Naród się rodzi i to jest najważniejsze. Rozmowa z Hanną Liubakovą. :)

Na Białorusi demonstracje trwają nieprzerwanie od 73 dni. Liderzy opozycji są regularnie zatrzymywani i pacyfikowani. W niedzielę, 11 października 2020, zatrzymano ponad 700 protestujących, wobec których zostały użyte armatki wodne i granaty hukowe. W poniedziałek, 12 października 2020, białoruskie MSW wydało decyzję dającą możliwość użycia broni palnej przeciwko protestującym. Swiatłana Cichanouska grozi masowym strajkiem robotników, jeśli prezydent Aleksander Łukaszenko nie złoży rezygnacji w ciągu najbliższych 13 dni. Protesty nie ustają.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Jak na Białorusi wygląda sytuacja po wyborach?

Hanna Liubakova: Protesty nadal trwają. To jest białoruski zryw społeczny. Protestują wszyscy – od pracowników zakładów państwowych po młodych ludzi z sektora IT, kobiety, mężczyźn, młodzież, osoby starsze. Dużo się mówiło o tym, że protesty będą ustawać, ale one nie słabną. Zmienia się ich format, taktyka. Zmianie ulegają także formy represji, które się nasilają, ale protesty cały czas trwają. Są zdecentralizowane, a ludzie wychodzą na ulicę niezależnie od tego, czy ktoś o tym pisze na mediach społecznościowych czy nie. Protest przybiera różną formę: ludzie śpiewają w metrze czy skandują w centrach handlowych. Czegoś takiego jeszcze na Białorusi nie było.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Kobiety wyraźnie odgrywają ogromną rolę w protestach. Czy jest to według Ciebie rewolucja kobieca?

Hanna Liubakova: To nie jest rewolucja, która dotyczy tylko jednej płci. Kobiety faktycznie odgrywają ogromną rolę w ruchu protestacyjnym, a ich działania są bardzo skuteczne i widoczne. Ich zryw jest symboliczny. Protestują nie tylko przeciwko dyktaturze, ale przeciwko przemocy i brutalności stosowanej przez służby mundurowe, która dotknęła wszystkich i to był główny powód ich mobilizacji. Ale nie jest to rewolucja kobieca, jest to rewolucja społeczna.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Wybory odbyły się 9 sierpnia, a protesty trwają do dzisiaj.

Hanna Liubakova: Protesty nie ustają, mimo tego, że odbywają się niejako „po godzinach”, każdy w pierwszej kolejności musi iść do pracy, zadbać o siebie i rodzinę. Jednak mimo to intensywność protestów nie maleje, co dobitnie świadczy o tym, że ludzie nie wyrażają zgody na dotychczasowy status quo, nie zgadzają się z wynikami wyborów, nie akceptują tego, że Łukaszenka nadal nazywa siebie prezydentem.

Różnica między tym co jest teraz, a tym, co było wcześniej, jest taka, że wybory od 1994 nigdy nie były praworządne, ale Łukaszenka miał jakieś poparcie społeczne. Ciężko powiedzieć, jaki to był procent, może 30%, a może 50%, bo nie mamy narzędzi, żeby to zmierzyć, ale faktycznie to poparcie istniało. Teraz jego kłamstwa kolą w oczy. Kiedy Łukaszenka ogłosił po wyborach, że ma poparcie rzędu 80% to było to oczywiste kłamstwo, z którego ludzie zdają sobie sprawę. Przez wyborami jeździłam na wiece wyborcze Cichanouskiej i reszty kandydatów i nawet w małych miejscowościach opozycyjni kandydaci zbierali setki a nawet tysiące zwolenników na organizowanych przez siebie wiecach. Czegoś takiego Białoruś nie widziała od lat. Wcześniej protesty odbywały się głównie w Mińsku, teraz rozlały się na cały kraj. Ludzie nie akceptują kłamstwa wyborczego, uważają, że prezydentura Łukaszenki nie jest prawomocna. Cichanouską natomiast zdecydowanie uznają.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Swiatłana Cichanouska stworzyła Radę Koordynacyjną. Czym ona jest i jak zareagował na nią Łukaszenko?

Hanna Liubakova: Rada to ciało, które powstało, żeby zaproponować Łukaszence dialog i możliwość przekazania władzy i wyjścia z kryzysu politycznego, w którym Białoruś się teraz znajduje. Odpowiedź Łukaszenki na Radę jest taka, że trzech członków zostało aresztowanych: Lilija Ułasowa, która jest mediatorką i prawniczką, Siarhiej Dyleuski, przedstawiciel komitetu strajkowego robotników oraz Wolha Kawalkowa, członkini „starej” opozycji. Paweł Łatuszka, który jest byłym ministrem kultury w rządzie Łukaszenki, musiał wyjechać, żeby uciec przed aresztowaniem.  Każdy lider, który nabiera mocy, jest zagrożeniem dla Łukaszenki, dlatego wszyscy są zastraszani i pacyfikowani poprzez aresztowanie lub na inne sposoby.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Brałaś udział w wiecach i w protestach, czy doświadczyłaś przemocy władzy na własnej skórze?

Hanna Liubakova: W wieczór wyborczy uciekałam przed specjalnymi jednostkami sił specjalnych OMON, a dookoła mnie wybuchały granaty. Wszystko zaczęło się spokojnie, protest rozpoczął się między osiemnastą a dziewiętnastą wieczorem, było jeszcze jasno, a ludzie czekali na przystanku, bo wracali z pracy. Nieopodal zaczęły gromadzić się spokojnie osoby z plakatami. Nagle pojawił się nieoznakowany samochód spec-nazu, a zamaskowani funkcjonariusze prewencji wyskoczyli z pojazdu i zaczęli rzucać w zgromadzonych granatami hukowymi.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Co było najgorsze tego wieczoru?

Hanna Liubakova: Na naszych oczach ciężko postrzelono dziennikarkę. Następnego dnia w drodze do pracy widziałam funkcjonariuszy prewencji, którzy wrzucali granaty hukowe pod przejeżdżające samochody, przerażonych kierowców zatrzymywali i kierowali do zaparkowanych nieopodal vanów i autobusów. Pojazdy zawoziły zdezorientowanych ludzi do aresztu gdzie z miejsca byli poddawani torturom.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Czy jesteś w stanie powiedzieć, w którą stronę zmierza ta sytuacja? Uda się zmienić coś na stałe?

Hanna Liubakova: Nie ma jednego scenariusza. Wydaje się, że zarówno Łukaszenka jak i  Rosja nie mają gotowego schematu działania, ponieważ podejmowane przez nich kroki ograniczają się jedynie do reakcji na bieżące wydarzenia. Łukaszenka nie ustępuje i nie chce słuchać postulatów opozycji i protestujących.  Tymczasem robi wszystko, żeby rozbić opozycję i pozbyć się wszystkich oponentów. Nawet w dość spokojny, dwudziesty szósty dzień protestów, zatrzymano około 20 osób. Wiele represji posiada charakter masowy, część koncentruje się na konkretnych osobach. To dlatego w trosce o własne życie dużo osób wyjeżdża, szczególnie tych, które są rozpoznawalne publicznie. Białoruś coraz bardziej będzie przypominała pustynię i Łukaszenka z pewnością do tego dąży.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Wspomniałaś o Rosji, jak Moskwa wspomaga reżim Łukaszenki?

Hanna Liubakova: Do Mińska przyjechali specjaliści, którzy pomagają szerzyć w mediach i Internecie prorosyjską, prołukaszenkowską i antyzachodnią propagandę. Wojsko rosyjskie na razie nie wkracza, ale Putin zastrzegł, że rezerwa jest w pogotowiu, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie wiem czy jest to zabieg mający na celu zastraszenie Białorusinów czy faktyczna deklaracja. Jest to na pewno wyraz poparcia Rosji dla Łukaszenki. To wsparcie z pewnością nie jest darmowe. Celem Rosji jest słaba Białoruś i słaby przywódca, który stoi na jej czele, bo łatwiej od niego wymagać, żeby szedł na ustępstwa i kontrolowany sąsiad jest wygodny. Czy Łukaszenka utrzyma władzę, czy nie, Rosja będzie dążyła, aby taki scenariusz się wypełnił.

Katarzyna Peszyńska-Drews: Cały świat patrzy na Białoruś i o niej mówi. Zachód ma zdecydowanie inny stosunek to tego, co się dzieje w Mińsku, niż Rosja.

Hanna Liubakova: Tak. Sytuacja jest bezprecedensowa. Niesamowite wyrazy solidarności płyną z całego świata, ma ona także swój wymiar praktyczny. Białorusini biorą udział w akcjach pomocowych dla członków OMONu, którzy przeszli na stronę prostujących. Pieniądze zbierane są także na kaucje dla osób więzionych oraz ludzi wypuszczonych z aresztu. Jak czujesz takie wsparcie, wiesz, że nie zostaniesz sam, to łatwiej jest angażować się politycznie. I to wsparcie, pod każdą postacią, jest bardzo ważne. Białorusini czują się dumni i tego globalnego zjednoczenia już się im nie odbierze. Naród się rodzi i to jest najważniejsze.

 

Hanna Liubakova – dziennikarka telewizji Biełsat oraz Radia Wolna Europa, członkini Rady Atlantyckiej.

Najważniejsze jest zaufanie i poczucie wzajemności – wywiad z Tomaszem Sadowskim, twórcą Fundacji Pomocy Wzajemnej „Barka” – rozmawiali: Daria Hejwosz, Lesław Gromkowski :)

Z Tomaszem Sadowskim chcieliśmy przeprowadzić wywiad. Jednak nazywanie naszego spotkania wywiadem, wydaje się niewłaściwe. Była to pasjonująca, prawie trzygodzinna rozmowa o życiu, o ludziach i ich problemach, ale też i o polityce. Z Tomkiem Sadowskim najlepiej porozmawiać „na żywo”, wówczas można zrozumieć, to czego dokonał wraz ze swoją żoną Barbarą. Wspólnota „Barka” to nie tylko fakty, to opowieść, wielowątkowa narracja, w której przeplatają się wątki dramatyczne, wesołe i polityczne. Tomek Sadowski nie wydaje się być jedynie marzycielem, jest realistą, liderem, ekonomistą, politykiem, działaczem, prawnikiem, adwokatem, przedsiębiorcą, dyrygentem, psychologiem, przyjacielem, a zapewne ojcem i bratem dla wielu, którym pomógł. A pomaga, chociaż twierdzi, że teraz to już nie tylko on, lecz także inni.

W 1989 roku Tomasz i Barbara Sadowscy (obydwoje z wykształcenia psychologowie) powołują do życia pierwszy dom Barki, w którym zamieszkują z dwudziestoma pięcioma „rozbitkami życiowymi”. U źródeł powstania wspólnoty leżały wyzwania społeczne związane z okresem transformacji. Twórcom Barki przyświecała chęć budowania środowisk, w których „zapomniani oraz niechciani” członkowie społeczeństwa polskiego mieliby szansę rozwoju osobistego i społecznego. Misją Barki jest „rozwój społeczny grup marginalizowanych, zapewnienie im szansy odbudowy życia przez stworzenie programu pomocy wzajemnej, edukacji, rozwoju przedsiębiorczości w społeczeństwie obywatelskim”. Obecnie Barka działa w wielu obszarach życia społecznego, odbudowując kapitał ludzki oparty na gospodarce społecznej. Warto w tym miejscu wyjaśnić przywołane pojęcie, bowiem często jest ono mylone z innym pojęciem – ekonomii społecznej. Wyjaśnienie tego terminu znajdujemy w Art. 20 Konstytucji RP: „Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”. Wedle interpretacji znaczących niemieckich i polskich ekonomiści min. prof. Witolda Orłowskiego i prof. Grzegorza Kołotko w Trybunale Konstytucyjnym przed dwoma laty, uznali, że zasada gospodarowania nie jest respektowana w całości, a jedynie w jej drugiej części tj. tylko „gospodarka rynkowa”. Odnosząc się do terminu gospodarki społecznej twórcy Barki piszą: „My (Sieć Barki) nie próbujemy szukać określeń <<pochodnych czy zastępczych>> bo sprawa jest zbyt ważna i zasadnicza, a jej nieprzestrzeganie powoduje poważne konsekwencje społeczne (kryzysy gospodarcze, niezrównoważony rozwój, społeczne napięcia i ludzkie dramaty).

Działalność Barki nigdy nie ograniczała się jedynie do pomocy humanitarnej. Ludzie ją tworzący oferują coś więcej – zaufanie, wiarę i nadzieję. Organizują środowiska, w których ludzie pracują, tworzą i rozwijają się. W ramach działalności Barki funkcjonują Centra Ekonomii Społecznej (CES), Centra Integracji Społecznej (CIS), Budownictwo Socjalne. Ponadto realizowane są liczne programy zarówno w kraju jak i zagranicą. Przez ponad dwadzieścia lat Wspólnota Barka nie tylko pomaga ludziom wykluczonym, lecz również współpracuje przy tworzeniu prawa w Polsce. Fundacja nadal się rozwija, wychodząc naprzeciw nowym problemom społecznym, nie tylko w kraju, ale też i w Europie. Pomagają m.in. w Wielkiej Brytanii oraz Holandii. Wspólnota Barki rozrasta się, obecnie tworzony jest program, który ma na celu odbudowywanie społeczeństw, w państwach, które właśnie wchodzą na drogę zmian (m.in. Tunezja i inne kraje Afryki). A zatem Barka to już nie tylko projekt lokalny, krajowy czy europejski, zaczyna mieć on wymiar globalny (więcej zob. www.barka.org oraz http://ekonomiasolidarna.pl/, http://barka.org.pl/node/189)

Jakie były początki „Barki”?

Na początku, jeszcze w PRL-u, kiedy zaczynaliśmy to był rok 1989, nie istniały żadne warunki przyjęcia. Przychodził człowiek i nocował. Obecnie Wspólnota to „sieć barki” mająca około 100 podmiotów, które funkcjonują jak spółdzielnie. Zaczynało się to od rodzinnego domu. Początki to Władysławowo koło Lwówka, w starej, opuszczonej szkole. Ponad 7 lat trwało budowanie wspólnot np. w Chudopczycach. Nasze działania to stwarzanie integracji, wspólnot, spółdzielni socjalnych, wiejskich stowarzyszeń.

Najważniejsze było zaufanie i poczucie wzajemności. Przykładowo przyszedł facet, który zachowuje się nienormalnie. Mogę, jako psycholog traktować go instrumentalnie, ale po co?

Mamy problem, więc musimy go rozwiązać. Rozwiązać możemy go wspólnie, trzeba zobaczyć gdzie są aktywa, jakie są możliwości, a jakie słabości. Przed tworzeniem Barki pracowałem w szpitalu psychiatrycznym. Tam lekarze stawiali diagnozę i wypisywali recepty. Albo inny przykład, w ramach zajęć, lekarze kazali pacjentom wyobrażać sobie, że są na kajakach. Patrzę, a oni siedzą na materacach udając, że są na tych kajakach. Ja podjąłem ryzyko i zabrałem ich na Mazury. To był mój lek, moja terapia. Bo na tych Mazurach to naprawdę trzeba umyć naczynia, naprawdę wejść na kajak i to jest prawdziwe życie. Ja nie wyrywałem tych pacjentów lekarzom, byłem wartością dodaną. Tak naprawdę pierwszym ośrodkiem to było Dzienne Studium Rehabilitacji dla osób po szpitalach psychiatrycznych.

Jak funkcjonuje Wspólnota w Chudopczycach, czyli Stowarzyszenie Integracyjne Wspólnoty Barka ?

Chudopczyce to 4 odrębne instytucje, funkcjonujące w ramach struktury ekonomii społecznej. W tej popegeerowskiej wsi żyje i pracuje około 60 osób. To miejsce utrzymuje się i rozwija, dzięki przedsiębiorczości społecznej. Obecnie w jednym z bloków mieszkają emigranci (zarobkowi-przyp.red), którzy powrócili z zagranicy. W tym samym miejscu mieszkają rodziny po przejściach. Kolejne budynki zostały przekształcone w hotel z restauracją o charakterze gminnym. Wspólnota prowadzi również centrum nad jeziorem oraz kamping. Sądzę, że mieszkańcy Wspólnoty to odzyskani obywatele, którzy przyszli poranieni, tak jakby wrócili z powstania warszawskiego. Człowiek, który spędził osiemnaście lat w więzieniu, ma trudności z odnalezieniem się w społeczeństwie. Proste czynności stanowią dla niego ogromny problem. Taki człowiek ma trudności z kupieniem biletu na pociąg, wejściem do niego, a co dopiero kiedy ma się odezwać. Mamy 22 lata wolności i ciągle się słabo ruszamy. Struktura społeczna jest pogruchotana, dlatego trudno jest się organizować ludziom, bo mają wszystko zorganizowane. To jest pokłosie PRLu, to tamten system sprawił, że nie potrafimy się samodzielnie organizować.

A czy mieszkańcy miejscowości, w których są ośrodki Barki nie protestowali? Czy nie było z ich strony obaw, że będą mieszkać „po sąsiedzku” z ludźmi, którzy wyszli z więzienia?

Mieszkańcy są zaangażowani w odbudowywanie środowiska. Na początku nie było współpracy, bo mieszkańcy traktowali te ośrodki jako coś odrębnego. Niezwykle ważnym elementem było tworzenie atmosfery zaufania. Nie można również tworzyć sztucznej hierarchii wewnątrz Wspólnoty. Przykładowo jest babcia, no babcia to babcia, dzieci są dziećmi i tak dalej. Nie ma tuta
j miejsca na zawłaszczanie ludzi i traktowania ich jak klientów.

Ludzie tworzą Wspólnotę, pracują w niej, czy w takim razie Barka zarabia pieniądze? Jak są one dzielone między członków Wspólnoty?

Barka wszędzie i zawsze zarabiała, i nie była utrzymywana. Przykład, kiedyś przyszedł ogrodnik i pokazał nam jak się stawia folie, w których hodowaliśmy warzywa. Teraz wyobraź sobie, że mamy kilkanaście osób, mamy też do zapłacenia rachunki. Tak pojawia się problem, bo te rachunki trzeba przecież zapłacić. Przykładowo czynsz, prąd, woda i tak dalej. I myślisz, skąd tu wziąć pieniądze. Tak samo jak w rodzinie. Więc zbieramy te pomidory i jedziemy na targ, aby je sprzedać. Ktoś zarządza kasą. Mamy też ogórki i pietruszkę, i mówimy: trzeba zebrać trzy skrzynki, żeby zapłacić to czy tamto. Pieniądze szły na utrzymanie Wspólnoty, tak jak w rodzinie. Jeśli zobaczysz, że opłaty ci rosną, to musisz znów myśleć, skąd wziąć pieniądze, wiesz, że musisz zarabiać więcej, aby się utrzymać. I co robisz? Na przykład otwierasz sklep. Wysyłaliśmy truskawki do Słubic, bo Niemcy je kupowali.

Mięliśmy także zabawną historię z żukiem. Był nam potrzebny samochód więc pojechałem do fabryki w Lublinie. Mówię do prezesa że mamy tyle pieniędzy, takie są nasze możliwości… Prezes zwołał radę nadzorczą i nasz samochód kosztował połowę ceny, fabryka nic nie zarabiała. Ale to nie był koniec. Pieniędzy i tak mięliśmy za mało by go kupić. Więc komunikuję prezesowi, że za tą cenę nie kupię. On na to, że nie ma już z czego zejść. Powiedziałem mu, że zostaję tutaj i muszą coś wymyślić, że nie mam po co wracać bez samochodu. Trochę wyglądało to jak szantaż. Rada zebrała się raz jeszcze, prowadzili rozmowy za zamkniętymi drzwiami. Ostatecznie zapadła decyzja, że fabryka wypisze kwit na brakujące pieniądze. Wracaliśmy samochodem. (śmiech).

Skąd mięliście pieniądze na żuka, na założenie sklepu?

To były początki lat dziewięćdziesiątych. Bank dał nam kredyt, ale to był nie tylko kredyt w postaci pieniędzy, ale też kredyt zaufania. Dziś by to się nie udało.

Jak mielibyście teraz zaczynać, byłoby trudniej?

Gdybym miał raz jeszcze zacząć, to bym się tego nie podjął. Klimat lat dziewięćdziesiątych sprzyjał. Wtedy to było działanie grupowe, ot cała instytucjonalizacja.

A nie dochodziło do konfliktów na tle pieniędzy?

Decyzje były i są podejmowane wspólnie, demokratycznie, łącznie z dziećmi, jak w rodzinie. Podstawą jest zaufanie, a praca opiera się na subsydiarności, wzajemnym wsparciu.

Czy prowadzicie, jakieś statystyki, kto przystępuje do Barki, skąd jest, etc.

To nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, kto przyjeżdża, skąd jest, czy jest wierzący czy nie. Nic nie ma znaczenia. Wewnątrz Barki tworzą się rodziny. Wspólnoty pozostają, ale dalej to się rozrasta, na zasadzie franczyzny. My odbudowujemy w ten sposób kapitał ludzki. Moje wcześniejsze doświadczenia w pracy z ludźmi pozwoliły, aby to się tak rozwijało.

W jaki sposób radzicie sobie z osobami, uzależnionymi od alkoholu?

Mam w tej kwestii bogate doświadczenie, jeszcze z czasów pracy w szpitalu psychiatrycznym. Potrafię rozpoznać, kto ma problem. Wówczas siadamy i próbuję go przekonać, aby poddał się terapii. To nie jest układanie klocków, tutaj chodzi o odbudowanie człowieka, ale też jego rodziny i całego środowiska.

Czym Barka różni się od innych podmiotów, takich na przykład jak Monar czy Stowarzyszenie Brata Alberta?

Stowarzyszenie Brata Alberta prowadziło ośrodki jeszcze w PRLu. Dawali schronienie, koc i zupę. Ograniczało się to wyraźnie do pomocy humanitarnej. Monar z kolei w latach osiemdziesiątych, za sprawą Marka Kotańskiego zajął się młodzieżą, która była na dnie z powodu narkotyków. Potem zajęli się też uzależnionymi od alkoholu. Ich działalność jest bardzo funkcjonalna. Naszą wspólną cechą jest to, że tworzymy odrębne byty, spółdzielnie socjalne, centra integracji społecznej. Ośrodki monarowskie na pewno spełniają swoje funkcje, ale Stowarzyszenie Brata Alberta, powinno bardziej stawiać na człowieka, a nie ograniczać się do zupy i koca. Mimo oporów, są tam zmiany. Im jest trudniej zmienić tradycję, dlatego że oni zaczynali w innych niż my czasach, i też kierowali się na początku innymi przesłankami.

W jaki sposób wasze działania wpisują się w politykę społeczną państwa?

To co my robimy opiera się na subsydiarności, a w Polsce polityka społeczna nie jest na tym oparta. Ustawa określa, że politykę społeczną tworzą instytucje państwa, mogące współpracować, ale wszyscy mówią, że nie muszą. Z tej perspektywy polityka jest niefunkcjonalna. Przykładowo 700 osób może zostać wyeksmitowanych w Poznaniu. Bo tak działa system, a Pucek jest resortowy (Jarosław Pucek, dyrektor Zarządu Komunalnych Zasobów Lokalowych w Poznaniu -przyp. Red).

Dobrze, a co robi Barka na poziomie instytucjonalnym, aby coś zmienić w kwestii polityki społecznej?

Uważam siebie za przedsiębiorcę, więc potrafię stworzyć ustawę. Na przykład to my tworzyliśmy ustawę o zatrudnieniu socjalnym, (regulującą powołanie Centrów Integracji Społecznej- przyp. Red.) czy ustawę o spółdzielniach socjalnych. Obecnie tworzy się spółka Wielkopolskie Centrum Ekonomii Społecznej, Laboratorium Solidarności oraz wyższa szkoła. Chcemy przygotowywać przyszłych pracowników, aby potrafili w sposób skuteczny pomagać osobom społecznie wykluczonym. Ci studenci będą mieli gotowe pracownie, w których będą mogli zdobywać praktykę. Na studiach nie ma kontaktu z człowiekiem, nawet profesor nie ma kontaktu ze studentami. Więc jak oni mają w przyszłości pracować, kiedy nie potrafią pracować z człowiekiem? Siedzą za biurkiem z komputerem i to jest ich cały świat. Na uczelniach dominuje wycinkowe podejście, toteż studenci nie są zainteresowani, nie wiedzą na przykład nic o swoim środowisku lokalnym, o jego problemach. Studenci muszą przede wszystkim uczyć się poprzez praktykę. Absolwenci wpadają w machinę technokracji, i nawet talenty staja się częścią systemu urzędniczego. Jak oni chcą edukować z zakresu ekonomii społecznej, kiedy nie mają praktyki? Musimy powołać tę uczelnię, bo mamy już doświadczenie, mamy pracowanie, nikt tego za nas nie stworzy.

Czyli, trzeci sektor ma odciążyć działania państ
wa? Czy to oznacza, że system jest niewydolny?

To nie jest trzeci sektor. Rząd-biznes-trzeci sektor, co to jest? Tego nie ma. My tu mówimy o zasobach samorządności, o zorganizowanych społecznościach, których liderem jest samorząd. To wszystko wygląda tak przez MOPRy, tam są urzędnicy, nie ma pracy z ludźmi, nie ma relacji. Chodzi o to, że szkoła, którą chcemy powołać, musi przełożyć się na pracowników. MOPRy pełnią funkcję zabezpieczeń społecznych a nie pomocy społecznej. Działają uznaniowo. Przykład, masz do zapłacenia rachunek za prąd na 200 złotych, a dostajesz 50 zł. Oni robią co muszą, po prostu pilnują zabezpieczeń.

A jak wygląda współpraca z samorządami?

W Poznaniu, prezydent jest w partnerstwie i nas wspiera. Mały samorząd czuje to, o czym mówimy. Małe samorządy nie mają zdolności kredytowej, więc są zainteresowani współpracą, bo jest potrzebna organizacja oddolna. Przykładowo, w Czarnkowie poszło jak burza, jeśli chodzi o działanie przedsiębiorstw społecznych. Poznań ma zdolności kredytowe, a urzędnicy nie rozumieją rzeczywistości. Wszystkie pieniądze ładowane są w infrastrukturę, na dole jest subsydiarność, ale wielkie aglomeracje tego nie widzą, nie rozumieją. Potrzebny jest zrównoważony rozwój, w przeciwnym razie ludzie wyjdą na ulice, dojdzie do demonstracji. Błędy popełniano na etapie transformacji ustrojowej. Wtedy trzeba było wymyśleć jakieś rozwiązania w zakresie polityki społecznej, ale tego nie zrobiono. Padały przedsiębiorstwa, dano odprawy i koniec. Mówiono: musisz być dzielny. Pomoc społeczna opiera się na technokratach. Potrzebna jest zmiana pomocy społecznej.

Niektórzy naukowcy i obserwatorzy życia społecznego mówią, że mamy w pewnych obszarach do czynienia ze zjawiskiem „wyuczonej” bezradności. Czy jest to duża skala? Jak ją niwelować?

Oczywiście, że mamy. W domu, w którym mieszkam 44 rodziny wykazują wyuczoną bezradność. W tej kamienicy pracują tylko 4 rodziny! I co zrobić? A trzeba się zacząć organizować, tworzyć oddolne inicjatywy. Powinno stworzyć się stowarzyszenie, klub, etc. Zorganizowaliśmy na przykład wakacje. Te dzieciaki nigdy nie były nad morzem. Więc organizujemy dla 15 dzieci wyjazd nad morze, rodzie płacą koszty podróży i za jedzenie, ale jeść i tak muszą w domu. Matka wtedy nie jest upokorzona, że dostała coś za darmo, bo sama jest organizatorką wakacji. Rodzice dostali możliwość, są wspierani. I zobacz, dostają auto, zbiorą się po 10 zł na benzynę, 15 zł na jedzenie. 10 dniowy pobyt dziecka nad morzem – 160 złotych. W tej kamienicy zorganizowaliśmy też świetlicę. Jest dużo możliwości, co ludzie mogą robić. Chociażby mogliby zorganizować wypożyczalnię rowerów, mogą sobie wzajemnie dzieci pilnować. Trzeba apelować i wspierać ludzi, aby sami się organizowali. Ludzie muszą się zorganizować od dołu. To jest zasada. To jest subsydiarność. MOPRy nic nie zrobią, bo nie pracują z ludźmi. Gdyby ludziom łatwiej przychodziło organizowanie się, byliby wstanie wykupić mieszkania od miasta. Za łatwo nam ta wolność przyszła. Lecimy dalej, bo gospodarka miała wszystko załatwić.

Z tego, co mówisz można cię uznać za liberała…

Liberalność polega na tym że zawsze masz szanse dla samorozwoju. Zakładam że ty masz potencjał, więc budujemy wspólnie ten system, i nie jest ważne skąd pochodzisz, jaką religię wyznajesz. Jeśli uznam cię za podmiot do wielu wspaniałych rzeczy, to nie będę ci dawał leków, jak robi to państwo opiekuńcze. Możesz popełniać błędy, ale masz prawo do dialogu, a ja nie będę cię do niczego zmuszał.

O czym marzyłeś, kiedy zakładałeś Barkę? A o czym marzysz teraz?

Mam ciągle to samo marzenie, żeby w moim kraju rozwijała się własność, dialog społeczny, solidarność. To są również filary Unii Europejskiej. Jako syn dyrektora PGRów, miałem zapewnione absolutne bezpieczeństwo ekonomiczne. Kiedy poszedłem do szkoły zobaczyłem, że są nierówności społeczne. Zastanawiałem się, jak to się dzieje. Potem poszedłem na studia, najpierw AWF, potem psychologia. Pracowałem w zakładach poprawczych, szpitalu psychiatrycznym, zbierałam doświadczenie. Bagaż doświadczeń, wykorzystuję do dziś. I nadal studiuję. Teraz interesuje mnie kapitał ludzki, społeczna gospodarka, czyli nie rynkowa, nie dla państwa, nie dla zysku. Zyskiem jest to, że ludzie się rozwijają. Ważna jest samorządność i terytorialna odpowiedzialność. Trzeba się oprzeć na zrównoważonym rozwoju, nie może być tak, że 40% pójdzie do przodu, a reszta pozostanie w tyle. Współpracuję z rządem, Parlamentem Europejskim, samorządem. I tak to idzie. Odezwali się do nas ludzie z Afryki, z prośbą o pomoc. Mówią, że Barka to błogosławieństwo, możemy mieć wpływ na odradzające się niepodległości, na przykład w Tunezji. Interesuje mnie wiec, społeczna gospodarka dla Afryki i to będziemy zrobić. Afrykanie są wspólnotowi i szczęśliwi, że nas znaleźli.

Solidarność na nowo opowiadana :)

„1989” Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego to propozycja opowiedzenia na nowo o fenomenie Solidarności – od strajków sierpniowych w 1980 roku po wybory 4 czerwca 1989 roku. Adresowana do tych, dla których ta tradycja przestała, albo z racji ich późnego urodzenia nigdy nie była ważnym, tożsamościowym punktem odniesienia. 

„A jak już zamkną w muzeum / nasz gwiezdny czas, gdzieś w gablocie od zagrożeń, to…” – zastanawia Jacek Kuroń pod koniec musicalu. Przyszedł 4 czerwca 1989 roku. Wiadomo już, że komuniści przegrali wybory. Kuroń – tekst songu „A co, jeśli się uda?” napisał znany raper Łona – zastanawia się, kto będzie wygranym, a kto przegramy w nowej Polsce. Jakie miejsce zajmą w niej działacze opozycji, a jakie ci, którzy przez dekady rządzili krajem. Jednak pytanie o muzealizację niedawnej przecież historii dotyczy tego, jak zostanie zapamiętany ich „gwiezdny czas” oraz tego, co stanie się z dziedzictwem Solidarności, ludźmi, którzy tworzyli ten ruch.

W 2007 Piotr Uklański, artysta od dawna z uwagą przyglądający się temu, w jaki sposób tworzą się, ale też tracą moc tożsamościowe wyobrażenia, zrobił dwie fotografie. Obie wykonane z lotu ptaka. Na jednej polscy żołnierze zostali ustawieni tak, by stworzyć logo „Solidarność”. Na drugiej: ci sami żołnierze zaczynają się rozchodzić. Znak związku, niczym sama Solidarność, która była czymś znacznie większym niż organizacja walcząca o prawa pracownicze, zaczyna się rozmywać. Tracić to, co było jej siłą: bycie sumą jednostek, z ich wszystkimi odrębnościami, które połączyła wspólna idea. 

Pięć lat upłynęło między powstaniem zdjęć Uklańskiego a wydaniem przez Michała Szlagę książki fotograficznej „Stocznia”. Znalazły się w niej zdjęcia przedstawiające degradację dawnych terenów Stoczni Gdańskiej, miejsca kluczowego dla bohaterów musicalu „1989”. Szlaga udokumentował popadanie w ruinę części zabudowań. Inne, nawet historyczne, burzono. Na jego zdjęciach niemalże nie ma ludzi. W dawnych warsztatach panuje cisza, jakby sama stocznia z wolna odchodziła w przeszłość. Stała się czymś zbędnym, przestała budzić emocje. 

Litewski fotograf i kurator Gintaras Česonis napisał, że w swych fotografiach Michał Szlaga zdołał „uchwycić teraźniejszość dokładnie w tym momencie, w którym staje się ona przeszłością”. Podobnie można powiedzieć o zdjęciach Piotra Uklańskiego. Ich prace opowiadają o zmierzchu wielkiej legendy.

W 2000 roku, w 20. rocznicę wydarzeń sierpniowych, na terenie historycznej Stoczni Gdańskiej postawiono „Bramy” Grzegorza Klamana. To jedno z najciekawszych upamiętnień jakie powstały w III RP. Artysta stworzył dwie nowe bramy, które dopełniają tę historyczną, prowadzącą do Stoczni, znaną dobrze z niezliczonych zdjęć. 

Jedna z konstrukcji Klamana, wykonana z korodującej stali, przypomina dziób statku. Wewnątrz kryje się niewielkie wnętrze, ciasne, wręcz klaustrofobiczne, które ma przywodzić na myśl PRL-owską rzeczywistość, kraju niby postępowego i równościowego, a w swej istocie pełnego zakłamania i sprzeczności. W tej przestrzeni zamontowano wyświetlacze, na których, jak w reklamach, są pokazywane fragmenty tekstów, powstałych w systemach demokratycznych, jak i totalitarnych. Nie podano jednak ich autorów – oglądający sami muszą się odnaleźć w tym chaosie haseł. Druga z bram nawiązuje do słynnego projektu pomnika III Międzynarodówki autorstwa Wladimira Tatlina, nigdy niezrealizowanego, który – mimo powstania w ZSRS – stał się symbolem ludzi pracy. Klaman zaś, przejmując historyczny już projekt i nadając mu nowego znaczenia, stworzył pracę, która upamiętnia zwycięstwo nad opresyjnym systemem. 

Dla Grzegorza Klamana wszystkie trzy bramy miały tworzyć spójną opowieść o wydarzeniach, które rozegrały się w tym szczególnym miejscu. Przechować w pamięci ludzi oraz wartości, o które walczyli. Paradoksalnie same „Bramy” Klamana z czasem zaczęły popadać w zapomnienie, opuszczone, coraz bardziej niszczone. 

Dzieło Grzegorza Klamana, a także inne prace, często bardzo wybitnych artystek i artystów, były wystawiane i opisywane, ale nie zostały szerzej dostrzeżone. Dlaczego tak się stało? Jedną z możliwych odpowiedzi jest to, że często nie wpisywały się w narracje modne na lewicowej, liberalnej czy na prawicowej stronie. Nie dawały się używać dla potwierdzenia tych czy innych „mocnych” przekonań. 

Musical „1989” miał dotrzeć do innego odbiorcy. Jego twórcy zainspirowali się „Hamiltonem” Lin-Manuela Mirandy, znanym przedstawieniem o życiu ojca założyciela Stanów Zjednoczonych w sposób dostępny dla szerokiej grupy odbiorców. Sądząc po zainteresowaniu, jakim od chwili premiery „1989” się cieszy, spełnił oczekiwania części publiczności o opowiedzeniu na nowo dziejów Solidarności. 

W drugiej scenie sztuki wszyscy jej uczestnicy śpiewają „Czy możemy mieć wreszcie pozytywny mit? / Historię, która dobrze się kończy? / Bicie serc pod nowy, pozytywny bit? / Jakiś hit, co nas nie podzieli, lecz połączy?”. Twórcy „1989” zaproponowali mit, który ma potencjał jednoczący. Narzuca się jednak pytanie: czy może on zostać przyjęty powszechnie, ponad podziałami? Sądząc po głosach jego krytyków: nie. Tego pozytywnego mitu roku 1989 nie udało się stworzyć, podkreśla chociażby na łamach „Dialogu” znany historyki i krytyk literacki, Przemysław Czapliński. Tylko czy w ogóle możliwe byłoby, wczytując się w głosy części krytyków „1989” roku, taki mit wykreować bez całkowitego przekreślania nie tylko polskiej transformacji, ale też wszystkich, którzy za nią ponoszą odpowiedzialność. I czy w takiej wizji odnaleźliby się w nim ci wszyscy, dla których ostatnie trzy dekady nie były jedynie ciągiem klęsk? 

Znacznie ciekawsze jest jednak inne pytanie: o czym twórcy „1989” mówią, a co pomijają? „Zasługą sztuki – może wbrew intencjom twórców – jest ukazanie konfliktów, które nie mieszczą się w micie” – zauważa przywoływany już Przemysław Czapliński. „Silne różnice, istniejące wewnątrz społeczeństwa już u schyłku lat osiemdziesiątych, pokazane na drugim planie spektaklu, zadecydowały o tym, że tuż po przełomie zostawiono z tyłu bardzo wielu ludzi: ludzi-kobiety, ludzi-robotników, ludzi-zbędników.” 

Co więcej, trzeba dodać, że konflikty, o których pisze Przemysław Czapliński, zostały w narrację musicalu immanentnie wpisane. Przewijają się w dyskusjach między Władysławem Frasyniukiem, a Jackiem Kuroniem. O nich jest mowa w songu „A co, jeśli się uda?”. Jakby twórcy „1989” uznali, że niezbędnym elementem pozytywnego mitu, sprawiającym, że może on zostać uznany za wiarygodny, jest nieprzemilczanie konfliktów, wątpliwych czy błędnych decyzji podejmowanych przez bohaterów czy ciemnych stron transformacji po 1989 roku. Twórcy musicalu odeszli od moralistycznego patrzenia na swych bohaterów. Więcej, oni „uwierają” widza, wybijają go ze strefy komfortu. Co zapewne sprawia, że ten musical nie może być zaakceptowany przez tych, który oczekują jedynie potwierdzenia własnych racji. W „1989” nie zabrakło zatem oskarżeń Lecha Wałęsy o agenturalność. Jest mowa o spotkaniach w Magdalence – wyświetlany jest nawet fragment filmu z zapisem kolacji z alkoholem. Stąd zapewne zarzut, formułowany przez literaturoznawcę i teatrologa Zbigniewa Majchrowskiego w tekście opublikowanym na łamach „Didaskaliów”, że musical pomniejsza Lecha Wałęsę… Jeszcze ciekawszy jest jednak inny jego zarzut: wymazanie Jana Pawła II. 

Pominięcie osoby papieża, ale też szerzej, roli Kościoła katolickiego, jest bardziej niż znaczące. Na pewno trudno twórcom „1989” zarzucić brak znajomości historii – w spektaklu widać ogromną pracę włożoną w zebranie historycznych materiałów. Musical pokazuje natomiast, jak bardzo zmieniło się postrzeganie znaczenia Jana Pawła II w polskiej historii. I można żałować, że dziś nie zaryzykowano podjęcia także tego tematu. Tylko wtedy trudno byłoby pominąć – ważnym miejscem, w którym dzieje się musical, jest Gdańsk – chociażby postać ks. Henryka Jankowskiego. 

Co zatem znalazło się w spektaklu? Jego głównymi postaciami są trzy małżeństwa: Danuta i Lech Wałęsowie, Władysław Frasyniuk i jego żona Krystyna oraz Gaja i Jacek Kuroniowie. Otwartość, z jaką mówi się w „1989” o ich wspólnym życiu, konfliktach, cierpieniu, może nawet szokować. Jednocześnie sprawia, że są to pełnowymiarowe postaci, jakże odległe od hagiograficznej maniery, jaka nadal dominuje w opowiadaniu o istotnych osobach w naszej historii. Jednak – i to największe osiągniecie twórców musicalu – najważniejsze jest danie głosu kobietom. Umieszczenie ich doświadczenia w samym centrum polskiej historii. 

Jednym z najbardziej przejmujących fragmentów musicalu jest odbieranie przez Danutę Wałęsę Nagrody Nobla. Śpiewa: „Jestem w telewizji, wygłaszam przemówienie, które napisali mi ważni mężczyźni”; „Wypadam świetnie, robię na was wrażenie, ale mój głos dziś tu nie wybrzmi”; „Doceniacie walkę Lecha o prawa człowieka – czytam uzasadnienie decyzji”; „W ramach walki o te prawa nie przyznano mi tu prawa głosu, nie dla mnie tu przyszli”; „Dziennikarze, dygnitarze i tłum różnych ważnych osób, czy jest sposób, by wyrazić moje myśli?”. W „1989” jej głos, ale też głosy Gai Kuroń i Krystyny Kuroń w pełni wybrzmiały. I nie tylko ich. Także Haliny Krzywonos, Aliny Pieńkowskiej czy Anny Walentynowicz.

Minęły ponad dwie dekady od wydania „Szminki na sztandarze. Kobiety Solidarności 1980-1989”, zawierającej rozmowy Ewy Kondratowicz z działaczkami oraz „Podziemia kobiet” Shany Penn, jednej z najważniejszych książek powstałych w tym stuleciu. Pod wpływem tej ostatniej chorwacka artystka Sanja Iveković stworzyła pracę „Niewidzialne kobiety Solidarności” (2009). Zajęła się kobietami, które w opowieści o polskiej opozycji zostały usunięte na margines, chociaż nie tylko stanowiły one znaczną część członków „Solidarności”, ale też przetrwała ona stan wojenny dzięki ich zaangażowaniu. 

Sanja Iveković dokonała przeróbki znanego plakatu Tomasza Sarneckiego z 1989 roku: w miejscu sylwetki Gary Coopera z westernu „W samo południe” znalazła się kobieta. Drugą częścią tego „pomnika niewidzialnych” są portrety, m.in. Anny Bikont, Ewy Kulik-Bielińskiej czy Krystyny Starczewskiej. W pierwszym momencie są widoczne jedynie gładkie białe płyciny. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się można zobaczyć ich twarze.

W „1989” nie musimy wyłuskiwać kobiet z tła. Domyślać się ich obecności. W musicalu znalazły się w samym centrum opowieści o Solidarności. I nawet jeżeli odbyło się to kosztem usunięcia w cień nawet tak ważnych postaci jak Adam Michnik czy Tadeusz Mazowiecki (ich miejscu w polskiej historii nic nie zagraża), warto było ponieść ten koszt. I być może dobry odbiór, z jakim spotyka się ten musical, zawdzięcza właśnie zmianie perspektywy, z jakiej opowiadana jest polska historia tego czasu. 

Spektakl „1989” jest grany w Teatrze Słowackiego w Krakowie i Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku. Z kolei w Sopocie, w tamtejszej Państwowej Galerii Sztuki w pierwszych miesiącach 2023 roku można było oglądać wystawę jubileuszową „Paszporty POLITYKI – 30 lat w sztuce”. Prezentowała ona dotychczasowe laureatki i laureatów nagrody, uznawanej za jedną z najbardziej prestiżowych w kraju. Znalazły się na niej m.in. dwa szczególne obrazy. Pierwszy z nich to „The Smiths” Mikołaja Sobczaka z 2019 roku. Malarz odwołał się w nim do jednego z najbardziej ikonicznych dzieł w polskiej sztuce – „Kucia kos” Artura Grottgera. Dawny motyw wykorzystał do opowiedzenia o marginalizowanych kobietach i społeczności LGBT+. Miejsce powstańców styczniowych zajęły współczesne aktywistki, ale też działaczki historycznej „Solidarności”, m.in. Alina Pieńkowska, Henryka Krzywonos i Anna Walentynowicz. Drugi to znacznych rozmiarów (300×240 cm) portret Ewy Hołuszko, transpłciowej działaczki opozycji demokratycznej w czasach PRL-u, także powstały w 2019 roku, autorstwa Karola Radziszewskiego, artysty, który od lat proponuje inne odczytanie polskiej przeszłości, w której swe miejsce znajdują osoby LGBT+. 

Obie prace, podobnie jak „1989”, nie tyko polemizują z oficjalną polityką historyczną, lecz proponują nową, odmienną jej wizję. To, że one znalazły swe miejsce w mainstreamowym obiegu kultury pokazuje zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich latach. Dziś nie da się „odzobaczyć” zarówno bohaterek musicalu, jak i Ewy Hołuszko przedstawionej jako twarz historycznej Solidarności.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Zatrzymać błędne koło historii :)

Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

 

W polskim systemie edukacji stosunek do nauki historii jest bardzo osobliwy. Z jednej strony nikt nie podważa jej znaczenia oraz konieczności nauczania w szkole, z drugiej traktuje się ją po macoszemu. Każdy uczeń w procesie kształcenia jest uczulany na wagę oraz znaczenie historii poprzez liczne akademie, wycieczki szkolne czy konkursy. Jednocześnie ci, którzy nie zamierzają zdawać egzaminu maturalnego z tej dziedziny wiedzy, postrzegają pochylanie się nad przeszłością jako stratę czasu. Narzekają na czas „zmarnowany” na naukę do kolejnych sprawdzianów, gdy mogliby przygotować się z przedmiotów potrzebnych im na studia. Bardzo dobrze pamiętam docinki znajomych z klas ścisłych, wieszczące humanistom słabo płatne prace, gdzie ich umiejętności nie będą w ogóle się liczyć. Historia w życiu codziennym została więc zaklasyfikowana do zakucia, zdania i zapomnienia, jak wszystko, co nie przyda się w karierze zawodowej.

W rzeczywistości jednak historia zajmuje centralne miejsce w życiu każdego narodu, wyznaczając mu ramy istnienia, czyli odrębną tożsamość. Choć możemy zadawać sobie pytanie, po co nam wiedza historyczna, to zdajemy sobie podświadomie sprawę z tego, w jak ogromnym stopniu ukształtowała nasze otoczenie. Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

To pamiętanie w każdym kraju wygląda inaczej, ale praktyką podobną na całym świecie jest przedstawianie historii w sposób subiektywny. W szkole poznajemy przede wszystkim historię swojego kraju, przedstawioną w szczególny sposób. Dobre strony są podkreślane, te negatywne pomijane, a w najlepszym stopniu zdawkowo wspomniane. Godzimy się na wybiórczą ekspozycję historii, dostrzegając w tym korzyść w postaci budowania w młodych obywatelach poczucia przynależności, chociaż, co należy podkreślić, dla większości wytworzenie więzi z miejscem, gdzie zapuściło się korzenie, jest ważne. Ciężko też oczekiwać, żeby nauczyciele historii nie podkreślali tego, co dla danego państwa stanowi wartość. Problemy pojawiają się wtedy, gdy fakty zostają wypaczone bądź wręcz wycięte.

 

Jedyna właściwa prawda

Pisanie historii od nowa to przede wszystkim domena państw autorytarnych. Znaczne sukcesy w tej dziedzinie odniosła Rosja, opierając się cały czas na metodach wypracowanych jeszcze w Związku Radzieckim. Nie mogąc przodować w wielu dziedzinach, wyspecjalizowała się w tworzeniu własnej prawdy o wielkości rosyjskiego narodu. Jeśli nie można czegoś osiągnąć, można to dopisać, a jeśli coś zbrukało dobry wizerunek państwa, po prostu można to przemilczeć, a nawet usunąć. Dlatego młodzi Rosjanie mogli dowiedzieć się z podręczników, dlaczego komunizm Lenina był doskonalszy niż ten Marksa, że Niemcy byli odpowiedzialni za zbrodnię katyńską, a gdyby rosyjscy racjonalizatorzy mieli możliwość opatentowania swoich wynalazków, kto inny byłby znany jako twórca maszyny parowej, radia czy innych przełomowych osiągnięć naukowych. Władza bolszewicka dbała, aby żadnej polemiki z „właściwą” prawdą nie było. Opinie krytyczne, a także i krytycznie usposobieni ludzie rozpływali się w powietrzu. Listy wychodzące z oblężonego w czasie II wojny światowej Leningradu, opisujące jak ludzie masowo umierali z głodu, były przechwytywane przez biuro cenzury i nie docierały do odbiorców. O tym, jak wiele może kosztować sprzeciw przekonał się polski chemik ze Lwowa, Jakub Parnas, który w wyniku wojennych zawirowań znalazł się w Związku Radzieckim, gdzie miał możliwość kontynuowania kariery naukowej. Górze nie spodobało się, że krytykował pseudonaukowe teorie Trofima Łysenki, aprobowane przez komunistyczną władzę. Parnas, sprzeciwiając się radzieckiej prawdzie, wydał na siebie wyrok. Zatrzymano go w styczniu 1949 roku, co w tym systemie oznaczało rozpłynięcie się w powietrzu. Według dokumentów zmarł w dniu aresztowania podczas przesłuchania na Łubiance. Jego nazwisko znalazło się na czarnej liście. Takich przypadków było więcej.

Koniec komunizmu niewiele zmienił. Rosja Putina działa tak samo. Na temat wojny w Ukrainie oficjalna wersja prawdy zaprzecza zbrodniom na cywilach, a cała wojna nie jest inwazją, tylko wielkoduszną pomocą niesioną Ukraińcom rzekomo oczekującym wyzwolenia od lokalnych władz, według rosyjskiej narracji – nazistowskich. Oczywiście oprócz Rosji podobne praktyki, niekiedy nawet bardziej restrykcyjne, stosują inne państwa autorytarne, jak Chiny i Korea Północna, znajdujące się kolejno na dwóch ostatnich miejscach (179, 180) rankingu wolności prasy. Rosja wypada trochę lepiej, jest „zaledwie” 164. Polska znajduje się zdecydowanie wyżej na liście, bo na miejscu 57, jednak jak można dowiedzieć się z komentarza towarzyszącego ocenie polski „rząd zwielokrotnił próby zmiany linii redakcyjnej prywatnych mediów i kontrolowania informacji na tematy drażliwe”. Jednym z narzędzi do realizacji tego celu jest, nic innego jak system edukacji.

 

Szkoła na straży mitów

Choć Polska jest demokratycznym krajem, niełaskawy bieg historii wymusił specjalne praktyki w celu zachowania tożsamości narodowej. Cykliczne tracenie niepodległości na przestrzeni ostatnich stuleci stwarzało zagrożenie dla utrzymania polskości, którą trzeba było tak pielęgnować, by przetrwała zabory, a po dwudziestoleciu międzywojennym, okupację niemiecką oraz następujący po niej komunizm. W tak trudnych czasach Polacy potrzebowali być z czegoś dumni. W sukurs przyszła literatura pisana „ku pokrzepieniu serc”, w której Polacy byli przedstawiani w momentach chwały, gdzie odznaczali się męstwem, pobożnością, gorliwym patriotyzmem oraz innymi przymiotami postrzeganymi wówczas pozytywnie. Jednocześnie poczucie tej wyższości zderzało się z rzeczywistością. Bolesna świadomość utraconej wolności oparła część tożsamości narodowej na martyrologii, poczuciu Polaka-ofiary, skrzywdzonego przez złe mocarstwa. W XIX wieku pod zaborami rozwinął się mesjanizm polski, który na dobre zadomowił się w polskości.

Kolejne pokolenia były wychowywane w tym duchu, co utrwalało tę narrację jako wieloletnią tradycję, której nie wolno zmieniać. Stąd częsty głos dorosłych zawzięcie stojących na straży tradycyjnego kanonu lektur, przekonanych, że w młodzieży nie utrwali się polskość, jeśli nie przejdzie swojej gehenny z literaturą pamiętającą czasy zaborów i nie zaszczepi w niej wartości tworzonych w tamtych czasach. Szkoła stanowi podstawowe narzędzie w przekazywaniu patriotycznej pochodni. Anna Landau-Czajka, historyczka i socjolożka, badająca elementarze i podręczniki od czasów Komisji Edukacji Narodowej z XVIII wieku, jednoznacznie wskazuje, że w polskiej edukacji nie ma czegoś takiego jak model patriotyzmu czasu pokoju. Zdecydowana większość czytanek nadal odnosi się przede wszystkim do walki zbrojnej.

Program kształcenia również przewiduje zaszczepienie w uczniach bardzo tendencyjnego, narodowo-katolickiego obrazu Polski. Historii nie poddaje się ocenie krytycznej. Z lekcji najczęściej wyniesiemy wrażenie, że Polacy w odróżnieniu do innych narodów zawsze postępowali bohatersko i szlachetnie. To, co było złe, stanowiło margines. Na przykład w podręczniku Nowej Ery Wczoraj i dziś dla klasy VIII dopuszczonym w 2021 roku, przeczytamy o bohaterskich Polakach ukrywających Żydów, ale już nie o szmalcownikach czy Jedwabnem. Przeczytamy także o rzezi wołyńskiej okraszonej zdjęciem ciał pomordowanych Polaków. Uczniowie jednak nie poznają kontekstu napiętych relacji polsko-ukraińskich sięgających 1919 roku i stosunku, jaki polscy narodowcy mieli do Ukrainy. Pochodzący z Galicji Wschodniej Lewis Namier, wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie jako urzędnik w Foreign Office pisał raporty docierające bezpośrednio do premiera Lloyda George’a. Uznany niesłusznie za zdrajcę przez środowiska prawicowe, ostrzegał, by Galicja Wschodnia nie przypadła Polakom, wiedząc, jak duże są napięcia na terenach, gdzie Ukraińcy stanowili de facto większość. Narodowcy, tacy jak Roman Dmowski przekonywali, by zastosować kryteria historyczne. Ostatecznie 25 czerwca 1919 roku państwa ententy uznały tymczasową administrację Polski nad Galicją Wschodnią jako terenem spornym, co zapoczątkowało rozlew krwi w tym regionie.

Z kolei, w podręczniku Nowej Ery dla klasy IV znajdują się cztery rozdziały: „Z historią na Ty”, „Od Piastów do Jagiellonów”, „Wojny i upadek Rzeczypospolitej” oraz „Ku współczesnej Polsce”. Raczej wątpliwe, by w takim układzie jakikolwiek temat został gruntownie omówiony, może oprócz Jana Pawła II, któremu poświęcono 6 stron ze wspomnieniem kard. Stefana Wyszyńskiego. Dla porównania, część poświęcona „Solidarności”, stanowi wojennemu i obradom okrągłego stołu miała tyle samo stron. W ten sposób spłaszcza się całą historię, wraz z jej niuansami, do piktogramów. W późniejszych klasach tematy wprawdzie zostają rozwinięte, porusza się też kwestie z historii powszechnej, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że program IV klasy ma za zadanie ustawić w głowie młodego obywatela odpowiednie priorytety. Język książki jest subiektywny, sugeruje uczniowi, w jaki sposób ma postrzegać pewne wydarzenia oraz postacie, co ma być dla niego ważne.

Program nauczania nie przybliża obrazu Polski wieloetnicznej. Mniejszość żydowska niemalże nigdy nie pojawia się jako integralna część społeczeństwa polskiego, ale odrębna ludność egzystująca gdzieś obok. Temat omawiany jest głównie w odniesieniu do doświadczeń II Wojny Światowej, gett czy Janusza Korczaka. Kiedyś w kanonie lektur figurował Mendel Gdański Marii Konopnickiej o trudnym procesie asymilacji polskich Żydów, wystawianych na próbę przez pogromy organizowane przez chrześcijan. Jednak w rozporządzeniu MEiN z 2021 tej pozycji już nie znajdziemy. W temacie lektur zastanawia fakt, dlaczego w podręcznikach, gdzie wymienia się polskich noblistów, nie pojawia się postać Isaaca Bashevisa Singera. Co prawda, zaliczany powszechnie do pisarzy amerykańskich Singer urodził się w mazowieckim Leoncinie w 1902 i spędził w Polsce pierwsze 33 lata życia. Podczas swoich wizyt w Polsce z okazji wydarzeń poświęconych pamięci pisarza, syn Israel Zamir wielokrotnie podkreślał emocjonalne przywiązanie ojca do kraju pochodzenia. Wiele jego powieści jest zresztą osadzonych w Polsce. Chociażby Dwór czy Spuścizna. Wydawnictwo Literackie reklamuje swoje wydanie powieści słowami „Tam, gdzie kończy się Lalka Prusa, zaczyna się Dwór Singera”.

O innych mniejszościach pojawiają się co najwyżej szczątkowe wzmianki, często nacechowane negatywnymi stereotypami. Lista lektur z 2021 przewiduje w zakresie rozszerzonym pozycję Gdy brat staje się katem Krystyny Lubienieckiej-Baraniak o Wołyniu oraz czasach powojennych, gdzie Ukraińcy są przedstawieni jako zwyrodniali mordercy. Pozytywni w tej opowieści są tylko Polacy.

Ze swojej edukacji pamiętam, że już w szkole podstawowej zetknęłam się z pejoratywnymi określeniami Niemców czy Rosjan jak „szkopy”, „szwaby” czy „kacapy”. Nawet jeśli w dobie trwającej wojny negatywne uczucia względem tych ostatnich odżywają ze względu na zbrodnie popełniane przez armię rosyjską w Ukrainie, trudno zrozumieć samo zjawisko wpajania od małego, kto jest odwiecznym wrogiem, którego należy bezwzględnie nienawidzić, niezależnie od upływu czasu. Skutki takiej edukacji widać w akceptacji przez część polskiego społeczeństwa antyniemieckiej retoryki upolitycznionych mediów. W podręczniku do HiT-u Wojciecha Roszkowskiego dotychczasowe grono wrogów jest poszerzone o gender, „lewaków”, „wojujących ateistów” i „europejskie zboczenia”.

Pomimo wolności wyznania szkoła również stara się zakorzenić w narybku społeczeństwa przekonanie o nadrzędności katolicyzmu. Nie tylko poprzez formalne uprzywilejowanie religii (według raportu „Prawa ucznia w Polsce” opublikowanego w 2023 roku blisko 54 proc. respondentów deklaruje domyślne zapisywanie uczniów na lekcje religii w ich szkołach), ale też ponadnormatywną reprezentację treści poświęconych katolickiej wierze w programie nauczania różnych przedmiotów. Pisarze wyraźnie pragnący przekazać swój płomienny stosunek do wiary pojawiają się w cyklu edukacji wielokrotnie. Przykładowo Mickiewicz i jego Inwokacja, Dziady Cz. III, czy Potop Sienkiewicza, gdzie brak zasad moralnych Szwedów jest tłumaczony ich protestanckim wyznaniem, a wyższość Polaków katolicyzmem. Gdyby to nie wystarczyło, w 2021 dołożono do spisu Jana Pawła II oraz kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wreszcie podręcznik Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu HiT wyraźnie zrywa z tradycją subtelnego delikatnego tworzenia obrazu Polaka-katolika, stawiając wyraźnie Kościół katolicki jako jedyne lekarstwo na zepsucie Europy, a konkretniej mówiąc Zachodu.

 

Polowanie na czarownice

Upadek komunizmu oznaczał dla wielu Polaków koniec z przekłamywaniem historii, a więc i z potrzebą krytycznej analizy przeszłych i współczesnych wydarzeń. Stopniowo od 1989 roku polski stosunek do historii zaczynał coraz bardziej przypominać czytanie piktogramów. Należało hołubić właściwe symbole oraz rocznice, a potępiać to, co kojarzono z antypolskością. Historią mieli się zajmować historycy. Reszcie miała wystarczać znajomość odpowiedniej narracji. Niestety, osoby reprezentujące zbyt krytyczne myślenie mogły narazić się na nieprzyjemności. Przekonała się o tym chociażby Anda Rottenberg, która w 2000 roku wywołała skandal, wystawiając w Zachęcie rzeźbę Maurizio Cattelana, przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Posłowie Witold Tomczak i Halina Nowina-Konopka zaadresowali list do premiera Jerzego Buzka oraz ministrów kultury i sprawiedliwości: Kazimierza Michała Ujazdowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego, by zamknęli wystawę, odwołali dyrektorkę „żydowskiego pochodzenia”, a następnie postawili ją przed sądem. Choć Lech Kaczyński nazwał list „głupim i antysemickim”, nie brakowało poparcia dla oburzenia. W swojej książce Proszę bardzo wspomina tamto wydarzenie: „Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list za racjonalne i zasadne”. Byli też tacy, którzy świetnie zdawali sobie sprawę, jaki realnie panuje w Polsce klimat społeczno-polityczny. Bronisław Geremek należał do grona takich osób. Jan Paweł II zasugerował Geremkowi start w wyborach prezydenckich, na co ten odmówił. Powiedział papieżowi, że zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwe, antysemickie reakcje by to wywołało, z czym jego rozmówca się zgodził.

Po upadku komunizmu nikt nie zadbał o to, aby uwspółcześnić model polskości. Nastąpiło coś wręcz przeciwnego. Właśnie w tym okresie Kościół, odwołując się do swoich zasług dla wolności, dołożył starań, aby taki narodowo-katolicki model utrwalić. Większość osób żyje w przekonaniu, że upadek komunizmu dużo zmienił w kwestii odkłamywania historii, dopóki nie zderzy się z systemem, tak jak wspomniana Anda Rottenberg. Inni pewnie wciąż wierzą w konieczność podkreślania tylko tego, co dobre dla utrzymania tożsamości narodowej. Jednak dla dumnego i bohaterskiego narodu prawda nie może być problemem. Polskość, która przetrwała zabory, wojny i komunizm, przetrwa i konfrontację z historią bez jej pudrowania. 

Oczywiście można zapytać po co rozgrzebywać to, co stawia Polskę w złym świetle, ale to tak, jakby pytać, czy lepiej chodzić na regularne badania, czy żyć w błogiej nieświadomości. Pewnych problemów po prostu nie da się rozwiązać bez stawienia czoła niewygodnym faktom. Za to pojawia się szereg negatywnych konsekwencji.

Przede wszystkim, kreując się na obrońcę narodowych mitów, bardzo łatwo można manipulować społeczeństwem, przez stworzenie atmosfery zagrożenia. Na przykład bardzo łatwo oskarżać Niemcy o wszystko co możliwe, powołując się na historyczne zadry. Dzisiejszy Niemiec, tak jak ten z czasów nazistowskiej III Rzeszy czy dokonujących rozbiorów Prus, ma zawsze czyhać na niepodległość Polski. Podobnie w przypadku przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska. Przekaz partii rządzącej powielanej przez państwowe media o „dziadku z Wehrmachtu”, trafił już do wielu Polaków na poziomie samego hasła, wzmacnianego jeszcze dodatkowym „przypomnieniem” o działaniu „für Deutschland”. Ale wystarczy znajomość historii, żeby wiedzieć, że tereny, gdzie mieszkała rodzina przewodniczącego PO były wcielone jako część Rzeszy, a mieszkańcy regionu, potraktowani tym samym jako obywatele, byli siłą wcielani do armii. Zresztą w rozmowie z Igorem Janke na kanale YouTube „Układ otwarty”, bliski władzy historyk Sławomir Cenckiewicz stwierdził, że historia „dziadka z Wehrmachtu” miała żerować na niewiedzy. Bez uwzględniania kontekstu, dlaczego ktoś w armii niemieckiej w ogóle się znalazł. Wszystko po to, by przełożyć się na pożądany skutek wyborczy.

Środowiska prawicowe, powiązane z partią rządzącą, organizują nagonkę na prof. Barbarę Engelking, badającą Zagładę, mówiącą o niewygodnym fakcie, że wielu Polaków było szmalcownikami, a niechęć do Żydów mocno rozpowszechniona. Rząd już zasygnalizował wprowadzenie własnych porządków. W rozmowie z TVP Info minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiedział finansowanie wyłącznie instytucji naukowych, które dowodzą „faktów” zgodnych z linią partii. Zapowiedział też, czego należy się spodziewać w przyszłości – osoby nie posiadające „kulturalnego i propolskiego” wykształcenia mierzonego interesem PiS, będą w jakiś sposób, choć nie określono jeszcze jaki, represjonowane. 

Prowadzona przez partię rządzącą polityka historyczna stanowi zresztą ryzyko dla dobrych relacji z innymi państwami. Bardzo możliwe, że niechęć Niemców do Polaków stanie się w którymś momencie samospełniającą się przepowiednią. Ile czasu można znosić jawne krzewienie niechęci do sojusznika? W naszym położeniu geopolitycznym szukanie przyjaciół blisko granic leży w interesie narodowym. Nie inaczej z Ukrainą. Wojna otwiera we wzajemnych relacjach nowy rozdział. Trudno jednak sobie wyobrazić chęć Ukraińców do budowania partnerstwa, jeśli Polacy będą krzyczeć o pomszczeniu Wołynia. Teraz istnieje świetna szansa, żeby czarne karty historii rozliczyć wspólnie, w celu budowania lepszej przyszłości. Na pewno pojednaniu nie sprzyja prezentowanie chęci mordu, zaprezentowanej w lekturze Gdy brat staje się katem jako czegoś tkwiącego w ukraińskiej mentalności. 

Co najważniejsze, brak zdrowego podejścia do historii i do polskiej tożsamości, nie tylko z tym co dobre, ale też tym co złe, szkodzi Polsce na poziomie najbardziej jednostkowym. Podziały w społeczeństwie wzmagają wzajemną wrogość, utrudniając kluczową dla rozwoju współpracę. Okazuje się, że Polacy są w stanie zaakceptować każdy przekręt, jeśli rząd uderzy w narodową nutę. Każda wina może być przebaczona, jeśli odmieni się słowo patriotyzm przez wszystkie przypadki. Symbolicznym, acz wymownym ukoronowaniem tego wszystkiego było wprowadzenie z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości, święta wszystkich Polaków, paszportów patriotycznych z hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i portretem Romana Dmowskiego – antysemity sprzeciwiającemu się prawom kobiet, chcącego polonizować Ukraińców na Kresach. 

Można zrozumieć, dlaczego ten temat wywołuje aż takie poruszenie. Większość osób została wychowana w określonej narracji i jej zmiana może być rozumiana jako porzucenie polskości oraz sprzeniewierzenie się poprzednim pokoleniom walczącymi z zaborcami, najeźdźcami czy komunizmem. Ale czasy się zmieniły. W czasach wolności patriotyzm nastawiony na nieustanne pokrzepianie serc, nawet za cenę prawdy, już się nie sprawdza. Nowoczesny patriotyzm to faktyczna duma ze swojego kraju, takiego jaki jest. To umiejętność spojrzenia zarówno na dobre, jak i złe cechy. To duma z sukcesów i sprawiedliwe rozliczanie przewinień. Tak, jak stwierdził profesor Wojciech Sadurski w rozmowie z Adamem Bodnarem w ramach podcastu „Nie tylko o prawach człowieka”: prawdziwy patriotyzm musi być krytyczny. A jeśli nie może się taki stać, jeśli bez tych bajek nie może istnieć, to ile jest warta taka rachityczna polskość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Celebrowanie różnicy. Pluralizmy i metafory :)

Na ogół na pluralizm patrzymy przez pryzmat współżycia społecznego różnych grup, których członkowie postępują według niewspółmiernych systemów wartości. Jednak nawet w obrębie tych wspólnot występują znaczne różnice między ludźmi w sposobach odbierania i postrzegania świata, komunikowania się, a także kluczowych czynników przy podejmowaniu decyzji.

Któż nie przyzna się, że wobec Innych jest co najmniej tolerancyjny. Czasami pojawi się do nich akceptacja czy wręcz uznanie. Często jednak przejawia się to zwyczajnym byciem obok, dzieleniem wspólnej przestrzeni, przygodnym przecięciem się ludzi w danym miejscu i czasie, zrządzeniem losu, na które niewiele możemy poradzić. A jeśli chcielibyśmy wpłynąć na tę sytuację, konieczne byłoby użycie przemocy fizycznej, słownej czy symbolicznej. Na ogół jednak do tego nie dochodzi. A gdy już się zdarzy, wywołuje raczej oburzenie. Raczej, bo zawsze znajdą się przyklaskiwacze odnajdujący w akcie przemocy przyjemność.

Przemoc i tożsamość

Odpowiedzią na takie zachowanie są dobrze znane tłumaczenia. Nie mam nic przeciwko nim, ale ich miejsce jest na innym kontynencie, w innym państwie, w innym mieście, na innym osiedlu, w innym bloku. Niech tam sobie żyją. Tam mogą robić co chcą. Nie moja sprawa. To mi nie przeszkadza. Wtedy taka osoba ze swoimi poglądami też im nie przeszkadza. Jest ładnie, czysto, przyjemnie, nie ma miejsca na konflikt, a może – co ważniejsze – nie rodzą się dylematy etyczne i moralne. Czyż świat nie byłby lepszy, a przynajmniej lepiej funkcjonował, gdyby wszyscy byli podobni, myśleli w zbliżony sposób? Skoro jednak to nie jest możliwe, to niech będzie podzielony na enklawy podobnych osób. Wystarczy tylko dbać i pielęgnować te podobieństwa, a wszystko będzie dobrze. Zapanuje powszechna szczęśliwość. No może nie zupełna, bo wewnętrzna jedność zawsze zostaje zakłócona przez jakieś spory, różnice zdań czy interesów, ale nie ma co dokładać jeszcze problemów nadmierną różnorodnością. Nie dopuścić do tej plagi to obowiązek każdej zdrowo myślącej osoby, najwyższe zadanie etyczne czy moralne. Cóż lepiej może usprawiedliwiać wszelkie formy przemocy?

Drugim dobrze znanym uzasadnieniem akceptacji przemocy jest formuła „nie ma tolerancji dla braku tolerancji”. Zestawiając tak różne przykłady uzasadnień przemocy nie chodzi o to, by je zrównywać. Takie próby skończyłyby się niepowodzeniem. O ile ten pierwszy łączy się z segregacją przestrzenną, a przede wszystkim może, a często dotyczy różnic niezbywalnych lub bezpośrednio silnych tożsamości, to nietolerancyjna tolerancja dotyczy w głównej mierze określonych przeświadczeń, przekonań, nastawienia, sposobu myślenia, choć niekiedy wynikają one lub są częścią silnej tożsamości. Odnosi się więc ona do tej cząstki nas, która może ulec zmianie, nie wpływając na naszą tożsamość – przynajmniej w założeniu osób podzielających tę postawę. W jej przypadku chce się przemoc wyeliminować, nie dopuścić do jej rozprzestrzeniania. W tym celu albo napiętnuje się zachowania i wypowiedzi – słownie lub symbolicznie, na poważnie lub szyderczo, tak by nie tylko osoby głoszące nietolerancyjne hasła zaprzestały tego, ale także by było to przykładem dla pozostałych – albo ignoruje czy przemilcza, co może być odbierane również jako co. Jednak jak wiadomo z psychologii, intencjonalne milczenie bywa również formą przemocy. Opowieści grup zmarginalizowanych, niesłyszanych potwierdzają taką tezę, choć oczywistą intencją ich członków i badaczy jest doprowadzenie do wyjścia takich osób z cienia często wywołanego właśnie przemocowymi działaniami osób i wspólnot nastawionych na podobieństwo.

W przypadku tolerancji nietolerującej nietolerancji bardziej przekonuje uzasadnienie przemocy. To odpowiedź na intencjonalne działania nietolerancyjnych osób, które uznajemy za szkodliwe dla członków rodzin, sąsiadów, współobywateli czy po prostu ludzi. Jest więc wynikiem tego, co uchodzi za coś przygodnego, coś co można zmienić, jest bowiem kwestią woli, w domyśle złej woli, choć przecież dobre intencje nie zabezpieczają przed stosowaniem przemocy, a często utrudniają jej dostrzeżenie. Uznając działania i poglądy nietolerancyjne za wolicjonalne, a więc mogące ulec zmianie, można postrzegać je za niedopuszczalne, a nawet zabronić prawem. W przypadku cech niezbywalnych czy silnych tożsamości w społeczeństwie liberalnym nie sposób tak postąpić. Do cech niezbywalnych zaliczyć można pochodzenie, a więc etniczność, kolor skóry, klasowe korzenie rodzinne czy wiek. Co prawda, daty urodzenia nie możemy legalnie zmienić, to jednak możemy sobie dodawać lub odejmować lat – możemy mentalnie czuć się na starszych lub młodszych, wyglądać dojrzalej lub znacznie poniżej swojego wieku, i choć te aspekty często odgrywają większą rolę niż PESEL, to tylko on jest podstawą ochrony prawnej. Do kategorii silnych tożsamości należy natomiast zaliczyć wyznawaną religię, tożsamość płciową, orientację seksualną czy przynależność klasową. Taka lista pokrywa się z wymienionym w prawach człowieka katalogiem zabronionych powodów dyskryminacji. W nim znajduje się jeszcze światopogląd oraz przekonania polityczne i społeczne, a więc bezpośrednio dotyczące omawianego problemu.

Czy wolno dyskryminować dyskryminujących?

Jest to też najbardziej zawiła kwestia, być może jedno z tych zagadnień, które nie mają ostatecznie jednoznacznych odpowiedzi. A próbując je rozwikłać, popadamy w błędne koło lub sprzeczność nierozwiązywalną na mocy logiki. Potrzeba pewnej gimnastyki intelektualnej, by jakoś sobie poradzić z trudnościami, albo mieć nadzieję na przyjęcie na słowo pewnych zasad i liczenie, że nikt nie będzie nadmiernie drążyć tematu, a już na pewno swoimi działaniami rzucał wyzwania normom. W przeciwnym razie może być problem, by stały się common sensem nie wymagającym uzasadnienia, oczywistością jakich wiele, nad którymi się nie zastanawiamy. Spróbujmy jednak bliżej się przyjrzeć temu zagadnieniu i trudnościom, które się uwidaczniają.

Z perspektywy praw człowieka jedno z pytań brzmi: czy można dyskryminować tych, którzy dyskryminują? Czy można wobec nich stosować tę formę przemocy? Deklaracje prawno-człowiecze (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Europejska Konwencja Praw Człowieka) zawierają ograniczenia w możliwości głoszenia i manifestowania swoich przekonań (zresztą jak praktykowania kultu religijnego). Dotyczą one interesu publicznego, ochrony porządku publicznego, zdrowia i moralności, a także ochrony praw i wolności innych osób. Odsyłają one do ustaw i porządku prawnego danego państwa, które muszą być zgodne z przyjętymi przez nie deklaracjami. Jednocześnie to głównie państwa-sygnatariusze stoją na straży przestrzegania niedyskryminacyjnych praktyk. Nie może to dziwić, bowiem jedyną instytucją mogącą legalnie stosować przemoc jest właśnie państwo.

W demokracjach o treści zapisów prawnych decydują obywatele uwzględniający istniejące przepisy i zobowiązania międzynarodowe, kontrolowani przez sędziów zasiadających w trybunałach konstytucyjnych lub instytucji pełniących podobną funkcję. Ten ostatni element, jak przedstawił to francuski badacz demokracji Pierre Rosanvallon, jest korektą wobec legitymizacji władzy opartej jedynie na woli powszechnej wyrażanej w wyborach. Opiera się on na legitymizacji poprzez refleksyjność będącej – obok legitymizacji poprzez bezstronność (instytucje nadzorcze i agencje regulacyjne) oraz poprzez bliskość z obywatelami (organy rzecznicze) – uzupełnieniem tradycyjnej legitymizacji demokratycznej i systemu checks and balances. Punktem nie jest proceduralny podział, lecz ten wynikający z nastawienia na różne wartości poszczególnych instytucji, wartości, których ścieranie ma podnosić jakość demokracji. Jest więc wyrazem pluralizmu, choć innego niż klasyczny trójpodział czy wiara w ucieranie się stanowisk w debacie parlamentarnej. Nie zastępuje ich, lecz nakłada się na niego. To refleksyjności, z pomocą bezstronności i bliskości, przypada rozstrzyganie w przypadku praw człowieka.

Czy natomiast obywatele mogą dyskryminować, choćby w postaci napiętnowania grup, które dopuszczają się dyskryminacji? Czy mogą powoływać się na prawa człowieka przed wyrokami i orzeczeniami sądów lub wynikającymi z nich zmianami w ustawach? Czy w tym procesie obywatele skazani są tylko na decyzje sędziów, w przypadku państw europejskich także z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka?

Dyskryminacja ze względu na poglądy polityczne jest najsłabiej opisana. Na ogół wymieniana jest razem z dyskryminacją ze względu na wyznanie, a przecież często wchodzą one ze sobą w konflikt. Religia może np. opisywać ważne ze względu na światopogląd danej osoby czy grupy sprawy związane z orientacją seksualną czy tożsamością płciową w sposób dyskryminujący, onieśmielający, upokarzający, poniżający czy uwłaczający. Z tego powodu taka religia czy światopogląd z niej wynikający są nie do pogodzenia. W takich przypadkach na ogół rozpatruje się konkretną sytuację pod kątem racjonalnego uzasadnienia postępowania celem zgodnym z prawem, a środki służące realizacji tego celu – czy są właściwe i konieczne. Ale czy państwo może rozstrzygać, które z elementów światopoglądu religijnego są niezbędne np. do zbawienia? Dbanie o to nie jest zresztą rolą państwa i z jego perspektywy nie da się tego racjonalnie uzasadnić. Tak więc świecki światopogląd ma pierwszeństwo przed jakimkolwiek religijnym, co z perspektywy przynajmniej niektórych religii czy jej wyznań jest herezją i tylko wyrozumiałość ze strony przywódców religijnych i wierzących oraz niechęć do rozstrzygającej konfrontacji pozwala na uznanie takiego stanu rzeczy.

To potwierdza niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia kwestii niedyskryminacji na polu praw człowieka, nie tyle nie mogąc stwierdzić, czy ma się z nią do czynienia czy nie, co uznając ją za dopuszczalną w pewnych sytuacjach. Zmusza jednocześnie do szukania modus vivendi w spluralizowanym społeczeństwie. Ten może być wynikiem jakiegoś stanu zawieszenia, klinczu, bezradności lub wiązać się z takimi cechami jak wielkoduszność czy tolerancja lub miłosierdzie, które ostatecznie opierają się na uznaniu postępowania, przekonań za złe, niepożądane, a mimo to zostawieniu ich w spokoju. Każda strona ma jakąś koncepcję odpowiadającej tej idei wyrażaną w swoim języku.

Rewolucja praw człowieka

Inny ujawniający się problem z prawami człowieka bierze się z faktu, że same prawa człowieka są elementem światopoglądu, nawet jeśli postrzegane są jako uniwersalne, niezbywalne, niepodzielne, wzajemnie powiązane, a może nawet i odwieczne. A przecież mają one swoją historię, wcale nie taką długą. Przypominają o tym choćby kolejne generacje praw, a także ich interpretacje, jak chociażby niedawna dyskusja o prawie do aborcji – z jednej strony przyzwolenie na nią w określonych warunkach, z drugiej pełna jej depenalizacja. Te zmiany stawiają fundamentalne pytanie o to, czy prawa człowieka są odkrywane czy ustanowione, czy są wynikiem oświecenia, choćby stopniowego, czy tworzone przez ludzi w danym czasie i kontekście kulturowym. Pierwsze z alternatyw sugerują niezbędny misyjny charakter i poprzez niego wchodzenie w sferę polityczności – agonistycznego starcia wartości z opornymi na nawrócenie barbarzyńcami, przeszkadzającym w urzeczywistnieniu dobrze funkcjonującego globalnego społeczeństwa demokratycznego i liberalnego. Misjonarze o możliwych sprzecznościach wolą nie myśleć, by nie niszczyć idealnego obrazu świata, który może nadejść. W przypadku kolejnych alternatyw agonalny charakter jest widoczny od razu. To my jako ludzie chcemy dążyć do lepszego świata, wybieramy prawa człowieka, nawet ze swymi sprzecznościami, bowiem prowadzą one do polepszenia losu ludzi, budowania bardziej demokratycznych i liberalnych społeczeństw, uznawania za lepsze od ich innych form. Przyjmuje się, że nie każdy musi mieć więc nabożne podejście do praw człowieka. Same zresztą zakładają możliwość niejednoznacznego stosunku do siebie, jak chociażby we wspomnianym przypadku religii, orientacji seksualnej oraz tożsamości płciowej – opowiadać się za nimi i być z nimi w niezgodzie. Choć prawa człowieka można zadekretować, to będzie dochodzić do kolizji między wartościami w nich zapisanymi.

Sprzeczności wyraźnie widać w społeczeństwach znajdujących się dopiero na drodze do praw człowieka. Czy mieć podejście misyjne czy jednak zgodne ze społecznym ich ustanawianiem? Oktrojować je czy wspierać oddzielną drogę danej społeczności i kultury do nich? W takich przypadkach wszystkie napięcia uwidaczniają się wyraźniej, ponieważ nie wszystkie wartości i tradycje prawno-człowiecze są podzielane przez lokalną wspólnotę, a część dotychczasowych tradycyjnych elementów danej kultury – ważnych, wyznawanych przez grupy religijne czy światopoglądowe – wchodzi z nimi w konflikt. I choć dla osób zakorzenionych w kulturze praw człowieka, będącej częścią ich silnej tożsamości – czy jak sami by woleli, cech niezbywalnych – pewne pryncypia są oczywiste, to dla innych przyjęcie ich jest rewolucją, dodatkowo postrzeganą często jako przychodzącą z zewnątrz. To spotkanie dwóch światów i jak przy każdym spotkaniu z Innym, jeśli ma być ono dokonane, a nie tylko odbyte, dochodzi do zniszczenia znanego dotychczas świata. W realnym spotkaniu z autentyczną różnicą drzemie jakiś pierwiastek przemocy mogący albo przejawiać się zdominowaniem jednej strony, albo uruchamiający reakcję jądrową, odciskającą ślad na obu partnerach. Jeśli coś może budzić strach czy lęk przed spotkaniem z Obcym, to właśnie obawa przed destrukcją świata, jaki się zna, dotychczasowych przeświadczeń, może nawet wartości, zobaczenie w nim człowieka. Używając sformułowania z innej dziedziny, w dokonanym spotkaniu tkwi twórcza destrukcja.

Wprowadzanie praw człowieka jest rodzajem rewolucji, taką jaką była rewolucja chrześcijańska w Rzymie czy rewolucja francuska. U podstaw tej starożytnej leżało upowszechnienie nowego rozumienia człowieka – jego godności i uniwersalności. Dla nowożytnej fundamentem stała Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela. Obie zaczynały się od głoszenia dobrej nowiny. Ich bronią było słowo, również piętnujące postępowania i ludzi, przeciwko którym się opowiadały. Gdy ono wyczerpywało swoje możliwości, natrafiało na opór, niezgodę czy niechęć do przyjęcia, obie uciekały się do bardziej jawnej przemocy. Rozpowszechnianie idei praw człowieka w Europie naznaczone było krwią i cierpieniem w słusznej sprawie. Jak zauważył Norberto Bobbio, włoski filozof polityki, działacz ruchu antyfaszystowskiego, widzący na własne oczy najpierw przemoc faszystów, a w latach 70. XX w. Czerwonych Brygad, grupy rewolucyjne zawsze znajdą uzasadnienie dla stosowania słusznej przemocy jako uzasadnioną odpowiedź na przemoc przeciwnika. W końcu chrystianizacja innowierców mogła odbywać się mieczem, a przemoc w latach 90. XVIII w. we Francji stała się legendarna, zyskując nawet miano rewolucyjnej. Nawet terroryści swoje oburzające działania wywodzą z nakazów moralności, dzięki czemu mogą zdobywać, nawet jeśli nie członków, to przynajmniej sprzymierzeńców. Tylko dla bandyckiej przemocy, ostatecznie wynikającej z egoistycznych celów bandyty, nie sposób znaleźć wytłumaczenia.

Po II wojnie światowej prawa człowieka, wyrzekając się stosowania szerokiego wachlarza przemocy, postawiły osoby działające na ich rzecz w niełatwej sytuacji. Na upowszechnianie idei bezprzemocowego życia nałożone zostały ograniczenia z wynikające wartości prawno-człowieczych – co z perspektywy liberalnych wartości leżących przecież u ich podstaw jest ważnym i uznawanym za skuteczny sposób sprawowania władzy. Jednocześnie na stojących w ich obronie sędziów i działających w ich oparciu przyznano prerogatywę określania kiedy przemoc, jak chociażby dyskryminacja, jest celowa i uzasadniona. To potężna władza. Przypomina tę znaną z prawa międzynarodowego, gdy przychodzi do określenia, czy ma się do czynienia z ruchem narodowotwórczym czy nielegalnymi buntownikami, z hostis czy rebellies. To przecież determinuje ich międzynarodowo-prawne umocowanie, związane m.in. z tym, czy stosowana przez nich przemoc jest uzasadniona. Albo jak w przypadku działań zbrojnych, czy są podstawy do karania państwa czy też nie. Zajmujący się wojnami sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi, Michael Walzer podaje w tym kontekście przykład agresji rosyjskiej na Ukrainę i marsz wojsk Amerykańskich na Bagdad. W pierwszym przypadku niezgoda i opór społeczeństwa lokalnego jego zdaniem upoważnia do stosowania sankcji, w drugim, ponieważ takie okoliczności nie zachodziły, nie było do nich podstaw. Przy decydowaniu w takich przypadkach można stąpać po bardzo cienkiej linie, gdyż nie ma obiektywnych miar np. skali oporu lub jego jakości, mogą też wpływać na to takie czynniki jak dysproporcja sił, która studzi możliwy opór.

Niszczycielska natura

Przemoc jest nieodzownym elementem kondycji ludzkiej. Napawa nas jednak obawą i lękiem, czyniąc nasze życie nieznośnym. To właśnie sprawia, że gotowi jesteśmy zrezygnować z części wolności. Takie rozumowanie popchnęło Hobbesa do uznania, że z potrzeby bezpieczeństwa rodzi się zgoda na ustanowienie i poddanie się władzy zwierzchniej mogącej je zapewnić. Angielski filozof formułował swoją koncepcję na kanwie doświadczeń okrutnej i wyniszczającej wojny domowej – pierwszej nowożytnej rewolucji. Opowiadał się za władzą absolutną, która jego zdaniem jako jedyna może gwarantować pokój i wolność obywateli. Ta była dla niego taka sama niezależnie od ustroju. Sprzeciwiał się jednak demokracji, republikanizmowi i parlamentaryzmowi głoszonym w tamtych czasach przez dziś praktycznie zapomnianych takich myślicieli jak James Harrington, John Milton, Algernon Sidney czy Marchamont Nedham, widząc w nich źródło niekończących się rozruchów i przemocy. Tej, zdaniem Hobbesa, może zapobiec tylko większa od niej moc – państwo rządzone przez niepodzielną władzę monarchy, instancję nadrzędną, z którą się nie dyskutuje i przyjmuje jej rozstrzygnięcia bez gadania, ponieważ stanowi legalną formę przymusu.

Nic więc dziwnego, że właśnie w tamtym okresie uznano wojny domowe za niesprawiedliwe z założenia, działania całkowicie bezprawne, a buntowników, rebeliantów i zdrajców za wyjętych spod prawa. Natomiast wojny międzypaństwowe uznano za sprawiedliwe ze względu na brak siły zwierzchniej, równość nie tylko walczących podmiotów – którym nie chodziło o zagładę wroga – ale także neutralnych państw trzecich. To wszystko sprawiało, że wojna była ograniczona. Często zresztą casus belli miały podłoże dynastyczne, jednak to nie kwestie winy moralnej, prawnej czy teologicznej (jak dotychczas) decydowały o sprawiedliwości wojny, czyniąc ją totalną i ekstremistyczną, lecz kwestia formy, przypominającej pojedynek dwóch osób z obowiązującymi je regułami.

Z czasem postać państw europejskich ulegała zmianie. Przekształciły się formy rządów, pojawiły się nowe prawa i instytucje, ewoluował stosunek do wolności, tak wśród obywateli, jak i rządzących. Wnikliwie opisali te procesy różni badacze, jak Michael Oakeshott, Michel Foucault, Carl Schmitt czy Reinhart Koselleck. Zmieniał się stosunek do przemocy stosowanej przez państwo, między państwami, a także między obywatelami. Nie odbywało się to liniowo, stale i w sposób nieodwracalny. Dążenia do władzy dyskretnej i dyscyplinowania, chęć ustanowienia trwałego pokoju między państwami, wyeliminowania wojny przerywały erupcje strasznego i niepojętego okrucieństwa, powroty wojen totalnych.

Od stuleci trwa walka o to, by przemoc była jak najmniej dotkliwa i jak najrzadziej stosowana. Zastrzeżenie o jej użyciu w wyłącznie słusznym celu może być zwodnicze, bo historia pokazała, że mogą one znaczyć w różnych czasach i dla różnych ludzi co innego i to, co miało przynieść pomyślność ludzi, wcale się do niej się nie przyczyniało. Idee mające sprzyjać w jej zapanowaniu – potępianie ignorancji, okrucieństwa, niesprawiedliwości, opowiadanie się za szlachetnością prostoty dusz, a przeciw cywilizacji, powoływanie się na wolę powszechną, udział w misji wspólnotowej narodu czy tworzenia bezkonfliktowego społeczeństwa – przyczyniały się do jej zaprzeczenia.

Używanie przemocy w walce o wolność również wydaje się problematyczne, po pierwsze ze względu na to, że w różnych tradycjach politycznych oznacza ona co innego. Dla Marksa i wczesnych socjalistów miała inne znaczenie niż dla Constanta, J.S. Milla czy Spencera, konserwatyści z ducha burkowskiego wydobywali jej inne elementy, zaś republikanie od Tocqueville’a po Arendt widzieli ją odmiennie. A przecież byli również tacy, którzy głosili poglądy wyraźnie wolności się sprzeciwiające, z de Maistrem na czele, już po pierwszej krystalizacji praw człowieka. Do tego przecież kultury odmienne od Zachodniej mają swoje postrzeganie spraw, swój język opisu świata. Zresztą spór o ostateczne rozumienie wolności jest sporem agonalnym, tzn. jest kwestią wyboru, a nawet wyborów w poszczególnych sytuacjach, bo przyglądając się poszczególnym obszarom prawa czy nawet przepisom można zobaczyć, że czerpią z różnych tradycji. „Systemy prawne stanowią mozaikę stworzoną z odpowiedzi na wyzwania danych czasów i świadomości ludzi w nich żyjących, są wynikiem decyzji, ale nie owocem spójnego zamysłu, jak o postaci nowożytnych państw europejskich”, powiedział Oakeshott.

Polityka, w znanej dziś postaci, jest obszarem, w którym pewne formy dyskryminacji i przemocy, w żadnym wypadku jednak fizycznej i brutalnej, są racjonalnie uzasadnione z punktu widzenia osiągania celu. Choć nie w oczach tych, którzy widzą możliwość zaistnienia jednorodnego świata, w którym radośnie będą współistnieć tylko światy wartości dające się pogodzić, a każdy, kto nie jest ignorantem, odrzuca zabobony, nie wykazuje złej woli, wyzbywa się uprzedzeń i nie daje się porwać lenistwu, może to pojąć i przyczynić się do stworzenia takiej rzeczywistości, czyli racjonalistów wszelkiej maści czy osób wierzących w iluzję neutralności. Niemożność ustanowienia takiego świata bierze się z występowania niewspółmiernych wartości niedających się ze sobą harmonijnie połączyć. Zmuszeni więc jesteśmy w pewnych sytuacjach między nimi wybierać, czasami przeprowadzając wcześniej wokół nich dyskusje, próbować przekonywać, jednak ze względu na niewspółmierność, brak wspólnej płaszczyzny, do której można by się odwołać – jak widzieliśmy, nawet prawa człowieka nie spełniają takiej funkcji – nie pozostaje nic innego, jak jakieś formy przemocy. Najłagodniejsza z form to onieśmielenie członków grupy tak, by zostawili w spokoju to, co uznają za złe. W innych przypadkach może się to odbywać poprzez decyzję większości, mniejszości lub instytucji państwa czy uderzanie w oponenta obśmiewając, wyszydzając, odbierając mu rozumność. Dobrze, gdy odbywa się to w możliwie jak najmniej szkodliwy sposób.

W takich przypadkach nie tyle przemoc może przerażać, co poklask i rechot, który za nią idzie. Uznanie jej za smutną konieczność – wydaje się – byłoby bardziej na miejscu. Absurdem byłoby zrównywać każdy przejaw przemocy, lecz również uznać, że pewne z nich nią nie są. Z tego powodu w tradycji liberalnej panowała olbrzymia niechęć do arbitralności i decyzjonizmu, często uciekanie od nich w stronę racjonalizmu i odpolitycznienia, uznawanie, że tylko na ich gruncie da się stworzyć i obronić liberalne społeczeństwo. Niesłusznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zaklinanie rzeczywistości nie sprawi, że jej charakter zniknie czy się zmieni. Po drugie, czyniło to ich nieprzygotowanymi do konfrontowania się z tym, co noc szepce za oknami i postrzeganie siebie jako niesłusznie gnębionych, niczym Milusińscy Brzozowskiego.

Przy omawianiu poglądów Hobbesa wspomnieliśmy, że przemoc jest wpisana w kondycję ludzką. Nie tylko jej doświadczamy, ale również sięgamy po nią. Zygmunt Freud mówił, że w człowieku, obok popędu miłości – erosa, tkwi popęd niszczycielski. Żadnego z nich nie da się pozbyć, równoważą się w człowieku. Można co najwyżej je jakoś kanalizować, zarządzać nimi. Kultura – tak, jak ją dana osoba postrzega i jak się ona jej narzuca (superego), dziś z pewnością naznaczona prawami człowieka – z jednej strony stara się powstrzymać siłę niszczycielską, z drugiej tworzy obszary, w których można ją zaspokajać. Ponieważ zdaniem wiedeńskiego psychologa człowiek nie jest istotą łagodną i godną miłości, musi dać również upust swojej agresji. Może dawać temu wyraz w sposób łagodny lub niszczycielski. Freud wspominał np. zjawisko, które określał mianem narcyzmu małych różnic, przejawiające się zwalczaniem i wyszydzaniem grup bliskich sobie, podobnych. W dzisiejszej kulturze rywalizacja sportowa – zarówno, gdy samemu staje się do walki, jak  przy kibicowaniu – może być postrzegana właśnie przez pryzmat rozładowywania w bezpieczny i akceptowany sposób agresywnych skłonności. Ich negatywnym przykładem mogą być dyskryminacja i hejt osób czy grup, również w przypadku dyskryminacji dyskryminujących czy hejtu wobec hejterów. W końcu przemoc postrzegana jako czyniona w słusznej sprawie łączy w sobie dwa popędy – miłości innych i destrukcji. To zawsze największa pokusa.

Agon i pluralizm

Nie przypadkowo Freuda w swoich rozważaniach o polityczności przywoływała Chantal Mouffe. Rywalizacja polityczna i starcie wartości niesie w sobie nie tylko patos tworzenia lepszego świata, ale odpowiada również ludzkim namiętnościom. Gdy ścierają się ze sobą różne światopoglądy, czasami wynikające z narcyzmu małych różnic, innym razem fundamentalnej niezgodności aksjologicznej, nie pozostaje nic innego jak arbitralne rozstrzygnięcia, zwycięstwo jednych, porażka drugich. Nic więc dziwnego, że zwolenniczka demokracji agonalnej krytykuje i odrzuca dwa podejścia, które zrobiły furorę w świecie liberalnym, a jej zdaniem są iluzją, zaciemniają obraz tego, co polityczne, prowadząc do uwiądu demokracji, a także do alienacji obywateli i ich indywidualizacji.

Pierwsze z nich wiąże się racjonalnością instrumentalną opartej jedynie na formalnych procedurach i instytucjach, których celem jest rozwiązanie wszelkich problemów. Jest to podejście technokratyczne, w dużej mierze rezygnujące z ocen moralnych innych niż zgodność proceduralna. W polityce najważniejszą procedurą jest kompromis, do którego mogą dojść rywalizujące ze sobą strony, posiadające swoje interesy. Bardziej niż na forum obywatele, a w zasadzie w ich imieniu eksperci, spotykają się na targu, na którym ubijają interesy. Miarą sukcesu jest ich skuteczność. Drugie podejście opiera się na deliberacji skupionej wokół wartości i nastawionej na dobro wspólne. Chodzi o dojście do takiego stanu, w którym ład jest uzgadniany przez polityków i liderów opinii w oparciu zasady moralne i etyczne praktyki. Choć w założeniu deliberacja miała też włączać obywateli w proces decyzyjny, to często ich wyklucza, faworyzując co najwyżej niektórych z nich.

Z perspektywy Mouffe istotą demokracji jest realny spór, a nie próby ugładzania wszystkiego. Z tego powodu opowiada się za przywróceniem polityczności życia publicznego, w którym ścierają się wrogie, bowiem nie mogące się pogodzić wizje świata i porządków politycznych. Dla belgijskiej filozofki polityki powinny być nimi światopogląd lewicowy i prawicowy. Podział dychotomiczny ma ułatwiać sprawę. Opowiedzenie się za jednym lub drugim rozwiązaniem nie powinno sprawiać problemu. Taka prostota nie czyni jednak decyzji łatwiejszą dla obywateli. Może się zgadzać w jednej kwestii, a być przeciwny w drugiej. Zmusza do wyboru w obrębie własnego systemu wartości, stworzenie w jego ramach hierarchii, przynajmniej w danym czasie. Nie musi to więc wcale oznaczać włączenia obywateli w życie polityczne, ponieważ mogą się w tym sporze nie odnajdować. To zagubienie może pojawić się nawet, gdy nie będzie się odwoływać wyłącznie, a nawet przede wszystkim do rozumu racjonalnego, a do rozumu namiętnego, do czego zresztą Mouffe namawia. W tej wizji obywatele są jak widzowie antycznych przedstawień teatralnych podczas świąt ku czci bogów, w których z jednej strony przysłuchują się racjom bohaterów dramatów i ważą ich niewspółmierność, z drugiej oceniają dzieła dramaturgów.

Zarysowana perspektywa polityczności, w której rozróżnia się swojego i obcego, będących odpowiednio przyjacielem i wrogiem, jest minimalistyczną wersją pluralizmu. Ten zakłada bowiem nie samą różnicę w wartościach podzielanych przez grupy i ludzi, lecz ich niewspółmierność, niemożność pogodzenia ich. Jeden z najbardziej zadeklarowanych pluralistów, Isaiah Berlin dodawał, że decydując się spośród wzniosłych i pozytywnych wartości wybrać jedną, poświęca się jednocześnie inną. Nie można mieć wszystkiego, nie jest możliwe stworzenie idealnego społeczeństwa. Jedyne na co możemy liczyć, to znośne modus vivendi, które można osiągnąć także dzięki dążeniu przez niektórych ludzi i grupy do swoich ideałów, choć nie nadgorliwe i nie nazbyt pośpieszne, lecz tolerancja lub miłosierdzie wśród przeciwników są dość znaczne.

Daleko od i do jedności

Mouffe jeszcze w inny sposób przyczynia się do poszerzenia znaczenia pluralizmu w demokracji, ale w sposób niezamierzony. Wyróżniając trzy spojrzenia na demokrację: agonalne, racjonalistyczno-proceduralne i deliberatywne pokazuje, że każde z tych podejść, posiadające swoje wady z perspektywy obywateli, może występować i odnosić pewne sukcesy. Najważniejsze wydaje się nie fetyszyzowanie żadnego z nich oraz dostrzeganie ich ograniczenia. Nie w każdej sytuacji tak samo mogą się nadać, w pewnym momencie mogą natrafić na mur nie do przebicia. Mogą również występować razem, a procesy w ramach każdego z nich toczyć się jednocześnie. Michael Walzer analizując demokrację deliberatywną – jak ją określa, amerykańską odmianę działania komunikacyjnego Habermasa, będącą przejściem z dyskursu praw na dyskurs decyzji – zauważa, że są również inne aktywności niezbędne w demokratycznej polityce nie oparte na rozumowym ustalaniu decyzji w procesie racjonalnej dyskusji między równymi partnerami, kierujące się dostępnymi danymi i dostrzeganymi możliwymi rozwiązaniami uwzględniającymi różne wartości, określającymi ich znaczenie i wagę dla danej kwestii.

Do działań opartych na innych wartościach niż tak pojmowana rozumność, a wywodzących się z namiętności, zaangażowania, solidarności, odwagi czy konkurencyjności Walzer zalicza: (1) edukację polityczną opartą na agitacji i propagandzie, a w rodzinie połączoną z miłością, (2) przynależność do organizacji wymagającą zdyscyplinowania, (3) mobilizację poprzez inspirowanie, prowokowanie, przeobrażenie – przynajmniej na czas kampanii – członków w bojowników, (4) demonstrację swojego zaangażowania, (5) wystosowywanie oświadczeń w określonych sprawach, niekoniecznie zawierających argumenty, (6) debaty nie nastawione na porozumienie, lecz zwycięstwo w pojedynku, nawet kosztem dyskredytowania oponentów, (7) negocjacje nakierowane na kompromis odzwierciedlający równowagę sił, (8) lobbing oparty na ustanawianiu bliskich znajomości i dojściami do decydentów, (9) kampanie wyborcze służące przedstawieniu kandydatów, a nie deliberacji, (10) głosowanie, w którym obywatele podejmują decyzje w oparciu o swoje zainteresowania, pasje i sympatie, (11) tworzenie więzi z darczyńcami poprzez zbieranie funduszy, (12) wykonywanie czarnej roboty, (13) przyjemność płynącą z rządzenia.

Michale Walzer jest reprezentantem pluralizmu, choć podchodzi do niego w odmienny sposób niż Berlin czy Mouffe. Broni go i równości, wydzielając sfery kierujące się odmiennymi logikami sprawiedliwości. Patrzy na każde społeczeństwo jako na wspólnotę dystrybucyjną. Wszystko co jednostka posiada, zawdzięcza innym, niezależnie czy słusznie, czy niesłusznie, sprawiedliwie czy niesprawiedliwie. Dobra, które trafiają do człowieka, pochodzą z różnych porządków i mechanizmów ich dystrybucji. Nikt nie sprawuje nad nimi wszystkimi kontroli, w żadnej wspólnocie nie są one rozdysponowywane według jednego klucza, np. rynkowego, ani jednego kryterium czy zespołu wzajemnie połączonych kryteriów. Nie należy nawet oczekiwać, że tak kiedyś będzie, ani że tak powinno być. Filozof sprzeciwia się – tak popularnej przed pół wiekiem – wizji jedynego sprawiedliwego systemu dystrybucji zakładającego, że wybraliby go idealnie racjonalni ludzie, kierujący się bezstronnością wynikającą z niewiedzy o położeniu społecznym swoim i innych członków wspólnoty. Przekonuje natomiast, że zasady sprawiedliwości są pluralistyczne, a różne dobra należy rozdzielać według różnych racji i procedur, pamiętając, że różnice wywodzą się z odmiennego pojmowania dóbr społecznych, będących wynikiem historycznych i kulturowych partykularyzmów. To właśnie jest podstawą równości złożonej wymagającej obrony granic określonych obszarów wyodrębniających sfery dystrybucyjne w danej wspólnocie politycznej. Tak więc innymi kryteriami członkowie wspólnoty kierują się przy rozdysponowaniu dóbr i jego osądzaniu w przypadku spraw związanych z bezpieczeństwem, władzą, rynkiem, pracą, wykształceniem, relacjami pokrewieństwa i miłością, religią czy uznaniem. Próby objęcia ich wszystkich jakąś jedną zasadą czy doktryną odrywają od rzeczywistości. Nie oznacza to jednak, że w ramach każdego obszaru nie odbywa się spór o właściwe, sprawiedliwe racje, którymi powinno się w ich obrębie kierować przy redystrybucji.

Jeszcze w inny sposób ugryzł pluralizm Richard Rorty, traktując go jako swoisty politeizm. W nowożytności jego najbardziej rozwinięty wyraz przejawił się w romantyzmie – tym buncie przeciwko wizji i mitowi jednego idealnego świata, jak określał tę formację intelektualną Berlin. W świecie, w którym pozycja religii została zachwiana, pojawiło się poszukiwanie wypełnienia pustego miejsca po niej. Zwrócono wzrok na poezję mogącą pełnić podobną funkcję. Jednak nie może być ona monoteistyczna, bo nie posiada jednego boga, może natomiast przypominać świecki politeizm. Poeci wychwalają i proponują różne ideały. Romantyzm utylitarystyczny podkreślał, że mogą one być sprzeczne z sobą, lecz przedstawiać tak samo wartościowe formy życia.

Ten wątek podjął amerykański filozof-pragmatysta William James. W Doświadczeniu religijnym twierdzi, że błędem byłoby uznanie za ideał jednej właściwości, lecz należy uznać większą ich grupę, które różni ludzie uznają za godne szerzenia. Co więcej, jego zdaniem – jak wcześniej Humboldta czy J.S. Milla – celem instytucji społecznych jest właśnie rozwój ludzkości w całym jej zróżnicowaniu. Rorty nazywa Jamesa politeistą – jak każdego, kto uważa, że nie ma jednego kryterium wiedzy pozwalającego porównywać i hierarchizować wszystkie ludzkie wartości i potrzeby, oraz którzy zrezygnował z poszukiwania sposobu powiązania wszystkiego i odnalezienia formuły mówiącej wszystkim, jak mają żyć i według jakich miar.

W ten sposób romantyzm wykroczył poza tolerancję religijną, otwierając drzwi tolerancji moralnej. Nie mogąc określić hierarchii ludzkich wartości i potrzeb potykających się nieustannie o siebie, a także wykorzystywanych jednych przeciw drugim czy w samozwańczym szale, uznając swoje za lepsze od innych, można było zwrócić się tylko ku psychologicznym podstawom, uznając szczęście człowieka za najwyższy cel. Chodziło o to, by zapewnić wszystkim równe warunki, pozwalające na zmierzanie do niego i doskonalenie się, nie przeszkadzając w tym innym. To zdaniem Rorty’ego prowadzi do zastąpienia prawdy przez politykę demokratyczną, pierwszeństwa demokracji przed filozofią. Jednak amerykański filozof pominął fakt, że demokracja opiera się na pewnych filozoficznych przesłankach, o których nie można zapominać. Nie określają one jak dokładnie jest, ale mówią, czego nie wolno, czy też jakie problemy się pojawiają w demokratycznej wspólnocie. Nie rozstrzyga ich jednak, ani nie poucza, nie może pomóc w wyborze pośród różnych ścieżek, które człowiek ma do wyboru – ścieżek do szczęścia, a nie prawdy, jak dodałby amerykański filozof.

Krytykując Jamesa za rozróżnienie spraw rozstrzyganych za pomocą intelektu od tych, w których rozstrzyganiu decydują uczucia, Rorty sugeruje, że bardziej pożytecznym byłoby wprowadzenie przez niego przeciwstawienia spraw, których rozwiązanie wymaga współpracy z innymi – godzenia nawyków i skłonności różnych osób – i spraw które można rozwiązać samemu, zmierzając do wytworzania obrazu samego siebie. Zdaniem Rorty’ego nie wymagają one spójności, są to bowiem całkiem oddzielne sfery życia, mogące współistnieć w człowieku, jak dawniej patrzono na dualizm intelekt i uczucia. Są wyrazem pluralizmu tkwiącego w człowieku, bliskiego Hobbesowskiemu rozróżnieniu na wewnętrzną wiarę i zewnętrzne wyznanie, działanie publiczne i prywatne sumienie, postępowanie i przekonania, kwestie podjęte i rozwinięte przez Spinozę. Jak pokazał Carl Schmitt, wprowadzenie takiego rozróżnienia prowadzi w konsekwencji do uznania wyższości sfery prywatnej nad publiczną. Losy mieszczaństwa opisane przez jego ucznia, Reinharta Kosellecka miały o tym świadczyć.

Różnice osobowości

Wcześniejszym od Rorty’ego krytykiem Williama Jamesa był Carl Jung. Szwajcarski psychiatra nie zgadzał się z amerykańskim filozofem w kwestii przedstawienia przez niego różnych typów osobowości ludzi. James zaczynał od zajmowania się psychologią. W jego rodzinie było to chyba popularne, ponieważ jego brat, powieściopisarz Henry James, zasłynął z tworzenia trafiających do czytelników portretów psychologicznych bohaterów swoich opowiadań i powieści. Później jednak William przerzucił się na spawy związane z religią i tworzył podstawy filozofii pragmatycznej.

Jung był współpracownikiem Freuda, który w pewnym momencie odciął się od niego, uznając, że zbyt dużo uwagi poświęca seksualności, jest na niej wręcz zafiksowany. Zainteresowała go jednak odmienność w sposobie myślenia między nim a wiedeńskim psychologiem oraz jego uczniem, Adolfem Adlerem. W koncepcji Jamesa nie znajdował odpowiedzi. Postanowił więc stworzyć własną klasyfikację. Podzielił ludzi na osoby introwertyczne i ekstrawertyczne, a w obrębie tych grup wyróżnił typy myślące i uczuciowe. Z czasem zaczęła powstawać z tego cała szkoła, która zwłaszcza po II wojnie światowej ewoluowała w różne strony. Zainteresował się nią również biznes, chcący wykorzystać zdobycze psychologii do zwiększenia produktywności i funkcjonowania zespołów. W tym celu powstały testy osobowości. Z perspektywy psychologii czy zarządzania istotne jest prawidłowe określenie swojego typu, pozwalające lepiej siebie zrozumieć, ale także mające pomagać w funkcjonowaniu z innymi osobami. Z perspektywy filozofii politycznej, którą się tu zajmujemy, skupienie na właściwym rozpoznaniu jednostek nie jest potrzebne. Chodzi o rozpoznanie psychologicznych czynników wpływających na polityczne działania.

Na ogół w sprawach publicznych skupiamy się na różnicach wynikających z przynależności grupowych, światopoglądów i wartości. Do tej pory tak też był tu przedstawiany pluralizm. Dopiero nie tak dawno, za sprawą afery z Cambridge Analytica wyraźniej zarysowała się kwestia typów osobowości w polityce, choć nie przebiła się ona szerzej do świadomości. Psychografia miała służyć do zdobywania poparcia dla konkretnych kandydatów, dobierając odpowiednio materiał do konkretnej osobowości, rozbudzając w niej namiętności i lęki. Nie ma chyba ostatecznych dowodów na to, że właśnie model oparty na koncepcji Junga spełnił pokładane w nim nadzieje, choć zakładany efekt został osiągnięty.

W przypadku tego modelu następujące czynniki wpływają na zachowanie ludzi: otwartość (chęć i gotowość na nowe doświadczenia), sumienność (preferowanie porządku i powtarzalności lub zmiany i płynności), ekstrawersja (stopień towarzyskości danej osoby), ustępliwość (skłonności do przedkładania potrzeb innych nad własne) oraz neurotyczność (skłonności do niepokoju). Każdy posiada różny ich stopień, co przekłada się na wybory i postępowanie w życiu prywatnym, zawodowym oraz politycznym.

Druga szkoła wywodząca się z jungowskiej klasyfikacji jest bardziej syntetyczna. Określa ona czynniki wpływające na odbieranie i postrzeganie świata, podejmowanie decyzji oraz sposób komunikacji. Są więc one kluczowe również w sferze politycznej, choć na ogół omawiane są w kontekście życia uczuciowego, rodzicielskiego, towarzyskiego, zawodowego, czy silnych i słabych stron. Życie polityczne pomija się ze względu na to, że typy nie wiążą się z konkretnymi treściami determinującymi politykę, przez pryzmat których patrzy się na nią.

W tym przypadku wymienia się następujące funkcje: (1) ekstrawertyczne myślenie związane z kategoriami racjonalności, metody indukcyjne oraz danych, (2) introwertyczne myślenie związane z kategorią logiki, dedukcji i faktów, (3) ekstrawertyczne odczuwanie związane z kategorią etyki, sprawiedliwości i empatii, (4) introwertyczne odczuwanie związane z kategorią moralności i wartości, (5) ekstrawertyczna sensoryczność związana z doświadczeniem i pamięcią krótkotrwałą, (6) introwertyczna sensoryczność związana z przeżyciami i pamięcią długotrwałą, (7) ekstrawertyczna intuicja związana z zagadnieniami metafizycznymi, (8) introwertyczna intuicja związana z wolą mocy. Ekstrawertyczne kategorie dotyczą więc skupienia na tym, co zewnętrzne wobec człowieka, introwertyczne na tym, co wewnętrzne. Każda osoba może posługiwać się wszystkimi sposobami odbierania świata, komunikacji oraz podejmowania decyzji, jednak różnie wyglądają preferencje do korzystania z nich oraz obaw przed ich użyciem.

Takie podejście skłania do pluralizmu psychologicznego, czyli sytuacji, w której lęki są różnego rodzaju i biorą się z różnic między ludźmi. Odróżnia się on od monizmu psychologicznego, głoszącego, że wszyscy obawiamy się – tak po hobbesowskiemu – przede wszystkim utraty życia i przemocy ze strony innych. Niepokoje czy niepewność w zetknięciu z uczuciami własnymi lub innych osób, albo – co rzadziej się podkreśla – z własną logiką czy też zrozumieniem innych, można wyeliminować i do tego powinno się dążyć. Zarówno pluralizm, jak i monizm psychologiczny, albo jak można byłoby też na to spojrzeć, politeizm i monoteizm psychologiczny kierują nas ku pytaniu, czy psychologia w życiu ludzi i społeczeństw przejmuje dziś miejsce zajmowane niegdyś przez religie.

Psychologia, zrodzona w XX w., w XXI w. stała się częścią kultury zachodniej, a wraz z nią globalnej. Nie jest już skryta po gabinetach. Życie psychiczne człowieka nie jest już tematem, o którym lepiej nie mówić. Psychologia jest dziś niemal wszechobecna, przenika wszystkie dziedziny – od terapii przez marketing i rozrywkę po politykę. Stała się częścią superego jak powiedziałby Freud, a więc stanowi część życia codziennego człowieka, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Trafiła pod strzechy, stała się częścią mądrości ludowej. Może jest więc w historii piątą fundamentalną dziedziną dotykającą podstawowych spraw egzystencjalnych – po religii, filozofii i mniej udanych projektach nauk o człowieku na kształt fizyki i poezji. Psychologia, podobnie jak poprzedniczki, dotyka podstaw egzystencji ludzi, próbuje odpowiadać na jej problemy, tłumaczyć je, radzić sobie z tym, co przerasta społeczeństwa czy daną osobę. Nie dziwi więc, że wszystkie wymienione wielkie egzystencjalne refleksje się przenikały, czerpały ze swoich tradycji. I, co dla tych rozważań jest szczególnie ważne, odgrywały rolę w procesie polityczności – walki o kształt świata. W każdej z nich byli też obecni kapłani i kuglarze.

Dla osób być może o mniej analitycznym umyśle Jung przedstawił również inny sposób postrzegania osobowości i postępowania ludzi. Chodzi o obecne w kulturach archetypy. Wyróżniał ich dwanaście. Uczeń Junga, James Hillman poszedł innym tropem uznając, że ogarniać otaczający świat i oddziaływać na niego można poprzez obrazy, metafory. To one rezonują w ludziach. Nie trzeba ograniczać się do konkretnych przedstawień, zwłaszcza uznawanych za odwieczne, transcendentne, odkrytych czy też stworzonych przez jednego czy drugiego badacza. Jung był zakorzeniony w tradycji monoteistycznej, na jej podobieństwo rozwijał swoje koncepcje. To właśnie krytykował u niego Hillman, sam w swoim myśleniu odwołując się do politeizmu. Z perspektywy przedstawionego wcześnie politeizmu psychologicznego obrazy mogą być inaczej odbierane w zależności od sposobu postrzegania świata, również osoby o odmiennych sposobach komunikacji będą je inaczej konstruować.

Znaczenie metaforyczności języka, a zatem i myślenia w życiu, komunikacji, wpływania na wyobraźnię swoją i innych w latach 80. XX w. podjęli George Lakoff oraz Mark Johnson. To metafory, kształtując postrzeganie świata, odgrywają niepoślednią rolę w sferze politycznej. Ten fenomen opisał nieco wcześniej Hans Blumenberg. Zasłynął on z polemiki z Carlem Schmittem dotyczącej teologicznych podstaw nowożytności. Jego zdaniem wykształciła ona własny paradygmat wolny od chrześcijańskich źródeł, zsekularyzowanego świata, przebranego jedynie w nowe szaty, czerpiącego całymi garściami z tradycji, którą chciała odrzucić. Świecka nowożytność ukonstytuowała się jako coś nowego i odrębnego, zrywała z tradycją. Niemiecki filozof zauważał, że niezmienność języka nie wskazuje jeszcze na związek treściowy. Dopiero sprawdzając, co kryje się za danymi pojęciami, można taką relację określić.

Blumenberg pokazał również, jak bardzo jesteśmy skrępowani czasami, w których żyjemy. Każda epoka bowiem posiada dominujące metafory absolutne, niedające się skonceptualizować, będące dla niej fundamentem, nie mogące być traktowane jedynie jako proste chwyty retoryczne, a stanowiące klucz do języka filozoficznego, nie dającego zredukować się do kategorii logicznych. Są one prawdami historycznymi i pragmatycznymi, naznaczającymi myślenie ludzi w danym czasie. Dopiero ich zmiana może przyczynić się do pojawienia się nowej formacji intelektualnej. Tak było, jak pokazuje z kolei Isaiah Berlin, w przypadku odkrycia i sukcesu Newtona. W krótkim czasie prawa fizyczne stały się wzorem i metaforą dla idealnego rodzaju wiedzy, wywierając przemożny wpływ na wielu XVIII-wiecznych myślicieli, a za ich pośrednictwem na bardziej nam współczesnych.

To właśnie obraz pewnej wiedzy o ludziach i społeczeństwie, dającej się sprowadzić do prostych i niesprzecznych praw i zasad, które można przedstawić w łatwy sposób, leży u podstaw ideału pokojowego i harmonijnego współżycia na świecie osób i grup wyznających różne, jednak mogące pogodzić się wartości. Bobbio w odniesieniu do życia w pokoju użył metafory wędrowców w labiryncie wiedzących o wyjściu, nie znając drogi do niego, ale działających tak, jakby istniało. Przedstawione tu spojrzenie jest inne. Jesteśmy w pomieszczeniu bez wyjścia i musimy zadbać o to, by stworzyć możliwie znośne warunki, korzystając z posiadanego bogactwa doświadczeń i tradycji, choć posiadane zasoby nie zaspokoją i nie zadowolą wszystkich. Niektórych może taka myśl przygnębiać, w innych jednak budzić nadzieję i pocieszenie.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

“Narody nie mogą istnieć bez mitów” – wywiad z Markiem Migalskim :)

O narodach, kulisach procesów narodotwórczych oraz tym czym powinien być naród obecnie, prof. Marek Migalski opowiada Wojciechowi Marczewskiemu z L!

Wojciech Marczewski: Kiedy powstali Polacy?

Marek Migalski: Większość narodów kształtowała się od końca XVIII do początku XX wieku. My akurat należymy do tych narodów, które uważane są za troszkę starsze. Tak twierdzą etnosymboliści, którzy twierdzą, że narody kształtowały się z etni, czyli małych, zazwyczaj elitarnych grup etnicznych, te następnie rozszerzyły się na resztę społeczeństwa, czyniąc zeń naród. Takie narody jak Francuzi czy Polacy są tutaj uważane za wywodzące się z etni starszych. Etnosymboliści mogliby więc mówić może o XVI czy XVII wieku, choć ja uważam inaczej. Przypomnijmy bowiem, że do połowy XVIII wieku Polacy wybierali sobie na swoich królów Czechów, Węgrów, Szwedów czy Francuzów. Nikogo to nie dziwiło. Dziś byłoby to oczywiście nie do pomyślenia. Powstanie narodu nie było też losowym wydarzeniem. Ten proces zbiegł się z upowszechnieniem służby wojskowej, procesami gospodarczymi, powstaniem państwowej edukacji i kodyfikacją prawa i języka.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o etnosymbolistach. Jeden z nich, Anthony D. Smith, opisuje dwa rodzaje etni. Pozioma, arystokratyczna, taka jak w Polsce oraz stojące w kontrze do niej etnie pionowe, które wykształciły się w sposób bardziej demokratyczny i sztuczny, na podstawie podziałów lingwistycznych i religijnych. Czy można mówić o powstaniu narodu już wówczas gdy wytworzy się etnia, czy dopiero gdy rozszerzy się na całe społeczeństwo?

Marek Migalski: Proces demokratyzacji jest niezbędny do mówienia o narodach. Jeśli sięgniemy wstecz i pomyślimy o jakichkolwiek narodach kilkaset lat temu, to poczucie jakiejkolwiek tożsamości narodowej tyczyło się jedynie absolutnej elity, Smith określa te elity właśnie etnią poziomą. Nie można sobie wyobrazić, że istnieje naród, do którego członkostwa nie poczuwają się masy. Takie procesy jak demokratyzacja, urbanizacja, industrializacja, powszechna edukacja i obowiązkowa służba wojskowa kształtowały narody.

Wojciech Marczewski: Na myśl przychodzą polscy pozytywiści, ale czy udało im się stworzyć naród, czy jednak naród rozumiany w ten całościowy sposób powstał nieco później? W swojej książce sugeruje Pan, że miało to miejsce dopiero po II wojnie światowej.

Marek Migalski: Zwłaszcza w odniesieniu do chłopów. Rzeczywiście stawiam taką tezę, w oparciu o pamiętniki Witosa, którego naprawdę trudno posądzić o antychłopskość. Otóż on pisze, że jeszcze w czasie Wielkiej Wojny „Chłopi bali się Polski niesłychanie”. Może zabrzmi to paradoksalnie, czy nawet szokująco, ale chłopów Polakami uczynili dopiero Hitler i Stalin. Zwłaszcza Hitler, który potraktował ich jako Polaków. Chłopi do tego momentu, gdy nie byli mordowani i represjonowani jako Polacy, mieli jedynie tożsamość klasową i lokalną.

Wojciech Marczewski: Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednym z najbardziej wpływowych teoretyków – Erneście Renanie. Renan wprowadził teorię codziennego plebiscytu, według której być albo nie być narodu zależy od codziennych decyzji ludzi.

Marek Migalski: Tak jest. Również podzielam tę koncepcję. Zakłada ona, że naród się stwarza, że nie jest fenomenem statycznym, danym raz na zawsze i istniejącym od zawsze. Renan w tym swoim aforyzmie pokazał, że naród stwarza się każdego dnia w procesach politycznych i społecznych, a nie jest bytem samodzielnym i obiektywnym. W kontrze do tego subiektywistycznego postrzegania narodu stoi właśnie szkoła obiektywistyczna. Zakłada ona, że naród to jest jakaś grupa społeczna, która charakteryzuje się rasą, językiem, terytorium czy religią, i jest bytem obiektywnym i odwiecznym.

Wojciech Marczewski: Ale to już mówimy o naprawdę starych niemieckich teoriach.

Marek Migalski: Tak i dziś wiemy, że tak nie jest. O istnieniu narodu, jak w teorii Renana i polskim hymnie, decydują ci, którzy jeszcze żyją. O tym, czy naród istnieje, czy nie, decydują ludzie, którzy chcą bądź nie chcą do niego przynależeć. Wcześniej narody były zwyczajnie niepotrzebne. Przed nastaniem kapitalizmu, gospodarka rolna nie wymagała takiej kooperacji, nie wymagała koncentracji w takich miastach jak Łódź, w której dziś jesteśmy. Gdy ci wieśniacy z całej Polski przyjeżdżali do Łodzi, to mówili różnymi językami czy dialektami. Dlatego była konieczność kodyfikacji języka. Gdy mieszkali u siebie na wsi, to byli tamtejszymi. Tym samym, przyjeżdżając tutaj, utracili swoją poprzednią tożsamość. Byli więc chłonni, potrzebowali przyjęcia nowej tożsamości, która mogłaby wypełnić tę próżnię aksjologiczną, w której się znaleźli. Nacjonalizm wychodził naprzeciw tej potrzebie.

Wojciech Marczewski: W ramach swojego plebiscytu Renan zakłada jeszcze dwie podstawowe cechy narodów. Po pierwsze zapomnienie.

Marek Migalski: Jako konieczny warunek.

Wojciech Marczewski: On przytoczył przykład bodajże Burgundczyków. Nikt z Île-de-France nie ma dziś pretensji do Burgundczyków za wydanie Joanny d’Arc. Tak samo my na Mazowszu nie mamy pretensji do Wielkopolan za podboje Mieszka. Więc po pierwsze zapominamy poprzednie identyfikacje i waśnie, po drugie chcemy wspólnie iść dalej i tworzyć wspólnotę.

Marek Migalski: Do tego dochodzi jeszcze kwestia mitotwórstwa. Każdy naród musi zapomnieć o tym, co było negatywne, ale musi również wytworzyć mity. Zarówno na temat swojej przeszłości, tego kim byli, od kogo się wywodzą, jak i przyszłości, czyli ku czemu dążą. Narody nie mogą istnieć bez mitów. Każdy naród żyje w jakimś poczuciu swojej niewinności, świętości, wyjątkowości.

Wojciech Marczewski: Wyrządzonej krzywdy.

Marek Migalski: Dokładnie. Zarazem jest bardzo mało narodów, które przyznają się do krzywd przezeń wyrządzonych. Dziś podobno staramy się to robić, ale proszę sobie przypomnieć, z jakim kłopotem Polacy przyznają się, że to oni zamordowali Żydów w Jedwabnem, czy w jak krwawy sposób tłumiliśmy powstania kozackie. Jest jednak kilka narodów, które dobrze się z tym uporały. Ja wiem, że to teraz jest niepopularne, ale Niemcy są najlepszym przykładem narodu, który rozliczył się ze swoją przeszłością, przepracował swoją historię i który naprawdę wie, za co ma się wstydzić. W przeciwieństwie do Anglików, Francuzów czy Amerykanów. Chociaż Amerykanie teraz bardziej przerabiają własną, wewnętrzną historię.

Wojciech Marczewski: Ameryka jest narodem, który kształtował się z wielu różniący się od siebie narodowości i grup etnicznych. Jest to odosobniony przypadek?

Marek Migalski: To jest właśnie klasyczny przykład tego, jak robi się narody. Zapytał mnie Pan, kiedy powstali Polacy. Wydaje mi się, że pierwsi Amerykanie powstali w tym samym momencie, czyli pod koniec XVIII wieku. Z tym że oni mieli pełną świadomość tego, jak sztuczny jest to proces. Oni oparli swoją tożsamość o ideę. To jest naród zbudowany na idei. Na sprzeciwie wobec metropolii, na wolności, na demokracji, ale przede wszystkim na konstytucji, która gwarantuje wszelkie inne swobody. Oni wiedząc, jak bardzo różnią się religijnie, etnicznie czy rasowo, zrozumieli, że trzeba znaleźć mity, które będą ich jednoczyć. Jednym z tych mitów jest właśnie konstytucja i dlatego jest dla nich taką świętością. Konstytucja jest fundamentem nie tylko kraju, ale i narodu. To gwarantuje też jej stałość, gdyby z niej zrezygnowali, to wyciągnęliby sobie jeden z fundamentów własnego narodu.

Wojciech Marczewski: Z drugiej strony mamy ideę wolności, której miejsce w micie narodowym USA utrudnia dyskusje o jej stanie faktycznym. W wielu aspektach w USA wolności bardzo brakuje. Przyznanie tego oznaczałoby posypanie się idei narodu.

Marek Migalski: Mają też absolutne poczucie wyjątkowości i misyjności, oni są tym rozświetlonym miastem na wzgórzu i sami ulegli tym mitom. Jak się zapyta Amerykanów, to oni naprawdę uważają, że są państwem, w którym żyje się dziś najlepiej na świecie, że to jest zwieńczenie historii, że współczesna Ameryka jest najlepszym państwem w historii. Do nich nie przemawiają argumenty dotyczące długości życia, nierówności, ubóstwa.

Wojciech Marczewski: HDI czyli wskaźnik rozwoju społecznego mają na poziomie Polski.

Marek Migalski: Naprawdę?!

Wojciech Marczewski: Przy uwzględnieniu nierówności społecznych.

Marek Migalski: Pod niektórymi względami Stany naprawdę są państwem Trzeciego Świata.

Wojciech Marczewski: Z paskiem Gucci.

Marek Migalski: Oraz ze spadającą długością życia, uzależnieniem od opioidów, milionami bezdomnych, fatalną służbą zdrowia, oraz jedną czwartą wszystkich osadzonych na świecie, włączając w to Chiny, Indie i wszystkie dyktatury na globie.

Wojciech Marczewski: Chciałbym przejść teraz do Ukrainy. Ukraina jest dziś świetnym studium przypadku powstawania narodów. Wydaje mi się, że do 2014 trudno mówić o spójnym narodzie ukraińskim. Na pewno na wschód od Dniepru.

Marek Migalski: Zaznaczając, że nie jestem specem od Ukrainy, to rzeczywiście ja również mam takie wrażenie. Po pierwsze, przed 2014 było to społeczeństwo dwujęzyczne. Oczywiście, to samo w sobie nie stanowi problemu. Kanadyjczycy mówią dwoma językami, Belgowie trzema, a Szwajcarzy aż czterema, jednak taka sytuacja zawsze zmusza do refleksji, czy na pewno mamy do czynienia z narodem. Po drugie, na wschodzie część ludzi miała tożsamość sowiecką. Uważali, że są tak naprawdę porzuconymi sierotami po Związku Radzieckim, nie czuli się ani Rosjanami, ani Ukraińcami tylko po prostu byłymi obywatelami ZSRR. Pewna część mieszkańców wschodniej Ukrainy naprawdę nie czuła się Ukraińcami i nie czuła się lojalna wobec państwa ukraińskiego. Rzeczywiście można powiedzieć, że paradoksalnie działania Putina tworzą dziś ten naród.

Wojciech Marczewski: Czyli Hitler stworzył Polaków, Putin tworzy Ukraińców.

Marek Migalski: Pięknie powiedziane. Szkoda, że to Pan sformułował ten parodoksik, a nie ja. Zazdroszczę.

Wojciech Marczewski: Narodowość ukraińska ma jeszcze drugi aspekt, ważny zwłaszcza dla nas, Polaków. Dziś Polacy zachowują się wspaniale i niosą ogromną pomoc dla Ukrainy i Ukraińców. Pojawia się tu spory dylemat, bo tożsamość ukraińska, czy zachodnio-ukraińska, która dziś poszerza się o mieszkańców lewego brzegu Dniepru, została stworzona vis-à-vis polskości, jest historycznie antypolska, to co definiuje Ukraińca to to, że nie jest Polakiem. Pytanie, czy to może się zmienić?

Marek Migalski: Trzeba będzie bardzo uważać, bo wydarzenia, których jesteśmy dziś świadkami, mogą zafunkcjonować bardzo trwałymi procesami, ale mogą się też cofnąć. W historii wielokrotnie widzieliśmy takie rzeczy. Rzeczywiście jest tak, że ta zachodnia ukraińskość była kształtowana w opozycji do Polaków i dzisiejsze zachowanie Polaków i państwa polskiego, faktycznie zmienia perspektywę. Ja na początku konfliktu zbadałem nawet wzajemne nastroje. Była bardzo duża dysproporcja między podejściem Polaków do Ukraińców i Ukraińców do Polaków. 90% Ukraińców wyrażało absolutną sympatię wobec Polaków, natomiast wśród Polaków jedna trzecia stwierdziła, że ma do Ukraińców sympatię, jedna trzecia stosunek ambiwalentny, a jedna trzecia negatywne podejście. To jest bardzo duża dysproporcja. Ja z resztą wtedy przewidywałem, na całe szczęście na razie błędnie, że będziemy obserwować rosnącą niechęć Polaków do Ukraińców.

Wojciech Marczewski: Czy pomoc części Polaków nie jest umotywowana bardziej niechęcią do Rosji niż altruizmem i troską o Ukrainę?

Marek Migalski: Tego nie wiem, ja przyjąłem dwie rodziny ukraińskie i w moim wypadku nie było to zachowanie antyrosyjskie, ale mam świadomość, że nie jestem metrem z Sèvres polskości.

Wojciech Marczewski: Nasza niechęć do Ukraińców była spowodowana kultem UPA. Czy ten kult nie wynika trochę z braku alternatywy? Ukraińcy nie mieli innych bohaterów, do których mogliby się odwoływać. Dziś tacy bohaterowie się pojawiają, jest Wyspa Węży, jest Duch Kijowa, jest sam Zełenski. Czy ta na nowo kreująca się tożsamość może odciąć się od UPA, czy jest to tak głęboko zakorzenione, że są to płonne nadzieje?

Marek Migalski: Co warto zaznaczyć te dwa mity, o których Pan wspomniał, są też całkowicie zmyślone. Duch Kijowa to zwyczajna bajka, natomiast mit obrońców Wyspy Węży jest dokładnie tym – mitem. Ci żołnierze po tym, jak powiedzieli brzydkie słowo, po prostu się poddali. Ja ich oczywiście nie potępiam, bo jestem większym tchórzem niż oni i prawdopodobnie nawet nie zdążyłbym rzucić mięsem tylko od razu bym się poddał. Pragnę jedynie zaznaczyć, że na tym micie można zbudować właśnie nową tożsamość, nowych bohaterów. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Banderę zastąpili obrońcy Wyspy Węży. Ja uważam, że to jest historyczny moment i nie możemy go zaprzepaścić. Warto wykorzystać ten straszny konflikt do przemyślenia rachunku krzywd po obu stronach i zbudowania czegoś, co może nam na trwałe zapewnić bezpieczeństwo.

Wojciech Marczewski: À propos bezpieczeństwa, jest Pan europejskim federalistą?

Marek Migalski: Jeśli definiować to tak, że chciałbym zaniku granic na rzecz wzmacniania kontynentalnej tożsamości europejskiej, to tak. Chciałbym też tutaj zaznaczyć, że ta szalona idea, że granice państw muszą pokrywać się z granicami występowania narodów, ma dopiero sto lat. To jest koncepcja Wilsona i jest to koncepcja, i mówię to z całą mocą, zbrodnicza. Za wszystkie czystki etniczne i miliony zmarłych w wojnach trzeba oskarżyć Wilsona i jego naśladowców.

Wojciech Marczewski: Massimo d’Azeglio, jeden z ojców zjednoczonej Italii powiedział „Stworzyliśmy Włochy, teraz musimy stworzyć Włochów”. Czy musimy najpierw stworzyć Europę, żeby stworzyć Europejczyków?

Marek Migalski: Tak. Ja uważam, że to państwo stwarza narody, a nie odwrotnie, wobec czego, żeby stworzyć Europejczyków, trzeba wykorzystywać narzędzia paneuropejskie do tworzenia tej tożsamości. To już się dzieje, tyle tylko, że te działania są mało skuteczne. Gdy dziś patrzymy na tożsamości, gdy zapytamy milionów Europejczyków, kim się czują, to naprawdę zdecydowana mniejszość powie, że na pierwszym miejscu czują się Europejczykami. Tak się dzieje nie dlatego, że tożsamości narodowe są tak fantastyczne, tylko po prostu państwa działają od kilkudziesięciu czy kilkuset lat na rzecz tego, żeby wytwarzać w nas te tożsamości. Przy pomocy narzędzi państwowych bądź ponadpaństwowych można budować te tożsamości, oczywiście z mniejszym lub większym sukcesem. Związek Radziecki stworzył tożsamość sowiecką, Czechosłowacja czechosłowacką, Jugosławia jugosłowiańską. Jednak z drugiej strony USA zbudowała tożsamość amerykańską, Francja francuską, Włochy włoską. Warto również zaznaczyć, że te nieudane próby też nie były kompletną porażką. W Czechach w dalszym ciągu są osoby utożsamiające się z ideą Czechosłowacji, a jak już mówiliśmy, we wschodniej Ukrainie dalej mieliśmy do czynienia z tożsamością sowiecką.

Wojciech Marczewski: Czyli jest to możliwe?

Marek Migalski: Jest to możliwe, chociaż jak widać, jest to bardzo trudne i najpierw trzeba mieć odpowiednie narzędzia. Z tym że państwa członkowskie nie są tym zainteresowane, bo chcą, żeby ich obywatele byli przede wszystkim lojalni wobec nich. Dlatego nawet te państwa, które są rdzeniem Unii, wcale nie są zachwycone tym, że instytucje paneuropejskie działają na rzecz budowania nowej tożsamości.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwile do Renana i potrzeby zapomnienia. Czy wytworzenie tożsamości paneuropejskiej wymagałoby zapomnienia o lądowaniu w Normandii, o powstaniu warszawskim, o bitwie nad Sommą?

Marek Migalski: Trochę tak. Na pewno wybaczenia, zdystansowania się i mitologizacji. To mniej więcej tak jak walki między Bretończykami a Normanami. Żeby wytworzyć taką szerszą tożsamość, trzeba w jakimś sensie zapomnieć, ale przede wszystkim wybaczyć, zrozumieć, że te historie nie powinny być najważniejsze w naszych dzisiejszych stosunkach. Musimy starać się, aby tego typu tożsamość była silniejsza niż przeszłość, która nas dzieliła.

Wojciech Marczewski: Jednak to zapominanie w wypadku Francji trwało wieki. Bylibyśmy w stanie w ciągu kilku dekad dokonać czegoś podobnego?

Marek Migalski: Po pierwsze nie uważam, że setki lat. Tak naprawdę to się zaczęło od Napoleona i skończyło się sukcesem po kilkudziesięciu latach. Widziałem kiedyś dane, że w armii napoleońskiej jedynie 4% rekrutów mówiło po francusku, cała reszta posługiwała się językami regionalnych, a już w połowie XIX wieku możemy absolutnie mówić o narodzie francuskim. To nie wymaga setek lat, chociaż faktycznie musielibyśmy pracować całe dekady. Co więcej, pewne uniformizujące procesy zachodzą bez względu na wolę polityczną. Wspólność językowa pod postacią angielskiego, czy możliwość swobodnej podróży to rzeczy, które budują takie tożsamości. Ja sam od początku wojny mam poczucie jakiejś antropologicznej tożsamości i solidarności z innymi obywatelami państw europejskich, również z Ukraińcami. Gdy patrzę na braci Kliczków czy na Zełenskiego i jego żonę, to mam wrażenie, że to są ludzie, którzy mogliby mieszkać obok mnie, mogliby być moimi znajomymi. Mówił Pan, że to Putin tworzy Ukraińców. Otóż być może ta agresja rosyjska stworzy również nas, Europejczyków. Liczę na to, że w obliczu tej rosyjskiej dzikość poczujemy nagle, że coś nas łączy, że nasza tożsamość z Czechami, Szwedami czy Portugalczykami jest o wiele większa, niż do tej pory sądziliśmy.

Wojciech Marczewski: Jest to też sprawdzian z troski o idee, które wyznajemy jako Europejczycy.

Marek Migalski: Prawda? Podróżując w czasie wakacji po Europie miałem właśnie poczucie, że jestem u siebie, że to jest mój dom. Niezależnie czy jestem we Włoszech, w Polsce czy we Francji miałem poczucie, że razem lubimy napić się wina, podyskutować o sztuce i akceptujemy, chociażby to, że obok dwóch facetów idzie za rękę. Wyobrażam sobie, że taki wieczór wyglądałby zupełnie inaczej, gdybym był w Permie czy Irkucku. Tam nie mógłbym zobaczyć tych dwóch mężczyzn, raczej piłbym tanią wódkę niż wino, a po wódce raczej wdałbym się w bijatykę, niż radował fiestą. Uważam więc, że jest dziś szansa na wytworzenie jakiejś tożsamości europejskiej, czyli, przepraszam za określenie, narodu europejskiego.

Wojciech Marczewski: Renana mamy z głowy, ale chciałbym znowu zahaczyć o Smitha. Pozioma etnia paneuropejska po prostu nie istnieje. Możliwe, że niegdyś europejska arystokracja mogła pełnić taką rolę, ale zostało to zaprzepaszczone. Narody, które kształtowały się z etni pionowych, tworzyły się jednak zazwyczaj wzdłuż linii językowych czy religijnych. To nie problem?

Marek Migalski: Możliwe, ale biorąc pod uwagę, że jesteśmy coraz bardziej zlaicyzowani, to ten element religijny coraz mniej nas łączy. Jedność w ateizmie, albo w świeckości czy humanizmie, żeby nie być tak ostrym. A druga rzecz to język, o którym też mówiliśmy. To również zaczyna nas spajać. Dziś naturalne jest, że jeśli pójdzie Pan do restauracji w Hiszpanii, to dogada się Pan po angielsku. Chociaż może Hiszpania nie jest akurat najlepszym przykładem.

Wojciech Marczewski: Nie daj bóg we Francji.

Marek Migalski: To już w ogóle tragiczny przykład. Żarty żartami, niemniej dla nas jest to już naturalne, że poza naszymi, można powiedzieć dialektami, czyli językami narodowymi, posługujemy się też dzisiejszą lingua franca, czyli angielskim. To też byłaby szansa na budowanie wspólnej tożsamości.

Wojciech Marczewski: Na koniec chciałbym wrócić do Polski. Rozpętał Pan sporą burzę swoim twittem o Idze Świątek.

Marek Migalski: (śmiech) Zazwyczaj domyślam się jakie reakcje wywołają moje twitty, ale powiem szczerze, że takiej burzy nie spodziewałem. Przypominam, że on nie był w żadnej mierze krytyką Igi Świątek, chociaż faktycznie był nieco prowokacyjny. Zapytałem w nim Polaków: Z czego się cieszą? Jakie mają prawo do sukcesu Igi? Przecież ona nie ma z nimi nic wspólnego, poza tym, że mówi tym samym językiem co oni, z tym że lepiej niż większość z nich. Nagle się okazało, że się mylę, że nie, że Iga jest ich. To świetnie pokazuje, że sport jest jednym z kluczowych elementów tworzących narody i nie da się przecenić jego roli. Dlatego państwa narodowe tak wiele wagi przywiązują do rywalizacji międzynarodowych. Notabene samo słowo „międzynarodowe” jest tu mylące, bo jednak jest to rywalizacja międzypaństwowa, co więcej ma ono zaledwie dwieście lat i zostało wymyślone przez Benthama. Rzeczywiście wygląda na to, że dotknąłem świętości i dlatego też reakcja Polaków była tak alergiczna. Powiedzmy szczerze, gdyby im zabrać Igę to byliby już trochę mniej Polakami.

Wojciech Marczewski: Nie mówiąc o Lewandowskim.

Marek Migalski: Lewandowskiego to już w ogóle. Jeśli Niemcy, zgodnie z wizją Kaczyńskiego, chcieliby wykorzenić polskość, powinni byli zatrzymać u siebie Lewandowskiego na stałe, dać mu obywatelstwo, ściągnąć do reprezentacji.

Wojciech Marczewski: Czyli Barcelona, kupując Lewandowskiego, uratowała naród polski?

Marek Migalski: No wychodzi na to, że ten transfer był dla przetrwania naszego narodu tak ważny, jak co najmniej jedno z XIX-wiecznych powstań.

Dr hab. Marek Migalski, prof. UŚ w Katowicach – Polski politolog, nauczyciel akademicki, publicysta polityczny i polityk, poseł do Parlamentu Europejskiego VII kadencji. Autor wielu książek i publikacji m.in.: „Budowanie narodu. Przypadek Polski w latach 2015–2017”, „Mgła emocje paradoksy. Szkice o (polskiej) polityce” oraz „Homo Policus Sapiens. Biologiczne aspekty politycznej gry”, „Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne tłumaczą kryzys liberalnej demokracji” oraz „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki”. Wydał także trzy dobrze przyjęte powieści: „Wielki finał”, „1989.Barwy zamienne” i „Nieśmiertelnicy”.

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Prawa człowieka kontra rząd :)

Widokiem najbardziej wstrząsającym w ostatnich dniach były dwa szpalery uzbrojonych żołnierzy, stojących po dwóch stronach polsko-białoruskiej granicy, a pomiędzy nimi grupa ludzi powoli umierających z głodu, zimna i beznadziei. Przerażająca jest bezwzględność polskich władz, które z właściwą sobie dezynwolturą unieważniły zapisy konwencji genewskiej i polskiej konstytucji, przez zmianę rozporządzenia w sprawie czasowego zawieszenia lub ograniczenia ruchu granicznego, aż w końcu decydując się na wprowadzenie stanu wyjątkowego na tym obszarze. Tym samym pozwala to polskim służbom granicznym stosować praktyki odpychania od granicy cudzoziemców proszących w Polsce o azyl, tzw. push-back z dala od kamer i niewygodnej obecności przedstawicieli organizacji pozarządowych.

W państwie PiS władcy mogą robić wszystko i powinniśmy się do tego już przyzwyczaić. Tłumaczenie jest takie, że winny jest Łukaszenka, który chce doprowadzić do kryzysu zalewając Polskę i Unię Europejską uchodźcami. Trzeba więc się temu przeciwstawić zamykając granicę przez obstawienie jej wojskiem, zasiekami z drutu kolczastego i budową wysokiego płotu. Polska nie postępuje niehumanitarnie, bo wydaleni uchodźcy, na Białorusi, skąd przecież przybyli, powinni czuć się bezpiecznie. To, że Białoruś nie chce ich przyjąć, to przecież już nie nasza sprawa. A poza tym, to nie są żadni uchodźcy tylko imigranci ekonomiczni, którzy nie uciekają przed prześladowaniami, ale przed niskim poziomem życia.

Zakładając, że wszystko to jest prawdą, jednemu tylko nie da się zaprzeczyć. Ci ludzie koczowali dotąd pod gołym niebem w fatalnych warunkach, w których zostali uwięzieni. Wojskowy kordon po polskiej stronie nie pozwalał się do nich zbliżyć parlamentarzystom i członkom organizacji pozarządowych, nie pozwalał zaopatrywać ich w okrycia, żywność, wodę i leki, nie dopuszczał do nich lekarzy, prawników i tłumaczy. Próby porozumiewania się z nimi były przez wojsko zagłuszane włączaniem silników samochodowych i sygnałów alarmowych. Wszystko to miało wszelkie znamiona torturowania niewinnych ludzi i przyczyniania się do ich śmierci. Polski rząd czynił to świadomie, opierając się na przepisach prawa pana Wąsika. Zwalanie winy na białoruską władzę nic nie pomoże. Polska morduje tych ludzi wspólnie z Białorusią.

Tak oto w pisowskiej Polsce rozumiane są prawa człowieka. „To my będziemy decydowali, kogo wpuścić do Polski” – zapowiedział premier Morawiecki. Będziemy więc przyjmować tylko tych, którzy nam pomogli w Afganistanie. Reszta nas nie interesuje. Mogą sobie umierać na naszej granicy. Znów wraca stara śpiewka o zagrożeniach ze strony uchodźców: roznoszonych przez nich pasożytach, rozbojach i straszliwych zwyczajach. Wicepremier Gliński ochoczo potrząsa szabelką i zapewnia, że przed uchodźcami się obronimy, podobnie jak przed paru laty czyniła to premier Szydło zapewniając, że na przekór naiwnej Europie ani jeden uchodźca się do Polski nie prześlizgnie. Rzeczywiście, kiedy ostatni uciekinier skona na granicy w Usnarzu Górnym, polska armia będzie mogła odtrąbić kolejne zwycięstwo. Gdy w wywiadzie telewizyjnym Władysław Frasyniuk nazwał żołnierzy pilnujących granicy w Usnarzu Górnym „watahą psów, która otoczyła biednych, słabych ludzi”, podniósł się krzyk, że obraził polskie wojsko, które przecież u nas jest prawie świętością. Ale to nie Frasyniuk uraził honor polskiego żołnierza, zrobił to przecież minister Błaszczak, który tym żołnierzom kazał robić to, co nie przystoi robić ludziom noszącym polski mundur.

Potraktowanie granicy w Usnarzu Górnym jak pola zwycięskiej bitwy, na które przyjeżdża minister Obrony Narodowej i premier rządu, aby podziękować dzielnym żołnierzom i obiecać im nagrody, zasługuje na śmiech i pogardę. Ale ta cała niemądra szopka w obronie polskiej granicy ma przecież oczywisty cel propagandowy. Chodzi o to, aby znów przestraszyć ludzi uchodźcami i pokazać jak dzielny rząd PiS-u jest zdeterminowany bronić Polski przed ich niszczącym zalewem. Chodzi też o to, aby krytyków tego rządu, domagających się wpuszczenia uchodźców i udzielenia im pomocy, przedstawić jako wrogów Polski lub pożytecznych idiotów, ulegających zbyt łatwo uczuciom litości i miłosierdzia.

Kiedy jednak ktoś potrzebuje pomocy, trzeba mu tej pomocy udzielić, nie zważając na kontekst prawny i polityczny. To jest podstawowy moralny imperatyw każdego przyzwoitego człowieka. Dopiero potem można się zastanawiać, jakie kroki podjąć, aby skutecznie zmierzyć się z konsekwencjami, które mogą być z tym związane, na przykład w postaci tysięcy nowych uchodźców na granicy. Należy też pamiętać, o czym pisowski rząd stara się zapomnieć, że Polska jest integralną częścią Unii Europejskiej. Problem inwazji uchodźców, który po opanowaniu Afganistanu przez talibów jest nieuchronny, będzie problemem całej Unii, a nie tylko Polski i w całej wspólnocie musi być rozwiązywany.  Już dość egoistycznego uchylania się Polski od przyjmowania uchodźców i czynienia z tego trampoliny politycznej dla populistycznej prawicy.

Warto się zastanowić nad tym narodowym egoizmem, którym tak chętnie posługują się populiści. Jest on przejawem partykularyzmu etycznego. Dobre jest to, co jest dobre dla nas, dla naszego narodu, chociaż niekoniecznie jest dobre dla innych. Musimy się martwić o swoich, a nie o obcych. Niestety, obawiam się, że dla wielu ludzi jest to oczywiste i tego oczekują od swojego rządu. Zapewne obraziliby się, gdyby im powiedzieć, że ich postawa jest z gruntu niemoralna. Kryteria dobra i zła muszą być bowiem uniwersalne. Przyzwyczajenie, aby dbać o własne interesy, choćby kosztem innych, to nic innego, jak skutek funkcjonowania państw narodowych, które w przeszłości właśnie w ten sposób poszerzały swoje wpływy i terytoria. Na tym przyzwyczajeniu starają się zbijać kapitał polityczny populiści.

Przykładem tego może być pseudopatriotyczny spektakl, jaki urządzili politycy z klerykalno-nacjonalistycznej partii w lecie 2007 roku w miejscowości Narty na Mazurach przed domem, który polski sąd nakazał zwrócić prawowitej właścicielce narodowości niemieckiej. Politycy wygłaszali patetyczne oświadczenia o niemieckim zagrożeniu, bredzili, porównując decyzję sądu z atakiem na Westerplatte w 1939 roku, mącili w głowach mieszkańcom domu, deklarując swoją pomoc w obronie polskości, zagrożonej, jak widać, przez sąd jak najbardziej polski. Ten protest poparł wówczas Jarosław Kaczyński, który już wtedy ujawnił swój stosunek do prawa, które według niego powinno służyć swoim, a nie obiektywnemu stanowi rzeczy. „Robimy to wszystko dla Polek i Polaków” – ciągłe powtarzanie tej frazy przez polityków PiS-u ma na celu podkreślenie przywiązania do „naszości”, którą należy oddzielić od „obcości”. Ludzie w Polsce muszą być pewni, że rząd zawsze będzie po ich stronie w sporze z obcokrajowcami.

Egoizm narodowy prezentowany przez obecną władzę jest częstą przyczyną konfliktów z Komisją Europejską. Dotyczy to w szczególności spraw związanych z ochroną środowiska. Dyrektywy unijne wprowadzane są w Polsce z opóźnieniem, wyraźnym ociąganiem i targowaniem się o odroczenie. Ich wprowadzanie jest oczywiście kosztowne i w krótkim czasie niekorzystne, ale w dłuższym okresie w przedziale całego kontynentu europejskiego są nieodzowne dla uniknięcia katastrofy klimatycznej. Politykom PiS-u to nie odpowiada, bo ich wyobraźnia nie sięga dalej niż termin najbliższych wyborów. Unijne wymagania są często powodem narzekań, że Unia na coś nie pozwala. Ludzie powinni wiedzieć, że gdyby nie ta namolna Unia, z którą trzeba się liczyć, byłoby im jeszcze lepiej pod rządami PiS-u.

Partykularyzm etyczny nie pozwala na solidarność europejską. Czesi od dawna skarżyli się na szkody, które powoduje kopalnia Turów. Rząd polski te skargi lekceważył, aż doczekał się wyroku TSUE. Wtedy podniósł się krzyk, jak wielkie straty dla Polski spowodowałoby zamknięcie kopalni. Zaczęły się protesty inspirowane przez związki zawodowe, skierowane oczywiście przeciwko TSUE i Czechom, a nie przeciwko polskiemu rządowi, który zaniedbał rozwiązanie problemu. Ale przecież we własnym kraju mamy prawo robić to, co dla nas dobre i wygodne. Co nas obchodzi to, co sądzą o tym inni?

Etyka uniwersalna jest podstawą praw człowieka. Najważniejszy jest człowiek, niezależnie od jego narodowości, wyznania, orientacji seksualnej i poglądów politycznych. To jego prawa są najważniejsze i nimi musi się kierować państwo, a nie prawa narodów, takich czy innych środowisk lub partii politycznych. Musimy pamiętać, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem Polakami czy reprezentantami innych narodowości. Dlatego obowiązuje nas solidarność ludzka, która jest zawsze ważniejsza od solidarności narodowej czy środowiskowej.

Unia Europejska powstała właśnie po to, aby przezwyciężyć narodowy partykularyzm etyczny. Kraje członkowskie mogą mieć i mają swoje odrębne interesy, często ze sobą sprzeczne. Ale struktura funkcjonowania Unii i sposób podejmowania decyzji, zmuszają do ponadnarodowego spojrzenia, poszukiwania kompromisowych rozwiązań i podejmowania wspólnych decyzji. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wspólny fundament ideologiczny, składający się z wartości, które za obowiązujące przyjęli wszyscy członkowie europejskiej wspólnoty. Wśród tych wartości najważniejsze są prawa człowieka, bo imperatyw ich przestrzegania przekreśla siłę narodowych egoizmów. Żadne działanie nie może być usprawiedliwione, jeśli jakąkolwiek jednostkę ludzką pozbawia przyrodzonych praw i autonomicznej godności.

Rząd PiS-u źle się czuje w Unii Europejskiej, bo jej wartości są dla większości jego członków obce. Dlatego Kaczyński szuka sojuszników wśród ugrupowań nacjonalistycznych w Europie, mając nadzieję, że przy ich pomocy uda się przeobrazić Unię we wspólnotę wyłącznie gospodarczą, pozbawioną jakichkolwiek innych wspólnych więzi. Miejmy nadzieję, że ani jemu, ani komukolwiek innemu, nigdy to się nie uda. Gdyby bowiem tak się stało, wrócilibyśmy do starej, wiecznie skłóconej Europy, w której czasy wojny i pokoju cyklicznie się powtarzają.

 

Autor zdjęcia: Rostyslav Savchyn

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Jakośtobędzizm mój, wasz i ich :)

Spory trzech największych idei politycznych o naturę człowieka są sporami naiwniaków, z których każdy pragnie mieć całość racji (i zdefiniować jedyną dopuszczalną globalną zasadę), choć oczywistym jest, że w zależności od okoliczności rację miewa na przemian każdy z nich, aczkolwiek nierzadko wszyscy oni się równocześnie mylą.

Francis Fukuyama jest bez wątpienia jednym z najbardziej błyskotliwych myślicieli politologicznych współczesności. Jednak w powszechnej świadomości zapisał się najmocniej akurat wtedy, gdy wykazał się (co jasnym stało się naturalnie po czasie) jaskrawą naiwnością. Garstka z nas wie, o czym pisuje w ostatnich latach, lecz wszyscy pamiętają, że krótko po roku 1990, wobec końca zimnej wojny, ogłosił urbi et orbi „koniec historii” i ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji nad wszystkimi innymi modelami ustrojowymi, ćwiczonymi przez człowieka w dziejach.

Najpierw przyniosło mu to sławę i uznanie, jako pierwszemu, który nazwał nową rzeczywistość (tak na marginesie: w tym zdaniu znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego politolodzy i filozofowie rzucili się w tym roku do ekspresowego pisania i publikowania książek o pandemii). Jednak od ataków terrorystycznych z 2001 roku i otwarciu rozdziału „wojny z terrorem” notowania jego opus magnum poszły w dół i z kategorii słów proroczych zostały zdegradowane do rangi ciekawostki jakoby cyrkowej.

Polskie elity polityczne i społeczne w swoim własnym „fukujanizmie” trwały o wiele dłużej niż do 2001 roku. Gdy kończyły się miodowe lata 90-te, a świat wchodził w rzeczywistość „od kryzysu do kryzysu”, Polska akurat skupiała się na domykaniu swojego powrotu do zachodniej wspólnoty narodów, czyli na akcesji do Unii Europejskiej, po czym zajęła się konsumowaniem jej niebagatelnych owoców.

Wszelkie pomruki – o klęsce demograficznej, pułapce średniego wzrostu i aspiracjach rosnących w tempie gwarantującym rychłe pojawienie się frustracji u ponad połowy społeczeństwa – traktowano jako wybryki humorzastych intelektualistów, którzy przeszkadzają, choć mogli byli zostać inżynierami i budować autostrady i mosty z funduszy unijnych. III RP i jej, oczywiście niedoskonała i „młoda” jeszcze, liberalna demokracja miała być „końcem historii” w Polsce.

Wszystkie sygnały, że ma ona wbudowane w system wady, nader długo postponowano przekonaniem, że zachodnioeuropejska normalizacja jest nad Wisłą tylko kwestią czasu i „dojrzałości” społeczeństwa; że na doskonałe zimitowanie Holandii czy Danii jesteśmy w gruncie rzeczy skazani; że populistyczne partie poznikają; że będziemy mieli normalny system partyjny; że wokół podstawowych spraw aksjologiczno-ustrojowych zapanuje zgoda, a polityczny spór skupi się na detalach; że będzie on uprzejmy i co najwyżej letni; że wartości Polek i Polaków będą coraz bardziej progresywne; że młode pokolenie nigdy nie zakwestionuje porządku, który otwiera przed nim „nieograniczone perspektywy”; że mamy te 30-40 lat spokoju, aby opierając się na metodach „zdrowego budowania” gospodarki doszlusować powoli do poziomu średniego życia w „starej UE”; no i że stabilność polityczna, będących dla nas wzorami, państw Zachodu jest oczywiście niezachwiana. Niezła porcja politycznej naiwności, prawda?

Nasze schematy

Naiwność i schematologia są od dawna wbudowane w ludzkie myślenie o polityce, człowieku, zbiorowości i relacjach ludzi z instytucjami. Przez tysiące lat rozwoju ludzkiej filozofii nie udało się do końca wyprzeć z umysłów tej przedziwnej potrzeby, aby nauki humanistyczne doprowadzić na poziom nauk ścisłych i nadać im charakter pewnych reguł i definicji, wręcz tłumaczących niezawodnie ludzkie zjawiska globalnych zasad.

Spory trzech największych idei politycznych o naturę człowieka są właśnie tego rodzaju sporami naiwniaków, z których każdy pragnie mieć całość racji (i zdefiniować jedyną dopuszczalną globalną zasadę), choć oczywistym jest, że w zależności od okoliczności rację miewa na przemian każdy z nich, aczkolwiek nierzadko wszyscy oni się równocześnie mylą. To kłopot, ponieważ przeceniając swoje poznanie mają skłonność do groźnej pewności siebie, że urządzony przez nich świat zapewni szczęście i dobro każdemu człowiekowi w każdej z rzeczywistości.

Socjaliści przykładowo sądzą, że człowiek jest z natury dobry i szlachetny, ale słaby. Tak więc oto chce on być solidarny z drugim człowiekiem i szczodry względem niego. Chce wyciągać rękę i pomagać wstać, gdy drugi człowiek upada, gdy ma problemy, gdy sobie nie radzi. Ponieważ jednak człowiek jest słaby, to upada co chwilę i wsparcia innych potrzebuje praktycznie nieustannie. Co więcej, takiego wsparcia potrzebuje nieustannie znakomita większość ludzi, wobec czego pomoc wymaga odgórnej organizacji poprzez instytucje. To jednak nie stoi w sprzeczności z nadrzędnym celem, jakim jest ludzka szczęśliwość. Człowiek bowiem poszukuje wspólnoty, w której będzie mógł wykazywać się braterstwem, zatem z radością ponosi wynikające z przymusu organizacji i dzielenia się ograniczenia.

Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości znakomita większość ludzi nie potrzebuje okazywać solidarności, a tylko i wyłącznie poszukuje bezpieczeństwa socjalnego, ochrony przed ewentualnością nędzy w postaci wsparcia czerpanego ze środków należących do innych ludzi.

Kalkulujemy, że budowa struktury wzajemnej pomocy może okazać się przydatna, zatem deklarujemy wsparcie wobec jej istnienia. Im jednak bardziej w toku naszych życiorysów spada prawdopodobieństwo, że może ona być w naszym nagim interesie finansowym, tym bardziej odrzucamy więzi, które nas ograniczają. Niewiele zostaje z całej tej solidarności, nasz socjalizm okazuje się ćwiczeniem z cynicznego utylitaryzmu.

Konserwatyści sądzą, że człowiek jest z natury zły i niebezpieczny, ale na szczęście raczej głupi i ową głupotą słaby. Dlatego łatwo skłonić go do relatywnie harmonijnego życia we wspólnocie, wykorzystując jego naturalny sentyment do tradycyjnych wartości, własnych przodków, ale też szerzej do poprzednich pokoleń całego jego narodu. Ludzie kochają własny kraj, są instynktownymi patriotami, połączeni tożsamością i sentymentem do pięknych i łzawych opowieści o dawnym bohaterstwie, poświęceniu i honorze.

Ponadto ludzie uwielbiają żyć wewnątrz religijnej wspólnoty, podporządkowywać swoje doczesne życie celowi życia wiecznego z najbliższymi na łonie Bożym, przestrzegać nawet surowych, ale jasnych i klarownych reguł codziennej egzystencji, tak aby zarówno Bóg, jak i znajdujący się wyżej w hierarchii społecznej władcy i kapłani byli z ich moralności zadowoleni. Generalnie człowiek lubi hierarchię, chce być podporządkowany budzącej respekt sile, łaknie autorytetu, który z jego barków zdejmie odpowiedzialność za decyzje i życiowe wybory.

Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości te wspólnotowe potrzeby są wytworem konstruktu. Znakomita większość ludzi nie chce być z innymi we wspólnocie dla sentymentu. Człowiek jest absolutnym egoistą, który najchętniej odizolowałby się od innych. Ale nie potrafi, bo się boi. Ten strach jest aktem założycielskim społeczeństw i państw.

Ludzie poszukują bezpieczeństwa przed aktami fizycznej agresji innych ludzi, których to skłonności u nich są pewni m.in. dlatego, że sami u siebie odnajdują gotowość, aby agresją wobec słabszych się posługiwać. Wierzą, że poddanie się silnej władzy uchroni ich przed krzywdą. Patriotyzm i religia są zewnętrznymi znakami tej siły, podtrzymującymi zaufanie ludzi w potencjał obronny ich władców.

Liberałowie w końcu sądzą, że człowiek jest z natury dobry i racjonalny, a przy tym relatywnie silny i zdolny do samodzielności. Nie dąży on zatem do krzywdy drugiego człowieka, aczkolwiek może się z nim zetrzeć o zasoby w warunkach konkurencji. Ludzie chcą się przede wszystkim realizować jako indywidualne istoty, które akceptują przy tym konieczność pewnego zakresu kooperacji, wobec czego istnieć musi społeczeństwo o relatywnie luźnych relacjach międzyludzkich, które nie staje w sprzeczności z fundamentalną potrzebą wolności jednostki.

Sprawiedliwość każe określić zakresy potencjalnej wolności w sposób dla każdego równy, wobec czego wzajemnie wyznaczają one sobie granice. Siła człowieka wyraża się w jego pomysłowości i ambicji, dążeniu do coraz wyższych celów, potencjału uczenia się i doskonalenia umiejętności. Człowiek niekiedy pomaga drugiemu z własnej woli, gdyż rozumie, że jego dobrobyt będzie lepiej zabezpieczony, gdy inni także cieszyć się będą dobrobytem.

Oczywiście istnieją i tacy ludzie, do których opis ten pasuje jak ulał. Jednak jest on politycznie naiwny, gdyż w rzeczywistości ludzie wolności się boją. Wskazane powyżej potrzeby bezpieczeństwa socjalnego oraz przed agresją fizyczną generują strach przed zbyt szeroką i powszechną wolnością. Owszem, człowiek wie, że wolność byłaby czymś dobrym w idealnych okolicznościach, ale na tym łez padole jest czymś obarczonym ryzykiem. Gdy strach się nasila, ryzyko jest postrzegane jako nadmierne i następuje ucieczka od wolności.

Człowiek nigdy nie chce, co prawda, dla siebie całkowitego zniewolenia, ale z reguły wystarcza mu wąski zakres osobistej swobody w prywatnej sferze życia, aby mógł pójść gdzieś, gdzie mu się podoba, mógł kupić coś, czego potrzebuje, obejrzeć/przeczytać coś ciekawego, zjeść coś, co lubi, nie musieć pracować, gdy nie chce, zawrzeć intymny związek z osobą, która mu odpowiada. Bardziej abstrakcyjne, związane z obywatelską sferą życia, wolności słowa, zgromadzeń, wyznania, prasy, ekspresji artystycznej, a zwłaszcza prawa mniejszości, do których człowiek ten nie należy, są mu obojętne, a gdy wierzy, że zwiększają one ryzyko, będzie im przeciwny.

Teoretycznie III RP powinna była się udać

Idąc tropem schematów, polska demokracja liberalna doby III RP powinna się była udać. Od strony geopolitycznej co najmniej przez 25 lat miała cieplarniane warunki. Najważniejsze cele strategiczne (przebudowa ustrojowa, rozwój samorządów, zbicie inflacji, NATO i Unia Europejska, zbicie bezrobocia) zostały osiągnięte. Przez 25 lat na zmianę i w różnych konfiguracjach krajem rządziły jej elity różnych kolorów, a to liberalne, a to socjaldemokratyczne, a to konserwatywne.

I być może nam ten nasz mały „koniec historii” by się udał, gdyby polskie społeczeństwo było ciałem statycznym i spoglądało trwale na świat i własne życie tak, jak czyniło to w pierwszej dekadzie III RP. Do rządzenia tamtym społeczeństwem demokratyczne elity Polski były dobrze przygotowane: reformy o znacznej skali pociągały za sobą znikome protesty społeczne, gdy kryzysy się pogłębiały, rotacja elit pozwalała uciec części pary w gwizdek, frustracja była w złym guście, nawet Kościół wycofał się z areny politycznego boju z wyjątkiem niesławnego ośrodka toruńskiego (wtedy powszechnie traktowanego jak enfant terrible).

Nic jednak nie trwa wiecznie. Między rokiem 1995 a 2015 minęło pokolenie. Wszędzie w Polsce ono minęło, tylko nie w polskiej polityce. Poszczególne ideowe bataliony polskich elit popadały w zacofanie mentalnościowe. Stara lewica porobiła kariery i przestała troskać się o swoje bezpieczeństwo socjalne, oddając najpierw miliony dusz i umysłów Lepperowi, a później tracąc kontakt z potrzebami najmłodszego pokolenia, przeżywającego głęboką deprywację właśnie jeśli chodzi o nadzieje na pomyślną przyszłość zawodową.

Liberałowie uznali akcesję do UE i otwarcie granic za kres swojej agendy programowej i stracili z oczu świat poza wydawaniem środków unijnych na infrastrukturę, tracąc swoje szanse na podbicie części młodego pokolenia liberalną wizją poszerzenia zakresu wolności osobistej, tak aby modernizacja kraju sięgnęła także wartości i obyczajowości społecznej, nie tylko stadionów, oczyszczalni ścieków i dróg rowerowych. Ciepła woda w kranie okazała się nie być atutem w potyczce o poparcie ludzi, którzy od urodzenia nią dysponowali – cóż za zaskoczenie.

W końcu także stateczni konserwatyści – pogodziwszy się już z przyjętym tekstem konstytucji – polubili ustrój i rzeczywistość III RP, w której jest i konkordat, i religia w szkołach, i Kościół dostaje działki budowlane za symboliczne 1 zł, na tyle że czekoladowy orzeł stał się i ich symbolem patriotyzmu, zaś o młode pokolenie walczyli podnosząc co rusz rozliczenia lustracyjno-dekomunizacyjne oraz spędzając uczniów na śpiewanie hymnu na szkolnych apelach.

Nowy koniec historii?

W tą rzeczywistość wszedł więc w końcu PiS, który – może nawet i przypadkiem? – jako jedyny odczytał i w sposób absolutnie konsekwentny i bezkompromisowy wykorzystał realne potrzeby rosnącej części społeczeństwa dla swoich politycznych celów. Przez pierwszą dekadę istnienia partii także i PiS był elementem elit III RP, brał udział w rządach i niekoniecznie klarowniej od reszty rozumiał, że czasy się zmieniają. Jednak w roku 2015 na arenę kluczowego roku wyborczego wkroczyła ekipa, która precyzyjnie wykorzystała deficyty poziomów zaspokojenia potrzeb obywateli w zakresie bezpieczeństwa socjalnego, bezpieczeństwa przed agresją fizyczną (tutaj poczucie ryzyka i strachu najpierw skutecznie pogłębiła) oraz poczucia dumy tożsamościowej i godności osobistej.

Od przejęcia władzy raz podnosi poczucie bezpieczeństwa (gdy mówi o własnych osiągnięciach), a raz je obniża (gdy przed głosowaniem roztacza wizję przejęcia władzy przez opozycję), pielęgnuje dumę z przynależności do narodu, ale także odpowiada na wolnościowe potrzeby ludzi, a to serwując propagandę gospodarczego sukcesu, a to czyszcząc stanowiska z zasiedziałej starej elity (w domyśle otwierając szanse karier młodym), a to unaoczniając nowe możliwości wolnego wyboru produktów i zajęć w wolnym czasie, związane z dofinansowaniem polskich rodzin zastrzykiem gotówki, którą można wydać na dowolny przecież cel.

Dziś, w roku 2020, gdy PiS wygrał reelekcję wszystkich swoich instytucji władzy, pojawia się pytanie, czy to jest nowy „koniec historii”. Pomni naiwności i Fukuyamy, i elit III RP, musimy od tego czym prędzej uciec. Nie jesteśmy w końcowym punkcie czegokolwiek. Przeciwnie, żyjemy (niestety) w tzw. ciekawych czasach. Projekt Polski PiS rozbudził w obywatelach aspiracje materialne o wiele większe niż obserwowanie różnic między nami a Zachodem w latach 2004-14. Niespełnienie tych oczekiwań może się dla politycznych planów partii rządzącej okazać zabójcze.

Z drugiej strony, mając w ręku cały aparat dość silnego już państwa polskiego, może ona skierować swój projekt w odmiennym od spodziewanego kierunku. Przemiany społeczne następujące w Polsce nie sprzyjają wizji aksjologicznej radykalnych konserwatystów, a niektórzy politycy obozu władzy to dostrzegają i już wydają z siebie łabędzi śpiew rewolucji, tudzież ryk o „przykręcenie śruby” na ASAP. Pięć lat temu PiS wygrał, bo czytał społeczne przemiany. Wtedy dość łatwo mógł się do nich dostosować. W latach 20-tych XXI wieku – jeśli zachowa się instynktownie – to pójdzie im już pod prąd. Byłoby to jego polityczną naiwnością. A jak ta się kończy, widzieliśmy powyżej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję