Jak nacjonalistyczna prawica leczy swoje kompleksy :)

Uprzedzeniem nazywa się negatywną postawę wobec jakiejś grupy społecznej, która wynika z przyjętej z góry niechęci. Oznacza to, że uprzedzenie nie jest skutkiem bezpośrednio doznanych krzywd czy zagrożeń, ale wynikiem resentymentów, generalizacji i kulturowych stereotypów. Jako takie, uprzedzenie jest postawą niemoralną, tym bardziej że w praktyce stwierdzono ścisły związek między tą postawą a skłonnością do działań agresywnych skierowanych przeciwko przedmiotowi uprzedzenia. Dlatego zwalczanie uprzedzeń traktowane jest w etyce uniwersalnej jako obowiązek moralny.

Przyczyna powstawania uprzedzeń wydaje się jednak znacznie głębsza i związana jest z potrzebą dominacji, poczucia przewagi i niezależności od innych. Być może – jak sądzą niektórzy – są to potrzeby przynależne każdemu człowiekowi, ale – po pierwsze – występują one u ludzi w bardzo różnym nasileniu, a po drugie – większość ludzi potrafi te potrzeby tak zracjonalizować, aby nie utrudniały im one dobrych relacji społecznych. Uprzedzenia rodzą się z silnie odczuwanych kompleksów, będących przyczyną frustracji z powodu subiektywnego poczucia braku zaspokojenia potrzeby dominacji i niezależności w wystarczającym stopniu.

Jest to zarówno kompleks wyższości, jak i niższości. Ten pierwszy objawia się w kompulsywnym poszukiwaniu grup społecznych, nad którymi można wykazać swoją przewagę. Ta przewaga wyraża się w pogardliwym stosunku do ludzi z takich czy innych względów uważanych za gorszych, a więc na przykład niewykształconych, kolorowych, nieheteronormatywnych, młodych albo starych itp. Poczucie satysfakcji, związane z przekonaniem o własnej wyższości, najczęściej niestety nie zamyka sprawy. Pogarda łatwo przechodzi w chęć dyskryminowania tych „gorszych”, pozbawienia ich niektórych praw i możliwości. Bo przecież niesprawiedliwe byłoby, gdyby „gorsi” byli tak samo traktowani jak „lepsi”. „Gorsi” muszą odczuć, że są gorszymi. Tak dochodzi do mobbingu, prześladowań, apartheidu, a w rezultacie do wykluczenia z normalnego życia społecznego różnych grup społecznych. Kompleks wyższości prowadzi do uprzedzeń dominatywnych, powstałych na bazie pogardy i przekonań o własnej wyższości.

Z kolei kompleks niższości bierze się z cierpienia, że jednak są od nas lepsi, mądrzejsi, bogatsi czy silniejsi. Chciałoby się im dorównać, a najlepiej ich wyprzedzić, ale nie ma na to szans. Silna potrzeba dominacji nie pozwala na to, aby się zadowolić dalszym miejscem w szeregu. Ratunkiem jest wzięcie przykładu z zachowania lisa z bajki La Fontaine’a. Otóż lis chciał posmakować winogron, ale niestety rosły one zbyt wysoko i nie mógł ich dosięgnąć. Po kilku nieudanych próbach, lis zaczął sobie wmawiać, że winogrona są niewarte zachodu, bo są niesmaczne i szkodliwe dla zdrowia. Jeśli więc nie można dorównać innym w grze o bycie lepszym, to trzeba przewrócić stolik i izolować się od tych graczy. Trzeba przy tym głośno krzyczeć, że są oni lepsi tylko z pozoru, bo oszukują, wykorzystują innych, a w ogóle to prowadzą nie tę grę, co trzeba. W starym dowcipie Amerykanin chwali się przed Rosjaninem, że w USA jest znacznie wyższa stopa życiowa niż w ZSRR. Na to Rosjanin spokojnie odpowiada: ale u was biją Murzynów. Kompleks niższości prowadzi do uprzedzeń awersyjnych, ukształtowanych na bazie silnych emocji negatywnych, takich jak lęk i nienawiść do silniejszych, którym przypisuje się nierzadko demoniczne właściwości i podłe cele. Czy jest to kompleks wyższości, czy niższości, zawsze prowadzi do uprzedzeń, a co za tym idzie – do pogardy i agresji.

Nie ulega wątpliwości, że Jarosław Kaczyński cierpi na obydwa te kompleksy, co sprawia, że jego potrzeba dominacji jest monstrualna. Jest ona powodem obsesyjnej wręcz determinacji w bezkompromisowym dążeniu do swoich celów. Ten upór i zapiekłość przyciąga do niego ludzi mu podobnych, dla których nieustępliwość jest warunkiem zwycięstwa za wszelką cenę, a więc nierzadko pyrrusowego. Oczywiście jest to cecha osobowości autorytarnych, dla których wszelkie ustępstwa i kompromisy są oznaką słabości i uległości. Władza pełniona przez takich ludzi zachęca do aktywności środowiska radykalne, co w Polsce jest bardzo dobrze widoczne w odniesieniu do nacjonalistów i fundamentalistów religijnych. Zjednoczona Prawica wykorzystuje te środowiska do umocnienia swojej władzy. Przykłady zachowań tej władzy mają demoralizujący wpływ na społeczeństwo, w którym część ludzi pozbywa się moralnych skrupułów, stawiając na pierwszym miejscu swój interes osobisty i obojętniejąc na przypadki ludzkiej krzywdy, a niekiedy nawet do tej krzywdy się przyczyniając. Natomiast inna część odczuwa bezradność i frustrację nie mogąc pogodzić się z bezczelnym łamaniem prawa i zasad moralnych.

Uprzedzenia dominatywne

Nacjonalistyczna prawica zwiększa swoje poczucie dominacji manifestując uprzedzenie do tych wszystkich obywateli, których z różnych powodów nie traktuje jako wystarczająco gorliwych patriotów, według swojej własnej definicji. Uprzedzenia te spektakularnie wyrażają narodowcy podczas Marszu Niepodległości, który co roku 11 listopada pojawia się na ulicach Warszawy. Hasło „Śmierć wrogom ojczyzny” sprawia, że atmosfera tego marszu jest bojowa i niepokojąca. Niby chodzi o świętowanie rocznicy niepodległości, ale wygląda to bardziej na przygotowanie do wojny. Skandowane hasła są nienawistne, twarze uczestników gniewne, spojrzenia prowokujące, a uśmiech, kiedy się pojawia, zawsze jest pogardliwy i drwiący, nigdy radosny. Z maszerujących szeregów bije energia i pewność siebie. Łopoczące sztandary, rozbłyskujące race i huk petard czynią z tego pochodu apokaliptyczną masę, która groźnie się przesuwa ulicami zastygłego w lęku miasta. To do nich, uczestników tego marszu, zwrócił się Jarosław Kaczyński z apelem o obronę polskich kościołów przed strajkującymi kobietami. Narodowcy pod wodzą Roberta Bąkiewicza ochoczo spełnili to wezwanie, podobnie jak ochoczo prześladują i poniżają uczestników parad równości. W ślad za propagandową nagonką podejmowane są działania zmierzające do pozbawienia różnych grup społecznych przysługujących im praw.

Dotyczy to przede wszystkim sędziów, których niezawisłość ogranicza możliwości władzy. Stąd tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości, która polega na zastąpieniu sędziów niezależnych, których wszelkimi sposobami próbuje się kompromitować w oczach opinii publicznej, sędziami swoimi, którzy będą wychodzić naprzeciw oczekiwań władzy wykonawczej. Sędziowie pozostający wierni konstytucji i i wyrokom TSUE są pozbawiani immunitetów, karani i pozbawiani możliwości wykonywania zawodu.

Dotyczy to opozycji, zwłaszcza Platformy Obywatelskiej, której przypisuje się rozmaite afery i nieprawości. Donald Tusk jest uporczywie przedstawiany w mediach podporządkowanych władzy jako zdrajca służący interesom Niemiec. Uczestnicy protestów społecznych przeciwko postanowieniom władzy są ścigani przez policję i prokuraturę, co ma spowodować efekt mrożący, czyli lęk przed represjami władzy.

Dotyczy to uchodźców traktowanych jak potencjalnych gwałcicieli, zboczeńców i terrorystów. Przykładem może być kuriozalny sposób obrony wschodniej granicy, gdzie na imigracyjną prowokację Łukaszenki odpowiedziano wprowadzeniem stanu wyjątkowego, pogwałceniem prawa międzynarodowego i polskiej konstytucji oraz bestialskim traktowaniem ludzi oszukanych przez białoruski reżim, w tym dzieci i kobiet w ciąży. Nacjonalistyczna prawica próbuje uzasadniać swoje postępowanie oskarżaniem imigrantów o wszelkie możliwe niegodziwości i wynaturzenia, posługując się spreparowanymi fałszywymi dowodami. Okazywanie wobec nich pogardy ma na celu upowszechnienie wizerunku wroga, przed którym władza skutecznie broni polskie społeczeństwo.

Dotyczy to wreszcie tych grup społecznych, których za swoich wrogów uważa Kościół katolicki, z którym Zjednoczona Prawica zawarła ścisłe przymierze, a więc kobiet, które chciałyby decydować o własnym ciele i ludzi LGBT. W złośliwym krytykowaniu, dezawuowaniu i dyskryminowaniu tych grup wyraża się kompleks wyższości obecnej władzy. W tym wypadku pomocą władzy służą środowiska fundamentalistyczne i nacjonalistyczne. Fundamentaliści z Ordo Iuris, Pro Life i innych organizacji tego typu, wspomagani przez Kościół i narodowców, zbierają podpisy pod projektami ustaw pozbawiających kobiety i ludzi LGBT podstawowych praw. Projekty te z całym szacunkiem, jako wyrażające głos społeczeństwa, poddawane są ustawodawczej procedurze w zdominowanym przez prawicę Sejmie. W kontrowersyjnych sprawach, chcąc uniknąć odpowiedzialności, większość sejmowa pozostawia ich rozstrzyganie swojemu Trybunałowi Konstytucyjnemu, gdzie niezawodna Julia Przyłębska i jej towarzysze postanowią tak, jak sobie życzy skrajna prawica na usługach Kościoła.

W ostatnim czasie do Sejmu trafiły dwa kuriozalne projekty ustaw sygnowane przez katolickich fundamentalistów. Pierwszy z nich, dotyczący zakazu parad równości, został już nawet skierowany do komisji. Większości sejmowej nie zgorszyła kłamliwa i bezsensowna argumentacja zwolenników ustawy, w której ludzi ubiegających się o równe prawa porównywano z twórcami nazizmu, a poseł PiS Piotr Kaleta posłużył się obscenicznym zdjęciem, jakoby z amerykańskiej parady równości, które okazało się zwykłym fotomontażem. Jak widać, każdy sposób jest dobry żeby poniżyć i zdezawuować przedmiot swoich uprzedzeń. Drugi projekt fundamentalistycznej ustawy dotyczy całkowitego zakazu aborcji, bez żadnych wyjątków. Lekarz, który dopuści się aborcji ma być karany jak za zwykłe zabójstwo karą 25 lat więzienia lub dożywociem, zaś dla kobiety przewidziano 10 lat więzienia. Dzieje się to w dniach, kiedy drakońskie prawo antyaborcyjne, zabraniające usunięcia uszkodzonego płodu, spowodowało śmierć 30-letniej kobiety w szpitalu w Pszczynie. Fundamentalistyczna zapiekłość każe traktować kobietę jak inkubator, bez prawa decydowania o własnym ciele. Sejm, który przyjmuje pod obrady takie projekty ustaw i poważnie wysłuchuje popierających je argumentów, będących obrazą elementarnej inteligencji, traci prawo do jakiegokolwiek szacunku.

Każda autorytarna władza kieruje się uprzedzeniami dominatywnymi. Dzięki nim bowiem jej przedstawiciele mają rozkoszne poczucie konsumowania władzy, które polega na poniżaniu i dyskryminowaniu słabszych, czyli w ich mniemaniu gorszych.

Uprzedzenia awersyjne

Nigdy wcześniej, jak za rządów Zjednoczonej Prawicy, nie było takiego zadęcia pseudopatriotycznego. Dlaczego prezydent uważa za stosowne publicznie deklarować, że „nie będą nam mówić w obcych językach, co mamy robić”? Dlaczego prezes rządzącej partii tak często powtarza, że „Polska wstaje z kolan”? Dlaczego tak wielu przedstawicieli tej władzy oświadcza bez widocznych powodów, że są „dumni będąc Polakami”? W obozie władzy widoczne jest demonstrowanie narodowej dumy i związanych z nią aspiracji.

Polska prawica śni o potędze. Jarosław Kaczyński śni (dosłownie) o wielkiej armii, liczącej 250 tysięcy żołnierzy i 50 tysięcy terytorialsów, kupuje od Amerykanów 300 czołgów „Abrams” i kolejne samoloty. Łatwo zauważyć, że taka armia, na którą Polski nie stać, nie ma żadnego militarnego uzasadnienia w obecnych czasach. Źródłem tych aspiracji jest z trudem ukrywane marzenie o mocarstwowości i regionalnej dominacji, o Wielkiej Polsce wyłaniającej się jak przed laty z bitewnego kurzu, Polsce od morza do morza, Polsce z Wilnem i Lwowem. To są zdziecinniałe marzenia nacjonalistycznej prawicy, czytelników patriotycznych czytanek z okresu międzywojnia, niewyżytych samców śniących o ułańskich szarżach.

Otóż armię rozbudowuje się dlatego, aby podkreślić własną niezależność obronną i nie prosić o pomoc NATO, gdy pojawi się zagrożenie. Z tego samego powodu rząd unika jak ognia włączenia Unii Europejskiej do rozwiązania kryzysu imigracyjnego na granicy z Białorusią. „Sami wygramy tę wojnę” – buńczucznie i komicznie oświadczają przedstawiciele władzy. W ogóle to od nikogo i w niczym nie jesteśmy zależni. Możemy nawet zrezygnować z Europejskiego Funduszu Odbudowy. Przecież prezes NBP zapewnia, że dysponuje nieprzebraną ilością pieniędzy, a do naszego banku ustawiają się kolejki zagranicznych pożyczkobiorców. Odgrywanie mocarstwowej roli koi kompleks niższości.

Te sny o potędze niszczą polską gospodarkę kosmicznymi wydatkami na wojsko i równie bezużyteczne pomniki w rodzaju przekopu Mierzei Wiślanej i Centralnego Portu Komunikacyjnego, które funduje sobie władza. Są one także źródłem frustracji z powodu nie dość znaczącej roli Polski w światowej polityce. Ten kompleks niższości każe rozpychać się łokciami i domagać się szczególnych względów. Całemu światu próbowano grozić odpowiedzialnością karną za posługiwanie się terminem „polskie obozy koncentracyjne”, choć powszechnie było wiadomo, że chodzi o lokalizację tych obozów, a nie ich własność. Odmawiając choćby symbolicznych odszkodowań za przejęty po wojnie majątek pożydowski, doprowadzono do praktycznego zerwania stosunków z Izraelem. Naruszono dobre relacje z najważniejszym sojusznikiem Polski, jakim są Stany Zjednoczone, starając się pozbawić koncern Discovery własności TVN 24, po to, by zdusić wolność mediów w Polsce. Lekceważono skargi Czechów na zatruwanie ich środowiska naturalnego przez kopalnię Turów. Obsesyjnie traktuje się kwestię suwerenności, co doprowadziło do konfliktów z władzami Unii Europejskiej, którą Zjednoczona Prawica od początku swoich rządów traktuje jako zagranicę. Niewykonywanie wyroków TSUE w sprawie łamania praworządności władza przedstawia jako obronę przed atakami na suwerenność Polski. A więc biedna Polska znów jest ofiarą obcych złowrogich sił. Kuriozalne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego usłużnej Julii i aroganckie wystąpienie Morawieckiego w Parlamencie Europejskim, to sygnał, że Polska, owszem, może pozostać w Unii, ale na własnych prawach, bo przecież nikt nam nie będzie w obcych językach…

Takiej formy uczestnictwa w Unii nikt w Europie nie jest w stanie zrozumieć, bo do tego potrzebny jest geniusz Jarosława Kaczyńskiego, który, gdy ktoś się z nim nie zgadza, przewraca stolik i odchodzi. Tak wygląda polityka zagraniczna Zjednoczonej Prawicy która stopniowo izoluje Polskę od silnych państw demokratycznych, z którymi współpraca jest warunkiem zarówno bezpieczeństwa, jak i rozwoju cywilizacyjnego. Powodem tej izolacji jest chorobliwa podejrzliwość, że kraje te, w szczególności Niemcy, chcą nad nami zapanować. Bezpieczniej jest współpracować z Orbanem i Jansą, bo ze strony Węgier i Słowenii nam to nie grozi. A więc najważniejsze są duma i honor czyli to, co wyłącznie pozostaje tym, którzy swoje awersyjne uprzedzenia próbują tuszować patriotyczną tromtadracją. Jakże łatwo stać się pośmiewiskiem świata i nawet tego nie zauważyć.

 

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Szkoła zakładniczką polityki. Polska edukacja w cieniu pandemii, wyborów i walki o władzę :)

W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Polska szkoła – jak by się wydawało – powinna być już przyzwyczajona do radykalnych zmian i przewrotów. Polska szkoła powinna już wiedzieć – z własnego doświadczenia przede wszystkim – że pojęcie stabilizacji jest swoistą abstrakcją na edukacyjnym poletku. Polska szkoła – mówiąc językiem Zygmunta Baumana – pojąć powinna doskonale, czym jest płynna rzeczywistość, gdyż płynności tej doświadcza nieustannie, jeśli nie od roku 1989, to przynajmniej (sic!) od roku 1998. Czy zatem reorganizacja pracy polskiego systemu edukacyjnego, będąca odpowiedzią na kryzys spowodowany pandemią koronawirusa SARS-CoV-2, zdziwiła kogokolwiek?

Szkoła w realiach pandemii

Kiedy 11 marca podjęto decyzję o zamknięciu polskich szkół i uniwersytetów, nie zadecydowano od razu o przejściu pracy polskiego systemu edukacyjnego do świata wirtualnego. Minister edukacji narodowej mówił: „Zachęcamy nauczycieli do prowadzenia nauczania zdalnego”, jednakże nie nałożono jeszcze takiego obowiązku na szkoły i nauczycieli. Zapowiedziano przygotowania odpowiedniej platformy oraz narzędzi instruktażowych w zakresie pracy zdalnej, dzięki którym e-learning będzie w Polsce możliwy. W istocie dnia 25 marca weszły w życie nowe regulacje, które przenosiły pracę polskich uczniów i nauczycieli do sieci: organizacją szkolnego e-learningu obarczono dyrektorów szkół, udostępniono nauczycielom darmową platformę z e-podręcznikami, umożliwiono ocenianie i klasyfikowanie uczniów w formie pracy zdalnej, nauczyciele rozliczani są za pracę dydaktyczną, wychowawczą i opiekuńczą w nowej formie z uczniami oraz na ich rzecz. Co ważne, pozostawiono nauczycielom i szkołom względną autonomię w zakresie form pracy, a także jej organizacji, co notabene w ostatnich latach rzadko miało miejsce. Oczywiście zobowiązano dyrektorów szkół, aby planowanie kształcenia na odległość odbyło się zgodnie z zasadami równomiernego obciążenia ucznia zajęciami w danym dniu, zróżnicowania tych zajęć czy w zgodzie z jego możliwościami psychofizycznymi. Dyrektorzy muszą również uwzględniać przy doborze formy kształcenia aktualne zalecenia medyczne odnośnie do czasu korzystania z nowoczesnych technologii, a także ich dostępności w domu danego ucznia, jak również wiek i etap rozwoju ucznia bądź jego sytuację rodzinną. Wskazówki i słuszne, i chwalebne!

Takim sposobem polska szkoła niemalże z dnia na dzień przeniosła się do XXI wieku: nauczyciele zaczęli uczyć poprzez e-learning, uczniowie zaczęli wykorzystywać media elektroniczne do nauki, również nadzór dyrektora szkoły nad nauczycielami oraz jego kontakty z organem prowadzącym czy organem sprawującym nadzór pedagogiczny przeniosły się – w zdecydowanej części – na poziom wirtualny. Coś, co nie było możliwe przez ostatnie 20 lat, nagle stało się możliwe z dnia na dzień! Gdybyśmy się mieli zastanowić nad samą istotą edukacji zdalnej i uczynienie z niej części procesu edukacyjnego, to bez wątpienia wszyscy ocenilibyśmy to jako nie tylko swoistą konieczność, ale przede wszystkim jako stan pożądany. Od lat eksperci edukacyjni podkreślają, że polska szkoła tkwi głęboko w epoce przedcyfrowej, czego dowodem są nie tylko „nowe”, anachroniczne pod wieloma względami, podstawy programowe, ale sam sposób planowania oraz realizowania procesów edukacyjnych. Nowoczesne technologie powinny być codziennością pracy uczniów i nauczycieli, e-learning powinien być realizowany równolegle z kształceniem tradycyjnym, podstawy programowe powinny odpowiadać wyzwaniom współczesnego świata, przede wszystkim pod względem zawartości merytorycznej, jednak również ich realizacja powinna odbywać się przy pomocy narzędzi dostępnych w XXI wieku. W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Szkoła w realiach cyfrowych

Jednakże zmian takich nie da się przeprowadzić z dnia na dzień i bynajmniej nie da się tego zrobić jednym czy dwoma rozporządzeniami ministra edukacji narodowej, stąd właśnie rzeczywistość wirtualna wielu polskich szkół przypominała w pierwszych dniach działania nowych regulacji swoiste pospolite ruszenie. Wydaje się truizmem, że polska szkoła już dawno powinna być na nadejście XXI wieku przygotowana zarówno kadrowo, jak też infrastrukturalnie. Przede wszystkim jednak do kontaktu z taką cyfrową szkołą XXI wieku przygotowani powinni być sami uczniowie. Kształcenie na odległość wymaga zatem przeszkolenia nauczycieli czy wręcz ich regularnego doszkalania, którego celem byłoby nieustanne aktualizowanie wiedzy w zakresie dydaktyki kształcenia, ze szczególnym uwzględnieniem narzędzi nowoczesnych technologii. I choć – mógłby ktoś powiedzieć – nauczyciele są przecież zobowiązani przepisami prawa oświatowego do znajomości technologii informacyjnych i komunikacyjnych, a także do ustawicznego rozwoju i samokształcenia, to jednak nie trzeba być Krzysztofem Kolumbem, aby wywnioskować, że wymagania te stanowią jedynie katalog dobrych życzeń ustawodawcy. Co prawda, oblężenie przez część nauczycieli różnego rodzaju platform edukacyjnych w ostatnich tygodniach, ich gigantyczne zainteresowanie szkoleniami i kursami w zakresie wykorzystania w edukacji narzędzi e-learningowych czy też gigantyczny wysyp treści na internetowych forach nauczycielskich mogłyby całość obrazu zaburzać, jednakże jest to jedynie wycinek tego, co nazywamy polską szkołą i nie należy przez pryzmat tych zjawisk wnioskować o całości systemu. 

Realia systemu są od dziesięcioleci właściwie niezmienne. Dyrektorom szkół brak realnych narzędzi mobilizowania i motywowania nauczycieli do poszerzania swoich kwalifikacji zawodowych oraz kompetencji dydaktycznych, przede wszystkim brak im narzędzi finansowej motywacji, czyli tych, którymi posługują się menedżerowie zarządzający każdym – nawet małym – przedsiębiorstwem. To, co nazywa się w polskiej szkole „dodatkiem motywacyjnym”, zostałoby przez przeciętnego pracownika sektora prywatnego uznane za zwykły żart, a porównanie wysokości takiego dodatku do stypendium socjalnego studenta polskiej uczelni sprawiłoby, że śmialiby się również studenci. Ponadto system awansu zawodowego nauczycieli zorganizowany jest w taki sposób, że po osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego nauczyciel już właściwie „nic nie musi”, a jego zwolnienie byłoby możliwe albo w trybie redukcji etatu, albo w procedurze dyscyplinarnej. Twórcy takiego systemu uznali niegdyś, że trzydziestokilkulatek, po przebrnięciu przez wszystkie kolejne etapy ścieżki awansu, nie będzie już potrzebował zewnętrznego mobilizatora w postaci oczekiwań systemowych. Takim sposobem system przekazuje nauczycielowi w jego najlepszych – wydawało by się – latach życia zawodowego, że właściwie osiągnął już w tym zawodzie niemalże wszystko. Jak zatem oczekiwać od nauczycieli – innych niż pasjonaci swojego zawodu, których pewnie trochę jest – aby rozwinęli swoje kwalifikacje zawodowe oraz wdrożyli w swojej pracy narzędzia pracy na odległość? Ponadto nie można zapominać, że system organizacji pracy szkoły nie pozwala na realizację części zadań edukacyjnych w formie e-learningu, czyli poza salą lekcyjną – nawet realizacja innowacji pedagogicznej zakłada pracę w trybie klasowo-lekcyjnym, choćby laboratoryjnym, ale jednak nie w formie zdalnej. 

Przede wszystkim jednak wprowadzenie polskiej szkoły w XXI wiek to kwestia gigantycznych nakładów finansowych, zarówno w infrastrukturę techniczną i oprogramowanie, jak również – ponownie – w przygotowanie do korzystania z niej przez kadrę nauczycielską oraz uczniów. Nie wprowadzą polskiej szkoły w erę cyfrową chronicznie niedofinansowane samorządy terytorialne, które regularnie dopłacają ze swoich dochodów własnych do prowadzenia działalności edukacyjnej. Nie od dziś wiadomo, że oświatowa część subwencji ogólnej nie pozwala na pokrycie wszystkich kosztów prowadzenia działalności edukacyjnej, a tym bardziej nie daje możliwości na wprowadzenie szkoły polskiej w XXI wiek. Co zaradniejsze samorządy pozyskiwały środki zewnętrzne na doposażenie szkół oraz wprowadzenie w nich procesu cyfryzacji, jednakże rzeczywistość wielkomiejska czy też realia bogatych samorządów daleko odbiegają od finansowych możliwości samorządów biedniejszych. Z problemem tym nie poradzą sobie szczególnie samorządy powiatowe, których dochody własne są znacznie niższe od dochodów gmin, zaś subwencja ogólna stanowi zasadnicze źródło finansowania ich zadań. Brak skoordynowanej i wieloletniej polityki państwa w zakresie procesu cyfryzacji polskiej szkoły to grzech główny tych, którzy zarządzają polską edukacją. Takie wieloletnie ramy strategiczne wydają się niezwykle konieczne! Bez organizacyjnego i finansowego bodźca, który jednocześnie będzie bodźcem realistycznym, dystans między szkołami prowadzonymi przez bogatsze samorządy a szkołami prowadzonymi przez samorządy biedniejsze będzie narastał jeszcze bardziej. Już dziś widać – szczególnie w dużych miastach – dystans między szkołami niepublicznymi i publicznymi, czego najbardziej zatrważający dowód można dostrzec w pobieżnej wręcz analizie wyników egzaminów po VIII klasie, zaś analiza wyników szkół warszawskich powinna obudzić z letargu największych nawet ignorantów. 

Szkoła w realiach demokracji

Jednakże nie wystarczy przygotować szkół czy nauczycieli do funkcjonowania w erze cyfrowej. Do tego procesu muszą być przygotowani przede wszystkim uczniowie. I chociaż – co notabene jest pewnie prawdą – dzisiejsi uczniowie z nowoczesnymi technologiami radzą sobie zdecydowanie lepiej od większości swoich pedagogów, to jednak nadal istnieją grupy wykluczonych cyfrowo. Nadal są domy, w których nie ma komputera lub cała rodzina korzysta tylko z jednego urządzenia. Nadal są rodziny, którym brakuje stałego i stabilnego połączenia z internetem, a jeszcze więcej jest takich, w których jakość połączenia pozostawia wiele do życzenia. I bynajmniej nie jest to wyłącznie problem ludności wiejskiej! Nadal są domy, w których sama świadomość ważności i roli technologii informacyjnych jest niewielka, w których uzależnienia, sytuacja materialna czy też inne formy dysfunkcji społecznych, sprawiają, że niekoniecznie to dom będzie miejscem, w którym młody człowiek będzie w stanie korzystać – i przede wszystkim korzystać skutecznie – z narzędzi zdalnej edukacji. Wszystkie te zjawiska sprawiają, że coraz większym problemem polskiego społeczeństwa – również coraz większym problemem polskiej demokracji – będzie wykluczenie cyfrowe. I znowu tutaj trzeba wyraźnie domagać się polityki i aktywności państwa. Dotyczyć one muszą nie tylko – choć pewnie również – wyposażenia polskich uczniów w odpowiedni sprzęt, który pozwoli im korzystać z możliwości zdalnej edukacji, ale również wspierania polskich samorządów w kierunku wyposażenia choćby najbardziej niekorzystnie położonych wsi w łącza światłowodowe. Nie należy spoglądać na tego typu wydatki jak na koszty, ale przede wszystkim jak na inwestycję. 

Stan naszej demokracji jest wypadkową stanu naszej edukacji. Ten truizm powtarzany jest przez pedagogów, dydaktyków i metodyków od końca XIX wieku, jednakże w Polsce po 1989 r. nie stał się on sloganem żadnej partii politycznej: czy to na lewicy, czy to na prawicy. Bynajmniej nie chcę tutaj powiedzieć, że nigdy żadna partia polityczna nie zapowiadała zmian w edukacji i ze sprawy tej nie uczyniła elementu swojego programu politycznego: nic bardziej mylnego! Jednakże większość zmian, jakich w przeciągu ostatnich ponad dwudziestu lat w Polsce dokonywano, także tych daleko idących, miało charakter nagły i – w założeniu przynajmniej – „bezkosztowy” (tak, tak, trudno byłoby w to uwierzyć przedsiębiorcom czy wytłumaczyć specjalistom od edukacji z krajów skandynawskich). Polska stała się mistrzem świata w głębokim przebudowywaniu organizacji oświaty i do tego w robieniu tego bez odpowiednio dużych nakładów. Uwierzono, że edukację polską da się głęboko zmienić z dnia na dzień. Ta niczym nieuzasadniona wiara polskich edukacyjnych planistów-decydentów, sprzężona z niekonsekwencją, marnym przygotowaniem organizacyjnym, wybiórczym wykorzystaniem ekspertyz i wyników badań, szła w parze z przekonaniem, że na reformy nie potrzebujemy środków, że reformowane obszary nie wymagają dofinansowania, a modernizacja zrobi się sama. 

Wdrażanie reformy struktury ustroju edukacyjnego przez rząd Jerzego Buzka przez wiele lat było wskazywane jako symbol reformy pełnej błędów, źle przygotowanej i niedofinansowanej, jednakże to zmiany w edukacji wprowadzane przez poprzednią minister przejdą do historii jako wybitna symbioza nieprofesjonalizmu i braku środków. Edukacja nie była jak dotychczas w Polsce obszarem, na który którakolwiek z partii politycznych chciałaby przeznaczać odpowiednie środki. Zmiany edukacyjne nie przynoszą natychmiastowych efektów, a przede wszystkim nie przekładają się na wyborcze głosy, jednakże to właśnie mądry kształt systemu edukacji stanowi fundament dojrzałej demokracji. Zawsze bardziej spektakularne politycznie i marketingowo jest otwarcie kilometra autostrady, ścieżki rowerowej prowadzącej wprost w pole czy kilku nowych miejsc parkingowych wygospodarowanych znowu kosztem przestrzeni zielonej. Bardziej spektakularne politycznie i marketingowo będzie przecież uruchomienie kolejnego transferu socjalnego czy sfinansowanie budowy boiska sportowego. Żaden z polityków nie zrobi kariery – a już na pewno nie będzie to kariera szybka i spektakularna – poprzez wymuszanie na rządzących podnoszenia subwencji oświatowej, zmniejszenia liczebności oddziałów klasowych czy modernizacji bazy dydaktycznej szkół.

Szkoła w kampaniach propagandowych

Tymczasem w kampaniach propagandowych polska edukacja – wbrew wszelkim pozorom – pojawiała się stosunkowo często, a na pewno częściej niż podczas posiedzeń sejmu czy obrad rady ministrów. Kulminacją propagandy, której przedmiotem stała się polska edukacja, był oczywiście ubiegłoroczny strajk pracowników oświaty. Ten trwający prawie miesiąc protest nie przyniósł środowisku nauczycielskiemu żadnych zmian oraz nie sprowokował elit politycznych czy przynajmniej rządzących i decydentów do poważniejszej debaty na temat problemów polskiej szkoły. Nawet poparcie, którym epatowali działacze partii opozycyjnych, jakoś wyparowało i nie przekuło się w konkretne postulaty, projekty ustaw czy sensowne interpelacje. Strajk przyniósł natomiast nowy ściek antynauczycielskiej propagandy, która płynęła z oficjalnych kanałów rządowych i telewizji publicznej. Wyłaniający się z niego wizerunek nauczyciela w większym stopniu przypominał ten, jaki przypisywała inteligencji propaganda komunistyczna. Propaganda ta – również stanowiąca swoiste ekstremum ostatnich lat – była jednakże kontynuacją szeregu wypowiedzi wcześniejszych ministrów edukacji narodowej, którzy albo usiłowali przekształcić zawód nauczyciela w aparat przymusu i represji, albo przeobrazić szkołę w przechowalnię dla dzieci czynną chociażby w Święta Bożego Narodzenia. Celowo nie przywołuję nazwisk polskich ministrów edukacji narodowej, bo niestety – smutna to prawda – większość z nich wykazała się niestety brakiem zdolności i umiejętności myślenia w sposób perspektywiczny, długofalowy i profesjonalny o polskiej edukacji, o większości niestety lepiej zapomnieć, choć – zdaję sobie sprawę – pewnych rzeczy nie da się „odzobaczyć”. 

Propagandowe wykorzystywanie edukacji przez polskich polityków w okresie III Rzeczypospolitej było możliwe, gdyż nigdy ministrem edukacji narodowej nie był prawdziwy polityczny lider czy przynajmniej polityk posiadający mocną pozycję polityczną w swojej partii czy koalicji rządzącej. Ministrami edukacji narodowej zwykle byli ludzie siłą wyciągnięci z uniwersytetów lub politycy drugiego bądź trzeciego szeregu, dla których sam fakt uzyskania takiej nominacji był już wystarczającą nobilitacją. Zwykle nie byli to ludzie zdolni do samodzielnego decydowania bądź nie mieli większych szans na przekonanie premiera czy ministra finansów do konieczności widocznego zwiększenia finansowania zadań oświatowych. Tymczasem edukacja – w szczególności zaś nauczyciele – łatwiej przedostaje się do politycznej propagandy ze względu na pewne funkcjonujące w świadomości zbiorowej mity dotyczące pracy nauczycieli: od słynnych 18 godzin, poprzez ferie i wakacje, a na tzw. darmowych wycieczkach skończywszy. 

Sami ministrowie edukacji narodowej niejednokrotnie posługiwali się tymi mitami i utrwalali negatywny obraz nauczycieli, wykazując się tym samym kompletną nieznajomością materii, którą sami zarządzali. Nie dostrzega się jednakże tego, że beneficjentami wdrażanego modelu edukacyjnego – włącznie z całością praktyki działania systemu – są jednak uczniowie i to oni ponoszą konsekwencje nie tylko niedopracowanych reform, niedofinansowanych szkół, ale także pracy wykonywanej przez źle opłacanych nauczycieli, których autorytet i wartość wykonywanych zadań podważa propaganda tego czy innego rządu. Jak łatwo uruchomić antynauczycielski hejt, można było dostrzec w ostatnich dniach, kiedy to tysiące internautów – rok temu gorliwie solidaryzujących się z nauczycielami – wylało pomyje na nauczycielki, które zgodziły się poprowadzić lekcje telewizyjne w TVP. Pomimo oczywistych błędów, oburzającego wręcz nieprzygotowania merytorycznego, treściowego i metodycznego przez TVP wdrożonego przez nią cyklu, braku jakiegokolwiek profesjonalnego nadzoru eksperckiego – to chyba dla każdego nauczyciela i osoby znającej się na dydaktyce oczywistości – okazało się dobitnie, jak łatwo wyzwolić antynauczycielskiego demona.  

Szkoła w grze wyborczej

Kwintesencją myślenia polskich elit politycznych o edukacji jest wszystko to, co się dzieje w związku z działaniami mającymi na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusa SARS-CoV-2 oraz walkę z chorobą COVID-19. Decyzje dotyczące wdrożenia nauczania na odległość – jakkolwiek uzasadnione i chyba dość racjonalne – nie zostały obudowane namacalną pomocą skierowaną w te miejsca, gdzie pomoc taka byłaby potrzebna: do dzieci i młodzieży wykluczonych cyfrowo oraz do nauczycieli wymagających rzeczywistego wsparcia. Odpowiedzialność za całość procesu została zrzucona na dyrektorów szkół, których mądrość i doświadczenie zapewne sprawi, że działania te zostaną wdrożone i może w większości przypadków okażą się skuteczne. Tym jednak, co powinno martwić nas najbardziej, jest mniejszość, która zostanie przez ten montowany ad hoc system zmarginalizowana. A przecież obok osób wykluczonych cyfrowo, mamy liczne przypadki dzieci i młodzieży wymagających opieki i wsparcia pedagogiczno-psychologicznego, młodych ludzi, którzy znaleźli się nagle w sytuacji izolacji i niekoniecznie zawsze uzyskają odpowiednie wsparcie od nauczycieli czy też swojego środowiska domowego. To są zagrożenia bieżące, z którymi zmierzą się jednak bezpośrednio nauczyciele, psychologowie i pedagodzy szkolni, a także dyrektorzy szkół. Z tymi problemami nie zmierzy się ani minister, ani kuratorzy oświaty, ani tym samym organy prowadzące szkoły. Jeśli osoby podejmujące decyzje dotyczące polskiej edukacji w trakcie tego nadzwyczajnego okresu wyciągną wnioski dotyczące przyszłości, wówczas paradoksalnie polska szkoła może coś zyskać. Szczerze jednak mówiąc, mam co do tego mieszane uczucia.

Bardziej martwi mnie jednak to, że polska szkoła – kolejny już raz – stała się zakładnikiem gry wyborczej. Kiedy piszę te słowa nie ma jeszcze żadnej decyzji co do przełożenia lub odwołania egzaminów po VIII klasie szkoły podstawowej, nie ma zmian w procesie rekrutacji do szkół średnich, nie ma decyzji dotyczącej przełożenia egzaminów maturalnych ani przesunięcia ewentualnych procedur rekrutacyjnych na studia wyższe. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że za miesiąc prawie 250 tys. polskich maturzystów przyjdzie do swoich szkół, aby zdać egzamin, którego wyniki zadecydują o realizacji ich życiowych planów i marzeń. Jeśli przez cały kwiecień trwać będzie okres edukacji zdalnej, to należy się spodziewać, że ci młodzi maturzyści z radością – zmieszanym zapewne z ogromnym strachem i poczuciem zagrożenia – spotkają się ze swoimi rówieśnikami 4 maja na egzaminie z języka polskiego, wymienią się wszelkimi możliwymi patogenami przekazywanymi drogą kropelkową, zaniosą je do swoich domów, po czym pozwolą, aby rozprzestrzeniały się dalej przez kolejne dni egzaminów maturalnych, aż do 10 maja, czyli do zaplanowanych na ten dzień wyborów Prezydenta RP. Nie pierwszy raz polska szkoła staje się zakładnikiem gry wyborczej. Jednakże w tym przypadku nie chodzi już bynajmniej o taki bądź inny kształt struktury szkolnictwa czy też o realizację idée fixe tego czy innego ministra. W tym przypadku chodzi o dobrostan psychiczny młodych ludzi, a także zdrowie i życie ich oraz ich rodzin. 

Zmieniając sposób myślenia – z Krystyną Szumilas rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Czy macie już pomysł na reformę reformy?

Krystyna Szumilas: Myślę, że słowa reforma nie chcą już słyszeć ani rodzice, ani nauczyciele, ani samorządowcy. Demolka, jakiej dokonano w systemie edukacji, wymaga oczywiście uporządkowania, uspokojenia i naprawy, ale na pewno nie kolejnego przewrotu ani kolejnej reformy. Tego już system by nie wytrzymał. Dlatego proponujemy przede wszystkim unormowanie sytuacji w szkołach. Nie będzie zmian struktury, zostaną 8-klasowe szkoły podstawowe, 4-letnie licea, 5-letnie technika i szkoły branżowe. Wiem, że nie jest to najlepsza struktura, ale dziś rodzice i nauczyciele oczekują zmian, które pozwolą na poprawę jakości kształcenia i to chcemy im zagwarantować.

Zatem struktura zostaje?

Zostaje.

A czy nie jest tak, że przemyślenia, obcięcia i dostosowania do współczesności wymaga aktualna podstawa programowa? Jestem również nauczycielem, uczę w liceum ogólnokształcącym i przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz przeczytałem podstawę programową dla przedmiotu wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym, to byłem załamany. Jest przede wszystkim strasznie przeładowana! Jestem też po rozmowach z nauczycielami innych przedmiotów. Ponadto wydaje mi się, że świadczą też o tym  reakcje rodziców dzieci ostatnich klas podstawówki, które są niewyobrażalnie przeciążone. Dlatego myślę, że naprawa podstawy programowej będzie po prostu koniecznością.

Jako negatywną ciekawostkę mogę powiedzieć, że znalazłam plan lekcji dla uczniów szkoły branżowej, którzy zaczynają lekcje o godzinie 8 rano, a kończą o 19:55. Mają 13 godzin zajęć! Takich przykładów możemy znaleźć więcej. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, PiS wrócił do myślenia o podstawie programowej rozumianej jako spis tematów lekcji, które nauczyciel ma zrealizować. Tematów dokładnie opisanych i ułożonych według kolejności, nie zawsze zbieżnej z innymi przedmiotami. Brak w tym przestrzeni do tego, co jest wartością współczesnej szkoły: do kreatywnego myślenia, wyciągania wniosków, poszukiwania, przeprowadzania doświadczeń. W szkole PiS nauczyciel powinien uczyć według schematu narzuconego przez władze oświatowe, dokładnie przekazując materiał zawarty w podręcznikach, bo tylko władza oświatowa wie, co jest najważniejsze. A uczeń ma dokładnie powtarzać słowa nauczyciela. Z drugiej strony, PiS nie mógł się zdecydować, jakie treści kształcenia są ważne, a które mniej istotne i dlatego zdecydowano, aby nauczyć wszystkich wszystkiego. Dlatego też mamy przeładowane programy i przepracowanych uczniów, którzy spędzają w szkole więcej czasu niż ich rodzice. W XXI wieku wprowadzono do szkół model nauczania żywcem wzięty z wieku XIX. Nauczyciel nie ma wyboru, a to powoduje, że nie nauczy ucznia dokonywania wyborów i ponoszenia odpowiedzialności za swoje decyzje. Zabierając wolność wyboru nauczycielowi, zabieramy ją też uczniowi. Dlatego rzeczywiście pierwszym, co wymaga naprawy, jest podstawa programowa. Pytanie brzmi: czy mają pisać ją politycy, czy ludzie wolni, ludzie nauki, ludzie edukacji, ludzie, którzy są zainteresowani tym, by uczeń posiadł umiejętności na miarę XXI wieku, a nie był kopią politycznej myśli naczelnika, prezesa czy jakiegoś innego polityka.

Co zatem proponujecie?

Proponujemy powołanie komisji edukacji narodowej złożonej z naukowców, ekspertów, ludzi, którzy znają się na edukacji, wiedzą, co w edukacji jest najważniejsze, rozumieją pojęcie dobra ucznia i przyszłości kraju, a jednocześnie są niezależni od polityki. Taka komisja byłaby odpowiedzialna za podstawę programową, za system egzaminów zewnętrznych, za pokazywanie kierunków rozwoju edukacji. Nie tych skrojonych na polityczne potrzeby, ale kierunków, które budują wiedzę nas, Polaków, jako społeczeństwa, która w przyszłości będzie potrzebna i da Polsce przewagę w tworzeniu nowoczesnego społeczeństwa rozwiniętego gospodarczo, takiego, w którym ludzie cieszą się wolnością.

Czy macie już państwo pomysł, jak byłaby skonstruowana taka komisja? Kto zostałby powołany? Bo pewnie pojawią się obawy, że będzie się zastępować PiS-edukację nową PO-edukacją.

Jak powiedziałam, nie politycy, tylko eksperci i naukowcy. Już samo tworzenie komisji edukacji narodowej byłoby wstępem do odcięcia jej od bieżącej polityki. Komisja nie podlegałaby ministrowi edukacji i na pewno znaleźliby się w niej nauczyciele, przedstawiciele uczelni wyższych czy organizacji zajmujących się profesjonalnie sprawami edukacyjnymi, innymi słowy praktycy.

Okazuje się bowiem, że z wolnością w szkole jest rzeczywiście spory problem. Daleki jestem od stwierdzenia, że dożyliśmy oświatowego zniewolenie, ale faktycznie wolność jest systematycznie eliminowana z polskiej szkoły. Po pierwsze, sztywne podstawy programowe sprawiają, że nawet nauczyciel kreatywny, który chciałby zrobić coś więcej, inaczej, chciałby być innowacyjny, najzwyczajniej nie ma na to czasu. Pędzi, by zrealizować podstawy programowe, bo przecież egzaminy zewnętrzne, bo przecież oczekiwania rodziców, bo dążenie do tego, by młodzi zrekrutowali się skutecznie na wybrane kierunki studiów. A druga sprawa to chociażby nauczanie indywidualne. Przerażające jest to, że dzieci, które mają problemy z funkcjonowaniem w grupie bądź ciężko chorują zostały pozbawione możliwości bycia w grupie rówieśniczej, bo przepisy dotyczące nauczania indywidualnego nakazują, aby wszystkie zajęcia odbywały się w domu, w zamknięciu.

Nie zawężałabym ograniczenia wolności nauczyciela wyłącznie do tych wynikających z podstawy programowej. Jest coś o wiele groźniejszego. To narzucanie przez kuratorów oświaty szkole jedynie słusznego sposobu postępowania oraz interpretacji prawa albo zaostrzenie przepisów dotyczących komisji dyscyplinarnych. Proszę sobie wyobrazić, że dyrektor szkoły będzie miał obowiązek informowania komisji dyscyplinarnych o wszelkich nieprawidłowościach, przekroczeniach „praw” nawet w drobnych, ludzkich sprawach. To również kwestia tego, na ile nauczyciel może wyrażać swoje opinie czy poglądy poza szkołą. Przypomnę tylko Czarny Protest i komisję dyscyplinarną dla nauczycielek z Zabrza, które przyłączyły się do niego robiąc sobie zdjęcie w czasie przerwy w lekcjach, ale na terenie szkoły, za co zostały wezwane na komisję dyscyplinarną. Ta ostatecznie je uniewinniła, ale sprawa trwała wiele miesięcy. To był sygnał do nauczycieli: „Uważajcie, bo jak będziemy mieli jakikolwiek pretekst, by was postawić przed taką komisją, to was postawimy”. A takie sprawy toczą się miesiącami, znamy różne tego typu przypadki… To przypomina mi czasy, gdy uczyłam w szkole w czasach PRL. Wtedy też funkcjonował specjalny organ nadzorczy – inspektor oświaty, który sprawdzał, czy uczymy zgodnie z linią partii. Nie zwracał uwagi na proces nauczania, ale na nasze poglądy dotyczące edukacji, państwa, świata. Nie chcę powrotu do tamtych czasów, bo to uderza w podstawy demokratycznego państwa i jest niezwykle niebezpieczne.

Druga kwestia to problem równego traktowania uczniów. Niestety dzisiaj szkoła staje się miejscem dyskryminacji pewnych grup. Państwo zapomina o uczniach niepełnosprawnych. Nie dość, że są pokrzywdzeni przez los, mają różne ograniczenia związane z niepełnosprawnością, nie dość, że trudniej im się żyje i trudniejsza jest dla nich nauka, to zostają pozbawieni tego, co jest kwintesencją edukacji. Kontaktu z drugim człowiekiem, uczniem, rówieśnikiem. Oczywiście, ktoś będzie mówił, że mogą przyjść na przerwie i spotkać się z rówieśnikami, ale nie o to chodzi w edukacji. Idzie w niej o to, by uczyć uczniów wspólnego działania, by pokazać, że jesteśmy różni, ale każdy jest wartościową jednostką, która ma prawo w pełni korzystać z systemu edukacji, w nim się realizować, uczyć i współpracować z rówieśnikami. Jak mamy uczniów uczyć tolerancji, jeśli już na starcie uniemożliwiamy kontakt między różnymi grupami uczniów? To jest ogromne niebezpieczeństwo. Nie można nad tym przejść do porządku dziennego, powiedzieć: „Nic się nie dzieje”, bo to uderza w nasze podstawowe wartości. Przedstawiciele partii rządzącej dużo mówią o wartościach, niestety zapominają o tym, że podstawową wartością jest szacunek do drugiego człowieka i umożliwienie mu – bez względu na jego ograniczenia, poglądy, sytuację życiową – pełnego uczestnictwa w życiu społecznym, w tym dostępu do edukacji.

Prawica i środowiska konserwatywne często mówią, że na wartości takie, jak tolerancja i akceptacja nie ma miejsca w szkole, bo powinna ich uczyć rodzina.

Dziecko nie ma umysłu podzielonego na szufladki: tu szkoła, a tu rodzina. Uczy się postaw i zachowań i w szkole, i w domu. Oczywiście, rodzina jest najważniejsza, w niej dziecko przede wszystkim powinno się uczyć zachowań społecznych: tolerancji, akceptacji, podejścia do drugiego człowieka, ale jeżeli nie jest to wzmacniane przez inne środowiska, w których dziecko przebywa, albo wręcz mówi się, że uczymy tej tolerancji tylko „tu” a „tu” nie wolno, to przestaje ono rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Takie dzielenie nie jest moim zdaniem ani efektywne, ani zgodne z naukowymi podstawami rozwoju dziecka. A już tym bardziej nie jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem.

Czy szkoła powinna być wspomagana przez organizacje trzeciego sektora? Mam na myśli organizacje pozarządowe, które działają na rzecz socjalizowania młodego człowieka i jednocześnie wspierają wychowanie do funkcjonowania w społeczeństwie.

Nie wyobrażam sobie, aby było inaczej…

Wie Pani, co mam na myśli… Prawica dużo mówiła w ostatnich miesiącach o rzekomej seksualizacji dzieci, której miałyby dokonywać niektóre wpuszczane do szkół organizacje pozarządowe. Także niektórzy hierarchowie Kościoła katolickiego o tym wspominali.

Prawica dobrze wie, że nie jest możliwe, aby w szkole działały organizacje społeczne bez zgody rodziców. Moim zdaniem, podnosząc ten temat, chce osiągnąć więcej. Podnosząc kwestię seksualizacji dzieci, chce przestraszyć rodziców i zamknąć szkoły przed wszelkimi organizacjami społecznymi, również tymi, które wspomagają szkołę w procesie nauczania, bo chce mieć wyłączność nad kształtowaniem umysłów uczniów i to bez zgody i ingerencji rodziców. Chciałaby, aby szkoła była miejscem odizolowanym od środowiska. Jeżeli będziemy traktować szkołę jako wyizolowany świat, do którego nie ma dostępu nikt poza nauczycielami – poprzez podstawę programową – i rządem, to nie nauczymy dziecka radzenia sobie w życiu. To fundamentalna sprawa. Szkoła nie może być wyspą odgrodzoną od życia. Oczywiście, współpraca szkoły ze środowiskiem, z organizacjami pozarządowymi, musi się odbywać w porozumieniu rodzicami. Nikt tego nie neguje. Tyle tylko, że rodzice muszą mieć autentyczną wiedzę, a nie być manipulowani przez hasła narzucane przez polityków, wygodne dla jednej tylko opcji.

Mówimy tutaj o uczniach, szkole, podstawach programowych, a tymczasem nie minęło jeszcze nawet pół roku od zakończenia strajku pracowników oświaty. Takiego strajku w Polsce jeszcze nie było. Jakie opozycja wyciąga z niego wnioski? Jakie wnioski wyciąga Pani jako była minister edukacji i specjalista w tym zakresie?

Nie ulega wątpliwości, że nauczyciel w Polsce dzisiaj jest słabo wynagradzany. Przez te 4 lata rządów PiS, przez zaniedbanie podwyżek płac nauczycieli w pierwszych latach – bo przecież w 2016 roku nauczyciele nie dostali podwyżki, a w 2017 to było 1,35% – zawód nauczyciela się zdewaluował. Płace w innych sektorach poszły w górę, a nauczyciel został w tyle. To jest na pewno coś, co trzeba naprawić.

Ale może wreszcie nadszedł czas, żeby zreformować i uwspółcześnić sam system zatrudniania i wynagradzania nauczycieli?

Jest coś ważniejszego. Rządzący uderzyli w godność nauczyciela, zrobili wiele, aby ustawić nauczycieli w pozycji gorszego sortu. Po co? Ano po to, aby nauczyciele nie odważyli się protestować przeciwko temu, jak rząd chce kształtować umysły młodych Polaków. Aby ich sobie podporządkować, zabrać im wolność myślenia o edukacji, o sposobie uczenia, o wartościach, które powinny być przekazywane uczniom. A zniewolony nauczyciel to w efekcie również zniewolony uczeń, podporządkowany władzy, posłuszny, nie buntujący się. Dlatego najważniejsze jest teraz odbudowanie zaufania do zawodu nauczyciela, szacunku do nich, pokazania, jak ważny zawód wykonują. Nie zrobi się tego bez przywrócenia im autonomii. Nauczyciel musi być w szkole odpowiedzialny za proces nauczania i musi wiedzieć, że ma prawo stosować takie metody pracy z uczniem, jakie jego zdaniem przyniosą najlepszy efekt. Co do systemu zatrudniania nauczycieli, to został on zrujnowany przed deformę edukacji. Mamy dzisiaj całą armię wędrujących nauczycieli, zmuszonych do uczenia w kilku szkołach, bo w jednej nie są stanie uzbierać godzin na etat. Biegają między szkołami, nie mają czasu na pracę wychowawczą, zarabiają marnie. A za wszystko zapłacą uczniowie.

Nauczyciel biegający między kilkoma szkołami jest w stanie realizować wyłącznie cel dydaktyczny, na zadania wychowawcze w ogóle nie ma czasu.

Nie ma kontaktu z uczniami, ogranicza się tylko do czasu od dzwonka do dzwonka. Lekcja się kończy, a on musi biec do następnej szkoły, bo czekają na niego następni uczniowie. Albo musi uczyć innych przedmiotów, w których nie jest specjalistą, w związku z czym kończy dodatkowe studia podyplomowe, by móc jakoś realizować program, by zdobyć godziny, by móc uczyć w jednej szkole. Jedno i drugie jest niekorzystne dla ucznia. Dlatego mówimy, że w tej sytuacji na pewno nie zwiększymy tygodniowego czasu pracy nauczycieli, tzw. pensum, bo to jeszcze bardziej nawarstwiłoby problemy z wędrującymi nauczycielami, którzy znów musieliby szukać dla siebie kolejnych godzin. Jesteśmy przekonani, że poprawa sytuacji nauczycieli, przekładająca się na afekty kształcenia, wymaga innych rozwiązań. Mówimy na przykład o zwiększeniu opiekuńczej funkcji szkoły, tak aby uczeń mógł przebywać w szkole podczas pracy rodziców. To powoduje, że w szkole będzie więcej godzin i nauczyciele, którzy będą chcieli, będą mogli więcej zarobić, bo będą dla nich te dodatkowo płatne godziny.

A jeśli chodzi o system wynagradzania nauczycieli? Macie jakiś pomysł?

System wynagradzania nauczycieli na pewno musi być powiązany z jakością kształcenia.

Aktualny system jest w pewnym sensie demotywujący.

Tylko nie można tego robić bezmyślnie, w taki sposób, jak próbował to zrobić obecny rząd czy Pani minister Zalewska.

Pojawiły się dziesiątki kryteriów

Tak, debatowały nad tym samorządy, dyrektorzy, rady pedagogiczne, wychodziły na ten temat książki…

Trzeba by było w każdej szkole zatrudnić dodatkowego wicedyrektora, by miał się kto tym zajmować…

A może nawet dwóch czy trzech! Tylko po to, by oceniać pracę nauczycieli! A tymczasem efekt jest taki, że sam PiS wyrzucił tę część tzw. reformy do kosza i wycofał się ze zmian. Najpierw je wprowadził, a później zmienił ustawę i wykreślił to z ustawy, ogłaszając sukces, że się wycofał z własnych zmian. Dlatego jeśli mówimy o motywowaniu nauczyciela, to musimy zrobić to mądrze, nie można tego opierać na tysiącach kryteriów i tonach biurokracji, a tym bardziej na odrywaniu wszystkich pracowników szkoły od nauczania. To musi być powiązane z nauczaniem i z efektami nauczania.

To jak motywować? Jaką podstawę powinien mieć taki system? Bo aktualny system dodatków motywacyjnych poważnie szwankuje. Wielu nauczycieli w czasie strajku wrzucało swoje paski z wypłaty, niektórzy opiekunowie olimpijskich uczniów dostawali dodatek motywacyjny w wysokości 70 zł. Trudno to nazwać motywacją.

Po pierwsze, to musi być realna pozycja w budżecie płac. Bo bez konkretnych pieniędzy nie będzie prawdziwej motywacji. Po drugie, system musi być oparty na autentycznych osiągnięciach nauczycieli, nie budzących wątpliwości. Musimy przy tym pamiętać, że osiągnięciem nauczyciela jest nie tylko wychowanie olimpijczyka, ale też pomoc trudnym uczniom, wyrwanie ich z niemocy edukacyjnej i danie im szansy na lepsze życie. A po trzecie – taki system musi być prosty.

Jakimś pomysłem wydaje się centralizacja płac nauczycieli. Może najlepszym rozwiązaniem byłoby, aby to MEN wypłacał pensje nauczycielom, a szkoły i samorządy zarządzały całą masą majątkową i infrastrukturą?

Czyli to minister będzie się zajmował dodatkiem motywacyjnym dla Pani Kowalskiej czy Pani Nowak? Nie wyobrażam sobie tego. Po pierwsze, nie chciałabym takiego rozwiązania i do końca broniłabym nauczycieli przed tym, aby minister Zalewska czy minister Piątkowski decydowali o ich dodatkach motywacyjnych albo wysokości zarobków konkretnych nauczycieli. Wiemy, jak by się to skończyło.

W trakcie strajku pojawiały się takie pomysły.

Ale ja pokazuję, czym to się może skończyć. Jestem przeciwna centralizacji wynagrodzeń z tego powodu, że wtedy na pewno nie będzie motywacji, będzie za to próba politycznego sterowania płacami. Podam przykład NBP, gdzie dyrektorki bliskie Prezesowi zarabiają dużo więcej niż dyrektorzy merytoryczni. Wskazuję tylko na niebezpieczeństwa tego systemu

A jak zapatruje się Pani na system kształcenia nauczycieli? W dzisiejszych realiach nauczycielem może zostać każdy. Wystarczy wybrać kierunek, w ramach którego przewidziano przygotowanie do uzyskania uprawnień pedagogicznych, można też zrobić kurs z przygotowania pedagogicznego na jednej z setek niepublicznych szkół wyższych, natomiast selekcja wśród kandydatów na nauczycieli jest w zasadzie żadna. Dla mnie dobrym przykładem do naśladowania jest Dania, kraj co prawda mniejszy od Polski, ale funkcjonuje tam tylko jedna uczelnia, która ma prawo do kształcenia nauczycieli. Kształcenie takie ma tam charakter elitarny. Co rok dokonuje się wewnętrznej selekcji wśród studentów. Osoby, które nie sprawdziły się w praktyce, po prostu nie kończą tej szkoły.

To system oparty na ocenianiu studenta. Oceniają go uczelnie i one ustalają kryteria tej oceny. Nasze uczelnie też mogą wprowadzać takie mechanizmy i sprawdzać nie tylko wiedzę, ale także zdolności praktyczne osoby studiującej. Pytanie, czy jest wola po stronie uczelni. Problem kształcenia nauczycieli jest dyskutowany od wielu lat. Oczywiście trzeba dążyć do tego, żeby efekt tego kształcenia był jak najlepszy, ale chciałabym zwrócić uwagę na inną rzecz, o której się nie mówi. Na to, jak pomóc nauczycielowi, który już jest w systemie.

Można powiedzieć, ze jest nim doskonalenie zawodowe.

Doskonalenie jest niby wpisane w pracę nauczyciela, ale tak naprawdę nauczycielowi się nie pomaga. Brak tu rozwiązań systemowych, wręcz wracamy do takiego nakazowego doskonalenia nauczycieli. Dziś rządzący uważają, że jedynie kuratorzy oświaty wiedzą, co jest potrzebne nauczycielowi. Dodam, że polityczni kuratorzy oświaty. Ważne jest nie tylko kształcenie nauczycieli, ale też doskonalenie nauczycieli oparte na współpracy i samodoskonaleniu się nauczycieli. Takie rozwiązania funkcjonują w Finlandii.

Właśnie chciałem zapytać, czy jest Pani fanką fińskiego modelu edukacji?

Podoba mi się fiński sposób myślenia o edukacji. Przede wszystkim to, że każdy uczeń, bez względu na swoje umiejętności, możliwości i wiedzę ma prawo do uzyskania pomocy w pokonywaniu trudności i rozwijaniu swoich talentów. Nie poza szkołą, a w szkole. Nie wybrani, a potrzebujący. To nauczyciele mają obowiązek poznać potrzeby ucznia i ułożyć plan pomocy, skorelować treści kształcenia między przedmiotami i z innymi nauczycielami, podejść indywidualnie do każdego ucznia. Tam nikt nie wyobraża sobie korepetycji poza szkołą, a rodzice mają do szkoły zaufanie. Filarem ich systemu są ich doświadczenia, tradycja i kultura. Podobają mi się te rozwiązania, jednak niestety, proste przeniesienie przepisów obowiązujących w Finlandii do Polski może spowodować więcej zamieszania niż pożytku. Pomysły na rozwiązanie tych problemów w Polsce muszą być oparte na naszej tradycji i naszej kulturze, a budując nasz system, musimy o tym pamiętać. Marzę jednak o tym, żeby tak jak w fińskiej szkole, polski nauczyciel miał swobodę doboru treści do danego tematu. Marzę o tym, aby tak jak w fińskiej szkole, polski uczeń miał możliwość korzystania z pomocy i był traktowany równo, bez względu na swoje możliwości czy ograniczenia.

Chyba wszyscy chcielibyśmy takiej szkoły…

Jednak aby zmieniać szkołę, musimy zmieniać sposób myślenia społeczeństwa o szkole. Rozmawialiśmy o edukacji dzieci niepełnosprawnych. Jeśli rząd próbuje powiedzieć: „Ty jesteś niepełnosprawny, masz nie chodzić do szkoły, masz się uczyć w domu” i zyskuje dla takiego rozwiązania aprobatę części społeczeństwa, to jak to pogodzić z filozofią fińskiej szkoły, gdzie nikt nie wyobraża sobie, że uczeń będzie się musiał uczyć się poza szkołą? Wszyscy wiedzą, że rozwiązaniem nie jest wyrzucenie ucznia ze szkoły. Wręcz przeciwnie, to szkoła ma obowiązek mu pomoc i zorganizować dodatkowe lekcje, specjalnego nauczyciela czy też pomoc psychologa czy pedagoga. A państwo i samorząd mają jej w tym pomóc. Ten przykład pokazuje, jak wiele mamy jeszcze do zrobienia.

Czy Polska jest krajem dla starych ludzi i ich opiekunek  i opiekunów? :)

Natalia Wilk-Sobczak rozmawia z Marcelem Andino Velezem, inicjatorem pomysłu zarządzania opieką geriatryczną w Polsce, opiekunem swoich chorych rodziców, byłym wice-dyrektorem Muzeum Sztuki Nowoczesnej, menadżerem kultury.

Jesteś teraz młodą matką, młodym ojcem, sportowcem, artystką, operatorem kamery, zajmujemy się swoim życiem, a nie wiemy co nas czeka. A czeka nas być może niesamodzielna starość, być może jakaś choroba, która będzie wymagała od kogoś bliskiego, żeby się nami zajął albo wsparcia systemu – systemu, którego na razie nie ma. 

 

Fot. Rafał Jarzombkowski

Natalia Wilk-Sobczak: Cześć Marcel, jak się dzisiaj czujesz?

Marcel Andino Velez: Uwielbiam jesień, to jest moja ulubiona pora roku. 

N: Spotkaliśmy się, by porozmawiać o opiece nad starszymi osobami, nad Twoimi rodzicami, którzy są schorowani, o tym jak taka opieka wygląda w Polsce, że jest ona przede wszystkim sprawowana przez kobiety. Jesteś pierwszym mężczyzną, z którym publicznie rozmawiam o tym problemie. Chciałabym dowiedzieć się od Ciebie z perspektywy mężczyzny młodego, homoseksualnego, który walczył jak lew o miejsce dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej na warszawskiej mapie, który miał fajną pracę jako wicedyrektor tegoż Muzeum i który rezygnuje z tej funkcji, by móc pełnoetatowo zająć się swoimi schorowanymi rodzicami. 

M: Jesteśmy teraz przed jedną z dotychczasowych siedzib tymczasowych Muzeum, przed pawilonem nad Wisłą. Byłem z tą instytucją związany praktycznie od początku. Od momentu, kiedy zaczęło działać jako instytucja, organizować wystawy, program i rozwijać się. Aż do teraz, czyli do rozpoczęcia budowy na pl. Defilad. Doprowadzenie do tego momentu było od początku najważniejszym zadaniem, jakie przed nami – zespołem Muzeum – stało.  Muzeum nad Wisłą to siedziba tymczasowa, trochę z przypadku. To szczęśliwy zbieg okoliczności, że ono jest i że jest takie fajne. 

N: Jesteśmy pod MSN, które opuszczasz, rezygnujesz kompletnie z funkcji jego wicedyrektora, ponieważ podejmujesz się zupełnie nowego zadania. 

M: Zrozumiałem, że mam przed sobą dwa wykluczające się zadania. Jednym była praca w Muzeum, drugim była opieka na rodzicami. Decyzji o odejściu z pracy nie da się podjąć szybko, to jest rodzaj kryzysu, z którym człowiek zmaga się w odosobnieniu. To jest doświadczenie totalne, indywidualna, prywatna sprawa, z którą człowiek mierzy się sam. Nie da się ciągnąć tak angażującej pracy i równocześnie zajmować dwojgiem ciężko chorych ludzi. Chodzi o fizyczne możliwości, czas, obecność. Po pierwsze w podjęciu tej trudnej decyzji ważne było rozpoznanie, że nie da się łączyć tych obowiązków i robić tych dwóch rzeczy dobrze. Praca w Muzeum nie była pracą od 9 do 17, tylko pracą przez cały czas, wymagającą pełnego poświęcenia. Tak samo jest z opieką nad rodzicami. Sama opieka jest osobnym tematem, któremu moglibyśmy poświęcić mnóstwo czasu. Jest kompletnie innym doświadczeniem od tego, do czego jesteśmy przygotowywani przez system edukacyjny, przez wychowanie.

N: Przez system, który źle wychowuje synów.

M: W ogóle, przez wychowanie w rodzinie, przez społeczeństwo, przez kulturę. Ja również nie byłem do tego przygotowany. I zorientowałem się, że to jest w tej chwili moje najważniejsze zadanie. Mam dwoje chorych rodziców. Dwie osoby dorosłe, chore, do tego głęboko świadome. Mój ojciec cierpi na zespół otępienny, ale nie ubywa mu świadomości. On wie kim jest, wie w jakiej jest sytuacji, wie jakie ma potrzeby. Nie dało się dwoma osobami zająć przy takiej pracy, jaką wykonywałem do tej pory. Ale też ważne jest to, że po 12 latach pracy mam poczucie, że coś stworzyłem i że mogę to przekazać następnemu pokoleniu albo komuś nowemu. Nie mam  poczucia zrośnięcia się z tym miejscem na zawsze. Pewne rzeczy są w życiu tylko na jakiś czas. Życie składa się z etapów. 

N: Ale pewnie jest u ciebie taka nutka nostalgii, czy bardziej żalu… A może właśnie nie? 

M: Wiesz, gdyby Muzeum było w innej sytuacji… myślałem nad tym…zdecydowałem się zostawić Muzeum w szczęśliwym momencie dla tej instytucji, która miała w przeszłości różnego rodzaju problemy i perturbacje. Bywały momenty, kiedy groziło nam w ogóle porzucenie idei budowy siedziby. Były takie zagrożenia przez te kilkanaście lat. Teraz rozpoczęła się budowa muzeum, plan działania jest nakreślony. Muzeum jest przygotowane do rozwinięcia się, do takich rozmiarów, jakie miały być od początku, czyli dużej – na europejską i na światową skalę – instytucji. Więc żal, oczywiście, jest. 

 Fot. Rafał Jarzombkowski

N: Zadałam Ci to pytanie, ponieważ wiele osób, które decydują się sprawować permanentną opiekę nad swoimi chorymi rodzicami stają przed takim dylematem: do tej pory mieli fajną karierę, osiągali jakieś sukcesy i pojawia się ten problem, gdy muszą ograniczyć lub zupełnie zrezygnować z pracy zawodowej na rzecz pełnoetatowej opieki nad chorą bliską osobą. 

M: To jest oczywiście wielkie wyzwanie, a każdy przypadek jest inny i nie można nikomu niczego narzucać. Wspominałaś o kobietach. Zawsze robię takie zastrzeżenie, że mój przypadek należy do rzadkości, chociaż na pewno nie jest jedyny. W badaniach socjologicznych wychodzi, że wśród osób opiekujących się chorymi seniorami w Polsce jest kilkanaście procent mężczyzn. Czy to jest dużo, czy mało? Można powiedzieć, że powinno być 50%. Chociaż w warunkach ciężkiego patriarchatu nawet te kilkanaście procent i tak robi wrażenie. 

N: Czy to jest satysfakcjonujące? 

M: Nie, oczywiście, że nie. Pokazuje jedynie, jak skonstruowane jest nasze społeczeństwo. Kobiety są zmuszane do opieki. 

N: Jeśli to jest te kilkanaście procent mężczyzn, to można porównać Polskę do Indii czy Nepalu, gdzie mniej więcej 88% opiekunów chorych członków rodziny to kobiety. W USA kobiety stanowią 66% opiekunów, widać więc, że państwo wspomaga kobiety i mężczyzn w sprawowaniu opieki i promuje model opiekuna uniwersalnego. W Polsce nie ma wsparcia ze strony państwa i ze strony mediów, żeby promować model uniwersalnego opiekuna. Dyskursy medialne i polityczne w Polsce wspierają przekonanie większości społeczeństwa polskiego, że to kobieta powinna zajmować się domem i że powinna zajmować się rodziną. Ostatni raport z 2018 roku o równości między kobietami a mężczyznami w Unii Europejskiej wskazuje na to, że aż 77% respondentów uważa, że to właśnie kobieta powinna zajmować się domem i rodziną. I to są wypowiedzi z 2018 roku. Jak twoim zdaniem możemy zmienić ten dyskurs na taki, który wskazuje także na ogromną rolę mężczyzn, synów, braci, mężów, ojców w opiece nad chorymi członkami rodziny?

M: To są dwie rzeczy, mówisz teraz o kwestii równości w tzw. ekonomii troski, o etyce troski. Tutaj rzeczywiście równości nie ma. I to jest oczywiście dramat i obraz tego, jak polskie społeczeństwo i zachodnie społeczeństwa funkcjonują. Ale przed kwestią równości płci jest jeszcze w ogóle sama świadomość opiekuna, niezależnie od płci, dotycząca opieki nad niesamodzielnymi rodzicami czy seniorami. W przekazie kulturowym nic się nie mówi o tym, że rola opiekuna osoby starszej – w ogóle jest do odegrania. Niezależnie od tego, czy przez kobiety czy przez mężczyzn, czy przez synów czy przez córki, czy przez mężów czy żony w rodzinie, to jest ta pierwsza rzecz, że to jest nienazwane w ogóle w kulturze, w szeroko rozumianej transmisji pokoleniowej. Druga rzecz to problem braku równości. Nie bronię i nie uzasadniam tego, ta kwestia powinna być przepracowana w rodzinie, przedyskutowana. Decyzja o tym, kto i jakich zadań w rodzinie się podejmuje powinna być wynikiem porozumienia, a nie myślenia z automatu, że tak się robi, tak jest w zwyczaju, że to kobiety rezygnują z karier zawodowych, kiedy przychodzi do sprawowania opieki nie tylko nad dziećmi, lecz także schorowanymi rodzicami. 

N: Rezygnują także z czasu wolnego, z tego wymiaru rekreacyjnego, w którym mogłyby odetchnąć. Nie ma więc równości w kwestii posiadania tzw. czasu wolnego. 

M: Tak, ale nie ma w ogóle żadnej równości. Nie ma żadnej równości między kobietami a mężczyznami w społeczeństwie. Można z tym walczyć, można temu przeciwdziałać, można próbować to jakoś neutralizować, stosować różnego rodzaju polityki, które do tej zmiany prowadzą. To, że ja stałem się niejako ambasadorem czy twarzą problemu opieki nad niesamodzielnymi rodzicami jest moim świadomym działaniem. Te tysiące kobiet, które sprawują opiekę, rezygnują z pracy, są anonimowe, nie są przedmiotem zainteresowania mediów, bo taka historia mediów nie interesuje. Natomiast w sytuacji, kiedy dotyczy to mężczyzny tzw. wysoko funkcjonującego, czyli z posadą, rozpoznawalnego medialnie, robi się z tego temat dla mediów. Ale jak zabieram głos, to jednak mówię właśnie o kobietach.

N: Czyli znowu jest utrwalany ten wizerunek odnoszącego sukcesy białego mężczyzny w średnim wieku, w twoim przypadku z pewnymi różnicami…

M: Ja uznałem, że należy to wykorzystać, że należy o tym mówić, że to jest tak naprawdę problem kobiet. Mój przypadek jest trochę inny. Ja miałem wybór, ale decyzja, którą podjąłem była jednak związana z głęboką więzią w mojej rodzinie. Istniały inne alternatywne formy opieki nad moimi rodzicami, np. zinstytucjonalizowana opieka nad moim ojcem czy zatrudnienie osoby, zwykle kobiety, do takiej opieki 24-godzinnej nad moimi rodzicami. Ale decyzja podyktowana była po prostu miłością i bliskością.  

N: Tak, dylemat jest wówczas mniejszy, człowiek łatwiej podejmuje taką decyzją, co innego, gdy relacje między dziećmi a rodzicami były złe, zaognione.

Fot. Rafał Jarzombkowski

M: Tak, rozumiem, że w takich rodzinach rola opiekuna może być nie do przyjęcia. Może być wtedy tak, że zmuszamy ludzi do jakiegoś heroizmu ponad ich siły i ponad ich zasoby emocjonalne. W sytuacji, w której nie ma więzi między dziećmi a rodzicami, a takich rodzin jest dużo, to jest nie do zrobienia, nie do przeskoczenia, bo opieka wymaga bliskości, wymaga więzi. Opieka jest pracą bardzo trudną, daje satysfakcję, ale jest naprawdę trudna. 

N: To jest błędne koło. Z jednej strony edukacja i dom nie umożliwiają nam swobodnego wyrażania emocji, i na pewno w dużej liczbie rodzin nie pozwala się chłopcom na wyrażanie uczuć, choćby uczuć bezsilności i załamania, uczuć, które właściwie towarzyszą każdemu człowiekowi z różnych powodów. Taki model społecznego funkcjonowania z wyparciem u mężczyzn emocji tzw. negatywnych jest nieustannie wspierany przez system edukacyjny i socjalizację rodzinną, a potem także przez rynek pracy, gdzie trzeba być twardzielem i rozpychać się łokciami. Nie ma tu miejsca na okazanie uczuć i refleksję, że być może moja pozycja była uzależniona od tego, że ktoś okazał wobec mnie troskę. Wydaje się raczej, że w dzisiejszym społeczeństwie, w dzisiejszym świecie promowany jest ideał self-made man, ja sam sobie zawdzięczam wszystko. Nikomu niczego nie jestem winien. 

M: Dotknęłaś kwestii, która jest trudna i bardzo indywidualna. To jest pytanie o to, co motywuje nas do opieki nad rodzicami, nad osobami starszymi. Każdy musi to pytanie zadać sobie sam. Czy to jest bezwarunkowa miłość, czy to jest jakaś bliskość, czy to jest poczucie wdzięczności za troskę okazywaną nam w dzieciństwie, czy rodzaj rewanżu, czy rodzaj wymiany, za jakąś ich dobroć, za jakieś świadczenia z ich strony. Oczywiście to jest jedna z możliwych motywacji. Myślę, że dla wielu osób to jest ważna motywacja i należy to docenić, ale myślę, że wiele osób nie kieruje się takim rozumieniem, po prostu jest to dola, jakiś przykry obowiązek, zadanie, które przed nami staje. No właśnie, przed jednymi staje, przed innymi nie, i to jest kwestia losowa. Z losem trudno polemizować i mieć do niego pretensje o to, że stawia przed nami takie wyzwania. Z jednej strony to jest to, czy jesteśmy gotowi – pod względem rodzinnym, emocjonalnym, wychowawczym, tak jak nas wychowano, jak jesteśmy uformowani – zająć się tym, a z drugiej jak sobie z tym indywidualnie poradzić, jak sobie to ułożyć w głowie, jak się do tego zabrać. To jest splot wielu czynników. 

N: Tak… Użyłeś słowa „dola”, dla wielu osób to może być dola. Nawet dla osoby, która czuje wdzięczność do swoich rodziców i która ich bardzo, bardzo kocha, i miała szczęśliwe dzieciństwo może poza jakimiś akcydentalnymi sytuacjami. Generalnie czuje wdzięczność, ale wciąż może mieć poczucie, że – to jest dola. W jednym z wywiadów tak to ładnie ująłeś, że można spróbować zrobić z tego …przygodę, coś, co sprawi, że przerobisz to na coś wyjątkowego, wartościowego, ciekawego. 

M: No, przygoda to dużo powiedziane. Ja uznałem, że jeżeli wykonuję szereg czynności, takich opisanych, sprecyzowanych, dotyczących spraw opiekuńczo-koordynacyjnych, jak w przypadku moich rodziców, to mogę nazwać to zawodem – koordynatorem opieki geriatrycznej. Okazało się, że taki zawód istnieje na świecie, w Stanach Zjednoczonych konkretnie. Dokładnie ten rodzaj pracy wykonuje się jako usługę. I zrozumiałem, że jeżeli muszę odejść z Muzeum, bo poświęcam się koordynowaniu opieki nad moimi rodzicami, to żeby połączyć w jedno moje życie codzienne i pracę, żeby zająć się jedną rzeczą dobrze, to mogę taką koordynację świadczyć też innym ludziom, którzy są w potrzebie. I to jest moja próba przekształcenia problemu w jego rozwiązanie. Uznałem, że skoro poświęcam mnóstwo czasu na te czynności, związane ze zdrowiem moich rodziców i nadzorem nad nimi, to zrobię z tego zawód, będę go wykonywał też dla innych ludzi. Chodzi o to, żeby mieć w życiu projekt, jakiś cel, że opieka nad rodzicami to jest rzeczywiście jedno, angażuje emocjonalnie, psychicznie i w każdy możliwy sposób, ale równocześnie postanowiłem się doskonalić w tym, nauczyć wszystkiego, co jest związane z szeroka rozumianą opieką geriatryczną. Geriatria to bardzo głęboka, szeroka dziedzina wiedzy, w której nie chodzi tylko o zdrowie, ale o społeczno-psychiczny dobrostan ludzi starszych. Zrozumiałem, że ja chcę się temu poświęcić, żeby to miało szerszy sens, niż tylko ta indywidualna praca z moimi rodzicami.  Np. taka rozmowa jak nasza dziś, to, że ktoś się tym zainteresuje, że media to podchwycą, żeby pokazać problem. Z jednostkowej historii, że ktoś zrezygnował z pracy, żeby się opiekować rodzicami, można wywnioskować tylko taki morał, że ktoś postąpił dobrze albo źle, że ktoś polegnie, albo zwycięży. Ja zrozumiałem, że w mojej indywidualnej historii chodzi o to, żeby ta opieka stała się moim nowym celem. Opieka szerzej rozumiana, nie tylko nad własnymi rodzicami. I to był przełom w moim życiu, zrozumiałem, że jeśli zdobędę jakąś wiedzę, oprócz tego dwuletniego doświadczenia, które już mam w pracy z moimi rodzicami, to stanę się pionierem nowego zawodu w Polsce. To jest ta rzecz, która robi różnicę. Nie chcę oczywiście zabierać kobietom medialnego zainteresowania nimi jako opiekunkami schorowanych seniorów.

N: Można je zaprosić do tego nowego projektu.

M: Oczywiście. Odkryłem ogromną wartość, zasób, który mają kobiety doświadczone opieką.

N: To są zwykle kobiety w jakim wieku?

M: Po 50-tce. To są najczęściej kobiety, które wypadają z rynku pracy, bo muszą zajmować się swoimi rodzicami czy współmałżonkami czy bliską chorą rodziną. I kiedy ustaje ta praca opiekuńcza, one nie mają powrotu na rynek pracy, rynek w Polsce nie ma dla nich nic do zaoferowania, a one mają to, co jest w tej chwili najbardziej poszukiwane, bo mają taką interdyscyplinarną wiedzę i doświadczenie, jak postępować w opiece, jak łączyć różne wyzwania. I nie chodzi tylko o zdrowie, to także rozwiązywanie bieżących problemów; każde z tych problemów wymaga doświadczenia i kreatywności, słowem – takich kompetencji, które te kobiety mają. 

N: Czyli Ty chciałbyś zaprosić do tego projektu takie kobiety, by móc razem z ich wiedzą, doświadczeniem, zasobami stworzyć skoordynowaną opiekę nad chorymi seniorami? 

M: Tak. Odkryłem, że taka metoda pracy i opieki nad seniorami istnieje w Stanach. Nazywa się geriatric care management, czyli zarządzanie opieką geriatryczną. W ogóle zarządzanie opieką jest swego rodzaju umiejętnością i zawodem, którego brakuje i którym można uzupełnić ofertę usług opiekuńczych. Najpierw zaczynam od siebie, od małej firmy, najpierw musimy to przećwiczyć, zobaczyć, jak to działa w realiach polskich, w warunkach komercyjnych, bo na razie nie mam jeszcze możliwości i wystarczającego doświadczenia, żeby wejść od razu w sektor publiczny. Chciałbym, żeby taka usługa w przyszłości była usługą świadczoną przez opiekę społeczną, dostępną dla każdego i nawet mam taki plan dalekosiężny, żeby to zorganizować, ale zaczynamy na razie jako organizacja trzyosobowa. Pracuję z dwiema paniami, które mają dokładnie taki rodzaj kompetencji. Jedna z nich organizowała przez 6 lat szpital domowy swoim rodzicom, to Weronika Kociniak, córka Mariana Kociniaka, bardzo popularnego kiedyś polskiego aktora. I Wiesia Górska, która oprócz tego, że była dziennikarką, wydawczynią, redaktorką, od kilku lat opiekuje się mamą po ciężkim udarze. I tylko własną przemyślnością i walecznością wyprowadziła ją z tego udaru. To był bardzo ciężki przypadek, lekarze mówili, że beznadziejny. I ona od tych 5 czy 6 lat opiekuje się mamą w domu. Ma bardzo szerokie kompetencje. Wspierała rodzinę, sąsiadów w tej dziedzinie. Po prostu potrafi to robić.  

Fot. Rafał Jarzombkowski

N: Na ten moment to jest trzyosobowy zespół, który z czasem będzie się powiększał. Czy do tego projektu zaproszeni są także mężczyźni?

M: Medialne zainteresowanie moim przypadkiem sprawia, że zgłaszają się do mnie różni i wartościowi ludzie, którzy chcieliby np. spróbować czegoś nowego w swoim życiu, którzy mają takie kompetencje, o których mówię w naszej rozmowie, albo takie doświadczenie. Ponieważ opieka, czy rola opiekuna w dorosłym życiu to jest coś, co albo się przeżyło, czego się doświadczyło indywidualnie, i wtedy wiemy o czym mówimy, albo są to opowieści o żelaznym wilku. To jest trochę tak, że ludzie mogliby równie dobrze nosić jakieś wstążki albo konkretny kolor, albo opaskę na ręku, oznaczającą, że doświadczyli opieki. I tacy ludzie mogą się zupełnie inaczej porozumiewać, łączy ich wspólne doświadczenie. Tacy ludzie się do mnie zgłaszają. 

N: Czy to są wolontariusze?

M: Wolontariusze też, ale ludzie, którzy są gotowi włączyć się w takie przedsięwzięcie.

N: A więc do projektu mogą czuć się zaproszeni wszyscy ci, którzy po zapoznaniu się z naszą rozmową, pragną pomóc w tym obszarze, np.  studenci albo osoby już z jakimś doświadczeniem zawodowym, pragnące zmienić zawód.

M: Ja zapraszam wszystkich oczywiście. Ale na razie to jest wczesny etap. Niech się ta moja działalność trochę rozwinie, wtedy będę miał możliwość organizowania akcji społecznych. 

N: Pomocni mogą być studenci lub absolwenci andragogiki?

M: Tak, ale problem z młodymi ludźmi jest taki, że mało studentów wybiera specjalizację, np. geriatryczną. Mamy mało geriatrów w Polsce, i to jest problem strukturalny. Moment, w którym młody człowiek decyduje się na wybór specjalizacji odbywa się przy znikomej społecznej świadomości roli geriatrii czy potrzeb starzejącego się społeczeństwa, potrzeb ludzi starych. To jest taka refleksja z ogólnopolskiej konferencji lekarzy geriatrów,  która odbyła się wiosną tego roku i lekarze geriatrzy sami nie wiedzą, jak sprawić, żeby studentów medycyny w momencie wyboru specjalizacji czy lekarzy nakłonić, zainteresować, uświadomić ich o tym, jak ogromne są potrzeby ludzi starych i że te problemy mogą być ich problemami w przyszłości. 

N: Nie ma świadomości, ponieważ temat potrzeb ludzi starych jest marginalizowany czy nawet wymazany z dyskursu nie tylko medialnego, lecz przede wszystkim edukacyjnego. A w takiej kwestii transakcyjnej, co młodzi ludzie mogą otrzymać w zamian?  Co takim studentom geriatrii albo andragogiki czy pedagogiki, którzy chcieliby włączyć się w twój projekt, można zaoferować w zamian? Jak mogłaby wyglądać taka oferta współpracy?

 Fot. Rafał Jarzombkowski

M: Myślę, że trudno jest zachęcić kogoś, kto jeszcze nie jest świadom tego, jakim wyzwaniem jest starzenie się. Realnie ludzie w średnim wieku, w moim wieku, 45 lat, poprzez starość swoich bliskich zaczynają dostrzegać, że to jest coś, co realnie ich czeka. Wcześniej, kiedy człowiek nie staje przed tym lustrem w postaci starych rodziców, nie jest sobie w stanie tego wyobrazić. W perspektywie życiowej młodego człowieka nie ma czegoś takiego jak starość. 

N: Jest tu i teraz. 

M: Tak. Ale w życiu każdego człowieka chyba zawsze jest tylko tu i teraz. Zawsze żyjemy w szczelinie teraźniejszości. I zetknięcie się z chorobą własnego rodzica to jest moment wyjątkowej sytuacji egzystencjalnej, bo widzimy nie tylko szczelinę własnej teraźniejszości. Można porównać to do takich sytuacji z filmów science-fiction o dystopijnym świecie po jakiejś wielkiej apokalipsie, np. taki Terminator. Wiemy, co się wydarzy, widzimy świat, który nadejdzie. To jest apokaliptyczna wizja.

N: A starzenie się społeczeństwa jest obecnym problemem, jest faktem.

M: Do pewnego momentu nie jesteśmy w stanie zrozumieć, co to znaczy. Poza wykresami, poza słupkami prezentującymi zmiany w demografii, nie do końca to rozumiemy. W sytuacji, w której indywidualnie dowiadujemy się o chorobie naszych rodziców, naszych dziadków, naszych bliskich, okazuje się, że system nie zapewnia nam żadnego wsparcia. Wszystko musimy zrobić sami. Pracować, opiekować się nimi, zarobić na te wszystkie potrzeby, i jeszcze dbać o własne zdrowie. I widzimy, że znajdujemy się w trudnej sytuacji, o której wcześniejsza edukacja nic nam nie mówi. W kulturze jest bardzo rozbudowana wizja rodzicielstwa i ta kulturowa transmisja roli rodzicielskiej jest naczelną zasadą, aby społeczeństwo nauczyć roli rodzicielskiej. Wszyscy w zasadzie jesteśmy od urodzenia przygotowywani do roli rodziców. Natomiast to, że nie jesteśmy przygotowywani do żadnej roli opiekuńczej wobec starszych osób skutkuje dramatami indywidualnymi. 

N: Tak, domy, szkoły robią to bardzo sprawnie, wychowują do życia w rodzinie, które opiekują się potomstwem. Nie ma natomiast w świadomości społecznej tego, że ten starszy człowiek wymaga uwagi, opieki i troski. 

M: Można by bardzo dużo uwagi poświęcić temu, dlaczego tak jest. Dopiero od niedawna dożywamy jako ludzie takiego wieku, że opieka długoterminowa jest potrzebna. Jednym z największych wyzwań są choroby otępienne. Dotyczą ludzi zdrowych, somatycznie sprawnych, dotyczą ludzi sędziwych, ale nie tylko, także dość młodych. Te demencje dotykają ludzi już po 60-tce. Niektórzy mogą dożywać długowieczności, natomiast tracą samodzielność ze względu na zmiany, które zachodzą w ich mózgu. Wzrasta ilość chorób demencyjnych wśród seniorów, po 80-tce to już jest 20%. To się bierze z tego, że z jednej strony medycyna pozwala ludziom dożywać takiego wieku, w którym zaczynają ujawniać się zmiany neurodegeneracyjne, czyli zaczynamy chorować na demencję, będąc ludźmi sprawnymi, którzy mogliby funkcjonować bez wsparcia ze strony swoich dzieci. Ale te choroby powodują, że oni tę samodzielność tracą. To jest problem cywilizacyjny. Druga rzecz, to fakt, że warunkiem przetrwania gatunku jest reprodukcja. Kultura, społeczeństwo wymagają tego od nas, przygotowując nas do roli rodziców. Natomiast starość jest zjawiskiem stosunkowo nowym. Zwłaszcza późna starość i związana z tym często niesamodzielność. Dlatego rodzina trzypokoleniowa to bardziej mit, niebezpieczny, bo to jest rodzaj bata, który nad nami wisi, że powinniśmy żyć w rodzinach trzypokoleniowych, gdzie młodsi zajmują się starszymi. 

N: Tylko, że to się zmienia już od wielu lat. Te domy na wsiach, wybudowane pod duże rodziny od wielu lat stoją puste.

M: Tak. A historycznie nie było dużo ludzi dożywających tak późnego wieku. Więc społeczeństwo dopiero teraz musi się tego nauczyć – co robić z ludźmi, którzy wymagają opieki na stałe. I to nie jest opieka na chwilę, opieka doraźna. To jest opieka długoterminowa, która może trwać wiele lat. 

N: Tylko dlaczego młody człowiek miałby się tym zainteresować? Dlaczego miałby włożyć swój czas i energię w zainteresowanie się tematem opieki nad ludźmi starszymi?

M: Społeczeństwo powinno od dziecka kształcić nas do tej roli opiekuna starszego, chorego rodzica, tak jak kształci nas do bycia mamą i tatą. To jest naturalna część życia. 

N: To jest tak samo ważne, jak wychowanie do bycia dobrym przyjacielem czy pomocnym człowiekiem. 

M: To jest rzecz, której musimy się wszyscy nauczyć jako społeczeństwo, to jest wielkie wyzwanie XXI wieku, gdzie tych ludzi jest dużo więcej niż było kiedyś, dziś proporcjonalnie tyle samo, co ludzi młodych. Piramida demograficzna się zmienia, boki tej piramidy zaczynają się robić pionowe i ludzi młodych będzie tyle samo, co ludzi starych i my wszyscy będziemy musieli się tymi ludźmi opiekować. Pierwszym impulsem do opieki nad swoimi schorowanymi rodzicami jest bliskość, rodzinność, przywiązanie, powinność, poczucie obowiązku. Ale drugą rzeczą powinno być przygotowanie do tej roli, zdawanie sobie z tego sprawy. Decydując się na dzieci stwarzamy pewien projekt, ponosimy odpowiedzialność za założenie rodziny, za potomstwo, bo będziemy musieli przez 20 lat czy przez 18 lat czy do śmierci opiekować się własnym potomstwem. Rodząc się i dorastając nie mamy tego projektu, że będziemy opiekunami naszych rodziców. To nasi rodzice powołują nas na świat. W wymiarze egzystencjalnym można to opisać tak: decydując się na dziecko, bierzesz odpowiedzialność, a po twoim urodzeniu rola opiekuna nie jest jakoś naturalnie wpisana w twój „zakres obowiązków”. Ale z drugiej strony można na to tak spojrzeć, że skoro ktoś cię powołał na świat i się tobą opiekował, to twoim obowiązkiem będzie mu/jej towarzyszyć w odejściu z tego świata. Jeśli tej świadomości nam nikt nie wpaja od początku, to bardzo trudno jest to zrobić potem w trakcie życia, gdy człowiek jest nakierowany na różne cele indywidualne, jak kariera, własna rodzina. Nie można mówić, że to jest jakiś hedonizm. W społeczeństwie indywidualistycznym wiemy, że mamy realizować jakieś cele. Np. rodzina jest naszym celem, ale rodzina często rozumiana jako potomstwo.

 Fot. Rafał Jarzombkowski

N: To teraz zadam pytanie prowokacyjne i retoryczne w sumie: Jakie wsparcie możemy uzyskać od państwa skoro w interesie państwa nie leży opieka nad starszymi ludźmi?

M: To jest uniwersalny problem całego świata zachodniego. Pewnego razu jadąc w delegację zobaczyłem na Dworcu Centralnym pierwszy numer pisma „Opiekun”. Wydawcy wypuścili to kolorowe pismo w momencie, w którym ja waśnie zacząłem borykać się z opieką nad swoimi chorymi rodzicami. Więc kiedy ja zacząłem doświadczać tego narastającego problemu, wydawcy zauważyli, że jest to moment, w którym należy wydać takie pismo na rynek, że jest taki temat, problem, zapotrzebowanie na wiedzę w tej dziedzinie.  Zaczęły się pojawiać jakieś artykuły w prasie, zaczęła toczyć się jakaś debata na ten temat. Mój przypadek, który obecnie jest częścią tej debaty, jest przykładem pokazywanym szerzej, ale bez rozwiązań systemowych daleko się nie zajedzie, ludzie nie są w stanie uporać się z tym sami. Opieka jest po prostu bardzo droga, zwłaszcza nad osobami cierpiącymi na demencję. To są ludzie, którzy funkcjonują w miarę normalnie, ale w towarzystwie kogoś, kto ich pilnuje, dba o ich bezpieczeństwo. W Polsce jest pół miliona ludzi chorych na demencję i każda z tych chorych osób ma przynajmniej jednego opiekuna, która jest przypisana na stałe, czyli to jest kolejne pół miliona osób, w sumie to jest milion ludzi w 38 milionowym kraju. A liczba zdiagnozowanych przypadków narasta bardzo szybko – takich ludzi jest coraz więcej. 

N: Dlatego właśnie o tym rozmawiamy, żeby ten temat wepchnąć w społeczną świadomość. 

Co sądzisz o tym, jako osoba homoseksualna, która opiekuje się swoimi rodzicami pełnoetatowo, gdy słyszysz, że geje są zagrożeniem dla polskich rodzin i że je rozbijają?

M: Można na ten stereotyp odpowiedzieć innym stereotypem, że geje są osobami ciepłymi, empatycznymi, skupionymi na bliskości i rodzinie. Ja mogę powiedzieć, że akurat reprezentuję ten stereotyp, a raczej model. Problem opieki dotyczy całego społeczeństwa niezależnie od naszej płci, od naszej tożsamości, czy identyfikacji, dotyczy nas po równo. I to jest kwestia tego, jak się w rodzinie ustali pewne role. Moja rodzina jest akurat przykładem tradycyjnej rodziny, o tyle szczęśliwej można powiedzieć, że moi rodzice akceptują od początku moją homoseksualność. A więc mój coming out w rodzinie był dla mnie przyjaznym doświadczeniem. Dzięki temu mam głębszą motywację, by opiekować się moimi rodzicami. To jest kluczowe. Bo w sytuacji, gdybym ja był odrzucony przez moich rodziców, to prawdopodobnie nie byłbym w stanie poświęcić się opiece nad nimi. 

N: To jest bardzo ważne, co mówisz. 

M: Akceptacja, którą od nich otrzymałem jest fundamentem tego, że psychicznie i emocjonalnie jestem w stanie się poświęcać dla ich zdrowia, bezpieczeństwa, itd. 

N: Drodzy rodzice, bądźcie tolerancyjny dla swoich dzieci i dla ich wyborów. 

M: Po prostu kochajcie swoje dzieci. Wydaje mi się, że to jest fundament. Miłość jest uczuciem wzajemnym. Role w mojej rodzinie są tradycyjnie rozpisane, ale przynajmniej jesteśmy świadomi tych ról. Mój starszy brat pracuje i finansuje opiekę, ja sam nie jestem w stanie zaspokoić potrzeb finansowych, jakie rodzi opieka nad schorowanymi rodzicami. Ale podzieliliśmy się rolami. On ma swoją rodzinę nuklearną, troje dzieci. Bardzo wymagające jest w dzisiejszych czasach zapewnienie im warunków rozwoju, edukacji. Starsze dzieci mojego brata jeszcze się kształcą za granicą, młodsza córka jest w szkole. On na to wszystko pracuje i on finansuje opiekę nad naszymi rodzicami, a ja tą opieką zarządzam, ja ją świadczę. W pewnym sensie jest to tradycyjny podział ról: jest samiec alfa, który jest głową rodziny i samiec beta. W psychologii ewolucyjnej jest dość dobrze opisane zagadnienie homoseksualności i jej rola w ewolucji. Homoseksualny osobnik pełni  dodatkową rolę w rodzinie. Samiec homoseksualny czy samica homoseksualna nie reprodukują się, za to pełnią funkcję opiekuńczą, dbają o bezpieczeństwo rodziny. Tak próbuje się wyjaśniać istnienie homoseksualności wśród zwierząt i u ludzi. 

N: Wracając do twojego osobistego doświadczenia opieki nad twoimi rodzicami, powiedz, kiedy jest dobrze? I kiedy jest źle?

M: Dla mnie ważne jest powiedzenie, że to jest bardzo trudne. To nie jest piękna historia z happy endem, tylko doświadczenie choroby, cierpienia, doświadczenie indywidualnego samotniczego trudu. Dla mnie choroba otępienna ojca powoduje, że on nie jest sobą. Jest kochanym ojcem, fajnym facetem i w ogóle, ale jest bardzo trudno z nim cokolwiek przeprowadzić, jakieś działanie nastawione na konkretny cel: wizyta u lekarza jest bardzo trudna, załatwienie czegoś, proszenie go o coś jest bardzo trudne, umycie go jest trudne. 

N: Próbujesz go raczej przekonywać, czy czasem trzeba go zmusić do czegoś?

M: Chorego na demencję nie da się do niczego zmusić. Można go tylko przekonać. Złość, niemoc, a nawet przemoc są czymś naturalnym w ludzkich reakcjach. Trzeba naprawdę nad tym pracować, poświęcać się temu, uczyć się, tych złych emocji również. W przypadku otępienia złe emocje opiekuna natychmiast przechodzą na chorego. Tłumiona agresja i tłumiona złość wywołują niebezpieczną i niepotrzebną reakcję u chorego. Oni tracą kontrolę nad światem, nie wiedzą, co się dzieje, na różne zmiany reagują złością i agresją. Potrafią być niebezpieczni, biją, napadają, atakują, już nie mówię o agresji słownej. To jest jedyna dostępna im jeszcze reakcja na lęk, na coś nieznanego, nawet na własny wstyd czy zakłopotanie. Dlatego to jest takie trudne. Z chorym na otępienie trzeba bardzo delikatnie, umiejętnie postępować. Tego się można nauczyć, ale to nigdy nie jest łatwe. Kiedy się to opanuje, można z chorym przeżywać mnóstwo pozytywnych emocji. A moja mama jest ciepłą, dobrą kobietą, ale znowuż jej choroba też bywa bardzo trudna. W chorobie dwubiegunowej nie ma cierpienia fizycznego. Moi rodzice nie cierpią fizycznie, oni nie mają dolegliwości bólowych, ale oboje mają szereg chorób, które powodują, że ich współżycie jest bardzo utrudnione. Mama lęka się o ojca, a lęk matki wywołuje u ojca agresję. I to jest sprzężenie zwrotne, z którym ja muszę na co dzień się zmagać. 

N: Czyli powinni być odseparowani od siebie. 

M: To obiektywnie rzecz biorąc byłoby dla nich najlepsze. 

N: Czy zdarza się, że w opiece nad takimi chorymi ludźmi i ich wzajemnych współżyciu są… te lepsze momenty?

M: Oczywiście, że tak, i o to właśnie chodzi, by tych pięknych momentów było jak najwięcej. Na tym właśnie polega opieka geriatryczna, geriatria, żeby starszemu człowiekowi zapewnić maksymalną możliwość, by dobrze przeżył swoją starość. 

N: Czy to jest także kwestia tego, jak twórczo organizować im czas? 

M: To jest bardzo indywidualne, bo z jednej strony chodzi o zadbanie o ich komfort,  a z drugiej o ich aktywizację. A chorzy na demencję niechętnie się aktywizują. Mają taką tendencję, żeby mniej robić, bo to wymaga od nich kontaktu z czymś nowym, z nowym człowiekiem, nowymi zadaniami, trzeba ich umiejętnie zachęcać do tych nowych aktywności. To jest wyjście poza świat im znany. 

N: Z czym wielu zdrowych ludzi ma problem, a co dopiero w przypadku osób chorych. 

M: Dokładnie. A druga sprawa to zmniejszenie przyjmowanych leków, ilości wizyt lekarskich, zmniejszenie tej ciągłej terapii. W którymś momencie trzeba zrozumieć, i to właśnie wiedzą lekarze geriatrzy, których jest wciąż za mało w Polsce, że tych starych ludzi nie można leczyć na wszystkie choroby pojedynczo,  to jest dręczenie. Należy tak ich prowadzić, by pozwolić im żyć w miarę przyjaznych, komfortowych warunkach, bez ciągłego badania, bez ciągłych wizyt lekarskich, bez nieustannego zażywania leków, które u ludzi starych wywołują dużo więcej efektów ubocznych i działań niekorzystnych niż u ludzi młodych. Chodzi o to, żeby im zapewnić godne, w miarę przyjazne przeżywanie życia na starość.  I to jest rzecz, której wielu lekarzy nie rozumie i nie rozumieją też tego opiekunowie. Opiekunowie i dzieci osób starych starają się wyleczyć ich z chorób, z których już wyleczyć się ich nie da. 

N: Czyli chcesz powiedzieć, ze najważniejsze to zapewnienie im komfortu psychicznego?

M: Tak, bliskości, kontaktu. 

N: Czy wspominacie różne rzeczy z przeszłości?

M: Tak, wspomnienia to jest też rodzaj terapii. To jest moja indywidualna trudność, że o ile z ojcem słuchanie jego wspomnień i takie motywowanie go do opowiadania przeszłości jest kluczowe, o tyle oczywiście na moją mamę wspominanie działa bardzo źle. Dla niej, która jest świadoma choroby ojca i jakiegoś tam końca, wspomnienia są czymś przykrym. Natomiast dla ojca wracanie do przeszłości jest jeszcze polem, gdzie może się wykazać. 

N: A co dla mamy jest dobre? Ona ma depresję i choruje na chorobę dwubiegunową. 

M: Pytałem ją o to, kiedy nie za bardzo chciała wyjść ze szpitala po półrocznym pobycie. Bała się wyjść „na wolność”. Zapytałem jej, czego by chciała. A ona na to: chciałabym mieć z tatą inną starość… Choroba mojego ojca jest po prostu bardzo bolesnym doświadczeniem dla mojej matki. Ona chciałaby po prostu, że on nie był chory. Żeby było tak, jak kiedyś. I tutaj zapewnienie jej komfortu, bliskości jest bardzo ważne. Moja mama chciałaby, żebym ja wszedł w rolę ojca, żebym ja był kimś, kto się nią opiekuje, zapewnia jej bezpieczeństwo. A ja mam też swoje własne życie, nie mogę tylko opiekować się moją matką. Muszę stawiać jej granice i uświadamiać jej, że nie jestem 24-h dla niej. To bolesne.

N: Tak, jakie to jest istotne, postawienie granic osobie, którą się opiekujemy.

M: Dokładnie. W opiece nad osobami niesamodzielnymi, niepełnosprawnymi, czy nad chorymi rodzicami, funkcjonuje taki termin „urlop wytchnieniowy”. Potrzebne są przerwy w opiece, z jednej strony po to, by opiekun mógł się zregenerować, ale również po to, by podopiecznym pokazać jakąś granicę, dla higieny psychicznej. Żeby podopieczni mieli świadomość, że opiekunowie nie są wyłącznie podporządkowani opiece. Normalnie jestem kilka godzin dziennie u rodziców i jest zwykle jeden dzień w tygodniu, że mój brat mnie wyręcza. I ja mam ten dzień wolny od nich nie tylko po to, bym mógł się zająć sobą, czy spędzić ten czas inaczej, ale żeby oni też wiedzieli, że nie jestem tylko przypisany do nich, że nie jestem tylko ich opiekunem, że mam jeszcze swoje życie. To jest trudne, bo łatwiej jest mi pójść do rodziców, zająć się ich sprawami niż nie iść i zająć się sobą. Ale tego wymaga dbanie o siebie.  

Fot. Rafał Jarzombkowski

N: Tak…W naszej rozmowie poruszyliśmy m.in. takie tematy, jak rozbudzanie wrażliwości społecznej od samego początku, już na etapie wczesnego dzieciństwa, w rodzinie, w edukacji, w szkole, wszędzie, uwrażliwianie na starszego człowieka, nie tylko na rówieśnika, na młodszego człowieka, żonę, męża, partnera, ale także na starszego człowieka, jego obecność i potrzeby.  Poruszyłeś także tę ważną kwestię stawiania granic podopiecznemu, a także mówiłeś o ogromnej roli geriatrów w Polsce, których powinno być więcej, a jest ich za mało.  A ostatnia rzecz, którą chciałabym poruszyć z tobą, to twoje przyglądanie się tej rzeczywistości związanej ze starszymi ludźmi. Ostatnio, gdy się spotkaliśmy opowiedziałeś, że ty idziesz ulicą, patrzysz w okna kamienic i widzisz to, co normalnie jest zakryte: że tam mieszkają starzy ludzie, którzy wymagają opieki, i często tymi starymi ludźmi opiekują się inni starzy ludzie. 

M: Tak, to jest doświadczenie, o którym właściwie trudno jest opowiedzieć komuś, kto tego nie przeżył. Ja widzę to, czego nie widać gołym okiem, wiele osób chorych, niesamodzielnych, starych wymaga opieki, to są osoby bardzo często niewidzialne, zamknięte w czterech ścianach. Mam taki wgląd w przyszłość, co jest obciążające psychicznie, bo mam poczucie, że wiem, co nadchodzi, widzę to, czego np. nie widzą ludzie młodzi: mam świadomość, że co któreś drzwi, w co którymś mieszkaniu jest osoba samotna, stara, schorowana, leżąca, którą się ktoś opiekuje, np. jedna osoba z rodziny, jedno dziecko opiekujące się swoim schorowanym rodzicem albo dwójką rodziców, córka opiekująca się matką. Kontaktują się ze mną tacy ludzie, więc ja po prostu wiem, jak wiele jest takich przypadków dookoła nas. Patrzę na te bloki po drugiej stronie Wisły i myślę o tym, jak wiele tam jest takich osób… I to jest taka rzecz, której sobie nie uświadamiamy. Był taki przejmujący felieton Krystyny Jandy, która opisała doświadczenie umierania własnej matki. Napisała, że ludzie chodzą chodnikami i nie wiedzą, co dzieje się w mieszkaniach nad nimi i nie wiedzą, co ich samych spotka. 

Jesteś teraz młodą matką, młodym ojcem, sportowcem, artystką, operatorem kamery, zajmujemy się swoim życiem, a nie wiemy co nas czeka. A czeka nas być może właśnie niesamodzielna starość, być może jakaś choroba, która będzie wymagała od kogoś bliskiego, żeby się nami zajął albo wsparcia systemu – systemu, którego na razie nie ma. 

N: I którym masz zamiar zająć się ty. 

M: Zamierzam o tym mówić, żeby jakieś zmiany jednak zachodziły. Ja sobie zdaję sprawę, że to jest gigantyczny problem. 

N: I gigantyczne przedsięwzięcie, do zrealizowania którego potrzebujesz pomocy wielu ludzi. 

M: Widzimy gołym okiem, że przed nami stoją dwa poważne wyzwania: kryzys klimatyczny i demograficzny. Ja uznałem, że chcę zająć się prawdziwymi wyzwaniami współczesności, opieką związaną ze starzejącym się społeczeństwem, zmierzyć się z tym, co nadchodzi. 

N: Na koniec naszej rozmowy chciałabym zachęcić wszystkich tych, którzy nas obejrzeli, posłuchali czy przeczytali naszą rozmowę, którzy czują gotowość do zmierzenia się z tym tematem i chcieliby jakoś pomóc, by skontaktowali się z Marcelem Andino Velezem.

M: Planuję zająć się projektem społecznym, który nie tylko zatrudni ludzi do pracy, ale też zaangażuje ich w  sferze wolontaryjnej, choćby taki lokalny projekt społeczny, który zaangażuje ludzi dobrej woli. 

N: Projekt, który promowałby model opiekuna uniwersalnego, uświadamiającego, że opieką zajmować się mogą także mężczyźni, a nie tylko kobiety.

M: Oczywiście. Ale zgłosiło się do mnie paru facetów, którzy potrafią się opiekować, robią to, mają takie doświadczenie, mają potrzeby opiekuńcze. Tacy jak widać też istnieją i mogą być dobrym przykładem. 

N: Życzę Ci powodzenia, Marcel. 

M: Dzięki. 

N: Dziękuję Ci za tę pogłębioną rozmowę. I trzymaj się. 

M: Dzięki. 

 
Dom spokojnej starości, St.Johann, Włochy. Fot. Eberhard Grossgasteiger/unsplash

To był dokonany przeze mnie niemal całkowity zapis 1,5h rozmowy jaką przeprowadziłam z Marcelem Andino Velezem 9 września 2019 r., która będzie częścią filmu o problemie starości w Polsce i opieki nad chorymi seniorami. 

Natalia Wilk-Sobczak

Humanistycznie wykluczeni, czyli powrót człowieka pierwotnego :)

W roku 2008 ówczesna minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka uruchomiła ideę kierunków zamawianych. Program zatytułowany „Zamawianie kształcenia na kierunkach technicznych, matematycznych i przyrodniczych” zakładał dotowanie uczelni oraz studentów, którzy podejmą studia na określonych kierunkach wskazywanych jako kluczowe z perspektywy rozwoju gospodarczego państwa. Nie bez powodu wśród tych kierunków nie znalazł się ani jeden humanistyczny czy społeczny. Implicite uznano je za nieistotne czy też – parafrazując język rozporządzenia ówczesnej minister – „niekluczowe” dla gospodarki opartej na wiedzy. To działanie nie jest bynajmniej początkiem zmiany podejścia władz wobec humanistyki, ale raczej jednym z symptomów procesów już trwających, procesów na skalę światową.

Tradycje antyhumanistycznej ignorancji

Heath3Oczywiście antyhumanistyczne nastroje w Polsce ostatniego dziesięciolecia nie są bynajmniej odstępstwem od jakiejś światowej prohumanistycznej normy. Tradycje antyhumanistycznej ignorancji w naszym kręgu kulturowym są dość bogate i choć wiele już napisano o tym krytycznych esejów czy wręcz monografii, to jednak kolejne społeczeństwa ulegają tej dziwnej modzie. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach szereg organizacji międzynarodowych – m.in. OECD, ale również Bank Światowy i MFW – zaczęło stosować miękki nacisk na poszczególne państwa członkowskie w celu wymuszenia na nich zmian w ich systemach edukacji. Główne kierunki zmian to: standaryzacja wymagań, pomiarowość efektów oraz zadaniowość. W standaryzacji, pomiarowości i zadaniowości jako takich nie ma rzecz jasna niczego złego i trudno na tej tylko podstawie snuć jakieś pesymistyczne prognozy. Jeśli jednak standaryzacja staje się uniformizacją, pomiarowość – testomanią, a zadaniowość – pasywnym wykonywaniem poleceń, wówczas dopiero cele te nabierają nieco odmiennego znaczenia.

Winowajców takiego stanu rzeczy szukać można w różnych miejscach i zapewne co do tego wątku trudno będzie, zarówno w świecie naukowym, jak i w publicystyce, osiągnąć jakiś konsens. Eugenia Potulicka, profesor specjalizująca się w tematyce edukacyjnej, wskazuje na neoliberalizm i korporacjonizm jako ideologie odpowiedzialne za fetyszyzację idei racjonalności ekonomicznej, z której – jej zdaniem – uczyniono w ostatnich latach uniwersalne narzędzie oceniające w różnych sferach ludzkiego życia. Potulicka wskazuje: „racjonalność ekonomiczna dominuje w naszej świadomości, prowadząc do przekonania, że interakcje ekonomiczne ze światem to jedyny świat1. Przywołuje ona również słowa Grovera Whitehursta, amerykańskiego podsekretarza stanu w ministerstwie edukacji, który podkreślał, że „od nauczycieli wymaga się jedynie podstawowej edukacji, a ich zadaniem jest przygotowanie uczniów do wejścia na rynek pracy, lepiej więc wydawać pieniądze na pomoc w kształtowaniu podstawowych umiejętności”2. Ekonomizacja edukacji sprawia, że kształt systemów edukacyjnych w większym stopniu dostosowuje się do oczekiwań przedsiębiorstw czy wręcz korporacji – a podobno i tak nie dzieje się to „odpowiednio” szybko – aniżeli do dawnej idei wychowywania człowieka świadomego i moralnego.

Według Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej istnieje kilka przejawów niniejszego kryzysu. Najważniejszy z nich to niekorzystny sposób finansowania uniwersytetów, który wysokość dotacji uzależnia od liczby studentów. Z oczywistych względów „nieopłacalne” – kierując się taką logiką – stają się wówczas kierunki mało popularne i humanistyczne, jak chociażby filozofia czy filologia klasyczna. Symbolicznym wydarzeniem stała się próba likwidacji filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, która doprowadziła do zaktywizowania się środowisk akademickich humanistów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że pod względem wielkości nakładów przeznaczanych na naukę nasz kraj sytuuje się w europejskim ogonie (wydajemy coraz więcej, ale non stop ktoś nas przegania) i jak dotychczas żaden z rządów Polski po roku 1989 nie zdobył się na uczynienie nauki i edukacji swoimi priorytetami, tym samym nie zdecydował się na wyraźne zwiększenie transferów pieniężnych do tego sektora. Krótkoterminowa i prymitywna logika polityczna, jakiej jesteśmy przedmiotem przez ostatnie ćwierćwiecze, zakłada, że pieniądze z publicznej kiesy trafiają albo do najbardziej agresywnych grup zawodowych, które bezkompromisowo walczą o swoje przywileje przed gmachem sejmu (niejednokrotnie z użyciem płonących opon), albo są one przeznaczone na cele, których realizację widać w perspektywie kilkuletniej: stadiony, orliki, autostrady, lotniska itp. Nauka i edukacja to wydatek, a humanistyka – fanaberia.

Kryzys humanistycznego wychowania

Kryzysu humanistyki nie należy jednak postrzegać wyłącznie w perspektywie instytucjonalno-akademickiej czy tym bardziej finansowej. Wydaje się, że w kryzysie znalazło się również humanistyczne wychowanie, a konkretniej: wychowanie w kulturze i dla kultury, czyli to, co tradycyjnie nazywano edukacją liberalną. Leo Strauss przekonywał, że „edukacja liberalna jest kształceniem w kulturze i ku kulturze. Końcowym efektem takiej edukacji jest zaś człowiek kulturalny”3. Oczywiście tak rozumianej edukacji liberalnej nijak nie należy utożsamiać z edukacją neoliberalną, o której pisała Potulicka. Humanistyka jako właśnie takie „kształcenie w kulturze i ku kulturze” daje człowiekowi poczucie sensu i gwarantuje rozumienie świata, w którym funkcjonuje. Michał Januszkiewicz ważność humanistyki dostrzega „nie w oświeceniowym typie refleksji, głoszącej triumfalny pochód ku lepszemu światu w imię idei postępu i stałego przyrostu wiedzy, ale w jej zdolności do zdawania sprawy z tego, kim jesteśmy w świecie, który stał się areną niejednoznaczności, zmienności, niepewności”4. Znajomość dziejów swojej kultury, historii, podstaw nauki o moralności, a także dyscyplin takich jak socjologia czy psychologia pomaga więc człowiekowi w adaptacji do zmieniającej się rzeczywistości, którą to właśnie nauki humanistyczne są w stanie ogarnąć w całej jej zmienności.

Allan Bloom – niezwykle krytyczny wobec zmian w amerykańskim systemie edukacji zachodzących od lat 60. – wskazywał, że społeczeństwo amerykańskie jest coraz lepiej wykształcone jedynie z pozoru. Przekonywał: „wrażenie, że ludność Ameryki jest teraz lepiej wykształcona, opiera się na dwuznaczności słowa «wykształcenie» czy też na zatarciu rozróżnienia pomiędzy studiami technicznymi i liberalnymi. Wybitny fachowiec od komputerów niekoniecznie ma większą wiedzę w dziedzinie moralności, polityki i religii niż osoba o znikomym wykształceniu”5. Wyraźnie podkreślał, że to wyłącznie edukacja liberalna, czyli szeroko rozumiane przystosowanie do funkcjonowania w kulturze, zasługuje na miano wykształcenia. Młodzi absolwenci studiów ścisłych czy technicznych niejednokrotnie okazują się totalnymi ignorantami w zakresie wiedzy o własnym kraju, kulturze i przeszłości, od kiedy kształcenie humanistyczne zostało na kierunkach niehumanistycznych zredukowane do minimum bądź wręcz zlikwidowane. Proces opisywany przez Blooma dokonuje się lub już się dokonał w krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Humanistykę uznano implicite za nieprzydatną i nieużyteczną, bowiem podobno nie przekłada się na namacalne umiejętności praktyczne, które jesteśmy w stanie zmierzyć i odpowiednio wycenić na wolnym rynku. Zapomniano jednak, że to, czego nie potrafimy zmierzyć i wycenić, niekoniecznie jest nieprzydatne lub nieużyteczne.

Tygodnik „Polityka” w roku 2014 przywoływał badania wskazujące – na przykładzie absolwentów Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu – że młodzi filozofowie należą do najlepiej radzących sobie na rynku pracy. Stwierdzono, że bezrobocie wśród absolwentów filozofii wynosiło wówczas 1,4 proc.6

Lepiej od nich radzili sobie jedynie absolwenci Akademii Muzycznej i Uniwersytetu Medycznego. Humaniści znajdują zatrudnienie w takich sektorach jak media, marketing i reklama, public relations, ale zatrudniają się również w administracji państwowej i organizacjach pozarządowych. Wielu pracodawców docenia ich umiejętność stosunkowo łatwego i szybkiego uczenia się, kreatywność, elastyczność i wychodzenie poza utarte schematy. Oprócz tego absolwenci kierunków humanistycznych bardzo dobrze radzą sobie w pracy w zespole, efektywnie współpracując ze swoimi kolegami. Rzeczywiście nie są to umiejętności, które bylibyśmy w stanie zmierzyć i przedstawić ich stężenie za pomocą narzędzi matematycznych, co jednak nie zmienia faktu, że w tak szybko zmieniających się realiach rynku pracy i współczesnego świata to właśnie osoby z humanistycznym wykształceniem bądź też po prostu z humanistycznym backgroundem poradzą sobie lepiej.

Humanista i produkty masowej kultury

Humanista nie jest produktem kultury masowej, a człowiek bez odpowiedniego humanistycznego przygotowania i zasobu pewnych idei oraz wartości ważnych w naszym kręgu kulturowym stanie się wręcz niewolnikiem tejże kultury masowej. Ayn Rand w jednym ze swoich esejów konkludowała: „Przeciętny absolwent szkoły średniej jest gwałtownym, niespokojnym, roztargnionym młodzieńcem z umysłem jak strach na wróble zrobiony z najróżniejszych strzępów, które nie dają się ułożyć w jakikolwiek kształt”7. Wskazywała tym samym na wybiórczość i niekompletność współczesnego wykształcenia średniego w Stanach Zjednoczonych. Zapewne moglibyśmy opisać tym samym sposobem w pewnym stopniu realia polskich szkół ponadgimnazjalnych, w których kilka lat temu nauczanie biologii, chemii, fizyki i geografii zredukowane zostało do propedeutycznych zajęć z przyrody, a pełne kursy historii oraz wiedzy o społeczeństwie zamieniono na równie propedeutyczny w swoim charakterze przedmiot nazwany: historia i społeczeństwo. Nie udało się zastąpić przerostu wiedzy akademickiej, jakiej kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu wymagano od polskiego licealisty, mądrymi, ale kompleksowymi w swojej istocie podstawami programowymi.

Bloom widzi w takich zmianach w systemach edukacji zaplanowane działanie przynoszące efekt w postaci ukształtowania człowieka, które okazałoby się bardziej współmierne do demokratycznych realiów. W „Umyśle zamkniętym…” pisze on, że „demokratyczny system edukacyjny, czy się do tego przyznaje, czy nie, chce i potrzebuje stworzyć ludzi obdarzonych upodobaniami, wiedzą i charakterem, które sprzyjają ustrojowi demokratycznemu”8. Wydaje się oczywiste i historycznie prawdziwe, że wszystkie systemy polityczne poprzez m.in. system edukacji przystosowują swoich obywateli do przyjętego w nich katalogu fundamentalnych wartości, tak samo więc jest zapewne w systemach demokratycznych. Bloom wskazuje również, że „nowa edukacja moralna nie posiada ani krzty owego geniuszu, z którego rodzi się moralny instynkt czy druga natura, podstawa nie tylko dla charakteru, lecz także dla myślenia. W istocie nauka moralna w rodzinie sprowadza się obecnie do wpojenia absolutnego minimum reguł zachowań społecznych (takich jak zakaz kłamstwa czy kradzieży)9. Odwrót od humanistyki jest jednak również odwrotem od tego, co nazywa on mianem „edukacji moralnej”. „Nowa edukacja moralna” jest de facto brakiem jakiejkolwiek edukacji moralnej, a tym samym uczynieniem człowieka bezbronnym wobec moralnych wyzwań i dylematów, przed którymi nolens volens będzie musiał stanąć.

Michał Januszkiewicz podkreśla właściwość humanistyki, jaką jest poszukiwanie sensu. Przypomina, że „nauki humanistyczne zapytują o sens wyników nauk przyrodniczych. Ów sens nie jest dla człowieka czymś neutralnym czy obojętnym, ale tym, co w sposób istotny nas dotyczy i dotyka”10. Za każdym wynalazkiem i pomysłem stoi zawsze jakiś sens, jego wskazanie zaś jest działaniem do głębi humanistycznym. Ponadto przecież to właśnie humanistyka stawiała i nadal stawia sobie wielkie pytania dotyczące człowieka, świata, historii czy kosmosu. Stawianie pytań i poszukiwanie odpowiedzi dotyczących sensu to przymioty typowego bohatera europejskiej – a także polskiej – literatury. Życie zawodowe w realiach zmiennego i dynamicznego świata domaga się przecież nie tylko udzielania właściwych odpowiedzi, lecz także stawiania odpowiednich pytań. Dobrze wykształceni humaniści wykazują się więc zdolnością planowania działań strategicznych, charakteryzowania potencjalnych szans i zagrożeń czy też umiejętnego poszukiwania rozwiązań w sytuacjach kryzysowych. Tak głęboko wpisane w kulturę europejską poczucie schyłkowości i kryzysu sprawi, że współczesność będzie wydawała się mniej przerażająca, a jej niebezpieczeństwa – możliwe do przezwyciężenia. Trzeba jednak uprzednio mieć świadomość tej europejskiej choroby schyłkowości.

Umiejętności zamiast książek

Pracodawcy na polskim rynku pracy coraz częściej wskazują, że niezwykle trudno znaleźć odpowiedniego pracownika, który posiadałby wszystkie wymagane kompetencje twarde, a przy tym cechował się kompletem oczekiwanych przez nich kompetencji miękkich. Wbrew powszechnemu przekonaniu to te pierwsze – kompetencje twarde – są łatwiejsze do opanowania, czego zresztą dowodem są organizowane przez pracodawców szkolenia przygotowujące nowych pracowników do określonych zadań. Zdecydowanie trudniej jest nabyć kompetencje miękkie i raczej kształtują się one u człowieka w toku całej jego drogi życiowej, nie zaś w trakcie kursów i szkoleń. Najczęściej wskazywane przez pracodawców kompetencje miękkie to: komunikatywność, podejmowanie inicjatyw, samodzielność, umiejętność zarządzania czasem, łatwość w nawiązywaniu kontaktów11. Dobre wykształcenie humanistyczne – obejmujące lekturę, rozmowę, analizę, debatę, krytykę i apologetykę – jest w stanie utrwalić i rozwinąć w młodym człowieku wszystkie wymienione umiejętności. I bynajmniej nie chodzi o to, aby uczynić z humanistyki narzędzie tresury przyszłych menedżerów czy sprzedawców, jednakże – jak widać – prawdopodobnie dobrze wykształcony humanista będzie miał większe szanse, żeby stać się sprawnym menedżerem czy skutecznym sprzedawcą.

heath march of intellect 3Rand, krytykując amerykańskie realia uniwersyteckie, ubolewała nad tym, że „filozofia jest traktowana przez pozostałe wydziały z […] pogardą”12. Z podobną postawą m.in. sporej części elit politycznych od kilku lat mamy do czynienia w Polsce. Zohydzanie młodym ludziom nauk humanistycznych – pamiętamy przecież niejedną wypowiedź polskiego polityka na temat bezrobotnych filozofów czy politologów – odbywało się pod hasłem odejścia od nauczania pamięciowego, a skupienia się na kształceniu i ćwiczeniu umiejętności. Bloom podkreślał jednak, że oba te obszary – wiedzy i umiejętności – zawsze muszą być ze sobą sprzężone. Przekonywał, że „choć byłoby głupotą sądzić, że wiedza książkowa wystarczy za całą edukację, jest ona zawsze konieczna, zwłaszcza w czasach, kiedy samo życie dostarcza niewielu godnych naśladowania wzorców człowieczeństwa”13. Umiejętności muszą być zbudowane na wiedzy – ta zaś na skutek postępu cywilizacyjnego staje się coraz bardziej skomplikowana, a dla przeciętnego człowieka zwyczajnie nieosiągalna kompleksowo. Zupełne jednak odwrócenie się od wiedzy sprawi, że człowiek będzie jeszcze bardziej zagubiony w meandrach nieznanego.

Współczesny uniwersytet coraz bardziej staje się wyższą szkołą zawodową, w której „celem nie jest przekazywanie jakichkolwiek szczególnych filozoficznych treści, ale trening umysłu studenta”14. Trening do pewnych powtarzalnych umiejętności, które mają mu zapewnić pracę i odpowiednie warunki życia. W kulturze masowej człowiek taki odnajdzie się doskonale. Antonina Kłoskowska zaznacza, że „ekspansywne dążności masowej kultury amerykańskiej związane z właściwą jej realizacją zasady wspólnego mianownika wiążą się z rozbudową jej rozrywkowych funkcji”15. Dlatego właśnie zmęczony całodzienną aktywnością pracownik, u którego nie wyrobiono humanistycznego zmysłu, odda się w sposób bezrefleksyjny i kompletnie bierny wątpliwej jakości urokom tejże kultury masowej. Wyniki czytelnictwa rokrocznie publikowane w Polsce uświadamiają nam, w jaki sposób polskie społeczeństwo coraz bardziej odsuwa się od tego głęboko humanistycznego zwyczaju, jakim jest czytanie. Paradoksalnie badania edukacyjne PISA wskazują, że polscy piętnastolatkowie całkiem nieźle dają sobie radę ze zrozumieniem tekstu czytanego, niestety – jak wskazuje czytelnicza praktyka – niezbyt chętnie z tej umiejętności korzystają. Kryzys humanistyki będzie więc korzystny dla przemysłu prymitywnej rozrywki serwowanej niczym sieczka przez kolejne kanały telewizyjne. Nasze społeczeństwo jest więc namacalnym przykładem tego, że „filozofia zabawy, rehabilitowana i przystosowana do użytku mas, odgrywa w tej epoce dużą rolę”16.

Humanistyczna wizja nauczycielstwa

Allan Bloom z sentymentem wspomina, jak „u młodzieży europejskiej znajomość siebie pochodziła z książek, a jej aspiracje ukształtowane były przez wzorce napotkane w równym stopniu w książkach, co w życiu”17. Lektura była swego rodzaju przewodnikiem po przeszłości i wskazówką na przyszłość. Książka stanowiła skarbnicę wiedzy o człowieku z dawnych czasów, ale również o człowieku współczesnym. Bloom, który był przecież wykładowcą akademickim, wspomina, jak to „studenci utracili nawyk czytania. Nie posiedli umiejętności czytania, nie spodziewają się znaleźć w lekturze ani przyjemności, ani korzyści”18. Jego słowa pewnie jak najbardziej pasowałyby do odczuć przeciętnego profesora nauk humanistycznych w Polsce współczesnej, choć przecież Bloom opisywał realia amerykańskie sprzed niemalże 30 lat (pierwsze wydanie „Umysłu zamkniętego…” ukazało się w roku 1987). Nauczycielem nie jest już książka, staje się nią telewizja wraz z „dobrodziejstwem” inwentarza, od programów typu reality shows począwszy, na serialach paradokumentalnych skończywszy.

Podtrzymano również w Polsce po roku 1989 degradację zawodu nauczyciela – tak istotnej przecież postaci w klasycznej wersji nauczania humanistycznego. Do pierwszej fazy degradacji doszło jeszcze w PRL-u, kiedy to praca umysłowa nie tylko straciła na znaczeniu, lecz także stała się zajęciem wstydliwym i godnym politowania. Nowa Polska nie dość, że nie podjęła najmniejszej próby odbudowania prestiżu tego zawodu (nie śmiem nawet marzyć o przywróceniu pozycji z okresu międzywojennego), ale pozostawiła nauczycieli w stanie finansowego niedomagania, a na domiar złego umożliwiła kształcenie nauczycieli każdej nowo powołanej szkółce. Eugenia Potulicka wskazuje, że „minimalne wymagania dotyczące kształcenia nauczycieli oznaczają okrawanie programów studiów pedagogicznych, które de facto stają się szkołami zawodowymi. Z programów tych studiów usunięto socjologię i psychologię”19. Nauczyciele kształceni są byle jak, a ograniczenie kompetencji kuratoriów oświaty pozbawiło ich jakiejkolwiek opieki metodycznej ze strony oświatowych specjalistów. Nauczycielem może być każdy, a – co więcej – system awansu zawodowego sprawia, że każdy w dość krótkim czasie może zostać nauczycielem dyplomowanym, czyli osiągnąć najwyższy szczebel.

Oczywiście minęły już czasy, kiedy to stosunek mistrz–uczeń definiował relacje nie tylko akademickie, lecz także licealne. Żyjemy w czasach powszechnej edukacji, w erze egalitaryzmu i wolności, kiedy to wolność młodego człowieka musi – i słusznie! – być respektowana przez nauczycieli, ale także rodziców. Czy jednak naprawdę tak bardzo podoba nam się – sprzeczna przecież z humanistycznymi ideałami – koncepcja zawodu nauczyciela, który niczym robotnik drogowy usypuje i wylewa kolejne warstwy przyszłej autostrady? Jak pisze Bloom: „sens powołania nauczycielskiego polega na tym, by znać pragnienia swoich uczniów i wiedzieć, co może je zaspokoić. Trzeba je wytropić i wydobyć na wierzch”20. Jednakże edukacja, w której humanistykę systematycznie się degraduje, nie potrzebuje zawodu nauczyciela postrzeganego jako powołanie. Wymaga sprawnego urzędnika, który przekaże, przećwiczy i ostatecznie wyegzekwuje wyznaczone przez ministerialnych urzędników lub „ekspertów” wymagania. Tymczasem młody człowiek poszukiwać będzie wzorców i wskazówek w mediach masowych i wątpliwej jakości rozrywce, pustkę intelektualną zaś wypełni współczesną „hagiografią”, której bohaterami będą celebryci.

Kolejny fin de siècle?

Humanistyka znalazła się w kryzysie. Nie tylko polska, lecz także cała humanistyka w naszym kręgu kulturowym. Współczesny człowiek uznał ją za niepotrzebną i niepraktyczną, choć wszystko wskazuje na to, że tylko dzięki niej potrafił się odnajdować w skomplikowanym świecie, że to właśnie ona doprowadziła go w miejsce, w którym się aktualnie znajduje. Paradoksalnie współcześni pracodawcy chętnie zatrudniają młodych humanistów, uznając ich za bardziej kreatywnych, otwartych, pomysłowych i lepiej radzących sobie z realiami otaczającego świata. Tymczasem klasa polityczna od lat systematycznie utrwala ten humanistyczny fin de siècle. Humaniści stali się swoiście rozumianymi wykluczonymi: rzekomo niepraktyczni, matematyczni ignoranci, niedouczeni marzyciele. W rzeczywistości jednak powoli – w oparach antyhumanistycznej nagonki – wszyscy stajemy się humanistycznie wykluczeni. Człowiek pierwotny wraca.

1 E. Potulicka, Neoliberalne reformy edukacji w Stanach Zjednoczonych: od Ronalda Reagana do Baracka Obamy, Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014, s. 12.

2 Tamże, s. 16.

3 L. Strauss, Czym jest edukacja liberalna?, „Dialogi Polityczne”, 2007, nr 7, s. 19.

4 M. Januszkiewicz, Czy mamy dziś kryzys humanistyki?, „Znak”, 2009, nr 652.

5 A. Bloom, Umysł zamknięty: o tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 71.

6 J. Podgórska, Filozofia bytu, „Polityka”, nr 10 (2948), 5–11.03.2014.

7 A. Rand, Comprachicos, [w:] Powrót człowieka pierwotnego: rewolucja antyprzemysłowa, przeł. Z.M. Czarnecki, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003, s. 105.

8 A. Bloom, Dz. cyt., s. 30.

9 Tamże, s. 73.

10 M. Januszkiewicz, Dz. cyt.

11 M. Kocór, A. Strzebońska, K. Keler, Kogo chcą zatrudniać pracodawcy?: potrzeby zatrudnieniowe pracodawców i wymagania kompetencyjne wobec poszukiwanych pracowników, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Warszawa 2012, s. 39–49.

12 A. Rand, Dz. cyt., s. 113.

13 A. Bloom, Dz. cyt., s. 24.

14 A. Rand, Dz. cyt., s. 115.

15 A. Kłoskowska, Kultura masowa: krytyka i obrona, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, s. 291.

16 Tamże.

17 A. Bloom, Dz. cyt., s. 55.

18 A. Bloom, Dz. cyt., s. 75.

19 E. Potulicka, Dz. cyt., s. 16.

20 A. Bloom, Dz. cyt., s. 21.

Sharing is caring :)

Ludzie żyją krótko, niezbyt daleko sięga też ich pamięć gatunkowa. Nasze wąskie i ograniczone postrzeganie przeszłości doprowadza do tego, że uważamy powrót rozwiązań bardzo starych za nowości i innowacje. Wydaje nam się, że tradycyjny model zatrudnienia – stabilny, długookresowy kontrakt z dość ściśle określonym wynagrodzeniem, zwany potocznie „etatem” – to najbardziej uregulowana umowa cywilna w systemie prawnym.

Tymczasem umowa o pracę w obecnej formie jest zjawiskiem dość nowym, związanym z XIX-wieczną rewolucją przemysłową. Wcześniej dominował model niezależnych przedsiębiorców otoczonych często wianuszkiem pomocników – terminatorów, którzy po przyuczeniu do zawodu często otwierali własne zakłady. W sporym uproszczeniu moglibyśmy taki model nazwać samodzielną działalnością gospodarczą, ale oczywiście mieliśmy tu do czynienia z wieloma dodatkowymi aspektami takimi jak organizacje cechowe, szkolenie i certyfikacja rzemieślników. Wielkie projekty – takie jak na przykład budowy katedr – zdarzały się dość rzadko i były po prostu pospolitym ruszeniem robotników i rzemieślników, którzy rozchodzili się do swoich zajęć po zakończeniu prac.

800px-France_in_XXI_Century._SchoolMechanizacja i idące za nią efekty skali spowodowały zapotrzebowanie na większe ilości kapitału, którego nie dawało się zgromadzić w ramach małych przedsiębiorstw rodzinnych. W ten sposób nastąpiło ostateczne rozdzielenie kapitału i pracy, a wielkie zakłady wymagały całej rzeszy pracowników. Siłą rzeczy stare rozwiązania w postaci doraźnego pospolitego ruszenia ani kontraktów na przyuczenie nie mogły się w tej sytuacji sprawdzić. Potrzebna była stabilna baza pracowników. To początek etatu, który z czasem obrastał w kolejne regulacje i obostrzenia, aż osiągnął dzisiejszą, czasami wynaturzoną postać.

Skomplikowane prawo pracy to jedna z głównych barier rozwoju mikroprzedsiębiorstw. Jednocześnie daleko idące obostrzenia – zwłaszcza dotyczące zwalniania – prowadzą często do niskiego zatrudnienia w gospodarce oraz dużego bezrobocia wśród młodych. Najlepszym przykładem jest tutaj Hiszpania, gdzie pracownika zwolnić niemal nie sposób, zatem niewielu ryzykuje zatrudnianie ludzi młodych i niesprawdzonych – wśród których bezrobocie osiąga nawet 50 proc. Tymczasem specjaliści z doświadczeniem mogą dyktować stawki. Typowy przykład paragrafu 22. W Polsce mamy podobny problem z obowiązkiem podawania powodu zwolnienia w razie rozwiązania umowy o pracę na czas nieokreślony, który to może być zaskarżony do sądu.

Jednak rosnące z czasem obostrzenia prawa pracy spotkały się ze zjawiskiem idącym pod prąd tychże zmian. Rosnąca popularność alternatywnych form zatrudnienia (w tym szarej strefy) to właśnie reakcja na przeregulowanie rynku pracy w Europie. Kontrakty dużo częściej są terminowe lub dotyczą konkretnych zadań. Dają obu stronom więcej elastyczności, ale pracownikom – znacznie mniej ochrony. Stąd w Polsce przyjęło się je nazywać „śmieciowymi” – co jest kolejnym przejawem zawłaszczania języka.

Jak wymyślenie etatu było związane z powstaniem wielkich zakładów produkcyjnych, tak jego teraźniejszość i przyszłość również jest z nimi związana. Pierwsze uderzenie nieprzypadkowo rozpoczęło się wraz z przenoszeniem zakładów produkcyjnych do krajów o niższych kosztach pracy. Właściwie cała produkcja wielkoseryjna, gdzie efekty skali są najistotniejsze, już wyprowadziła się do Azji. W krajach Zachodu pozostała produkcja jednostkowa i krótkoseryjna oraz ta, której nie opłaca się przewozić. W większości dotyczy branż, gdzie efekt skali nie jest tak istotny. Dlatego w Europie wciąż produkuje się jachty, ale nie kontenerowce. Dlatego właśnie stocznie w Trójmieście radzą sobie dobrze, ale te w Szczecinie – niekoniecznie.

Zakłady produkcyjne w biednych krajach pozwoliły na ich rozwój i zmniejszenie nierówności ekonomicznych w sposób bezprecedensowy dzięki rozwojowi niższej klasy średniej. Jednocześnie spowodowały stagnację zarobków w krajach bogatych. To zaś przyniosło wiele problemów natury społecznej i politycznej – jak choćby wzrost popularności prymitywnych demagogów takich jak Donald Trump. Co gorsza jednak przyszłość etatu maluje się w coraz ciemniejszych barwach – tym razem ze względu na technologię.

Utracone etatowe miejsca pracy związane z eksportem produkcji rekompensowaliśmy rozrostem sektora usługowego, co wyraźnie widać w strukturze produkcji krajów rozwiniętych. Polska jest jednym z najbardziej uprzemysłowionych krajów UE ze względu na słabe rozwinięcie sektora usługowego, a nie siłę przemysłu. W stabilne dotychczas miejsca pracy, w branżach takich jak hotelarstwo, przewozy osób czy choćby sektor finansowy, wkracza jednak Internet i szereg technologii ochrzczonych zbiorczo terminem P2P (peer-too-peer). W uproszczeniu to sytuacja, w której transakcje nie odbywają się pomiędzy firmą a konsumentem (B2C), ale pomiędzy dwiema osobami nieprowadzącymi działalności gospodarczej, które mogą sobie wzajemnie coś zaproponować.

Oczywiście P2P istniało długo przed Internetem, choćby w postaci wyprzedaży ogródkowych. Jednak trapiły go olbrzymie trudności związane z zasięgiem terytorialnym, ze znalezieniem się kupujących i sprzedających, a także wiarygodnością drugiej strony umowy. Internet rozwiązał te problemy: nawet jeśli w okolicy nie ma chętnych na mój zabytkowy samochód – to na terenie całego kraju zapewne się znajdą.

Pierwsza fala uderzyła w rynek detaliczny za pomocą portali takich jak eBay czy – bardziej lokalnie – nasze Allegro. Jednak biorąc pod uwagę niewielki w stosunku do potrzeb zakres podaży, istnienie takich platform nie uderzyło w tradycyjnych sprzedawców. Wielu z nich wręcz uznało platformy aukcyjne za atrakcyjny kanał sprzedaży. Wyraźnie dało się jednak zauważyć, że zasięg P2P znacznie w tej sytuacji rośnie, a system komentarzy pomaga budować reputację, co rozwiązuje problem nieokreślonej wiarygodności.

Uderzenie w tradycyjne biznesy nadeszło nieco później. Pierwszym była tzw. ekonomia współdzielenia. W teorii pozwala ona na dzielenie się (zwykle odpłatnie) nieużywanymi aktywami. Dzięki odpowiednim portalom możemy wynająć łódkę, motocykl, samochód, a nawet dom od osoby, która chwilowo swojego nie potrzebuje. Co więcej, możemy to zrobić dużo taniej niż w wypadku firm tradycyjnych. Po prostu przeciętny właściciel mieszkania nie musi przejmować się wieloma regulacjami, w tym dotyczącymi zatrudnienia, podatków i kontroli, które prześladują normalne firmy.

Model biznesowy okazał się tak popularny, że wiele osób zmienia swój etat na działalność w takiej właśnie formie. Najliczniejszym przykładem są tutaj kierowcy Ubera, którzy przewożą ludzi bez odpowiednich licencji, a co za tym idzie – dużo taniej. To oczywiście budzi oburzenie taksówkarzy, którym ubywa klientów, ale dalej ponoszą gigantyczne koszty administracyjne. Pojawiają się zatem ataki taksówkarzy na kierowców Ubera, również fizyczne i także w Polsce.

Wydaje się, że jeszcze większe efekty może mieć wynajmowanie mieszkań choćby przez Airbnb. Jego działalność niewątpliwie powoduje wypychanie etatowych miejsc pracy na rzecz samodzielnej przedsiębiorczości. Ale skutki idą jeszcze dalej. Do tej pory wynajem mieszkań miał charakter raczej długoterminowy. Wynajem na kilka dni dawał więcej pieniędzy w przeliczeniu na noc, ale ze względu na stabilność lepiej opłacało się wynajmować za mniej na dłużej. Dziś znalezienie lokatora na kilka dni w dużych miastach nie stanowi problemu, a co za tym idzie – tych wystawionych na wynajem długoterminowy jest mniej. Zatem ceny rosną. Z problemem tym mierzą się władze Berlina, które już zakazały wynajmowania mieszkań na krótki termin – można wynajmować w ten sposób najwyżej pojedynczy pokój, a za złamanie tej regulacji grożą olbrzymie kary. Oczywiście jest wielki problem z wyłapaniem takich działań i władze liczą na donosy.

Kolejne uderzenie w etaty ze strony P2P dotyka sektora finansowego. P2P lending polega na tym, że ludzie z nadmiarem wolnych środków oferują je na platformach ludziom pieniędzy potrzebujących. Każda pożyczka pochodzi od bardzo wielu osób – więc potencjalne straty są niewielkie, szczególnie, że nowi uczestnicy mogą pożyczać mało, kwoty zwiększają się wraz z reputacją. To opcja lokowania na procent znacznie wyższy niż na lokacie, i pożyczania znacznie taniej niż w firmie pożyczkowej, a nawet banku. Dla społeczeństwa i gospodarki to proces niezwykle korzystny, ale nie dla etatów w bankach.

Zresztą nie jest to jedyny problem sektora finansowego wywołany przez gospodarkę P2P. Kryptowaluty takie jak bitcoin pokazały możliwość istnienia alternatywnego modelu systemu finansowego, który nie potrzebuje centralizacji w postaci banków. Do tego jest niezwykle odporny na oszustwa i fałszerstwa – do tego stopnia, że niektóre kraje rozpatrują wprowadzenie podobnych metod w emisji własnej waluty, a nawet prowadzenia rejestrów własności nieruchomości.

Ale technologia to nie tylko złe wiadomości dla sektora usług. Produkcja krótkoseryjna też zaczyna już odczuwać efekty innowacji, jaką jest druk 3D. Okazuje się, że fabrykantem może się stać właściwie każdy z nas, a kosztujące niegdyś miliony przygotowanie prototypu produktu dziś można wykonać za marne tysiące. Sztandarowy jest tu przykład chłopaka, który zaprojektował i wydrukował działającą protezę ręki, której koszt materiałów wynosi 50 dol. Co ciekawe, rozwiązanie to skutecznie konkuruje z protezami kosztującymi 800 razy więcej. To zaś oznacza, że zakłady działające w Polsce mogą się zderzyć z konkurencją tysięcy garażowych fabryk gotowych dostarczyć produkty szybciej i taniej dzięki nowocześniejszej technologii.

Kapitalizm został stworzony dzięki efektowi skali, czyli kosztom zmniejszającym się wraz ze wzrostem produkcji. Wielkie zakłady pracy zaistniały pomimo swych wad właśnie dzięki możliwości rozłożenia kosztu olbrzymiego zainwestowanego kapitału na gigantyczną wielkość produkcji. Do olbrzymiego kapitału trzeba dołożyć jeszcze sporo pracy – i tak powstały klasa robotnicza oraz klasa średnia, zatrudnione na stabilnych etatach. To sytuacja, w jakiej wyrosło kilka pokoleń, więc wydaje się nam naturalna i oczywista. Jednak w ostatnich dekadach dominacja etatu powoli maleje, co budzi wielki opór społeczny. Koniec etatu to mniejsza stabilność i przewidywalność, a zatem większy niepokój. Stąd wzrost popularności poglądów lewicowych i poszukiwanie winnych – najczęściej najbogatszych.

Po prawdzie jednak za dotychczasowym osłabieniem ochrony pracujących stoją raczej najbiedniejsi, którzy włączyli się w globalny rynek pracy i stanowią dla klasy średniej bogatych krajów spore zagrożenie. Aby móc dalej konkurować, trzeba przekształcić etat w formę bardziej elastyczną. Jak na razie jednak obserwujemy walkę z elastycznymi formami zatrudnienia, a co za tym idzie – utrzymujące się bezrobocie.

Jednak sytuacja będzie się z czasem pogarszać, gdyż zmiany technologiczne powodują dalszą erozję stabilnych miejsc pracy. Szczególnie widoczny jest tu wpływ Internetu, który już w dużej mierze przeobraził branżę papierową, medialną czy choćby dostępu do filmów i oprogramowania. W trakcie poważnych zmian są branże wynajmujące aktywa pod wpływem sharing economy. Rynki P2P zmieniają też system finansowy i zapowiadają jego całkowite przeobrażenie. Niebawem możemy się spodziewać kolejnej fali przeobrażeń na rynku produkcyjnym związanych z drukiem 3D.

Zatem etat wydaje się pieśnią przeszłości. Technologia powoduje, że efekt skali w bardzo wielu branżach przestaje mieć tak wielkie znaczenie. W rezultacie zmniejsza się liczba wielkich zakładów pracy i pracowników zatrudnionych w trybie etatowym. Wraca za to na wielką skalę znana od wieków działalność w niewielkich grupach, których kapitał jest dziś wystarczający do tego, by prowadzić konkurencyjną działalność. To wielka zmiana strukturalna i jak zwykle w takich sytuacjach będzie budziła spore opory. Jeśli jednak przeszłość uczy nas czegokolwiek, to opór społeczny ustąpi w końcu przed naciskami ekonomicznymi.

Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności – Rozmowa Piotra Augustyniaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP :)

Chciałbym zacząć od prowokacyjnego pytania, które zadaje sobie przynajmniej część polskiego społeczeństwa. Wiadomo, jak wielką rolę odegrał Jan Paweł II dla Kościoła w Polsce i na świecie, ale można zaryzykować tezę, że mimowolnie to właśnie jego pontyfikat sprawił, że dzisiaj Kościół – nazywany „Kościołem ojca Rydzyka” – może w naszym kraju tak bardzo dominować. Zgodzisz się z tą tezą czy to jednak pewne nadużycie? Czy rzeczywiście wpływ Jana Pawła II, który starannie chronił katolicyzm w Polsce, spowodował taki efekt uboczny?

Myślę, że debata na temat spuścizny Jana Pawła II jest bardzo złożona. Przyznam, że spojrzałem na nią z nowej perspektywy, czytając jeden z tekstów Tomasza Terlikowskiego w „Plus Minus”, pod tytułem „Rymkiewicz: łże-prorok Polaków”, wprawdzie nie o Janie Pawle II, ale o znakomitym poecie. Zdaniem Terlikowskiego, Jarosław Marek Rymkiewicz zbudował wizję Polski, której wolność wymaga krwi, ofiary i całkowitego oddania się. Niebezpieczeństwo tkwi w przeciwstawieniu tego podejścia wizji, którą reprezentował Jan Paweł II, odnoszącej się do ewangelicznej strategii non violence, będącej również strategią „Solidarności” i całego ruchu antykomunistycznego w Polsce. Obecnie zaś – i tu Terlikowski ma rację – opiera się nowo opowiedzianą historię naszego kraju na Żołnierzach Wyklętych, na krwi i „ofierze smoleńskiej”. W pewnym momencie nastąpiło więc całkowite zaprzeczenie filozofii oporu bez przemocy oraz wynikającego z niej przebiegu historii, które towarzyszą nam od dobrych kilkudziesięciu lat. Terlikowski wskazał na głębokie pęknięcie, które w tej chwili powstaje w Polsce, dotykając zarówno Kościoła, jak i ogółu życia publicznego. W tym właśnie kontekście można dostrzec z jednej strony pełne uniżenia oddawanie czci Janowi Pawłowi II, a z drugiej strony nikłe korzystanie z jego dorobku myślowego, co więcej – duchowego. Obecnie następuje raczej próba odczytania go w wersji, która przemawiałaby do szerokich mas. Tu widzę rolę nie tylko Radia Maryja, lecz także niektórych czasopism czy stacji telewizyjnych, zdecydowanie odwołujących się do gustów popularnych oraz do religijności, która z jednej strony oczywiście pozwala na głębokie, duchowe przeżywanie wiary, ale z drugiej strony w dużym stopniu je ogranicza. Uwidacznia się to ostatnio choćby w masowej niechęci do przyjmowania wszelkich obcych.

Co zatem sprawia, że tak duża część polskiego Kościoła – nazwana wcześniej „Kościołem ojca Rydzyka”, choć to, rzecz jasna, znacznie szersze kręgi – tak jednoznacznie popiera polityczną prawicę i ją otwarcie wspiera? Należy zaznaczyć, że wsparcie to dotyczy partii, która jest przecież właśnie rymkiewiczowska, w gruncie rzeczy w ogóle niechrześcijańska.

Wydaje mi się, że posługujemy się własnymi odczuciami, nie możemy się przecież posłużyć żadnymi badaniami na ten temat. Określenie „rymkiewiczowski” jest w moim odczuciu wyjątkowo wyrafinowane i odnosi się jednak do pewnego środowiska inteligenckiego.

Jak byś zatem wyjaśnił nurt narracji społeczno-politycznej, która mówi dziś o wstawaniu z kolan, o zyskiwaniu suwerenności i która bardzo chętnie – przynajmniej werbalnie – nawiązuje do wartości chrześcijańskich i tradycji katolickiej?

Zdecydowanie nie jestem zwolennikiem wymieniania jednym tchem terminów w rodzaju „nacjonalistycznego patriotyzmu” oraz „wartości chrześcijańskich”. Nie lubię zresztą samego wyrażenia „wartości chrześcijańskie”, bo jest ono równie mało konkretne, jak i pojęcie „uczuć religijnych”, których zgodnie z prawem nie należy obrażać. Według mnie są po prostu wartości ewangeliczne, będące wartościami samymi w sobie, pozbawionymi charakteru użytkowego. Gdy podporządkowuje się je jakiemukolwiek celowi, nawet tak wzniosłemu jak patriotyzm, to po prostu pogaństwo.

Wracając jeszcze do pontyfikatu Jana Pawła II, słusznie wpisanego przez ciebie w tradycję polskiego patriotyzmu i myślenia o niepodległości, która ma rezygnować z walki zbrojnej i przemocy… Chciałbym zapytać o jego stronę administracyjną. Wiele osób zastanawia się, czy Jan Paweł II nie popełniał błędów w obszarze zarządzania polskim Kościołem, choćby w kwestii nominacji biskupich.

W pontyfikacie Jana Pawła II należy wyróżnić wizję, którą nazwałbym chrześcijańskim humanizmem, zdefiniowanym przez stwierdzenie, że to człowiek jest drogą Kościoła. Człowiek rozumiany jest tu po Norwidowsku, tak jak w zdaniu, że „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”. Pamiętam tę myśl powtórzoną przez Jana Pawła II w prywatnej rozmowie, z czego wynika, że była mu ona bardzo bliska. Błędy były nieuniknione, skoro ciążyła na nim odpowiedzialność nie tylko za polski Kościół, lecz także za Kościół światowy. Niektóre obowiązki musiał zlecić Kościołowi miejscowemu, który ma kłopot – tak jak każdy z nas – ze spuścizną szlacheckiej wolności, jej późniejszym upadkiem oraz niewolą zaborów, która doprowadziła do wytworzenia swoistej teologii wyzwolenia, choć nie w takim znaczeniu jak w Ameryce Południowej w XX w. Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności.

Wydaje mi się, że obecna terminologia „powstawania z kolan” jest wyrazem tej nieumiejętności znalezienia drogi, na której chrześcijanin, katolik, może urzeczywistniać swoją wiarę i człowieczeństwo w warunkach wolności i która zrzuca na niego odpowiedzialność za własne decyzje. „Powstawanie z kolan” zaś sugeruje, że wszelkie błędy zostały nam narzucone, to wina kogoś innego, a nie nas samych. To narracja uniewinniająca narratora. I w tym sensie jest głęboko nieewangeliczna, bo cały sens Kazania na Górze tkwi w poszukiwaniu belki we własnym oku, zamiast źdźbła w cudzym.

321 przepraszam za terlikowskiego 60x60cm

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze

Trudno się z tym nie zgodzić. Chciałbym w związku z tym zapytać o te nieewangeliczne korzenie sporej frakcji polskiego katolicyzmu. Spotkałem się bodaj u Józefa Tischnera z wypowiedziami, które pokazywały, że tak naprawdę w tle znacznej części polskiego katolicyzmu kryje się frakcja Bolesława Piaseckiego, ONR-u, organizacji radykalno-narodowych…

Można oczywiście powiedzieć o pewnych odmianach patriotyzmu, że zawierają elementy nacjonalistyczne, ale wymienianie przy tym jednym tchem ONR-u jest sporą przesadą. Proszę zwrócić uwagę na to, że ONR i Piasecki pierwsi poszli na kolaborację z komuną przeciw niepodległej Polsce i przeciw Kościołowi. Ciekawe, że teraz gania się profesorów, którzy starali się w Urzędzie Bezpieczeństwa o paszport zagraniczny, i robi się z nich wielkich kolaborantów, a wokół faktycznych zdrajców panuje cisza. Niewątpliwie jednak istnieje tendencja do głoszenia, że polska dusza jest tak zrośnięta z katolicyzmem, że jakiekolwiek otwarcie na szersze perspektywy byłoby dla niej groźne. To zaprzeczenie samej idei Kościoła jako „katolickiego”, czyli „powszechnego”. Oczywiście nie wyklucza to, że powszechność może się składać z partykularności i fundamentalizmu, ale wyłączność tych elementów jest już zjawiskiem niebezpiecznym. Ostatnio przeglądałem kolejny raz „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, który w znakomity sposób opisał sytuację w Polsce na przełomie XIX i XX w., czyli pewne napięcie między inteligencją a tradycją ludową oraz próbę budowania polskiego patriotyzmu przez warstwy oświecone, ale bez utraty kontaktu z wiarą, która jest potrzebna ludowi do autoidentyfikacji. Jest zatem w polskiej tradycji patriotycznej tendencja do jej instrumentalizacji, przeciw czemu głośno protestował bardzo ceniony przeze mnie autor Stanisław Brzozowski. I protestował tym bardziej, im bardziej stawał się katolikiem. Dla niego Sienkiewiczowska wizja Polski była nie do przyjęcia, nie z pozycji oświeconej lewicy, ale właśnie świadomego, światłego katolicyzmu.

W Ewangelii czytamy słowa Jezusa: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”. Tam pojawia się właśnie ten ksenos, czyli obcy, inny. Papież Franciszek kładzie duży nacisk na ten aspekt przesłania ewangelicznego. Nie wydaje ci się, że przez wielu, którzy mają „usta pełne Boga” – jak to napisał Tischner – nie jest to traktowane zbyt poważnie, a wręcz przyjmowane z wrogością?

Franciszek jest z półkuli południowej, ale ma też korzenie włoskie, europejskie wykształcenie i prawdziwie katolicką, powszechną świadomość. Zdaje sobie zatem sprawę z globalnego napięcia między Północą a Południem, którego my na razie nie czujemy, skupiając się raczej na napięciu Wschód–Zachód. W przekonaniu papieża jesteśmy już w stanie niewypowiedzianej, ale trwającej – choć w sposób wyspowy – trzeciej wojny światowej. Nie zawsze wyraża się ona w działaniach zbrojnych, ale raczej w napięciach, które wynikają z tego, że ludzie po prostu głodują. Wiele osób oburzyło się na „ekologiczną” encyklikę Franciszka, twierdząc, że to dziedzina ludzi nawiedzonych. On na to odparł, że przecież trwa susza, brakuje upraw i ludzie umierają z głodu, więc skąd takie dyskusje. My Polacy z naszego kącika Europy nie potrafimy jeszcze zauważyć, że globalizacja nie jest obszarem refleksji dla jajogłowych ideologów nowego świata, ale pewnym faktem, który dotyczy wszystkich. ONZ nieudolnie próbuje podjąć ten temat, ale tak naprawdę jedynym człowiekiem, który głośno o tym mówi, jest właśnie papież Franciszek. Nie doświadczyliśmy jeszcze prawdziwej grozy świata, w którym żyjemy, ale naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest odpowiedzieć na jego problemy. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest nawrócenie – w pełnym, greckim znaczeniu tego słowa. Chodzi o metanoię jako zmianę sposobu myślenia, do czego potrzeba najpierw samego myślenia, a później woli zmiany. Jeśli nie ma myślenia, to nie ma czego zmieniać i każdy tkwi w stagnacji, przeżywa wiarę ukryty bezpiecznie za swoim płotkiem. Część polskich biskupów, łącznie z arcybiskupem Gądeckim, wzywała już do przyjmowania uchodźców, ale to trzeba przełożyć na konkretny język, bliższy kontekst, jak choćby napływ Ukraińców, których jest przecież w Polsce coraz więcej.

Z twoich słów wyciągam wniosek, że polski katolicyzm – i w ogóle polskie społeczeństwo – potrzebuje zrozumienia, że w świecie zglobalizowanej nowoczesności nie jesteśmy odosobnioną wyspą, która może się zamknąć na otaczające ją problemy, zatem musimy rozszerzyć nasz sposób myślenia.

Informacje o tym, co się dzieje na świecie, docierają do nas zewsząd, bo przecież żyjemy w globalnej wiosce. Ale zrozumienie, co się dzieje u naszych sąsiadów, jest ważne o tyle, że oddziałuje również na nas. Kilkaset tysięcy Polaków wyjechało pracować za granicę i oni przecież nie wrócą już tacy sami.

Ale badania pokazują, że bardzo duża niechęć do Arabów panuje właśnie wśród polskiej emigracji, tej „angielskiej drugiej fali”. To jest dla mnie zaskakujące.

To zależy… Podam dwa przykłady. Jeden to pracująca w angielskiej firmie Polka, która bardzo zaprzyjaźniła się ze swoją koleżanką, Arabką, po tym, jak tamta stwierdziła, że z Polką można normalnie porozmawiać, w przeciwieństwie do Anglików, którym zależy tylko na pieniądzach. Drugi to parafia polskich dominikanów w Monachium i katolickie przedszkole, do którego Arabki przyprowadziły dzieci, prosząc tylko, by nie podawano im wieprzowiny. Nie można traktować poszczególnych osób jedynie jako części masy o określonych, uogólnionych cechach. Pamiętajmy, że przecież większość terrorystów nie przyjechała do Europy z Bliskiego Wschodu, tylko tu się urodzili i wychowali.

Rozumiem więc, że twoją wizję można określić jako „katolicyzm otwarty”. Chodzi mi o to, że ten katolicyzm, który rozumiesz i w którym się odnajdujesz, to nie katolicyzm, który wzmacnia partykularne tożsamości w imię odrzucenia innych, co często teraz w Polsce obserwujemy.

Musimy wyjść poza terminologię „otwartości” i „zamknięcia”. Przyjmuje się zwykle, że katolicyzm otwarty jest w pewien sposób uproszczony – niektórzy sądzą, że ułatwiony – a wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie. To właśnie ten otwarty jest prawdziwie trudny, bo wymaga zachowania chrześcijańskiej tożsamości, której główną ideą jest podejście do każdego człowieka jak do bliźniego. Nie oznacza to nieumiejętności odróżnienia dobra od zła. Ciekawe, że całe grono współczesnych myślicieli postpostmodernistycznych patrzy na chrześcijaństwo przez pryzmat jego aspektu eschatologicznego i pojęcia nadziei w sensie apokaliptycznym. Wciąż aktualne są nauki księdza Tischnera, który definiował nadzieję jako odwagę dobrego życia. W Polsce zaś najsłabszymi z cnót teologicznych są miłość i zaraz po niej właśnie nadzieja. Wiara, jeżeli utożsamia się ją z chodzeniem do kościoła, jeszcze się jakoś trzyma. Choć tylko „jakoś”, a nie dobrze.

Pozostanę zatem przy przywołanym księdzu Tischnerze. W jego tekstach wielokrotnie powraca stwierdzenie, że kto moralnością wojuje, od moralności ginie. Jak można to odnieść do polskiego Kościoła katolickiego, w którym – jak się wydaje – panuje obsesja na punkcie moralności seksualnej?

Mój współbrat zakonny ojciec Wojciech Giertych jako wykładowca teologii moralnej powiedział, że polscy katolicy są pelagianami, czyli uważają, że Ewangelię można sprowadzić do kodeksu etycznego, a każdy z nich będzie doskonalił się samodzielnie i dostąpi zbawienia. W praktyce katechetycznej dokładnie tak to wygląda. Byłbym ostrożny ze stwierdzeniem, że wojujący moralnością od moralności zginie, bo o moralności można się wypowiadać w bardzo wysokich tonach. Emmanuel Levinas stwierdził, że wierzyć znaczy wiedzieć, co czynić. Ale z tym się nie zgodzę – nie prawo, ale łaska, czyli miłość, zbawia człowieka. Proszę też zwrócić uwagę na to, że księża często mówią o seksie, bo cała nasza kultura jest przesiąknięta seksem w znaczeniu wręcz przemysłowym. Opowiadam się zresztą raczej za platońskim podejściem do tej sfery życia, która jest nie tyle sferą seksualną, ile erosem w greckim znaczeniu. Dziś nie wspomina się już o miłości, mówi się tylko o seksie i jego różnych metodach, odpowiedniej gimnastyce czy diecie, a gdzie jest poezja? Dawniej młodzi ludzie potrafili wyrażać swoje uczucia wierszami, a dziś zastanawiają się, gdzie kupić „pigułkę dzień po”. Uważam, że zarówno duszpasterze, jak i psychologowie powinni stworzyć wspólny front ludzkiej, katolickiej – powiedziałbym – obrony erosa. Erotyzm jest przecież formą relacji międzyludzkiej, tkwi w nim niesłychana moc budowania więzi. Stanisław Lem w „Summa technologiae” pisał, że z pewnym zrozumieniem rozmawia o dość radykalnym podejściu Kościoła do tej kwestii, bo antykoncepcja tworzy gigantyczną przepaść między sferą seksu i sferą prokreacji, co będzie w przyszłości owocowało katastrofą.

Czasem odnoszę wrażenie, że gdyby nauczanie kościelne nagle zaaprobowało prezerwatywy, przynajmniej jedna trzecia duchownych przeżyłaby poważny kryzys tożsamościowy. Mówię to oczywiście półżartem, ale chcę zasygnalizować – co zresztą naświetlasz w kontekście całej kultury – jak silny akcent jest kładziony przez Kościół na te zagadnienia.

Ten akcent jest odpowiedzią na pewne fundamentalne zmiany, które obecnie następują. Jednak tego wymiaru bardziej ludzkiego – żeby nie powiedzieć duchowego – należy bronić. Nie sprowadzajmy sfery erotycznej jedynie do zagadnień technicznych, to przecież sprawa znacznie poważniejsza i głębsza.

Rozumiem to podejście, ale mam wrażenie, że właśnie owego humanistycznego podejścia do erotyzmu brakuje nie tylko po stronie społeczeństwa, które znacząco go spłyca, lecz także po stronie Kościoła.

Zgadzam się z tym. Mogę tylko powiedzieć, że na moim ostatnim kazaniu ludzie bardzo się śmiali, gdy mówiłem o ewangelicznym nakazie zaparcia się samego siebie. Ale co to znaczy? Czy trzeba odrzucić wszystko, co piękne i dobre w naszym życiu? Jak asceci, którzy posypywali jedzenie popiołem, żeby im przypadkiem nie smakowało… Podobnie gdy chłopcy spowiadają się z tego, że na widok ładnej dziewczyny, zwłaszcza jeśli ubierze się prowokacyjnie, mają „głupie myśli”, odpowiadam, żeby nie przepraszali Boga za głupie myśli, tylko dziękowali, że nie same żaby stworzył.

8 bóg czy małpa 60x60

W tym miejscu dotykamy tematu wychowania młodzieży i katechezy w szkole. Magazyn „Liberté!” jest związany z akcją społeczną „Świecka Szkoła”, postulującą wycofanie religii ze szkół i niefinansowanie jej z pieniędzy publicznych. Jak ty z perspektywy bardzo doświadczonego duszpasterza oceniasz lata funkcjonowania lekcji katechezy w szkołach?

Mogę oceniać to jedynie z zewnątrz, bo sam nigdy nie nauczałem religii, prowadziłem tylko katechizację w ramach dobrowolnych zajęć dla studentów w krakowskim duszpasterstwie „Beczka”. Myślę jednak, że z jednej strony pomysł kultury „laicité”, znanej we Francji od XIX w. – czyli przeniesienie Kościoła do sfery prywatnej, rodzinnej, ewentualnie z przyzwoleniem na organizację profilowanych szkół katolickich – kończy się tym, że pewien obszar kultury zostaje całkowicie wyłączony ze świadomości ludzi. Dlatego protestowałbym przed tym kompletnym rozgraniczeniem. Z drugiej strony szkoła nie jest dobrym miejscem do prowadzenia wtajemniczenia w wiarę, ona może być jedynie uzupełnieniem naturalnego środowiska takiego wtajemniczenia, jakim jest rodzina. Wynika to ze specyfiki katechezy, która nie powinna być tylko przekazywaniem informacji o religii, ale drogą do zmiany ludzkiego życia. Wszystkie tradycje religijne znają instytucję inicjacji poprzez wtajemniczenia. Siłą rzeczy po czterech czy pięciu godzinach zajęć dzieci są zmęczone, a trafiają na zajęcia z księdzem, którego rola ogranicza się często do czytania jakichś tekstów albo odpowiadania na pytania znudzonej młodzieży, które zawsze będą się sprowadzały do tego, czy pocałunek jest grzechem, czy nie. To nie jest dobry klimat do jakiegokolwiek wtajemniczenia, wprowadzenia w świat wiary. W wielu diecezjach biskupi już to zrozumieli i przygotowanie do przyjęcia sakramentów, na przykład pierwszej komunii świętej czy, częściej, bierzmowania, odbywa się poza szkołą, w grupach działających przy parafiach. Ten proces wtajemniczania potrzebuje innej metody. Odpowiedzialne wprowadzenie religii do szkół wymaga teraz zmian metodologicznych, przede wszystkim zmiany mentalności katechetów, a także przygotowania organizacyjnego ze strony Kościoła. Obecnie wszyscy księża, którzy mają święcenia kapłańskie i pracują w parafiach, mogą prowadzić katechezę, posiadają przyznane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej uprawnienia pedagogiczne. Nie zapomnę debaty rektorów seminariów duchownych, w której uczestniczyłem. Protestowałem wówczas, że tylko część księży ma dar pedagogiczny i może prowadzić zajęcia z młodzieżą w salce katechetycznej czy w szkole. Realizacja tematów, które w teorii mają przygotowywać do zawodu przyszłych katechetów, odbywa się w seminariach kosztem przedmiotów zasadniczych, na przykład mocno ograniczonej filozofii czy biblistyki. Moim zdaniem to fatalnie wpłynęło na poziom seminariów, a więc negatywne skutki widać po obu stronach. Przed II wojną światową funkcjonowała instytucja prefekta, określanego jako „światły kapłan”. Właśnie ktoś taki powinien być obecny w szkołach. Czasem się zastanawiam, czy nie byłoby sensowne wprowadzenie do szkół programu filozofii z elementami religioznawstwa na przemian z etyką. Religia musi być obecna w szkole po prostu jako element kultury, by nie doszło do sytuacji, o której opowiadała mi znajoma Francuzka, gdy dzieci, oglądając ikony, pytają, co za dziecko trzyma ta kobieta.

Czyli lekcje filozofii z elementami religioznawstwa, w którym w naturalny sposób silny jest element filozofii chrześcijańskiej, lekcje z kultury, która również w naszym wypadku naturalnie związana jest z chrześcijaństwem, a także lekcje z wiedzy o religii…

Tak, z wiedzy o religii, żeby uświadomić dzieciom, że różnice między wyznaniami nie opierają się tylko na wyglądzie księży, ale wynikają z głęboko odmiennego postrzegania człowieka i świata. Zgadzam się na przykład, że pod względem etycznym chrześcijaństwu bardzo bliski jest buddyzm, ale wizja człowieka – nie tylko koncepcja Transcendencji – jest w nim diametralnie inna.

To w ogóle kwestia integralnego wychowania obywatelskiego, które nie będzie ani bezmyślnie bogoojczyźniane, ani odarte z elementów kultury.

Chodzi o wychowywanie ludzi do myślenia. Nie ludzi myślących, bo nie wiadomo, czy to się w wypadku danej osoby na pewno uda, ale właśnie przygotowanie do myślenia. Kryzys religijny młodzieży wynika nie tyle z poziomu nauczania na katechezie, ile z nauczania w rodzinie. Rodzice pilnują jedynie, żeby dziecku nie stała się krzywda, w szkole o to samo dba nauczyciel, ale brakuje wytyczenia jasnej drogi przez życie.

Chciałbym zapytać o poziom intelektualny polskiego Kościoła. Odnoszę wrażenie, że polska teologia jest bardzo słaba, niczego ważnego nie głosi. Zastanawiam się, czy tak jak wierni polski kler cierpi na pewien syndrom antyintelektualny?

Już w latach 20. XX w. ojciec Jacek Woroniecki, odnowiciel polskiej prowincji, dominikanin, klasyczny tomista, stwierdził, że wiara nie ma oddalać od myślenia, ale do niego przybliżać, a w Polsce katolicyzm przeciwnie – jest bardzo emocjonalny. Tak jak u Mickiewicza, „czucie i wiara” wymieniane są jednym tchem, podczas gdy religijność powinna być właśnie intelektualna. Polski katolicyzm – przywołuję tezę mojego brata, Jerzego Kłoczowskiego, który jest również historykiem Kościoła – ma silny rys franciszkański, z całym szacunkiem dla nauk Świętego Franciszka, który jest moim ukochanym świętym. Chodzi o pewną emocjonalność w przeżywaniu Boga uczłowieczonego, pochylającego się nad ludźmi, czego wyrazem są te wszystkie przydrożne krzyże, kapliczki na polach, piety. Jerzy twierdził, że w Polsce wszystkie klasztory są franciszkańskie, bo mamy we krwi to swoiste słowiańskie ciepło. W związku z tym nie mieliśmy nigdy ani wielkich zakonów kontemplacyjnych, ani wielkiej teologii. U nas teologię uprawiali poeci.

Dlatego też nie było u nas żadnej wielkiej herezji.

Żadnej herezji, niewielki wpływ reformacji, może poza arianami. Na kalwinizm najczęściej przechodziła szlachta skłócona z proboszczami, żadnych innych poważnych powodów nie było.

A czy powiązałbyś to z tezą, barwnie postawioną przez nieżyjącego ojca Joachima Badeniego, arystokratę, że gdy się patrzy na biskupów, widać, jak się pięknie chłopstwo poprzebierało? Czy pochodzenie społeczne kleru faktycznie ma jakieś odzwierciedlenie?

Na pewno częściowo tak. Ale i wśród szlachty byli przecież szlagoni. Wracając do polskiej teologii: w pewnym momencie nastąpiła próba odbudowy rozmaitych środowisk intelektualnych. Powszechnie mówi się, że Stefan Wyszyński był rzecznikiem ludowego Kościoła. Ale on dbał o poziom studiów seminaryjnych, starał się, żeby Katolicki Uniwersytet Lubelski nie został upaństwowiony, przejęty przez PAX… Karol Wojtyła również pilnował wykształcenia księży. Kardynał Marian Jaworski, który jest moim przewodnikiem w sferze filozofii religii, mówił, że tamto pokolenie, wywodzące się na przykład z Komisji Nauki Wiary w Episkopacie, kładło nacisk na edukację kleru. Dziś ta idea się wymknęła, troski duszpasterskie spowodowały, że o takie kwestie dba się mniej, kładzie większy nacisk na praktyczne przygotowanie księży, co paradoksalnie przynosi wielkie szkody duszpasterskie.

Należy też zaznaczyć, że w ogóle panuje kryzys teologii. Wielkie nazwiska w tej dziedziny to lata 50. XX w., duchowni, którzy przygotowali II sobór watykański. Również w filozofii wielkie nazwiska są domeną ubiegłego wieku, czas współczesny jest raczej erą komentatorów. Takie panują tendencje. Rozwinęły się natomiast inne nurty, na przykład biblistyka katolicka, i trzeba powiedzieć, że akurat bibliści nauczający w seminariach są bardzo dobrze przygotowani. W dziedzinie formacji filozoficznej panuje pewien eklektyzm, na przykład KUL i filozoficzna tradycja tomistyczna zmierzają wyraźnie w kierunku racjonalizmu analitycznego. Ale to ciągle za mało. Moim zdaniem formacja filozoficzna jest szalenie potrzebna dla formacji kapłańskich.

Zmierzając powoli do puenty, zastanawiam się, jak na sytuacji dzisiejszego polskiego Kościoła – i w sferze intelektualnej, i moralizatorskiej – ciąży postawa tryumfatorska? Z jednej strony Kościół ochraniał reformatorów swoim autorytetem, ale z drugiej strony otrzymał dużo w zamian, stawiając określone żądania. Wiele tych przywilejów powoduje, że instytucja Kościoła w Polsce jest rodzajem ociężałego misia, który najadł się za dużo miodu. A przecież właśnie wtedy, gdy Kościół katolicki był instytucją ubogą, prześladowaną, rodziły się w nim wielkie postaci.

Stefan Wilkanowicz powiedział kiedyś, że najlepszy dla Kościoła jest stan „umiarkowanego prześladowania”. Z tym tryumfalizmem byłbym ostrożny. Proszę zauważyć, że najgłośniej dziś tryumfujący ludzie za czasów komunizmu siedzieli cichutko. A ci, którzy wtedy byli mocno zaangażowani, są teraz wyjątkowo ostrożni, że przywołam mojego współbrata, ojca Ludwika Wiśniewskiego i troski, które wyraża na łamach „Tygodnika Powszechnego”. On był jednym z liderów opozycji politycznej – nie bójmy się tego słowa – w duchu non violence, w wymiarze wychowywania młodych ludzi, przygotowywania mentalnego. Widać tu wspomnianą przeze mnie już wcześniej, choć bardziej teoretycznie, nieumiejętność poradzenia sobie Polaków z wolnością, która rodzi wielką pokusę, by skorzystać z apanaży umożliwiających politykom zaskarbienie sympatii Kościoła. Czym innym jednak jest sympatyczna współpraca, a czym innym przyzwolenie na wykorzystanie terminów religijnych do uzasadnienia posunięć politycznych. To wielkie niebezpieczeństwo, które niegdyś ujawniło się w jednym z najbardziej szkodliwych wątków historii Kościoła, czyli sojuszu tronu i ołtarza. Oczywiście obecnie występuje on w znacznie bardziej wyrafinowanej formie.

Jako mój nauczyciel filozofii należysz do Kościoła współtworzonego przez Józefa Tischnera czy arcybiskupa Józefa Życińskiego, wywodzącego się ze środowiska „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” i należącego do najlepszej tradycji intelektualno-duchowej, która zaistniała od wieków w polskim Kościele. Jakie jest zatem twoje osobiste przesłanie? Jaka wiara, jaki Kościół, jaka Polska?

Wstąpiłem do zakonu jako 26-letni człowiek, w czasie trwania II soboru watykańskiego, w roku śmierci Jana XXIII, dlatego definiuję siebie jako członka pokolenia J XXIII, a nie JP II, Kościoła tradycyjnego, ale poszukującego. Dużo mi dała formacja dominikańska, doświadczenie zaś duszpasterskie otworzyło na ten nurt myśli religijnej, która nie boi się myślenia i konfrontacji ze współczesną kulturą. Jeszcze jako student historii sztuki postanowiłem sprawdzić mojego duszpasterza, ojca Badeniego. To był dla mnie bardzo ważny moment. Dowiedziałem się, że w Poznaniu odbywa się wystawa prac młodego abstrakcyjnego malarza Janka Berdyszaka i byłem ciekawy, co ksiądz ma na ten temat do powiedzenia. Badeni, będąc z natury platonikiem, znakomicie odnalazł się na wystawie sztuki abstrakcyjnej i komentował ją tak, że mi szczęka opadła. Wtedy pojąłem, że ksiądz też może być facetem, który rozumie kulturę i się jej nie boi. Zrozumiałem, że chrześcijaństwo i Ewangelia są bliskie temu, co jest obecne w każdym człowieku i stanowi drogę do jego metafizycznego zrozumienia. Bardzo ważny dla mnie był fragment z Eliota: „pomiędzy pragnieniem a urzeczywistnieniem kładzie się cień, bo Twoje jest królestwo”. A więc nie to, że jesteśmy dobrzy, gdy jesteśmy grzeczni i poprawni; istnieją cień i moc, która przychodzi, ale nie umniejsza człowieczeństwa. W tym sensie bliskie mi było przesłanie soboru. Bliskie mi jest również stwierdzenie Jana XXIII, że Kościół nie jest sadzawką, w której hoduje się zapleśniałą rzęsę, tylko starożytną fontanną, z której wciąż tryska nowa woda. To dla mnie bardzo ważne – motyw starożytności, którą rozumiem jako znamię szlachetności, ale która jest ciągle żywa, jeśli tryska z niej nowa woda. Już od kilku dziesięcioleci staram się to połączenie wcielać w życie. I dlatego właśnie najbliżej mi było do tego, co określa się właśnie jako Kościół soborowy, a co dla mnie było po prostu wyrazem działania Ducha Świętego. Bardzo mnie smuci, że wraz z otwarciem na świat do Polski dotarły również rozmaite formy antysoborowego integryzmu, wszystkie te przepowiednie i wizje tego, że Jan XXIII siedzi w piekle, głoszone zresztą przez osoby, które mylą antypapieża Jana XXIII z okresu niewoli awiniońskiej z Janem XXIII II soboru watykańskiego. Tak się złożyło, że sobór zakończył się w 1965 r., a niedługo potem nastąpił rok 1968. Dotąd żyjemy w świecie rewolucji kulturowej zmieniającej sposób myślenia kręgu cywilizacji euroamerykańskiej. Na tym tle pojawiło się nowe wyzwanie, które pozostaje aktualne do tej pory, by dać świadectwo nadziei, która nie jest zbudowana jedynie na płytkim oczekiwaniu, że wszystko będzie dobrze, ale na głębokiej nadziei, że głoszone wartości są rzeczywiste, że głoszone wartości nie są jedynie jednostkowymi przekonaniami.

Myślę, że tej nadziei potrzebuje społeczeństwo i polskie, i europejskie…

Nadziei, by sobie wzajemnie ufać. Podstawową chorobą współczesności jest nie tylko brak nadziei, lecz także brak zaufania. Stąd ci wszyscy „obcy”…

i taki do nich stosunek.

KOSZTOWNE UPRAWNIENIA ZAWODOWE – PROPOZYCJA REFORMY SYSTEMU KSZTAŁCENIA :)

Streszczenie Raportu

Fundacja Warsaw Enterprise Institute

Związek Pracodawców Polski

Wrzesień 2016.

Z danych Eurostatu wynika, że stopa bezrobocia wśród ludzi młodych jest w Polsce
ok. dwukrotnie wyższa niż ogółem – w grupie wiekowej 20-29 lat stopa bezrobocia w 2015 roku wyniosła 14,9 proc., podczas gdy w grupie wiekowej 15-64 było to zaledwie 7,6 proc. Dobrze wykształcone osoby, do 30 roku życia, powinny stanowić jedną z aktywniejszych zawodowo grup społecznych. Okazuje się, że jest odwrotnie, co poważnie ciąży nie tylko na naszym rynku pracy i wynikach gospodarczych, ale również na narastających tendencjach migracji młodych ludzi z Polski. Średnie wynagrodzenie netto młodych osób z wykształceniem zawodowym w 2015 roku wyniosło ok. 1550 złotych, a wśród absolwentów szkół wyższych oscylowało wokół kwoty 2100 złotych. Przy czym, średnie wynagrodzenia młodych osób są w Polsce istotnie niższe od ich oczekiwań finansowych. Nie ulega wątpliwości, że wspomniane dysproporcje rodzą frustracje u osób na początku drogi zawodowej i, co równie groźne, wpływają na ich decyzję o migracji lub szukaniu pracy w zawodach niezwiązanych z uzyskanym przez nich wykształceniem. W każdy przypadku jest to niepokojące marnotrawstwo środków publicznych, jakie pochłonęła edukacja tych młodych ludzi. W pierwszym odruchu, za nieadekwatne płace winimy pracodawców, którzy raz, że niechętnie zatrudniają młodych, a dwa, oferują im minimalne wynagrodzenie. Rzecz jest jednak bardziej złożona i odnosi się przede wszystkim do systemu kształcenia.

Polscy pracodawcy poszukują u kandydatów do pracy przede wszystkim doświadczenia i kwalifikacji zawodowych. Tymczasem, młodzi ludzie w Polsce nie są przygotowani do wykonywania zawodu zarówno pod względem praktycznym (umiejętności i kompetencji), jak i formalnym (uprawnień do wykonywania zawodu). Pracodawcy chcą zatrudniać młodych, ale nie mają czasu i środków, by uczyć ich zawodu niemalże od zera – zlecenia i zamówienia muszą zostać wykonane w ustalonym terminie i nikt nie może sobie pozwolić na opóźnienia wynikające z konieczności przyuczenia nowego członka załogi. Tymczasem, jak wynika z raportu Deloitte, aż 50 proc, absolwentów polskich uczelni negatywnie ocenia swoje przygotowanie do pracy. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że „na rynku pracy brakuje coraz więcej pracowników posiadających praktyczne umiejętności związane z wykonywaniem konkretnych zawodów”. Uwaga ta została poczyniona w kontekście negatywnej oceny stanu szkolnictwa zawodowego, z którą notabene należy się całkowicie zgodzić, i można z powodzeniem ekstrapolować to spostrzeżenie również na grunt szkolnictwa wyższego.

Problem zawodów regulowanych

Jednym z większych problemów, jakie można napotkać analizując kwestię zawodów regulowanych w Polsce jest fakt, że dane dotyczące ich ilości nie są nigdzie agregowane. Innymi słowy, przepisy prawne regulujące dostęp do określonych zawodów są u nas rozsiane po przeróżnych ustawach i rozporządzeniach, w sposób całkowicie chaotyczny – nie tylko brakuje kontroli nad systemem dostępu do zawodów, ale nikt nie zna nawet konkretnej liczby zawodów, których ta regulacja dotyczy. Rejestr Komisji Europejskiej identyfikuje w Polsce 350 zawodów regulowanych. Więcej jest tylko w Czechach i na Węgrzech. Dla porównania, na Litwie jest jedynie 76 zawodów regulowanych, a w Estonii 98. Wszystkie najbardziej rozwinięte państwa zachodniej Europy cechują się z kolei znacznie mniejszą, niż w Polsce, liczbą zawodów regulowanych – we Francji jest ich 257, jednak już w Niemczech ograniczony dostęp jest do zaledwie 149 zawodów. Z analizy powyższych danych wniosek nasuwa się sam, pomimo politycznych obietnic i kilku fal deregulacji, w Polsce wciąż mamy do czynienia z problemem ograniczonego dostępu do bardzo szerokiego katalogu zawodów. Dodatkowo, najbardziej zamknięte są dziedziny gospodarki potencjalnie najbardziej chłonne dla absolwentów szkół zawodowych, techników i uczelni: służba zdrowia i usługi publiczne, transport, budownictwo, usługi dla biznesu – tych sektorów dotyczy ok. 60 proc. z 350 zawodów regulowanych.

Należy sobie w związku z tym zadać pytanie: dlaczego absolwent polskiej szkoły ma trudniejszy dostęp do całego szeregu zawodów niż jego koledzy z innych państw europejskich? W jakiej sytuacji stawia to młodych ludzi? Nie dość, że jakość kształcenia zawodowego i wyższego jest w Polsce poddawana ustawicznej (z reguły słusznej) krytyce, to dodatkowo, po ukończeniu szkoły, muszą się oni zmagać z kolejnymi wymaganiami formalnymi, a chcą przecież – przypomnijmy – tylko pracować. Budzi to tym większe niezrozumienie, że wydaje się, iż ustawodawca w zasadzie przestał panować nad sytuacją. Wystarczy ponownie odwołać się do Komisji Europejskiej – na jednej z podstron, w ramach wspomnianej bazy danych, podane są linki do stron internetowych, prowadzonych przez organy administracji poszczególnych państw członkowskich, dotyczące zawodów regulowanych. Możemy znaleźć tam stronę estońską, czeską, litewską czy brytyjską – na próżno szukać polskiej. Nie ma jej.

Ze względu na fakt, iż danych dotyczących zawodów regulowanych zwyczajnie się w Polsce nie agreguje, niedostępne są również zbiorcze informacje dotyczące wysokości kosztów ponoszonych przez młodych ludzi w związku z koniecznością uiszczania dodatkowych opłat w celu uzyskania uprawnień zawodowych. W związku z powyższym, możliwe jest z jednej strony omówienie problemu kosztów szkoleń i licencji zawodowych na przykładzie kilku wybranych zawodów (co też uczyniono w Raporcie na przykładzie zawodu architekta, adwokata, geodety, rzeczoznawcy majątkowego, doradcy podatkowego, spawacza), a z drugiej strony możliwe jest spojrzenie z poziomu zagregowanych statystyk GUS. Obowiązek sprawozdawczy spoczywa na wszystkich podmiotach prowadzących działalności gospodarczą w Polsce i zatrudniających powyżej 9 pracowników. Sekcja P (Edukacja) zawiera m.in. grupę 85.5 (Pozaszkolne formy edukacji), która z kolei zawiera m.in. klasę 85.59 (pozaszkolne formy edukacji, gdzie indziej nieskalsyfikowane). Interesujący może być fakt, że przychody netto podmiotów prowadzących działalność w tej jednej klasie wynoszące 1 234 mln złotych w 2015 roku, stanowiły 98 proc. przychodów całej grupy 85.5 i aż 73 proc. całej sekcji P, gdy jeszcze w roku 2008 przychody klasy 85.59 na poziomie 724 mln złotych stanowiły 63 proc. całości przychodów działalności edukacyjnej. Dynamika przychodów netto podmiotów z grupy „pozaszkolne formy edukacji” w latach 2008-2015 wyniosła 68 proc., a więc była znacząco wyższa niż dla całej gospodarki (35 proc.), sekcji przetwórstwa przemysłowego (37 proc.), czy samej sekcji edukacji (48 proc.). Szacując finansowe koszty zawodów regulowanych i licencji zawodowych metodami bottom-up (od dołu) i top-down (z góry) dochodzimy do prawdopodobnej kwoty rzędu kilkuset milionów złotych rocznie (!) w 2015 roku. Koszty te ponoszą uczniowie i absolwenci oraz ich rodziny. Wielkość tych szacunków nie uwzględnia ekonomicznych kosztów barier wejścia na rynek dla osób młodych, w tym wysokiego bezrobocia i emigracji zarobkowej do krajów o niższych barierach wejścia na rynek pracy (np. Wielka Brytania, Niemcy), a także nieoptymalnej produktywności krajowych firm oraz ujemnej dynamiki produktywności całego sektora edukacji w Polsce.

Postulowany kształt reformy publicznej edukacji i szkolnictwa wyższego

Punktem wyjścia jest jeden kluczowy postulat – skończenie każdej publicznej szkoły zawodowej, technikum czy uczelni wyższej musi kończyć się uzyskaniem uprawnień do wykonywania zawodu, który jest przedmiotem nauczania deklarowanym w procesie dydaktycznym. Takie rozwiązanie będzie miało dwojaki efekt – z jednej strony umożliwi ograniczenie do minimum kosztów wejścia w życie zawodowe, z drugiej w znacznym stopniu wyeliminuje problem „pustych” kierunków studiów, których ukończenie nie wiąże się z nabyciem przez studentów żadnych konkretnych umiejętności, wskutek czego często nie mogą oni znaleźć pracy zgodnej z wykształceniem.

Powyższa propozycja jedynie na pozór może brzmieć niezbyt rewolucyjnie – w istocie, wprowadzenie jej w życie będzie wymagało zmian w wielu aspektach funkcjonowania szkół – począwszy od programów nauczania, poprzez mechanizmy współpracy z organizacjami zawodowymi i przedsiębiorcami, aż po jakość kadry nauczycielskiej. Czas to pieniądz, który muszą liczyć przedsiębiorcy. Dlatego nasz postulat uzyskiwania licencji zawodowych w procesie publicznej edukacji musi zostać wprowadzony jak najszybciej. Proponujemy, aby szkoły zawodowe i technika miały rok na dostosowanie swoich programów, a uczelnie wyższe dwa lata (licząc od września 2017 r.). W proces dostosowania edukacji do wymogów konkretnych licencji zawodowych muszą zostać zaangażowane organizacje zawodowe, które powinny certyfikować i standaryzować programy nauczania. Celowość takiego podejścia polega na uwzględnieniu potencjalnego konfliktu interesów na linii szkoły i uczelnie versus organizacje zawodowe, a nie jego przesuwaniu i ukrawaniu na poziomie absolwentów – grupy zbyt słabej i niezorganizowanej do obrony własnych interesów, co od lat obserwujemy w polskiej praktyce.

Zaprezentowana propozycja nie zakłada eliminacji szkół zawodowych, techników i uczelni, których ukończenie nie wiązałoby się z uzyskaniem uprawnień zawodowych. Takie szkoły – w ramach omawianego rozwiązania – mogłyby istnieć, pod warunkiem, że byłyby to prywatne przedsięwzięcia, niedotowane z budżetu państwa, czyli pieniędzy podatników.

Wprowadzenie w życie tak skonstruowanego systemu umożliwi całkowite przemodelowanie procesu edukacji w publicznych placówkach oraz kształcenia zawodowego absolwentów. W efekcie reformy, kształcenie w szkołach zawodowych, technikach i na uczelniach będzie musiało wiązać się z większą ilością zajęć praktycznych, w pogłębionej współpracy z prywatnym sektorem przedsiębiorstw i na partnerskich zasadach z organizacjami zawodowymi. Rezultatem kształcenia będzie tytuł i prawo do wykonywania wyuczonego zawodu. Ostatecznie, szkoły będą opuszczali ludzie przygotowani do świadczenia pracy, która będzie tworzyła wyższą wartość dodaną i dzięki temu będzie lepiej wynagradzana przez pracodawców. Uzupełnieniem tego systemu powinna być publicznie dostępna informacja o zatrudnialności absolwentów określonych kierunków wraz ze średnią ich wynagrodzeń, tak jak jest to upubliczniane w wielu innych krajach.

Inicjator raportu: Rafał Antczak

Bicie piany :)

bicie piany na sztywno

Pół roku temu zaangażowałem się w pewien projekt, który zapoczątkował w pewien sposób tego bloga i moją bazgraninę. Wtedy w czerwcu znalazłem się zupełnie przypadkiem na Torwarze, gdzie Nowoczesna debiutowała na polskiej scenie politycznej. Przypadkiem, bo gdyby nie chrzciny dzieciaka mojego kuzyna, które odbywały się dzień wcześniej, nie wiem czy chciałoby mi się przyjeżdżać specjalnie dla Ryszarda Petru do Warszawy. Pomimo całej mojej sympatii do wymienionej osoby i zbliżonych liberalnych, wolnorynkowych poglądów.

Na Torwarze najbardziej zainteresowała mnie obietnica uczestniczenia w procesie oddolnego budowania programu. Usłyszałem tam w Warszawie, że zaczynamy od wyznaczenia mapy barier, które przeszkadzają nam w rozwoju, a potem analizując te bariery wypracujemy bazę programową, która będzie te bariery po kolei usuwała. Pomyślałem sobie: w końcu ktoś zaczyna we właściwy sposób budowanie ugrupowania. Od początku, od fundamentów, a nie od dachu, ani też od środka, czy też od końca, bo tak też już bywało.

Mapa barier. Zamiast PR-owych żółtych karteczek, na których Nowoczesna wymyśliła sobie wypunktowywanie problemów, postanowiłem wejść w temat głębiej. Postanowiłem spotkać się z kilkunastoma znanymi mi osobami, które reprezentują różne profesje, i wypytać ich co ich gryzie, co im przeszkadza w zwykłym życiu, w funkcjonowaniu ich firm. Pół roku temu zapisałem sobie na komputerze z datą 15 czerwca 2015 roku pierwsze zeznania. Przez około miesiąc rozmawiałem z kilkunastoma osobami przez minimum godzinę. Z tych rozmów wybrałem i opracowałem dziesięć. 15 lipca dodałem swoje spostrzeżenia i taką 15 stronicową listę żalów przesłałem do centrali w Warszawie.

Co było w środku? Na jakie zmiany liczyli moi rozmówcy? Może ich postulaty zostały w ramach ,,dobrej zmiany” już zrealizowane? Może chodziło im o sparaliżowanie Trybunału, o upartyjnienie wszystkiego co się da, o wyjaśnienie kto kogo? Czy samolot brzozę, czy brzoza samolot? Sprawdźmy.

Pierwszy mój rozmówca pracujący w spółkach skarbu państwa zwracał uwagę na:

a.) sposób funkcjonowania spółek z większościowym udziałem skarbu państwa. W większości tych spółek rady nadzorcze nie są zainteresowane rozwojem firmy, lecz jedynie pobieraniem miesięcznych wynagrodzeń i obsadzaniem stanowisk w firmie przez rodzinę, lub według klucza partyjnego.

b.) spółki z większościowym, lub mniejszościowym udziałem skarbu państwa są często zmuszane przez rady nadzorcze realizujące odgórne polecenia resortowe i partyjne do podejmowania nieracjonalnych ekonomicznie decyzji.

c.) szczególnie w sektorze rolniczym wszystkie stanowiska w różnych agencjach oraz w spółkach z udziałem skarbu państwa są obsadzane według klucza partyjnego i rodzinnego, a nie według kompetencji. To jest mafia która się nazywa PSL.

d.) działalność urzędów skarbowych np. fikcyjne wyceny nieruchomości wynikające z niekompetencji biegłych i pazerności tej instytucji.

e.) fatalny stan służby zdrowia wynikający z blokowania ustawy dot. prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych polegającej na umożliwieniu dodatkowego ubezpieczenia pracowników w zakresie usług zdrowotnych. To przy niedofinansowaniu jest główną przyczyną niewydolności służby zdrowia. Przez to sprzęt w szpitalach pracuje 4-5 h dziennie, a czasami jeszcze mniej. Limity miesięczne i kwartalne są o połowę za małe. To powoduje, iż pracownicy są na permanentnych zwolnieniach lekarskich. Zasada 30dni powoduje, że kosztami jest obciążany przedsiębiorca, a nie skarb państwa.

f.) fatalne prawo spadkowe, które często uniemożliwia przekazywanie firm drugiemu pokoleniu. Często spadek w Polsce to problem.

Dla drugiego mojego rozmówcy, prowadzącego biuro rachunkowe, głównym problemem były:

a.) niespójne przepisy prawa podatkowego i cywilnego. Interpretacje przepisów nie są jednoznaczne. Każdy urząd skarbowy interpretuje inaczej. Ilość interpretacji jest nie do przerobienia. Zgłaszając się z prośbą do Ministerstwa Finansów z prośbą o interpretację czeka się na odpowiedź minimum pół roku, a tak długi czas oczekiwania powoduje problemy wielu firm.

b.) sprawy z urzędami skarbowymi toczą się wiele lat, firmy w tym czasie upadają.

c.) jeśli nawet wygra się sprawę po kilku latach z urzędem skarbowym to nie są wyciągane konsekwencje w stosunku do urzędników popełniających błędy. Jeżeli wygra się z urzędem skarbowym to żeby uzyskać odszkodowanie następuje kolejne postępowanie na drodze cywilnej, które znowu trwa wiele lat.

Trzeci rozmówca, pracujący w branży spożywczej i sportowej, powiedział mi tak:

a.) zbyt wysokie wydatki Państwa i zbyt duży udział tych wydatków w PKB, co powoduje, iż pracujemy na rzecz Państwa według różnych metod liczenia od 5 do nawet 7 miesięcy w roku. To nas różni od wielu Państw Europejskich gdzie pracuje się na siebie np od któregoś marca, czy kwietnia.

b.) politycy nawet jak chcą gdzieś znaleźć oszczędności po stronie wydatków, to od razu je wydają, a moim zdaniem powinniśmy się skupić przede wszystkim na oddaniu obywatelom części ich zarobków. Obywatel wie lepiej jak te pieniądze wydać od urzędnika.

c.) co jest związane z punktami a.) i b.) zbyt wysokie i skomplikowane podatki. Nie ma sensu zaczynać dyskusji o poszczególnych podatkach jeżeli nie rozmawiamy o nich wszystkich na raz.

d.) zbyt duże opodatkowanie kosztów pracy. Wbrew temu co mówi minister finansów to realnie 41%. W tej chwili głównym wpływem budżetowym jest praca co powoduje rozwój szarej strefy i nie konkurencyjność podmiotów, pracowników, którzy płacą uczciwie podatki. Nie może być tak, że przy zarobkach rzędu 10.000 złotych netto, państwo opodatkowuje to kwotą powyżej 7000zł.

e.) fatalnie działający sejm, sądy, służba zdrowia, generalnie niekompetencja wszędzie tam gdzie pojawia się Państwo i ich przedstawiciele.

f.) zbyt duży udział w PKB, w stosunku do innych państw np. OECD, państwa. Właściwie od pewnego czasu prywatyzacja została zatrzymana. Jest jeszcze bardzo dużo spółek skarbu państwa gdzie jedynym powodem ich istnienia w formie spółki skarbu państwa, jest możliwość obsadzenia stanowisk pracy, zarządów przez swoich. Po co na przykład skarbowi państwa chłodnia mroźnia w Białymstoku?

g.) w Polsce dobry pomysł na biznes, dobra egzekucja tego pomysłu, pracowitość nie gwarantuje ci nawet w 50% osiągnięcie sukcesu tak jak dzieje się to gdzie indziej. Może zniszczyć cię zmieniające się co chwilę prawo, niekompetentne i przewlekłe sądy, konkurencja, która wykorzysta lepiej luki prawne, zoptymalizuje lepiej podatki.

h.) przepisy ZUS-owskie. Dlaczego ktoś kto prowadzi działalność i jest zatrudniony na etat odprowadza podwójną składkę zdrowotną.

i.) kluby sportowe, sport zawodowy nie powinny być utrzymywane przez podatników, dotyczy to zarówno samorządów jak i spółek z udziałem skarbu państwa. Państwo powinno sponsorować jedynie sport amatorski, a w szczególnie aktywnie sport wśród dzieci i młodzieży. Politycy często na poziomie samorządów, czy też całego kraju wykorzystują sport, by zdobyć poparcie pewnych środowisk, a przez to władze.

j.) hazard powinien zostać zalegalizowany i powinno być umożliwione reklamowanie się poprzez sport zawodowy zarówno branży hazardowej jak i alkoholowej, czy tytoniowej.

k.) żeby odnieść sukces w biznesie trzeba mieć dobrych pracowników, którzy są jednym z największych kapitałów dobrej firmy. Tymczasem u nas firmy, które zatrudniają na umowę o pracę są nieatrakcyjne dla pracownika w stosunku do firm, które zatrudniają w oparciu o ,,samozatrudnienie”, a te są niekonkurencyjne w stosunku do tych, które zatrudniają na pół etatu, a resztę płacą na czarno.

l.) procedury przetargowe. Duża część przetargów jest ustawionych.

m.) wadliwe przepisy dotyczące transportu, których często nikt nie przestrzega, a jeśli chciałby przestrzegać to wypadłby z rynku, bo nie byłby konkurencyjny.

n.) moment płacenia VAT u. VAT powinien być płacony w momencie zapłaty, a nie w momencie wystawienia faktury. To powód wielu upadłości, a niestety przy tak działających sądach, często jest to wręcz prosta droga do pozbycia się konkurencji.

o.) bałagan w stawkach VAT u, tzn. niezrozumiałe jest, dlaczego następuje decyzja o podwyżce VAT i generalnie VAT idzie do góry, ale na wszystkie artykuły mrożone idzie z 7% na 5% w dół.

Mój czwarty rozmówca, radca prawny, zwrócił uwagę na:

a.) problem z załatwianiem spraw urzędowych w mieście Gdynia. Poprzez nepotyzm, brak kompetencji u części pracowników, strach przed samodzielnym podejmowaniem decyzji, interpretowanie spornych kwestii na niekorzyść petenta, nierówność wobec prawa.

b.) postulował wprowadzenie kadencyjności prezydentów miast.

c.) stanowiska są rozdawane w Gdyni bez konkursów. Np. brak konkursu na radcę prawnego. Wymieniają się na stanowiskach ciągle te same osoby w różnych spółkach komunalnych.

d.) nadmierne umarzanie spraw gospodarczych przez prokuratorów. Stosują oni zasadę, że kierują wszystko na ścieżkę dochodzenia swoich praw na drodze cywilnej. Nawet ewidentne wyłudzenia są umarzane. Powoduję to patologie, bo przestępcy zaczynają od niewielkich wyłudzeń. Sprawy są umarzane, a potem bezkarność powoduje, że rozochoceni tym przestępcy zwiększają skalę.

e.) przewlekłość postępowań sądowych. Nie wynika to do końca z braku infrastruktury (wokand), czy braku sędziów, tylko bardziej z organizacji. Na przykład Sopot jest miejscem gdzie sprawy ciągną się dłużej mimo wolnych wokand. Pisanie skarg na przewlekłość powoduje konsekwencje później w rozpatrywaniu innych spraw, więc skargi pisze się tylko na miejsca poza terenem działania. Ja nie napiszę skargi tam gdzie pracuje, bo będzie to rzutowało na kolejne postępowania.

f.) bezkarność sędziów. Brak możliwości ocenienia ich pracy. Np. przy ocenie okresowej sędziego powinna być brana opinia pełnomocników. Słaby sędzia, którego wyroki są zmieniane w kolejnych instancjach czuje się tak pewnie, bo grozi mu tylko brak awansu, a powinien być usuwany z palestry. Wśród bardzo wielu sędziów zauważalna jest postawa, że im się po prostu nie chce pracować, lub ze względu na brak możliwości awansu ze względów finansowych koncentrują się na zarabianiu dodatkowo poza zawodem zaniedbując pracę w sądach. Z sądu jednak nie zrezygnują. To daje oprócz zarobku dużo dodatkowych przywilejów np. możliwość wzięcia 35 dni urlopu.

g.) wadliwe przepisy odwoławcze powodują dodatkową możliwość przewlekania w nieskończoność procesów: np. gdy dochodzi do wyroku w przegranej sprawie, składam apelację nie podpisaną i nieopłaconą, wezwanie do uzupełnienia braków dostaję po miesiącu, podpisuję apelację i składam wniosek o zwolnienie z kosztów jednocześnie nie przesyłając formularza o stanie majątkowym, dostaję wezwanie do uzupełnienia formularza o stanie majątkowych (1,5 miesiąca), po 2-3 miesiącach dostaję oddalenie wniosku o zwolnienie z kosztów, piszę zażalenie, zażalenie rozpatruje sąd II instancji, więc trwa to znowu kilka miesięcy, Sąd oddala zażalenie, wracają akta, wtedy trzeba uiścić opłatę. Nie uiszczamy opłaty. Sąd odrzuca apelację. Potem znowu zażalenie i tak z powodów formalnych można przegrane sprawy na życzenie klienta przeciągać o kilka lat.

h.) uwolnienie rynku radców prawnych spowodowało zanik specjalizacji, żeby przeżyć radcy imają się wszystkich spraw, a to powoduje pogorszenie jakości usług.

Piątym rozmówcą był lekarz chirurg. On skupił się, co oczywiste, na służbie zdrowia:

a.) wszechwładza Funduszu, który kieruje w tej chwili służbą zdrowia, sprawiła, że wprawdzie korupcja się zmniejszyła i pieniądze są wydawane racjonalniej, ale służba zdrowia powinna kierować się nie tylko ekonomią, tymczasem podejście do pacjenta w ostatnich latach jest stricte urzędnicze. To wahadło za bardzo przechyliło się w tę stronę.

b.) człowiek może chorować na trzy choroby, a według Funduszu może chorować tylko na jedną przy przyjęciu. Każda choroba ma swój numer, a w rubryce można wpisać tylko jeden. To powoduje, że pacjent musi pójść znowu do lekarza ogólnego.

c.) kolejki do specjalistów spowodowane są głównie przez ich brak, ale ten brak jest wymuszany przez Fundusz, co w efekcie powoduje niewykorzystanie prawidłowo zasobów ludzkich, a przede wszystkim sprzętu.

d.) biurokracja. Lekarz specjalista pisze najpierw na kartach, a potem to samo jest przepisywane na komputerach.

e.) Fundusz zmusza lekarzy do niewystawiania skierowań na niektóre badania, których pacjenci potrzebują. Dzieje się to tak, że badanie jest wycenione np. na 110 złotych. Jednak okazuje się, że badanie niemożliwe jest do wykonania za 110 złotych i zaczyna kosztować 130 złotych. Fundusz jednak zwraca przychodni od kwoty 110 złotych i przychodnia na każdym badaniu traci 20 złotych przez co administracja żąda od lekarzy nie kierowania na te badania. Ci którzy tego nie robią mają problemy.

f.) zarobki specjalistów są ustalane przez Fundusz, który niestety wycenia niektóre specjalizacje nie ze względów merytorycznych. Niektóre środowiska nie mają medialnie przebicia i przez to są płatne słabo. Dlaczego kardiolog jest bardziej ważny od dermatologa. Dysproporcje są zbyt duże.

g.) w Polsce jest 3/4 pielęgniarek tuż przed emeryturą co powoduje słabą jakość ich pracy. Szczególnie, że jest to praca często ciężka fizycznie. Niestety zmiany warty nie ma, gdyż młode pielęgniarki emigrują.

h.) wydajność pracy jest w polskiej opiece zdrowotnej bardzo niska.

i.) patologią jest praca na wielu etatach. Lekarz pracujący na pięciu etatach np. jako chirurg podczas operacji jest wręcz niebezpieczny dla pacjenta. Dlaczego kontroluje się czas pracy kierowcy, a nie kontroluje się czasu pracy lekarza.

j.) chory jest system kształcenia. Za pieniądze podatników kształcimy lekarzy, którzy potem pracują zagranicą. Szacuje się, że koszt wykształcenia specjalisty to kwota od 50.000zł do 70.000zł za rok. My te pieniądze wydajemy, a potem mówimy, że Fundusz nie ma pieniędzy i Ci lekarze wyjeżdżają. Nas na to jako kraju nie stać, żeby Funduszu nie było na nich stać.

k.) Kliniczne Oddziały Ratunkowe. Żeby dostać się do szpitala trzeba przejść przez KOR. To najbardziej wąskie gardło w służbie zdrowia. To sito jest często przyczyną wielu ludzkich tragedii. Przykład. Trafia do KOR-u pacjent po Ostrym Zapaleniu Trzustki z innego szpitala z zagranicy. Płaci 1000$ dziennie, więc wraca do Polski gdzie ma ubezpieczenie. Tam go na tyle podleczyli, żeby przetrwał podróż samolotem. Pacjent więc ogólnie dobrze się czuje i nie zostanie przyjęty, a lekarz kwalifikujący w KORze nawet nie przejrzy jego badań, gdyż nie ma do tego kwalifikacji. Robi podstawowe badania i stwierdzając dobry stan ogólny odsyła do domu. Tymczasem pacjent musi być hospitalizowany, bo inaczej umrze za kilka dni. Po dwóch dniach stan się na tyle pogarsza, iż w końcu według standardów KOR-u można go przyjąć z powrotem do szpitala. Pacjent na szczęście przeżyje, ale jego stan jest na tyle poważny, że czeka go sześć operacji i około roczne specjalistyczne leczenie. Kosztuje to około 100.000 złotych. Gdyby KOR go przyjął od razu koszt byłby o 50-80% mniejszy. Nie liczymy tu też kosztów dla budżetu z tytułu tego, że ten człowiek, zamiast po około 2 miesiącach pójść do pracy, rok jest na zwolnieniu lekarskim, a właściwie kwalifikuje się na rentę, bo ma 30% trzustki. Według przepisów jest jednak wszystko ok.

Szóstym rozmówcą była Pani inżynier projektująca drogi na Pomorzu:

a.) główną bolączką przeszkadzającą w budowaniu dróg w Polsce jest wadliwe prawo dotyczące zamówień publicznych. Decydującym kryterium jest cena. Kryterium nie są właściwości wykonawcy-oferenta (techniczne, ekonomiczne, finansowe, doświadczenie). Tego się nie sprawdza i to nie podlega ocenie. Efektem tego jest to, iż na na potrzeby konkretnych przetargów zawiązywana jest firma, która jest organizacyjnie nie przygotowana do wypełnienia prawidłowo zadania. Powszechne jest, że zatrudnia się kilku studentów, którzy przygotowują przetarg, a potem jeżeli nawet uda się wykonać zadanie, to po wykonaniu przedmiotu zamówienia, często jest brak kontaktu z wykonawcą, bo firmy już nie ma. W przypadku inwestycji drogowych, gdzie pewne uchybienia wychodzą na jaw z czasem jest to niedopuszczalne. W tej chwili jest tak, że jak pojawia się problem po czasie to nie ma komu go rozwiązać.

b.) w przypadku niektórych przetargów przedmiot zamówienia jest źle przygotowany. Problemem jest często niekompetencja osób przygotowujących przedmiot zamówienia. Czasami jest to nawet nie tyle brak znajomości przepisów, ale brak wyobraźni. Zbyt mała waga jest poświęcana temu etapowi, który jest absolutnie kluczowy. Potem okazuje się, że czasami terminy przesuwają się kilkukrotnie, bo pewne rzeczy są fizycznie niemożliwe do zrealizowania.

c.) projektanci dróg jak na odpowiedzialność i wagę podejmowanych decyzji dotyczących nas wszystkich zarabiają za mało, a to jest znowu jest związane z decydującą rolą czynnika ceny przy przetargach. Przygotowanie do zawodu to 5 lat studiów, potem 2 lata praktyki w biurze, następnie rok praktyki na budowie, następnie dwa egzaminy. Tymczasem pensje niewiele przekraczają średnią krajową, a nawet ostatnio są na jej poziomie. Trzeba też pamiętać, iż projektant we własnym zakresie musi z tych pieniędzy opłacać składki za członkostwo w Polskiej i Pomorskiej Izbie. Bez tego może wykonywać zawodu. Nie są to małe kwoty.

d.) mimo, iż w Polsce buduje się w tej chwili najwięcej dróg w Europie, to duża część firm zajmujących się profesjonalnie projektowaniem dróg jest na skraju bankructwa i niewypłacalności. Przyczyną jest to, że w tej chwili skończyły się pieniądze z Unii dotyczące pierwszej perspektywy, a projekty z drugiej perspektywy jeszcze nie ruszyły. Przerwa w finansowaniu trwa już rok. Tymczasem jest to tak wyspecjalizowana branża, że niemożliwe jest przestawienie się na inne projekty. Pracowników też trzeba trzymać na etacie, bo wyszkolenie pracownika trwa latami. W tej chwili istnieje niebezpieczeństwo, iż nie wszyscy dotrwali, a to może znowu przełożyć się na jakość projektowanych dróg w latach 2015-2020

e.) najgorszy jest jednak brak perspektyw na przyszłość. Doświadczenie z wykorzystaniem pierwszej transzy pokazało, iż przez wadliwe prawo zamówień publicznych, trudno jest zarobić na projektowaniu dróg, nawet jeżeli te drogi są budowane. Co jednak później stanie się z branżą gdy minie 2020 rok? Wejście na rynki zagraniczne, to jednak ze względu na specyfikę branży, bardzo odległa perspektywa. Okrutnym żartem może się okazać sytuacja, że kryterium ceny, które obowiązuje w Polsce sprawi, że jednak będziemy za chwilę projektować, budować te drogi od nowa.

Siódmym rozmówcą był informatyk i jego żona przedsiębiorca:

a.) barierą prowadzenia działalności jest płacenie ZUSu, niezależnie czy mamy dochód, czy nie. Prowadzimy działalność w branży głównie sezonowej, ale nie możemy zawiesić działalności, gdyż musimy czasami wystawiać faktury poza sezonem. To sprawia, iż działalność przez większość czasu jest nieopłacalna, lub mało opłacalna.

b.) kolejnym problemem jest kwestia VATu, który płacony jest niezależnie, czy kontrahent zapłacił, czy nie. W Niemczech jest to rozwiązane inaczej.

c.) Niesprawiedliwa polityka anty(pro)rodzinna. Jestem za zniesieniem ZUS-u, ale jeżeli ma zostać ten system emerytalny, który aktualnie obowiązuje, to powinna być dodatkowo promowana dzietność. Tylko wysoka dzietność może sprawić, że ten system, czyli klasyczna oszukańcza piramida finansowa, nie zbankrutuje. Tymczasem Państwo tej zależności stara się nie zauważać, a jeśli zauważa to tylko udaje, że coś robi np. w formie tak absurdalnych pomysłów jak becikowe. Jeżeli ten system ZUS-owski miałby zostać, to trzeba naprawdę wspomóc osoby które mają dzieci. Jako absolwent ekonomii jest to dla mnie oczywiste. Poza tym, jeżeli te dzieci mają nas rzeczywiście kiedyś utrzymać to muszą być odpowiednio wyedukowane i korzystać z odpowiedniej opieki zdrowotnej. W Polsce, ani nie ma edukacji na poziomie, ani nie ma służby zdrowia, więc rodzice muszą dodatkowo inwestować w edukację prywatną i w prywatną służbę zdrowia. Jeżeli nie zlikwidujemy ZUS-u to powinniśmy wrócić do idei bonu oświatowego, a np wydatki na książki powinny być refundowane. W wakacje powinny być otwarte świetlice. Sensowniejsze jest płacenie kobiecie za pozostanie w domu, a nie żłobkom. Co z tego, że dziecko jest w żłobku, jeżeli zachoruje, to rodzic i tak nie może pracować. Rodzice powinni być też wysoko premiowani w systemie podatkowym. Część kosztów utrzymania dziecka powinno wziąć Państwo na siebie. Inaczej ZUS, a przez to Państwo jest nieuczciwe w stosunku do obywatela, który wychowuje dzieci, które będą potem utrzymywały tych którzy dzieci nie mają.

d.) bardzo słaby poziom szkoły państwowej. Absurdem dla nas jako osób głęboko wierzących są 2 godziny religii versus 1 godzina historii w 4 klasie. Szkoła publiczna jest tylko teoretycznie bezpłatna. Ciągle są wymuszane dodatkowe opłaty, szkoła chce dodatkowo pieniądze na ksero, szkoła nie ma pieniędzy na papier do tego ksera, lub szkoła potrzebuje pieniędzy na oklejenie folią na szyby całe skrzydło budynku, bo nie ma rolet, a słońce uniemożliwia prowadzenie zajęć. Podręczniki są schematyczne, dodatkowo co roku trzeba kupować nowe, które zwykle prawie niczym nie różnią się od poprzednich wydań. Dzieci muszą dodatkowo uczyć się języków, bo szkoła im tego nie zapewnia, bo nauczyciele są nie przygotowani.

e.) dzieci muszą też korzystać z prywatnej służby zdrowia. One w przeciwieństwie do dorosłych, którzy decydują za siebie i mogą poczekać, nie mogą czekać. Absurdem jest np. sytuacja, iż dostając skierowanie od prywatnego chirurga do endokrynologa w grudniu 2013 wyznaczany jest termin badania w państwowej poradni na styczeń 2015. Płacąc prywatnie za 3 tygodnie jest termin. podatki są za wysokie i przez to nie ma klasy średniej. Czym więcej zarobię, tym więcej państwo mi zabierze. Jak mi nie zabierze w formie podatków bezpośrednich to zabierze mi w inny sposób np. zmuszając mnie do korzystania z prywatnej służby zdrowia.

f.) w pracy problemem jest zbyt sztywny kodeks pracy. Przez to kultywuje się przeciętność, bylejakość. Wnioskując o zwolnienie niektórych pracowników, podczas kierowania projektami moje propozycje były odrzucane. Niestety dobry pracodawca nie chce zwalniać z powodu, że ktoś jest słaby i się nie nadaje. Za dużo z tym problemów.

g.) decentralizacja w naszym kraju jest dalej nie wystarczająca. Finansowanie jest głównie centralne, więc iluzją jest, że oddolnie można coś zmienić. Realną władzę ma ten kto ma pieniądze. Dzięki decentralizacji moglibyśmy wypróbować pewne pomysły gospodarcze. Jeżeli płace podatki to powinny one zostawać w regionie np. amerykański VAT jest lokalny. Ja chce płacić podatek na swój region i na swoich przedstawicieli, których wybrałem. Inaczej obywatelska kontrola nic nie da i nie wiem za co płacę i czy ten ktoś mnie tymczasem nie oszukuje. U nas moje podatki trafiają do Warszawy, a potem wracają w postaci np. janosikowego. To jest bez sensu.

Ósmym był przedsiębiorca pracujący w mediach oraz jego partnerka zajmująca się prowadzeniem przedszkoli i poradni psychologicznych.

a.) interpretacja przez każdego urzędnika przepisów jest całkowicie dowolna. Tak samo dowolnie interpretuje przepisy każdy ZUS, urząd skarbowy, instytucje oświatowe. Przykład. Mam dwie zarejestrowane firmy. Jedna w Warszawie, druga w Gdańsku. Identyczna sprawa. Działalność oświatowa – jakie są koszty kwalifikowane możliwe do odliczenia. Decyzja w jednym mieście nie oznacza takiej samej decyzji w drugiej.

b.) w przypadku zapytania urzędu skarbowego o decyzję urząd bardzo często nie odpowiada i mamy wtedy domniemanie zgody. Nie jest to korzystne. Poza tym z drugiej strony urząd cały czas wydłuża jak się da ten termin, na przykład dzięki błędom formalnym.

c.) kadra urzędnicza jest słabo wykwalifikowana, brak jest pomocy z urzędu, petent jest traktowany jako ktoś kto dezorganizuje urzędowi pracę, pomoc zwykle polega na ,,proszę się odwołać do artykułu” , duży jest jest problem z kosztami kwalifikowanymi. Prowadzimy działalność w trzech gminach, trzech miastach, trzech powiatach. Co urzędnik inna interpretacja, najgorzej jest z inspektoratami ZUSu.

d.) to co jest w prawie oświatowym wyklucza się wzajemnie z tym co jest zapisane w prawie gospodarczym, czy podatkowym. Efektem tego zamieszania jest nieuczciwa konkurencja, bo ktoś prowadzi działalność, a nie powinien i przez to ma mniejsze koszty.

e.) brak kontroli takiej szarej strefy, Sanepid kontroluje tylko tych którzy są ok. To samo dotyczy się nadzoru budowlanego, kuratorium, wydziału miasta. Najlepiej jest sprawdzać tych którzy działają legalnie. Efektem tego jest znowu nieuczciwa konkurencja.

e.) ustawa o zawodzie psychologa miała wejść w 2006 roku i do tej pory jej nie ma i psychologiem może się mianować każdy kto nie ma nawet magisterki.

f.) kuleje szkolenie psychologów. Przez to jest dużo niekompetentnych osób w zawodzie. Brak w szkoleniach części praktycznej. Potrzeba też większej specjalizacji. Praktyki minimum 4 letniej. W psychologii praktyka, a przez to dojrzałość jest bardzo istotna, gdyż osoba po studiach jest często jeszcze niedojrzała emocjonalnie, ma często problemy z samym sobą, a ma pomagać innym.

g.) brak standardów terapeutycznych w Polsce. Studia humanistyczne powinny być bardziej poszufladkowane. Nie nadążamy w szkoleniach za nowymi problemami przed którymi stawia nas cywilizacja. Cyberprzemoc, uzależnienie od gier, internetu, kryzys więzi między ludzkich w rodzinie, globalizacja. Zmiany w ostatnich latach dodatkowo promują potrzebę zajęcia się psychoterapią. Ludzie wpadają w nałogi, pojawia się depresja, samobójstwa. Tymczasem nie ma na to odpowiedzi w naszym systemie edukacyjnym, czy zdrowotnym. Leczenie jest dla coraz młodszych osób. Swoją działkę dokłada tu nienadążający system edukacyjny, który powoduje wzrost roli psychologów. Nie nadążamy za dyrektywami unijnymi. Sześciolatki są często nieprzygotowane do roli. W takim przypadku trzeba ten termin odroczyć. Gdy zgłosimy się do państwowej poradni, bo nie chcemy dziecka posłać do szkoły to taki proces trwa 6-9 miesięcy. Są przypadki że nie ma psychologa w szkole, a powinien być, jednak przecież gmina sama sobie kary na siebie nie nałoży, że go nie ma.

h.) psycholog średnio ma pod opieką w Polsce około 1000 dzieci i ma na to 20 godzin, bo na więcej nie ma kasy. Jest luka w przepisach, bo nie jest określone, czy psycholog, logopeda ma być na pełen etat, czy na pół etatu. Tylko ma być i nie jest to dostosowane do ilości dzieci. Czasami jest jeszcze gorzej niż te 1000 dzieci i pół etatu.

i.) analogiczna sytuacja jest w policji, gdzie też nie ma odpowiedniej ilości psychologów. Tu przewlekłość oceny i jakość tej oceny wpływa potem na postępowania sądowe.

j.) zmiany w KRSach są zbyt wolne. W spółce z.o.o zgłaszając zmiany do KRSu w Warszawie czekałem 4 miesiące zanim zmiana została zrealizowana. To powoduje dużo komplikacji, bo pozbywając się np. wspólnika, ten wspólnik musi podpisywać za ciebie umowy przez 4 miesiące, a jeżeli się z nim nie dogadasz to spółka w tym czasie może upaść.

k.) coraz więcej rodzi się dzieci z wadami, dysfunkcjami, te dzieci szczególnie w pierwszym stadium potrzebują szybkich diagnoz, szybkich decyzji, szybkich zabiegów. My im tego nie zapewniamy i potem konsekwencje tego i koszty opieki nad niepełnosprawnymi są niewspółmiernie wysokie dla tych dzieci i społeczeństwa. Znowu brakuje też specjalistów, a brakuje ich gdyż my ich szkolimy, ale potem oni pracują zagranicą, gdyż tam lekarze wyspecjalizowani w leczeniu dzieci są szczególnie poszukiwani, dlatego nawet nie można szybko zwiększyć kontraktów w NFZecie. Konsekwencją są kolejki do rehabilitacji. Brakuje szczególnie neurologów dziecięcych, psychiatrów dziecięcych, gastrologów dziecięcych. Brak też wczesnej diagnostyki i terapii z tym związanej. To powoduje, iż część dzieci zostaje niepełnosprawnymi, mimo iż niekoniecznie jest to im pisane.

l.) następnie państwo wyklucza osoby już niepełnosprawne. Stawka za opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem to 1200 zł, gdzie by opiekować się nim to rezygnujesz z pracy. Brak jest też często nie tyle pieniędzy, ale też zwykłej informacji, życzliwości dla tych rodziców. Zostają oni sami ze swoimi problemami.

Dziewiątym rozmówcą był restaurator:

a.) w sanepidzie przy odbiorze punktów gastronomicznych pracują ludzie którzy nie mają doświadczenia pracy po drugiej stronie, lub nawet jeśli mają, to jest to doświadczenie z zamierzchłych czasów. Pracują również na podstawie przepisów, które są oderwane od rzeczywistości.

b.) z tego powodu właściciel projektując lokal myśli pod kątem nie wygody klientów, czy wygody pracowników, tylko pod kątem przygotowania lokalu do odbioru przez urzędników odpowiednich służb. Czasami na potrzeby odbioru robi się prowizorki, typu prowizoryczne ściany, które się potem po odbiorze demontuje.

c.) jesteśmy młodym przedsiębiorstwem. Działamy od 2,5 roku. Odnieśliśmy stosunkowy sukces. Zatrudniamy na umowy około 40 pracowników w Gdyni. Dajemy utrzymanie ich rodzinom. Niestety nie mam wrażenia, że państwo, miasto jakoś to zauważa, w jakiś sposób próbuje nam pomóc. Możemy liczyć tylko na siebie.

d.) państwo jednak na pewno interesuje się nami gdy mamy płacić podatki. Płacisz 3 x podatek, 1x przy zakupie, 2x przy rozliczaniu miesięcznym, 3x koncesja. Czym więcej pracujesz, wygenerujesz dochodu, tym więcej zapłacisz.

e.) w Polsce mam wrażenie ciągle promowani są ci głupsi i mniej zaradni. Państwo ich ciągnie za uszy. Tylko ilu z nich przetrwa prowadząc działalność, poza tym to nieuczciwa konkurencja.

f.) w urzędach przez niejasne nieczytelne prawo za dużo zależy od czynnika ludzkiego, a urzędnicy z różnych powodów nie zastąpią jasno napisanego prawa.

g.) dyskryminacją jest zmuszanie nas przedsiębiorców do płacenia podwójnej, potrójnej stawki zdrowotnej jak na końcu i tak jesteśmy zmuszeni do prywatnej wizyty lekarskiej.

h.) denerwujące są ciągłe kontrole, utrudniające działanie. Podejrzewanie obywatela o bycie oszustem. Jedyną metodą uniknięcia kontroli jest nic nie robienie.

i.) promowanie młodych na siłę nic nie daje. Młodzi nie są przygotowani dziś do pracy. Czy mam przyjąć nic nie umiejącego młodego do pracy, bo państwo opłaci mi jego 50% wynagrodzenia i zwolnić starszego wykwalifikowanego pracownika, który może ma w odróżnieniu od tego młodego, dzieci, żonę na utrzymaniu, kredyt? Z drugiej strony brak podjęcia takiej decyzji sprawi, iż jesteśmy niekonkurencyjni. Czasami 20.000zł to koszt prowadzenia całego interesu sezonowego. Dlaczego ktoś ma ponosić koszty, a ktoś nie, tylko dlatego, że ktoś 10 lat prowadzi uczciwie ten biznes, a ktoś dopiero zaczyna?

Ostatnią osobą był przedsiębiorca prowadzący pośrednictwo pracy:

a.) działając w branży metalowej i wysyłając ludzi głównie do Szwecji, problemem jest brak w Polsce odpowiednio wykwalifikowanych ludzi do pracy. Od momentu kiedy stocznia przestała istnieć nie ma nowych ludzi pracy, dopływu świeżej krwi, w branży nie ma już młodych, najmłodsi pracownicy obecni w tej chwili na rynku mają 35-40 lat. Duża część zbliża się do wieku emerytalnego. Powodem jest brak szkół zawodowych, szkolnictwa zawodowego przygotowującego do pracy w zawodach zajmujących się obróbką stali, obróbki skrawaniem,frezerów, dekarzy, spawaczy. Nawet jeśli ludzie mają pokończone kursy, to brakuję im praktyki zawodowej, którą powinni wynieść już ze szkoły. Nikt nie zatrudni kogoś do pracy zagranicą, by się uczył.

b.) brak jest też odpowiednio przeszkolonych pielęgniarek. W tej chwili jest duże zapotrzebowanie w Skandynawii na pielęgniarki, ale ich nie szkolimy, a te które są zbliżają się do wieku emerytalnego.

c.) koszty pracy są w Polsce strasznie wysokie. W polskich spółkach stoczniowych firmy nie zatrudniają na umowę o pracę, oprócz jednej firmy, która zatrudnia na umowę, reszta zatrudnia na tzw ,,śmieciówki”. Problem jest taki, że to niebezpieczna praca, wypadki się zdarzają, a potem taki człowiek jest pozostawiony sam sobie.

d.) ja też w biurze zatrudniam na umowę zlecenie, a chciałbym zatrudniać na umowę o prace, ale dla studenta musiałbym opłacić składki. Powinny być preferencje przy zatrudnianiu studentów.

e.) jest zupełnie inna mentalność pracodawców w Polsce, niż w Szwecji. Szwecja jest krajem zaufania społecznego, jeśli ktoś powie że tak jest, to tak jest, w Polsce słowo nic nie znaczy.

f.) praca w Szwecji to nie jest tylko zakład gdzie się pracuje, w Szwecji jest to komórka społeczna. Różnica między nami, a Szwecją jest taka, iż w Polsce pracownik szuka pieniędzy a nie pracy.

g.) biurokracja w Polsce. W Szwecji większość rzeczy w urzędzie można załatwić elektronicznie, dużo też można załatwić po prostu na telefon. W Polsce absurdem jest mania pieczątek. W Polsce urzędnik nie rozumie podstawowej sprawy, czyli kto komu świadczy usługę. On, czy ty.

h.) ludzie w urzędach nie pracują po to żeby załatwić sprawę, rozwiązać ją, ale celem ich pracy jest to żeby mieć tzw. ,,dupochron”. Efektem ich pracy ma być nie rozwiązanie problemu, a leżący stos papierów.

i.) przewlekłość w urzędach. Ostatnio rejestrowałem w trójmieście spółkę i czekałem 3 tygodnie. W Szwecji robi się to elektronicznie i załatwia, to w 1 dzień tak samo w Sztokholmie jak i w Malmo. Zbyt jest też skomplikowany wniosek do wypełnienia w KRSie. To nie jest normalne, by wykształcony prawnik i przedsiębiorca nie mógł samodzielnie wypełnić wniosku. Z ustawy wprost to nie wynika, ale urzędy wydają sobie własne wewnętrzne specjalne procedury, które wszystko komplikują.

j.) komplikowanie skomplikowanych ustaw, ale również nieskomplikowanych to ich specjalność. Przykład. Nie dostałem dla moich pracowników w NFZcie karty EKUZ, której nie chciano mi wydać. Gdy spytałem na jakiej podstawie prawnej pani nie chce mi wydać, to usłyszałem, że na podstawie ich wewnętrznego regulaminu, a gdy poprosiłem o informacje co ten regulamin mówi to dostałem odpowiedź, że nie może mi tego przekazać, gdyż to ich wewnętrzny regulamin i nie jest do wglądu. W Anglii jak raz opłacisz składkę zdrowotną zaświadczenie dostajesz na 5 lat. W Polsce z łaską na pól roku. Każą przedstawiać wnioski o delegowaniu. W efekcie pracownicy proszeni są przeze mnie o otrzymanie karty jako turyści..

k.) Ciągłe prześladowania ze strony urzędników. W zeszłym roku miałem sytuację gdzie musiałem mieć ciągle jeden pokój zarezerwowany na kontrole. Miałem dwa razy ZUS, inspekcję pracy, urząd skarbowy, urząd pracy. Wszystko było ok.

l.) W Polsce nie ma czegoś takiego jak upadłość. Prawo upadłościowe to bubel prawny i fikcja. Nie można zrobić upadłości, bo w takiej sytuacji zwykle nie ma pieniędzy na likwidatora. Prawnie nie da się zlikwidować w cywilizowany sposób spółki. Tak samo prawo upadłościowe dotyczące osób fizycznych to też fikcja, co najlepiej pokazują roczne statystyki. To ważne, gdyż w Polsce nie miejsca na margines błędu, nie ma też możliwości uczenia się na błędach, które są często nieuniknione, ale czasami też niezawinione i nieprzewidywalne typu kryzys 2008 roku. Jednak z drugiej strony w Polsce, wykorzystując kruczki prawne i mechanizmy zgodne z prawem, można spokojnie funkcjonować jako bankrut i państwo nic nie może zrobić.

Wiemy już co Polakowi dolega, co go boli. Może więc coś się zmieniło? Może przez to pół roku chociaż część dolegliwości została usunięta? Odpowiedź, rzecz jasna, jest negatywna. W Polsce rząd, sejm, senat, władza nie rozwiązują problemów, tylko tworzą następne. A w przerwach zajmują się biciem piany. Na sztywno.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję