Polskie władze luźno podchodzą do reguł wydatków publicznych i świat to dostrzega. :)

Zasady przejrzystości, gospodarności, zasadności, uczciwości – można ich wymieniać wiele i trudno znaleźć taką, której naruszenia nie odnotowano w raporcie „Rządy prawa, nie pieniądza: Jak polski rząd wykorzystuje środki publiczne i fundusze unijne do niszczenia praworządności”, ogłoszonym 10 października 2023. Zastrzeżenia dotyczą również funduszy Unii Europejskiej. Polskie organizacje i niezależni dziennikarze opracowali go we współpracy z Międzynarodową Federacją Praw Człowieka. Znalazły się w nim niestety smutne diagnozy i zalecenia natychmiastowej kuracji.

Mętna woda

Niepokój instytucji Unii Europejskiej budzi przede wszystkim nieprzejrzyste lub nieprawidłowe wykorzystywanie środków z programów UE oraz odwlekanie realizacji „kamieni milowych” w obszarze praworządności. Autorzy raportu zwracają też jednak uwagę na stopniową likwidację standardów gospodarowania krajowymi finansami publicznych, objawiającą się m.in. wykorzystywaniem środków publicznych na działania bezpośrednio lub pośrednio wspierające układ partii władzy. Środki UE pomagają realizować te transfery do zaprzyjaźnionych podmiotów, nawet jeśli nie są bezpośrednio w tym celu wykorzystywane. Stanowią transfuzję, którą rząd może wykorzystać na zaspokojenie faktycznych potrzeb, uwalniając w ten sposób środki krajowe.

Jak wyjaśnia dr Sławomir Dudek współautor raportu, główny ekonomista i prezes Instytutu Finansów Publicznych, fundusze europejskie są objęte kontrolą i rozliczeniem w ramach projektów UE. Mogą być wydawane tylko na cele określone w programach ramowych i operacyjnych. Ale dzięki wykorzystaniu funduszy UE do realizacji niektórych zadań publicznych rząd uwalnia podobną pulę środków z budżetu krajowego, którymi może już rozporządzać swobodnie. W ten sposób środki europejskie dają władzom Polski zwiększenie puli pieniędzy wydatkowanych w sposób uznaniowy na podstawie decyzji pojedynczych urzędników. W mętnej wodzie nieprzejrzystych procedur fundusze UE służą do umocnienia autorytarnej władzy i układu służącemu niszczeniu praworządności. Bez «łatwych» pieniędzy trudniej byłoby niszczyć praworządność” – mówi dr Dudek.

Willa plus” i podwodny kabel

Jedną z instytucji, która pośredniczy w przyznawaniu unijnych funduszy jest Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBR). Instytucja ta w ubiegłym roku wsławiła się realizacją programu „Szybka ścieżka”, którego łączny budżet wynosi 645 mln zł. Jednym z projektów, wyłonionych w konkursie do uzyskania finansowania był wniosek nr 233 złożony przez firmę Chime Networks, zatytułowany „Opracowanie rozwiązań w zakresie cyberbezpieczeństwa podmorskiej infrastruktury światłowodowej w oparciu o innowacyjną technologię wielordzeniowych włókien oraz ultraczułych systemów detekcji i identyfikacji zagrożeń”. Przyznano mu finansowanie w wysokości 122,9 mln zł – kwota 22 razy wyższa od średniego dofinansowania i dziesięć razy wyższa od drugiego w kolei najwyższego finansowania udzielonego w ramach tego konkretnego zaproszenia.

Chime Networks jest mikroprzedsiębiorstwem zarejestrowanym w Białymstoku. Chociaż celem projektów realizowanych w ramach programu „Szybka Ścieżka” jest wspieranie postępu prac badawczych, a nie rozwijanie funkcjonującej infrastruktury, to wartość projektu (153,7 mln zł) jest raczej uważana za typową sumę przyznawaną na rozwój infrastruktury, a nie na projekty badawcze. Wniosek Chimes Network otrzymał tylko 11 na 16 punktów, co oznacza, że tylko jednym punktem przekroczył próg akceptacji. Pod wnioskiem podpisał się m.in. Piotr Maziewski, który zasiada również w zarządach takich organizacji jak Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej oraz Stowarzyszenie Edukacji i Wspierania Rodziny STER. Według doniesień dobry znajomy byłego prezesa NCBR Investment Fund Krzysztofa Bednarka. Krzysztof Bednarek miał uzyskać to stanowisko właśnie dzięki Piotrowi Maziewskiemu, ponieważ to on przedstawił go Jackowi Żalkowi – ówczesnemu wiceministrowi ds. funduszy i polityki regionalnej. W trakcie konkursu w NCBR zgłaszane były wątpliwości, że projekt może nie spełniać kryteriów a wysokość wnioskowanej dotacji jest wyjątkowo wysoka. Pomimo tych wątpliwości, 16 grudnia 2022 r. projekt Chime Networks przeszedł weryfikację przeprowadzoną przez „drugi panel ekspertów”. Wątpliwości wobec tego konkursu było więcej, wokół tematu zaczęło się robić głośno. Ostatecznie dotacje na kilkanaście projektów uznano po kontroli za niesłusznie przyznane i wypłatę wstrzymano. Jacek Żalek i Krzysztof Bednarek stracili stanowiska. Żadnych nieprawidłowości nie dopatrzono się natomiast w sposobie przyznawania dotacji z Ministerstwa Edukacji i Nauki na zakup nieruchomości dla organizacji sympatyzujących z ugrupowaniami rządzącymi (czego nie kryje minister edukacji Przemysław Czarnek).

Szara strefa budżetu państwa

W ostatnich trzech latach (pod pretekstem walki z pandemią COVID-19) zaczął się początkowo nieśmiało, a potem na wielką skalę proces tworzenia funduszy poza budżetem państwa. Władze tłumaczyły to koniecznością elastycznego dysponowania funduszami (bez konieczności nowelizacji ustawy budżetowej) na awaryjne wsparcie sektora ochrony zdrowia oraz np. na osłonę przedsiębiorców, którzy ze względu na lockdown musieli zawiesić działalność. Na podobnej zasadzie tłumaczone jest powołanie Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych – nadzwyczajne okoliczności związane z wojną. Fundusze powstały przy Banku Gospodarstwa Krajowego, który aby finansować ich wydatki emitował obligacje, gwarantowane przez skarb państwa – powiększa to faktyczny deficyt budżetu państwa, przy czym nie widać tego w ustawie budżetowej. Tak wydatkowane i pożyczane środki pozostają poza kontrolą Parlamentu. A dzieje się to tak: zgodnie z Konstytucją i ustawą o finansach publicznych raz do roku Sejm rozpatruje sprawozdanie Rady Ministrów z wykonania ustawy budżetowej i na tej podstawie udziela (lub nie) absolutorium Radzie Ministrów. Pieniądze wydawane przez jednostki nie ujęte w ustawie budżetowej są siłą rzeczy z tej formalnej procedury wyłączone.

W roku 2022 przybrało to niespotykaną wcześniej skalę. W ustawie budżetowej i sprawozdaniu z jej wykonania za ubiegły rok znalazło się tylko 12% faktycznego deficytu – co w praktyce wyłącza wiele operacji finansowych spod demokratycznej kontroli Parlamentu. Był to jedyny jak dotąd przypadek w historii, kiedy Najwyższa Izba Kontroli nie wyraziła pozytywnej opinii w przedmiocie absolutorium dla Rady Ministrów. Kontrolerzy jasno postawili sprawę: sprawozdanie z wykonania ustawy budżetowej jest w porządku, ale w samej ustawie brakuje tak znaczącej części wydatków, że nie sposób wyrazić pozytywnej opinii. Przedstawiono więc ocenę opisową, powstrzymując się od oceny „pozytywnej” lub „negatywnej”.

Raj wydatkowy

Ekonomiści określają fundusze pozabudżetowe mianem „raju wydatkowego” na wzór sformułowania „raj podatkowy”, używanego w stosunku do krajów, w których wielu zamożnych obcokrajowców rejestruje swój kapitał, aby uniknąć opłat i danin w swojej ojczyźnie. W „raju wydatkowym” można natomiast uniknąć ograniczeń i mechanizmów kontrolnych, które normalnie obowiązują przy wydawaniu pieniędzy z budżetu. Na przykład z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 sfinansowano wiele projektów inwestycji w turystykę lokalną, takie jak izby pamięci czy wieże widokowe, remonty dróg, obiekty sportowe, programy wsparcie hodowli świń i wiele innych przedsięwzięć. Na podobnej zasadzie działa Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych. Nad tymi wydatkami nie ma kontroli nie tylko Sejm, ale nie ma jej nawet Minister Finansów.

Nie ma komu ścigać nieprawidłowości

W raporcie wiele miejsca poświęcono również stopniowej utracie zaufania co do niezależności i obiektywizmu organów ścigania, szczególnie prokuratury i Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Prokuratura podejmuje śledztwa wybiórczo. Wśród wielu wątpliwych działań CBA wybija się jako szczególne osiągnięcie zakupienie systemu inwigilacji Pegasus i zastosowanie go wobec przeciwników politycznych, w tym parlamentarzysty opozycji Krzysztofa Brejzy i prokurator Ewy Wrzosek. Utrudniona jest też praca Najwyżej Izby Kontroli, której odmówiono np. dostępu do dokumentów PKN Orlen. Naciskom a nawet represjom poddawani są również sędziowie i prokuratorzy w całym kraju, co sprawia, że nie można mieć pewności co do prawidłowości procesów, służących egzekwowaniu przepisów i standardów przy rozporządzaniu środkami finansowymi.

Finansów nie da się oddzielić od praworządności

Autorzy raportu podkreślają, że wątpliwości dotyczące stanu praworządności w Polsce powodują wstrzymanie wypłaty środków na Krajowy Plan Odbudowy oraz funduszy spójności. Polskie władze wspierają realizację części projektów, zaplanowanych w KPO, poprzez tzw. prefinansowanie, co oznacza, że wydawane są środki krajowe, w tym częściowo pochodzące z emisji obligacji, co powiększa zadłużenie finansów publicznych. Przy czym, zdaniem dr Sławomira Dudka, instytucje Unii Europejskiej zawężają obszar monitorowania stanu praworządności, ponieważ nie uwzględniają braku przejrzystości finansów publicznych.

Praworządność zawiera w sobie praworządność finansów publicznych, demokratyczną kontrolę nad finansami publicznymi. Tego nie da się rozdzielić. Powstaje więc zasadnicze pytanie, czy kraj członkowski Unii Europejskiej jest krajem praworządnym, jeżeli nie respektuje konstytucyjnej rangi budżetu, jeżeli zarządza krajowymi finansami publicznymi w sposób niedemokratyczny, jeżeli dzięki tym środkom finansuje niszczenie praworządności w innych obszarach” – wyjaśnia dr Dudek. Jego zdaniem, Komisja Europejska nie realizuje w praktyce wymogów Dyrektywy Rady 2011/85/UE, która nakłada na państwa członkowskie obowiązek regularnego publikowania aktualnych i wiarygodnych danych budżetowych.

W ramach tej dyrektywy Polska, jak i wszystkie inne kraje UE, powinny publikować dane pozwalające oszacować różnicę w danych według metodologii krajowej i europejskiej. „Polska pozornie te dane publikuje, ale nawet mało wprawne oko jest w stanie dostrzec, że są one zmanipulowane. Według tych danych, w latach 2020-2023 w funduszach Banku Gospodarstwa Krajowego występuje nadwyżka ok. 30 mld zł, co jest kompletnym absurdem, bo powszechnie wiadomo, że w tych funduszach zadłużenie przyrosło o prawie 200 mld zł. W danych pozornie realizujących dyrektywę mamy nadwyżkę, a w rzeczywistości ogromny dług i deficyt” – analizuje ekspert Instytutu Finansów Publicznych.

I co dalej?

Diagnozie zawartej w raporcie towarzyszą rekomendacje, dotyczące tego, jak przywrócić przejrzystość rozporządzania publicznymi środkami (UE oraz krajowymi) i sprawić, że będą one w optymalny sposób służyły rozwojowi gospodarczemu i społecznemu Polski. Wśród nich jest oczekiwanie wobec Komisji Europejskiej aby egzekwowała w praktyce Dyrektywę Rady 2011/85/UE, która stanowi, że regularna dostępność aktualnych i wiarygodnych danych budżetowych jest kluczem do właściwego monitorowania w odpowiednim czasie, co z kolei umożliwia szybkie działanie w w przypadku nieoczekiwanego rozwoju sytuacji budżetowej. Kluczowym elementem zapewnienia jakości danych fiskalnych jest przejrzystość, która musi obejmować regularną publiczną dostępność takich danych.

Instytucje UE powinny stale i szczegółowo monitorować przejrzystości finansów publicznych oraz zakres demokratycznej kontroli nad krajowymi finansami publicznymi we wszystkich krajach członkowskich z uwagi na fakt, że przejrzystość finansów publicznych i demokratyczna kontrola nad procesem budżetowym państwa są częścią ogólnej praworządności. Władze Polski natomiast powinny między innymi przywrócić niezawisłość sądów i niezależność prokuratury, a także umożliwić prawidłowe działanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego i Najwyższej Izby Kontroli. Zagwarantować zgodne z prawem, przejrzyste i odpowiedzialne zarządzanie funduszami UE. Przeprowadzić kompleksową reformę instytucjonalną i organizacyjną systemu finansów publicznych w celu ograniczenia funduszy i agencji oraz przedefiniować „budżet państwa” na „budżet całego sektora centralnego” w celu zwiększenia przejrzystości finansów publicznych oraz parlamentarnej i demokratycznej kontroli nad budżetem.

***

Raport „Rządy prawa, nie pieniądza: Jak polski rząd wykorzystuje środki publiczne i fundusze unijne do niszczenia praworządności” powstał przy współpracy ekspertów Instytutu Finansów Publicznych, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i Międzynarodowej Federacji Organizacji Praw Człowieka oraz dziennikarzy: Mariusza Gierszewskiego, Radosława Grucy i Romana Imielskiego.

Cały raport jest dostępny na stronie Instytutu Finansów Publicznych (https://www.ifp.org.pl/miedzynarodowy-raport-rzady-prawa-nie-pieniadza-jak-polski-rzad-wykorzystuje-srodki-publiczne-i-fundusze-unijne-do-niszczenia-praworzadnosci/ )

Instytut Finansów Publicznych

Polska organizacja pozarządowa, której misją jest ochrona prawa obywateli do rzetelnej informacji o finansach publicznych i do rozliczania rządu z tego, jak rozporządza pieniędzmi podatników.

Helsińska Fundacja Praw Człowieka

Polska organizacja pozarządowa, której misją jest obrona praw człowieka, demokracji i praworządności. Pracuje w Polsce, na poziomie Unii Europejskiej, a także w państwach Europy Wschodniej, Azji Centralnej i regionu Kaukazu.

FIDH (Międzynarodowa Federacja Praw Człowieka)

Międzynarodowa organizacja pozarządowa z siedzibą w Paryżu. Zajmuje się ochroną praw człowieka. Zrzesza 188 lokalnych organizacji w 116 krajach. Od 1922 roku FIDH angażuje się w obronę praw obywatelskich, politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych określonych w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.

Wyimki:

W mętnej wodzie nieprzejrzystych procedur fundusze UE służą do umocnienia autorytarnej władzy i układu służącemu niszczeniu praworządności. Bez «łatwych» pieniędzy trudniej byłoby niszczyć praworządność”.

– Fundusze powstały przy Banku Gospodarstwa Krajowego, który aby finansować ich wydatki emitował obligacje, gwarantowane przez skarb państwa – powiększa to faktyczny deficyt budżetu państwa, przy czym nie widać tego w ustawie budżetowej. Tak wydatkowane i pożyczane środki pozostają poza kontrolą Parlamentu.

W „raju wydatkowym” można uniknąć ograniczeń i mechanizmów kontrolnych, które normalnie obowiązują przy wydawaniu pieniędzy z budżetu.

Praworządność zawiera w sobie praworządność finansów publicznych, demokratyczną kontrolę nad finansami publicznymi. Tego nie da się rozdzielić”.

Bruksela dla wszystkich :)

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

W Brukseli wszyscy jesteśmy migrantami i jednocześnie wszyscy lokalsami. Migracja to wciąż paląca kwestia w Europie. Obserwujemy dziś masowe przepływy ludności, co ilustrują różnorodne zjawiska, od drenażu mózgów po nielegalną emigrację przez Morze Śródziemne czy polsko-białoruską granicę. 

ONZ definiuje migranta jako osobę, która przebywa w obcym kraju ponad rok, niezależnie od tego, czy migracja jest dobrowolna czy przymusowa i niezależnie od tego, czy osoba ta wyemigrowała w sposób legalny. Według takiej definicji osoby podróżujące przez krótszy czas – w celach turystycznych i biznesowych – nie byłyby uznawane za migrantów. W powszechnym użyciu pojęcie to obejmuje jednak również migrantów krótkoterminowych, wracających co kilka miesięcy do swojego stałego miejsca zamieszkania.

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

Czy Bruksela wciąż przyciąga Polaków? Jak najbardziej. Tak samo jak Marokańczyków, Kongijczyków, Rumunów, Gruzinów czy Węgrów, którzy wolą zarabiać więcej niż w swoich ojczyznach, korzystać z przywilejów państwa opiekuńczego, lepszego standardu usług medycznych, bezpłatnej edukacji i szeroko pojętego European Way of Life.

Dodatkowo od wybuchu wojny z Rosja Bruksela stała się domem dla tysięcy Ukraińców, ponad 65 000 uchodźców przybyło w pierwszych tygodniach po 22 lutego. Dane belgijskiego MSW na dzień dzisiejszy potwierdzają, że większość z nich już wróciła, tylko 5 tys. nadal mieszka w ośrodkach tymczasowych i w samodzielnych lokalach.

Nawet jeśli oficjalnie rząd belgijski blokował początkowe unijne sankcje w handlu z Rosją (ze względu na handel diamentami), to w sposób systemowy (przyjmując w trybie ekspresowym stosowane prawodawstwo) wyposażył samorządy w środki finansowe na organizację miejsc pobytu, wypłatę zasiłków i przyjęcie ukraińskich dzieci do szkół). 

Tak samo jak na terenie Rzeczypospolitej belgijscy Polacy od razu zaczęli akcje pomocowe dla uchodźców z Ukrainy. Ze względu na mniejszą barierę językową było im łatwiej zadbać o kobiety i dzieci potrzebujące schronienia, pracy czy choćby osoby z lepszym francuskim, by załatwić formalności związane z ubieganiem się o status uchodźcy. Byliśmy z siebie – nawet w tych tragicznych okolicznościach przez wiele przypadków po raz kolejny odmienialiśmy słowo „solidarność”.

Polacy przyjeżdżają do Królestwa Belgii od momentu jego powstania w 1830 roku. Po powstaniu listopadowym osiedliło się w nim ponad 600 żołnierzy, wśród nich m.in. Joachim Lelewel czy generał Jan Skrzynecki, który zakończył karierę militarną w nowoutworzonej belgijskiej armii. Polityczni emigranci dołączali również w falach po powstaniu styczniowym, rewolucji w 1905 roku, II wojnie światowej, po prześladowaniach ludności żydowskiego pochodzenia w roku 1968 oraz w ciągu całych lat 80. 

Migracja zarobkowa nasiliła się w trakcie 20-lecia międzywojennego, zwłaszcza z terenów Zagłębia Dąbrowskiego, Śląska. Belgijski przemysł górniczy chłonął wtedy siłę roboczą, belgijskie państwo zakładało wtedy podwaliny pod system państwa opiekuńczego, dzięki silnym związkom zawodowym – również tym katolickim. Nierzadko polscy górnicy byli delegowani przez belgijskie kopalnie do pracy w Kongu na kilkuletnie kontrakty, w ramach których mogli sprowadzić rodzinę, jednak bardzo niewielu się na tę opcję decydowało.

Polscy migranci zarobkowi w latach 80. i 90. zaczęli przyjeżdżać głównie z terenów obecnego województwa podlaskiego, mieszając się z obecna wcześniej Polonią, której przedstawiciele zdążyli się zasymilować z Belgami. Ta nowa fala emigracji przyjeżdżała głównie w celach zarobkowych, bez misji osiedlenia się w Królestwie Belgii, dość trudno się asymilowała z innymi nacjami. W dużej mierze spowodowane było to słabą znajomością jeżyków – flamandzkiego czy francuskiego – oraz stosunkowo niskim kapitałem kulturowym wyniesionym z Polski. O wiele łatwiej było im integrować się z innymi Polakami o podobnym statusie materialnym, podobnych problemach dnia codziennego (praca na czarno, związki na odległość i rzadkie kontakty rodzinne). Przyjeżdżali na kilka miesięcy, kilka lat, celem było „zjechać” z powrotem do Białegostoku, Moniek czy Łap, zaoszczędzone pieniądze zainwestować w dom, samochód i najczęściej własną działalność gospodarczą. Tak się rodził kapitalizm transformacyjny na Podlasiu. Są miejscowości, z których ¼ mieszkańców miała w swoim życiorysie lukę na emigrację zarobkową w Belgii.

Bardzo dużą rolę w dalszym podtrzymaniu narodowych tradycji i związków z krajem miała Polska Misja Katolicka z siedzibami w większych miastach jak Gandawa, Liege i oczywiście Bruksela. Między innymi dzięki niej rozwinęło się szkolnictwo w języku polskim, do którego wciąż w środy po południu i w soboty rano uczęszczają dzieci. Ilość Polaków mieszkających wtedy w Belgii szacowana była na 15 tys. Po 1 maja 2004 nastąpił prawdziwy exodus i obecnie wg danych Konsulatu RP w Brukseli ok. 100 tys. naszych rodaków jest na stałe zameldowanych w Królestwie, a kolejne 50 tys. czasowo pracuje na jego terenie i wraca co kilka miesięcy do Polski.

Powstanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, później Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i w 1992 Unii Europejskiej zmieniło diametralnie Brukselę i jej strukturę demograficzną. Wcześniej poza Belgami mieszkało tu kilka wyróżniających się mniejszości: Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy przybywali do Belgii w latach 40. i 50., Marokańczycy i Turcy dekadę później, po podpisaniu oficjalnych umów międzyrządowych. Do 1968 kolejne rządy belgijskie były tworzone przez socjalistów i liberałów, zawsze koalicyjne, przy znacznym udziale reprezentantów związków zawodowych. Już wtedy starano się zapanować nad migracją, wprowadzając systemem rocznych kwot dla innych narodowości z tolerancją do ich przekraczania na maksymalnie 5%. Belgijski przemysł potrzebował robotników, kopalnie i huty nie były już tak atrakcyjnymi miejscami pracy dla rodowitych mieszkańców Flandrii i Walonii. Kolonialna przeszłość Belgii skutkowała napływem migrantów z Konga, którzy od XIX wieku osiedlali się w metropolii.

Od końca lat 70., wraz z kolejnymi rozszerzeniami UE przybywają do Brukseli również ludzie, którzy zdecydowali się na karierę w instytucjach europejskich. Znakomita większość z nich osiedliła się w Brukseli razem ze swoimi rodzinami, dlatego w pewnym momencie instytucje założyły specjalną sieć szkół europejskich, w których dzieci mogą pobierać naukę w swoich ojczystych językach. 

Większość siedzib instytucji unijnych umiejscowiona jest w dzielnicy Etterbeek, która dość drastycznie postąpiła z swoimi starszymi budynkami. Ich modyfikacje niezbędne do budowy „dzielnicy europejskiej” i okolicznych kilkupasmowych dróg zyskały nawet wśród urbanistów nazwę „brukselizacji”. Belgowie stopniowo przyzwyczajali się do nowo przybyłych urzędników, a dzięki możliwościom stworzonym przez jednolity rynek wewnętrzny doceniali integrację europejską. Belgijskie firmy inwestowały w każdym nowo przyjętym kraju członkowskim, również tam tworząc miejsca pracy i wprowadzając swoja kulturę pracy oraz know-how. Rządzący w kraju chadecy mieli jeszcze jeden pomysł na wspieranie otwartości na imigrantów.

Jeszcze w latach 70. państwo belgijskie zrezygnowało z pobierania podatku od wynajmu nieruchomości. Jest to jeden z wielu przykładów, jak przygotowywano obywateli tego kraju na napływ imigrantów z innych krajów, starając się finansowo zachęcić do współmieszkania z nimi. Ma to na pewno wpływ na takie decyzje w kraju, gdzie ponad połowa podatników płaci powyżej 45% podatku od swoich dochodów z pracy.

Napływ migrantów spowodował gwałtowny rozwój miasta, a zwłaszcza jego przedmieść i mniejszych miasteczek położonych tuż wokół obwodnicy. Brukselscy mieszczanie przeprowadzili się, zostawiając tysiące mieszkań na wynajem dla nowo przybyłych. Te same zjawiska dało się zauważyć w większości dużych miast zachodniej Europy, które przyciągały również własnych obywateli z mniejszych ośrodków i wsi.

Owszem, są w Brukseli dzielnice, w których większość mieszkańców jest pozaeuropejskiego pochodzenia. Ba, są nawet burmistrzowie dzielnic, którzy nie są etnicznymi Belgami, a także deputowani i ministrowie. I jest to całkowicie normalne w kraju, w którym European Way of Life oznacza również integrację dla uchodźców, migrantów i innych Europejczyków, którzy przyjeżdżają do jego stolicy. Każdy samorząd ma własne warunki integracji, na mocy których nowo osiedleni muszą wykazać się ważną umową o pracę, znajomością języka czy zameldowaniem. To od efektywności urzędników, policji i ich współpracy zależy, czy kolejne pokolenia mniej lub bardziej zintegrowanych migrantów zaczną się czuć w nowym państwie u siebie. 

Można stereotypowo powiedzieć, że Belgów łączą tylko Król Filip I Koburg i kibicowanie piłkarskiej reprezentacji – Czerwonym Diabłom. Drużyna ta od lat figuruje na szczycie rankingu FIFA (niestety na turniejach idzie jej raczej średnio) i ponad połowa jej zawodników jest Belgami pozaeuropejskich pochodzenia. A jest kochana przez cały 11-milionowy naród.

W poszukiwaniu racjonalnego modelu :)

Poszczególne przypadki relacji finansowych stają się przysłowiowym gwoździem do trumny, szczególnie w sytuacji, gdy Kościół boryka się też z innymi problemami. Ludzie patrzą na finansowanie Kościoła także poprzez pryzmat innych afer.

Relacje państwo – Kościół stanowią stały temat debaty politycznej. Jednocześnie, od kilku lat mamy do czynienia z postępującym upolitycznieniem Kościoła. Wynika to również z faktu, że część społeczeństwa ma do niego dość negatywne nastawienie: z jednej strony słyszy się o różnych nadużyciach, a z drugiej wielu dostrzega uprzywilejowaną pozycję Kościoła w Polsce. Do tego dochodzą przypadki nieodpowiedniego korzystania z publicznych pieniędzy przez duchownych, a także kwestie obnoszenia się z bogactwem, również dość powszechnie dostrzegane przez społeczeństwo. Dostrzegane, a jednocześnie drażniące. Finanse Kościoła w Polsce wymagają przy tym dokładnej analizy, a także monitorowania przepływów, jakie dokonują się na linii sojuszu tronu i ołtarza.

Co interesujące, spora część zarzutów wobec Kościoła, które są związane z pieniędzmi, często nie jest poparta dokładnymi danymi, zwłaszcza gdy idzie o zarzut „mitycznego bogactwa” Kościoła. Ale to „bogactwo” jest za to mocno artykułowane w mediach, co z kolei ma swoje źródło w emocjonalnym odbiorze tego problemu. Jeśli gdzieś pojawia się temat pieniędzy i Kościoła, to reakcja ludzi jest najczęściej negatywna. Być może w ogóle w mediach widzimy wszystko na zasadzie skrajności: pokazywana jest rzeczywistość, która jest czarna lub biała, bez odcieni szarości. Na pewno obecnie, za czasów rządu PiS, fatalne wrażenie, by nie rzec czarny PR, robią jeszcze znaczne kwoty przekazywane na Kościół i to, kto je dostaje. Przykładem może być tu ciągłe dofinansowywanie dzieł ojca Rydzyka niemal przez wszystkie ministerstwa.

Takie przypadki finansowania w przyszłości utrudnią wypracowanie racjonalnych relacji między państwem i Kościołem w obszarze finansowym. Poszczególne przypadki relacji finansowych stają się przysłowiowym gwoździem do trumny, szczególnie w sytuacji, gdy Kościół boryka się też z innymi problemami. Ludzie patrzą na finansowanie Kościoła także poprzez pryzmat innych afer. Teraz mamy „willa+”, naciągane wnioski do NCBR i tak dalej. Tymczasem w owych relacjach czy przepływach finansowych społeczeństwo razi przede wszystkim brak transparentności. Ta jest pierwszym warunkiem funkcjonowania państwa. Co więcej, nowoczesne państwa i demokracje również opierają swoje relacje z Kościołami na polityce podatkowej czy wsparciu finansowym, ale robią to zawsze na przejrzystych zasadach i pod społeczną kontrolą. Nie zaś tak, mówiąc wprost, że jeden znajomy zakonnik czy biskup zbija fortunę dzięki swoim układom z polityką.

Od lat wśród kwestii szeroko dyskutowanych jest problem Funduszu Kościelnego. Warto przypomnieć, że jest on elementem budżetu państwa, jest co roku rewaloryzowany i uchwalany przez parlament. Aktualnie to 200 milionów złotych, które w sposób bezpośredni wspierają Kościół. I choć możemy wyobrazić sobie inne formy tego wsparcia – o których za chwilę – to póki co trzymajmy się faktów. Te 200 milionów złotych przeznaczonych na cały Kościół razi zdecydowanie mniej niż 300 milionów przyznanych na różnoraką działalność ojca Tadeusza Rydzyka. Tu chwieje się wspomniana zasada transparentności. Dziś nie wiemy, jakimi kanałami i w jakiej wysokości płyną do Kościoła lub kościelnych instytucji dotacje czy dopłaty. Nie znamy nawet ostatecznej skali przekazanych gruntów, choć Kościół za grunty rolne dostaje konkretne i bardzo precyzyjnie wyliczone dopłaty, podobnie jak wszyscy inni właściciele gruntów rolnych. Do tego dochodzą inne nieruchomości pozostające w gestii Kościoła, a także takie operacje jak słynna działka Morawieckiego, którą przecież kupił od jednego z wrocławskich proboszczów. Dziś wiemy, że na tych gruntach ktoś zarobił i bynajmniej nie był to Kościół. Takich niejasnych sytuacji jest więcej i widać, że nawet pobieżne ich podsumowanie daje sumę przekraczającą wielkość Funduszu Kościelnego. Dlatego uważam, że dyskusji o Funduszu Kościelnym i tych 200 milionach nadaje się zbyt duże znaczenie.

Możemy przyjrzeć się tym 200 milionom, które z perspektywy całych finansów publicznych nie stanowią jakiejś zawrotnej kwoty. Budżet wydaje teraz ponad 670 miliardów (czyli 3350 Funduszy Kościelnych). Do tego dochodzą też fundusze pozabudżetowe. Cały sektor finansów publicznych to już grubo ponad 1,6 biliona złotych, czyli 1600 miliardów złotych. Fundusz Kościelny to zatem nieco ponad 1 promil całych wydatków z finansów publicznych. Także te 200 milionów rocznie w 1600 miliardach nie jest, wydaje się, ogromną kwotą. Sam podatek VAT przynosi 200 miliardów, zatem to też nie robi na nikim, kto się zajmuje finansami państwa, jakiegoś piorunującego wrażenia. Są i inne kwoty, dużo bardziej działające na wyobraźnię – na przykład fakt, że to się dzieli na około 10 tysięcy parafii, ponad 32 tysiące księży i kolejne tysiące zakonników i zakonnic. To właśnie pokazuje nieadekwatność skrajnej retoryki wobec tego Funduszu: mamy 200 milionów na 10 tysięcy parafii versus 300 milionów na jednego zakonnika; czy ostatnio: dotacja NCBR na kwotę 123 milionów dla jednej firmy kolegi. Rozmawiając o finansowaniu Kościoła powinniśmy zachowywać odpowiednie proporcje, ale też dodawać kolejne – często dużo bardziej dyskusyjne – kwoty, które przekazywane są Kościołowi w innych obszarach. Wiemy, że kapelanów w służbie więziennej jest 180, w zakładach poprawczych i schroniskach dla nieletnich pracuje kolejnych 30. Sporo jest także zatrudnionych w służbie zdrowia: są kapelani w szpitalach, choć tu trzeba brać pod uwagę fakt, że są szpitale samorządowe i podlegające Ministerstwu Zdrowia. W pierwszym przypadku będzie to kilkuset, a w drugim (opłacanych przez MZ) – 79 etatów. Do tego mamy kapelanów zatrudnionych w wojsku, nie tylko katolickich, ale też prawosławnych i ewangelickich, choć Kościół katolicki ma ich 120, a pozostałe dwa inne wyznania po kilku lub najwyżej kilkunastu. Jeszcze jest taki michałek jak Krajowa Administracja Skarbowa, która opłaca 9 kapelanów.

Jak dodamy do tego księży katechetów, uczących w szkołach, czyli jakieś 7 tysięcy etatów, to zamkniemy temat finansowania pracy duszpasterskiej z budżetu państwa. Tylko, że na to nie idzie tych 200 milionów z Funduszu Kościelnego, ale blisko 2 miliardy, które wypłacają instytucje, które tych ludzi zatrudniają. To kolejne, ogromne przecież kwoty, stanowiące wynagrodzenia za konkretną pracę. Jasne, widzimy, że Fundusz Kościelny nie odgrywa zbyt dużej roli w finansach Kościoła. Jest traktowany przez Kościół jako swoisty dodatek do jego stanu posiadania, a zresztą 80% tych pieniędzy trafia z powrotem do państwa w postaci składki emerytalnej i zdrowotnej ubezpieczanych duchownych. Znacznie więcej pieniędzy płynie do Kościoła z innych źródeł. I tych uznaniowych, zależnych od polityków, i tych stałych, jak dopłaty unijne. Jak ostatnio wyliczyli dziennikarze z kilku europejskich gazet, w latach 2015–2020 w postaci unijnych dopłat ponad 2,5 tysiąca parafii otrzymało łącznie ponad 163 miliony euro! Kolejne miliony trafiły do klasztorów i Caritas. Są także inne środki wykorzystywane przez Kościół, które pochodzą z różnych funduszy i programów unijnych. A przecież to nie obejmuje różnych „cichych” dotacji, jakie płynęły do Kościoła za czasów PiS, zresztą z bardzo różnych stron, od ministerstw po jakieś drobne fundusze przekazywane lokalnie tam, gdzie rządzi PiS.

Tym samym dochodzimy do tego samego postulatu: najważniejsze jest to, żeby finansowanie Kościoła było przejrzyste i żeby przyjęte przez polityków reguły były ustalone na zasadzie konsensusu społecznego. Można mieć różne opinie na temat roli, jaką odgrywa dziś Kościół w Polsce, ale trzeba też jasno powiedzieć, że Kościół realizuje cele społeczne czy edukacyjne, którymi w innym przypadku musiałoby się zająć państwo czy samorząd. Kościół nie działa przecież w próżni, a w takich obszarach jak edukacja, działalność charytatywna czy nawet pomoc społeczna jest ważnym partnerem państwa. Mówi o tym nawet Konstytucja.

Jednak gdziekolwiek nie spojrzymy, to w nowoczesnych państwach wszędzie podstawę stanowi zasada transparentności w relacji państwo-Kościół. Oznacza to, na przykład, rozliczanie się przez Kościół z otrzymanych funduszy publicznych. W wielu krajach praktyka istnienia takich rozliczeń jest ustawiona na innym poziomie. Mówiąc wprost: tam nie trzeba robić dziennikarskich śledztw czy domyślać się, na co poszły publiczne pieniądze. Po prostu wszystko jest dokładnie raportowane i rozliczane. W Niemczech czy Austrii podatek kościelny jest rozliczany po prostu przez urząd skarbowy. Nie są to małe kwoty, bo dla przykładu w Niemczech sięgają 13 miliardów euro. Kirchensteuer jest rodzajem stabilizacji. Najlepszym i zarazem najbardziej demokratycznym rozwiązaniem jest chyba jednak odpis podatkowy, czyli dobrowolna kontrybucja na rzecz wybranej wspólnoty religijnej. I właśnie ta dobrowolność, obok transparentności, stanowi drugą istotną podstawę tych relacji. Żaden przymus, żadne twarde zobowiązania państwa wobec Kościoła nie mogą mieć miejsca.

Potrzebny jest zatem system uwzględniający jakiś rodzaj zadeklarowanego przez wiernych podatku, być może bliższy rozwiązaniu z Niemiec czy Austrii, gdzie mamy de facto podatek kościelny, albo z Hiszpanii, Włoch czy Węgier, gdzie funkcjonuje tak zwany odpis podatkowy na Kościół. To dwa dominujące dziś w Unii Europejskiej rozwiązania. To, co łączy te rozwiązania, to wyeliminowanie różnego rodzaju szarej strefy związanej z pieniędzmi w Kościele. Wszelkie rozwiązania oparte na odpisie czy podatku mają przynajmniej dwie korzyści – po pierwsze mocniejsze wsparcie Kościoła w miarę rozwoju ekonomicznego kraju, bo – wiadomo – im bogatsze społeczeństwo, tym więcej oddaje w podatkach. A po drugie – Kościół nie musi się układać z żadną władzą. Zyskuje niezależność także w wymiarze ekonomicznym – nieważne, czy rządzi prawica czy lewica.

W Polsce były pomysły na zastąpienie Funduszu Kościelnego, opracowywali je wspólnie minister Michał Boni i kardynał Kazimierz Nycz. Chodziło o odpis na poziomie 0,8%. Takie rozwiązanie byłoby nie tylko trwalsze, ale i bardziej przyszłościowe. Dawałoby Kościołowi stabilizację, a nawet – w dłuższej perspektywie – stałość wpływów i trwałość finansowania na lata. Były estymacje rozwiązania przygotowanego przez komisję „Nycz i Boni”. Mówiło się, że w pierwszych latach to mogłoby być ok. 400–500 milionów złotych, a docelowo nawet do 800 milionów czy wręcz około miliarda złotych, gdyby podatnicy podeszli do tego odpisu jak do 1,5% na rzecz NGO. Przy czym zaznaczmy, że to estymacja przy odpisie 0,8%. To pokazuje, że jest to mniej więcej połowa tej kwoty, którą dzisiaj otrzymuje Kościół łącznie z Funduszem Kościelnym. To w sumie kwota niebagatelna. A tak mamy sytuację, w której po wyborach można spodziewać się czegoś nowego i raczej bardziej bolesnego dla Kościoła. Szkoda, że tamto rozwiązanie „Boni – Nycz” nie weszło w życie. Bo takie stabilne źródło finansowania, jawne i demokratyczne, bo każdy decyduje w swoim zeznaniu podatkowym, czy chce wspierać Kościół czy nie, istnieje w wielu krajach i nigdzie ono Kościołowi nie zaszkodziło. Oczywiście to nie wyklucza dofinansowywania różnych projektów i przedsięwzięć wykraczających poza religijną działalność Kościoła na zasadach ogólnych, jak w przypadku innych instytucji czy NGO.

Poza przejrzystością i dobrowolnością jest jeszcze trzeci aspekt relacji państwo – Kościół. Mowa tu o akceptacji przez obie zainteresowane strony tego, że nowe rozwiązanie będzie obowiązywało długoterminowo. Nie może być zmieniane co kadencję. najgorzej Kościołowi przysłuży się trwanie dalej w modelu opartym na braku przejrzystości, ale za to działającym według zasady „zawsze się jakoś dogadamy”. To raczej droga do rodzaju uwłaszczenia na układach przez jednych a nie zagwarantowanie czegoś całemu Kościołowi. Nic bardziej nie szkodzi Kościołowi niż dotacje dla Rydzyka czy wpłaty z różnych instytucji i firm państwowych na zaprzyjaźnione kościelne instytucje. Ani to dobre, ani sprawiedliwe. Obawiam się, że jeżeli Kościół sam będzie odwlekał tę reformę dotyczącą zasad, na jakich ma być finansowany przez państwo, to nagle zostanie z garstką wiernych dających na tacę. I wtedy będzie dopiero problem. 

Zachęcam zatem do szerszego spojrzenia na temat pieniędzy w Kościele i pieniędzy Kościoła. Tu nie chodzi tylko o wzięcie gotowego modelu w stylu podatku kościelnego z Niemiec czy otrzymywania pieniędzy z budżetu państwa, jak to jest w niektórych krajach protestanckich. Będę powtarzał bez końca: każde stałe rozwiązanie jest lepsze, zamiast takich dziwnych, nie do końca wyjaśnionych dotacji jednorazowych.

*IFP będzie koordynował działania w kampanii „Obywatelski Rzecznik Przejrzystości Finansów Publicznych”, będziemy Państwa informować o kolejnych aktywnościach i wydarzeniach.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

A right to be left alone – do adwokata po święty spokój :)

Franki szwajcarskie, dolary, bitcoiny, złoto, nieruchomości, paliwa kopalne – waluty rozumiane dosłownie i w przenośni. A pośród nich waluta tak cenna, że choć od kilku lat mówi się o niej i jej ochronie głośniej, to nadal nie tak głośno, żeby wzbudzić faktyczne zainteresowanie szerokiego kręgu odbiorców. Informacja. Konkretnie – informacje o naszym życiu osobistym: rodzinie, zakupach, zainteresowaniach, zdrowiu, miejscach, w których przebywamy, poglądach politycznych, duchowości.

 

Franki szwajcarskie, dolary, bitcoiny, złoto, nieruchomości, paliwa kopalne – waluty rozumiane dosłownie i w przenośni. A pośród nich waluta tak cenna, że choć od kilku lat mówi się o niej i jej ochronie głośniej, to nadal nie tak głośno, żeby wzbudzić faktyczne zainteresowanie (czy raczej – troskę) szerokiego kręgu odbiorców. Informacja. Konkretnie – informacje o naszym życiu osobistym: rodzinie, zakupach, zainteresowaniach, zdrowiu, miejscach, w których przebywamy, poglądach politycznych, duchowości. W świadomości  publicznej (przejawiającej – po zachłyśnięciu się możliwościami komunikacyjnymi, jakie daje Internet – oznaki syndromu gotowanej żaby) kwestia ta wybrzmiała głośniej w okolicach 2016 r. Wówczas wydane zostało rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) oznaczone numerem 2016/679, a znane większości z nas pod skrótem RODO.

Nim trend ochrony informacji o życiu prywatnym pojawił się w szeroko rozumianej debacie publicznej, kwestia prawa do prywatności znana była porządkowi prawnemu już dość dobrze. Prawo do ochrony prywatności przewiduje polska ustawa zasadnicza z 1997 r. (art. 47 Konstytucji), a sam kształt tego prawa, jaki funkcjonuje dziś, zaczął formować się pod koniec XIX w., stając się swoistym szczególnym prawem wywodzonym z prawa własności. W 1890 r. amerykańscy prawnicy Samuel D. Warren i Louis D. Brandeis wprowadzili termin a right to be left alone[1], w polskich tłumaczeniach przekładany właśnie jako prawo do prywatności[2]. Zaryzykuję przy tym stwierdzeniem, że wielu z nas dosłowne tłumaczenie powyższego terminu jest bliższe i zrozumiałe na poziomie niemalże namacalnym.

Wracając jednak do czasów współczesnych – skoro informacje o naszym życiu prywatnym są chronione na szczeblu konstytucyjnym, a nawet na szczeblu międzynarodowym, to czy i skąd w ogóle konieczność powoływania osób zajmujących się naszymi  indywidualnymi interesami jak adwokat, lekarz, psycholog czy fizjoterapeuta? Otóż, umawiając się jako społeczeństwo na stworzenie określonej struktury państwowej, niejako poddajemy do dyspozycji część naszych praw i wolności strukturze, którą wspólnie tworzymy. I tak, w myśl Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej – ograniczenia w zakresie korzystania z  wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób (art. 31 ust. 3 Konstytucji). Idąc dalej tym tropem niewątpliwie w tak ukształtowanym systemie dochodzić będzie do sytuacji, w której prawa i wolności jednostki stawać będą w sprzeczności z interesami społeczeństwa jako całości lub z interesami państwa. W takim sporze samotna jednostka staje naprzeciw zorganizowanego aparatu państwowego, przeciwstawiając pojedynczy głos wobec wielogłosu, i to nierzadko dodatkowo wzmocnionego.

Dla części z nas tak postrzegana walka Dawida z Goliatem nigdy nie wykroczy ponad uzyskanie zgody na budowę domu lub koncesję na sprzedaż alkoholu w prowadzonej restauracji. Jednak oddana państwu władza pozwala także na zastosowanie dalece bardziej drastycznych środków – począwszy od kar i grzywien pieniężnych, przez ograniczenie praw i wolności obywatelskich, a zakończywszy na karze pozbawienia wolności (stan prawny na 14 maja 2023 r.).

Mając na względzie obecne trendy polityczno-społeczne, ciężko jest ustalić jednoznacznie, co stoi za podstawowymi przesłankami ograniczenia indywidualnych praw i wolności. Czym bowiem jest moralność publiczna? Czym porządek i bezpieczeństwo państwa? Zapewne odpowiedzi uzyskamy tyle, ile pytań zadamy. A kto i kiedy będzie decydował o tym, co jest objęte prawem do prywatności? Kto i w jaki sposób będzie decydował o tym, czy dane prawo do prywatności jednostki stoi w sprzeczności z bezpieczeństwem państwa lub moralnością publiczną? I w końcu – jak zawierzyć dobrej woli przedstawicieli władzy, którzy opowiadają się głośno i wyraźnie za przywróceniem kary śmierci? Czy możemy sobie na to pozwolić przy odsetku niesłusznych skazań sięgającym od kilku do kilkudziesięciu nawet procent[3]?

Wyważenie interesów jednostki i zbiorowości jest zadaniem niebywale wrażliwym. Tu również z pomocą przychodzi nam Konstytucja ustanawiająca w art. 17 tzw. zawody zaufania publicznego. Zawody zaufania publicznego opierają się na zaspokajaniu istotnych osobistych potrzeb ludzkich i wiążą się z przetwarzaniem informacji dotyczących życia osobistego. Wykonywanie zawodu zaufania publicznego wymaga spełnienia określonych warunków dotyczących m. in. dostępu do danego zawodu i zasad jego wykonywania, w tym reguł deontologicznych (zebranych z reguły w kodeksach etyki wykonywania danego zawodu).

Pośród zawodów zaufania publicznego jest także ten wykonywany przez autorkę – zawód adwokata. Tak dziś, jak i kiedyś adwokaci nie cieszą się szczególną sympatią społeczeństwa, z całą pewnością środowisk rządzących, ani nawet opozycji (to w końcu Marcinowi Lutrowi przypisuje się powiedzenie, że prawnicy do źli chrześcijanie[4]). Ocenę przyczyn tego stanu rzeczy pozostawię Czytelnikowi. Mam jednak nadzieję, że wzięty zostanie pod uwagę fakt, że w zawodzie adwokata – i to w zasadzie od początku jego istnienia – tajemnica łącząca adwokata z klientem stanowi jedną z najwyższych wartości. Informacja zatem była dla adwokatów cenna na długo zanim państwo, rządzący czy przedsiębiorcy zorientowali się, jak wielką wartość przedstawia. Taki stan rzeczy utrzymuje się do dziś. Ochrona interesu klienta poprzez ochronę informacji powierzonych adwokatowi z wykorzystaniem prawnie przewidzianych środków stanowi podstawę pracy adwokatów. Co ciekawe, aktualna obecnie nawet w polskim systemie prawnym (choć oczywiście w oparciu o inną podstawę prawną) pozostaje treść decyzji Rady Adwokackiej w Paryżu z 1887 r.: „Adwokat może milczeć, chociaż klient zezwala mu mówić. Ten ostatni nie jest sam sędzią swego własnego interesu. Najwyższym co do tego cenzorem jest jego adwokat”[5]. Oczywiście mowa tu o interesie klienta ocenianym przez pryzmat przepisów prawa, ponieważ zbieżności albo różnice poglądów adwokata i klienta na inne kwestie nie powinny w żaden sposób wpływać na wykonywanie przez adwokata zawodowych obowiązków.

Chcąc dać szerszą perspektywę na wartość informacji przekazywanych przez jednostki swoim obrońcom i pełnomocnikom, zaznaczę tylko, że organy państwa niestrudzenie, kawałek po kawałku starają się uzyskać choć część, choć niewielki skrawek tych informacji. Co kilka lat, a w ostatnich latach niepokojąco częściej samorząd adwokacki interweniował lub wypowiadał się publicznie co do konieczności ochrony tajemnicy adwokackiej i nienaruszania jej przez organy państwa. W tym zakresie zatem jednostka podlega ochronie  nie tylko adwokata, któremu powierzyła sprawę, ale instytucji, co w pewnym stopniu także polepsza jej sytuację, gdy mówimy o sporze z aparatem państwowym.

Przechodząc zaś do konsekwencji. Co dzieje się gdy organy państwa dopuszczają się gwałtów na prawach obywateli i obywatelek? Gwałtów zapoczątkowanych przez stopniowe ograniczanie podstawowych praw? Przez uzyskiwanie dostępu do prywatnych informacji o każdym z nas? Pozbawione prawa do zachowania swoich prywatnych informacji w tajemnicy, a przez to pozbawione prawa do samodecydowania – jak niestety przekonaliśmy się od 2020 r. kilkukrotnie – jednostki płacą najwyższą cenę.

Na zakończenie – słowo także dla osób o nieco bardziej tradycyjnych poglądach lub upatrujących podstaw swojego systemu wartości w religii. Czy prawo do ochrony jednostki poprzez ochronę prywatnych informacji jest nowoczesnym wymysłem środowisk liberalnych? Nowożytna deontologia wykonywania zawodu adwokata czerpie w zasadniczej mierze z korzeni rzymsko-kanonicznych. W okresach kształtowania się państw i praw, jakie znamy obecnie adwokatami byli często duchowni. Na marginesie i z przymrużeniem oka można by stwierdzić, że adwokatura pokusiła się nawet o zajęcie tronu Piotrowego – w XIII w. papieżem został bowiem ówcześnie wybitny paryski adwokat Guy Foulques, znany historii pod imieniem Klemensa IV. Pozostając jednak w temacie tajemnicy zawodowej adwokatów – przez wzgląd na fundamenty wykonywania zawodu adwokata nie bez pokrycia pozostają porównania tajemnicy adwokackiej i obrończej do tajemnicy spowiedzi łączącej duchownego i penitenta. Niegdyś mówiono nawet o „religijnym prawie do tajemnicy[6]. A przecież z tajemnicy spowiedzi nie może zwolnić nawet papież.

 

[1]    Warren, S.D., Brandeis L.D., The Right to Privacy, Harvard Law Review, vol. 4, 1890, s. 193, https://www.cs.cornell.edu/~shmat/courses/cs5436/warren-brandeis.pdf

[2]    Sokolewicz, W., Prawo do prywatności w: Prawa człowieka w Stanach Zjednoczonych, pod red. L. Pastusiaka, Warszawa, 1985, s. 248-278,

[3]    Mimo prowadzonych badań kwestia ustalenia skazań niesłusznych pozostaje trudna i niemożliwa do pełnego skonkretyzowania. Dane statystyczne przyjęte za: Olga Mazur, PALESTRA 3– 4/ 2012, https://palestra.pl/pl/czasopismo/wydanie/3-4-2012/artykul/niesluszne-skazania-w-polsce-w-opinii-prokuratorow-i-policjantow,

[4]    Adam Redzik, Tomasz J. Kotliński, Historia Adwokatury, NRA, Redakcja „Palestry” Warszawa, 2014, s. 61-62.

[5]    Fernand Payen, O powołaniu adwokatury i sztuce obrończej, Biblioteka Palestry Sopot, 2017, s. 131,

[6]    tamże, s. 128.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Komisja spychania opozycji do obrony demokracji :)

Gdy opozycja zaczęła mówić o inflacji, stopach kredytowych, nieudolnym Mieszkaniu+ w PiS z pewnością gorączkowo szukano wajchy, którą można zmienić zakres tematów opozycyjnych polityków tak, by jak w poprzednich kampaniach, oddalili się od tematów najbliższych większości wyborców. Taką wajchą jest komisja ds. rosyjskich wątków w polskiej polityce.

Komisja wcale nie musi skazać Donalda Tuska. Jej politycznym celem może być, po prostu zepchnięcie opozycji do okopów obrony demokracji. To przestrzeń tak daleka od emocji przeciętnego wyborcy w powiatowym mieście, że wymarzona dla opozycji, oczywiście z perspektywy polityków Prawa i Sprawiedliwości.

Przed powrotem Donalda Tuska do PO opozycja biegła zazwyczaj tam, gdzie PiS rzucił tematyczną piłeczkę. Atak na Trybunał Konstytucyjny? Żarliwa obrona polityków opozycji. Polityczna korzyść? Widoczna w ostatnich wyborach parlamentarnych.

Co nie znaczy rzecz jasna, że demokracji i jej wartości opozycja miałaby nie bronić. Oznacza jedynie, że skuteczne ich bronienie nie wiedzie przez dosłowne mówienie o nich. Skutecznie bronić demokracji opozycja może, ale mówiąc o problemach najbliższych wyborcom: inflacji, umowach śmieciowych, rekordowych stopach procentowych, cenach nieruchomości, dziurawych drogach i tak dalej.

Jeśli opozycja znów pobiegnie tam, gdzie PiS rzucił piłeczkę i zacznie miesiącami protestować przeciwko komisji, skutek będzie dokładnie taki jak z Trybunałem Konstytucyjnym. Idealnie zilustrował go kiedyś pewien starszy pan, z którym rozmawiałem, a zapytany wówczas o kryzys w Trybunale odpowiedział – tych kilku facetów w śmiesznych czapkach? Kogo to obchodzi. To może brutalnie opisana, ale prawdziwa perspektywa tak zwanego przeciętnego obrońcy. Tylko język korzyści jest w stanie przekonać go do innej wizji państwa, niż narodowy socjalizm Prawa i Sprawiedliwości.

Demokracji nie uratuje dosłowna narracja o obronie demokracji. Uratuje ją jedynie umiejętność myślenia kategoriami i wartościami przeciętnego wyborcy i dostosowanie politycznej oferty do jego świata. Inaczej opozycja zostanie w szlachetnych chmurach obrony wartości, a PiS brutalnie rządzić będzie w Polsce.

 

Autor zdjęcia: Tatiana Rodriguez

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

OSÉ CZYLI ŚMIAŁY – z Ellim Elbazem rozmawia Michael Gieleta :)

Paryż. Avenue Trudaine. Kwadrans po ósmej. Kawiarnia vis-à-vis Square d’Anvers. Po drodze przechodzę koło lokalnej szkoły w 9-tym arrondissement. Nad szkołą wielki napis: LIBERTÉ EGALITÉ FRATERNITÉ. Na murze szkolnym tablica: „Ku pamięci 300 uczniów tej szkoły wywiezionych między 1942 a 1944 rokiem do obozów śmierci tylko dlatego, że urodzili się Żydami; niewinnych ofiar barbarzyństwa nazistowskiego i rządu Vichy”. Do tej szkoły odprowadza właśnie trojkę swoich dzieci mój rozmówca, Elie Elbaz, pisarz, syn malarza André Elbaza i wnuk Vivette Samuel, jednej z najważniejszych członkiń organizacji OSÉ, wojennego Towarzystwa Pomocy Dzieciom, organizacji, która uratowała życie tysiącom  francuskich dzieci o żydowskich korzeniach. Elie Wiesel ocenia tę liczbę, we wstępie do książki „Vivette”, na 10 tysięcy.

OSÉ, w Strefie Wolnej, prowadzone było przez Andréę Salomon i Vivette Samuel; w Strefie Okupowanej organizację prowadził Eugène Minkowski, dziadek słynnego dyrygenta, Marca.

Andrée była Alzatką, rodzice Vivette urodzili się w Jarmolińsku i w Szarogrodzie, Eugène skończył V Rządowe Gimnazjum Filologiczne w Warszawie, skąd pochodzili jego rodzice. OSÉ sponsorowana była przez JOINT (Amerykańsko-Żydowski Połączony Komitet Rozdzielczy). Poprzez zdobyte środki wynajmowała nieruchomości wewnątrz „głębokiej Francji”, w pobliżu granicy szwajcarskiej i we włoskiej strefie okupacyjnej. Z dala od bezlitosnych biurokratów administracji Vichy, z dala od gorliwej francuskiej policji, z dala od torów kolejowych do Drancy. Za to blisko portów, wysokogórskich schronisk, ośrodków wsparcia la Résistence i domów na wzgórzach nad Riwierą, okupowaną do listopada 1943 roku przez obojętne na niemieckie prawa rasowe wojska Królestwa Włoch. Próbuję znaleźć w polskiej Wikipedii jakiekolwiek informacje o OSÉ, o Andrée Solomon, o Vivette Samuel. Znajduję jednoparagrafowy wpis o Eugène Minkowskim, ale wpis ten nie wspomina jego działalności wojennej, wyłącznie naukową.

W oczekiwaniu na Eliego Elbaza, wertuję raz jeszcze książkę Vivette Samuel „Rescuing the Children: A Holocaust Memoir”. W oczy wpadają mi nazwiska bohaterek organizacji OSÉ: jedne przeżyły wojnę pod katolickimi nazwiskami, inne wywiezione do obozów śmierci, inne znowu torturowane przez Gestapo nie zdradziwszy swoich koleżanek ani podopiecznych. Czytam o więzionej w Bergen-Belsen Madeleine Dreyfus, o urodzonej w Sighișoarze Elizabeth Hirsch, która przy współpracy z Caritas Suisse ewakuowała dzieci do Szwajcarii (kto pomyślałby, ze Szwajcaria wolontariacko przejęła kuratelę nad 800 dzieci!). Na innej stronie w oczy mi wpada nazwisko Ninon Haïsch prowadzącej 6 oddział OSÉ wraz z zakatowanym w Lyonie przez Klausa Barbiego Marckiem Haguenau. Tu – pochodzącej z Londynu Edith Pulver, wywiezionej do Auschwitz tym samym konwojem, co urodzony w Tarczynie członek żydowskiego oddziału Résistance Jacques Weintrob. Na kolejnej stronie widzę pochodzącą z Warszawy Sabinę Chwast, po wyzwoleniu Buchenwaldu utrzymującą przy życiu przyszłego noblistę Eliego Wiesela. Tu, pojawia się zdjęcie urodzonej w Wilnie Racheli Pludermacher, a tu słynnej wiedeńskiej pedopsychiatry Françoise Brauner. Dalej czytam o urodzonej w carskiej Rosji Lili Garell, koleżance z klasy mima Marcela Marceau, będącego później pod kuratelą OSÉ. Ojciec Marceau, urodzony w Będzinie, wywieziony został do Auschwitz konwojem numer 69, 7 marca 1944 roku. A dwa konwoje później, urodzona w Warszawie Lea Fleldblum, która, po wpadce, wraz czterdziestką dzieci deportowana została do Auschwitz konwojem numer 71, tym samym co Simone Veil.

Elie Elbaz

Po paru minutach dołącza do mnie Elie Elbaz. Elie pisze scenariusze filmowe ze zdobywcą Oscara za „Syna Szawła”, Laszlo Nemesem. Wrócił właśnie z Los Angeles i wiem, że ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę, jest rozmowa o świcie o koszmarach wojennych. Ale tak właśnie z Elie i Laszlo się zmówiliśmy: to część naszej ziemskiej odpowiedzialności, codziennej i niecodziennej. W końcu Elie codziennie odprowadza dzieci pod budynek szkoły, z której podczas paryskich łapanek 80 lat temu wywiezione byłyby jego dzieci. Gasi nieco mój entuzjazm do tablic na szkołach Paryża: „To oficjalne francuskie uhonorowanie i instytualizacja tego, co się wydarzyło, redukuje mord tych dzieci do odległych wydarzeń historycznych, tak jak pomniki poległych w pierwszej wojnie światowej. Jedyne dobre, co przychodzi wraz z potwornymi starciami z francuską ultraprawicą to to, że debata odnośnie antysemityzmu Francuzów jest dyskutowana w czasie teraźniejszym. Trzymanie tej debaty w czasie teraźniejszym jest naszym obowiązkiem”.

Michael Gieleta: Co wie przeciętny Francuz o obozach takich jak Rivesaltes, stworzonych dla pozbawionych obywatelstwa lub uciekających z Polski, Austrii, Niemiec, Holandii Żydów? O chorobie głodowej, o braku dostępu do sanitariatów, o barakach bez ogrzewania, o „internowaniu obcokrajowców rasy żydowskiej”?

Elie Elbaz: Ludzie na ogół wiedzą o Drancy…

 Ale wiedzą co? Że to niemiecki obóz, z którego odjeżdżało się do Auschwitz?

Nie, wiedzą, że obóz był zarządzany przez Francuzów.

I wiedzą o łapance Vel d’Hiv?

Tak.

I że robiła to francuska policja?

Tak. Masz to nawet napisane na tablicy pamiątkowej.

I wie to nawet Le Front National?

A co ich to w ogóle obchodzi? Ale o innych obozach właściwie nikt nie wie.

Opis obozu Rivesaltes ze wspomnień twojej babci jest przerażający. Czytając o warunkach w barakach Birkenau czy Dachau, możesz się w jakiś tam sposób tego spodziewać. Ale w obozie stworzonym przez Francuzów?

Pamiętaj, że był to pierwotnie obóz stworzony dla republikańskich uciekinierów hiszpańskiej wojny domowej. Pierwotne intencje nie były złe.

To wtedy Vivette przerwała studia filozoficzne na Sorbonie i przedostała się do zbombardowanej Barcelony, by pomagać ofiarom wojny?

Tak.

A po powrocie do Francji pisała na uniwersytecie w Tuluzie na wydziale psychologii o studiach nad rozgoryczeniem?

Pod urodzonym w Warszawie profesorem Ignacym Meyersonem. Czy jest znany w Polsce?

Sprawdzam szybko stronę Wikipedii. Nie, nie ma go tam.

A szkoda. Przeżył wojnę, walcząc jako pięćdziesięciolatek w Résistence!

A co babcia mówiła prywatnie o Rivesaltes?

Pamiętam to słowo z domu, jakby była to nazwa jednego z biur, w którym pracowała. Problem z tym, że słowo „Rivesaltes” kojarzy się głównie z winem. Z cenionym vin de Rivesaltes.

Tak jak Vichy?

Niby każdy zaznajomiony jest z pojęciem rządu Vichy.

Ale też każdy może wejść do apteki i kupić pastylki na trawienie Vichy czy wodę mineralną.

Ale nawet kupując krem pod oczy Vichy, wiesz że to nazwa kolaboranckiego rządu oraz nazwa materiału na obrusy i serwetki. To oczywiście tworzy dysonans poznawczy. Kupując vin de Rivesaltes, nie masz dysonansu. Nikt nie kojarzy tej nazwy z niczym oprócz wina.

Od kiedy dowiedziałem się, że ofiary akcji w Hotelu Polskim w Warszawie były wywożone w komforcie wpierw do miejscowości uzdrowiskowej Volvic, po czym wracały do Polski wagonami towarowymi wprost do Auschwitz, na widok wody Volvic robi mi się niedobrze. Czy publicznie wie się, że też tam był obóz?

Nie, ale każdy w szkole uczy się o kolaboracji policji i o roli rządu Vichy.

A co z wnukami ludzi, którzy prowadzili te pociągi, z prawnukami wojennych policjantów? Pamiętam moje zdziwienie, kiedy w Polsce powszechnie znane fakty historyczne zaczęły być przemalowywane przez pokolenie wnuków i prawnuków.

We Francji jest to rozpatrywane właśnie jako powszechne zjawisko. Winne jest społeczeństwo, winny jest niekonstytucyjny rząd Vichy. Istniał przecież równolegle w Londynie francuski rząd na obczyźnie. Kolaboracja z SS jest faktem. Współpraca francuskiej policji z Gestapo jest faktem. Jest to uczone i kolektywnie uznane na poziomie bezosobowym. Co do indywidualnych introspekcji wnuków czy prawnuków kolaborantów, nie słyszy się o tym. Może, przy powszechnym uznaniu winy, nie ma ku temu potrzeby?

Zamawiamy kawę, dwa podwójne espresso. Avenue Trudaine przechodzą właśnie dwie bogato ubrane Rosjanki, z czwórką rozkosznych, rozkrzyczanych dzieci. Wymieniamy się z Eliem wzrokiem, wiedząc, że obydwaj zadajemy sobie to samo pytanie: czy tak to wyglądało w pierwszej połowie lat 40-tych? Przy kawie opowiadam Eliemu historię Mirka Tryczyka oraz ceny osobistej, którą zapłacił za wydanie „Drzazgi”.

Tutaj gdyby ktoś opisał historię kolaboracji we własnej rodzinie, wzruszono by ramionami mówiąc: „tak, wiemy, moi dziadkowie też pewnie tak robili”.

Czy we Francji zaczęło się o tym mówić za Chiraca?

Chirac oficjalnie uznał rolę Państwa Francuskiego w Zagładzie. Ale na poziomie szkolnym mówiono o tym o wiele wcześniej. Program szkolny był pod tym względem klarowny, mówiono o winie, o kolaboracji bez uciekania się do wymówek typu „ale byliśmy pod okupacją niemiecką i musieliśmy robić, co nam kazano”. Z lekcji historii wynikało, że większość Francuzów była kolaborantami. Dopiero współcześni historycy zwracają uwagę na to, że skoro 75% francuskich Żydów przetrwało wojnę, stopień kolaboracji i denuncjowania nie mógł być aż tak wysoki.

Widzisz, jeden z najbardziej paradoksalnych fragmentów książki twojej babci opisuje epizod, w którym babcia pomagająca w obozie pewnej kobiecie słyszy od niej: „Pani jest Francuzką? Nie wiedziałam, że prawdziwa Francja nadal jeszcze istnieje!”. Mówi francuska Żydówka do francuskiej Żydówki. Nie jestem sobie w stanie czegoś takiego w Polsce wyobrazić.

Ale moja babcia czuła się przede wszystkim Francuską. Mogła się poczuć Żydówką, kiedy wkroczyli Niemcy. Ale poprzez zrównanie praw w czasie Rewolucji Francuskiej, emancypacji kobiet, asymilacji Żydów i finału afery Dreyfusa, wielu Żydów wpadło w pułapkę własnej naiwności. Skoro rząd w Vichy kazał się im zarejestrować, to przecież po to, żeby ich chronić? Pamiętajmy, że pierwsze prawa antyżydowskie zostały wprowadzone wobec obcych Żydów, co jeszcze silniej musiało wzmocnić francuskie poczucie przynależności.

Vivette pisze dość otwarcie o demoralizującym aspekcie życia obozowego, o depresji rodziców, o odrzuceniu rodziców przez dzieci przechowywane w czystych domowych warunkach u innych. O socjalizacji lub resocjalizacji dzieci wyjętych spoza ramy wolnego społeczeństwa. W Rivesaltes ktoś wpada na pomysł, żeby zorganizować dla dzieci Hanukę, co jest dla twojej babci dużym stresem, bo nie wie za bardzo, co to takiego. 

Mimo, że rodzice Vivette urodzeni byli jeszcze w Strefie Osiedlenia, a babcia była pierwszym pokoleniem rodziny urodzonym we Francji, rodzina była świecka. Empatyzowanie Vivette ze światem bez podziałów etnicznych czy narodowych nie zaczęło się od pomocy żydowskim uciekinierom w Rivesaltes. Była w Rivesaltes z tego samego imperatywu, co w bombardowanej Barcelonie. Podczas wojny OSÉ wydało jej rozkaz: dostać się do wnętrza obozu jako wolontariuszka.

Ku poparciu twojego dziadka. Jaki to ojciec namawia dziecko, by dostało się na własne życzenie do obozu koncentracyjnego?

Ktoś musiał tym dzieciom pomóc. Skoro do momentu pełnej okupacji Francji przez Niemcy, rząd Vichy dopuszczał pomoc najmłodszym, to ktoś musiał się tym zająć. Cała organizacja musiała się przenieść do podziemia po listopadzie 1942 roku. 

Do tego dochodziła selektywność, bo nie każde dziecko mogło fizycznie przeżyć warunki obozowe lub mieć kuzynów, których stać było na wizę do Ameryki. Nie każde dziecko przemycone z obozu trafiało do idealnego domu. Nie wszystkie dzieci były idealne.

Może dlatego w Słowie Wstępnym do książki Vivette Elie Wiesel pisze: „Patrz na nieszczęście tak, jak lekarz patrzy na chorobę”.

Nasz przyjaciel Laszlo pokazał w swoim oscarowym filmie nie tylko maszynę Zagłady, ale przede wszystkim rewoltę Sonderkommando. Jedną z wielu, w wielu obozach zagłady. W gettach regularnie odbywały się akcje dywersyjne i powstania, największe z nich będzie obchodzić na parę miesięcy 80-tą rocznicę, wbrew popularnej narracji o pasywnych Żydach czekających na jałmużnę ze strony dobrych chrześcijan. W książce Twojej babci mamy podobną relację: samopomoc żydowska, z udziałem całej rangi społeczności, od pielęgniarek po lekarzy, od pozbawionych praw nauczania profesorów akademickich po nauczycieli gimnazjalnych, wiedząc, że nie mogą zrobić nic, by wstrzymać wywózkę starszych, inwestują, z kieszeni amerykańskich organizacji żydowskich, w najmłodsze pokolenie, chroniąc je, najlepiej jak jest to możliwe, przed traumą obozową.

Największym wyzwaniem dla Vivette było zajęcie się sześćsetką dzieci wyzwolonych z Buchenwaldu, które nie znały innych realiów niż te obozowe. Babcia opowiada w książce historię chłopca z Buchenwaldu, który zdał sobie sprawę co to jest poczuć wolność, kiedy stłukł coś i nie został za to pobity.

A ty, siedząc tu w słońcu przy kawie powiedziałbyś, że wolność przyniosła twojej rodzinie happy ending? Dla 6 milionów zamordowanych europejskich Żydów i ich rodzin, nie było czegoś takiego jak happy ending.

Dla tylu był to całkowity ending. Bez dzieci czy wnuków, którym można by cokolwiek przekazać. Całkowity koniec albo, inaczej, jego całkowity brak. Nie wiem czy Vivette by uznała swoją historię za happy ending. Straciła w Auschwitz mężczyznę, którego kochała najbardziej na świecie, swojego ojca. Ale większość jej rodziny przetrwała wojnę. Więc może powiedziałaby, że to happier ending.

Kiedy partia rządząca wykorzystuje państwo do utrzymania władzy :)

Co łączy Centrum Badań Fizycznych i Chemicznych imienia Kornela Morawieckiego, zaręczyny młodego działacza PiS w kopalni Bogdanka, sprawę sądową wyjaśniającą okoliczności śmierci ojca Zbigniewa Ziobry, zawyżone ceny paliwa i willę na warszawskim Mokotowie, którą ma kupić fundacja Polska Wielki Projekt?

To tylko kilka przykładów tego, jak obecna elita władzy wykorzystuje państwo dla celów partyjnych i prywatnych.

Nie raz pisałem już, że partie opozycji są przez opinię publiczną oceniane wobec standardów skandynawskich, a Zjednoczona Prawica według standardów rosyjskich. Skandale, które niegdyś wywoływały kryzys w rządzie i zmiatały ministrów, dziś budzą zainteresowanie przez, co najwyżej, kilka dni, po czym giną nierozwiązane pod naporem kolejnych afer. Przytoczone wyżej sprawy ujawniono w ciągu ostatnich kilku tygodni, a jestem pewien, że wielu czytelników już o nich zapomniało lub w ogóle je przeoczyło.

Zacznijmy od Centrum Badań Fizycznych i Chemicznych imienia Kornela Morawieckiego, które ma powstać na Uniwersytecie Wrocławskim. Wybór patrona – ojca Mateusza Morawieckiego – wywołał zdziwienie pracowników uniwersytetu, bowiem – jak pisze „Gazeta Wyborcza”, która historię nagłośniła – „ojciec premiera rządu PiS skończył wprawdzie fizykę, ale dorobku naukowego nie miał żadnego”. Tak się jednak przypadkowo złożyło, że pieniądze na nowe Centrum im. Kornela Morawieckiego przyznał Mateusz Morawiecki. Niemałe pieniądze – 80 milionów złotych. To publiczne środki, które polityk partii rządzącej wydaje na tworzenie legendy ojca. Morawiecki jest bogatym człowiekiem, jeśli ma ochotę wydać prywatne miliony na ufundowanie katedry czy biblioteki imienia członka rodziny, nikt mu nie zabrania. Woli jednak wydać środki publiczne.

Tymczasem rektor Uniwersytetu Wrocławskiego w lokalnym medium należącym do Orlenu przekonuje, że nazwa Centrum i publiczne dofinansowanie nie mają ze sobą nic wspólnego: „Za śmieszne uważam łączenie tego pomysłu [tj. nadania Centrum imienia Morawieckiego] z warunkami przyznania nam dofinansowania”. I dodaje, że dyskusja nad wyborem patrona ośrodka… ma się dopiero rozpocząć.

Historia z udziałem kolegi Mateusza Morawieckiego z rządu – Zbigniewa Ziobro – jest jeszcze poważniejsza, a dotyczy sprawy, którą ten wytoczył lekarzom odpowiedzialnym za leczenie jego ojca oraz biegłym badającym okoliczności śmierci Jerzego Ziobry. W programie „Czarno na białym” w TVN24 wyemitowano wywiad z sędzią Agnieszką Pilarczyk, która w 2017 r. wydała wyrok uniewinniający lekarzy. Ojciec ministra zmarł w 2006 roku i od tego czasu rodzina próbuje udowodnić, że śmierć była wynikiem błędu lekarskiego, mimo że dochodzenie było już dwukrotnie umarzane przez prokuraturę.

Po drugim umorzeniu rodzina Ziobry wniosła sprawę z oskarżenia prywatnego. Kolejna ekspertyza biegłych ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach potwierdziła jednak wcześniejsze ustalenia ekspertów z Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi. Winy lekarzy nie stwierdzono. W tym czasie Ziobro wrócił jednak na fotel ministra sprawiedliwości, a następnie prokuratora generalnego i – jak dowodzą autorzy materiału w TVN24 – zaczął wykorzystywać stanowisko do wywierania nacisków i do wprowadzenia korzystnych dla siebie zmian w prawie. Jakich? Między innymi przepisu, wedle którego to państwo ma ponosić koszty procesów toczonych z prywatnego oskarżenia. Zaostrzono także kary dla biegłych za przygotowanie fałszywych opinii, a prokuratura – na powrót włączona do sprawy, którą dwukrotnie już umorzyła – oskarżyła biegłych nie tylko o współdziałanie z oskarżonymi, lecz także zawyżanie kosztów opinii. Chociaż takie zarzuty stawiano szefowi zespołu biegłych już sześć lat temu, do tej pory nie przygotowano aktu oskarżenia, czytam w Onecie.

Dyskredytować próbowano także prowadzącą sprawę sędzię Pilarczyk, wysuwając pod jej adresem m.in. zarzut o stronniczość i zaniedbania. Ostatecznie sędzia nie została odsunięta i wydała wyrok uniewinniający. Rodzina złożyła apelację, która ciągnie się od roku 2018. Zdaniem Pilarczyk w tej sprawie „została wykorzystana władza jednego człowieka, aby uzyskać korzystny dla siebie wynik”. A wykorzystanie instytucji państwa dla zastraszania sędziego i innych stron zaangażowanych w proces to „jest początek autorytaryzmu”. Trudno się nie zgodzić.

Kolejny przykład użycia państwa tym razem dla celów partyjnych to głośna sprawa zawyżania cen na stacjach Orlenu, mimo że po spadkach cen ropy na rynkach, także cena na stacjach powinna była spaść mniej więcej o złotówkę na litrze. Wszystko wskazuje na to, że firma sztucznie zawyżała ceny nie tylko po to, aby zarobić na kierowcach (dodatkowe zyski szacuje się na 2 miliardy złotych). Także po to, by 1 stycznia nie zmieniać cen po tym jak rząd przywrócił wyższą stawkę VAT na paliwa.

Oto więc potężną firmę wykorzystano – ze szkodą dla klientów, którzy w ostatnich miesiącach minionego roku płacili więcej niż powinni – do tego, by zatuszować podwyżkę VAT. Koszty tej operacji wzięli na siebie nie tylko indywidualni odbiorcy, ale też samorządy ponoszące wydatki na utrzymanie komunikacji miejskiej. Tylko w grudniu Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne we Wrocławiu swoje straty z tego tytułu oceniło na niemal milion złotych.

A przecież to nie pierwszy i nie jedyny raz, kiedy Orlen wspiera interesy PiS. Robi to także m.in. sponsorując wydarzenia mające przynieść polityczne korzyści, wykupując kosztowne reklamy w prorządowych mediach, czy przejmując części rynku mediów i zamieniając nowo nabyte portale i gazety w kolejną tubę propagandową władzy. Orlen nie jest wyjątkiem. Podobne praktyki mają miejsce w innych spółkach Skarbu Państwa wykorzystywanych w służbie partii.

Kolejny przykład finansowania swoich metodą „na państwo” odkryły właśnie dwie posłanki Koalicja Obywatelska– Katarzyna Lubnauer i Krystyna Szumilas – a dotyczy on Ministerstwa Edukacji oraz fundacji Polska Wielki Projekt. To podmiot powołany do życia m.in. przez europosła PiS Zdzisława Krasnodębskiego. Europoseł nadal zasiada w radzie programowej Fundacji. Obok niego – jak informuje TVN24 – są tam również m.in. „wicepremier Piotr Gliński, europoseł Ryszard Legutko, dyrektor Centrum Informacyjnego Rządu Tomasz Matynia, publicysta Bronisław Wildstein, doradca prezydenta Andrzej Zybertowicz”. Prezeską do kwietnia minionego roku była dobra znajoma Jarosława Kaczyńskiego, Anna Bielecka.

Teraz okazuje się, że fundacja otrzyma od Ministerstwa Edukacji dotację 5 mln zł na zakup unikatowej willi na warszawskim Mokotowie. Jakby tego było mało, obecnie właścicielem willi jest „Polski Holding Nieruchomości, kontrolowany przez Skarb Państwa i będący pod nadzorem ministra aktywów państwowych Jacka Sasina”. Po siedmiu latach fundacja będzie mogła wykorzystywać willę na absolutnie dowolne cele.

Niekiedy to podejście ludzi PiS do państwa przyjmuje kuriozalne formy rodem z filmów Barei czy literatury wyśmiewającej absurdy państw autorytarnych. Tak było w przypadku asystenta Jarosława Kaczyńskiego, Michała Moskala, który po tym, jak zapragnął oświadczyć się swojej wybrance w czynnej kopalni Bogdanka, doprowadził do czasowego wstrzymania wydobycia. W całej akcji miał mu pomóc ówczesny wiceprezes Bogdanki ds. strategii i rozwoju, niejaki Kasjan Wyligała. Dwa tygodnie później wiceprezes był już prezesem. Na pewno nie zaszkodziło, że jeszcze w grudniu przelał na rzecz PiS 27 tysięcy złotych. To, nawiasem mówiąc, także powszechna praktyka i kolejny przykład wykorzystywania uposażeń ze spółek Skarbu Państwa dla celów partyjnych.

Jeszcze kilka lat temu każde z opisanych wyżej zdarzeń wymusiłoby na rządzie tłumaczenie się z wpadki. W przypadku Zjednoczonej Prawicy to nie są wpadki, to zaplanowana metoda działania.

W państwie demokratycznym obywatele dają politykom władzę do służby na rzecz państwa. Obecna partia rządząca wykorzystuje państwo do utrzymania władzy. Tylko od wyborców zależy, jak długo będą ten stan rzeczy tolerować.

 

Autor zdjęcia: mahdi rezaei

Szkło kontaktowe nostalgicznie o szklance mleka :)

8 -9 października 2022 r. we Wrocławiu odbył się XIV Ogólnopolski Kongres Kobiet. W wydarzeniu, w ramach panelu pt.: Jak przerwać marazm antropocenu? Nadzieje ekofeminizmu wzięła udział europosłanka Sylwia Spurek, która mówiła o wpływie sektora hodowlanego na jakość życia ludzi, zdrowie publiczne, klimat oraz prawa zwierząt tzw. hodowlanych. W ramach wystąpienia odniosła się do promocji mleka zwierzęcego w placówkach oświatowych i ta wypowiedź stała się podstawą dla prowadzących Szkło Kontaktowe TVN do prześmiewczego wpisu w mediach społecznościowych.

Wyśmiewanie i ośmieszanie strategii Od pola do stołu, cierpienia zwierząt w hodowlach, wpływu rolnictwa na zmiany klimatu nie jest niczym nowym. Transformacja systemu żywnościowego, obecnie bankruta klimatycznego, środowiskowego, zdrowotnego, społecznego wzbudza wiele emocji, w szczególności u polityków i polityczek, którzy negują konieczność podejmowania reform Europejskiego Zielonego Ładu, oraz w mediach po konserwatywnej, nieklimatycznej stronie. Jednak post Szkła Kontaktowego dziwi szczególnie, ponieważ media prodemokratyczne i nazywające się zielonymi mają dzisiaj do odegrania niezwykle ważną rolę w procesie transformacji klimatycznej i budowania debaty wokół wszystkich elementów sprawiedliwej transformacji i na pewno nie jest to rola związana z ośmieszaniem idei polityk klimatycznych.

Szkło Kontaktowe odnosi się do doświadczeń milionów osób, które piły w szkołach mleko zwierzęce i wskazując na tradycję, smak, zapach szkolnej stołówki wyśmiewa konieczność zmiany systemu, który mlekiem – z hodowli przemysłowych – płynie.

Przyjrzyjmy się kilku faktom, o których redaktorzy i redaktorki Szkła Kontaktowego zapomnieli. Program Mleko w Szkole był mocno wspierany przez Posła do Parlamentu Europejskiego Krzysztofa Jurgiela, który zaatakował pomysł włączenia do finansowania (ze środków publicznych) roślinnych zamienników mleka. Program Mleko w Szkole to narzędzie Wspólnej Polityki Rolnej, i oznacza w praktyce 90 milionów euro rocznie przeznaczanych na zakup mleka zwierzęcego i edukację w placówkach oświatowych. Są to środki publiczne, które powinny być przeznaczane w bardzo precyzyjny sposób, bo mają wspierać kształtowanie się nawyków żywieniowych, edukację dot. żywności i promocję zdrowego, zrównoważonego odżywiania się. Roślinne zamienniki mleka nie są w Programie uwzględnione, co powoduje, że osoby uczące się, które nie spożywają nabiału zwierzęcego ze względu na alergie, nietolerancje, przekonania nie mogą skorzystać ze wsparcia w ramach Programu. W Polsce aż 10 milionów euro rocznie w ramach wsparcia związanego z zakupem i dystrybucją kartoników mleka trafia do ponad 11 000  szkół. Kryteria zakupu mleka i przetworów mlecznych w ramach Programu (za Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa), nie obejmują kwestii dobrostanu zwierząt; produkcji ekologicznej; czy chociażby miejsca produkcji.

Biorąc pod uwagę, że produkcja mleka w Polsce to ok. 14, 5 mld litrów a tylko 28 milionów ton pochodzi z ok. 500 gospodarstw mających status gospodarstwa ekologicznego (czyli 0,2 %), Program Mleko w Szkole wspiera zakupy mleka i przetworów mlecznych pochodzących z ferm przemysłowych. Media, które tak chętnie stają po stronie protestujących mieszkańców, tak jak w przypadku miejscowości Sadków, jednocześnie przywołują nostalgię za szkolnym mlekiem, którego produkcja niszczy życie i zdrowie ludzi. Ludzi mieszkających w pobliżu ferm przemysłowych i samotnie walczących z brakiem legislacji, która ustanawiałaby minimalne odległości od miejsc zamieszkania w jakich mogą być budowane fermy przemysłowe.

Spójrzmy na konsekwencje życia w pobliżu ferm przemysłowych dla zdrowia ludzi. Jak wskazywała w trakcie paneli eksperckich Wolni od Ferm (organizowanych przez Biuro dr. Sylwii Spurek w ramach prac nad Białą Księgą Smród, krew, łzy. Włącz myślenie, bądź zmianą) dr. Anna Kozajda, osoby mieszkające w pobliżu ferm narażone są na działanie bioaerozolu w drogach oddechowych i może być to działanie drażniące, zakaźne, toksyczne, uczulające, synergistyczne z innymi czynnikami drażniącymi błony śluzowe. Powiedzmy to wprost – mieszkanie w pobliżu ferm przemysłowych to strata zdrowia, stres, frustracja i walka z systemem, który wspiera hodowlę przemysłową.

Wzrastająca liczba protestów osób, które są zmuszone do mieszkania w sąsiedztwie powstających ferm przemysłowych pokazuje, że brak narzędzi legislacyjnych, brak działań ograniczających działania sektor hodowlany powoduje, że coraz większa liczba mieszkanek i mieszkańców obszarów wiejskich staje się ofiarami działania fabryk cierpienia, zanieczyszczeń, spadku bioróżnorodności.  Warto wspomnieć również o badaniu przeprowadzonym z inicjatywy Ministerstwa Zdrowia pokazującym skalę zagrożenia dla zdrowia, bezpieczeństwa, życia ludzi oraz o kosztach związanych z brakiem możliwości sprzedania nieruchomości, spadkiem wartości nieruchomości, czyli faktycznym brakiem możliwości zmiany miejsca zamieszkania.

Najbardziej znanym przykładem protestu i walki wobec fermy mleczarskiej jest Społeczność “Stop Przemysłowej Hodowli Krów Sadków” . Jak piszą mieszkanki i mieszkańcy: Sadków to wieś położona w gminie Kąty Wrocławskie, w województwie dolnośląskim, kilka kilometrów od Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy oraz w pobliżu obszarów Natura 2000. Od kilku lat wieś notuje napływ nowych mieszkańców, którzy zamieszkują nowo powstałe osiedla. W centrum miejscowości znajduje się zmodernizowany obiekt Zespołu Szkolno-Przedszkolnego, do którego uczęszczają dzieci z Sadkowa oraz z wielu pobliskich miejscowości. Bez uprzednich konsultacji, kiedy postępowanie w sprawie wydania zgody na inwestycję już trwało, dowiedzieliśmy się o planach powstania przemysłowej fermy krów. Ferma miałaby powstać na terenach (..), które znajdują się w pobliżu ścisłego centrum wsi, a tym samym licznych zabudowań mieszkalnych oraz szkoły i przedszkola. W związku z tym rozpoczęliśmy protest, bowiem obawiamy się powstania takiej inwestycji i prowadzimy zakrojone na szeroką skalę działania walcząc o jej zablokowanie.”

Jednak o wpływie “szklanki mleka” na zdrowie i jakość życia ludzi, wykorzystywaniu  środków publicznych na wspieranie tego, co szkodzi Szkło Kontaktowe konsekwentnie zapomina. Redakcja Szkła Kontaktowego nie wspomina także o wpływie sektora hodowlanego na środowisko naturalne, spadek bioróżnorodności, deforestację, zanieczyszczenie wody, gleby, powietrza. Wystarczyłoby, żeby reporterzy i reporterki Szkła zapoznali się z łatwo dostępnymi faktami na temat działań sektora mleczarskiego:

  • Hodowla krów tzw. mlecznych wiąże się z erozją gleby, zanieczyszczeniem gleby i uszkodzeniem jej struktury;
  • Hodowla zwierząt jest niewiarygodnie nieefektywna. Wykorzystuje 83 procent gruntów rolnych, ale dostarcza zaledwie 18 procent naszych kalorii. Coraz więcej ziemi jest potrzebne do zaspokojenia globalnego zapotrzebowania na mięso i nabiał, więc lasy deszczowe i inne siedliska są niszczone;
  • Mleko krowie ma znacznie większy wpływ na środowisko niż jego roślinne zamienniki we wszystkich aspektach. Powoduje około trzy razy więcej emisji gazów cieplarnianych, wykorzystuje około dziesięć razy więcej ziemi, dwa do dwudziestu razy więcej słodkiej wody i powoduje znacznie wyższy poziom eutrofizacji.

Pytanie, co ze zdrowiem osób spożywających mleko i przetwory mleczne, mocno dotowane i wspierane przez państwa i UE? W końcu środki publiczne przeznaczane są nie tylko na Program Mleko w Szkole, ale także politykę promocji (ok. 60 mln euro rocznie wydawanych na kampanie reklamowe przemysłu mięsnego i mleczarskiego), program Horyzont 2020 Europa (badania i rozwój), dofinansowanie do produkcji paszy, szkolenia, inwestycje finansowane w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, ale też w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.

Dr n. med. Tomasz Jeżewski, lekarz kardiolog, popularyzator diety roślinnej, edukator na temat zdrowia publicznego i wpływu żywności na ludzkie funkcjonowanie w Klub zdrowia, w komentarzu udzielonym Green REV Institute wspominał: “Obecnie mleko i produkty nabiałowe są głównym źródłem niekorzystnych z punktu widzenia zdrowotnego tłuszczów nasyconych w naszej diecie. Spożywanie produktów nabiałowych przyczynia się do większej zapadalności na choroby serca, na cukrzycę typu 2 oraz na chorobę Alzheimera. Mamy bardzo dużo danych badawczych dokumentujących zwiększone ryzyko wystąpienia złośliwych nowotworów. Związek ze spożywaniem produktów nabiałowych jest szczególnie wyraźny dla nowotworów hormonozależnych takich jak rak piersi, jajnika oraz rak prostaty. Produkty nabiałowe są najbardziej rozpowszechnionymi alergenami pokarmowymi na świecie. Rozpoczynając od bardzo często występującej nietolerancji laktozy, poprzez skazy białkowe i dane dokumentujące zwiększone ryzyko występowania u nas schorzeń o podłożu autoimmunologicznym takie jak na przykład cukrzyca typu 1. W przypadku spożywania produktów nabiałowych w pierwszych miesiącach życia człowieka notujemy 400% większe ryzyko wystąpienia tego typu cukrzycy w kolejnych latach (wg analizy Villagran-Garcia, Edna F, et al.).

Szkodliwym mitem jest również rozpowszechniona opinia, że duża zawartość wapnia w produktach nabiałowych zapobiega osteoporozie i złamaniom kości u osób w wieku podeszłym. Według metaanalizy opublikowanej w British Medical Journal większość dotychczas opublikowanych badań nie wykazuje żadnego związku pomiędzy spożyciem produktów nabiałowych a złamaniami kości.

Wymieniłam jedynie hasłowo niektóre z głównych problemów zdrowotnych związanych z promowaniem pokarmów nabiałowych w naszej diecie. Nie adresuję praktycznie w ogóle aspektów ekologicznych związanych z masową hodowlą bydła mlecznego – a tych niestety też jest wiele.  W USA zgodnie z odpowiednimi orzeczeniami Sądu Najwyższego produkty mleczne nie mogą już być promowane jako żywność prozdrowotna. Czas, abyśmy kierując się interesem zdrowotnym obywateli EU, również zmienili nasze w tym temacie myślenie.”

Pytanie co na te wszystkie fakty Szkło Kontaktowe, które właśnie dołączyło do mediów przeciwko klimatowi, przeciwko prawom człowieka i zwierząt? Dlaczego osoby prowadzące i odpowiedzialne za mainstreamowe medium zgadzają się na działania, które polaryzują debatę wokół Europejskiego Zielonego Ładu, strategii Od pola do stołu? Dlaczego w okresie maratonu przedwyborczego stają po stronie denializmu klimatycznego? Czy nie powinniśmy w pierwszej kolejności zająć się wsparciem edukacji klimatycznej w prodemokratycznych mediach? Media to czwarta władza. Czas, żeby była to władza odpowiedzialna klimatycznie i społecznie.

 

Autor zdjęcia: Jagoda Kondratiuk

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję