Wiek nie-pokoju [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Marka Leonarda, współzałożyciela i dyrektora European Council on Foreign Relations (ECFR), pierwszego ogólnoeuropejskiego think tanku. Rozmawiają o tym, czy więzi między państwami sprzyjają konfliktom, jak Europa powinna zachowywać się wobec agresywnej polityki Chin i Rosji oraz czy można współpracować i tworzyć zasady ograniczające negatywne skutki współzależności.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego napisałe Pan „Wiek nie-pokoju” (2021)?

Mark Leonard

Mark Leonard (ML): Powodem, dla którego napisałem tę książkę, było wielkie zderzenie między światem, w którym chciałem żyć, a tym, w którym przyszło mi żyć. Doprowadziło mnie to do ponownego przeanalizowania wielu moich wcześniejszych przekonań. Wyzwalaczem był dla mnie rok 2016 – rok brexitu i wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenia te były sprzeczne z wizją świata pełnego powiązań i internacjonalizmu.

Dzięki tego rodzaju procesom zdałem sobie sprawę, że chociaż moje własne doświadczenie z ostatnich kilku dekad polegało na tym, że jednoczymy się ze światem (poprzez handel, integrację i nowe technologie), co było niezwykle wzmacniającym i pozytywnym doświadczeniem, 52% ludzi w Wielkiej Brytanii i wystarczająco dużo ludzi w Stanach Zjednoczonych, aby wybrać Trumpa, miało radykalnie inną interpretację dokładnie tych samych wydarzeń. To skłoniło mnie do poświęcenia mnóstwa czasu na próbę zrozumienia, dlaczego przeżycia różnych ludzi mogą (i powinny być) tak różne.

European Liberal Forum · Ep151 The age of unpeace with Mark Leonard

 

Podjąłem próbę ucieczki od mojego ogromnego emocjonalnego i politycznego zaangażowania w Unię Europejską, wyrażonego w procesie integracji, który sprawił, że moje życie stało się nieporównywalnie lepsze niż moich rodziców, dziadków czy wcześniejszych pokoleń w mojej rodzinie. Jednak jednocześnie bardzo uderzające jest to, jak wszystkie rzeczy, które uważam za wzmacniające i dające możliwości, były postrzegane przez innych ludzi jako stwarzające zagrożenia i niepewność.

LJ: Skąd wzięła się potrzeba wymyślenia nowego terminu (nie-pokój) na określenie naszych czasów?

ML: Nie wymyśliłem słowa „unpeace”, to właściwie stare anglosaskie słowo. To, co starałem się uchwycić, to rozdźwięk między oficjalną relacją, w której byliśmy (która postrzega ostatnie 30 lat jako złoty wiek pokoju, kiedy nie mieliśmy wojen między żadnymi wielkimi mocarstwami) a doświadczeniami innych ludzi (wrażeniem ogromnej niestabilności, konfliktów i nieszczęścia) – zarówno w naszych społeczeństwach, jak i w relacjach między różnymi krajami.

Mój dobry przyjaciel, Iwan Krastew, napisał wspaniały felieton o wojnie na Ukrainie wkrótce po jej wybuchu w lutym 2022 roku, w którym zauważa, że wielu ludzi w wieku 20 i 30 lat myśli, że żyje w okresie powojennym tylko po to, by się później dowiedzieć, że był to właściwie okres międzywojenny. Zauważył, że w rzeczywistości wielu ludzi ze ‘starego świata’ miałoby takie same doświadczenia. W mojej książce napisałem, że to jest złe. To nie jest tak, że wojna zaczęła się 24 lutego, bo Ukraina była w stanie wojny już od ośmiu lat.

Nawet jeśli ta „wojna w trybie walki” dobiegnie końca, nie oznacza to, że znowu będziemy w epoce pokoju, ponieważ widzieliśmy wiele różnych konfliktów między różnymi mocarstwami, które mogą nie pasować do konwencjonalnej definicji ‘wojny’. Wojny, w której państwa wypowiadają sobie nawzajem wojny, wysyłają na front armie, które toczą większość walk, a następnie domagają się traktatu pokojowego – co nie zdarza się zbyt często – nawet w Ukrainie tak się nie stało. Ale jednocześnie walczą ze sobą na wiele różnych sposobów – między innymi poprzez cyberataki, manipulowanie systemem finansowym, migrację.

Metafora, której używam w książce, odnosi się do małżeństwa, które się nie udaje, ale para nie może się rozwieść. Dzisiejsza geopolityka jest właśnie trochę taka. Podobnie jak w nieudanym małżeństwie, są rzeczy, które połączyły parę, zaś dobre chwile stają się bronią, której partnerzy używają, by ranić się nawzajem w złych czasach. W małżeństwie chodzi o to, kto dostanie psa lub domek letniskowy, ale przede wszystkim o to, kto opiekuje się dziećmi i jak z nimi rozmawiać o tym, co się dzieje. W geopolityce coraz częściej chodzi o różne zagrożenia, które spajają świat – stosunki handlowe zamieniają się w sankcje, energia w broń, zaś Internet staje się miejscem szerzenia dezinformacji i cyberataków.

Nawet temat migracji jest wykorzystywany jako broń. Swobodny przepływ ludzi – czyli ostateczna rzecz, która miała łączyć ludzi i świat – jest instrumentalizowany przez różnych przywódców. To nie przypadek, że Rosjanie atakują ośrodki cywilne i infrastrukturę na Ukrainie, zamiast żołnierzy, ponieważ celowo wypędzają miliony ludzi z ich domów w nadziei nie tylko na szerzenie terroru na Ukrainie, ale także licząc na to, że uda im się wywrzeć presję polityczną na kraje, do których ci ludzie zmierzają (takie jak Polska). Z pewnością kraje te są niezwykle hojne na krótką metę, ale presja wywierana na ich usługi publiczne (rynek mieszkaniowy, system szkolnictwa, szpitale itp.) będzie dość duża, jeśli wojna będzie trwała. Działania tego typu to zatem także akt polityczny.

LJ: Czy odcięcie się od Rosji jest w tym kontekście właściwym posunięciem dla Stanów Zjednoczonych? Czy Unia Europejska powinna spróbować zrobić to samo? A może cena jest zbyt wysoka?

ML: Europa już odcina się od Rosji. To będzie nie tylko nieuniknione, ale także nieodwracalne. Cokolwiek stanie się w tej wojnie, bardzo trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wrócić do świata sprzed 24 lutego 2022 r. Jestem internacjonalistą, więc myślę, że świat jest lepszy, gdy ludzie mają ze sobą jakieś relacje. W tym przypadku wyzwaniem jest jednak ustrukturyzowanie tych relacji w taki sposób, aby nie były toksyczne. Jedną z trudności, jakie pojawiły się w obszarze naszych relacji energetycznych z Rosją, jest to, że były one zorganizowane w sposób zbyt jednostronny i asymetryczny. W rezultacie Rosja zyskała możliwość by wykorzystywać energię do szantażu i zastraszania innych krajów. Wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji nie polega na tym, że nigdy nie powinniśmy kupować niczego w krajach, których nie lubimy. Zamiast tego nie powinniśmy stawiać się w sytuacji zależności od jednego kraju, z którym mamy trudne relacje.

W pewnym sensie rozwiązaniem jednostronnej zależności jest więcej relacji, więc jeśli jedna z nich się nie powiedzie, możesz dywersyfikować i zabezpieczać się, polegając na innych krajach. Dzieje się tak coraz częściej. Dawniej istniały łańcuchy dostaw just-in-time, które były bardzo kruche i zasadniczo dotyczyły kosztów (obniżania kosztów tak bardzo, jak to możliwe). Teraz ludzie mówią o łańcuchach dostaw just-in-case, w których upewniasz się, że łańcuchy dostaw są bardziej skomplikowane. Wtedy nie koncentrujesz się tylko na kosztach, ale także na bezpieczeństwie dostaw, dzięki czemu możesz mieć różne opcje na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. W pewnym sensie jest to metafora szerszego sposobu myślenia o tym, jak działają relacje.

To całkiem inny świat. Powodem, dla którego tak się stało, jest to, że mamy broń nuklearną. Broń nuklearna oznacza, że ​​wojna między wielkimi mocarstwami może być niewyobrażalnie bardziej niebezpieczna. Dążenie do konfliktów między wielkimi mocarstwami nie przeminęło, ale ich zdolność do prowadzenia wojen na zasadach konwencjonalnych zniknęła w wyniku broni nuklearnej. Dlatego coraz częściej dochodzi do niepokojów. Ludzie manipulują powiązaniami, które mają ze sobą, ponieważ jest to mniej ryzykowne i kosztowne niż wysyłanie wojska na front.

Interesujące jest to, że nawet wojna w Ukrainie z jednej strony wygląda jak wojna w starym stylu, nie ma się wrażenia nie-pokoju. W mojej książce argumentuję, że a) to, co się stało, było spowodowane nieprawidłowymi powiązaniami. Niechęcią Putina do rosnącego związku między Ukrainą a Europą. Wytworzyło to poczucie niepokoju, które doprowadziło do starcia między dwoma procesami powiązań – Euroazjatycką Unią Gospodarczą i Unią Europejską. Z rosyjskiej perspektywy kończy się to źle do tego stopnia, że ​​Putin sądził, że straci Ukrainę na zawsze. Dlatego zapoczątkował tragiczny proces aneksji Krymu i wojny na wschodzie Ukrainy. Wojna nasiliła się i przybrała jeszcze bardziej dramatyczną formę.

Prawdą jest również to, że sposób, w jaki toczy się wojna, bardzo różni się od II wojny światowej – jest to w dużej mierze wojna wokół pokoju. Nawet sposób walki na polu bitwy w znacznym stopniu opiera się na powiązaniach. Przeciętni Ukraińcy wrzucają do aplikacji informacje o tym, gdzie znajdują się rosyjskie wojska, co daje Ukrainie przewagę technologiczną nad Rosją. To bardzo zaawansowana technologicznie wojna – z dronami i bezzałogowymi statkami powietrznymi. Technologia zmienia oblicze wojny. Ale to tylko jedno z pól bitewnych, na których toczy się wojna.

Strona rosyjska manipuluje sektorem energetycznym i wysiedla miliony ludzi, co wywiera presję na naszą stronę. Nasza strona nakłada olbrzymie sankcje, próbując ograniczyć wsparcie technologiczne dla Rosjan. Dlatego nawet jeśli skupiamy się na polu bitwy i myślimy o czołgach, istnieją również inne, mniej tradycyjne rodzaje wojen niż te, które istniały w czasach II wojny światowej czy zimnej wojny.

Wojna w Ukrainie jest jak wehikuł czasu – przenosi nas zarówno w XX wiek, jak i jest bardzo typowa dla XXI wieku właśnie przez wzgląd na znaczenie istniejących powiązań.

LJ: Przejdźmy do Chin. Jak powinniśmy postrzegać relacje między Chinami a Stanami Zjednoczonymi?

ML: Konwencjonalny sposób rozumienia relacji między Chinami a Ameryką jest taki, że nie są one dobre, ponieważ te dwa kraje są tak od siebie różne, że są niemalże swoimi całkowitymi przeciwieństwami – Stany Zjednoczone są najbardziej kapitalistycznym i największym rozwiniętym krajem na świecie, podczas gdy Chiny są państwem komunistycznym i krajem rozwijającym się. Chiny są wiodącym światowym producentem, zaś USA konsumentem ostatniej szansy. Wschód i Zachód, demokracja i dyktatura, yin i yang. Wiele osób uważa, że ​​to jest właśnie powód, dla którego istnieje tak duże napięcie między tymi dwoma państwami.

Jednak Chiny i Stany Zjednoczone radziły sobie całkiem dobrze, gdy były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – w rzeczywistości robiły to tak dobrze, że zaczęto mówić o wspólnej, połączonej gospodarce. Pomiędzy gospodarkami chińską i amerykańską istnieje niemal doskonała komplementarność, a społeczeństwa mogą ze sobą bardzo efektywnie współpracować.

Jednym z powodów, dla których stosunki te znacznie się pogorszyły, jest fakt, że Chiny i Ameryka zbliżają się i upodabniają do siebie. Im bardziej stają się podobne, tym bardziej się nienawidzą i tym większe występuje między nimi napięcie. Proces, który mogliśmy ostatnio zaobserwować, polegał na tym, że oba kraje pną się w górę – pod względem wykładniczego poszerzania wiedzy o sobie nawzajem. Oba kraje zaczęły się wzajemnie naśladować.

Chiny próbowały wspiąć się w górę łańcucha wartości i stać się bardziej zaawansowaną technologicznie gospodarką. Opracowano różne platformy internetowe. Dokonano modernizacji armii. Chińczycy robią wiele rzeczy, które robiły już wcześniej Stany Zjednoczone, co staje się źródłem ich wielkiej potęgi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Chin. Niegdyś Amerykanie bardzo mocno wierzyli w wolny rynek; obecnie mają ustawę o redukcji inflacji (IRA), która jest ogromnym programem wsparcia dla przemysłu, w ramach którego wszystkie dotacje trafiają na rynek – na wzór tego, co Chiny robią w zakresie rozwoju swoich zielonych technologii. Co więcej, Stany Zjednoczone miały w Azji podejście bazujące na tzw. systemie piasta i szprychy w zakresie amerykańskich baz wojskowych itp.; teraz Ameryka stara się rozwijać relacje gospodarcze z ludźmi.

Możemy zaobserwować stopniowy proces, w którym te dwa kraje coraz bardziej przypominają siebie nawzajem. Stają się bardziej do siebie podobne, a jednocześnie bardziej wrogo do siebie nastawione. To niejako spirala integracji, która prowadzi do konwergencji, konkurencji, a ostatecznie do konfliktu. Jak zauważył Peter Thiel, amerykański przedsiębiorca, zazwyczaj, gdy dwie osoby dążą do tego samego, mają tendencję do naśladowania siebie nawzajem do tego stopnia, że ​​to, czego obie pragną (w tym przypadku: być krajem numer jeden na świecie) jest mniej ważne niż sama rywalizacja między nimi.

Moja książka zasadniczo dowodzi, że proces tworzenia powiązań na świecie może stanowić dla ludzi zarówno motyw do wywołania konfliktu, jak i szansę. Prace Zygmunta Baumana, polskiego socjologa i myśliciela, poświęcone temu, jak powiązania i technologia prowadzą do porównań między różnymi graczami, również przedstawiają teorię, że nasza zdolność do porównywania się z innymi ludźmi na świecie prowadzi do bardzo silnego poczucia niechęci – która generuje konflikt. Bauman mówił o niemal wszechobecnym niezadowoleniu występującym w dobie internetu – kiedyś bowiem ludzie porównywali się do swoich sąsiadów czy rodziców, a teraz każdy może porównywać się do najbardziej uprzywilejowanych ludzi na świecie. Najwyraźniej jednak większość z nas nie może konkurować z tym, co widzimy w sieci, co powoduje wiele frustracji i niezadowolenia.

Powiązania i integracja mają dość silny wpływ na to, jak ludzie postrzegają swoje relacje z innymi – zarówno z innymi krajami, jak i w obrębie naszych własnych społeczeństw, co może powodować napięcia.

LJ: Czy liberałowie powinni próbować zagrać w populistyczną grę?

ML: Głównym wyzwaniem dla liberałów jest to, że tradycyjnie zakładało się, że jeśli chodzi o globalną integrację, wolny handel i swobodny przepływ, to jest to sytuacja dobra dla wszystkich. Że pula zasobów się zwiększa i że wszystkim żyje się lepiej. Następnie, w 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, w wielu różnych miejscach na świecie wzrosła świadomość, że tak naprawdę są też przegrani tego postępu – chociaż tak naprawdę nie przegrywali, to jednak nie byli wygranymi w takim stopniu, jak inni ludzie. Ta względna różnica (między ludźmi, którym szło naprawdę dobrze, a tymi, którym się nie powiodło) stała się na tyle silna, że ​​wywołała ogromne poczucie niechęci i frustracji wśród znacznej liczby ludzi – wystarczającej, by głosować za Brexitem w Wielkiej Brytanii, by wybrać Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce.

Pytanie brzmi: jak z tym walczyć? Ludzie tacy jak Emmanuel Macron uważają, że wystarczy powiedzieć, że nowy podział nie jest między lewicą a prawicą, ale między tym, co otwarte a zamknięte. Myślę, że jeśli dokonamy podziału na społeczeństwa otwarte i zamknięte, przegramy. Ludzie ze społeczeństw uznanych za zamknięte zaczną budować mury.

Liberałowie stoją zatem przed następującym wyzwaniem: jak sprawić, by ta otwartość była dla ludzi bezpieczna? Należy sprawić, by poczuli, że to ludzie kontrolują to, co się dzieje – że jest to w jakiś sposób zarządzane. Dlatego ten ‘podział’ nie powinien dotyczyć otwartej i zamkniętej współzależności, ale raczej współzależności zarządzanej i niezarządzanej. Ta pierwsza oznacza, że ​​możesz być szczery co do faktu, że są wygrani i przegrani, więc możesz spróbować redystrybuować część zysków od wygranych, aby pomóc przegranym.

To jest ogólny obraz tego, co nazywam „rozbrajającym powiązaniem” – próbą zmniejszenia ryzyka, uczynienia go mniej ryzykownym. Podejście to obejmowałoby szereg obszarów – na przykład imigrację. Oczywistym jest, że otwarte granice i swoboda przemieszczania się są bardzo korzystne dla całej gospodarki, ale mogą mieć negatywny wpływ na płace w poszczególnych sektorach i wywierać presję na miejsca, do których ci ludzie się przenieśli. Jeśli monitorujesz, dokąd zmierzają ludzie i masz te ruchy ludności na uwadze, wówczas możesz zabezpieczyć pensje w sektorach, które są obciążone; możesz opodatkować korzyści z wolnego rynku pracy i zainwestować pieniądze w więcej mieszkań, miejsc w szkołach i szpitalach, aby zadbać o to, żeby inni ludzie również mogli z nich skorzystać.

To samo dotyczy wolnego handlu, który również tworzy wygranych i przegranych. Jeśli ponownie inwestujesz dodatkowe dochody, pomagając przygotować ludzi na straty, najtrudniejsze są obszary, w których obserwujemy zmiany kulturowe w tożsamości ludzi. To jeden z obszarów, w którym liberałowie znaleźli się po złej stronie w oczach opinii publicznej. Ale myślę, że są sposoby na to, by pokazać troskę o kulturę – co niekoniecznie jest intuicyjne dla liberałów, często przedstawianych jako bezwzględni kosmopolici.

Jeśli dąży się do tego, aby ludzie nie stawali się nacjonalistami i nie decydowali się na proste, populistyczne rozwiązania, to na liberałach spoczywa obowiązek pokazania, że ​​zależy im na ludziach, którzy stoją po złej stronie tych procesów i znalezienia sposobów na pokrzepienie ich, zdobycia ich zgody, i podjęcie współpracy. Oznacza to, że możliwa jest znacznie bardziej zrównoważona otwartość. Jeśli się o to nie zadba, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wszystkie wysiłki spełzną na niczym i ludzie tacy jak Donald Trump zostaną wybrani. W efekcie, możemy się wtedy spodziewać podejmowania działań, które będą całkowitym przeciwieństwem tego, czego chcą liberałowie – wprowadzania nieliberalnych środków w sposób, który jest naprawdę destrukcyjny (także dla ludzi, do których chcą trafić).

Dlatego liberałowie stoją przed wyzwaniem zapewnienia ludziom poczucia sprawczości i pokazania, że ​​w liberalizmie nie chodzi tylko o siły kapitalizmu oraz zmiany kulturowe i technologiczne, które zniszczą wiele rzeczy, na których ludziom zależy. To wydaje się być kluczową lekcją ostatnich lat – liberałowie muszą nie tylko znaleźć inny język, aby mówić o tym, co się dzieje, lecz także zacząć angażować się w niektóre z tych bardziej skomplikowanych kwestii.

W pewnym sensie jest to powrót do istoty liberalizmu i odejście od neoliberalnego czy libertariańskiego paradygmatu, do którego często trafiali liberałowie w ciągu ostatnich kilku dekad. To duża zmiana, ale jeśli nie zostanie wprowadzona, to obawiam się, że możemy skończyć ze znacznie bardziej nieliberalnym światem.


Dowiedz się więcej o gościu: www.ecfr.eu/profile/mark_leonard/ 


Dowiedz się więcej o książce: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/wiek-nie-pokoju-mark-leonard-1083


Niniejszy podcast został nagrany 14 lutego 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Republika Troglodytów, czyli o nadchodzącej fali obywatelskiego analfabetyzmu :)

Kiedy Stefan Kisielewski nazywał rządy Gomułki dyktaturą ciemniaków, nie spodziewał się nawet, jak skutecznie określenie to przedostanie się do dyskursu na temat Polski Ludowej. Nie spodziewał się chyba jednak tego, że również w okresie rządów demokratycznych sformułowane przez niego wnioski mogą być wciąż aktualne i adekwatne. Wizja kolejnej dyktatury ciemniaków wisi nad nami ponownie, a przyczyną jej zasadniczą może być zbliżająca się w tempie zastraszającym fala obywatelskiego analfabetyzmu. Z czasem upowszechnienie się tej postawy doprowadzi do ukształtowania się nowej emanacji ustrojowej: Republiki Troglodytów. 

Analfabetyzm obywatelski w natarciu

Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica prowadzi systematyczną operację formowania obywatelskiego analfabetyzmu. Postawa ta będzie już za kilka lat – jeśli zmian wprowadzonych do systemu edukacyjnego przez rządzących Polską narodowych populistów nie powstrzymamy jak najszybciej – dominować wśród kończących szkoły średnie młodych ludzi. Obywatelski nacjonalizm jako efekt końcowy eksperymentów edukacyjnych polskiej prawicy ubrany zostaje w szereg z pozoru atrakcyjnych sformułowań, które w rzeczywistości nie przystają do wprowadzanych rozwiązań prawnych. Oficjalnie bowiem prawicowi ministrowie edukacji zapowiadają „promocję edukacji historycznej”, „przywrócenie pełnego kursu historii”, „upowszechnianie patriotyzmu”, „krzewienie wartości narodowych i patriotycznych”, „pogłębianie świadomości historycznej”, „wychowanie oparte na wartościach”, „podtrzymywanie zwyczajów i tradycji narodowych”. Hasła te wielu Polakom wydawać się mogą atrakcyjne, choć – jeśli rozłożyć je na czynniki pierwsze – niekoniecznie muszą nieść sobą równie atrakcyjną treść. 

Symbolicznym wręcz działaniem, którego efektem będzie inwazja analfabetyzmu obywatelskiego, jest likwidacja wiedzy o społeczeństwie jako przedmiotu szkolnego w szkołach średnich, nauczaniem którego to przedmiotu objęci byli wszyscy uczniowie tych szkół w Polsce. Dzięki kształceniu w jego ramach polscy uczniowie wyposażani byli w podstawową wiedzę z zakresu socjologii, politologii, prawa i stosunków międzynarodowych. Posługiwali się dość swobodnie polską konstytucją, w której bez większego problemu potrafili znaleźć zapisy dotyczące wolności i praw obywatelskich, jak i kompetencji najważniejszych konstytucyjnych organów państwa. Co ważne, uczeń, który ukończył kurs podstawowy wiedzy o społeczeństwie, posiadał również podstawowe informacje na temat polskiego systemu prawnego, a tym samym potrafił poruszać się wśród meandrów przepisów prawnych, jak również wiedział, jakie sprawy urzędowe przypisane są do działań urzędu gminy czy miasta, starostwa powiatowego czy też urzędu wojewódzkiego. Przy wszystkich mankamentach, niedomogach i brakach poprzedniej wersji podstawy programowej do wiedzy o społeczeństwie na poziomie podstawowym, było to istotne narzędzie budowania społeczeństwa obywatelskiego – swoisty podręcznik funkcjonowania jednostki we współczesnym społeczeństwie, państwie i rzeczywistości międzynarodowej.

Tymczasem w 2022 r. ostatecznie przypieczętowana została likwidacja powszechnej edukacji obywatelskiej w Polsce. Wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym na mocy rozporządzenia ministra edukacji i nauki trafiła do lamusa. Przedmiot ten zastąpiony został drugim przedmiotem historycznym występującym od 1 września 2022 r. pod nazwą: historia i teraźniejszość. Autorzy tej koncepcji przekonują na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki, że w wyniku niniejszej zmiany dokonuje się „zwiększenie zakresu zagadnień związanych z historią najnowszą w edukacji historycznej uczniów szkół ponadpodstawowych”. Tak, pod tym względem autorzy tekstu na portalu informacyjnym MEiN mają rację – liczba godzin edukacji historycznej w całym ciągu licealnym zwiększona została z 8 do 10 godzin. Dokonało się to jednak kosztem 2 godzin, które dotychczas przeznaczane były na nauczanie wiedzy o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym. Co prawda, główni admiratorzy projektu historii i teraźniejszości przekonują, że w ramach treści przewidzianych podstawą programową tego właśnie przedmiotu dokonano integracji refleksji historycznej z refleksją socjologiczno-obywatelską i politologiczno-prawną. Jak można się spodziewać, zapowiedzi te niewiele mają wspólnego z prawdą. Zagadnienia zbliżone do wiedzy obywatelskiej stanowią znikomy odsetek treści przewidzianych podstawą programową historii i teraźniejszości. 

Dyktatura ciemniaków w najnowszej wersji 

Likwidacja wiedzy o społeczeństwie w zakresie podstawowym i wprowadzenie dodatkowego kursu historii pod nazwą „historia i teraźniejszość” to przejaw totalnej ignorancji rządzącej Polską populistycznej prawicy bądź zaplanowane działanie, którego efektem ma być ogłupienie młodych ludzi, którzy w przyszłości mogą stanowić zaplecze elektoratu niechętnego aktualnej partii rządzącej. Jeśli działania promujące obywatelski analfabetyzm mają znamiona zaplanowanych i intencjonalnych – a tak je właśnie postrzegam – to rządząca Polską prawica stanie się siłą polityczną odpowiedzialną za promowanie niewiedzy na poziomie politologicznym, ekonomicznym i międzynarodowym. Za to, że przyszły polski nastolatek nie będzie rozumiał, czym jest zasada trójpodziału władzy i jaki jest jej sens, co oznacza idea praworządności i wynikająca z niej zasada państwa prawa, w jaki sposób obywatel może chronić swoje prawa i wolności oraz jak dochodzić może roszczeń w sytuacji, gdy jego wolności i prawa zostaną przez jakiś podmiot naruszone. Od 1 września 2022 r. przychodzący do szkoły średniej nastolatek tych rzeczy się nie dowie. Nie pozna również podstaw prawa konstytucyjnego, karnego, cywilnego i administracyjnego, ani nie uzyska kompleksowej wiedzy na temat działania Unii Europejskiej, Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz innych organizacji i gremiów międzynarodowych, których nazwy usłyszy w mediach i podcastach. 

Społeczeństwo, które nie kształci cnót obywatelskich w swoich członkach, nie promuje aktywności prospołecznej i wiedzy na temat różnorodnych instytucji oraz organizacji, ogłasza niemalże expressis verbis kapitulację w tym zakresie. Oficjalnie pracownicy Ministerstwa Edukacji i Nauki zapewniają, że „uczniowie poznają także podstawowe i trwałe zasady życia społecznego, w tym fundamenty państwa i prawa”, jednakże zapowiedź ta w najmniejszym stopniu nie zostaje zrealizowana przez projektodawcę. Przedmiot historia i teraźniejszość stanowi de facto dodatkowe trzy lekcje historii, a historia ta niekoniecznie jest najlepiej podana. Podstawa programowa tego przedmiotu jest przerażająco anachroniczna pod względem doboru treści kształcenia: dominuje nauczanie historii politycznej, skupienie na konfliktach i działalności rządzących, natomiast kompletnie zmarginalizowana została historia kultury i gospodarcza, zaś historia społeczna zupełnie została przez jej autorów wręcz pominięta. Takie podejście jest nie tylko całkowicie sprzeczne z tym, jak współcześnie uczy się historii, ale przede wszystkim dla młodego człowieka historia tak podana niekoniecznie będzie atrakcyjna. Czy jednak rządzącym zależy na rzeczywistym podniesieniu atrakcyjności edukacji historycznej? Czy chodzi o to, żeby młodych ludzi historią zainteresować? Chyba jednak nie. 

Przeładowanie treści kształcenia elementami z zakresu historii jednoznacznie pokazuje, że rządzący spoglądają na wykształcenie i wychowanie na sposób daleko odbiegający od współczesnych osiągnięć nauki i trendów w dydaktyce i metodyce kształcenia. Podstawa programowa historii i teraźniejszości ukierunkowana jest na uczenie faktów, czyli tak naprawdę na bierne przyswajanie przez młodych ludzi katalogu wydarzeń, pojęć, dat i postaci, które rządzący zdecydowali się wpisać do tejże podstawy programowej. Brak tam miejsca na samodzielne myślenie, wyciąganie wniosków, wyrażanie własnej opinii, budowanie argumentacji czy też sprzeczanie się na temat kontrowersyjnych kwestii historii najnowszej. Rządzący wymyślili sobie, że na lekcjach historii i teraźniejszości wlana zostanie w głowy młodych ludzi materia, która teoretycznie ma ukształtować ich na „dobrych Polaków”. Treści programowe historii i teraźniejszości zostały ubogacone o szereg ich interpretacji, które de facto nie stanowią niczego innego, jak indoktrynacji w czystej formie. Budowanie dyktatury ciemniaków we współczesnej jej wersji opierać się ma przede wszystkim na wypromowaniu wśród młodych ludzi bardzo anachronicznej wersji historii, a do tego – historii, która przesiana została przez pisowskie sito interpretacyjne. Przyszły „dobry Polak” – „pisoPolak” – nie ma się za dużo zastanawiać nad polską, europejską czy światową historią. Ma on przyjąć na wiarę to, co zostanie mu przekazane podczas lekcji historii i teraźniejszości. Ma przyjąć te treści jako niepodważalną prawdę, która stać się powinna podstawą postrzegania przez niego otaczającej rzeczywistości społeczno-politycznej. 

Droga do Republiki Troglodytów

Taka zideologizowana wersja historii – tak to sobie wyobrazili rządzący Polską – ma być formą kształtowania młodego człowieka, który po przekroczeniu 18. roku życia będzie głosował na polską nacjonalistyczną prawicę. Wyobrazili sobie, że wystarczy napisać podstawę programową, stworzyć podręcznik, który swoim nazwiskiem legitymizował wybitny skądinąd polski historyk, a przyszłe pokolenia zostaną zdobyte. Tymczasem niestety nie do końca musi tak być. Nudna, przestarzała, przeładowana faktami i do tego zideologizowana edukacja historyczna współczesnemu młodemu człowiekowi może się wydawać co najwyżej śmieszna. Powszechny dziś dostęp do środków masowego komunikowania sprawia, że każdy młody człowiek znajdzie w sieci setki interpretacji tych wydarzeń, zjawisk i procesów, innych od tych, które rządzący uczynili obowiązującymi. Jeśli wybrane postaci historyczne są przez rządzących hołubione i stawiane na śmiesznych niekiedy piedestałach, wówczas pewnym być można, że młodzi ludzie będą te postaci z piedestałów strącać, ośmieszając, drwiąc i kpiąc. Nachalny kult papieża Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego, który uprawia polska prawica od 2015 r. i siłą wpycha go w tryby polskiej edukacji, doprowadził do tego, że chyba jeszcze nigdy wcześniej satyra i komunikacja memiczna tak często nie dotykały obu tych postaci. Rządząca Polską prawica pragnie bronić wartości, jednakże w rzeczywistości wartości te ośmiesza i czyni je groteskowymi. Staje się tym samym odpowiedzialna za degradacje tychże wartości, za ośmieszenie tych ważnych w polskiej historii postaci. 

Nachalna indoktrynacja, którą polska prawica – za pośrednictwem przedmiotu historia i teraźniejszość – usiłuje skazić polską szkołę, znajduje również swój zinstytucjonalizowany wymiar. Kolejny już raz nacjonalistyczna prawica podejmuje się wprowadzenia w życie przepisów ograniczających autonomię polskich szkół poprzez nowelizację, którą publicyści określają mianem Lex Czarnek. Efektem drugiego podejścia do tej nowelizacji – uchwalonej ostatnio przez polski sejm – ma być nie tylko uzyskanie przez kuratorów oświaty większego wpływu na obsadę i nadzór nad dyrektorami szkół, ale przede wszystkim ograniczenie możliwości prowadzenia zajęć w szkołach przez organizacje pozarządowe. Nadzór kuratoriów nad tego typu zajęciami ma de facto sparaliżować działalność edukacyjną polskich NGOsów. Organizacje, które promowały prawa człowieka, społeczeństwo obywatelskie, aktywną partycypację, demokrację bezpośrednią, ale także krytyczne myślenie, rzeczowe argumentowanie, umiejętne prowadzenie sporów, dyskusji i debat, mają trzymać się od polskiej szkoły z daleka. Celem rządzących jest ograniczenie możliwości intelektualnego, społecznego, kulturowego i obywatelskiego rozwoju młodych Polaków. Młody Polak – pisoPolak – nie ma być krytyczny i odważny, ma być karny i bierny. PisoPolak nie ma potrafić dyskutować i debatować, nie ma sprzeciwiać się decyzjom władzy i protestować na ulicach – ma być uległy i podporządkowany. PisoPolak nie ma mieć do czynienia z organizacjami, które uświadamiają i pomagają mu budować jego tożsamość – ma on wchłonąć tę wizję świadomości historycznej i tożsamości, którą w podstawie programowej wpisali starsi panowie zatrudnieni przez rządzących. 

Takie rozumienie szkoły jest obecne nie tylko w edukacji historycznej projektowanej przez polską prawicę. Takie rozumienie szkoły w ogóle dostrzegane jest w podstawie programowej, która wprowadzona została do polskich szkół wraz z wdrażaną w 2017 r. zmianą ustrojowo-organizacyjną. W aktualnie obowiązującej podstawie programowej nacisk kładzie się na sferę wiedzy, nie zaś na sferę umiejętności i krytycznego myślenia. Uczniowie szkół podstawowych i liceów zmuszeni są do przyswajania gigantycznych ilości szczegółowej wiedzy akademickiej, kosztem kształtowania umiejętności kluczowych dla funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Za takim przeformułowaniem polskiej edukacji stoi albo kompletna ignorancja i porażająca wręcz nieznajomość realiów współczesnego świata, albo celowe dążenie do ogłupienia ludzi i napychania młodych głów faktografią, którą bez większego problemu każdy młody człowiek w ciągu kilku minut byłby w stanie znaleźć w sieci przy pomocy podręcznego smartfonu. Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica mentalnie tkwi w głębokim XIX wieku, ich liderzy są niczym polscy przywódcy powstańczy ery zaborów – jednakże świat od tamtego czasu bardzo się zmienił. Żyjemy dziś w społeczeństwie informacyjnym i postindustrialnym, żyjemy w erze powszechnego dostępu do informacji i narzędzi komunikowania. Współczesnemu człowiekowi potrzebne są umiejętności, które pozwolą mu skutecznie w takim właśnie świecie funkcjonować. Niestety nie robi tego polska szkoła, szczególnie zaś ta jej hipostaza, którą zaprojektowała populistyczna prawica po 2015 roku. Ich projekt edukacji i wyobrażenie pisoPolaka prowadzi nas do jednego – do Republiki Troglodytów.

Trogloelity

Czym potencjalnie mogłaby być Republika Troglodytów, gdyby spełniły się wszystkie najbardziej pesymistyczne przypuszczenia i przewidywania, które nasuwają się przy okazji obserwowania prawicowych ingerencji w polską edukację? Republika Troglodytów byłaby państwem, w którym obywatele nie są świadomi swej obywatelskiej roli, w którym świadomość prawna młodych ludzi jest na poziomie… zerowym, a w relacjach z władzą, urzędami, organami władzy publicznej jednostka staje samotna i bezbronna. Obywatel Republiki Troglodytów to człowiek nie tylko obawiający się działać, ale przede wszystkim człowiek, który nie chce i nie ma potrzeby aktywności. To człowiek, który swą uległość wobec władzy tłumaczy własną niemocą i siłą rządzących. Wreszcie mieszkaniec Republiki Troglodytów to osoba, która ślepo wierzy swojej władzy, przyjmuje jej wyjaśnienia bez żadnych wątpliwości, ufa wszystkim podawanym przez nią interpretacjom, również interpretacjom dotyczącym przeszłości i historii. Obywatel Republiki Troglodytów przede wszystkim jest obywatelem tylko z nazwy, raczej obywatelem sensu largo niż obywatelem sensu stricto. Obywatel Republiki Troglodytów to nowa forma niewolnika.

Czy naprawdę chcemy, aby nasze społeczeństwo i państwo zmierzało w tym kierunku? Czy naprawdę godzimy się ślepo na Republikę Troglodytów, obywatelski analfabetyzm i najnowszą wersję dyktatury ciemniaków? Czy rzeczywiście jesteśmy gotowi oddać naszą młodą demokrację w ręce tych, którzy umiejętnie sterować będą losami fatalnie wykształconych przyszłych pisoPolaków? Każda z tych odpowiedzi powinna nas skłaniać do podjęcia poważnej refleksji na temat tego, co od kilku lat bezkarnie polska populistyczna prawica wyczynia z polską edukacją. Nie da się tego hamować powracającymi w trybie wahadła mniej czy bardziej licznymi protestami pod sejmem. Należy zdecydowanie powstrzymać dalsze ich zakusy i pozbawić gruntu dalsze degradowanie przez nich polskiej edukacji. Wreszcie należy przyjąć jednoznacznie i dobitnie: edukacja to inwestycja w przyszłość, zarówno w przyszłość każdego Polaka, jak również w przyszłość całego naszego państwa i społeczeństwa. Jak długo tego nie zrozumiemy, tak długo pozwalać będziemy na to, aby systematycznie przekształcać nasze społeczeństwo i państwo w Republikę Troglodytów, którą bezkarnie i bezwzględnie rządzić będą mogły zdemoralizowane trogloelity.  

„To się nie uda“ – z Sebastianem Beniuszysem, uczniem klasy I. liceum ogólnokształcącego, o projekcie „Historia i Teraźniejszość” rozmawia Piotr Beniuszys. :)

Czego człowiek w twoim wieku oczekuje od szkoły? Jaką rolę odgrywa szkoła w życiu 15-latka?

Na razie nie mogę wypowiadać się o nauce w liceum, bo ją dopiero właśnie zaczynam. Jeśli jednak chodzi o naukę w podstawówce, to mam przede wszystkim wrażenie, że szkoła zabiera bardzo dużą ilość czasu w stosunku do niewielkich korzyści czy benefitów, które uczniom przynosi. Dość niewiele z tego, czego dotąd mnie uczono ma szanse realnie mi się przydać. I dlatego szkołę traktuję w pewnym sensie jako „zło konieczne” przed studiami, które faktycznie ukierunkują mnie w stronę dorosłego życia i interesującej mnie pracy. Wcześniej szkołę po prostu trzeba przeżyć.

No dobrze. A jaką rolę szkoła w takim razie powinna odgrywać, żebyś nie mówił, że jest w niewielkim stopniu przydatna?

Szkoła w moim dotychczasowym odbiorze zupełnie nie bierze pod uwagę tego, jakie są pasje i zainteresowania dzieci. Ma to absolutnie gdzieś. Dobrze zrobiona szkoła powinna indywidualnie podchodzić do ucznia, wiedzieć, czym żyje i skupiać się na rozwoju tych jego pasji w kierunku czegoś pożytecznego. Nie powinna tworzyć robotów, którzy dla wysokich stopni muszą porzucić swoje pasje, aby poświęcać cały czas na uczenie się tego samego, co wszyscy inni uczniowie. Dla średniej, dla paska, dla punktacji decydującej o zdobyciu miejsca w liceum.

Po co jest, do czego w ogóle służy uczniowi, takiemu jak ty, podręcznik? Kiedy się przydaje, kiedy jego istnienie ma w ogóle sens?

Dobry podręcznik zawiera tylko same fakty. Dobry podręcznik jest sensownie zorganizowany, co dla mnie przede wszystkim oznacza, że w jednym miejscu zebrane są wszystkie informacje, które mam poznać dla danego tematu lekcji. Ich kolejność jest w jakimś logicznym porządku. Jest zrobiony tak, aby przede wszystkim ułatwić mi szybkie zapamiętywanie faktów.

Słyszałeś już o nowym przedmiocie szkolnym – Historia i teraźniejszość – i o podręczniku profesora Roszkowskiego. Wiesz, że wokół tej książki wybuchła w Polsce spora polityczna awantura. Co ty myślisz o tym całym zamieszaniu?

Ta awantura jest zbędna. Przy takim nastawieniu młodzieży do szkół, jakie jest teraz, przy obecnym nastawieniu młodzieży do tego, co słyszy w szkołach, rodzice wszelkie polityczne próby wpływania mogą z łatwością w domu naprostować. Po prostu powiedzieć, co sami o tych kontrowersjach myślą lub przedstawić dzieciom sprawę obiektywnie i zwyczajnie w ten sposób odkłamać to, co napisano w tym podręczniku.

Myślisz, że rodzice mają taki duży wpływ na 15-latków i autorytet?

Może nie wszyscy. Na pewno niewielu rodziców ma wpływ na tyle duży, aby równać się z wpływem rówieśników na ich dzieci. Ale sądzę, że wszyscy mają większy wpływ niż szkoła.

Co jednak myślisz o tej sytuacji, że taki podręcznik w ogóle został wydany, został zaakceptowany, dopuszczony przez ministerstwo i przedłożony szkołom do używania? Czy to jest w porządku?

Podręcznik powinien być apolityczny i nie powinien dążyć do uzyskania jakiegokolwiek wpływu politycznego na dzieci. Kształtowanie polityczne dzieci to powinna być tylko i wyłącznie rola ich rodziców i rodziny. A nie szkoły. Nie miejsca, do którego uczęszczanie jest obowiązkowe.

To jak oceniasz polityków, którzy postanowili podręcznik tak napisany do szkół wprowadzić?

Oni na pewno są przekonani, że to jest dobry pomysł. Ale okaże się on żałosną i nieudaną próbą wywarcia wpływu. Efektem będzie zwyczajnie zmarnowana godzina lekcyjna.

Ale może to nie jest tylko zły pomysł? Dotąd z nauczaniem historii, czy to w liceum czy w podstawówce, było tak, że zaczynano zawsze od starożytności, potem szło średniowiecze i kolejne zamierzchłe bardzo epoki, o których nauczano czasem bardzo szczegółowo. A na koniec brakowało czasu, aby o historii najnowszej w ogóle cokolwiek powiedzieć. Może skupienie się więc oddzielnie na świeżych dziejach ma sens?

Tak, sam ten pomysł jest super. Szczegółowe informacje o bardzo dawnych faktach nie przydadzą się nam przecież do niczego. One powinny pojawiać się na rozszerzeniach, kiedy ktoś już konkretnie planuje przyszłość historyka, albo może nawet na studiach, ale na pewno nie w szkole podstawowej. Powinniśmy się uczyć historii od II wojny światowej, może jeszcze razem z latami tuż przed nią, które doprowadziły do jej wybuchu. Powiedzmy ostatnich stu lat.

Jeśli jakaś sprawa jest dyskusyjna, więc ludzie mają na jej temat różne poglądy, to jak powinno się o tym mówić w szkole? Wcale? Przedstawiając wszystkie poglądy i pozwalając uczniom na dyskusję i ocenę? Czy poprzez narzucenie poglądów autora podręcznika i pana ministra?

To pytanie jest bardzo mocno retoryczne. To chyba jasne, że należy poznać wszystkie stanowiska, i to nawet także te najbardziej skrajne. Zwłaszcza że coś, co dla jednej osoby jest skrajne, dla innej może skrajne nie być. Uczniowie wówczas powinni mieć prawo samodzielnie wyrobić sobie zdanie bez takiego sztucznego naprowadzania.

Szkoła nie powinna natomiast unikać politycznych spraw, powinna uczyć o wszystkim, co ważne. A jeśli jakiś temat budzi spory, to oznacza przecież, że ludzie uznają go właśnie za ważny. Uciekanie przez szkołę przed kontrowersjami i trudnymi tematami nic by nie dało. Uczeń prędzej czy później pozna te tematy i wyrobi sobie zdanie, może pod wpływem równie niedobrym jak ten podręcznik.

Co zrobić, aby zdobyć wiedzę objętą programem HiT, ale nie korzystać z tego podręcznika? Masz jakieś pomysły? Czy dla młodego człowieka w wieku 15 lat, który ma wszystkie współczesne możliwości technologiczne, byłby to jakikolwiek problem?

Samo zdobycie tej wiedzy to oczywiście żaden problem. Problemem jest sytuacja, gdybym musiał uczyć się z tego do konkretnego sprawdzianu. Wtedy kluczowa staje się postawa nauczyciela. Jeśli nauczyciel na lekcjach nie będzie w ogóle bazował na tym podręczniku i będzie podawał suche fakty, to będzie ich także oczekiwał na sprawdzianie. Wtedy można się tego nauczyć z innego podręcznika, z Internetu, itd. Ale gdyby on wspierał poglądy w nim przedstawione, to nie będzie opcji skutecznie i dobrze nauczyć się skądś indziej, bo na sprawdzianie punktowanie i ocena będzie zależeć od stopnia oddania treści tak, jak wyglądają one w podręczniku.

I wtedy ta propaganda byłaby skuteczna, dotarłaby do uczniów, byłoby jednak nie sposób jej uniknąć…

Ostatnie pytanie: Celem tej całej rządowej operacji wydaje się być ukształtowanie licealistów na ludzi o poglądach prawicowych. Jak myślisz, czy to się uda…

To się nie uda.

… Jak na próbę takie propagandy zareagują twoje koleżanki i twoi koledzy, twoi rówieśnicy?

W żaden sposób nie zmieni to ich poglądów. Kto popierał wcześniej poglądy autora podręcznika, będzie je popierał nadal. Kto je odrzucał, nadal będzie je odrzucał. Komu te kwestie były obojętne, nadal będą mu obojętne. Tak to wygląda dziś w szkołach.

Ten podręcznik jest podobno skierowany do nastolatków, a tymczasem odnosi się do młodych ludzi i ich potrzeb bardzo krytycznie. To dodatkowo nas zniechęca. Autor podręcznika to osoba konserwatywna i równocześnie w bardzo podeszłym wieku. Z tego, co i jak pisze, widać że zakłada, że młody człowiek jest zwyczajnie głupi i powinien bezwzględnie słuchać się starszych. A jeśli ma inne od niego poglądy, to jest tym bardziej głupi. Stąd krytyka wszystkiego, czym żyli młodzi ludzie w Europie w kilku pokoleniach, muzyki, ubiorów, fryzur, itd. Powiedzmy sobie jasno, tak nie uda się zdobyć sympatii uczniów.

 

Sebastian Beniuszys – uczeń klasy pierwszej Liceum Ogólnokształcącego w roku szkolnym 2022/23, który odbierze jedne z pierwszych lekcji przedmiotu „Historia i teraźniejszość” w polskich szkołach.

 

 

 

 

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Obywatelska jakość :)

To, że o polskich wyborcach politycy wypowiadają się z największą atencją, dziwić nie może. W końcu to od nich zależy ich los. Dziwi natomiast omijanie w diagnozach niezależnych komentatorów poziomu świadomości politycznej polskich wyborców, który w porównaniu z krajami zachodnimi jest żenująco niski. Krytyka polityków za populizm i demagogię nie uwzględnia faktu, że są to narzędzia wyjątkowo skuteczne w polskiej rzeczywistości. Najwyższy czas, aby publicyści pozbyli się nobilitującej społecznie postawy obrońców ludu i spojrzeli trzeźwo na stan świadomości polskiego elektoratu. To, co przede wszystkim wymaga zmiany, to właśnie ów stan świadomości, będący skutkiem zaniedbań wychowawczych i edukacyjnych od samego początku III RP. Tak powszechnie krytykowany poziom klasy politycznej w Polsce jest niczym innym, jak skutkiem zaniedbań edukacyjnych polskiego społeczeństwa.

Prof. Jacek Raciborski w książce „Państwo w praktyce. Style działania” wprowadził pojęcie „jakości obywatela”. Przy czym nie przyjął zbyt wymagających kryteriów jej oceny. Jego zdaniem wystarczy, że ktoś bierze regularnie udział w wyborach i akceptuje system demokratyczny, aby był obywatelem dobrej jakości. Niestety Raciborski szacuje, że w Polsce obywateli dobrej jakości jest zaledwie kilkanaście procent.

Nie sądzę, żeby się mylił. W Polsce frekwencja wyborcza jest zdecydowanie niższa niż w krajach zachodnich, gdzie ona oscyluje w granicach 80%. My natomiast cieszymy się, kiedy uda się jej przekroczyć 50%. Ponad 60-procentowa frekwencja podczas ostatnich wyborów prezydenckich była wynikiem szczególnie intensywnie prowadzonej kampanii, która wyostrzyła zasadniczy podział w polskim społeczeństwie. Świadczy to o rozbudzeniu silnych emocji, które zmobilizowały do udziału w głosowaniu więcej niż zwykle ludzi politycznie indyferentnych. Nie każdy udział w wyborach świadczy o obywatelskiej jakości. Nie zawsze bowiem decyzje wyborcze są wynikiem racjonalnych przekonań, opartych na dobrej orientacji w sytuacji politycznej kraju. Często o tym udziale decyduje presja członków rodziny lub grupy towarzyskiej, chęć poparcia kandydata, który robi sympatyczne wrażenie, przy całkowitej obojętności dla jego programu; czasami decyduje jego płeć, albo wiek, a niekiedy tylko chęć przeciwstawienia się swojemu otoczeniu. To z tego bierze się znacząca rola marketerów politycznych, owych osławionych spin-doktorów, którzy nie ustają w poszukiwaniu pozamerytorycznych walorów swojego kandydata i wad jego rywali.

Stopień przywiązania Polaków do systemu demokratycznego również może budzić wątpliwości. Z innych badań wynika, że 25% naszych rodaków nie ma nic przeciwko rządom jednej partii zamiast systemu wielopartyjnego. Do autorytaryzmu zostaliśmy przyzwyczajeni w PRL-u i w przypadku pojawienia się jakichkolwiek trudności w funkcjonowaniu państwa, często można usłyszeć nawoływania do rządów „silnej ręki”, albo „silnego państwa”, przez co zazwyczaj rozumie się centralizację władzy. Ale przecież także wielu spośród tych, którzy deklarują przywiązanie do demokracji, rozumie ją tak, jak Jarosław Kaczyński: wybory, proszę bardzo, mogą być co parę lat, ale potem zwycięska partia ma prawo rządzić jak chce, bo ma legitymację suwerena. A więc żadnego podziału władzy, tylko jeden centralny jej ośrodek nieskrępowany prawnymi imposybilizmami. Jak to kiedyś trafnie określił Marek Borowski, to nie demokracja tylko demokratura.

Przy takim stanie świadomości nie może dziwić, że wielu ludzi nie rażą delikty konstytucyjne, obsadzanie przez PiS swoimi ludźmi Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego czy brak niezależności Narodowego Banku Polskiego. Już bardziej anomalią jest dla nich to, że prezes Najwyższej Izby Kontroli tak często występuje wbrew oczekiwaniom rządu. Mogą oni żyć w przekonaniu, że z polską demokracją jest wszystko w porządku, o czym zapewnia ich Jarosław Kaczyński. Mogą do nich również trafiać argumenty Zbigniewa Ziobry, że Polska ma prawo do swojego rozumienia praworządności i unijne traktaty jej nie dotyczą.

W polskim społeczeństwie zbyt mało jest obywateli dobrej jakości. Nie można tego wstydliwie ukrywać w obawie, że się w ten sposób obraża ludzi, albo w przekonaniu, że społeczeństwo jest, jakie jest, i wymienić go na inne nie można. Otóż nie tylko można, ale trzeba. Mówiąc otwarcie o obywatelskich deficytach wiedzy i umiejętności, trzeba intensyfikować działania, aby to zmienić. Co prawda, zachowanie znacznej części polskiego społeczeństwa w stosunku do uchodźców z Ukrainy, zdaje się przeczyć tej negatywnej ocenie. Spontaniczna samoorganizacja pomocy ofiarom wojny, budząca podziw w Europie, jest jednak ewenementem, wymagającym pogłębionych badań socjologicznych. Podobny odruch solidarnościowy można było zaobserwować w stosunku do Węgrów na przełomie lat 1956/1957, po krwawym stłumieniu przez Sowietów powstania w Budapeszcie. Wówczas jednak polskie władze szybko ten ruch społeczny spacyfikowały. Takim przypadkiem obywatelskiego wzmożenia był także karnawał Solidarności w latach 1980 – 1981, zakończony stanem wojennym. Takie rzadkie wydarzenia mogą co najwyżej świadczyć o obywatelskim potencjale, który jednak nie aktualizuje się w codziennych postawach większości Polaków. Wciąż zainteresowanie polityką jest przez młodych ludzi kontestowane, co w starszym wieku skutkuje podatnością na manipulację i nieodpornością na demagogię. Oczywiście zawsze będą ludzie, którzy nie interesują się polityką i sprawami publicznymi, i mają do tego prawo. Gorzej, jeśli stanowią oni większość społeczeństwa, bo wówczas demokracja nie ma sensu i szybko zamienia się w dyktaturę.

Nieprzystosowanie wielu Polaków do życia w systemie demokratycznym nie jest ich winą, skoro przez wiele pokoleń żyli w państwie autorytarnym. Po zmianie ustroju żaden z kolejnych rządów o to przystosowanie nie zadbał, licząc zapewne na to, że w warunkach demokracji liberalnej ludzie sami nauczą się jej reguł. Niestety, nie jest to takie łatwe. Wyższa kultura polityczna społeczeństw zachodnich jest wynikiem zarówno sposobu sprawowania władzy w tych państwach, jak i ukierunkowanego na jej podnoszenie systemu edukacji.

Chcąc rozwijać demokrację w Polsce, trzeba więc najpierw stworzyć warunki do podniesienia obywatelskiej jakości. Takim warunkiem podstawowym, bez spełnienia którego wszelkie działania w tym kierunku będą pozbawione sensu, jest odsunięcie PiS-u od władzy i odtworzenie prawno-instytucjonalnej podstawy demokracji liberalnej. Dopóki nie wróci się do rządów prawa, trójpodziału władzy i przestrzegania unijnych wartości oraz opartych na nich traktatów, dopóty jakość obywateli w Polsce nie będzie lepsza. Demokracje nieliberalne są niczym innym jak formą autorytaryzmu. W systemie autorytarnym jakość obywateli nie ma znaczenia, bo nie ma w nim miejsca na społeczeństwo obywatelskie. Atrapy społecznej aktywności w rodzaju czynów społecznych w PRL-u czy miesięcznic smoleńskich w państwie PiS-u, ze społeczeństwem obywatelskim nie mają nic wspólnego.

Wysoka jakość obywatelska wymaga przestrzeni, w której aktywność obywateli może się swobodnie rozwijać. Tej aktywności nie może kreować władza za pomocą swoich rytuałów. Im mniej państwa w życiu obywateli, tym lepiej, bo tym bardziej zmuszeni są oni sami rozwiązywać pojawiające się problemy i starać się ulepszać swoje życie. Wyzbycie się niewolniczego nawyku oczekiwania, że władza powinna to zrobić za nich, jest wstępem do społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego tak ważny jest rozwój samorządności lokalnej i tworzenie się organizacji pozarządowych w państwie demokratycznym. To właśnie te instytucje są katalizatorami społecznego zaangażowania, inspirując ludzi do uczestnictwa w rozmaitych projektach, dzięki czemu pojawia się poczucie sensu obywatelskiej wspólnoty. Sensu, który nie ma nic wspólnego z upowszechnianymi odgórnie patriotycznymi stereotypami. Obywatelski obowiązek i obywatelska odpowiedzialność przejawiają się bowiem w konkretnym działaniu, a nie w deklaracjach. Efekty tych działań są szybko widoczne, dzięki czemu umacniają przekonanie o potrzebie ich podejmowania. Istotne znaczenie wychowawcze mają różne rodzaje wolontariatu, kształtujące postawy obywatelskie, przy których nagrodą jest satysfakcja z czynienia dobra. Ta postawa jest następnie przenoszona na wychowanie w rodzinie, kiedy – jak to się często dzieje w krajach zachodnich – rodzice wciągają swoje dzieci do udziału w realizacji obywatelskich projektów.

W tej chwili robi się niestety wszystko, aby rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zatrzymać. Samorządy nie zdominowane przez PiS i organizacje pozarządowe ideologicznie odległe od władzy, próbuje się zagłodzić, pozbawiając je należnych im środków. Niechęć władzy do niezależnych inicjatyw jest aż nadto widoczna, co jednoznacznie wskazuje na jej autorytarne zapędy.

Drugim ważnym elementem procesu podnoszenia poziomu jakości obywateli jest oczywiście szkoła. Jakże jednak odległa od tej, którą znamy, zdemolowanej ostatecznie reformami Zalewskiej i Czarnka. Szkoły, która zawsze uczyła wszystkiego, oprócz postawy obywatelskiej. Programy szkolne wciąż puchną od nowych informacji z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych, modnych trendów w rodzaju przedsiębiorczości, a także historii, w której najwięcej jest o wojnach i polskiej martyrologii. Będący w programie przedmiot „wiedza o społeczeństwie” w takim wymiarze godzinowym i – co ważniejsze – w takiej formie, pozbawionej kontaktu z praktyką, z pewnością nie wystarcza. Świadczy o tym słaba orientacja absolwentów w sprawach prawno-ustrojowych, co się później przekłada na irracjonalność w dokonywaniu politycznych wyborów.

Od początku do końca szkolnej edukacji w programach nauczania powinny być przedmioty, które będą uczyć rozumienia ustroju państwa, roli instytucji demokratycznych, systemu politycznego, znaczenia praworządności i praw człowieka. Powinny być one nauczane w sposób, który zapewni ich właściwe zrozumienie przez aktywny udział uczniów w rozmaitych dyskusjach, spotkaniach, wydarzeniach i inscenizacjach. W związku z tym szkoła musi ściśle współpracować z organizacjami pozarządowymi i instytucjami demokratycznymi. Tak znaczne poszerzenie problematyki wychowania obywatelskiego wymagać oczywiście będzie ograniczenia zajęć z innych przedmiotów. Biorąc pod uwagę ewidentne przeładowanie programowe polskiej szkoły, powinno to być nie tylko łatwe, ale wręcz konieczne. Warto się zastanowić, jak to jest możliwe na przykład w szkołach amerykańskich, gdzie uczniowie realizują nie tylko szeroki program wychowania obywatelskiego, ale uczestniczą w wielu zajęciach pozaszkolnych przygotowujących do życia w społeczeństwie demokratycznym, jak na przykład prowadzenie negocjacji, udział w akcjach afirmatywnych, ochrona przyrody czy wolontariat. Aktywność pozaszkolna i praca w wolontariacie są potem brane pod uwagę przy staraniu się o przyjęcie na studia w koledżu i uniwersytecie.

Zasadnicza zmiana polskiej szkoły, sprzyjająca podniesieniu jakości obywateli, wymaga korekty celu wychowawczego. Wychowanie obywatelskie, kładące nacisk na obronę praw człowieka, różni się bowiem od głośno lansowanego przez ministra Czarnka wychowania patriotycznego, mającego wyraźnie nacjonalistyczny charakter. Chodzi bowiem o to, aby wrażliwość na tradycję i symbole polskiego narodu ustąpiła wrażliwości na potrzeby ludzi tu i teraz, bez względu na to skąd pochodzą, i całego ekosystemu, w którym żyjemy. Poza tym, cel wychowawczy musi być aideologiczny. Szkoła nie może wychowywać uczniów w duchu jakiejkolwiek religii lub ideologii. Powinna natomiast wpajać wartości demokratyczne, oparte na poszanowaniu różnorodności i zasadach etyki uniwersalnej. Obecnie polska szkoła, pozostająca pod politycznym wpływem środowisk nacjonalistyczno-klerykalnych, tych postulatów nie spełnia, czego przykładem jest podręcznik „Historia i Teraźniejszość”, będący jawnym, a przy tym wulgarnym narzędziem prawicowej indoktrynacji.

Zmienić się musi także cel edukacyjny, a przede wszystkim metody nauczania. Powinien to być cel ukierunkowany głównie na wiedzę o państwie i społeczeństwie, a w mniejszym stopniu ogólnie lub zawodowo kształcący. Poza szkołą, w systemie edukacji, powinny być natomiast dostępne rozmaite formy kształcenia specjalistycznego. Szkoły podstawowe i średnie powinny być odciążone od nadmiaru teorii i zdecydowanie bliższe praktyce. Uczniowie powinni samodzielnie wykonywać projekty wymagające ich uczestnictwa w życiu publicznym. Odcięcie przez ministra Czarnka polskiej szkoły od współpracy z organizacjami pozarządowymi upowszechniającymi wartości i inicjatywy obywatelskie, w rodzaju Tour de Konstytucja, uniemożliwia realizację tego postulatu.

Jak widać, spełnienie tych wymagań wobec systemu szkolnego, mających istotne znaczenie dla poprawy jakości obywatelskiej, będzie trudne, nawet po zmianie autorytarnej władzy. Decyduje o tym tradycja i utrwalone wzory kulturowe. Istotną przeszkodą może być również zniszczony prestiż zawodu nauczycielskiego, spowodowany nagonką na nauczycieli ze strony pisowskiej władzy i bezprzykładnie niskim w historii Polski poziomem ich wynagradzania. Trudno się dziwić widocznej od pewnego czasu selekcji negatywnej do tego zawodu. Nauczycielami zostają więc pedagogiczni zapaleńcy, których nigdy nie ma zbyt wielu, oraz ci, którzy nie zdołali załapać się do bardziej intratnych zawodów.

Patrioci vs. Fritz Bauer :)

Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę.

„Gdy mijam próg mojego biura, wkraczam na terytorium wroga”, powiedział kiedyś zachodnioniemiecki prokurator Fritz Bauer. Jego życiowe zmagania są, jak mało która inna historia, doskonałą ilustracją stosowanego i dzisiaj przez tzw. patriotów moralnego szantażu. Gdy w imieniu wynoszonej przez nich ponad wszystko „ojczyzny” ludzie władzy dopuszczają się czynów niecnych czy nawet zbrodniczych, to bojownikom o elementarną prawdę, sprawiedliwość i moralność, takim jak Fritz Bauer właśnie, przypisuje się zdradę narodową i nielojalność wobec własnego państwa, stają się „ptakiem kalającym swoje gniazdo”. Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę. To czynił Fritz Bauer, wbrew wszystkim niemieckim „patriotom”.

Fritz Bauer urodził się jako poddany cesarza Wilhelma II w Stuttgarcie, w 1903 r., w rodzinie żydowskiej, praktykującej liberalny judaizm, lecz sam od młodych lat był zadeklarowanym ateistą. Po studiach m.in. w Heidelbergu i Monachium ukończył prawo i doktoryzował się w wieku 25 lat. Rozpoczął karierę asesorską, aby już w 1930 r. zostać najmłodszym sędzią w całej Republice Weimarskiej.

Jego poglądy polityczne stopniowo ewoluowały, aby ostatecznie uczynić zeń – pomimo mieszczańskiego pochodzenia – umiarkowanego socjaldemokratę i członka SPD. Bauera do tej partii przywiodła jednak przede wszystkim jej pozycja najsilniejszej struktury opowiadającej się po stronie młodej republiki. Angażował się także w aktywność pro-weimarskiego zgrupowania „Reichsbanner Schwarz-Rot-Gold”, a także w stowarzyszeniu republikańskich sędziów. Tak więc jego losy po roku 1933 są łatwe do przewidzenia. Z powodu zaangażowania w plany strajku generalnego przeciwko przejęciu władzy przez nazistów został aresztowany rekordowo szybko, bo w marcu 1933, i jako jeden z pierwszych politycznych wrogów reżimu został osadzony w obozie koncentracyjnym. Zwolniono go pod koniec roku, wcześniej wymuszając podpisanie in blanco „lojalki”, która w pierwszej fazie funkcjonowania obozów koncentracyjnych dla politycznych przeciwników nazistów była narzędziem SS i SA, aby propagandowo wykorzystywać rzekomą „słabość byłych socjaldemokratów”, którzy w zamian za wyjście na wolność mieli wyrzekać się jakoby swoich przekonań. (W przypadku Bauera naziści pokpili zresztą sprawę, bo zrobili w jego papierach literówkę w nazwisku, wobec czego nie było jasne, o kogo chodzi).

Na wolności Bauer został naturalnie natychmiast pozbawiony prawa wykonywania jakiegokolwiek zawodu prawniczego. W 1936 r. wyemigrował do Danii i kolejne 9 lat skupiał się na staraniach o przetrwanie nazistowskiego panowania nad większością Europy: po zajęciu Danii przez III Rzeszę został pozbawiony prawa pobytu i ponownie umieszczony w obozie koncentracyjnym, z czego wywikłał się dzięki fikcyjnemu małżeństwu z Dunką. Gdy jednak w 1943 r. rozpoczął się proces deportacji i „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na terenie okupowanej Danii, uciekł potajemnie do Szwecji, gdzie współpracował z Willym Brandtem przy wydawaniu pisma „Trybuna socjalistyczna”.

W końcu jednak Hitler się zabił, „tysiącletnia Rzesza” upadła, a Bauer był nadal przy życiu. Wrócił do kraju w 1949 r., a więc w chwili powstania Republiki Federalnej Niemiec. Z tym powrotem zwlekał, bo – jak się okazało, oczywiście słusznie – obawiał się, że narodowy socjalizm nie wyparował nagle wiosną 1945 z Niemiec, niczym za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Tacy jak on mogli wracać i poruszać się w miarę bezpiecznie po Niemczech początkowo tylko dzięki obecności i reżimowi nałożonemu na ludność przez armie zachodnich aliantów. Niewielu pośród Niemców miało odwagę popierać działania denazyfikacyjne, czy nawet wyroki norymberskie. Alianci najwyższe z orzeczonych kar musieli wykonywać ukradkiem (potajemnie i w pośpiechu budowali szubienice i je transportowali, wyroki wykonali pod osłoną nocy, oczywiście nie ujawniając wcześniej ich terminu), z obawy przed zamieszkami. Zresztą na tej pokazówce z udziałem raptem 185 osób w kilkunastu procesach kończył się zapał zachodnich aliantów, którzy znacznie bardziej woleliby dawnych nazistów mieć jako sprzymierzeńców w walce z nowym, czerwonym wrogiem.

Tak więc powroty takich postaci jak Fritz Bauer do RFN, nawet im nie były na rękę. Amerykanie otwarcie wyrażali obawę, że „żydowski prawnik” podejmie teraz motywowaną prywatnymi krzywdami wendetę na swoich niedawnych prześladowcach, na ślepo, furiacko, naginając literę prawa, a już na pewno nie bacząc na „delikatną równowagę emocjonalną” niemieckiego społeczeństwa będącego w fazie, płytkiej raczej, mentalnościowej transformacji. Do tego dochodził aspekt polityczny. Zachodni alianci stawiali na ulokowanie władzy nad zachodnią częścią Niemiec w rękach sił na prawo od centrum, gdyż lewicy nie wolno było ufać w zakresie odrzucenia współpracy z Moskwą oraz jednoznacznej orientacji na zachodnie sojusze. Oznaczało to pogodzenie się z tym, że tysiące dawnych członków NSDAP, po zmianie legitymacji na te wydawane przez CDU, FDP i pomniejsze partie konserwatywno-narodowe, obsadzi państwowe urzędy i będzie sypać piach w tryby wszelkich prób rozliczenia ludzi za ich nazistowską przeszłość. Bauer więc był nie tylko Żydem potencjalnie zorientowanym na działania w stylu Aldo Raine’a i „Żyda-Niedźwiedzia” z obrazu Quentina Tarantino, ale także działaczem SPD, której szef Kurt Schumacher od udziału w NATO wolał natychmiastowe zjednoczenie Niemiec po wcześniejszej ugodzie z Kremlem.

Tak więc w 1950 r. Bauer zostaje – jak sam mówił – „zesłany” na prowincjonalną placówkę prokuratury okręgowej w Brunszwiku, gdzie miał być szczęśliwy, acz nieszkodliwy. Nic z tego. Już dwa lata później staje się znany na cały kraj, a nawet poza nim, ze względu na treść jego mowy prokuratorskiej przed brunszwickim sądem w ramach tzw. procesu Remera. W jego skutek osiąga bowiem cel niebagatelny z punktu widzenia ocen moralnych dokonywanych na drodze prawnej – oto wszyscy, skazani przez nazistowskie „trybunały ludowe” za zdradę, aktywiści spisku i autorzy zamachu na życie Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944, w tym hrabia Claus Schenk von Stauffenberg, zostają pośmiertnie zrehabilitowani, zaś ich próba zamordowania nazistowskiego dyktatora uzyskuje legitymizację prawną jako czyn legalny. Do historii Niemiec oraz doktryny prawa przechodzą cytaty z Bauera, iż „państwo nazistowskie nie było państwem prawa, a państwem bezprawia”, dalej – iż „państwo bezprawia, które codziennie dopuszcza się dziesiątek tysięcy mordów, nadaje każdemu człowiekowi uprawnienie, aby się przed nim bronić wszelkimi metodami”, a w końcu zwłaszcza – iż „państwo bezprawia, takie jak Trzecia Rzesza, jest [prawnie] niezdolne do dokonania przeciwko niemu zdrady stanu”.

Sąd przyjął wnioski prokuratora Bauera w całej rozciągłości i zamieścił je w wyroku, kształtując doktrynę i linię orzeczniczą sądów Republiki Federalnej na zawsze. On zaś stał się człowiekiem sławnym, którego nie dało się dłużej schować pod dywanem. Stał się ponadto być może najbardziej znienawidzonym wtedy człowiekiem w zachodnich Niemczech. Głosów uznania dla jego wpływu na przebieg procesu Remera było niewiele. Nienawiść dochodziła zaś zewsząd, na pewno ze wszystkich możliwych kierunków w światku prawniczym.

Tym niemniej, w 1956 r. premier landu z SPD, Georg-August Zinn, mianował Bauera na stanowisko heskiego prokuratora generalnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Urząd ten Bauer miał sprawować 12 lat, aż do swojej tajemniczej śmierci. Miał na nim też zasłynąć jeszcze bardziej niż w Brunszwiku. Linią jego argumentacji prawnej stał się pogląd o istnieniu nie tylko prawa, ale nawet obowiązku stawiania przez obywatela czoła państwu bezprawia. Chodziło więc już nie tylko o – teraz oczywiste – zwolnienie ludzi uznanych przez nazistów za „zdrajców” z jakiejkolwiek winy typu „zdrada stanu” czy „wspieranie wroga w toku działań wojennych”. Chodziło o ukonstytuowanie ich bohaterstwa jako modelu zachowania najbardziej właściwego wobec realiów państwa bezprawia. Drugim aspektem jego krucjaty był sprzeciw wobec, propagowanego także przez anglosaskich aliantów, tzw. „Schlussstrich-Denken”, co w imaginarium polskiej debaty politycznej można – częściowo ryzykownie, ale cóż tam… – nazwać „polityką grubej kreski” (nie w tym znaczeniu, w jakim sformułowania użył Tadeusz Mazowiecki, ale w tym znaczeniu, które zostało mu przypisane przez kłamliwą propagandę prawicy!) oraz postulatem przejścia nad minionymi krzywdami do porządku dziennego.

W 1957 r. Bauer otrzymał od żyjącego w Argentynie byłego więźnia obozu koncentracyjnego Lothara Hermanna, jak się okazało, precyzyjne informacje odnośnie miejsca pobytu Adolfa Eichmanna. Bauer, na tym etapie już doskonale świadomy, że za progiem jego biura zaczyna się „terytorium wroga”, nie podzielił się tymi rewelacjami z żadną z zachodnioniemieckich instytucji składających się na aparat ścigania. Ściągnął na siebie ponownie gromy polityków, prawników, mediów i opinii publicznej, gdyż pierwszą i jedyną instytucją, jaką poinformował, był kierownik konsularnej misji Izraela w Kolonii, co było naturalnie jednoznaczne z poinformowaniem Mossadu. Niewykluczone, że ta decyzja Bauera stanowiła dla Eichmanna różnicę pomiędzy szansą na ucieczkę do nowej kryjówki i dożycie w niej swoich dni, a całym ciągiem wydarzeń, które w rzeczywistości nastąpiły, a których ostatnim akordem było wysypanie prochów Eichmanna z helikoptera do Morza Śródziemnego, poza granicami wód terytorialnych Izraela. (Bauer zaproponował jednak rządowi federalnemu podjęcie starań o ekstradycję Eichmanna do RFN, którą to perspektywę rząd CDU Adenauera natychmiast i w panice odrzucił).

Najważniejszym aktem zawodowej kariery Bauera było jednak doprowadzenie w 1959 r. przed sąd we Frankfurcie sprawy karnej przeciwko grupie wywodzących się z SS strażników obozu koncentracyjnego Auschwitz. Rok 1963, gdy rozpoczął się pierwszy z cyklu tzw. procesów oświęcimskich, był tym momentem w dziejach Republiki Federalnej, gdy była ona co najmniej gotowa, aby o nazistowskich zbrodniach powoli zapomnieć. Wiele z nich nadal było zresztą ukryte pod zasłoną niedomówień, w końcu miały miejsce gdzieś tam na „dzikich polach” Polski czy Rusi, gdzie nie udał się projekt „Lebensraum Ost”. Tymczasem cud gospodarczy był już rzeczywistością, jego autor Ludwig Erhard właśnie zostawał kanclerzem rządu CDU-FDP, zaledwie jedną dekadę po powojennym głodzie i nędzy, dylematem wielu Niemców stał się wybór pomiędzy włoską a wietnamską restauracją na sobotni wieczór. W Berlinie prezydent Kennedy oświadczał, że jest berlińczykiem, a USA stoją z Niemcami ramię w ramię w obliczu budowy muru przez komunistów. Kto by chciał tutaj jeszcze martwić się o Auschwitz?

Zainicjowane przez Bauera procesy frankfurckie zburzyły ten good feeling i – wraz z procesem Eichmanna – wprowadziły do niemieckiej świadomości ogrom zła, które wydarzyło się światu za sprawą niemieckich rąk. Pewnie nie da się powiedzieć, że na stałe – w kolejnych dekadach temat ten raz po raz przycichał, ale już nigdy nie na zawsze. Elementem tożsamości państwa niemieckiego stało się przekonanie, że o zbrodniach trzeba każde kolejne pokolenie uczyć w szkołach, tak aby żadne z nich tego zła nie powtórzyło. W końcu, właśnie za sprawą procesów prokuratora Bauera, młodzieżowa rewolta roku 1968 nie dotyczyła w Niemczech tylko wolnego seksu, narkotyków i rock ‘n’ rolla (choć tych rzeczy także dotyczyła), ale była także jednym wielkim postawieniem pytania przez młodych. Pytania adresowanego do rodziców i do dziadków, które brzmiało: „A co wy, w sumie, robiliście między 1933 a 1945 rokiem?”

Fritz Bauer mawiał, że pracując w zachodnioniemieckim wymiarze sprawiedliwości czuje się równie osamotniony, jak na duńskim czy szwedzkim uchodźstwie. Ta kolosalna ilość hejtu wydawała się jednak od pewnego natężenia spływać po nim, jak po kaczce. Chyba się przyzwyczaił. W efekcie nie miał już żadnych skrupułów, aby iść na wojnę z każdą figurą o nazistowskiej przeszłości. Trzeba pamiętać, że w jego czasach taką przeszłość mieli niemal wszyscy prawnicy po trzydziestce, którzy pracowali i jakoś aranżowali się z systemem prawnym Rzeszy. Bez skrupułów kierował na przykład akty oskarżenia wobec adwokatów, sędziów czy kolegów prokuratorów, gdy jego akta wskazywały, iż dopuścili się krzywoprzysięstwa, broniąc własnego „dorobku” z tamtego okresu, lub próbując pomagać innym unikać odpowiedzialności. Podobnie traktował m.in. dyplomatów i innych urzędników państwowych, spośród których wielu miało na koncie „zbrodnie popełnione przy biurku”.

Fritz Bauer poświęcił swoje życie budowie demokratycznego wymiaru sprawiedliwości na bazie dogłębnego rozliczenia z nazistowską przeszłością. Był prekursorem działającym w czasach, gdy spotkanie się z nienawiścią za taką działalność było nieuniknione. Zbyt wielu miało zbyt wiele do ukrycia, albo miało bliskich, którzy się „umoczyli”. Była powszechna gotowość na społeczną zmowę milczenia, a ani demokratyczni politycy, ani alianci nie mieli nic przeciwko jej zaprowadzeniu. Bauer należał do garstki jednostek, które to uniemożliwiły i przerzuciły pomost do okresu, gdy nadeszła zmiana pokoleniowa, a młodzi odrzucili zmowę milczenia. Wizja moralnej i prawnej oceny nazizmu zaproponowana przez Bauera dzisiaj już nie jest podważana przez nikogo w ramach konstytucyjnego i demokratycznego konsensusu Niemiec. Bauer wygrał.

Kto tu był patriotą? On czy jego wrogowie? To pytanie powinno być retoryczne, ale chyba wcale nie jest. W Polsce „targowicą” nazywani są ci, którzy o naruszeniach prawa przez polski rząd mówią na forum europejskim. Który sposób myślenia prezentują ich krytycy? Raczej nie jest to linia Fritza Bauera, prawda?

1 lipca 1968 r. Fritz Bauer został znaleziony martwy w swojej wannie. Pobieżna sekcja wykazała zażycie środka nasennego, który zatrzymał akcję serca. Pojawiła się sugestia samobójstwa, ale pełna sekcja – która miała to potwierdzić – nie została wykonana, pomimo wniosku zastępcy Bauera o nią. Ciało szybko skremowano. Przed śmiercią Bauer miał nie wykazywać się żadnymi zachowaniami, które sugerowałyby, że targnie się na swoje życie. Czy więc pękł pod naporem „patriotycznej” nienawiści? Czy też może dorwał go ktoś, komu zaszkodził? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy.

Szkoła w mrokach :)

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u.

Jednym z najbardziej doniosłych kłamstw parokrotnie powtarzanych przez Andrzeja Dudę – ostatnio szczególnie intensywnie w toku kampanii wyborczej 2020 r. – było owo prezydenckie kłamstwo o szkole. Duda podniesionym głosem i patetycznym tonem wieszczył i jakoby obiecywał, że polska szkoła wolna będzie od „ideologii”. Gwarantował, że w szkole dzieci nie będą indoktrynowane poglądami sprzecznymi ze światopoglądem ich rodziców. W tych słowach zawarte było jednak jedno newralgiczne niedopowiedzenie. Staje się ono jasne w ostatnich miesiącach, gdy pisowski minister rzucony na odcinek oświaty, Przemysław Czarnek, stopniowo odsłania partyjną wizję szkoły polskiej w nowych, postdemokratycznych czasach.

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u. Mają to być ludzie odpowiednio do potrzeb partii władzy sformatowani – posłuszni i myślący szablonowo, chłonący dogmaty, doktryny i poglądy dane im ex cathedra, chylący głowy przez autorytetem pisowskiego aparatczyka, znający swoje miejsce w szeregu społecznej hierarchii, doskonale wiedzący, kogo mają nienawidzić, a nade wszystko konserwatywni, nacjonalistyczni i przywiązani do „religii ojców”.

Przedstawiając swoje plany zmiany ustroju szkól, Czarnek w sposób aż nader czytelny obnażył więc kłamstwo Dudy. Polska szkoła nie będzie wolna od tych ideologii, które partii władzy są bliskie. Przeciwnie, szkoła tych ideologii będzie naczelnym rozsadnikiem. Nikt przy tym też nie będzie oczywiście pytać o zdanie rodziców – projekty zmian ustawowych Czarnka w oczywisty sposób zmniejszają ich wpływ na szkołę i ograniczają ich prawa w odniesieniu do kształtowania nauczania dzieci. Partia władzy jest świadoma, że nie tylko znaczna część, ale wręcz większość rodziców dzieci szkolnych jest rządowi i jego wizji świata otwarcie wroga, niechętna, albo w najlepszym razie obojętna. Badania poparcia dla partii politycznych jasno wskazują, że PiS cieszy się największym poparciem pokolenia dziadków, zaś w pokoleniu rodziców jest ugrupowaniem radykalnie mniejszościowym (o pokoleniu młodzieży nawet nie wspominając). Tak czy inaczej, Duda swoje obietnice rzucał na wiatr i tylko naiwni mogli w nie wierzyć. Oczywiście idee konserwatywne, nacjonalistyczne i narodowo-katolickie będą wpajane wszystkich uczniom, obojętnie czy są ich rodzicom rzeczywiście bliskie, czy też ich rodzice preferują wartości liberalne albo lewicowe. Nikt rodziców o zdanie i zgodę już nie będzie pytać – ich dzieci w ramach szkolnego obowiązku zostaną poddane równomiernie prawicowej propagandzie. Gdyby ktoś chciał być brutalny, mógłby w tym kontekście nawet użyć słowa „Gleichschaltung”.

Jednak taki obrót spraw nie powinien budzić większego zaskoczenia. Przecież zaprzęganie szkoły do zadań ideologicznych jest stałym punktem w repertuarze działań każdego rodzącego się reżimu autorytarnego. Następuje to (i jest znakiem) sięgających już głębiej i bardziej trwałych zmian, które pozwalają autorytaryzmowi już częściowo osadzonemu ostygać w swoich ramach. Gdy partia władzy przejmie już „twarde” narzędzia sprawowania władzy, jak m.in. aparat przymusu, prokuraturę, służby specjalne, sądy i media, przechodzi do tych „miękkich”, sięgających głęboko w łono społeczeństwa, szkoły, uczelnie, kulturę, czy organizacje społeczeństwa obywatelskiego

Logika biegu wydarzeń i ich tempo wskazuje na to, że warunkiem realizacji wizji Czarnka w polskich szkołach będzie zdobycie przez PiS władzy na trzecią kadencję w roku 2023. Samo przegłosowanie ustaw w przypadku szkół jeszcze nie zmienia całej rzeczywistości. Szkoła to żywy organizm naszpikowany ludźmi, członkami politycznie podzielonego społeczeństwa. Oznacza to, że te drobne decyzje, każdego dnia w kluczowy sposób wpływające na jej realia, podejmują często ludzie niechętni władzy i jej ideologii. Będą przez pewien czas stawiać opór i będzie on początkowo skuteczny. Władza PiS musi więc trwać i brutalnie ustawy egzekwować, strachem ten opór gasząc, przez dobrych kilka lat po tym, jak prezydent-kłamca złoży niechybnie swój podpis pod ustawą niweczącą jego własne obietnice złożone rodzicom szkolnych dzieci.

Ale opór stawiać mogą nie tylko nauczyciele i dyrektorzy szkół, ryzykując przy tym utratę miejsc pracy (w przypadku nauczycieli jednak ministerstwo będzie miało drastycznie ograniczone pole możliwości stosowania represji w postaci zwolnień – w Polsce już teraz niedobór pracowników chętnych podjęcia się pracy w szkole przybiera zatrważające wymiary). Wykolejenie propagandowo-ideologicznego planu Czarnka i jego partyjnych mocodawców leży także w naszych rękach – w rękach rodziców dzieci i młodzieży do tej szkoły w czasach mrocznych uczęszczającej. Większość z nas wywodzi się pokolenia w stopniu już co prawda nieznacznym, ale jednak jeszcze pamiętającym samą końcówkę PRL-u. Na pewno nasi rodzice wiele nam o realiach nauki szkolnej w tamtym okresie opowiadali. Często także o tym, że w domach rodzinnych przekaz szkolny często trzeba było odkłamywać. Oczywiście w lwiej części przypadków tej potrzeby nie było. Szkoła PRL-owska w sposób niebudzący żadnych kontrowersji prawidłowo uczyła o budowie komórki roślinnej i zwierzęcej, o typach skał i gleby, o tablicy Mendelejewa, o energii potencjalnej i kinetycznej, o układach równań z więcej niż jedną niewiadomą, a nawet o antycznej Grecji czy o narodowych klasykach literatury doby walki z caratem. Jestem spokojny, że także szkoła Czarnka tych rzeczy nasze dzieci nauczy w sposób rzetelny (pytanie, na ile profesjonalny i skuteczny jest już trudniejsze, ale wykracza poza temat niniejszego tekstu). Potrafimy dość precyzyjnie przewidzieć gdzie, na których przedmiotach, w których etapach nauczania i w odniesieniu do jakiej problematyki tematycznej szkoła Czarnka będzie nasze dzieci okłamywać lub poddawać ideologicznie motywowanej indoktrynacji. To właśnie wtedy musimy działać i to najlepiej prewencyjnie, przed faktem. Co trzeba mówić naszym pociechom, aby Czarnek ich nie dosięgnął prawicowym zepsuciem? Spójrzmy na kilka najważniejszych spraw.

Pisowska szkoła za jeden ze swoich celów zasadniczych deklaruje „krzewienie patriotyzmu”. To nie jest zdrożny cel – także liberalna część społeczeństwa z patriotyczną funkcją szkoły nie powinna mieć zasadniczego problemu. Patriotyzm krzewią szkoły bodaj wszystkich liberalno-demokratycznych państw świata, a szkoły w takich krajach jak Francja czy USA wręcz z tego słyną. Problem z patriotyzmem w naszych warunkach jest jednak oczywisty – w Polsce dwie części naszego społeczeństwa patriotyzm rozumieją niestety bardzo odmiennie.

Pisowski patriotyzm jest zorientowany na przeszłość, więc narzędziem jego krzewienia mają być m.in. lekcje historii, które w efekcie stracą merytoryczność i rzetelność informowania uczniów z oczu jako główny cel, skupiając się na aspekcie „formacyjnym”. Prawica za istotny element jej patriotyzmu uznaje kształtowanie człowieka, który zgadza się ze słynną sentencją, iż „słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”. Człowiek pragnący oddać życie za Polskę, który naród i państwo uznaje za bardziej wartościowe od własnej osoby, swojego życia i swojej osobistej przyszłości, jest zamierzonym produktem kształcenia w atmosferze podziwu i hołdu dla słynnej polskiej martyrologii, dla podejmowania czynu zbrojnego także (a nawet zwłaszcza) w warunkach jego oczywistej beznadziei.

Tymczasem „dulce et decorum est pro patria mori” to największe i najbardziej perfidne kłamstwo, kiedykolwiek sformułowane przez ludzkość. Zadaniem rodzica jest powtarzać swojemu dziecku, że jego życie i jego prawa są najważniejsze, że prymitywni politycy, którzy swoją absurdalną polityką nader często wywołują wojny, nie mają prawa żądać od obywateli daniny z życia i krwi do spłaty swoich własnych rachunków. Patriotyzm, którego warto uczyć nasze dzieci, to patriotyzm zorientowany na dzisiaj i na jutro, nie zapatrzony wstecz. Głupotę ludzi w przeszłości rządzących naszym państwem, która była zazwyczaj źródłem kolejnych tragedii, trzeba piętnować, a nie rozpływać się w idiotycznym zachwycie nad śmiercią setek tysięcy Polaków w każdym kolejnym pokoleniu. Patriotyzm XXI w. winien polegać na rozumnym zaangażowaniu w budowę silnego państwa, bezpiecznym osadzeniu w sojuszach z resztą tzw. wolnego świata, na wysokim poważaniu dla postaw służby publicznej, na gotowości angażowania swojego czasu w działania wzmacniające lokalną i narodową wspólnotę. Na tolerancji i docenianiu jej wewnętrznego zróżnicowania. W ten sposób także ustrzeżemy naszych młodych przed osunięciem się ich patriotyzmu w nacjonalizm, co jest niezadeklarowanym z otwartą przyłbicą, ale faktycznym i słabo zawoalowanym celem wizji szkoły pana Czarnka. Radość z przynależenia do swojego narodu i duma z własnego państwa nie stoją w żadnym momencie w sprzeczności z otwartością na ludzi należących do innych narodów, z sympatią wobec nich, a przede wszystkim z uznaniem, że wszystkie te inne wspólnoty są równie dobre, równie cenne i równie godne szacunku (czyli ani lepsze, ani gorsze), co nasza.

Odkłamywać przyjdzie nam, jako rodzicom, niestety kilka fałszerstw (najczęściej w formie przemilczenia) w nauczaniu przez pisowską szkołę historii Polski. Nie możemy pozwolić wygumkować z jej kart Lecha Wałęsy. Nie wolno nam przystać na ryczałtowe wykluczenie z grona polskich patriotów i postaci godnych wspomnienia w toku nauczania polskich socjalistów doby walk o niepodległość, tylko dlatego, że część lewicy później zeszła na sowieckie manowce. Nie możemy pozwolić, aby w głowach naszych dzieci zakotwiczyło się przekonanie, że Holokaust był produktem niemieckości, zaś narodowy socjalizm nie stanowił istotnego czynnika w jego zaprojektowaniu i przeprowadzeniu (wobec czego przeciwni hitleryzmowi Niemcy, socjaldemokraci i katolicy, liberałowie i zamachowcy z Wilczego Szańca, Sophie Scholl i Willy Brandt ponoszą za Zagładę większą odpowiedzialność niż francuscy kolaboranci z faszystowskiego reżimu Vichy, bo byli Niemcami). W końcu oczywiście musimy uzupełnić wiedzę naszych dzieci o te najbardziej haniebne wątki polskiej historii narodowej. Nie tylko umieć wykazać, że niektórzy polscy królowie byli nieudacznikami i idiotami. Ale także uświadomić młodzież, że choć Polacy mogą szczycić się tym, że Polska była unikalnie w skali Europy krajem, w którym nie znalazł się nikt, kto mógłby stworzyć kolaborancki reżim na poziomie politycznym, to jednak współudział Polaków w mordzie na europejskich Żydach na poziomie społecznym był pokaźny, a winę za niego ponosi tak antysemityzm polskiego katolicyzmu przedwojennego, jak i zwykła, podła i straszliwie niska potrzeba zagrabienia domów i mienia mordowanych sąsiadów. Musimy im powiedzieć, że wśród gloryfikowanych w szkole „żołnierzy wyklętych” byli bandyci. Muszą wiedzieć, że cel nie uświęca środków.

Miarą dojrzałości człowieka jest samodzielność i zdolność myślenia oraz podejmowania roztropnych decyzji. Miarą dojrzałości narodu jest umiejętność otwartego zmierzenia się z haniebnymi momentami własnej historii. Za sprawą postawy polskiej prawicy, Polacy tej dojrzałości w naszym pokoleniu, jak dotąd, nie osiągnęli. Naszą absolutną misją jest, aby pokolenie dzisiejszej młodzieży tego dokonało. Na stulecie koszmaru II wojny światowej nie możemy być jedynym narodem w Europie, który cenzuruje przewiny swoich pradziadów i kłamie reszcie świata w żywe oczy. Byłaby to ultymatywna hańba.

Musimy chronić nasze córki. Najbardziej radykalni ideolodzy pisowscy, będący gdzieś na zapleczu resortu pana Czarnka, bredzą dzisiaj o „ugruntowywaniu cnót niewieścich”. Szkoła miałaby wykonać kolosalny krok wstecz w XIX stulecie i podjąć próbę rekonstrukcji ówczesnych ról społecznych płci? Kobiety uległe, skoncentrowane na domu, rodzące dzieci, rozmodlone, znające swoje miejsce w szeregu, gotujące, sprzątające, szyjące i myjące okna. Te stereotypy nigdy nie przestały być gdzieś tam obecne w nawet pozornie niewinnych ćwiczeniach matematycznych czy gramatycznych już w podręcznikach dla najmłodszych klas. Często pojawiały się tam bez premedytacji autorów, którzy je powielali machinalnie. Z tym jednak koniec. Czarnek chce, aby teraz promowanie takiej wizji społecznej stało się podstawą programową.

Musimy nasze córki podburzyć, aby tym próbom w szkole mówiły „nie”, a następnie stawać u ich boku, gdy będą miały z tego powodu ewentualnie kłopoty. Musimy wpajać im, że mają równe prawa co chłopcy i w szkole mają być traktowane identycznie. Zarówno w sensie przywilejów, jak i obowiązków i wymagań. Naszych synów winniśmy uczulić na to, aby owego równouprawnienia pilnowali i odmawiali korzystania z lepszego traktowania. Wspólnie muszą poddawać krytyce treści uderzające w równość płci, a w domu raz po raz słyszeć, że wizja roli kobiety w społeczeństwie, promowana rzez rząd i Kościół, jest nieakceptowalna.

Gdy szkoła będzie naszym dzieciom wpajać do głów treści szowinistyczne, homofobię, antysemityzm, czy poczucie wyższości kultury „białego człowieka” względem „ludów dzikich”, musimy jasno je informować, że wszystko to jest złem. Nasza narracja musi jasno nieść przesłanie, że kulturowa różnorodność jest kapitałem i umożliwia szybszy wzrost i szybsze osiągnięcie dobrobytu w przyszłości. Alternatywa w postaci uczynienia z Polski skansenu zaś niechybnie doprowadzi do stagnacji. Nasze dzieci będą żyć w świecie masowych migracji spowodowanych czynnikami demograficznymi i klimatycznymi. Musimy uchronić je przed nienawiścią i uprzedzeniami, które w tych realiach musiałyby niechybnie stać się zarzewiem konfliktów zbrojnych i sprowadzić za kilka dekad na nie zagrożenie życia.

W końcu, ważnym jest wychowanie naszych dzieci w tolerancji religijnej. Muszą mieć świadomość, że szkoła pisowska w sposób niesprawiedliwy wspiera jedno wyznanie religijne, spychając osoby niewierzące oraz związane z innymi Kościołami na margines. Wobec spadku liczby uczniów zapisanych na katechezę, Czarnek usiłuje przerzucić jak najwięcej katolickich treści do programów innych, obowiązkowych przedmiotów, a także planuje uczynić obowiązkową etykę dla uczniów na katechezę nie uczęszczających, wcześniej ową etykę do katechezy maksymalnie upodobniając (nawet oddając jej nauczanie w ręce katechetów).

Jeśli nasze rodziny są ateistyczne lub agnostyczne, musimy dopilnować naszego prawa do wychowania naszych dzieci w warunkach świeckości. Intensywnie rozmawiać z dziećmi w domu i przedstawiać im argumenty za absurdalnością dogmatów katolickich. Jeśli nasze rodziny są innego wyznania niż dominujące, musimy w domu przedstawiać równoważące katolicką propagandę prawdy naszej wiary. W końcu, jeśli nasze rodziny są katolickie (jak moja), to powinniśmy z dyskryminowanymi na tle religijnym koleżankami i kolegami naszych dzieci być solidarni. Oddawać się praktykom religijnym tylko w naszej prywatnej sferze życia. Chodzić z dziećmi do kościoła rodzinnie w wolnym czasie, ale nie korzystać z możliwości, jakie katolikom daje przeobrażona przez PiS w konfesyjną szkoła. Nie puszczać dzieci na msze z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Oponować przeciwko wchodzeniu rytuałów naszej religii w przestrzeń szkolną. Popierać postulaty zdjęcia krzyży ze ścian klas z szacunku dla innowierców. Po prostu, demonstracyjnie wyrzec się korzystania z przywilejów, jakie Czarnek chce katolikom w szkole udostępnić.

Ponadto, niezależnie od tego, czy jesteśmy rodzicami katolickimi czy nie, nie wolno nam utrzymywać nasze dzieci w nieświadomości kryzysu Kościoła i zła, jakie wyrządzili i wyrządzają księża i biskupi. Nasze nastolatki muszą wiedzieć o zbrodni pedofilii i o sposobie, w jaki sprawcom pomagają biskupi i pisowskie państwo, zamiatając problem w znacznej mierze pod dywan. Muszą wiedzieć, że głosząc homofobię, ksenofobię, nienawiść i nietolerancję, polscy biskupi sprzeniewierzyli się Dobrej Nowinie i porzucili ramy chrześcijaństwa. Niech są świadomi, że zblatowanie księży z partią władzy i ich polityczne zaangażowanie jest złem i stanowi zdradę Jezusa Chrystusa. W końcu, niech dostrzegą, jak pazerność na pieniądze ogarnęła polski Kościół degeneracją i zepsuciem.

Przed nami, rodzicami, czas wyjątkowych wyzwań. Zapewne niewielu z nas, w naszym pokoleniu, antycypowało, że czeka nas odkłamywanie szkoły niczym w okresie komunizmu. To dodatkowy wysiłek, nie będzie nam łatwo. Jednak tekst zakończmy akcentem optymistycznym.

Współczesna młodzież nie jest podatna na propagandę w szkole. Co więcej, traktuje to, czego w szkole się dowiaduje, z coraz większą nieufnością. Alergicznie reaguje zwłaszcza na natarczywość „upupiania”, a natarczywość to cecha immanentna pisowskiemu modus operandi, to w zasadzie drugie imię PiS-u. Dlatego, paradoksalnie, w tych szalonych i nietypowych czasach, to właśnie naturalna skłonność młodych do buntu stanie się naszą najmocniejszą bronią w walce z reżimem o wychowanie. Bunt młodzieży zwykle kieruje się w równej mierze przeciwko szkole, jak i rodzicom. Nic dziwnego, w normalnym świecie szkoła i rodzice stanowią wspólny front, a młodzież obie te siły postrzega jako „przeciwnika” w boju o własną emancypację. Z tym w Polsce koniec. W dobie szkoły Czarnka żaden liberalny rodzic ze szkołą nie może, w pełnym tego słowa znaczeniu, zbudować wspólnego frontu. Oczywiście tam, gdzie mamy szczęście mieć nauczycieli będących po naszej stronie, czy w zakresie lwiej części nauczania, która nie jest politycznie kontrowersyjna, nadal będziemy skłaniać naszych młodych do nauki, staranności, dobrego przygotowywania się do sprawdzianów. Nadal będziemy ich pilnować, aby wobec dorosłych zachowywali się z szacunkiem, a słuszny bunt wobec politycznej manipulacji szkoły nie zdegenerował do formy prostackiego i pozbawionego sensu chamstwa. Jednak w zakresie problemów wspomnianych powyżej, to rodzice i młodzież od teraz winni zbudować wspólny front przeciwko szkole, zwłaszcza ministrowi, kuratorom, a także tym nauczycielom, którzy ujawnią się teraz jako ochoczy realizatorzy projektu zideologizowanej, prawicowej szkoły. Wspierajmy ten bunt naszych młodych i umiejętnie kanalizujmy go w odpowiednim kierunku, co do treści i co do formy. Będzie to bowiem bunt sprawiedliwych. Wówczas nasi młodzi nawet ze szkoły Czarnka wyjdą uzbrojeni w odpowiednią wiedzę i doskonałe doświadczenie postawienia się złej władzy. Z uśmiechem na ustach, poglądami nieskaperowanymi. I z gestem Kozakiewicza dla pana ministra.

Wolno.ŚĆ :)

Zmienia rzeczywistość, poddaje w wątpliwość, daje do myślenia – Joanna Hawrot przez uwspółcześnioną formę kimona edukuje. Dzięki jej pracom odrabiamy lekcje odpowiedzialności za cielesność i uczymy się nowej retoryki przyjemności. To kolejny wymiar powtórnego umagicznienia, które pozwala nam na powrót do wspólnoty – nie tylko wyobrażonej, ale i realnej.

Alicja Myśliwiec: Ten cykl zatytułowałam „hokus-pokus”. Gdyby to hasło przyłożyć do tego, co robisz życiowo i zawodowo, jak można je zinterpretować?

Joanna Hawrot: Projektowanie, wybór tej ścieżki życiowej był dość nieoczywisty, można powiedzieć magiczny. Kończyłam prawo, jednocześnie realizowałam swój pierwszy artystyczny projekt. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy wszystko wywróciło się do góry nogami. Po raz pierwszy poczułam takie emocje, taką adrenalinę, otwierającą się drogę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Wspominam ten moment jako dość nieoczywisty w moim życiu. Przez wiele, wiele lat nie rozumiałam, dlaczego zajęłam się projektowaniem nie tyle samych ubrań, co pewnych wyobrażeń, zamykaniem w tkaninie emocji, oczekiwań w stosunku do siebie i też do innych, do świata. Chodzi o odczarowanie szarzyzny, ucieczkę od rutyny.

To też wyczarowywanie drogi do siebie. Kolejne tematy, które przywoływałaś w swoich pracach przypominają, że „koszula blisko ciała”. U ciebie cielesność tkanin łączy się jednocześnie z przyjemnością…

Tak. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ubranie jest najbliżej naszej skóry. Jest pierwszą warstwą, którą mamy przy sobie zawsze. Dla mnie bardzo ważne jest, żeby kontakt z tkaniną, z projektem był emocjonalny. Żebyśmy świadomie nosili rzeczy i zdawali sobie sprawę, co komunikujemy sobie i światu. Jeśli chodzi o kontakt z ciałem, to mój nowy projekt „Cała przyjemność po mojej stronie” koncentruje się wokół kobiecej przyjemności, fantazji erotycznych, bliskości… Miałam na myśli bliskość kobiet między sobą, ze sobą w ogóle, dawanie sobie przyzwolenia na przyjemność, wyzwalanie tego, co najczęściej chowamy pod spód.

Czyli ubrania pozwalają opowiadać historie tego, co zakryte?

Tak. Są „portalem” pomiędzy nami, a tym zewnętrznym światem. Pozwalają przenosić treści, które skrywamy. W sytuacji, kiedy pokazujemy sceny erotyczne, robimy to w sposób bardzo taktowny, czuły, wrażliwy. Ciało nie jest przedmiotem, a podmiotem tej opowieści. To zmienia optykę postrzegania nie tylko rysunków, w tym przypadku Angeliki Markul, z którą współpracowałam przy tym projekcie, ale samej formy ubrania, która jest nastawiona, aby nas otwierać.

Czego się dowiedziałaś o cielesności dzięki ubraniom?

To bardzo ciekawe pytanie. Gdy zapraszałam do współpracy Natalię Miedziak-Skonieczną  – fotografkę, która na co dzień fotografuje naturalne kobiety w różnym wieku – chciałam, żeby właśnie takie kobiety zaprosić do naszego projektu, do kampanii. Nie spodziewałam się, że bezpośredni kontakt z kobietami, z ich nagimi ciałami, z różnymi formami cielesności w takiej intensyfikacji, będzie miał tak duży wpływ. Na co dzień nie widujemy kilkunastu nagich kobiet blisko siebie, widząc wszystkie szczegóły, analizując anatomię. To było dla mnie bardzo wyzwalające. Pomogło mi zaakceptować moje własne ciało, do którego zawsze miałam bardzo dużo pretensji i wiele rzeczy mi się w nim nie podobało. Nagle zauważyłam, że kobiety z „normalnymi” ciałami, mają mnóstwo pięknych, ale też normalnych niedoskonałości, mogą się cieszyć własną fizycznością i czują się w niej wyzwolone. Projekt okazał się mocno terapeutyczny. Wszystkie biorące w nim udział kobiety działały bez barier, ograniczeń, które stawia nasze własne ciało. Od dziecka powtarza się nam, czego nie wolno. Ten cały projekt był o tym, że nam właśnie wolno. Chciałam pokazać, co nam wolno, z ogromną czułością i wrażliwością wobec siebie, z szacunkiem dla ciała i emocji.

To co nam wolno?

Okazuje się, że wszystko to, na co mamy ochotę, co nas odżywia. No i teraz pytanie, co nas odżywia? Co nam robi dobrze?

Jaka potrzeba jest głębiej…

To już jest, mam wrażenie, pytanie do każdej z nas. Jako kobiety mamy wspólne pole, które dla nas jest intensywne, ważne i odżywiające, jak siostrzeństwo, plemienność, spotykanie się w grupie. Takie elementy, od których sama przez pół życia uciekałam, bo wydawało mi się to zbyt kobiece i zbyt jakieś takie… small talkowe, niepotrzebne, myślałam, że sama dam sobie świetnie radę. Nie byłam wychowywana w grupie wielu kobiet, gdzie wszystkie razem budowałyśmy społeczność. Mamy córki odseparowane od mam, wnuczki od babć i tak dalej. Okazuje się, że wszystkie relacje, które budujemy w najbliższej rodzinie, między kobietami, mają ogromną moc, i to niby nie jest odkrywcze, a jednak z jakiegoś powodu pomijamy takie relacje, sama je długo pomijałam. Uświadomiłam to sobie, kiedy stałam się mamą. Okazało się, że nie mam w swoim bliskim otoczeniu kobiet, które mogłyby mi pomóc swoim doświadczeniem, radą, bo te rady czy doświadczenie, które słyszałam wtedy, wydawały mi się bardzo sztampowe i mimo wszystko mało uważne na sytuację, w której byłam. Gdy zaczęłam poznawać kręgi kobiet wokół Natalii, fotografki naszego projektu „The pleasure is mine”, nagle okazało się, że wsparcie, które dają nam kobiety dzielące podobne doświadczenia, jest totalnie bezcenne. To niezwykle budujące. To było dla mnie jakieś totalne odkrycie.

Jakie było twoje wejście w kobiecy świat? Mówię „wejście”, bo gdybyśmy używały słowa „powrót”, to należałoby założyć, że intensywność była wcześniej, a mam wrażenie, że, tak jak powiedziałaś, że my tego z założenia, nasze roczniki, nasze pokolenie było tego pozbawione, że nikt nie uważał tego za potrzebne…

To jest spuścizna, w pewnej mierze, emancypacji kobiet. Tak chciałyśmy być niezależne, że stałyśmy się niezależne nawet od tego, co nas zasila. Ze strachu, że ktoś nas skrzywdzi, zdominuje, że męski świat nam znów zabierze wolność,  zaczęłyśmy  bardzo się chronić i uciekać od siebie samych.  Powrót do kobiecych, pierwotnych relacji jest  moim odkryciem. Tak bardzo staram się być niezależna i silna, że wybudowałam sobie schron. W sytuacji, kiedy zobaczyłam, że przecież nikt mi nie zagraża, że te wszystkie kobiety są pozytywnie do mnie nastawione, że możemy sobie nawzajem dużo dać i bardzo sobie pomóc w przeżywaniu codzienności, macierzyństwa czy kobiecości, doznałam jakiegoś szoku.  Energia kobieca, z którą się spotkałam, była totalnie bezinteresowna. Uruchomiły się instynkty, które u mnie były skrupulatnie schowane. Ściąganie masek przy innych kobietach, dostrzeżenie, że nikt niczego nie udaje, nie musi się starać, jest niesamowite.

Nie trzeba zasłużyć na uwagę.

Super wyzwalające. To, co mnie bardzo poruszyło,  uważność i wgląd w drugą osobę. To też nie jest oczywiste w czasach, w których wszyscy mamy tak wiele na głowie i ciężko jest skupić uwagę. To było dla mnie bardzo cenne, byłam pozytywnie zaskoczona, że są jeszcze takie sytuacje, kiedy ktoś z wielką uwagą Ci się przygląda.

I możesz się od niego uczyć.

To nowy wymiar. Jak zaczęłyśmy pracować z Angeliką Markul, chciałyśmy dać kobietom trochę czułości, takiej nienachalnej, która z jednej strony jest powiązana z fantazjami erotycznymi, z naszym swobodnym wyrażaniem erotyki, ale też z przyjaźnią, siostrzeństwem, które jest szczere. W trakcie pracy nad projektem pojawiła się Natalia, która zbudowała razem z nami koncept modowo-fotograficznego projektu „Cała przyjemność po mojej stronie”. Zgromadził się więc zespół kobiet, które tworzą dla innych kobiet, ale otwierają się też na dialog z mężczyznami. Zaprosiłyśmy ich do kontaktu, dialogu. Komunikujemy, że są dla nas ważni, nie udajemy, że jesteśmy samowystarczalne. Chciałam pokazać wrażliwą stronę męskości, zobaczyć i poczuć ich perspektywę.

 To była też Twoja pierwsza kolekcja dla facetów. Debiut!

Wcześniej nie czułam ich „wizualnie”. To też było otwieranie się na nową przyjemność z projektowania, odkrywania nowych rejonów.

Do czego można to porównać? 

Jakby brałam na wokandę nowe doznania, uczucia. Myślę, że w tym przypadku, przyjemność była po obu stronach.

Kiedy kampania wydostała się spoza tego kręgu, w którym była tworzona, co pojawiało się z tyłu głowy?

Bałam się strasznie, że dostanę po tyłku, że spłynie na mnie fala hejtu. Te pierwsze obawy były bardzo powierzchowne. Bałam się, że moja kolekcja i nasze kreacje zostaną zrozumiane na opak, a całość zostanie odebrana jako zbyt erotyczna. Bałam się oskarżeń o wulgarność, do której jest mi bardzo daleko. Ciekawiło mnie, czy subtelność, nad którą tak bardzo pracowałyśmy z Natalią i Angeliką, zostanie zauważona, czy ten komunikat, który tak skrupulatnie budowałyśmy, zostanie właściwie odebrany. Nie wyobrażasz sobie, jakie było moje zaskoczenie…

Kiedy okazało się, że strach miał wielkie oczy…

Dokładnie. Nie spłynęła na nas ani jedna negatywna opinia. Byłam w szoku. Pamiętam, jak Natalia do mnie dzwoniła i pytała: no już? Już ten hejt spłynął? Do tej pory mam coś takiego z tyłu głowy, że się zastanawiam, że może to jest odwleczona egzekucja, że to jeszcze przyjdzie z nowym sezonem. Wczoraj miałam taką sytuację, à propos tego komentarza, że przyszedł Pan i powiedział, że jego kobieta zastanawia się nad kupnem spodenek w brzydkie obrazki. I tak sobie pomyślałam o tych „brzydkich obrazkach”. Wynika z tego, że sceny kobiet, które dają sobie uczucie, miłość i przyjemność, są wciąż odbierane jako brzydkie. Zastanowił mnie ten męski komentarz. Jeszcze dużo mamy do zrobienia i ta lekcja nie została do końca odrobiona. Erotyka, seks, to wciąż guilty pleasure. To jest dla mnie wciąż zaskakujące, że jeszcze teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, jest nam ciężko zrozumieć, że to jest podstawowe uczucie i podstawowa potrzeba, która jest nam niezbędna do życia i ona wcale nie musi być unurzana w brudzie i grzechu. Wiele rzeczy w tym projekcie mnie zastanawia.

Myślę, że jeszcze wiele rzeczy będzie pracowało, ale to też ciekawe, że wy jako artyści odrabiacie pewną lekcję z edukacji społeczno-kulturalnej. Taką lekcję odrabiacie wy ze swoimi odbiorcami, za jaką nigdy nie brał odpowiedzialności system edukacyjny. Ta przepaść jeszcze bardziej się powiększa. Minister Czarnek mówiący otwarcie o cnotach niewieścich, edukacja seksualna w szkołach, która jest tematem tabu, Anja Rubik z sexed.pl robiąca więcej niż ministerstwo edukacji i ministerstwo zdrowia.

Wiesz, z jednej strony ja sobie nie wyobrażam zabierania głosu swoimi pracami, jeżeli ten głos nie jest choć trochę ważny dla mnie bądź dla innych  osób. To byłoby niepotrzebne zajmowanie sobie i innym czasu. Wszystkiego jest za dużo. Szkodzimy środowisku i sobie. Jeżeli już coś robimy, decydujemy się zmaterializować pomysły, to niech one będą po coś i będą ważne, niech będą odżywcze. Gdy po raz pierwszy zrobiłam kolekcję inspirowaną erotycznymi drzeworytami japońskimi SHUNGA, zaczęłam uświadamiać sobie, jak temat seksualności jest nadal nieprzepracowany, także dla mnie. Kobiecość, erotyka, siostrzeństwo, to były tematy mi obce. Czułam, że chcę je przepracować dla siebie.

Twoje prace to zapis indywidualnych poszukiwań, do których, jak się okazało, przyłączyły się inne kobiety. Co jeszcze z nich wynika?

Emocjonalność zapisów. Wychodzimy od intymnych, prywatnych procesów, które przerabiamy przez projektowanie i tworzenie prac, poprzez uniwersalne przekazy, wypuszczamy to dalej, każdy teraz może sobie z tego wziąć to, co mu w tym momencie jest potrzebne. Zaczęłyśmy od pierwszej wspólnej kolekcji „ Nów”, w której pracowałyśmy z  atramentowymi plamami  Rorschacha. Było to bardzo abstrakcyjne, akwarelowe bawienie się plamą, która w naszej kulturze kojarzy się ze wstydem. W drugiej, najnowszej kolekcji odnosimy się do określonych stanów: płaczu, miłości, erotyki, relacyjności, siostrzeństwa. Tworzymy mitologię kobiecych doznań, które mają różne formy przeżywania ekstazy, rozpaczy, miłości, zranienia, rozczarowania, cielesności. Są więc łzy, dłonie splecione w miłosnej ekstazie, całujące się usta, przebite serce, włosy. Rysunki powstawały przez  sześć  miesięcy, od takich pojedynczych prac, po takie, które powstawały z takiego jednego gestu, malowane, rysowane jednego dnia w jednym stanie emocjonalnym. To szalenie ciekawe.

Kiedy teraz patrzysz na ten przedział od 2016 roku, mamy 2021 – w jakim kierunku idzie Twoja uwaga?

Coraz mniej chcę się przypodobać odbiorcy i temu, co jest na zewnątrz. Uwagę coraz bardziej kieruję do środka. Mam wrażenie, że z jednej strony te prace mają coraz większe zakresy, towarzyszy im pewien rozmach w realizacji, natomiast tematycznie są bardzo intuicyjne, pierwotne.

A gdzie dzisiaj jest to „hokus-pokus”?

To historia zachwytów. Cieszą mnie teraz małe rzeczy.  Ta największa magia wytwarza się w środowisku rodzinno-przyjacielskim. Dla mnie to jest wielka przyjemność realizować osobiste fascynacje w gronie ludzi, których lubię i podziwiam. Staram się, by wszystkie moje zachwyty były blisko mnie.

W takim stosunku jak ubranie do ciała?

W pewnym sensie. Do tematu ciała planuję wracać. Przygotowuję się do tego. Tak naprawdę jestem trochę strachliwa, dlatego realizuję odważne projekty. Mówię o tym na głos.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

„Trzeba przygotowywać się na najgorsze, a nie żyć w nadziei na najlepsze” – mówi prof. Marek Migalski w rozmowie z Magdą Melnyk :)

Magda Melnyk: Od ponad roku trwa pandemia. Czy z politologicznego punktu widzenia można wysunąć jakieś konkluzje? I czy jako społeczeństwo czegoś się nauczyliśmy?

Marek Migalski: Nie mam żadnych wątpliwości, że epidemia niczego nas, jako populacji, nie nauczyła, ponieważ niczego nie nauczyły nas także Holokaust, ludobójstwa, wojny światowe, religijne i masowe mordy. Jak tylko pandemia i obostrzenia miną, wrócimy do tego, co było wcześniej. To pesymistyczny wniosek, natomiast oczywiście są konkluzje dla tych, którzy chcą je dostrzec. Dla mnie, jako politologa, niezwykle fascynujące okazało się nowe spojrzenie na państwo. Ponieważ od ostatnich trzydziestu lat byliśmy przyzwyczajeni do liberalnego paradygmatu, zgodnie z którym państwo było w znacznym stopniu nieobecne, oddalone. Okazuje się jednak, że państwo jest w dalszym ciągu potężne – z dnia na dzień potrafi zamknąć kina, muzea, kościoły, zniszczyć całe gałęzie przemysłu, zakazać wchodzenia do lasu czy na plażę, nakazać noszenie konkretnego ubioru (mam na myśli maseczki), wprowadzić godzinę policyjną – i wszystko to bez żadnego stanu wyjątkowego! A zatem państwo, które w ostatnich latach odchodziło na dalszy plan, nagle ukazało swoją moc – nie zawsze właściwie wykorzystywaną.

Druga kwestia, to fakt, że od polityków naprawdę zależy życie ludzkie. Przyzwyczailiśmy się do tego, że jakichkolwiek idiotów wybierzemy na najwyższe stanowiska, to tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ ich wpływ na nasze życie jest właściwie zerowy – i tak wszystko, od wizyty u dentysty po podróże, musimy sobie zorganizować sami. Nagle okazało się jednak, że od jakości polityków rządzących zależy to, czy ludzie giną, czy nie. W moim przekonaniu nie jest przypadkiem, że dwa kraje z największą liczbą zgonów to Stany Zjednoczone i Brazylia, gdzie prezydenci (w przypadku USA mam tu oczywiście na myśli Donalda Trumpa) kwestionowali tę epidemię i sabotowali wysiłki innych służb, aby ruszyć do opieki nad ludźmi. Choć oczywiście, są także inne czynniki. Niemniej, nie jest jednak także przypadkiem to, że Polska jest dwunastym państwem z największą liczbą zgonów na świecie – to pokazuje wpływ polityków na nasze życie. W moim przekonaniu wyborcy muszą to zrozumieć i powinny za to spaść głowy. W Polsce, na ponad 60 tys. zgonów jakaś część jest winą zaniedbań, zaniechań i błędów rządzących. To bardzo poważne sprawy i nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. Jeśli uznamy, tak jak powiedziała ostatnio jedna z posłanek Porozumienia, że „Polacy są bardziej chorzy niż inne populacje” i politycy rządzący nie odpowiedzą za owe zgony, to w jakimś sensie będzie to przyznanie się wyborców do tego, że są stadem baranów, które czasami są prowadzone do rzeźni, a czasami nie, natomiast ci, którzy są za to odpowiedzialni – odpowiedzialni nie są. Myślę, że procesy rozliczeń, w momencie, kiedy skończy się pandemia, muszą zostać uruchomione – w Brazylii, w Stanach Zjednoczonych, a także w Polsce.

Magda Melnyk: W momencie, kiedy wspomniałeś o wypowiedzi, zgodnie z którą „Polacy są bardziej chorzy”, od razu pomyślałam o systematycznym niedofinansowaniu służby zdrowia i o dwóch miliardach, które nie zostały przeznaczone na NFZ i walkę z nowotworami, a na TVP i propagandę. Słuchając Cię, mam wrażenie, że cechujesz się głęboką empatią wobec ludzi, którzy umierają na COVID w Polsce i wydaje mi się, że jesteś w mniejszości, jeśli chodzi o komentatorów i opinię publiczną, która odwraca się od tego tematu. Wszyscy są skoncentrowani na tym, kiedy otworzą sklepy, biznesy, gastronomię, kiedy w końcu wrócimy do normalności. Nie masz takiego wrażenia? Trudno będzie rozliczać PiS w momencie, gdy wszyscy zainteresowani są przede wszystkim luzowaniem obostrzeń.

Marek Migalski: Jest taka anegdota, w której bizony, w momencie kiedy zaczęto do nich strzelać, nie bały się ludzi, ponieważ pierwsi ludzie trafili do Ameryki Północnej jakieś szesnaście tysięcy lat temu. Bizony nie znały wówczas człowieka i nie bały się go. Ludzie potrafili je wytępić dzięki temu, że w momencie gdy były zabijane na oczach innych osobników – nie uciekały, ponieważ nie wiedziały co się dzieje. Musiałyby przeżyć kilka pokoleń, aby nauczyć się, że strzał oznacza śmierć. Obraz tych trwających w jednej pozycji bizonów, które nie łączą tego, że obok nich pada i umiera inny osobnik, z konkretną przyczyną przypomina mi to, co dziś dzieje się w Polsce. Żyjemy w kraju, w którym codziennie spada sześć, siedem Tupolewów – choć nie ja jestem autorem tego szalenie obrazowego porównania. Niedawno obchodziliśmy jedenastą rocznicę katastrofy smoleńskiej, ale taka katastrofa dzieje się dziś w Polsce co cztery, pięć godzin. Przerażające jest to, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, albo zwyczajnie się do tego przyzwyczaili. Być może dlatego mój postulat rozliczania trafia w próżnię – ludzie nie zauważają problemu, a zatem nie widzą też sensu poszukiwania winnych. Tymczasem są to konkretne śmierci, istnienia ludzkie, które zginęły dlatego, że system jest niedofinansowany, a władza ma inne priorytety. Naprawdę trzeba pamiętać, że te dwa miliardy, który idą na propagandę to tylko jeden z wielu wydatków, a dochodzi także choćby budowa Mierzei Wiślanej, która jest ekonomicznie bezsensowna, budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego, która ma ruszyć za kilka lat, otwieranie kolejnych muzeów, wprowadzanie zmian w podręcznikach, walka z LGBT i nowoczesnością. Gdyby te pieniądze poszły na służbę zdrowia czy szerzej – zabezpieczenie ludzi, to mogłyby uratować ileś tysięcy istnień ludzkich. W tym znaczeniu nie trzeba tu specjalnej empatii, aby to dostrzegać i formułować polityczne wnioski, tj. konieczność rozliczenia ekipy rządzącej – ona nie może odejść bez rozliczenia, z poczuciem, że poradziła sobie z pandemią najlepiej w całej Europie, bo taki jest przekaz propagandy i w to wierzy w dalszym ciągu co najmniej jedna trzecia Polaków i Polek.

Chciałbym jeszcze dodać, że tym, co nas ratuje jest potęga nauki – tylko ona może ochronić nas przed skutkami pandemii. Naukowcy w niezwykle szybkim czasie wyprodukowali szczepionkę, dystrybucja jest bardzo szybka – choć oczywiście w krajach zachodnich i bogatych, a nie biednych, to także ważny temat. To powód do przerażenia. Z jednej strony nauka, która od tysięcy lat nas ratuje, a z drugiej te wszystkie obskuranckie ruchy w postaci walki ze szczepieniami, szokującej deklaracji szefa rządowej telewizji, na którą wydajemy miliardy, zgodnie z którą poprawa zdrowia jednego z jego kolegów jest wynikiem „szturmu modlitewnego” – nie działań lekarzy, leków, medyków, służby zdrowia, tlenu, ale „szturmu modlitewnego”! Co chwila słyszymy, jak ktoś wychodzi ze szpitala i dziękuje Bogu. Z jednej strony mamy do czynienia z potęgą nauki, która po raz kolejny nas ratuje, a z drugiej ruch antyoświecieniowy, antyracjonalistyczny, obskurancki, który neguje jej osiągnięcia, widząc przyczyny i skutki epidemii w ponadnaturalnych, metafizycznych czynnikach. To ważna konkluzja: nie wystarczy postęp nauki, potrzebni są jeszcze ludzie, którzy będą przekonywać innych, że z tej nauki warto korzystać. To rola dla takich środowisk, jak Liberté! i takich komentatorów, jak ja. Medycy wykonali swoją robotę, ale my nie, ponieważ w dalszym ciągu w takim kraju, jak Polska, są miliony ludzi, którzy mają fałszywe heurystyki, którzy uważają, że choroba jest wynikiem grzechu, a pomóc w jej przezwyciężeniu może szturm modlitewny. Z tak fałszywych analiz muszą wypływać fałszywe wnioski – takie, jak choćby pomysły Przemysława Czarnka, Ministra Edukacji i Nauki, aby w przyszłym roku priorytetem w szkołach było wychowanie do życia w rodzinie, a jego planem na poprawę polskiej nauki jest stworzenie familiologii, czyli nowej dziedziny, oraz inwestowanie w biblistykę i teologię. Takie są konsekwencje tego obskuranckiego myślenia o tym, co dzieje się w ramach pandemii.

Magda Melnyk: Wydaje się więc, że w krajach, w których rządzą populiści – przykładem numer jeden jest Polska, ale także Brazylia czy USA, o których wspomniałeś – ruchy negujące naukę mają większą platformę do tego, aby zostać usłyszanym i zaistnieć w mainstreamie. Zgadzasz się, że dochodzi do tego rodzaju sprzężenia?

 Marek Migalski: Absolutnie tak. To jest praprzyczyna wszystkiego, co obserwujemy. Te obskuranckie, idiotyczne poglądy od zawsze były obecne w społeczeństwach, ale w momencie, kiedy ludzie słyszą, że te poglądy płyną z ust rządzących i stają się mainstreamem (jeśli traktować tak media rządowe), są głoszone z katedr uniwersyteckich, z mównic parlamentarnych, przez prezydentów krajów, to stają się zarazem bardziej ośmieleni. Być może kiedyś wyznawali podobnie idiotyczne poglądy, ale zdradzali się z nimi najwyżej na imieninach u cioci. Dziś mają w tej kwestii więcej śmiałości, a co więcej są przekonywani, że to oni są solą ziemi, istotą swojego narodu, a ich heurystyki są prawdziwe. Kiedyś śmialibyśmy się z wypowiedzi jednego z arcybiskupów, iż „kościołów nie można zamykać, bo to miejsca uzdrowień” – dziś, gdy jest to obowiązująca linia partii, narodu i państwa, ludzie czują się bardziej ośmieleni i chętni do podpisywania się pod takimi sformułowaniami. Ma to swoje, mierzone w tysiącach ofiar, konsekwencje – co raz jeszcze podkreślam – ponieważ tego typu słowa nie zapadają w czeluść, ale w umysły ludzkie. Jeśli ludzie słyszą od przywódców moralnych i politycznych, że „wirusa nie ma się co bać” albo „w kościołach nie można się zarazić”, to powoduje to konkretne zachowania, skutkujące rozszerzaniem się epidemii. W tym znaczeniu ci ludzie – zarówno ci na najwyższych szczeblach rządowych i kościelnych, jak i zwykli obywatele na najniższych szczeblach – są odpowiedzialni za tysiące ofiar w Polsce i miliony ofiar na świecie.

Być może najważniejszą lekcją, jaką powinniśmy wyciągnąć z tej epidemii jest to, że, jak to mówią Anglicy: shit happens – bo złe rzeczy po prostu przydarzają się ludzkości. Ludzkość kilka razy była na granicy wymarcia (ostatni raz 70 tys. lat temu, kiedy cała populacja ludzka na świecie liczyła zaledwie kilka tysięcy osobników). Później było oczywiście nieco lepiej, ale były przecież czasy, kiedy miasta, państwa traciły ogromną część ludności w wyniku chorób i my jako obywatele powinniśmy wybierać ludzi, którzy mają tego świadomość, a nie takich, którzy mówią, „wydajmy wszystko na bieżące potrzeby, ponieważ nic złego nie może nam się stać”. Epidemia pokazuje, że złe rzeczy się zdarzają i trzeba wysiłku intelektualistów, naukowców, a także polityków do tego, aby przygotowywać się na najgorsze, a nie żyć w nadziei na najlepsze. To wyzwanie dla ludzi – także dla czytelników tego wywiadu: aby w swoich wyborach intelektualnych, politycznych, moralnych, życiowych stawiali na ludzi, którzy rozumieją, że rzeczywistość jest groźna dla gatunku ludzkiego, a nie tych, którzy zapewniają, że będzie dobrze i niczym nie trzeba się przejmować.

Magda Melnyk: Jednym słowem, jeśli państwo jest tak silne, jak się okazało, to potrzebujemy silnych i mądrych ludzi na jego czele.

 Marek Migalski: Dokładnie. A w demokracjach – nawet tak kalekich, jak nasza – ludzie wciąż mają wybór, mogą zdecydować, kto będzie nimi rządził. W ich rękach leży ich własny los. Muszą tylko zacząć uruchamiać swoje umysły do tego, aby uwzględniać także te kwestie, które poruszyliśmy w rozmowie.

Transkrypcja, korekta oraz redakcja: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Edrece Stansberry


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Czy każdy musi być wykształcony? :)

Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?

Ostatni wywiad „Gazety Wyborczej” z Borysem Budką wywołał duże poruszenie w mediach. Lider opozycji podkreślił konieczność zmodernizowania nauki, sugerując, że w tym celu należy ograniczyć kierunki humanistyczne, które w jego ocenie nie „spełniają oczekiwań nowoczesnego państwa”. Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?

Papier dla każdego

Podstawowy problem, który spowodował spadek jakości kształcenia w Polsce, leży w zmianie mentalności społecznej i sięga okresu transformacji. W okresie PRL-u młodzi ludzie wybierali różne ścieżki edukacyjne. Ci, którzy planowali podjąć studia wyższe, decydowali się na liceum, ale bardziej zainteresowani konkretnym fachem (bądź nie do końca zdecydowani) mieli do wyboru jeszcze technika lub zawodówki. Te, co prawda, nie zniknęły wraz z końcem komunizmu, ale opinia na ich temat drastycznie się zmieniła. Utarło się myślenie, że liceum oraz studia gwarantują pewniejszy sukces, więc rodzicom coraz bardziej zależało, żeby ich dziecko koniecznie skończyło edukację na stopniu przynajmniej licencjata. W wielu przypadkach był to wyraz nadziei, że młodsze pokolenie dzięki dyplomowi uczelni wyższej uzyska przepustkę do życia na przyzwoitym poziomie (lub wręcz awans społeczny) i w tym duchu je wychowywano. Uczęszczanie do szkół zawodowych zaczęło być coraz bardziej kojarzone z niskim ilorazem inteligencji czy słabymi wynikami w nauce. Uczniowie ostatnich klas gimnazjów żartowali sobie ironicznie, że jeśli źle pójdzie im egzamin, to zawsze czeka takie czy inne technikum, którego wymagania rekrutacyjne miały być śmiesznie niskie. Jednocześnie te żarty nosiły w sobie znamiona śmiertelnego strachu. Ukończenie liceum, a następnie uczelni, zaczęło być błędnie postrzegane jako bezwzględny warunek większego szacunku.

Wraz z popytem na dyplomy zaczęły powstawać prywatne uczelnie wyższe. Tylko nieliczne z nich mogły się jakością kształcenia równać do uczelni publicznych. Nie cieszyły się rewelacyjną opinią, ale lepszą niż brak studiów czy skończenie zawodówki, więc nie brakowało klientów. Zresztą takie uczelnie stały się bardzo szybko świetnym rozwiązaniem dla kandydatów, którzy z różnych powodów nie dostali się na państwową uczelnię, albo chcieli łatwiejszych studiów, dających więcej czasu dla siebie. Niemniej jednak, rosnąca liczba takich placówek stwarzała ryzyko, że niewystarczająca liczba maturzystów mogłaby się skończyć dla wielu z nich bankructwem, dlatego bardzo mocno stawały one w obronie rozwiązań zwiększających ich liczbę. Niestety w praktyce oznaczało to obniżanie wymagań z matury. W końcu dobrze, żeby każdy miał możliwość ten dyplom zdobyć.

W tym celu wprowadzono szereg zmian, które przyczyniły się do znacznego zwiększenia liczby Polaków z wyższym wykształceniem. Zniesiono egzaminy na studia i obniżono wymagania. Na przykład, jeśli na kierunek językowy w starym systemie trzeba było zdać wymagający egzamin, teraz wystarczało na maturze jakoś napisać rozszerzenie, a o przyjęciu na studia decydowało to, czy wynik zmieścił się w liczbie miejsc. W rezultacie na jednym roku uczyły się zarówno osoby bliskie biegłości językowej, jak i takie, których poziom był zdecydowanie niższy. Jednocześnie w procesie rekrutacji wystarczyło tylko wpisać wyniki z matur, więc niezdecydowani mogli wybierać nawet z kilkunastu kierunków zupełnie ze sobą niespokrewnionych.

Szybko okazało się, że pewne kierunki zaczęły być bardziej popularne wśród kandydatów. Zwłaszcza te, gdzie nie ma aż tak zaciekłej rywalizacji lub bardziej dostępne rekrutacyjnie (czyli np. kierunki uwzględniające przedmioty chętniej wybierane na maturze przez przyszłych studentów, jak język angielski). Jednocześnie uczelnie prywatne podążały za trendami i oferowały kierunki cieszące się popularnością (np. turystyka, administracja), albo trudno osiągalne na uczelniach publicznych ze względu na dodatkowe egzaminy kwalifikacyjne o bardzo wysokim stopniu trudności (np. grafika czy architektura). Ale to był dopiero początek zmian…

Edukacja jak biznes

Nowością nie było tylko poczucie powszechnej konieczności posiadania dyplomu, ale stopniowa zmiana priorytetów systemu edukacji. Obrano bardziej biznesową perspektywę. Uczelnie wyższe przestawały liczyć się jako świątynie wiedzy, a wartość kierunków zaczęto przeliczać na opłacalność zawodów, do których teoretycznie był przygotowany absolwent. Nikogo nie interesowały zainteresowania maturzysty. Nie musiał ich mieć. Mniej istotny stał się też program studiów i realny zasób wiedzy absolwenta. Liczyła się przede wszystkim odpowiedź na pytanie: „co ty po tym będziesz robić?”. Z tego powodu, bardzo szybko w dyskursie publicznym zaczęto przedstawiać kierunki ścisłe jako mądry wybór, a humanistom wróżyć niskopłatną karierę w barze szybkiej obsługi. Ta prognoza miała swoje korzenie w fakcie, że na rynku pracy niemal każdy miał jakiś dyplom, więc magistrowie zaczęli coraz częściej pojawiać się na mniej lukratywnych stanowiskach. Jednocześnie państwo optymalizowało koszty. Uczelnie dostawały skąpe środki, więc musiały szukać sposobów na dofinansowanie. Wiele kierunków, zwłaszcza te, z których dużo studentów odchodziło po roku, zaczęło zwiększać liczbę miejsc przyjmowanych kandydatów. Powszechnym rozwiązaniem stały się studia „wieczorowe”, na których liczba wolnych miejsc nierzadko była dwu- czy nawet trzykrotnie wyższa.

Rachunkowe podejście do uczelni nie pozostało bez odpowiedzi ze strony szkół średnich, w których uznano, że najważniejsze jest przygotowanie maturzystów już pod kątem przyszłych studiów. Ranking szkół średnich opierał się przede wszystkim na zdawalności matury, więc zamysł, aby absolwent był ogólnie wykształcony, się przesadnie nie narzucał. W końcu, po co uczniowie mają tracić czas na jakąś biologię czy WOS, skoro nie zdają tego na maturze? Były jednak momenty, kiedy Ministerstwo Edukacji musiało przyznać, że zapędziło się za daleko. Taką decyzją była rezygnacja z obowiązkowej matury z matematyki. Pomimo wysiłków MEN, trudno jest odwrócić skutki tego nieudanego projektu, który okazał się katastrofalny w skutkach. Brak zapotrzebowania na matematyków spowodował, że mniej osób decydowało się na kształcenie w kierunku specjalizacji nauczycielskiej, a to z kolei trwale obniżyło jakość nauczania tego przedmiotu w szkołach.

Nic dziwnego, że uczniowie zaadaptowali się do tego systemu i już od szkoły średniej chętnie zamykali się do szufladek pod nazwą ukierunkowanie, specjalizacja. W klasie humanistycznej z góry odrzucali to, „co już im się nigdy nie przyda”, jak np. biologię czy fizykę, a ci, którzy decydowali się na profil ścisły, wyśmiewali naukę historii czy WOS-u. Instytucje, które sprzyjały coraz większemu okrajaniu wymagań i profilowaniu młodzieży, zmieniły podejście społeczeństwa do nauki. Wiedza przestała się liczyć jako wartość. Najważniejsze było, żeby mieć wystarczająco dużo punktów, aby prześlizgnąć się dalej.

Student z przymusu

Doszliśmy więc do punktu, w którym każdy młody człowiek, niezależnie od predyspozycji czy planów zawodowych, był popychany przez rodziców i własne ambicje do uzyskania papieru. Jakość edukacji była wartością drugorzędną, bo o ile nadal można było skończyć uczelnie lepsze i gorsze, to najważniejsze było, żeby mieć dyplom uczelni. Skutki tej zmiany społecznej były łatwe do przewidzenia. Któregoś dnia po prostu okazało się, że w Polsce mamy zaskakująco wysoką liczbę osób z wykształceniem wyższym, jednocześnie zanotowano drastyczny spadek liczby osób po szkołach średnich, przygotowujących do zawodu.

Ilość wyparła jakość, bo w przypadku tak masowo podejmowanych studiów na uniwersytetach pojawiło się wielu ludzi, którzy nie byli zanadto zainteresowani wybranymi kierunkami, oprócz – rzecz jasna – papieru. Uczelnie także musiały się dopasować do nowych warunków, gdyż prowadziły zajęcia nie tylko dla grupy osób zainteresowanych daną dziedziną, ale także dla tych z przypadku, którzy w loterii rekrutacji trafili akurat na ten kierunek. Ci drudzy nierzadko zaczynali zdawać sobie dość szybko sprawę, że nie cierpią tego, czego się uczą. Ale jak już mieli za sobą rok czy dwa tej męki na drodze do dyplomu, to nie opłacało się nic zmieniać. Naturalnie profesorowie również musieli dostosować swoje wymagania i program zajęć do pełnego spektrum studentów, których przyszło im uczyć.

Jednak trudno się dziwić, że młodzi ludzie tak tłumnie decydowali się studiować. Osoby szukające zatrudnienia miały w CV wpisane studia, a nieukończenie uczelni mogło oznaczać trudności ze znalezieniem pożądanej biurowej pracy. Ale jeśli ktoś jest doradcą ds. sprzedaży, to czy faktycznie potrzebuje dyplomu np. stosunków międzynarodowych? Nie można nazwać zaskakującym faktu, że wiele osób zaczęło kwestionować sens wyższego wykształcenia, które coraz bardziej traktowano jako wyrzucanie w błoto pieniędzy podatników. Przedmiotem krytyki stało się jednak niesłusznie to, co na uniwersytecie miało być nauczane, a nie to, że wypaczyliśmy system.

Część kierunków zyskała sobie miano „przyszłościowych”, gdyż zagadnienia z nimi związane stały się popularne. Wielu maturzystów słyszy radę, żeby poszli np. na informatykę, ponieważ teraz wszystko robi się online, więc zapotrzebowanie na programistów ocenia się na duże. Tylko że nie da się zrobić specjalisty z przymusu. Tego typu rady to przysłowiowe wylanie dziecka z kąpielą, bo społeczeństwo potrzebuje ludzi o różnych kwalifikacjach. Zresztą już w branży IT można odczuć coraz większą rywalizację. Zwłaszcza teraz, kiedy firmy podejmują decyzję o zwolnieniach pracowników i okazuje się, że wielu informatyków z naszego otoczenia traci pracę, a nową nie tak łatwo znaleźć. Nierzadko muszą się doszkolić, a nawet jeśli pojawi się ogłoszenie o poszukiwanym programiście, to wcale nie ma pewności, że uda im się dostać tę posadę. Poza tym, sporo studentów informatyki rezygnuje z dalszej edukacji po uzyskaniu tytułu inżyniera. W tej branży „papier” nie wystarczy, trzeba być w tym dobrym, trudno bowiem sprostać obecnym wymaganiom rynku, które nawet dla pasjonatów nie są niskie, a co dopiero dla absolwentów z „przymusu”. Zatem wbrew popularnym przekonaniom, ukończenie takiego kierunku niekoniecznie gwarantuje upragnioną stabilizację.

Uczelnie nie są bezużyteczne, także wspomniana przez Borysa Budkę historia jest bardzo potrzebna w społeczeństwie. Jednak uniwersytety to nie są szkoły zawodowe i działają trochę inaczej. Ich absolwenci nabywają szeroki wachlarz umiejętności, które mogą wykorzystać w różnych ścieżkach kariery. Dlatego nie można ich wartości przeliczać na konkretne zawody. O sile uczelni decydują mimo wszystko jej studenci i ich zaangażowanie, ciekawość oraz chęć poszerzania wiedzy na poziomie akademickim. Należy tutaj wziąć pod uwagę fakt, że kształcenie nie kończy się na otrzymaniu dyplomu. Profesorowie uczą studentów podstaw i wyposażają we właściwe kompetencje potrzebne do dalszego rozwoju. Nawet studenci kierunków uważanych za praktyczne, tak jak wspomniana informatyka, ekonomia, inżynieria czy choćby medycyna, żeby być wartościowymi fachowcami, muszą stale się dokształcać. Z tego punktu widzenia, wypełnianie uczelni ludźmi, dla których wyższe wykształcenie jest rozdziałem do zamknięcia w chwili otrzymania dyplomu, faktycznie mija się z celem. Borys Budka ma rację mówiąc, że edukacja wymaga reformy i ograniczenia liczby studentów. Tylko problem leży zupełnie gdzie indziej, niż wskazuje to lider Platformy, pragnący wierzyć, że system działa świetnie, tylko ludzie wybierają złe kierunki. Żadna akademia nie będzie działać dobrze, jeśli będzie stawiać na ilość wypuszczonych absolwentów, a nie na ich jakość.

Absolutnie nie należy tego poczytywać jako wezwania do ograniczenia dostępu do wykształcenia. Wszyscy powinni mieć równe szanse, chodzi o to, żeby nikogo do niczego nie przymuszać. Nie wciskać na siłę studiów komuś, kto wcale ich nie potrzebuje do upragnionej pracy biurowej, albo odnalazłby się lepiej w szkole zawodowej lub kończąc edukację na technikum. Nie produkować dla statystyk armii magistrów kosztem drastycznego obniżania wymagań w akademii, dostosowanych do tego właśnie celu. Promować szkoły zawodowe i dbać o ich równie wysoki poziom. Pomagać młodym wybrać ścieżkę kształcenia dopasowaną do ich osobistych aspiracji oraz możliwości. Jeśli natomiast chodzi o szkoły wyższe, to przede wszystkim należy wzmocnić szacunek do akademickich wartości oraz kompetencji, które powinny stanowić żelazne kryteria otrzymania dyplomu. Tak, żeby dokument poświadczający ukończenie szkoły faktycznie oznaczał specjalistę w danej dziedzinie, a nie certyfikat zaliczenia, kolejnego po studniówce, rytu przejścia. Dobrym rozwiązaniem byłoby także wzbogacenie rekrutacji. Powrót do PRL-owskich egzaminów wstępnych, które odbywałyby się w tym samym czasie na większości uczelni, to rozwiązanie i zbyt radykalne, i nie dostosowane do dynamicznych wymagań współczesnego świata. Politycy czasem spadek motywacji studentów chcą wyeliminować przez kształcenie płatne, ale to sprowadzałoby się do nieakceptowalnego wykluczenia osób z rodzin o mniejszych możliwościach finansowych. Wiele przydatnych rozwiązań funkcjonuje na renomowanych zachodnich uczelniach. Kandydaci ubiegający się o przyjęcie na studia muszą pisać listy motywacyjne (czasami nawet odręcznie właśnie po to, żeby sprawdzić na ile kandydat jest zdeterminowany i świadomy swojego wyboru), prezentować wstępne plany, tematy prac dyplomowych czy CV, a nawet odbywać rozmowy kwalifikacyjne.

Na pewno trzeba przyznać Borysowi Budce rację w jednym – na uczelniach jest wielu ludzi, których kształci się niepotrzebnie. Jednak nie wynika to z wyboru złego kierunku, ale systemu, w którym każdy musi być studentem. Systemu, gdzie wybranie kształcenia zawodowego bądź nieukończenia studiów wiąże się z niesprawiedliwie umniejszającą oceną, niezależnie od posiadanych umiejętności. Tak bardzo chcieliśmy mieć magistrów za wszelką cenę, że odarliśmy uczelnie z ich pierwotnego celu, jakim było poszerzanie horyzontów osób, którym na tym zależało i zrobiliśmy z nich maszynki do masowego produkowania dyplomów. Podobnie jak w przypadku drukowania pieniędzy musiało się to skończyć tym, że papier zaczął pełnić funkcję bardziej dekoracyjną niż praktyczną, a państwu brakuje fachowców z prawdziwego zdarzenia.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję