jego wiceprezydent może stracić na tym procesie. Stany Zjednoczone były bardzo bliskie zamachu stanu.

Takie rzeczy mogą się zdarzyć w każdej demokracji, dlatego należy zachować czujność. Nie powinno to jednak powstrzymywać nas od prób integracji demokracji i wzmocnienia wszystkich państ demokratycznych w Europie. Wyzwaniom, jakie stawiają Polska i Węgry, Unia można stawić czoła w sposób, który jest rzeczywiście dobry zarówno dla obywateli tych krajów, jak i dla reszty Europejczyków. Najpierw musimy bronić podstawowych zasad, a następnie zintegrować inne demokracje. Nie ma powodu, dla którego mielibyśmy tego nie robić.

LJ: Jak Unia Europejska powinna się przekształcić, aby była gotowa zaakceptować Ukrainę i Bałkany Zachodnie – a może nawet Turcję – jako pełnoprawnych członków? Czym musi się różnić od UE, jaką znamy?

GK: Z pragmatycznego punktu widzenia kolejnym krokiem dla Unii Europejskiej powinno być zaoferowanie Bałkanom, Ukrainie i Mołdawii szansy na udowodnienie, że mogą przeprowadzić reformy. Powinno to iść w parze z umożliwieniem im przystąpienia do Jednolitego Rynku. Jeśli w tej chwili czeska prezydencja zadeklaruje, że każda demokracja w Europie, która spełnia kryteria przystąpienia do projektu europejskiego, otrzyma propozycję przystąpienia do Jednolitego Rynku, to jestem przekonany, że w ciągu najbliższych czterech lat będziemy świadkami ogromnego postępu we wszystkich tych krajach.

Ten krok jednak wywołałby presję w dwóch obszarach. Po pierwsze, zmieni się wizerunek tych krajów. Po drugie, Unia Europejska po raz pierwszy przeprowadziłaby wtedy poważną debatę na temat reformy w UE. Prezydent Macron czeka na taką dyskusję, ale większość państw UE nie odczuwa w tym względzie żadnej presji. Jeśli do UE może przystąpić 7-8 krajów, reforma będzie konieczna. Na przykład są obszary, w których należy ograniczyć siłę weta. Następnie, jeśli Polska chce, aby Ukraina była członkiem, musi nastąpić reforma w zakresie podejmowania decyzji.

W tej chwili ta debata jest czysto abstrakcyjna. Żaden polski rząd nie zrezygnuje teraz z prawa weta. Ale jeśli za pięć lat Ukraina wejdzie do UE i nagle debata ta stanie się realna, to być może Unia Europejska zdoła się zreformować.

Ponadto mam nadzieję, że w ciągu najbliższych pięciu lat UE będzie gotowa do rozwiązania problemu ochrony podstawowych rządów prawa w każdym państwie członkowskim. Problem, który może się zdarzyć w każdym tak zwanym „nowym państwie członkowskim”, które jest w UE od 2004 roku (więc wcale nie takim nowym). Mamy już do tego instrumenty, nie potrzebujemy żadnych nowych narzędzi.

Za każdym razem, gdy Komisja Europejska lub państwa członkowskie poczują, że praworządność w danym kraju jest zagrożona – że sądy przestały być niezależne – kraj ten może zostać postawiony przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości (ETS). Po raz pierwszy w historii ETS orzekł w sprawie Polski, że została naruszona podstawowa zasada prawa – niezawisłość sądów (art. 19). Nie jest to proces polityczny, ale proces naruszeń, w którym Komisja Europejska stwierdza, że ​​traktaty UE są łamane, a ETS decyduje, czy rzeczywiście tak jest i może nałożyć dowolną grzywnę (np. 1% PKB). W przypadku Polski, gdyby Komisja Europejska wróciła od razu do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i wykonała wyrok, sądy znów mogły być niezawisłe – celem nie było przecież zapłacenie przez Polskę kary, ale przestrzeganie zasad.

Jeśli mamy taki system, w którym ETS broni traktatu i niezawisłości sądownictwa według ustalonych kryteriów, z realną groźbą ogromnych kar, żaden kraj w Europie nie odważy się nie wprowadzać w życie takich orzeczeń. Zaś cała UE zrobi duży krok naprzód w obronie praworządności dla każdego obywatela. Jeśli tak się stanie, wtedy możemy rozszerzyć UE.

Mamy już to, czego potrzebujemy. Po prostu musimy go użyć.

LJ: Czy jest sposób na wyegzekwowanie mechanizmu rządów prawa, mimo że teraz Komisja Europejska nie wydaje się ku temu skora? Jaka jest przyszłość Polski i Węgier w zakresie funduszy unijnych w tym zakresie?

GK: To jest egzystencjalne pytanie dla Unii Europejskiej – niezależnie od tego, czy się ona rozszerzy, czy nie. UE opiera się na bardzo prostej zasadzie: suwerenne państwa dzielą suwerenność, ale w rzeczywistości nie oddają kontroli żadnemu „ośrodkowi”. To nie jest imperium. Nikt w Brukseli nie może nakazać ani jednemu policjantowi w żadnym państwie członkowskim, aby egzekwował prawo unijne. Nie ma gwardii narodowej, nie ma europejskiego FBI. Europejskie egzekwowanie prawa tak naprawdę nie istnieje – z wyjątkiem Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i możliwości nakładania grzywien.

Każdy kraj może w każdej chwili opuścić UE, nigdy nie będzie wojny secesyjnej. Widzieliśmy to w przypadku Wielkiej Brytanii – jeśli jakiś kraj chce wyjść z Unii, może to zrobić. To właśnie czyni Europę wielką i wyjątkową. Jest to dobrowolne stowarzyszenie krajów i społeczeństw, które chcą być razem. To jednak działa tylko wtedy, gdy naprawdę broni się kilku kluczowych zasad – dostępu do wymiaru sprawiedliwości, ochrony niezależnych praw zapewnianych przez sądy krajowe.

Jestem głęboko przekonany, że po wielu latach braku konieczności stawiania czoła takiemu wyzwaniu Komisja Europejska działała dość wolno, ponieważ nigdy wcześniej nie zajmowała się taką sprawą, jak postawienie Polski przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. ETS orzekł, że istnieje zagrożenie dla praworządności. Teraz, ze względu na sytuację geopolityczną, Komisja Europejska może się poddać – co byłoby bardzo niebezpieczne, ponieważ praworządność jest tym, co łączy Europę. To jedyna rzecz, która łączy Europejczyków. Brak jej obrony stanowiłby zagrożenie egzystencjalne.

Niemniej jednak ta bitwa nie jest przegrana. Ważne, żebyśmy ciągle argumentowali, że nie chodzi o Polskę kontra Brukselę czy inne państwa członkowskie. Chodzi o to, by każdy obywatel UE mógł polegać na instytucjach europejskich i być pewnym, że staną one w obronie podstawowych zasad, na których opiera się Unia Europejska.

Inaczej jest w przypadku Węgier. Tutaj prawdziwym problemem jest to, czy UE może upewnić się, że – kiedy przekazuje temu krajowi wiele procent PKB rocznie (największy transfer dotacji w historii Europy!) – te pieniądze nie są wykorzystywane do tworzenia sieci podkopujących demokrację. Na Ukrainie mówilibyśmy o oligarchach – bogatych ludziach bliskich rządowi, którzy dostają lwią część tych pieniędzy, a potem wykupują media. Unia Europejska musi być w stanie temu zapobiec.

To właśnie są dwa główne wyzwania. Ale można im sprostać. W pewnym sensie rosyjscy intelektualiści od dawna uważali UE za zagrożenie dla Rosji. Ponieważ nie jest to imperium, lecz dobrowolne stowarzyszenie państw, które połączyły się w oparciu o zasadę, która czyni je silniejszymi. Rosja Putina chce zniszczyć ten projekt. I próbowano tego dokonać – wspierając Brexit i ruchy antyunijne.

W obliczu tej nowej zimnej wojny Europa musi wzmocnić swoje fundamenty. Wiąże się to z dwiema rzeczami: wzmocnieniem praworządności w Unii Europejskiej i złożeniem wiarygodnej obietnicy demokracjom, które chcą dołączyć do UE, że mogą zbliżyć się do tego celu. Jeśli Europa sprosta tym dwóm wyzwaniom, to nie tylko Putin upadnie, ale wizja kontynentu pokoju ze zjednoczonymi demokracjami, gdzie wojna jest tak samo nie do pomyślenia jak dzisiaj (między Holandią a Niemcami lub Niemcami a Polską, Polską a Litwą lub Węgrami a Rumunią) staną się rzeczywistością. Zbliżamy się do urzeczywistnienia tej wizji na poziomie kontynentu. To jest możliwe. I warto o to walczyć.


Podcast został nagrany 07 lipca 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu odcinka: www.esiweb.org/esi-staff/gerald-knaus


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Liberalizm, czyli demaskowanie iluzji. Refleksje na temat książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem”. :)

Amerykański pisarz i publicysta Adam Gopnik napisał książkę niezwykle ważną i potrzebną w czasach, gdy o liberalizmie wypowiada się wiele osób, które o tej ideologii mają pojęcie raczej mgliste. W swoim bardzo głębokim analitycznym studium autor wyjaśnia czym jest liberalizm, jaki jest jego wkład w ukształtowanie współczesnego zachodniego społeczeństwa i dlaczego liberalizm tak często jest przedmiotem krytyki. Szczególnie trafna jest myśl przewodnia książki, że liberalizm jest sprzeciwem wobec okrucieństwa, którego dopuszczają się ludzie niekoniecznie źli z natury, ale przeniknięci wiarą w utopie mające uszczęśliwić ludzkość. Oto kilka refleksji, które mi się nasunęły po przeczytaniu tej, znakomicie napisanej książki.

Gopnik zwraca uwagę na trzy charakterystyczne cechy różniące liberalizm od ideologii radykalnych, takich jak prawicowy autorytarny nacjonalizm czy lewicowy totalitarny fundamentalizm. Pierwszą z nich jest przekonanie o ludzkiej omylności i brak wiary w możliwość stworzenia świata idealnego. Zarówno to założenie wyjściowe, jak i główny cel liberalizmu, jakim jest obrona przyrodzonych praw człowieka jako jednostki, decydują o sceptycznym podejściu do wszelkich prób radykalnej naprawy ludzkiego świata. Ludzie są omylni, nietrwali w dążeniach i zróżnicowani w swoich oczekiwaniach. Dlatego żadna jednolita, totalna koncepcja ładu społecznego jest nie do przyjęcia. Prawa człowieka mogą być tylko chronione w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji.

W tych warunkach trzeba jednak ustawicznie podejmować próby godzenia rozmaitych sprzeczności. Stąd drugą charakterystyczną cechą liberalizmu jest koncyliacyjne podejście do rozmaitych sporów i konfliktów. Podejście to zakłada konieczność posługiwania się racjonalnymi argumentami i upartego dążenia do kompromisu. Mniejszym złem jest bowiem dyskomfort spowodowany niemożnością pełnego zaspokojenia swoich potrzeb, aniżeli dyskomfort powodowany całkowitym brakiem ich zaspokojenia. Ciągłe targi i negocjacje to istota liberalnego podejścia, w przeciwieństwie do jednoznaczności rozstrzygnięć dokonywanych w imię Boga, władcy lub dominującej większości. To także różnica między demokracją a autorytaryzmem.

Koncyliacyjność oznacza z kolei trzecią cechę, jaką jest stopniowość i cierpliwość w dążeniu do reform wychodzących naprzeciw liberalnym wartościom. Wszelkie radykalne zmiany o charakterze rewolucyjnym zawsze bowiem oznaczają czyjąś krzywdę, budzą nienawiść i prowadzą do okrucieństw. Jak pisze Gopnik, w liberalizmie sądzi się, że nie można udoskonalić rodzaju ludzkiego, co nie znaczy, że nie trzeba stale, krok po kroku, dążyć do upowszechniania liberalnych wartości. Liberalizm jest niczym innym, jak bezustannym programem reform nakierowanym na łagodzeni okrucieństwa dostrzeganego wokół nas. Przy czym ciągle wyłaniać się będą nowe problemy do rozwiązania. Nie chodzi jednak, żeby było dobrze, chodzi o to, żeby było lepiej.

Przedmiotem sporu między liberalizmem a konserwatywną prawicą jest sprawa porządku społecznego – kto go ustanawia i na czym on polega? Według prawicy najważniejszą potrzebą ludzi jest potrzeba ładu i porządku, który jako naturalny pochodzi od Boga, albo jako sztuczny pochodzi od władcy. Jest to zatem zawsze porządek określany odgórnie, jest jednolity, stały i obowiązujący wszystkich. Mniejszości, które się z niego wyłamują narażone są na dyskryminację lub wykluczenie. Jest to porządek oparty na autorytecie, którym jest Kościół, homogeniczny naród i stabilna heteroseksualna rodzina. Więzią łączącą członków takiej z góry określonej i hierarchicznej wspólnoty jest poczucie tożsamości zbiorowej.

Liberalizm jest naturalnym wrogiem takiego porządku ze względu na niemożność przestrzegania w nim praw człowieka. W przeciwieństwie do prawicy, która koncentruje się na wspólnocie, liberalizm koncentruje się na jednostce. Wynika stąd potrzeba budowania porządku społecznego oddolnie, poprzez swobodną wymianę informacji, negocjacje i współpracę. Gopnik słusznie zauważa, że wizja społeczeństwa zamkniętego, klanowego czy etnicznego albo nie może być zrealizowana, albo wymaga zastosowania przymusu. Prezentując porządek liberalny, autor odwołuje się do koncepcji kapitału społecznego Hilarego Putnama, według którego są nim silne sieci obywatelskiej partycypacji, które wpływają pozytywnie na działanie instytucji. Odwołuje się on także do pojęcia cywilizacji powszechności Fredericka Olmsteda, którą tworzą debaty w sferze publicznej generowanej przez małe społeczności. Liberalny porządek to zatem ten, który jest tworzony w toku działalności społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest prawdą, że liberalizm niszczy wspólnotę. Przez rozproszenie władzy i inicjatywy obywatelskie tworzy on ustawicznie nowe wspólnoty, które, choć zwykle nietrwałe, budowane są w poprzek linii etnicznej, wzbogacając życie społeczne w nowe idee i przedsięwzięcia. Prawicowo-populistyczna krytyka liberalizmu wysuwa zarzut, że wprowadzając płynny porządek naraża ludzi, pozbawionych trwałych podstaw działania, na poczucie utraty tożsamości zbiorowej, wiary, a nawet samego sensu istnienia. Dzięki temu jednak ludzie mają szansę lepiej odczuwać swoją tożsamość indywidualną, dotychczas tłumioną przez podporządkowanie wspólnocie narodowej lub wyznaniowej, w których obecność nie wynika z ich własnego wyboru. Silne poczucie tożsamości indywidualnej pozwala człowiekowi w pełni wykorzystać swoje predyspozycje i potencjał oraz mieć poczucie samorealizacji. Prawa człowieka muszą być oparte na tożsamości indywidualnej, a nie grupowej. Jak zauważa Gopnik, nihilizm przypisywany liberalizmowi okazuje się pluralizmem, a jego rzekomy totalitaryzm – tolerancją.

Liberalizm jest bliski ideologii lewicy, ponieważ ma te same cele. Różnica polega na metodzie ich osiągania. Lewicowi radykałowie nie znoszą stopniowej ich realizacji. Swoją iluzję sprawiedliwości społecznej chcieliby zrealizować natychmiast, stąd uwielbienie dla rewolucyjnej bezkompromisowości. Gopnik słusznie jednak zauważa, że wszelkie romantyczne i utopijne wizje realizowane w rzeczywistości zawsze ponoszą klęskę i zwykle kończą się straszliwym karambolem. Rewolucyjna metoda nie prowadzi do osiągania szlachetnych celów ale nierzadko oznacza ich przeciwieństwo.

Lewicowi fundamentaliści zarzucają liberałom, że ich koncyliacyjność prowadzi do ulegania imperialistycznym zapędom i kapitalistycznemu wyzyskowi. Prześladowanie klas upośledzonych staje się dzięki temu coraz bardziej wszechogarniające i podstępne, o czym świadczy epidemia otyłości i uzależnienie od narkotyków. Jest to rezultat działań drapieżnego biznesu posługującego się wyrafinowanym marketingiem, w którym działania promocyjne i reklamowe prowadzą do plagi konsumpcjonizmu. Liberałowie zwykle na te zarzuty odpowiadają, że postęp nie może polegać na odbieraniu ludziom wolności. Zamiast proponowanych przez lewicę prawnych nakazów i zakazów, lepiej ludzi edukować, aby dokonując wolnych wyborów potrafili sami się bronić przed wyzyskiem i manipulacją. Liberalna demokracja nie jest pozbawiona wad i niedostatków, bo idealnych ustrojów nie ma. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone z fatalnym systemem opieki zdrowotnej i strzelaniną w miejscach publicznych. Zamiast zmieniać ustrój, trzeba te wady i niedostatki stopniowo eliminować, zdając sobie przy tym sprawę, że wciąż pojawiać się będą nowe.

Lewica atakuje absolutystyczne doktryny wolnorynkowe, które podporządkowują życie społeczne wymaganiom rynku, obwiniając za to liberalną ideę wolnego społeczeństwa. W Polsce przyjęło się mylić ideologię społeczną, jaką jest liberalizm, z neoliberalizmem, będącym ideologią ekonomiczną. Neoliberalizm, dla którego bardziej adekwatną nazwą byłby turbokapitalizm, jest prostacką wiarą w wolny rynek wyrosłą na gruncie chciwości, uważanej za źródło postępu. Nieograniczony pęd do bogacenia się, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne, stał się przyczyną poważnych problemów zagrażających wręcz ludzkiej egzystencji na Ziemi. Lewicowa krytyka neoliberalizmu nie może jednak obejmować liberalizmu jako takiego. Jeśli ktoś myli te pojęcia, to zdradza tym brak elementarnej wiedzy na temat liberalizmu opartego na poglądach Johna Stuarta Milla. Nieprzypadkowo jednak w Polsce, gdzie liberalizm jest największym wrogiem Kościoła katolickiego, wiedza ta nigdy nie była szerzej rozpowszechniana. Liberalizm nie jest przeciwny ingerencjom państwa w procesy gospodarcze, pod warunkiem, że ograniczone one będą do sytuacji szczególnych i nie będą tłumić oddolnych inicjatyw. Gopnik przytacza celne sformułowanie Lincolna: „rządy są po to, aby uczynić dla wspólnoty ludzi wszystko, czego oni potrzebują, ale sami, używając swoich indywidualnych zasobów, nie mogą uczynić lub nie mogą uczynić równie dobrze”.

Fundamentalistyczna lewica walczy z dyskryminacją różnych grup społecznych, co nie przeszkadza jej w dyskryminowaniu tych, którzy nie w pełni podzielają jej przekonania. Przykładem może być ruch cancel culture, który jawnie dyskryminuje ludzi, którym zdarza się zapomnieć o zasadach poprawności politycznej przyjętych przez bojowników lewicy. Sprawa dotyczy więc liberalnej zasady wolności słowa, gdzie lewica łączy się z prawicą w krytyce liberalizmu. Przedmiotem ataku jest więc właściwa liberalizmowi tolerancja. Lewica twierdzi, że liberalna wiara w wolność słowa pozwala szerzyć się poglądom rasistowskim, antysemickim, faszystowskim, czyli tym, które kwestionują społeczny egalitaryzm i akceptują dyskryminację. Z kolei prawica narzeka, że z winy liberałów szerzone są poglądy urażające uczucia religijne, patriotyczne, sprzeczne z oficjalnie przyjętymi zasadami moralnymi lub godzące w honor narodu. Zarówno lewica, jak i prawica zarzucają w związku z tym liberalizmowi demoralizowanie społeczeństwa.

Tymczasem liberalna wiara w wolność słowa wcale nie jest absolutna. Tolerancja jest pozytywną wartością, ale ma swoje granice. Liberałowie stoją na stanowisku, że każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, nawet wtedy, gdy budzą one powszechne zgorszenie. Przestrzeń publiczna musi być otwarta na ścieranie się poglądów, wolną dyskusję, w której każdy ma prawo do krytyki wszystkiego. Obraza przekonań religijnych, ideologicznych i politycznych przez ich krytykę i zakwestionowanie jest jak najbardziej dopuszczalna. Granicą tolerancji jest to samo, co jest granicą wolności, a mianowicie zagrożenie czyjemuś bezpieczeństwu. Wykluczona jest zatem mowa nienawiści, która może kogoś zachęcić do wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy są tej nienawiści przedmiotem. Liberał, godząc się na krytykę i ośmieszanie poglądów i przekonań, nie godzi się na obrażanie i upokarzanie ludzi, którzy je głoszą. Należy odróżniać człowieka od jego poglądów. Dlatego bzdurą jest przekonanie, że krytykując religię, krzywdzi się jej wyznawców. Obowiązujący w polskim prawie przepis o urażeniu uczuć religijnych pochodzi z innej epoki i jest społecznie szkodliwy, bo wprowadza cenzurę do debaty publicznej. Podobnie zresztą jak przepis o odpowiedzialności karnej za publiczne znieważenie narodu lub okazywanie mu lekceważenia. Czyni on Polskę jedynym krajem w Europie tak wrażliwym na punkcie swojej godności.

Liberalizm preferuje rozsądek, opanowanie i stopniowe dążenie do poprawy życia społecznego. Ale wielu spośród jego krytyków twierdzi, że życie oparte na rozsądku jest ograniczone i pozbawione barw. Utarło się przekonanie, że liberalizm nie jest seksowny, a sam Gopnik przyznaje, że jego credo nie nadaje się na sztandar. No cóż, zależy co kogo podnieca. Tego rodzaju opinie budzą mój największy sprzeciw. Są one bowiem charakterystyczne dla osób infantylnych, tęskniących za ufnym i bezmyślnym ludem, którego uskrzydlają dźwięki karmanioli, porywają apele przywódców o potrzebie poświęcenia dla sprawy i upaja dreszcz podniecenia ryzykowną przygodą. Można im tylko współczuć, że nie mogąc znaleźć zaspokojenia potrzeb emocjonalnych w swoim życiu osobistym, muszą go szukać w życiu zbiorowym. A przecież te strzeliste akty poświęcenia, gdy emocje wypierają rozum, nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Ani lewicowe rewolucje dla naprawy świata, ani prawicowe krucjaty w imię Boga, ojczyzny lub moralności nigdy się nie przyczyniły do rozwoju ludzkości, przynosząc śmierć i zniszczenia.

Dlatego tym, którym nie odpowiada polityka liberalna – zimna i oparta na procedurach, bo uwielbiają politykę gorącą, gniewem natchnioną, warto zacytować pogląd mądrego człowieka, Isaiaha Berlina: „nasze czasy, wbrew temu, co się często słyszy, nie wymagają bynajmniej mocniejszej wiary, silniejszego przywództwa ani bardziej naukowej organizacji. Raczej przeciwnie – przydałoby się im mniej mesjanistycznej żarliwości, więcej światłego sceptycyzmu, więcej tolerancji dla odmienności, częstszego stosowania środków ad hoc dla osiągnięcia celów w możliwej do przewidzenia przyszłości, więcej miejsca dla jednostek i mniejszości, których upodobania i przekonania nie znajdują (mniejsza o to czy słusznie) rezonansu wśród większości”.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję