Do diabła z UE? :)

Wydawało się więc oto obywatelkom i obywatelom Polski jasne, że wspólnota europejska nie dopuści do tego, aby w którymkolwiek z jej członkowskich krajów w sposób skuteczny i trwały podważono zasady liberalnej demokracji, państwa prawa, podziału władzy i konstytucyjnej ochrony praw człowieka.

Liberalna i lewicowa część opinii publicznej w Polsce – a więc w dzisiejszych realiach obywatele odrzucający rządy PiS – zawsze byli zdecydowanymi euroentuzjastami. W latach 90. głęboko przekonani o potrzebie trudnej „polityki wyrzeczeń”, która bywała konieczna do szybkiego wypełnienia kryteriów akcesyjnych, później z wypiekami na twarzy kibicujący procesowi negocjacji i wznoszący toast po każdym kolejnym zamknięciu któregoś z trudnych rozdziałów, emocjonalnie zaangażowani w kampanię referendalną, świętujący rocznice akcesji radosnymi imprezami odziani w niebieskie koszulki, czapeczki i kapelusze, organizujący nieustannie quizy wiedzy o Europie, zatroskani klęską projektu Konstytucji UE, kryzysem zadłużeniowym w strefie euro i niemocą kontynuowania procesu pogłębiania integracji oraz reformowania instytucji Unii, żyjący wartościami podstawowymi UE, wspólnotą cywilizacyjną Zachodu, ufający, iż Unia odegra rolę decydującego o toku zdarzeń korektywu, gdy nad Polską rozciągnęło się mroczne widmo autorytaryzmu i arbitralnych rządów z pominięciem procedur, ograniczników dla omnipotencji władzy, norm praw obywatelskich i zwyczajnej przyzwoitości.

1.

Wydawało się więc oto obywatelkom i obywatelom Polski jasne, że wspólnota europejska nie dopuści do tego, aby w którymkolwiek z jej członkowskich krajów w sposób skuteczny i trwały podważono zasady liberalnej demokracji, państwa prawa, podziału władzy i konstytucyjnej ochrony praw człowieka. Byliśmy relatywnie spokojni – Marcin Meller sugerował wrzucić na luz i chlapnąć kieliszek winka – gdy PiS przejmował władzę, choć retoryka tej partii od wielu lat budziła niepokój i niosła w sobie zwiastun działań lat 2015-21. PiS nas nie miał prawa zaskoczyć! Nie był w 2015 r. tak naprawdę wilkiem skrzętnie i udanie zakamuflowanym w owczej skórze. Był raczej wilkiem jawnym, a tylko starającym się uśmiechać i wyglądać chwilowo niegroźnie (tudzież komunikował: „dam wam po kilka stówek, jeśli zawiesicie swoje obawy wobec mnie, jako wilka, i wpuścicie do zagrody”). Wszystkiego tego, co nastąpiło po wygranych przez PiS wyborach, można było się jednak spodziewać – ja się spodziewałem (mam na to dowody w postaci tekstów z lat 2014-15 publikowanych wówczas przez „Liberté!”, przykładem jest artykuł z XIX. numeru pisma, z początku 2015 r.: https://liberte.pl/moralnosc-wiekszosc-spistoszenie/), a i spodziewam się dalszej eskalacji w postaci wyrzucania z pracy w wielu miejscach ludzi otwarcie przeciwnych rządowi, a także w postaci pojawienia się w Polsce więźniów politycznych – w końcu Roman Giertych ledwo wywinął się sytuacji, w której zostałby pierwszym z nich pod reżimem PiS.

Nie chodzi więc o to, że mieliśmy złudzenia, że PiS nie spróbuje zaprowadzić w Polsce co najmniej pół-autorytaryzmu. Mieliśmy raczej ufność, że próby te – po krótkim okresie politycznego zawirowania – spełzną na niczym i PiS-owi pół-autorytaryzmu się wprowadzić nie uda. Zaś jednym z najważniejszych czynników naszej ufności było członkostwo w Unii Europejskiej i konsekwencje z tego wynikające w postaci dobrowolnie przez Polki i Polaków przyjętych na kraj ram prawa międzynarodowego i uprawnień instytucji sądowych UE do kształtowania porządku prawnego w Polsce na drodze wyroków.

2.

Nie było więc może złudzeń co do PiS, ale były co do UE. Ich przykładem są moje własne słowa z niedawnego tekstu o nowej rundzie napięć pomiędzy Polską i Węgrami a Unią w związku z domykaniem negocjacji budżetowych. Pisałem wtedy, iż:

Soft power od ponad pół wieku było oczkiem w głowie Europejczyków. Gdy upadły imperia, usamodzielniły się kolonie, a siły militarne zaczęły grać trzecie, a potem czwarte skrzypce, to właśnie atrakcyjność wizerunkowa europejskiej gospodarki, kultury i filozoficznego podłoża dla rozwoju społeczeństwa i jego obyczajowości, stały się znakiem szczególnym i najsilniej pożądanym przez spory kawałek reszty świata zjawiskiem „made in Europe”. Najbardziej liberalny kontynent na świecie, „Mekka” ludzkiej wolności, poszanowania dla godności, indywidualizmu, ochrony mniejszości; współistnienie kultur i narodów, stabilność polityczna oparta o filary demokracji liberalnej, systemu socjalnego oraz podziału władz i państwa prawa. Taka miała być Europa i taką chce pozostać. Z tego jest dumna, to chce pogłębiać. W końcu to chce „sprzedawać” światu. Tylko jak to robić w sposób wiarygodny, jeśli w Unii są dwa państwa otwarcie odrzucające całą tą filozofię? Co więcej, uznające jej przyjęcie za formę przymusu, ucisku, zniewolenia i wydrążenia z suwerenności? Jak w takich okolicznościach świecić przykładem i działać na rzecz poszerzania demokracji liberalnej w bliższym i dalszym sąsiedztwie Unii?

Unia Europejska zatraciłaby swojego ducha, a wraz z nim własny raison d’être, gdyby – na dłuższą metę – pozwoliła, ba, pogodziła się z faktem, że mogą do niej należeć także państwa autorytarne. Państwa, w których władza ustawodawcza ręcznie i arbitralnie steruje pozostałymi instytucjami i sposobem stosowania prawa w konkretnych przypadkach. Państwa, w których publiczne media nie spełniają żadnych standardów bezstronności, sędziowie i sądy orzekają nielegalne, a ich wyroki są nieważne. Państwa, w których manipulacje prawem wyborczym pozbawiają opozycję jakichkolwiek szans na wygraną, a demokrację zamieniają w formalność i pozór. Wreszcie państwa, w których mniejszości etniczne i seksualne są w otwarty sposób dyskryminowane przez aparat państwa”.

3.

Tolerowanie przynależności takich państw do Unii wydawało się nie do pomyślenia. Ale… minęło już ponad 5 lat od momentu pierwszego drastycznego naruszenia państwa prawnego i wygenerowania wątpliwości co do istnienia w Polsce niezależnego, wydającego ważne wyroki i prawidłowo obsadzanego sądownictwa – był to moment zablokowania objęcia przez trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego urzędu i powołania w ich miejsce trójki nielegalnych uzurpatorów. W kolejnych miesiącach i latach sytuacja się pogarszała, aż powstała rzeczywistość faktycznej dwoistości w polskim systemie prawnym.

Unia reagowała. Wszczynała różne procedury, pisała pisma z wnioskami o wyjaśnienie, PiS odsyłał jej absurdalne z prawnego punktu widzenia wyjaśnienia, więc Unia wysyłała drugie pisma z wnioskami o wyjaśnienie tego samego. W Parlamencie Europejskim toczyły się debaty, w których obu stronom – politykom PiS i ich (skrajnie prawicowym i/lub finansowanym z Kremla) sojusznikom z jednej, a zachodnim politykom liberalno-demokratycznym z drugiej strony – dawały wyśmienite okazje do wzniosłych filipik, ale naturalnie nie miały żadnych skutków realnych. W końcu doszło do wszczęcia procedury (z art. 7), o której dowiedzieliśmy się, że jest „bezprecedensowa” i stanowi wielki wstyd dla kraju (ale nie dla rządu, który się swoich działań nie wstydzi, tudzież jest zwyczajnie bezwstydny, a dla polskich opozycyjnych obywateli, którzy wstydzili się, choć niewinni, za tamtych). Owszem, pojawiły się wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, jeden z nich powstrzymał pomysł na skrócenie kadencji pierwszej prezes Sądu Najwyższego (co tylko spowolniło pisowską pacyfikację tej instytucji), ale już kolejne rozstrzygnięcia związane z nielegalną działalnością tzw. Krajowej Rady Sądownictwa lub prześladowaniami niezależnych sędziów przez władzę przy użyciu siepaczy żartobliwie zwanych „rzecznikami dyscyplinarnymi”, zostały przez polski rząd w zasadzie zwyczajnie zignorowane. Tzw. KRS działa, a objęci „postępowaniami dyscyplinarnymi” sędziowie tracą immunitety, są odsuwani od orzekania i grozi im usuwanie z zawodu. To wstęp do czystki.

4.

Ostatnie lata uzmysłowiły nam więc, że Unia trochę może, ale niewiele w sensie skutecznego powstrzymywania autokratów i ochrony wolności rządzonych przez nich obywateli UE. Podkreślić jednak trzeba, że najbardziej bolesne z dostępnych sankcji (zawieszenie prawa głosu w Radzie Europejskiej, dotkliwe wyroki w postaci rosnących kar finansowych, skuteczne powiązanie wypłaty funduszy unijnych z weryfikacją praworządności, omijanie w wypłacaniu funduszy unijnych rządu i zasilanie bezpośrednio kont końcowych beneficjentów, np. samorządów) padały w retoryce unijnych polityków tylko jako czcze groźby. Albo przepisy unijnego prawa blokują realne ich zastosowanie, albo Unia powstrzymuje się przed tym, gdyż dokonała takiego politycznego wyboru w zakresie obranej przez nią strategii postępowania z Polską i Węgrami.

Proszę, aby nikt następnych kilku zdań nie odebrał w kategoriach porównywania reżimów Kaczyńskiego i Orbana do Hitlera – to nonsens, którego nie praktykuję. Jednak, co jestem skłonny zrobić, to dostrzec w postawie zwłaszcza Komisji Europejskiej, od czasu objęcia jej kierownictwa przez Ursulę von der Leyen, znamion polityki appeasementu wobec Warszawy i Budapesztu. Unia liczyła na to, że jej groźby spowodują wycofanie się obu podupadających demokracji z najbardziej jaskrawo niezgodnych z prawem europejskim działań i planów. Tak przez wiele lat wszak reagował na jej pohukiwania Orban. Gdy dostrzegła, że to już nie działa, stanęła przed wyborem: iść z Polską i Węgrami na zderzenie, które może zakończyć się w średniej perspektywie nawet usunięciem tych dwóch krajów poprzez powołanie czegoś o roboczej nazwie „Nowa Unia Europejska”, ale co byłoby jednak kolosalnym kryzysem projektu europejskiego i ryzykiem, że po drodze odpadnie znacznie więcej państw; albo zastosować appeasement. Ze świadomością, że drugi wybór oznacza „kupienie” spokoju dla bezpiecznych obywateli państw reszty Unii (którym ewentualnie dyskretnie się powie, żeby w Polsce i na Węgrzech lepiej nie inwestowali i się tam nie przeprowadzali), ale także oddanie obywateli obu problematycznych krajów na żer i pastwę ich naruszających praworządność reżimów. Dzięki temu Unia może trwać i udawać, że wszystko gra, nie patrzeć za często na te smutne krainy na wschodzie. Trudno. Coś za coś.

5.

Nie jest wobec tego wszystkiego specjalnym zaskoczeniem, że – jak pokazały w 2020 r. badania Radosława Markowskiego i Piotra Zagórskiego – w polskim społeczeństwie ujawniło się nowe zjawisko, tzw. nowy eurosceptycyzm, którego nośnikiem nie są grupy prawicowe, nacjonalistyczne, zorientowane plemiennie i bojące się ogólnie pojętego świata, a dotychczasowi klasyczni przedstawiciele lewicowego i liberalnego euroentuzjazmu. Poziom eurosceptycyzmu podniósł się znacząco wśród młodych do 35. roku życia, najlepiej wykształconych, mieszkańców wielkich miast. 51% dostrzegło „pobłażliwość i brak reakcji (!!!) UE na fakty łamania praworządności” w Polsce. 40% uznało „dogadywanie się” kierownictwa KE z rządem PiS za „policzek” dla różnych grup Polek i Polaków dyskryminowanych przez polski rząd niezgodnie z duchem europejskich wartości liberalnej demokracji. Za sprawą tego typu ocen, ogólna liczba eurosceptyków urosła do 17%.

Oczywiście „nowy eurosceptycyzm” od starego różni się niemal wszystkim, to postawy znajdujące się na dwóch ekstremach palety poglądów Polaków na temat UE. Trudno sobie wyobrazić, że „nowi eurosceptycy” dorzuciliby swoje głosy za Polexitem w ewentualnie sprokurowanym kiedyś w przyszłości przez PiS referendum. Trzeba wierzyć w zdrowy rozsądek tych ludzi, pomimo ich głębokiego rozczarowania, zmęczenia realiami politycznymi i wzbudzonego w nich cynizmu. Jest to jednak klarowna „żółta kartka” dla czołowych polityków unijnych, która winna im uświadomić ich odpowiedzialność za losy mieszkanek i mieszkańców Polski. Reprezentują oni nas tak samo, jak obywateli swoich bezpiecznych krajów, Holandii, Danii, Niemiec, Austrii i innych. Chowanie głowy w piasek nie rozwiąże żadnego z europejskich problemów, a aranżowanie się z ludźmi złymi będzie dla nich wstydem do końca politycznych karier.

Polska poza UE :)

Chcą tego wszystkie strony. Państwa zachodniej Europy są głęboko rozczarowane skutkami rozszerzenia UE na wschód ok. 10 lat później. Nie ulega najmniejszej wątpliwości niemal nikogo w krajach tzw. starej Unii, że eksperyment zorientowany na włączenie w krąg zachodnioeuropejskiej kultury politycznej państw Europy środkowej zakończył się klęską. Ze ziszczania się tego scenariusza zachodnie elity zdały sobie sprawę kilka lat temu, wraz z odrzuceniem systemu liberalnej demokracji i państwa prawa przed dysponującego konstytucyjną większością premiera Węgier. Towarzyszyły temu niemoc i bezradność wobec nieprzezwyciężalności plagi korupcji w Rumunii i Bułgarii. Na chorobę, która rozkwitła na Węgrzech od dłuższego czasu w sposób mniej radykalny cierpiała Słowacja. Antyeuropejska prezydentura Klausa w Czechach nie została odrzucona przez społeczeństwo, przeciwnie –forsowany przez niego nurt myślenia o integracji europejskiej zakorzenił i rozprzestrzenił się na lewą stronę sceny politycznej z błogosławieństwem jego następcy. W końcu, największy kraj regionu, Polska, odrzucił wszystkie istotne filary europejskiej tożsamości politycznej, a panująca tutaj od 2015 r. ekipa zrobiła to z pogwałceniem własnego porządku konstytucyjnego, bo bez kwalifikowanej większości.

 

Mało tego. Obecność wyalienowanych z europejskiej kultury politycznej krajów w strukturach UE zaszkodziła projektowi integracji jako takiemu. Niechęć wobec Unii w części brytyjskich elit politycznych zrodziła się z odrzucenia brukselskiej biurokracji, ale większość w referendum Brexit uzyskał za sprawą odrzucenia przez społeczeństwo licznej imigracji z Europy wschodniej. Oburzenie wielu zachodnich obywateli i polityków budzi bezczelnie roszczeniowa postawa państw naszego regionu wobec Unii. Raz po raz kraje te dają jasno do zrozumienia, że interesują ich wspólne pieniądze, ale nie wspólne wartości; wspólny system ochrony interesów np. w sferze polityki energetycznej, ale nie wspólne obowiązki np. w sferze polityki imigracyjnej czy klimatycznej.To generuje poparcie dla skrajnie prawicowych sił politycznych w wielu krajach, które karmią się niechęcią wobec egoistycznej postawy wschodu UE – partia Geerta Wildersa w Holandii jest tylko jednym z czytelniejszych przykładów. Tak oto rozszerzenie UE na wschód sprowadziło zagrożenie na polityczną stabilność państw zachodniej Europy.

 

Wyjścia poza nawias UE chce także obecna polska władza. Jarosław Kaczyński jest głęboko zawiedziony tym, że UE nie machnęła ręką na sprawy państwa prawnego w Polsce i nie przymknęła oka na demontaż liberalnej demokracji, co w zasadzie uczyniła przecież w przypadku Węgier. Kaczyński jest pełen wiary w pewność gwarancji bezpieczeństwa Polski w postaci NATO, jest przekonany, że USA będą zawsze całkowicie niezachwianym sojusznikiem i ruszą do walki zbrojnej za Polskę i kraje bałtyckie. Dlatego z geopolitycznego punktu widzenia nie ceni on potencjału dodatkowej ochrony, jaki mogłaby zaoferować głębiej zintegrowana Unia. Cena, jaką za udział w ścisłej integracji musiałby zapłacić, w postaci wyrzeczenia się zasadniczych filarów swojego własnego planu politycznego, jest dlań nie do przyjęcia. Dlatego proponuje Unii nowe traktaty, rozluźnienie współpracy i powrót do Unii państw narodowych, gdzie liczą się tylko instytucje międzyrządowe, a każdy kraj ma prawo weta. Kaczyński doskonale wie, że elity kluczowych państw UE po Brexicie zmierzają w odwrotnym kierunku i jego projekt nie ma szans na jakiekolwiek uwzględnienie. Nie taki jest zresztą sens jego zgłoszenia. Ten sens to właśnie odrzucenie projektu, które będzie uzasadnieniem braku partycypacji w procesach głębszej integracji Unii. Wyrażona rzekomo wobec Angeli Merkel zgoda Warszawy na budowę „Unii dwóch prędkości” bez udziału Polski w grupie pierwszej prędkości jest sygnałem realizacji polityki zamierzonej automarginalizacji Polski w Europie. PiS wie, że dużo więcej funduszy już do Polski by nie spłynęło, ich gros zostało skonsumowane, a tylko o to chodziło. Integracji z obcymi pod względem politycznej kultury państwami Zachodu PiS tak naprawdę nigdy nie chciał, więc teraz to w imieniu wszystkich Polaków odrzuci, a będąc poza centrum projektu europejskiego ma szanse uzyskać wolną rękę w rozprawie z liberalną demokracją i w zaprowadzeniu autorytaryzmu w kraju. Kraje starej Unii natomiast odetchną z ulgą, gdy niemile widziany intruz w końcu przestanie bruździć i utrudniać im realizację strategicznych celów w coraz trudniejszym geopolitycznie środowisku globalnym.

 

Problem w tym, że żadna ze stron – choć obie chcą – nie potrafi przeprowadzić formalnego rozwodu. Państwa zachodnie nie mogą formalnie wyrzucić Polski i Węgier z UE, ponieważ traktaty nie przewidują takiej precoedury. Kraj może wystąpić tylko dobrowolnie. Ale i to jest nierealne, ponieważ na drodze PiS ku temu celowi stoi społeczeństwo polskie, nadal silnie prounijne, które zapewne odrzuciłoby Polexit w referendum.

 

W efekcie, takiego rozwodu nie będzie. Nie musi być. UE, czyli istniejąca dziś organizacja z całą jej infrastrukturą instytucjonalną, istnieć będzie nadal, a Polska nadal będzie jej członkiem. Tylko wraz z upływem lat fakt ten straci niemal całe dzisiejsze znaczenie polityczne aż do poziomu, powiedzmy, członkostwa Polski w OECD. Obok UE powstanie bowiem nowa struktura dla państw pragnących głębszej integracji, co prawda otwarta dla wszystkich członków UE, ale stawiająca zapewne warunki akcesji, których Polska PiS nie będzie ani chciała wypełnić, ani nie będzie w stanie tego uczynić. Z czasem cała treść polityczna integracji europejskiej przeniesie się z UE do tej nowej struktury, a Polska wróci do położenia sprzed zawarcia umowy stowarzyszeniowej z Unią.

 

A wtedy rzeczywiście PiS nie będzie miał żadnych już przeszkód w całkowitej przemianie ustrojowej naszego kraju. Na ile nowe położenie geopolityczne będzie w stanie wykorzystać Rosja, to już oddzielny temat.

Naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury – Przemówienie prof. Jeffreya Sachsa na Gali Zamknięcia EFNI 2015 :)

 

Liberté! Numer XXII

Problemy współczesnego świata rozrastają się na niespotykaną dotąd skalę, bo ani ich przyczyny, ani skutki nie ograniczają się tylko do miejsca występowania. Czy Europa jako centrum uniwersalnych wartości może się stać źródłem równie uniwersalnych rozwiązań?

To była najtrudniejsza debata przy kolacji, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. I jest to z mojej strony wyraz wielkiego uznania dla EFNI, które stanowi okazję do wyjątkowego spotkania ludzi chcących poważnie i intensywnie dyskutować o najistotniejszych problemach naszego świata. Ogromnie się cieszę i jestem zaszczycony, że mogę w EFNI uczestniczyć. Chciałbym szczególnie podziękować Henryce Bochniarz za zaproszenie mnie na to wydarzenie, a także za całą jego ideę.

Wspaniale jest też zobaczyć wielu przyjaciół, których poznałem – muszę przyznać – 26 lat temu, kiedy to pierwszy raz odwiedziłem Polskę i ten jej region. Głęboko podziwiam wasze osiągnięcia. Być tutaj, widzieć ten piękny kraj i wszystko to, co osiągnęliście w ciągu ostatnich 25 lat to dla mnie czysta przyjemność. Byliście pionierami transformacji w Europie i inspiracją dla całego świata – i za to bardzo, bardzo wam dziękuję.

Ogromnie mnie ucieszyło, kiedy Henryka Bochniarz na samym początku swojego przemówienia kończącego EFNI wspomniała Jacka Kuronia, ponieważ był on nie tylko bohaterem Polski, lecz także moim osobistym bohaterem. I w pewnym sensie to on mnie w to wszystko wciągnął. Kiedy przyleciałem do Polski wiosną 1989 r., a było to w dniu podpisania porozumienia Okrągłego Stołu, zastanawiałem się nad kryzysem gospodarczym i możliwościami jego opanowania. Od razu zostałem zaproszony na wieczorne spotkanie do mieszkania Jacka Kuronia i zapewniam, że były to bodaj najbardziej niezwykłe trzy godziny w moim życiu. Oczywiście każdy, kto znał Kuronia, doskonale to zrozumie. Zacząłem opisywać mu swoje pomysły na transformację Polski, a on odpalał jednego papierosa od drugiego. Siedzieliśmy w tym malutkim mieszkaniu, które było tak zadymione, że ledwo go widziałem, a on co parę minut walił pięścią w stół i wołał: „Tak! Rozumiem! Tak! Rozumiem!”. I zadawał mi kolejne pytania, i kolejne, i kolejne, a ja gadałem i gadałem, na bieżąco wymyślając, jak powinna wyglądać transformacja Polski. A na koniec wieczoru Kuroń powiedział: „Proszę pana, proszę spisać plan dla Polski!”. Byłem trochę zaskoczony, ale odparłem: „Oczywiście, to będzie dla mnie zaszczyt. Jutro rano wracam do domu i za parę tygodni coś panu podeślę”. A on po swojemu walnął pięścią w stół i powiedział: „Nie! Chcę mieć ten plan na jutro rano!”.

Zarwałem w życiu parę nocy jeszcze jako student Uniwersytetu Harvarda i to też była zarwana noc. Poszliśmy do siedziby „Gazety Wyborczej”, która znajdowała się w pomieszczeniach dawnego przedszkola. Na drewnianej desce położonej na umywalce stał tam komputer IBM pierwszej generacji i na tym komputerze w ciągu sześciu godzin spisałem plan transformacji Polski. Gdy następnego dnia zawiozłem go Kuroniowi, on rzucił okiem i powiedział: „A teraz proszę to pokazać Lechowi Wałęsie”. I tak oto po raz pierwszy przybyłem do Gdańska i na Pomorze. Chciałbym w tym miejscu przywołać jeden przykład rozchwiania polskiej gospodarki latem 1989 r., co na pewno państwo pamiętają. Kupiłem bilet w dwie strony: Warszawa–Gdańsk–Warszawa, wymieniwszy najpierw na czarnym rynku dolary na złotówki. Za bilet w tę i z powrotem zapłaciłem trzy dolary…

Jacek Kuroń powiedział mi jedno: „Proszę pisać, co się panu podoba, ale podyktuję panu pierwsze zdanie. Ono ma brzmieć: «Oto plan powrotu Polski do Europy, do zjednoczonej Europy»”. I rzeczywiście podobnie brzmi pierwsze zdanie tego dokumentu. Podstawą mojej koncepcji przemian istotnie była zjednoczona Europa. Takie dostałem polecenie i na tym polegała rewolucja 1989 r.: na powrocie do Europy i na powrocie zjednoczonej Europy. Kiedy Henryka Bochniarz zacytowała dziś Jacka Kuronia, mówiąc, że zjednoczona Europa ma być krokiem w stronę zjednoczonego świata, pomyślałem, że to jest właśnie podejście w duchu Kuronia, błyskotliwe i w pełni słuszne, i stanowi doskonałe wprowadzenie do tych kilku kwestii, które chciałbym dzisiaj poruszyć. Albowiem istotnie sukces Europy jako zjednoczonej Europy, jak powiedział przed chwilą przewodniczący Donald Tusk, zależy również od silniejszego zjednoczenia i większej solidarności świata. I jak w 1989 r. projekt zjednoczonej Europy mógł się wydawać poza naszym zasięgiem – a było wielu pesymistów i cyników, którzy nie wierzyli nie tylko w zjednoczenie Europy, lecz także w reformę Polski – tak chcę dziś z tego miejsca powiedzieć, że możliwy jest też zjednoczony świat. Musimy dążyć do tego celu, nie traktując go jak idealistycznego marzenia, ale jako praktyczną i pragmatyczną ścieżkę, tak samo jak dążyliśmy do zjednoczonej Europy w roku 1989.

Przed nami stoi wiele zadań, a tymczasem Europa przeżywa kryzys: z powodu Grecji, z powodu Syrii, z powodu Ukrainy, z powodu afrykańskiej migracji. Jednak to wciąż Europa powinna stać na czele, a to dlatego, że ma największe doświadczenie związane z migracją i ewidentnie pozostaje najbardziej udanym projektem pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego na świecie.

Co roku, wraz z dwoma innymi redaktorami, publikuję raport dotyczący poczucia szczęścia na świecie. Siedem krajów w pierwszej ósemce to kraje europejskie. Kanadzie udało się w tym roku wślizgnąć na miejsce piąte, ale poza tym jesteście na szczycie listy. Przestańcie więc się ciągle martwić, cieszcie się! Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie kontynenty, to właśnie Europa łączy idee, których potrzebuje zjednoczony świat: idee dobrobytu gospodarczego, integracji społecznej i zrównoważenia środowiskowego. Te trzy idee stanowią filary tego, co Organizacja Narodów Zjednoczonych określa mianem zrównoważonego rozwoju. Pod koniec września 2015 r. – to był cudowny dzień – wszystkie 193 rządy Narodów Zjednoczonych przyjęły zrównoważony rozwój jako naczelną zasadę współpracy międzynarodowej na następne 15 lat. Był to w siedzibie ONZ dzień niezwykły, rozpoczął go papież Franciszek i zanim jeszcze ucichła owacja na stojąco, jaką zgotowali mu światowi przywódcy, wszyscy nie posiadali się już z radości. A kiedy papież zakończył swoje wystąpienie, międzynarodowa wspólnota przyjęła cele zrównoważonego rozwoju w postaci 17 globalnych zasad – wspólnych dla całego świata. Cele te obejmują dobrobyt gospodarczy, zwalczenie skrajnego ubóstwa do roku 2030, godną pracę dla wszystkich, integrację społeczną obejmującą równouprawnienie płci oraz powszechne przestrzeganie praw człowieka, a także zrównoważenie środowiskowe.

Wspaniałe jest to, że wszystkie 193 rządy zgodziły się przyjąć owe reguły. Zrobiły to dlatego, że przemawiają one do serc ludzi na całym świecie. Jednak prawda jest taka – i powiem to tutaj, bo nie powiedziałbym tego w tej samej formie na Zgromadzeniu Ogólnym – że są to cele Europy, które właśnie zostały powszechnie przyjęte na scenie ogólnoświatowej. Europa występowała na rzecz zrównoważonego rozwoju, odkąd tylko Gro Brundtland po raz pierwszy wprowadziła tę ideę do światowego programu działania. Jest to idea społecznej gospodarki rynkowej, która będzie obudowana wartościami, dbałością o interesy jednostki, zapewniająca powszechne dzielenie się korzyściami i chroniąca środowisko. To wspaniały program, Europa zaś powinna być ogromnie dumna, że oto teraz cały świat popiera cele, które od dawna stanowiły kwintesencję jej wartości.

Chciałbym podkreślić, że te nowe ramy w postaci celów zrównoważonego rozwoju zostaną poddane próbie – pierwszej naprawdę istotnej – już za kilka tygodni, ponieważ Cel 13 brzmi: „Zatrzymać zmiany klimatyczne spowodowane przez człowieka”. 1 grudnia wszyscy (wszystkie 193 rządy) pojedziemy do Paryża, aby po raz dwudziesty pierwszy podjąć próbę porozumienia w sprawie klimatu. Będzie to COP 21, czyli 21. Konferencja państw stron Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. To nie jest dobry znak, że próbujemy już od 21 lat i wciąż nie udało nam się osiągnąć porozumienia. Ale pod koniec września powiedzieliśmy, że tym razem nam się uda, a jest to naprawdę nasza ostatnia szansa, żeby choć w pewnej mierze utrzymać bezpieczeństwo klimatyczne, ponieważ jeśli tym razem zawiedziemy, to wzrost temperatury, którego teraz nie umiemy nawet przewidzieć, z pewnością przekroczy stan, z jakim jesteśmy w stanie sobie poradzić.

Chcę zatem powiedzieć: mamy przed sobą ważne zadanie do zrealizowania w ciągu najbliższych tygodni, a Unia Europejska zawsze należała do najwierniejszych orędowników przeciwdziałania zmianom klimatycznym. To UE jako pierwsza zaproponowała harmonogram działań do roku 2050, to UE naciskała na porozumienie w sprawie klimatu. Teraz Chiny i Stany Zjednoczone wreszcie uzgodniły stanowiska. Prezydenci Xi Jinping i Barack Obama ponownie spotkali się w Białym Domu, podkreślając, że tym razem wreszcie mają zamiar osiągnąć porozumienie. Tym sposobem chęć porozumienia wyraziły największe regiony świata. Sytuacja wygląda bardzo obiecująco, ale to dopiero pierwszy krok do zapewnienia światu bezpieczeństwa. Zatem proszę, zwracam się tu do Przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska – wiem, że jest pan całkowicie oddany tej sprawie i że Europa dalej będzie o nią walczyć – w Paryżu musimy zakończyć z sukcesem.

Teraz chciałbym się odnieść do tych wielkich wyzwań, przed którymi stoimy, przed którymi w szczególności stoi Europa, ponieważ zgodnie z moją filozofią – którą Henryka Bochniarz nazwała w swoim czasie chyba „arogancją” (i zapewne była to słuszna ocena; przepraszam za to 24 lata później) – są to problemy do rozwiązania. Być może jako Amerykanin po prostu nie mogę znieść myśli, że jakiegoś problem nie da się rozwiązać. Dlatego zawsze staram się znaleźć sposób, by ruszyć naprzód. Tak jak latem 1989 r. powiedziałem: „Nie ma problemu, dalej, naprzód, Polska da radę!”, a niektórzy z państwa mogą pamiętać, że kiedy ludzie mówili: „Nie, przecież toniemy w długach, Polska jest bankrutem! Co możemy zrobić?”, ja odpowiedziałem: „To żaden problem, potrzebujecie tylko siedmiu pocztówek, po jednej do każdego z krajów G7. Napiszcie im: «Nie mamy więcej długów, dziękujemy, teraz jest tu wolna Polska»”. No cóż, może nie całkiem tak to przebiegło, ale było blisko, ponieważ dług Polski został w ogromnym stopniu umorzony, co dało jej szansę na nowy początek, po którym nastąpiło cudowne 25 lat wzrostu gospodarczego.

Chcę powiedzieć, że wszystkie te poważne wyzwania, o których dyskutowaliśmy przez ostatnie dwa dni, też mają rozwiązania, i nie możemy, nie wolno nam postrzegać ich jako wydarzeń wobec nas zewnętrznych, które są nieuniknione, bolesne i w związku z tym muszą po prostu zostać zaakceptowane.

Zacznę od wyzwania wewnętrznego, jakim jest Grecja. Zawodowo zajmuję się narzekaniem, więc chciałbym przez chwilę ponarzekać na kryzys grecki. Grecja jest waszym partnerem w Europie. I bankrutem. Grecja jest bankrutem na takiej samej zasadzie, jak bankrutem była Polska w roku 1989. Grecja potrzebuje umorzenia długów tak samo jak potrzebowała tego Polska w roku 1989. Jednym z mądrych posunięć w Polsce w latach 1989–1990 było, za moją sugestią, umorzenie długu. A wdrożono to w ten sposób, że powiedziano: „Dobrze, umorzymy dług – zrobimy to w roku 1994. Ale najpierw przeprowadźcie reformy, a na koniec tego procesu dług zostanie umorzony”.

I taka jest moja rekomendacja w sprawie Grecji. Nadszedł wreszcie czas, żeby powiedzieć Grekom: „Tak, jest przed wami przyszłość. Macie wyjście z sytuacji. Wasze zobowiązania finansowe zostaną istotnie zmniejszone do poziomu, z którym będziecie mogli sobie poradzić. Będziemy waszym partnerem, pozostaniemy z wami solidarni, ale najpierw przeprowadźcie reformy. A gdy się z tym uporacie – stanowczo zobowiązujemy się, że z końcem tego procesu wasz dług zostanie umorzony”. O to chciałbym zaapelować. Jednym z powodów, dla których kryzys grecki tak bardzo zaprząta mi głowę, jest fakt, że Grecja to, szczerze powiedziawszy, maleńka gospodarka. Stanowi 2 proc. gospodarki Unii Europejskiej, ale UE zużyła 50 proc. swojej energii politycznej, by się z tym kryzysem uporać. Dlatego chciałbym, by kwestia Grecji została rozwiązana i odłożona na bok, tak aby móc się zająć wyzwaniami o wiele istotniejszymi. Taka jest moja pierwsza obserwacja.

Druga dotyczy kryzysu w Syrii. Oczywiście, kryzys w Syrii wywołali ludzie. Ale, tak na marginesie, po części jest to też kryzys ekologiczny. Od ponad dekady Syria dotknięta jest ekstremalną suszą, która swoje apogeum osiągnęła w latach 2006–2010, to była najpotężniejsza susza w całej nowożytnej historii tego kraju. Jest to objaw zmian klimatycznych. Zresztą cały basen Morza Śródziemnego znajduje się w kryzysie związanym z narastającą suszą. To susza spowodowała wewnętrzną migrację w Syrii na ogromną skalę. Migracja wraz ze wzrostem cen żywności doprowadziła do niepokojów, zaś Baszar Al-Asad brutalnie rozprawił się z demonstrantami. Wtedy Stany Zjednoczone oświadczyły: „Al-Asad musi odejść” i zaczęły wspierać powstanie, co doprowadziło do masowej rzezi i napływu uchodźców do Europy.

I to jest w skrócie cała tragiczna historia. Sądzę, że powinniśmy wyciągnąć z niej kilka wniosków. Oczywiście najistotniejszy jest taki, że jeśli nie uda nam się porozumieć w Paryżu, czeka nas coraz więcej napięć o podłożu ekologicznym. Ale wniosek polityczny jest, moim zdaniem, inny i chciałbym go teraz sformułować. Nie jest to myśl popularna, ale muszę ją wyrazić. Za każdym razem, kiedy Stany Zjednoczone mówią, że czyjś rząd musi odejść, kończy się to poważnymi kłopotami. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Saddam Husajn musi odejść”, wznieciły pożar, który objął cały region. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Muammar Kaddafi musi odejść”, skończyło się wybuchem w całej Afryce Północnej, który wciąż nie został ugaszony. A kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Al-Asad musi odejść”, doprowadziło to do trwającej wciąż rzezi. Problem nie powstaje tylko po drugiej stronie – to po prostu paskudny zwyczaj mojego kraju, który nie powinien decydować o tym, kto rządzi w innych państwach. Europa też miała kiedyś taki zwyczaj. Myślę, że czas z niego wyrosnąć. Nie popieram Al-Asada. Ale jeszcze bardziej nie lubię zmian ustroju.

Prawda jest taka, że kryzys związany z uchodźcami z Syrii można rozwiązać tylko w jednym miejscu. Nie w Brukseli, nie w Europie, nawet nie w Syrii, ale w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Jest to jedyne forum na świecie zdolne do rozwiązania kryzysu w Syrii. Prawda jest taka – i zdaję sobie sprawę, że to nie będzie popularna opinia, ale i tak ją wypowiem – że Rosja ma poniekąd rację, protestując przeciw próbom usunięcia jej sprzymierzeńca przez Stany Zjednoczone. Tym, co podzieliło Rosję i Stany Zjednoczone w sprawie Syrii, są uporczywe starania USA, aby obalić syryjski rząd, który akurat jest sprzymierzeńcem Rosji.

Ale to nie Stany Zjednoczone powinny decydować o tym, kto rządzi Syrią. Rosja i Stany Zjednoczone, a także Francja, Wielka Brytania i Chiny, jako piątka stałych członków Rady Bezpieczeństwa, powinny były zorganizować w regionie opozycję wobec Państwa Islamskiego, które jest dla tego regionu prawdziwą katastrofą. Musimy uzyskać w Radzie Bezpieczeństwa polityczne porozumienie obejmujące Rosję, porozumienie nie jednostronne, ale będące kompromisem, tak aby walczyć z tym kryzysem właściwie, przeciwko tym barbarzyńskim, zbrodniczym dżihadystom, a nie obalać rządy w regionie, doprowadzając do coraz większej niestabilności. Jeśli USA i Rosja porozumiałyby się w tej sprawie, to mielibyśmy pokój. Kofi Annan był bardzo blisko osiągnięcia porozumienia w sprawie Syrii – to Stany Zjednoczone zaprotestowały. Powiedziały bowiem: „Nie, najpierw Al-Asad musi odejść”, niszcząc całe porozumienie.

Potrzebujemy zatem politycznego kompromisu, aby walczyć z realnymi problemami, a nie szamotać się jak dotąd. Stany Zjednoczone powinny wreszcie wyciągnąć odpowiednie wnioski. W ciągu ostatniego półwiecza próbowały obalić jakieś czterdzieści rządów na całym świecie. Prawie zawsze skutki były fatalne. Tak widzę rozwiązanie kwestii Syrii. Europa nie rozwiąże kryzysu syryjskiego w pojedynkę i wcale nie mamy tu do czynienia z kryzysem migracyjnym, to jest wojna, a wojna musi zostać zakończona środkami politycznymi i dyplomatycznymi na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Przejdę teraz z deszczu pod rynnę – chciałbym powiedzieć parę słów o Ukrainie. W 1989 r. spotkał mnie największy zaszczyt w życiu i karierze – pracowałem dla „Solidarności”. Dwa lata później Michaił Gorbaczow zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc przy reformach w Związku Radzieckim. Następnie jego miejsce zajął prezydent Borys Jelcyn, współpracowałem wtedy z Jegorem Gajdarem. Chcę państwu krótko wyjaśnić jedną rzecz. Zaleciłem Rosji to samo co Polsce: umorzenie długu, wstrzymanie spłacania zadłużenia, zaleciłem finansowanie z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, utworzenie funduszu stabilizacji wymienialności rubla (w zasadzie to ja wymyśliłem tę koncepcję). I proszę sobie wyobrazić, że każde z moich zaleceń dla Rosji zostało odrzucone przez rząd Stanów Zjednoczonych. Każde. Stany Zjednoczone były gotowe pomóc Polsce, ale w tym krytycznym momencie nie były gotowe pomóc Rosji. Rosja wciąż jeszcze była przeciwnikiem, podczas gdy Polska – sprzymierzeńcem. Mogę powiedzieć, że ćwierć wieku temu popełniliśmy fatalny błąd, ponieważ nie weszliśmy z Rosją na ścieżkę porozumienia w tej krytycznej chwili, kiedy Borys Jelcyn chciał stworzyć normalny kraj. „Normalny kraj – mówił mi wielokrotnie – chcę, żeby Rosja to był normalny kraj”. A Stany Zjednoczone odpowiedziały: „Nie, jesteście naszym przeciwnikiem. Jesteście po drugiej stronie. Nie pomożemy wam, to dla nas politycznie niekorzystne”.

Próbuję powiedzieć, że w pewnym sensie popełniliśmy błędy przyczyniające się do rozpoczęcia procesu, którego efekty widzimy dzisiaj. Osobiście uważam też – co znowu zostanie uznane za kontrowersyjne, wiem, ale i tak to powiem – że propozycja prezydenta Busha, by poszerzyć NATO o Ukrainę była pomysłem katastrofalnym. Każdy, kto zna historię Rosji, wie, że to był fałszywy krok. Jak mogliśmy to zrobić, jak mogliśmy postąpić tak prowokacyjnie? Moim zdaniem musimy zatem zdać sobie sprawę, że naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury. I chociaż sytuacja na Ukrainie jest tragiczna, a Rosja pogwałciła każdą z zasad prawa międzynarodowego, w dalszym ciągu nie możemy porzucać nadziei, że uda nam się z Rosją wypracować płaszczyznę porozumienia. I nie możemy budować nowych, grubych murów, które doprowadzą nas tylko do kolejnej katastrofy. Ta kwestia pozostaje dla mnie absolutnie jasna.

Ostatnim kryzysem, do którego chciałbym się odnieść, jest kryzys rozwijający się w wolniejszym tempie, ale bardzo realny dla Europy – kryzys migracji z Afryki. Sytuacja jest jasna. Afryka pozostaje najbiedniejszą częścią świata. Jednak sytuacja Afryki nie jest beznadziejna – w ciągu ostatnich 15 lat udało jej się osiągnąć pewien poziom rozwoju gospodarczego. Jest to w istocie drugi najszybciej rozwijający się region na świecie, ze wzrostem sięgającym 5,5 proc. rocznie. To wspaniałe wieści. Problem polega jednak na tym, że Afryka nie dość szybko reaguje na kluczowe wyzwania. Jednym z nich jest demografia. W latach 50. ubiegłego wieku populacja Afryki Subsaharyjskiej wynosiła 179 mln ludzi. Dzisiaj liczy ona miliard… Zatem od połowy ubiegłego wieku nastąpił pięciokrotny wzrost liczby populacji Afryki Subsaharyjskiej. A czy wiedzą państwo, jakie są przewidywania Organizacji Narodów Zjednoczonych co do populacji Afryki w roku 2100, jeśli obecny trend się utrzyma? Cztery miliardy ludzi. To będzie dopiero kryzys migracyjny. Ta sytuacja kompletnie przekracza nasze możliwości. Przekracza możliwości rozwoju Afryki, przekracza możliwości Europy.

O co tu chodzi? Chodzi o to, że współczynnik płodności w Afryce wynosi średnio pięcioro dzieci na kobietę. Jest to zdecydowanie najwyższy współczynnik płodności na świecie. Oznacza to dwukrotne podwojenie się populacji, o ile nie dojdzie do transformacji demograficznej. Co musi nastąpić, aby doszło do transformacji demograficznej, do dobrowolnego, szybkiego ograniczenia liczby urodzeń? Potrzeba jednego. Niesamowicie ważne jest, żeby każda afrykańska dziewczynka miała możliwość zdobycia porządnego wykształcenia, żeby każda afrykańska dziewczynka mogła chodzić przynajmniej do szkoły średniej, ponieważ będzie to absolutnie najszybsza i najpewniejsza oraz najbardziej zgodna z zasadami praw człowieka droga do transformacji demograficznej, która pozwoli afrykańskiej populacji ustabilizować się na poziomie dwóch, a nie czterech miliardów ludzi. I jest to sprawa kluczowa również dla dobrobytu Europy. Przede wszystkim jednak jest kluczowa dla dobrobytu Afryki.

Mam nadzieję, że Europa będzie dalej pełnić swą historyczną funkcję regionu oferującego pomoc zagraniczną – rolę najhojniejszej części świata. Apeluję do Europy, aby skoncentrowała swą pomoc zagraniczną na Afryce. Pozostaje ona największym nierozwiązanym wyzwaniem rozwojowym świata. Azja sobie poradzi, Ameryka Łacińska sobie poradzi. Pomóżcie Afryce wykorzystać okres, na jaki przyjęliśmy cele zrównoważonego rozwoju, i dokonać przełomu, aby skończyła ze skrajną biedą i osiągnęła transformację demograficzną, doprowadziła do niskiego wskaźnika urodzeń i ustabilizowała liczbę populacji w drugiej części stulecia. A najważniejszym zadaniem Europy jest zapewnić porządne wykształcenie afrykańskim dzieciom z tego pokolenia. Będzie to krok o najdalej idących skutkach, jaki może zrobić Europa na rzecz przełomu w Afryce oraz na rzecz swej własnej, długofalowej stabilizacji.

Sedno mojego przemówienia jest takie, szanowni państwo, że wszystkie te kryzysy można, moim zdaniem, przezwyciężyć. Fundamentalną prawdą pozostaje fakt, że Europa jest zamożna, Europa jest demokratyczna, Europa jest zjednoczona i oparta na wartościach, które stały się wartościami ogólnoświatowymi. Proszę państwa o przywództwo, ponieważ świat potrzebuje Europy, i to Europy pewnej siebie.

UE to demokracja, jednolity rynek i prawa socjalne – ankieta dla kandydatów do PE :)

Ankieta Liberté!

Szanowni Państwo,

o Parlamencie Europejskim wciąż wiemy zbyt mało. Nie znamy jego kompetencji, często nie zdajemy sobie sprawy, jakie frakcje w nim zasiadają. Liberté! postanowiło pomóc odnaleźć w gąszczu list – kandydatów o liberalnych poglądach.

Czasu do wyborów nie pozostało wiele, przez co tym bardziej polecamy lekturę naszej ankiety.

Wojciech Olejniczak, OW 4 (Warszawa), lista 3 (SLD), nr 1.

 Wojciech Olejniczak2wp

1. Jakie trzy kwestie będą kluczowe do załatwienia w Parlamencie Europejskim w nadchodzącej kadencji?

Moim zdaniem Parlament Europejski powinien zająć się w większym stopniu problemami zatrudnienia i rozwarstwienia społecznego w Europie. Do priorytetów powinna należeć walka z bezrobociem poprzez zapewnienie właściwego wydawania funduszy unijnych. Rolą Parlamentu powinna być obrona równości obywateli UE i wyrównywanie różnic w poziomie rozwoju pomiędzy regionami, poprzez kształtowanie polityk wspólnotowych oraz zapewnienie równego dostępu obywateli UE do swobód jednolitego rynku. Coraz większym wyzwaniem, wymagającym przyjęcia rozwiązań na poziomie europejskim, staje się także kwestia bezpieczeństwa żywności, w tym znakowania produktów spożywczych, w interesie pełnego informowania konsumentów.

2. Prosimy o wskazanie trzech reform, które byłby najważniejsze dla unijnej administracji?

Po pierwsze, należy konsekwentnie zwiększać uprawnienia Parlamentu Europejskiego jako jedynej instytucji unijnej cieszącej się demokratyczną legitymizacją. Parlament powinien otrzymać prawo inicjatywy ustawodawczej. Po drugie, Parlament Europejski powinien posiadać uprawnienie do odwoływania konkretnego komisarza bez konieczności odwoływania całego składu Komisji Europejskiej. Pozwoliłoby to zwiększyć demokratyczny nadzór nad unijną administracją. Moim zdaniem potrzeba również wprowadzić ogólnoeuropejską listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego, funkcjonującą równolegle do list narodowych.

3. Co stoi na przeszkodzie deregulacji przepisów unijnych? Jakie działania w tej sferze powinny być priorytetem?

Wszelkie przepisy unijne z założenia powstają zgodnie z zasadą subsydiarności. Nie przyjmuje się więc ich więcej, niż wskazywałyby na to potrzeby. Jedyną kwestią, którą należy mieć na uwadze zawsze podczas tworzenia unijnego prawa, jest uwzględnienie lokalnych warunków, czyli tym samym ograniczenie rozwiązań typu „one size fits all”.

4. Jak powinny wyglądać unijne regulacje dotyczące rynków finansowych?

Opowiadam się za wprowadzeniem podatku od transakcji finansów (FTT), którego celem jest ograniczenie destrukcyjnej dla gospodarki spekulacji na rynkach finansowych. Podatek taki może przynieść wpływy nawet w wysokości 1 biliona euro rocznie. Na wprowadzenie FTT w ramach tzw. wzmocnionej współpracy zdecydowało się już 11 państw członkowskich Unii Europejskiej: Niemcy, Francja, Belgia, Austria, Słowenia, Portugalia, Grecja, Słowacja, Włochy, Hiszpania i Estonia.

5. Czy jednolity rynek funkcjonuje dobrze, a jeśli nie to, co należy zmienić?

Jednolity rynek należy konsekwentnie rozszerzać na kolejne sektory, dotychczas nieobjęte wspólnotowymi regułami. Krokiem w dobrą stronę było przyjęcie przez Parlament Europejski w kwietniu 2014 r. regulacji ustanawiającej wspólny rynek usług telekomunikacyjnych, dzięki czemu znikną opłaty za roaming. Wyzwaniem pozostaje natomiast kwestia równości przestrzegania swobód jednolitego rynku, o czym przekonaliśmy się za sprawą polityki brytyjskiego rządu Camerona przeciwnej wewnątrzunijnym migracjom. Aby jednolity rynek funkcjonował dobrze, musi pozostać rynkiem inkluzywnym, zapewniającym każdemu równe szanse.

6. Czy należy tworzyć wspólną politykę energetyczną, a jeśli tak, to od czego należy zacząć jej budowę?

Cała Unia Europejska powinna funkcjonować jako jednolity i zharmonizowany rynek energetyczny. To oznacza, że politykę energetyczną trzeba wprowadzić do Traktatu o UE, jako politykę wspólnotową na wzór wspólnej polityki rolnej. Pozwoliłoby to prowadzić jedną politykę wobec dostawców spoza UE. Wspólna polityka wobec dostawców surowców energetycznych, w tym bezwzględny zakaz dyskryminacji geograficznej, wspólne i jednolite traktowanie inwestorów spoza UE na terytorium Unii, muszą stanowić filary całej polityki energetycznej. Interkonektory łączące sieci gazowe, naftowe i elektryczne powinny z kolei dołączyć do priorytetów polityki spójności. W kwestii surowców zaś, podstawą energetyki powinny być źródła dostępne na terytorium Unii Europejskiej: odnawialne źródła energii, gaz łupkowy, gaz szelfowy, węgiel kamienny i węgiel brunatny. Ograniczeniu emisji przysłużyłoby się z kolei uznanie za priorytet naukowych programów badawczych UE.

7. Czy UE powinna jednostronnie ograniczać emisję CO2 oraz realizować politykę wspierania zielonych technologii kosztem tradycyjnej energii?

Polska powinna dążyć do budowy rozsądnego kompromisu pomiędzy osiąganiem celów klimatycznych i dbałością o konkurencyjność gospodarki. Polska energetyka opiera się na węglu. Musimy dążyć do wprowadzania rozwiązań w skali europejskiej, które uwzględniają naszą specyfikę. Polska nigdy nie będzie w awangardzie polityki klimatycznej. Z drugiej strony, najnowszy raport ONZ o zmianach klimatu dostarcza alarmujących informacji nt. nieodwracalnych procesów, które dotkną szczególnie najbiedniejsze społeczności na świecie. W tej sytuacji od krajów bogatszych świat nieuchronnie będzie oczekiwał solidarności. Polska i cała Unia powinny podążać drogą wspierania odnawialnych źródeł energii. OZE są szansą na zwiększenie niezależności energetycznej Polski i całej UE. Polska powinna ostatecznie przesądzić, że przyszłością polskiej energetyki jest energy mix z systematycznie rosnącym udziałem energetyki rozproszonej, obejmującej odnawialne źródła energii wszystkich typów oraz małe i średnie bloki energetyki gazowej i biomasowej pracujące w kogeneracji. Energetyka węglowa powinna służyć osiągnięciu wyznaczonego energy mix jako technologia „pomostowa”, aż do jej stopniowego, ale radykalnego ograniczenia ok. 2050 roku. Koniecznością jest utworzenie warunków prawnych i ekonomicznych dla rozwoju mikroenergetyki prosumenckiej, tak aby w jej budowaniu mogły uczestniczyć, przy wsparciu państwa, miliony obywateli naszego kraju na miarę swoich możliwości i potrzeb.

8. Jakie są polityczne interesy Unii Europejskiej w polityce międzynarodowej?

Unia Europejska pozostaje liczącym się graczem międzynarodowym przede wszystkim dzięki temu, że służy jako punkt odniesienia, model rozwojowy oparty na demokracji, swobodach jednolitego rynku i przywilejach socjalnych. W interesie UE pozostaje promowanie tych wartości jako swojej „miękkiej siły”. Nie należy jednak zapominać o tym, co uświadomiły nam kryzysy: libijski, syryjski czy ukraiński – tj. o tym, że konwencjonalne zagrożenia bezpieczeństwa wcale nie przeszły do historii. UE powinna aktywnie angażować się w kształtowanie swojego międzynarodowego otoczenia, konsekwentnie wspierać procesy demokratyzacji na całym świecie oraz bronić swobody i bezpieczeństwa żeglugi i handlu.

9. Czy Unia Europejska powinna przekształcać się w sojusz obronny i wziąć większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo europejskie?

Wobec stopniowego wycofywania się sił amerykańskich z Europy oraz przenoszenia się uwagi Ameryki na region Azji i Pacyfiku, UE musi przejąć odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo. Państwa UE powinny wprowadzić minimalny poziom wydatków na obronność oraz utworzyć wspólną europejską armię, z jednolitym dowództwem sił europejskich.

10.  Jaką politykę wobec Ukrainy powinna prowadzić Unia i jak układać relacje z Rosją?

Drzwi do Unii Europejskiej dla Ukrainy powinny zaś pozostawać otwarte. Jeśli spojrzymy, jak długo trwało dostosowanie polskiego systemu prawnego oraz polskiej gospodarki do członkostwa w UE, to musimy zdać sobie sprawę, że pełne członkostwo Ukrainy w UE to kwestia mniej więcej dwóch dekad. Niewiele krótsza droga czeka również Mołdowę i Gruzję. Jednocześnie swoje relacje z Rosją UE powinna opierać na realnych założeniach. Rosja pozostaje energetycznym zapleczem Europy i jednym z naszych kluczowych rynków zbytu. W interesie Europy leży, by rozwijać wymianę handlową i relacje inwestycyjne z całym obszarem poradzieckim, do czego kluczem są poprawne relacje z Moskwą.

11. Jakie rozwiązania należy przyjąć w UE, żeby skutecznie ograniczyć inwigilację przez USA, Wielką Brytanię i inne państwa oraz chronić prywatność?

UE powinna wprowadzić szerokie gwarancje ochrony obywateli w zakresie masowego zbierania i retencji ich danych telekomunikacyjnych. Szczególnym przedmiotem uwagi powinny być firmy działające w internecie. Wszelkie zarzuty dotyczące funkcjonowania rządowych programów masowej inwigilacji muszą być bezwzględnie wyjaśniane, a działalność agencji wywiadowczych powinna pozostać zgodna z normami Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i stosowanymi przepisami UE.

12. Czy popiera Pan/Pani antydyskryminacyjną propozycję Guy Verhofstadta?  EU Roadmap against homophobia and discrimination on grounds of sexual orientation and gender identity, and an extended EU legislation against hate crime.” Jeśli tak, jaki praktycznie mogłaby ona przyjąć kształt?

W Parlamencie Europejskim poparłem w głosowaniu unijny plan przeciwdziałania homofobii i dyskryminacji ze względu na orientację seksualną i tożsamość płciową. Należy bezwzględnie zwalczać wszelkie przejawy dyskryminacji, również wobec osób homoseksualnych. Związki partnerskie powinny być decyzją polskiego Sejmu. Jestem przekonany, że po następnych wyborach w Sejmie powstanie większość na rzecz związków partnerskich. Nikomu nie można odbierać prawa do szczęścia. Polacy osiedlają się na Zachodzie i widzą, że związki partnerskie są instytucją, która nikomu nie zagraża. Niebawem będą standardem również w Polsce.

13. Federalizacja Europy – czy państwo europejskie jest możliwe? Jakie elementy federacji należy, a jakich nie należy wprowadzać w UE? Które kompetencje państw i które polityki należy przenieść na szczebel unijny?

Unia Europejska powinna podążać w kierunku federalizacji. Jedną z bolączek dzisiejszej Unii Europejskiej jest deficyt demokratycznej legitymizacji. Efektem ubocznym tego zjawiska są rosnące w siłę ruchy populistycznej prawicy. Lekarstwem powinno być przekazywanie większych kompetencji Parlamentowi Europejskiemu – jedynemu organowi Unii Europejskiej posiadającemu bezpośredni mandat płynący z woli wyborców. Parlament powinien zyskiwać nowe kompetencje kosztem Rady. Komisja Europejska z kolei powinna stać się emanacją politycznej większości w Parlamencie Europejskim. Oczywiście przewodniczący Komisji Europejskiej powinien pochodzić z grupy parlamentarnej, która wygrała wybory w skali całej UE. Kandydaci powinni być znani Europejczykom przed wyborami. Tak dzieje się w obecnej kampanii, w której np. Partia Europejskich Socjalistów dała oficjalną rekomendację do ubiegania się o funkcję szefa Komisji Europejskiej Martinowi Schulzowi. Najbliższy wybór Przewodniczącego Komisji Europejskiej będzie precedensowy. Jest bardzo ważne z punktu widzenia przeciwdziałania deficytowi demokratycznej legitymizacji UE, aby wybór Europejczyków został uszanowany. Byłoby fatalnie, gdyby po 25 maja rozpoczęły się zakulisowe targi, w wyniku których szefem Komisji Europejskiej zostałaby osoba nieuczestnicząca w kampanii do Europarlamentu, nieznana europejskim wyborcom. Federalizacja UE oznacza również tworzenie wspólnych standardów co do usług publicznych takich jak edukacja i ochrona zdrowia. Nie stworzymy jednego europejskiego systemu edukacji i ochrony zdrowia. Możemy jednak dbać, aby obywatele UE otrzymywali usługi publiczne o zbliżonym standardzie. Obywatelstwo UE powinno być nie tylko obywatelstwem politycznym, ale również obywatelstwem socjalnym.

Zmiany w Konstytucji III RP. Polak w ETS – wywiad z prof. Markiem Safjanem :)

Z prof. Markiem Safjanem, prezesem Trybunału Konstytucyjnego w latach 1996 – 2006, który od 2 października 2009 zasiadać będzie w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości – rozmawia Błażej Lenkowski.

Błażej Lenkowski: Panie Profesorze, przed Panem fascynujący, ale też niezwykle odpowiedzialny okres pracy w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Jakie są zasadnicze wyzwania stojące przed Trybunałem w perspektywie najbliższych 6 lat?

Prof. Marek Safjan: Nieustannym wyzwaniem dla Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości jest budowanie wspólnej przestrzeni prawnej Unii Europejskiej. Pamiętajmy, że to dotychczasowe orzecznictwo ETS-u jest fundamentem tego porządku prawnego, który nazywamy prawem wspólnotowym Unii Europejskiej i który w istocie rzeczy jest najważniejszym motorem integracji.

A jakie to będą konkretne wyzwania?

Przede wszystkim te związane z obecną sytuacją polityczną w Europie, która ze względu na kryzys gospodarczy nie sprzyja rozwojowi podstawowych zasad wspólnotowych związanych z wolnym przepływem osób, kapitału, usług i towarów. Niestety, w Europie zaczął pojawiać się ostrzej problem konkurencyjności, narastających egoizmów narodowych, braku solidarności w kooperacji pomiędzy państwami członkowskimi. Jest to zjawisko niebezpieczne, mówimy dziś przecież o tym bardzo głośno. Generalnie na szczytach Unii słychać dziś różne głosy państw członkowskich, które raczej nie zmierzają w tym samym kierunku, a nawet są wobec siebie w wyraźnej kolizji lub sprzeczności. To może rodzić problemy ze stosowaniem nie tylko dyrektyw, ale również prawa traktatowego. Sądzę, że na tym tle powstaną konflikty, które będą trafiać do ETS-u.

Patrząc jednak perspektywicznie, a nie tylko doraźnie, na obecne problemy w Unii Europejskiej, to wyzwaniem dla nas w ETS-ie jest tworzenie wspólnej przestrzeni prawnej w znaczeniu nieco innym niż dotychczas. W latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, w mniejszym stopniu w dziewięćdziesiątych, struktura Unii była traktowana w kategoriach kooperacji gospodarczej. Dzisiaj mamy do czynienia z Unią Europejską, która staje się coraz bardziej podmiotem politycznym. Mam na myśli wspólne zasady prawne, wspólną aksjologię polityczną, wspólną filozofię funkcjonowania w sferze politycznej. Właśnie to w jaki sposób ona zaistnieje, zacznie funkcjonować, w ogromnym stopniu zależy od orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Pytanie brzmi, czy będzie on w stanie poprzez swoje orzeczenia w jakimś sensie stymulować zjawiska zachodzące w krajach UE, a zmierzające do tego, żeby kraje członkowskie bazowały w znacznie większym stopniu na idei solidarności również politycznej. Ja myślę, że to co będzie się rozwijało bardzo silnie w Unii Europejskiej, także dzięki orzecznictwu ETS-u, to będą nowe obszary, nowe filary UE. Chociażby ten nowy filar związany ze współpracą w ramach wymiaru sprawiedliwości i bezpieczeństwa, gdzie pojawiają się nowe instrumenty prawne, np. znana decyzja ramowa o nakazie aresztowania. Pojawia się pytanie, czy ETS będzie w stanie zastosować podobne reguły, które stosował do prawa wspólnotowego w ścisłym tego słowa znaczeniu, również do tych nowych obszarów na jakie wkracza Unia Europejska. To będzie szalenie istotne.

Sądzę też, że niezwykle ważnym wyzwaniem będzie budowanie pewnych zasad integracji europejskiej. Wzmacnianie integracji europejskiej, już na bazie Traktatu Lizbońskiego. Wierzę jednak ciągle w to, że dojdzie do pełnej ratyfikacji Traktatu przez wszystkie kraje członkowskie i że ten rok (2009) będzie rokiem rozstrzygającym w tej kwestii.

Czy będzie to możliwe w kontekście rosnących egoizmów narodowych, w czasie kryzysu?

Głęboko w to wierzę. Nie możemy pozwolić na inny projekt. Jeśli na niego pozwolimy, to w gruncie rzeczy rozsypie się nam dotychczasowy dorobek Unii Europejskiej, ponieważ niemal na pewno straci ona impet rozwojowy. W tej strukturze prawnej, w której Unia istnieje obecnie, nie może dalej się rozwijać równie dynamicznie jak było to w grupie 15 państw. Teraz w grupie 27 krajów jest to w ogóle niemożliwe. My musimy znaleźć nową formułę prawną dla tego wyzwania. Tą nową formułą prawną jest Traktat Lizboński. Jego dostosowanie do realiów funkcjonowania Unii, tak jak dostosowanie nowej konstytucji w danym kraju, będzie ogromnym wyzwaniem dla Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

Dla mnie ta sytuacja będzie bardzo ciekawa, osobiście będzie to duże wyzwanie, dlatego że ja kiedy rozpoczynałem pracę jako sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego, byłem w pierwszym składzie Trybunału, który wdrażał nową polską konstytucję. Nie mieliśmy wówczas żadnego doświadczenia. Tutaj prawdopodobnie będę w pierwszym składzie ETS-u stosującym zapisy Traktatu Lizbońskiego, czyli nowej konstytucji Unii Europejskiej. Nie ukrywam, że się potwornie tego boję, ponieważ jest to ogromnie trudne i niezwykle odpowiedzialne, choć do tego akurat w pewnym stopniu przyzwyczaiłem się również w Trybunale Konstytucyjnym. Jednak należy pamiętać o wymiarze tego nowego wyzwania, o tym, że nasze decyzje będą oddziaływać na cały obszar Unii Europejskiej, 350 milionów ludzi. Tutaj nie będzie już żadnej taryfy ulgowej. Nie można pozwolić sobie na żadne błędy.

Czy nie boi się Pan nacisków ze strony polskiego rządu, polskich polityków, na to aby bronił Pan przede wszystkim polskich interesów, a nie stał na straży porządku prawnego Wspólnot?

Nie sadzę, żeby tak było. Muszę powiedzieć, że dotychczasowe doświadczenia wskazują, że nie ma takich nacisków, nie ma podejmowanych takich prób. Oczywiście ta presja może być teoretycznie obecna, nie poprzez bezpośrednie naciski, bezpośrednią rozmowę z sędzią, czy gorącą prośbę o coś. Mogą to być raczej jakieś naciski typu pośredniego. Ale generalnie nie sądzę, żeby do tego dochodziło, ponieważ dotychczasowe doświadczenia wskazują na to że, sędziowie czy to w Strasburgu czy to Brukseli byli wolni od tego typu nacisków. Ich sytuacja formalna jest też bardzo mocna. Sądzę, że chyba już wszyscy dzisiaj zrozumieli, elity polityczne w Polsce także, że sędzia ETS-u, mimo że jest desygnowany formalnie przez kraj członkowski, nie jest w takim znaczeniu sędzią polskim, który reprezentuje określony kraj i jego interesy. On jest sędzią europejskim, on nie może myśleć kategoriami partykularnymi. Sędzia jest tam po to, aby budować wspólną przestrzeń europejską i prawdę mówiąc traktowanie sędziego jako posłańca czy wysłannika kraju członkowskiego byłoby sprzeniewierzeniem się zasadom unijnym. To byłaby w gruncie rzeczy kompletna patologizacja tej funkcji.

Przejdźmy do drugiego tematu naszej rozmowy. Na czym ma polegać projekt zmiany Konstytucji RP? Czy to ma być w efekcie system bardziej prezydencki, czy raczej system gabinetowy? Jaki ma być zasadniczy sens tej zmiany?

Cała idea naszego zamysłu, czyli trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego (prof. Marek Safjan, prof. Andrzej Zoll, prof. Jerzy Stępień – przyp. red.) polega na tym, żeby nie opowiadać się za żadnym konkretnym projektem. My chcemy pokazać alternatywne rozwiązania. Nam nie chodzi o to, aby stworzyć silny system prezydencki albo silny gabinetowy, ale o to żeby konstytucja była całkowicie precyzyjna w tworzeniu mechanizmów ustrojowych, w kreowaniu relacji pomiędzy władzą wykonawczą. Ponieważ widzimy już teraz, na podstawie dwunastoletnich doświadczeń, że z obecną konstytucją związane są pewne problemy. Może nie tyle z jakością konstytucji, ponieważ jest ona zasadniczo dobra, oparta o bardzo racjonalne zasady, ale raczej z kulturą polityczną, która w Polsce nie wytworzyła się w ciągu tego krótkiego okresu funkcjonowania mechanizmów demokratycznych. Dlatego właśnie sądzę, że musimy wspomóc ten system ustrojowy, poprzez wyraźniejsze przeprowadzenie linii demarkacyjnej pomiędzy kompetencjami poszczególnych organów władzy wykonawczej.

Jeśli konstytucja zasadniczo jest dobra, to czy te zmiany są konieczne?

Polska ogromnie potrzebuje dzisiaj jednoznaczności. Ponieważ stoimy w obliczu fundamentalnych wyzwań związanych z kryzysem gospodarczym, z przystąpieniem do strefy euro, budowaniem spójnej polityki zagranicznej. Jeżeli nie rozstrzygniemy tych dylematów, jeśli będzie dochodziło do wzajemnego paraliżowania się władzy wykonawczej, to dojdzie do tragedii. Uważam, że społeczeństwo będzie miało słuszne powody, żeby mieć pretensje do elit politycznych. Tylko że będzie to w gruncie rzeczy płacz po nastąpieniu nieszczęścia, któremu należy zapobiec możliwe najwcześniej. Ja powiadam, zarówno mnie osobiście jak i moim kolegom byłym prezesom, nie zależy na tym, żeby budować system prezydencki albo gabinetowy. Nam zależy na precyzyjnym podziale. Sądzimy, że ten precyzyjny podział może być też sygnałem dla społeczeństwa, które może otrzymać wyraźną odpowiedź, kto ponosi wyraźną odpowiedzialność jeśli coś się nie udaje, jeśli nie są realizowane określone, wcześniej zapowiadane programy. Chodzi o to, żeby było jasne, kto ponosi odpowiedzialność za to, że upadł np. projekt reformy systemu zdrowia, że się nie do końca udaje reforma zabezpieczeń społecznych, że mamy ogromne problemy z budowaniem przestrzeni mediów publicznych. Pytanie kto za kto ponosi odpowiedzialność? Prezydent czy premier? Rząd czy parlament? Pamiętajmy, że to się dalej przekłada na bardzo poważne konsekwencje. Myślę, że społeczeństwo potrzebuje tego.

Chcę też podkreślić, że to nie jest zamysł polityczny, my nie występujemy tutaj jako politycy, ani segment polityki polskiej. W tym znaczeniu bieżących podmiotów politycznych, partii politycznych. Oczywiście każdy zamysł, czy propozycja dyskutowania o konstytucji, ma w szerokim tego słowa znaczeniu charakter polityczny. Uważamy też, my jako byli prezesi, że jesteśmy szczególnie predestynowani do tego, aby inicjować dyskusję w Polsce na temat konstytucji. Bez względu na to czy ona da jakiś efekt w najbliższej przyszłości, jest ważne aby taka debata konstytucyjna się toczyła. Jest to pozytywne zjawisko, ponieważ pozwala ono identyfikować problemy i być może potem łatwiej je rozwiązywać. Nawet jeśli nie zmienimy konstytucji, to uświadomimy sobie gdzie leżą problemy, wadliwości naszego ustroju i wtedy łatwiej będzie nam na nie odpowiedzieć. Sądzę, że jest to nasza odpowiedzialność obywatelska. Podkreślam – my nie przyłączamy się do żadnej partii politycznej, wynika to z naszej troski o dobro publiczne, aby coś uczynić kierując się naszym doświadczeniem, spojrzeniem na problemy z innej perspektywy niż obywatel nie stosujący na co dzień konstytucji.

Kiedy zatem możemy spodziewać się konkretnej propozycji?

Chciałbym, żeby do tego doszło w czerwcu 2009. Wtedy powinny pojawić się dwa projekty alternatywne. Będzie wówczas jeszcze czas, aby spotkały się obie strony – opozycja i koalicja rządząca i zdecydowały się na powołanie być może już formalnego ciała w postaci komisji konstytucyjnej. Komisja, w oparciu o m.in. nasze idee, prowadziłaby dalsze intensywne prace nad zmianami w konstytucji. Pamiętajmy, że my nie chcemy zmieniać całej konstytucji. Uważamy, że jest ona w zasadniczej części dobra. Przykładowo rozdział o prawach i wolnościach zbudowany jest według koncepcji demokracji liberalnej, które ujmuje w sposób niezwykle nowoczesny. Potwierdzałem to stosując wielokrotnie zapisy rozdziału drugiego, chociażby poprzez instytucję skargi konstytucyjnej w Trybunale. Nasz projekt jest wyłącznie ograniczony do kwestii związanych z mechanizmami podziału władzy. Sądzę, że taki zamysł da się zrealizować dość szybko, nawet w ciągu kilku miesięcy. Gdyby udało się nad tym projektem na tyle szybko debatować, tak aby zmiany mogły wejść w życie od 1 stycznia 2011 roku, to byłoby to optymalne. Wtedy nowe struktury władzy, wybrane w nowych wyborach, rozpoczynałyby funkcjonowanie w oparciu o nowe zapisy konstytucyjne. Mam nadzieję, że tak się stanie.

Jak wprowadzić prawo w XXI wiek? :)

Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo?

Nie ulega wątpliwości, że polskie prawo wymaga pilnej reformy. Obserwując aktualny przebieg życia politycznego, za najbardziej palącą potrzebę w tej dziedzinie, należałoby zapewne uznać powrót do państwa praworządnego. Wprowadzenie odpowiednich mechanizmów wyboru sędziów, naprawa marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego, czy też uzależnienie od siebie poszczególnych rodzajów władz należy postrzegać jako cel sam w sobie. Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo? Aby w ogóle mówić
o reformie systemu prawa, należy najpierw zdiagnozować jego podstawowe problemy. Dopiero gdy znajdziemy ich rozwiązania, możemy zaczynać jakąkolwiek reformę.

Nie jest tak, że do 2015 roku (tj. kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego) system prawa, czy też wymiar sprawiedliwości działał w sposób idealny, natomiast po 2015 roku nagle upadł. Smutna prawda jest taka, że już od dłuższego czasu zarówno w samym prawie, jak też w systemie jego stosowania wiele rzeczy nie działa tak jak należy, natomiast władza jedynie wykorzystała do własnych celów erozję zaufania do tego właśnie systemu. Nie trzeba chyba dodawać, że od 2015 roku wcale się on nie polepszył, a wręcz przeciwnie – uległ znacznemu pogorszeniu. Co więcej, niemal każdego dnia kompromitowane są filary tego systemu, takie jak Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny. Niezależnie od wojny „na górze” postępowania jednak dalej ciągną się latami, przepisy są niezrozumiałe, wizyta w sądzie dla zwykłego „Kowalskiego” to wciąż strach i ostateczność. Przychodząc przed oblicze wymiaru sprawiedliwości właściwie nie wiadomo, czego mamy się spodziewać. Oczywiście nie można demonizować, że system ten znajduje się w jakiejś ogromnej zapaści, uniemożliwiającej funkcjonowanie. Jeśli jednak mamy cokolwiek poprawiać, trzeba spojrzeć na problem z perspektywy szarego obywatela.

Problem nie dotyczy tylko kwestii niedostatecznej edukacji społeczeństwa, która w zakresie prawa jest wyjątkowo nikła, kończąc się najczęściej na wyniesionej z WOS-u hierarchii jego źródeł. W praktyce wiedzę w zakresie prawa obywatel nabywa dopiero próbując załatwić sprawy urzędowe, czy też będąc uczestnikiem postępowania sądowego. Rzecz jednak w tym, że stawiając się w urzędzie, na policji, czy też przed sądem, obywatela wcale nie próbuje się uświadamiać o dotyczących go prawach. Istniejące obecnie pouczenia należy natomiast potraktować jako pewnego rodzaju ponury żart, służący nie obywatelom, natomiast zapewnieniu wymówki, że gdyby strona je przeczytała, to przecież miałaby świadomość swoich uprawnień. Pouczenia te to jednak nic innego, jak bezładnie przepisany maleńką czcionką wyciąg ze wszelkich potencjalnie istotnych przepisów postępowania, bez jakiegokolwiek wytłumaczenia ich sensu albo wskazania, co jest dla strony najbardziej istotne. Po jego przeczytaniu najczęściej, odbiorca będzie wiedział dokładnie tyle samo, co przed lekturą. Znamienne jest w tym, że coś tak banalnego jak wzory pouczeń przez lata nie zostały dostosowane do poziomu wiedzy i świadomości modelowego obywatela. Inna sprawa, że nikt, co do zasady, nie próbuje tych pouczeń obywatelowi tłumaczyć.

Kolejnym zarzutem w kierunku systemu prawa jako takiego jest budowanie go w sposób możliwie utrudniający życie stronom, natomiast ułatwiający życie urzędnikom. Podstawowym zastrzeżeniem w tym zakresie jest w mojej ocenie oparcie systemu spraw tak w sądach, urzędach, policji, jak też w prokuraturze na statystyce. W całym systemie prawa przestaje już chodzić o rozwiązanie sprawy człowieka, którzy przychodzi do sądu lub prokuratury z własnym istotnym życiowym problemem, natomiast zgadzać się musi się ilość rozpoznanych spraw i urzędnowe wytyczne. Sztandarowym przykładem powyższego było chyba wprowadzenie systemu „losowania spraw” do takich czynności technicznych jak postępowanie klauzulowe, gdzie podstawowym wysiłkiem sądu pozostaje zasadniczo przybicie pieczątki. Konsekwencje powyższego widać także w praktyce przy zwrotach różnorakich pism, czy odmowach wszczęcia postepowań karnych końcem roku. Wiele do życzenia pozostawia zresztą także sam system „losowania spraw”, oparty na niezrozumiałym dla obywatela (jak i każdej innej osoby) algorytmie wyboru osoby, która zajmie się naszą sprawą.

Dość znamienne pozostaje też, że osoba, która poszukuje profesjonalnej pomocy prawnej, stawiana jest obecnie w sytuacji dalece gorszej aniżeli osoba z tej pomocy niekorzystająca. Jakkolwiek pewne wymogi stawiane tzw. profesjonalnym pełnomocnikom mają swoje uzasadnienie, tak też w realnym życiu przeważają absurdy i utrudnienia. Proces sądowy, z próby poszukiwania prawdy materialnej, przeradza się w zbiór formułek i zwrotów powtarzanych w określonym momencie i określonej kolejności. Tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie dla rozstrzygnięcia sporów.

Bywa też tak, że prawo, a niestety często też osoby stosujące prawo, mają problem z ochroną osób lub grup znajdujących się w słabszej sytuacji. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że wielokrotnie na pierwszym miejscu zwykle znajduje się instytucja, a na dalszym obywatel. Abstrahując już od obecnej, wyniesionej do granic absurdu, ochrony osób sprzyjających władzy przez organy ścigania. Prawo konsumenckie, ubezpieczenia społeczne, spory z organami państwa, ochrona służb mundurowych, stosunki najemców i wynajmujących – to tylko niektóre zagadnienia, które można by przypisać do tej grupy.

Najbardziej aktualnym chyba przykładem pozostają tu sprawy frankowe. Stopień ich skomplikowania i generowanie przez system nowych problemów pokazały słabość ochrony obywatela przed silniejszymi podmiotami. Znamiennym pozostaje fakt, że nieuczciwość oraz brak należytego nadzoru nad działaniem sektora finansowego jest obecnie karana przede wszystkim dzięki interpretacji europejskich instytucji sądowych (wyrokom Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej). Pomimo że Polska weszła do Unii Europejskiej 1 maja 2004 roku, nie sposób nie odnieść wrażenia, że prawo konsumenckie stosowane jest nadal wybiórczo. Świadczą o tym choćby podejmowane próby złagodzenia licznych stanowisk i sankcji proponowanych TSUE na korzyść banków. Zamiast rozwiązać problem, poszukuje się na siłę złotych środków, które mają zapewnić „przetrwanie” instytucjom bankowym. Instytucjom, które same na siebie sprowadziły kryzys, oferując toksyczne produkty, wbrew wszelkim ostrzeżeniom i rekomendacjom. Powyższe zachęca oczywiście do dalszych naruszeń, a proces dochodzenia sprawiedliwości oparty jest na strategii minimalizowania strat sektora finansowego.

Nie trzeba chyba dodawać, że takie „podejście” do tej problematyki godzi w zaufanie obywatela do systemu prawa, jako tego, który staje w pierwszej kolejności po stronie silniejszego i bogatszego. Czy sprowadzenie ochrony słabszych do spraw frankowych stanowi uproszenie? Pewnie tak, bo problem jest znacznie bardziej złożony, jednak dla zwykłego Kowalskiego, właśnie takie sprawy decydują o zaufaniu do wymiaru sprawiedliwości.

Problemem, który wymaga równie pilnej reformy, jest kwestia racjonalności stosowania prawa. Niedawno czytaliśmy o uniewinnieniu dyscyplinarnym sędziego, który zastosował przepis pozwalający na zwrot świadkowi realnego kosztu podróży, zamiast kosztu ustalonego przez przepis. Fakt, że postępowanie to było w ogóle prowadzone dowodzi, na jakim poziomie absurdu się znajdujemy. Bohaterem w tych dziwnych czasach staje się człowiek, który stosuje zdrowy rozsądek. Innym, zwłaszcza mi bliskim aspektem pozostaje kwestia pomocy prawnej za sprawy z urzędu. Od wielu lat „nierozwiązywalnym” problemem pozostaje całkowicie nieracjonalne zróżnicowanie poziomów wynagrodzeń pełnomocnika z urzędu i z wyboru. Naturalnie pewną arogancją byłaby tutaj argumentacja, że stanowi to jeden z najistotniejszych aspektów prawa. Niewątpliwie jednak zagadnienia, które pojawiają się przy okazji tego problemu, już z całą pewnością są istotne dla wszystkich. Jak bowiem zareagować ma obywatel, który pomimo oczywistych niesprawiedliwości systemu dalej traktowany jest jako intruz i pieniacz? Jak wytłumaczyć obywatelowi, że przepis identyczny, jak wcześniej usunięty, może dalej być stosowany zgodnie z prawem? Jak racjonalnie uznać, że pomimo zapadnięcia wyroku, nie można skorzystać z jego skutków?

Ostatecznie, pomimo, że od 20 lat jesteśmy świadkami rewolucji informatycznej, dalej wiele oczywistych czynności pozostaje niemożliwych bez wychodzenia z domu. Pewnym koniecznym przyspieszeniem okazała się epidemia COVID-19. Niemniej jednak w dalszym ciągu złożenie pozwu za pośrednictwem e-maila, elektroniczna i wiążąca korespondencja z sądem lub urzędem, czy też przeglądanie elektronicznych akt sprawy pozostają dalece poza zasięgiem systemu prawa. Znamiennym pozostaje, że stworzone zostały systemy elektroniczne, które pozwalają w sposób skuteczny doręczyć obywatelowi korespondencję za pośrednictwem komputera. Nie powstały natomiast takie systemy, które pozwalają doręczyć obywatelowi korespondencję w stronę przeciwną. Znów pojawia się pytanie – komu próbujemy ułatwić życie – obywatelowi czy urzędnikom?

Podsumowując, aby wprowadzić prawo w XXI wiek, obywatel w zetknięciu z systemem musi przestać być traktowany jako zło konieczne. To przecież obywatel i jego podatki ten system utrzymują i powinny stanowić jego centrum. Jakkolwiek osobiście patrzę na ten aspekt przez pryzmat własnego zawodu, rzeczywista reforma systemu prawa musi się rozpocząć się od nastawienia jego przedstawicieli. Potencjalne instytucje chroniące prawa obywateli muszą przestać istnieć tylko dla siebie lub być poddane wpływom politycznego lub instytucjonalnego lobby. Prawo, a przede wszystkim system jego stosowania, powinien być przede wszystkim zmianą jakościową. Systemem, który przejdzie z obsługi petenta w kierunku obsługi klienta. Może cieszyć, że jest wiele osób, które w praktyce stosują taką filozofię. Przeraża jednak fakt, że większa część systemu mieli młyny sprawiedliwości powoli.

_____

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Cold War Liberals: Dirk Stikker :)

Silne, charyzmatyczne, dominujące nad innymi przywództwo często bywa stawiane na piedestał, nawet w demokracji. Za rzadko docenia się podejście odmienne, które zradza się w naturalny sposób w warunkach konsensualnych demokracji, znanych z państw o głębokich podziałach społeczno-politycznych i równocześnie chronicznym wręcz rozdrobnieniu partyjnym, takich jak kraje Skandynawii i Beneluksu. Tymczasem w realiach sterowania wielkimi strukturami organizacji międzynarodowych, gdzie sprzeczności interesów i nieustępliwość przywódców państw członkowskich generują sytuacje niezwykle chybotliwej dynamiki, co rusz grożącej nowym kryzysem, to właśnie koncyliacyjny i wyzuty niemal z emocji styl przywództwa rokuje najlepiej. W okresie głębokiego kryzysu w Pakcie Północnoatlantyckim, który objawił się w postaci spadku zaufania na linii USA-Europa oraz w związku z samodzielną drogą Francji w pierwszej połowie lat 60-tych, taki właśnie styl przewodzenia testowi najwyższej próby miał okazję poddać Dirk Stikker.

Stikker urodził się w prowincji Groningen w 1897 r., w rodzinie silnie powiązanej z różnego rodzaju biznesem. Wśród przodków miał i farmerów, i panów na włościach, i armatorów. Jego ojciec był zaś bankierem i to u niego Dirk stawiał pierwsze kroki swojej kariery zawodowej wkrótce po zdobyciu dyplomu prawnika na Uniwersytecie w Groningen. Po roku pracy zdobył jednak posadę w większym Twentsche Bank, a po kilkunastu latach zmienił branżę i w 1935 r. został dyrektorem w słynnym na cały świat browarze Heineken.

Stikker urodził się i wychował w Holandii, której społeczną rzeczywistość regulował system tzw. pilaryzacji. Ludzie byli obywatelami jednego kraju, ale stosowali wzajemny „apartheid”, oparty nie o rasowe, a o religijno-ideologiczne kryteria. Istniały trzy dobrze zorganizowane „filary” (katolicki, protestancki i socjalistyczny) oraz czwarty, o wiele bardziej zatomizowany „filar” liberalny, do którego należała rodzina Stikkerów. Holendrzy unikali kontaktu z członkami obcych „filarów” – nie tolerowano „mieszanych” małżeństw, nie czytano tych samych gazet, nie uczęszczano do tych samych szkół, były „protestanckie restauracje”, „socjalistyczne bary”, „katoliccy fryzjerzy” i „liberalne taksówki”. Wzajemne unikanie się upatrywano jako jedyną możliwość uchronienia państwa przed rozpadem.

Każdy „filar” miał oczywiście także swoje partie polityczne, które jednak niekiedy zawierały koalicję, Tylko na tym poziomie „filarom” wolno było się do siebie zbliżać. W tych realiach ukształtowała się kultura wygaszania temperatury politycznych sporów, negocjacji „do upadłego”, poszukiwania minimalnych choćby konsensusów i przeprowadzania jak największej ilości procesów politycznych za zamkniętymi drzwiami. Rezultaty i uzgodnienia prezentowano tylko opinii publicznej jako coś danego – oczywiście każda partia swojej opinii publicznej.

Dirk Stikker był siłą rzeczy przez tą mentalność ukształtowany – niemal kulturowy szok wywołała w nim obserwacja na miejscu w USA gwałtowności i bezpretensjonalnej agresji amerykańskiej kampanii wyborczej w 1932 r. między Rooseveltem a Hooverem. W jego oglądzie świata, biznesu i później polityki wartościami podstawowymi były współpraca, koncyliacja, kompromis oraz nieufność wobec wszelkich przerostów ego. Stikker należał jednak też do pierwszych osób publicznych, które postanowiły zrobić krok do przodu i na bazie idei koncyliacyjnej poszukiwać płaszczyzn dla wykraczania poza pilaryzację. Jeszcze podczas okupacji hitlerowskiej przygotowywał, a w 1945 r. założył „Fundację na rzecz Pracy”, która miała stanowić forum dialogu i współpracy pomiędzy związkami zawodowymi a zrzeszeniami pracodawców, a więc ludźmi z reguły należącymi do różnych „filarów”. W jej deklaracji założycielskiej Stikker napisał, iż „wspólne doświadczenie cierpienia, zadanego przez niemieckiego okupanta, spowoduje że zanikną dawne [holendersko-holenderskie] antagonizmy, mury segregacji zostaną obalone”. Była to dalekowzroczność, ale i nadmierny optymizm – „pilaryzacja” miała wtedy przed sobą jeszcze dwie dekady.

Inicjatywa Stikkera otworzyła mu jednak drogę do polityki. Wraz z grupą polityków przedwojennej partii „pro-państwowców” założył Partię Wolności, która po kooptacji grupy centrolewicowych liberałów przekształciła się w Ludową Partię dla Wolności i Demokracji (VVD) – dziś jedną z największych sił politycznych w Holandii. Po wyborach 1948 r. VVD weszła do koalicji rządowej, a Stikker objął urząd szefa dyplomacji, który sprawował do 1952 r. (gdy VVD zgłosiła wniosek nieufności wobec rządu z powodu polityki kolonialnej w Nowej Gwinei i wycofała swoich ministrów). W tym okresie Holandia odegrała aktywną rolę zarówno przy kształtowaniu NATO, jak i powołaniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali.

Stikker dodał więc do swoich doświadczeń biznesowych znaczące credentials w polityce międzynarodowej. Tą drogą miał podążyć przez resztę swojej publicznej kariery: był ambasadorem Niderlandów w Londynie, przedstawicielem przy poprzedniczce OECD, w końcu w Radzie Północnoatlantyckiej. Zwłaszcza w tej ostatniej funkcji nawiązał rozliczne, bliskie kontakty, m. in. z Deanem Achesonem, Konradem Adenauerem, Paulem-Henri Spaakiem czy gen. Laurisen Norstadem. Pomimo nieufności i oporów Francji de Gaulle’a, w 1961 r. Dirk Stikker objął funkcję sekretarza generalnego NATO. W samym środku narastania tarć w łonie sojuszu.

W Waszyngtonie zachodziła właśnie zmiana polityczna i Demokraci Kennedy’ego forsowali zmianę w strategicznej koncepcji „zimnej wojny”. Eisenhowerowska doktryna „masowego odwetu” została zastąpiona doktryną „elastycznej reakcji”. Zasadniczo słuszne przejście od wizji natychmiastowego rzucenia na ZSRR całego arsenału jądrowego do wizji wielu opcji reagowania w zależności od powagi sytuacji (w tym opcji ograniczenia się do użycia tylko broni konwencjonalnej, aby ograniczać eskalację) budziło w Europie obawy o możliwe wycofanie się USA ze zobowiązań wobec niej i uczynienie ze „starego kontynentu” ponownie jedynego pola nowej, konwencjonalnej, III wojny światowej. W stolicach europejskich, zwłaszcza w Paryżu, dostrzeżono także zmienione podejście nowej administracji, która traktowała NATO nie jako sojusz równych, a tylko jako jedno z wielu narzędzi amerykańskiej polityki obronnej.

Stikker rozumiał zarówno potrzebę odświeżenia strategii USA, jak i obawy Europejczyków. Za kluczowy uznał problem wiarygodności NATO, które de facto nie posiadało żadnej kontroli nad arsenałem jądrowym jego państw członkowskich. Pełna kontrola, w tym nad decyzjami o użyciu lub nieużyciu tych arsenałów, leżała w rękach rządów w Waszyngtonie, Londynie i Paryżu. Oznaczało to, że wojna jądrowa mogła w każdej chwili wybuchnąć bez formalnej decyzji NATO, ale także że pomimo decyzji większości jego członków arsenał ten nie zostałby użyty w danym kryzysie, gdyby innego zdania były te trzy stolice. Stikker chciał, aby wszelkie „ograniczone reakcje” w doktrynie „elastycznej reakcji” zostały poddane decydowaniu w radzie NATO, a nawet sugerował ustanowienie (znanego dzisiaj z Rady Europejskiej w UE) modelu głosowania ważonego. Naturalnie był świadom, że tego rodzaju perswazje nie trafią w Waszyngtonie na przychylność.

Nie był też w stanie zapobiec decyzji Paryża o wycofaniu się z wojskowych struktur NATO. Pomimo zajęcia przez Stikkera w sporze o doktrynę pozycji bliższej Europejczykom, Paryż uznawał sekretarza generalnego sojuszu za polityka nadmiernie „pro-atlantyckiego”, czyli proamerykańskiego. Stikker dostawał rykoszetem za stałe utarczki francusko-holenderskie we wszystkich gremiach Wspólnot Europejskich, gdzie holenderska dyplomacja w istocie miała podówczas doktrynalny niemal zwyczaj głosować zawsze przeciwko stanowisku francuskiemu. Ale uszom samego de Gaulle’a pewnie nie uszły nieprzychylne Francji komentarze Stikkera, na jakie pozwał on sobie okazjonalnie jako ambasador na placówce w Londynie (gdzie frankofobia otwierała oczywiście niejedne angielskie drzwi). Po objęciu urzędu Stikker musiał kilka miesięcy czekać na „audiencję” u megalomańskiego prezydenta Francji (rzekomo otrzymał ją w końcu tylko dzięki interwencji Adenauera). Również samo spotkanie zostało przez Francuzów wykorzystane, aby niezgodnie z protokołem dać Stikkerowi do zrozumienia, że nie jest w Pałacu Elizejskim nadmiernie mile widzianym gościem.

Zarówno w takich okolicznościach, jak i w skazanych na niepowodzenie, acz ciągle ponawianych próbach dialogu z ludźmi Kennedy’ego o strukturze decydowania w NATO, Stikker nigdy nie tracił rezonu, nie złościł się i nie dawał upustu jakimkolwiek emocjom. Poniżany w Paryżu, sam zachował się nienagannie według protokołu. Wiedział, że żadna z tych sytuacji nie ma miejsca ze względu na jego osobę, więc nie brał tego do siebie. Widział kontekst, napięcia i konflikty interesów w NATO. Wykazał się cierpliwością, w zasadzie „holenderskością”. Działał zgodnie z założeniem, że żadna odmowa nie oznacza niemożliwości kontynuowania dialogu, żadne drzwi nie zamykają się na zawsze, kompromis zawsze pozostaje dalekosiężną możliwością, a unoszenie się dumą czy honorem i zadrażnianie relacji międzyludzkich z jakimkolwiek decydentem jest głupie, bezcelowe, bezproduktywne i rozpraszające uwagę.

Trzy lata na czele NATO – Stikker złożył rezygnację w 1964 r. z powodu dość poważnych problemów zdrowotnych – nie były wielkim sukcesem. Jednak nawarstwienie się sporów w sposób istotny groziło wtedy dezintegracją sojuszu. Tymczasem Stikker nie tylko potrafił skanalizować francuską woltę do poziomu de facto tylko formalnej zmiany (o Francji mówił, że faktycznie nie jest w stanie samodzielnie realizować własnej strategii obrony jądrowej i w przypadku realnego zagrożenia eskalacji „powróci w mgnieniu oka”), ale i – mimo poważnych wewnętrznych kryzysów – utrzymał nienaruszonym wizerunek NATO jako realnej siły i zagrożenia dla ZSRR. Aż do końca „zimnej wojny” NATO skutecznie realizowało wobec Kremla strategię odstraszania. Także w pierwszej połowie lat 60-tych, kiedy wskazówki „zegara zagłady” znalazły się najbliżej godziny dwunastej.

Od 1963 r. Stikker był opisywany w mediach i zakulisowych plotkach jako człowiek ciężko chory. Rzeczywiście, jeszcze jako szef NATO, przeszedł poważne operacje. A jednak dane mu było cieszyć się dość długą emeryturą. Zmarł w Wassernaar w 1979 r.

 

Patrząc w stronę Niemiec… – z Tomaszem F. Krawczykiem i Adamem Traczykiem rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Co o polskiej strategii dyplomatycznej – jeśli taką w ogóle mamy – mówi spór o kopalnię Turów? Bo fakty są następujące: polski rząd informowany od kilku miesięcy nie tylko przez naszych czeskich partnerów, ale także aktywistów, zignorował to, iż Praga ze swoimi roszczeniami może wystąpić do TSUE. TSUE podzieliło stanowisko Czechów. Polski rząd próbuje dogadać się z Pragą tak, aby wilk był syty i owca cała, choć oczywiście robi to pokrętnie: premier Morawiecki wychodzi na oszusta i krętacza na oczach całej Europy. Żeby zakończyć tą opowieść, dość tragikomiczną, Warszawa nie ma od ponad roku ambasadora w Pradze. Czy tak działa poważne państwo?

Adam Traczyk: To jest niesamowity przykład dysfunkcjonalności polskiej dyplomacji pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Zignorowano oczywiste sygnały ostrzegawcze, o których wiedzieli, a raczej powinni wiedzieć wszyscy. Tymczasem na komisjach sejmowych słyszeliśmy, że nie ma się czego bać, a żądania Czechów są wydumane. Dlatego stawiam taką tezę, nawiązując do słów byłego już ministra Czaputowicza, że w tej sprawie między MSZ a Kancelarią Premiera zabrakło przepływu informacji, co wynika z niejasnego podziału kompetencji i sprzecznych oczekiwań względem tego, czym ma zajmować się dany urząd. Musimy pamiętać, że pion europejski został wydzielony do Kancelarii Premiera, co samo w sobie nie musi być złym rozwiązaniem, ale w tym wypadku zapanował chaos. Sprawa negocjacji z Czechami czy czeskich roszczeń była prowadzona przez MSZ, a koniec końców spór ten rozwiązuje Kancelaria Premiera, bo wszedł on na poziom europejski. Na ten bałagan nakłada się brak doświadczenia kadr kierowniczych MSZ, gdzie, na co też zwracał uwagę minister Czaputowicz, nie ma żadnej osoby, która by przeszła przez jakikolwiek szczebel dyplomatyczny. Większość osób swoją karierę zaczynała albo od stanowiska ministra, albo od stanowiska wiceministra, co powoduje, że zostały zerwane więzi instytucjonalne i utracono wiedzę instytucjonalną, jak radzić sobie z pewnymi kwestiami. Wydaje mi się, że w tej sprawie zawierają się wszystkie aktualne bolączki polskiej dyplomacji i widzimy, że porozumienie, które wynegocjuje premier Morawiecki, będzie nas kosztowało zapewne około czterdzieści pięć milionów euro. To jest absolutnie górna granica tego, a może nawet ponad tą granicę, czego Czesi domagali się od Polski od początku. Tylko że wtedy mogliśmy się targować, a teraz to oni mają w ręku wszystkie atuty i nie muszą nam ustępować. To niesamowita kompromitacja, za którą oczywiście nikt nie poniesie konsekwencji.

Można odnieść wrażenie, że role się odwróciły i to polski rząd w osobie premiera Morawieckiego jest w sytuacji osoby, która ma przystawiony karabin do głowy. Tomku, czy znajdujesz jakieś racjonalne wyjaśnienie tej dysfunkcjonalności rodzimej dyplomacji?

Tomasz F. Krawczyk: Myślę, że wszyscy zlekceważyli powagę tego problemu i należy się zgodzić z tym, co powiedział Adam, a co wcześniej mówił też minister Czaputowicz. Wiem z  doświadczenia, że przepływ informacji pomiędzy MSZ a KPRM istnieje, jeśli ktoś chce.  Pamiętam, że dość regularnie odzywałem się do ministra Czaputowicza i po prostu wyciągałem informacje, czy od niego, czy od Marka Magierowskiego, który wówczas był jeszcze wiceministrem. I to jest oczywiście duży problem. Tu jedno sprostowanie, pion europejski nie jest w KPRM-ie, tylko jest oddzielnym już ministerstwem, które podlega Konradowi Szymańskiemu. Oprócz  rzeczy, o których wspominał Adam, jak kwestia ambasadora, są i inne przegrane, które widzieliśmy w ostatnich miesiącach czy nawet już latach. Pokazują one, że powinniśmy zainwestować w kadrę prawniczą, osoby, które nas reprezentowałyby zarówno przed TSUE, czy także Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Moim zdaniem ktoś nie poinformował premiera, jak dalece zaszliśmy, a prawnicy nie wyczuli, w jakim kierunku może pójść środek zabezpieczający TSUE. Warto też powiedzieć, iż sam środek jest graniczny. Pamiętam rozmowę z profesorem Udo di Fabio na temat orzeczeń Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w trakcie szczytu kryzysu strefy euro. Bardzo wyraźnie podkreślał wówczas, że trybunał, czy to będzie Europejski Trybunał, czy niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który oczywiście ma trochę inną pozycję, musi brać pod uwagę skutki społeczno-gospodarcze czy także finansowe, nawet fiskalne, swoich środków zabezpieczających, już nie mówiąc o wyroku. Tymczasem wyrok zupełnie nie bierze pod uwagę nawet skutków ekologicznych podjętej decyzji, a te – gdyby ta decyzja została wdrożona bardzo szybko – byłyby katastrofalne. Reasumując KPRM i ministerstwo właściwe do spraw Unii Europejskiej i MSZ zupełnie się tu nie popisały. Mogliśmy uniknąć tego całego ambarasu, zwłaszcza, że wszyscy wiedzieliśmy, iż zbliża się kampania wyborcza w Czechach, która zawsze usztywnia stanowisko polityczne obozu rządzącego.

Na własne życzenie pogorszyliśmy nasze relacje z Czechami. Z Niemcami też nie idzie nam najlepiej. Ale, by dobrze układać sobie relacje, należy dobrze poznać partnerów. Mam wrażenie, że my nie chcemy rozumieć niemieckiej polityki. Ona nas nudzi. Dlatego zacznę od kwestii fascynującej: czy jesteście kibicami Bayernu Monachium?

Tomasz F. Krawczyk: Jestem nim od mniej więcej szóstego roku życia, czyli od drugiej klasy mojej szkoły podstawowej. Urodziłem się w Rostocku i wszyscy w szkole kibicowali Hansie Rostock, zatem ja ze swoim Aspergerem absolutnie nie mogłem się wpisać w grupę i zostałem fanem drużyny najbardziej w Rostocku znienawidzonej, czyli Bayernu Monachium.

Fenomen Lewandowskiego pokazał pewną zależność: gdy Polak czy Polka, sportowiec, odnosi sukces, wtedy mówimy, że to my odnieśliśmy sukces. My jako naród, jako kraj, jako państwo, natomiast kiedy Polka czy Polak, sportowiec, artysta, ponosi klęskę, wtedy to ten konkretny człowiek poniósł klęskę, a nie naród. Krótko mówiąc, uspołeczniamy nasze sukcesy i prywatyzujemy nasze klęski. Nie macie poczucia, że coś podobnego dzieje się przy okazji zdobycia tej czterdziestej pierwszej bramki przez Roberta Lewandowskiego?

Adam Traczyk: Na pewno każdy chce się podczepić pod glorię i chwałę tak wybitnego sportowca, więc to nie jest jakiś dziwny mechanizm. W Niemczech zresztą sprawa rekordu Lewandowskiego też była śledzona z wielką uwagą. Obudziły się przy tym nawet takie podskórne, bo tego nikt nie powiedział wprost, nutki nacjonalistyczne. Z niektórych stron dobiegały bowiem głosy, że może lepiej aby ten rekord nie został pobity. To też jest na swój sposób zrozumiałe, choć niekoniecznie zgodne z duchem sportu, ale ja jakoś rozumiem, że ktoś chciałby, aby legenda piłki jego kraju utrzymała rekord, a nie zdobył tego obcokrajowiec. Myślę, że w polskiej lidze, gdybyśmy byli w podobnej sytuacji, niektórzy myśleliby podobnie. Koniec końców zwyciężył jednak sport i wydaje mi się, że Gerd Mueller, który jest absolutną legendą niemieckiej piłki, litości ze strony Lewandowskiego nie potrzebował. Sam Mueller jest zresztą w fatalnej sytuacji zdrowotnej, cierpi na Alzheimera, od kilku lat już praktycznie nie ma z nim kontaktu, więc te wszystkie gesty Lewandowskiego i okazanie mu szacunku miały szczególną wagę. Choćby spotkanie z żoną Muellera to był fajny gest ze strony Lewego. Rekord Muellera czekał na pobicie przez niemal pół wieku i nie zdziwię się, jeśli nowy rekord Lewandowskiego będzie się utrzymywał przez kolejne 50 lat. Chyba że Lewandowski, będący ciągle na fali, w przyszłym roku będzie chciał go zaatakować, na co, myślę, Tomek pewnie liczy. (śmiechy)

Tomku, a wracając do kwestii ambasadora, czy uważasz, że Lewandowski to dziś najlepszy ambasador polskich spraw w Niemczech?

Tomasz Krawczyk: Jeśli patrzymy na obsadę niektórych placówek dyplomatycznych to absolutnie tak, zresztą nie tylko Robert Lewandowski. Należy wymienić także Łukasza Piszczka, który został w sposób niezwykle emocjonalny, bardzo pięknie pożegnany podczas meczu wygranego przez Borussię Dortmund. Jest też wielu innych sportowców, muzyków, to są naprawdę wspaniali ambasadorzy, którzy w sposób nieprzymuszony i niezorkiestrowany robią dla nas bardzo dobrą pracę. A z kolei ludzie, przyjmując jako swoje zwycięstwa zdobyte przez naszych sportowców, robią to intuicyjnie. Nie należy tego oceniać – ani jako dobre, ani jako złe. To jest dość naturalne zachowanie, że chcemy być częścią takich sukcesów. Nie chcemy brać udziału w klęsce, tak? I oczywiście w przypadku, kiedy to jest sport zespołowy albo nasz reprezentant, kiedy to np. Adam Małysz walczył, to ma to inny wymiar niż kiedy Lewandowski gra po prostu w niemieckim klubie. Myślę, że nie należy przeceniać wypowiedzi, o której wspominał tu Adam, wypowiedzi Dietmara Hamanna. Hamman miał ostatnio bardzo dużo głupich, niedorzecznych i niestosownych wypowiedzi. Co prawda swego czasu był bardzo dobrym piłkarzem, ale obecnie jest jednym z trudniejszych do zniesienia komentatorów niemieckich.

Przejdźmy do twardej, niemieckiej, nudnej – jak byście powiedzieli –polityki. A konkretnie do Angeli Merkel. Gdybyśmy w trzech punktach mieli powiedzieć, jaka ona była, ta era tej „hegemonii” Angeli Merkel w niemieckiej polityce, to na co zwrócilibyście uwagę? Jakie piętno wywarła Angela Merkel na niemieckiej polityce, państwie i oczywiście społeczeństwie?

Tomek F. Krawczyk: Pierwszym co przychodzi mi na myśl jest zarządzanie kryzysowe. Chodzi o to, z jaką ilością kryzysów ona miała do czynienia, a których rozwiązaniu sprzyjało jej usposobienie polityczne i sposób uprawiania polityki – takiej trochę jazdy tak daleko jak się widzi, trochę z dnia na dzień, step by step. To było bardzo pomocne. Druga rzecz to przeobrażenie swojej partii. CDU jest dzisiaj partią trzystu sześćdziesięciu stopni, w sensie zdolności koalicyjnej, jest zupełnie inną partią niż ta, na którą moja babcia głosowała; to partia, która porzuciła w zasadzie wszystkie swoje filary i zrobiła to bez większych oporów, a nawet jeśli jakieś się zdarzały, to nie były na tyle silne, żeby realnie zagrozić przywództwu Merkel. Zmieniła więcej także w sensie społecznym, sprawiła, że Niemcy się nie zwijały. Moim głównym zarzutem jest to, że Merkel nie przygotowała Niemiec na przyszłość – w sensie struktury społeczno-socjalnej, wydatków socjalnych, inwestycji infrastrukturalnych, inwestycji w innowacyjność i jednocześnie nie przygotowała na to także swojej partii. Jednocześnie będziemy pamiętać Merkel, która była jednym z ważniejszych czynników utrzymania spójności strefy euro; która potrafiła ustabilizować sytuację na Ukrainie, ale nie miała na tyle siły albo zdecydowania, żeby ostrzej postawić się Rosji. Nie mówię nawet o Nord Streamie. Kolejnym przykładem nieudanej, a raczej niedokończonej reformy, ważnej dla przyszłości Niemiec, a w części także dla Europy, jest tzw. Energiewende. Niemcy są w tyle, przestali być źródłem innowacyjności w tym zakresie, nie nadążają za własnymi ambicjami technologicznymi, z trudem osiągają cele klimatyczne, a pamiętamy, jeszcze kilka lat temu mówiliśmy o Kanclerz Klimatycznej. Dzisiaj Niemcy tylko dzięki pandemii tak naprawdę osiągnęli swoje cele klimatyczne.

Tomek kreśli wizję polityczki, liderki, która do perfekcji opanowała politykę ciepłej wody w kranie, a zarazem była hegemonem, jeżeli chodzi o niemiecką politykę i wygrywała kolejne rozdania, także z niemieckimi socjaldemokratami. Jedno z jej najlepszych haseł wyborczych, brzmiało: „Przecież mnie znacie”. To było hasło, które podbijało serca niemieckich wyborców. I tu Adamie chcę cię zapytać: gdzie tkwił sukces polityczki Merkel, która wygrywała kolejne wybory w Niemczech i twardą ręką rządziła swoją partią, czyli CDU?

Adam Traczyk: Wydaje mi się, że absolutną tajemnicą sukcesu Merkel jest to, że ona szła nawet nie o pół kroku, o ćwierć kroku, nawet jedną ósmą kroku za swoim społeczeństwem i wytworzyła z nim taką niezwykłą, bliską więź. Pomagały jej w tym bardzo szeroko zakrojone i bardzo drogie badania opinii publicznej. Dzięki nim w każdej chwili wiedziała, co myśli niemiecka opinia publiczna. Za sprawą badań, które robił dla niej Matthias Jung, wiedziała dokładnie, co myśli przeciętny Niemiec, dlatego te wszystkie szokowe w zasadzie zmiany, które ona przeprowadziła w Niemczech w ostatnich latach, dla społeczeństwa żadnym szokiem nie były. Były tym, czego to społeczeństwo de facto chciało. Niekoniecznie wiedziało, że tego chce, ale na pewno już było mentalnie na to gotowe, choć niekoniecznie na to głosowało. Przecież w żadnym programie wyborczym CDU nie było odejścia od powszechnego poboru, nie było Energiewende i zamknięcia elektrowni atomowych – wręcz odwrotnie, to CDU pierwotnie chciała przedłużać funkcjonowanie energetyki atomowej w Niemczech. W programie chadeków nie było też zgody na małżeństwa homoseksualne. Merkel co prawda zagłosowała przeciw, ale dała zielone światło rozstrzygnięciu sprawy. Wydaje mi się, że to otwarcie partii było absolutnie konieczne do tego, aby CDU przetrwała jako istotna siła polityczna w Niemczech. Przez lata mówiliśmy o kryzysie socjaldemokracji, ale widzimy, że partie chadeckie w Europie także przechodzą potężne kryzysy. Niektóre z nich praktycznie przestały funkcjonować, zostały zastąpione przez partie prawicowo-populistyczne albo skarlały do niewielkich rozmiarów, a Merkel uczyniła z CDU partię środka. Poza: „Znacie mnie” Merkel mówiła też: „Ja jestem środkiem”. „Die Mitte” było niemniej słynnym hasłem CDU. Merkel uczyniła CDU partią absolutnie niezbędną dla polityki niemieckiej. Ona oczywiście historycznie miała taką rolę, ale Merkel potrafiła ją na nowo wymyślić, sprawiając, że CDU usiadła sobie na środku tej sceny politycznej i bez niej nic się nie może w tej polityce wydarzyć. Nie ma miejsca dla koalicji na lewo od chadeków, nie ma go też na prawo od chadeków. W tych nadchodzących wyborach mogą pojawić się pewne rysy, bo obecne sondażowe poparcie rzędu 25% to jest troszeczkę za mało, aby pozostać partią niezbędną. Niemniej wydaje mi się, że zwrot ku centrum był krokiem absolutnie koniecznym.

Merkel i jej stronnicy nie mieli też wcale wielkich kłopotów, aby tą reorientację dobrze wytłumaczyć. Armin Laschet, obecny szef CDU i kandydat chadeków na kanclerza, mówił, że dla niego CDU nigdy nie była partią konserwatywną. To nie konserwatyzm był dla niego wyznacznikiem czy jakimś kompasem jego rozumienia bycia chadekiem, ale chrześcijańska wrażliwość. A pamiętajmy, że Laschet jest głęboko wierzącym katolikiem: w niemieckiej polityce mówi się, że nie da się być bardziej katolickim niż Laschet. Wydaje mi się wręcz, że Merkel doprowadziła do zmiany w momencie, kiedy ta zmiana była jakby nieuchronna, kiedy nie dało się zawrócić kijem Wisły czy raczej Renu.

Podobny modus operandi widzieliśmy też w zresztą w polityce europejskiej. Merkel godziła się na kolejne zmiany w polityce europejskiej wtedy, kiedy już nie było absolutnie innego rozwiązania, albo alternatywne rozwiązania groziły głębokim pęknięciem. Unijny fundusz odbudowy jest tego najlepszym dowodem. Uwspólnotowienie długów to jest coś, przeciwko czemu chadecy protestowali przez lata. Perspektywa, że  Niemcy jako społeczeństwo będą musieli płacić jakieś długi Włochów, Czechów, Greków, nie daj Boże, jeszcze Portugalczyków i Hiszpanów, mroziła krew w żyłach. Ale w momencie, kiedy Merkel powiedziała „tak, robimy to, bo jest to potrzebne”, całe Niemcy powiedziały „dobrze, skoro tak trzeba, to my jesteśmy na to gotowi”. Merkel, będąc w centrum niemieckiego społeczeństwa, każdą swoją decyzję czyniła zrozumiałą i logiczną dla całego społeczeństwa. Teraz, gdy jej zabraknie, pojawia się pytanie, czy ta metoda Merkel będzie mogła funkcjonować już bez Merkel.

Jakim kanclerzem Merkel była dla Polski? Są głosy, że w jej podejściu był jakiś rodzaj romantyzmu. Pochodziła ze wschodniej części Niemiec, a więc z bloku komunistycznego. Córka pastora. Czy kończy się idealizm, a zacznie pragmatyzm?

Tomek F. Krawczyk: Nie mówiłbym o idealizmie. Zawsze byłem przeciwnikiem wkładania zbyt dużych, emocji pozytywnych czy też negatywnych w te nasze stosunki. Merkel na pewno rozumiała nasze wrażliwości i potrzeby. Potrafiła na nie odpowiadać i była otwarta także na nasze dziwactwa i na to, że my czasami się oburzamy na różne rzeczy. Ona się nie obrażała, tylko bardzo konsekwentnie starała się z nami dalej rozmawiać, nie emocjonując się tym, co my czasami mówimy w polityce wewnętrznej, czy także europejskiej, zagranicznej na temat Niemiec i samej Merkel. Potrafiła zrozumieć nasze potrzeby. To dobrze widać, jeśli patrzy się na przykład na jej przemówienia wokół historycznych dat. Na Wawelu, przy okazji okrągłej rocznicy ‘89 roku, mówiła bardzo piękne słowa. Wiedziała, że to trzeba Polakom tu powiedzieć. Doskonale to rozumiała. Tak samo rozumiała, że z kolei Francuzom to nie wystarczy, że Francuzom trzeba przemówić i w Paryżu, i w Berlinie, i że oni będą to sprawdzać, ale to już świadectwo dobrej dyplomacji. Dlatego uważam, że Merkel była dla nas ważna, za co niektórzy mnie krytykują. Powtarzam: a co myśmy potrafili od niej wyciągnąć, wynegocjować, wyszarpać, zaproponować, razem zrealizować? Dla mnie problem polega na naszym polskim reakcjonizmie. My zawsze tylko reagowaliśmy, a jakoś nie potrafię Merkel zrobić zarzutu z tego, że ona nie robiła za Polskę dobrej polityki polsko-niemieckiej. Nie określałbym tego jako idealizm czy jakiś czas miodem i mlekiem płynący. Ona po prostu dobrze rozpracowała nasz portret psychologiczny.

Nie macie żadnej kuli, gdzie oglądalibyście wydarzenia mające miejsce w przyszłości, ale czy sądzicie, że zatęsknimy za Angelą Merkel?

Tomek F. Krawczyk: Myślę, że tak.

Adamie?

Adam Traczyk: Nie jestem przekonany, że specjalnie zatęsknimy za Merkel. O ile powstanie rząd, który nie będzie jakimś absolutnym eksperymentem, to będzie miał podobne nastawienie do Polski. Nie będzie więc tak, że Berlin radykalnie zmieni swoją politykę względem Polski, ale też względem świata zewnętrznego w ogóle. To będzie ciągle rząd – o ile nie wydarzy się coś absolutnie nieprawdopodobnego – który będzie rządem centrowym. Będzie więc łączył dwie wielkie tradycje niemieckiej polityki zagranicznej, czyli Westbindung –  przynależność do świata zachodniego, do instytucji świata zachodniego – i Ostpolitik – czyli budowanie mostów na wschód, czasami nad głowami Polski. Jeżeli posłuchamy tego, co mówi Armin Laschet, który ma absolutnie inną biografię niż Merkel, to jego podejście do Polski jest podobne. W zasadzie jego linia polityki wobec Polski zawsze była echem tego, co mówiła Merkel. Niemieccy Zieloni natomiast mają dużo sympatii do Polski. Nawet wśród socjaldemokratów, którzy w Polsce są mocno demonizowani, znajdziemy wielu polityków wrażliwych na polskie sprawy. W innych partiach bywa różnie, po prostu najczęściej Polska nie jest jakimś przedmiotem wielkiego zainteresowania. Wydaje mi się, że będzie się pojawiał jakiś element nostalgii i będziemy myśleć: „A Merkel by zrobiła to lepiej”, „A Merkel by lepsze słowa znalazła w tym czy tamtym przemówieniu”. Ale koniec końców nie wydaje mi się, że zdarzy się w relacjach polsko-niemieckich coś przełomowego, głównie z tego powodu, o którym mówił Tomek, a ja się absolutnie z tym zgadzam –  Niemcy nie wybierają swego kanclerza, żeby był dobry albo zły dla Polski. Oni wybierają swojego kanclerza, żeby realizował niemieckie interesy, interesy niemieckiego społeczeństwa, niemieckiego przemysłu. Od nas zależy, ile z tego nurtu niemieckiego skierujemy do naszego koryta… Niestety, nie mamy na to żadnego pomysłu. Nie potrafimy przekuć kwitnących relacji handlowych z Niemcami na płaszczyznę polityczną. W efekcie Warszawa dla Berlina to samograj. Berlin nie musi się specjalnie starać o jakiekolwiek relacje z Polską, bo Polska spełnia w świecie niemieckiej gospodarki swoją istotną rolę bez względu na to, jak układają się relacje polityczne. Po co Niemcy mają wychodzić z jakimiś dodatkowymi ofertami, skoro im to jest do niczego niepotrzebne? To jest zadanie polskiego rządu, aby sformułować jakąś propozycję i zobaczyć, co Niemcy na to odpowiedzą. Ja nie słyszę po prostu tych propozycji poza pewnymi staraniami ze strony minister Emilewicz i teraz ministra Gowina. To jest w zasadzie jedyna płaszczyzna, gdzie jeszcze coś na linii Warszawa-Berlin się faktycznie dzieje. Trochę pod radarem wielkiej polityki udaje się na płaszczyźnie gospodarczej poprawić pewne rzeczy.

Zaraz przejdziemy do tego, kogo Niemcy wybiorą, ale chcę na chwilę zatrzymać się przy tym wątku nostalgicznym… Tomku, bo ty byłeś bardziej nostalgiczny, jak zresztą na konserwatystę przystało.

Tomasz F. Krawczyk: Konserwatyzm to – zgodnie z definicją Marka Cichockiego – konserwatyzm, który kształtuje nowoczesność poprzez ogląd tradycji, więc to nie jest nostalgia. Absolutnie zgadzam się z Adamem. Chcę tylko doprecyzować jedną kwestię, a mianowicie, że będzie nam trudniej zyskać uwagę dla różnych naszych interesów, niż to było możliwe za czasów Merkel. Dla Merkel, z różnych powodów, temat Polski był istotny. Ona była bardziej otwarta i było nam łatwiej, a zbyt rzadko z tego korzystaliśmy. To jest zarzut zarówno w stosunku do obecnej, jak i poprzedniej koalicji rządzącej, że zbyt rzadko korzystaliśmy z przychylności Merkel, żeby uzyskać jej uwagę dla różnych naszych interesów. Uważam, że z Laschetem będzie to trochę trudniejsze. U mnie ta nostalgia jest dlatego, że ja też urodziłem się we wschodnich landach, w których się ona wychowała (urodziła się w Hamburgu) i nawet niedaleko Rostocka miała swój okręg wyborczy. Mimo że ona zupełnie nie funkcjonowała na tym poziomie emocjonalnym, psychologicznym, ale ona tu coś dopełnia i coś ostatecznie łączy dla mnie. To też pierwsza pani kanclerz, z którą się spotkałem, więc człowiek jakoś zawsze… nastraja się nostalgicznie.

Mam wielki szacunek do Angeli, ale też miałem okazję spotkać ją na Katholikentagu w Hamburgu. Podzielam twoją opinię, Tomku, że jak się kogoś spotkało, to później ten ktoś zajmuje w twoim życiu ważne miejsce. Chciałbym przejść do tego, co się dzieje obecnie na tej nudnej, jak powiedział Adam Traczyk, niemieckiej scenie politycznej. Oto widzimy, że niemiecka polityka robi się zielona. Chciałbym was zapytać, skąd sukces partii Zielonych i być może przyszłej kanclerki, pani Annaleny Baerbock? Czy chodzi o to, że zmienia się paradygmat, a może Niemcy rzeczywiście zmieniają swoje priorytety? Czy to jest tak, że na koniec Angela Merkel, która potrafiła doskonale pacyfikować swoich konkurentów politycznych, straciła czujność i pozwoliła wyrosnąć Zielonym na głównego konkurenta dla CDU? Ostatni sondaż dawał im nawet przewagę na chadekami. Adamie?

Adam Traczyk: Oczywiście zawsze jest wiele odpowiedzi na pytanie, dlaczego jakaś partia rośnie w siłę. Musimy przede wszystkim pamiętać, że Zieloni umacniają się również dlatego, że już nie są tacy zieloni. Z jednej strony niemiecka polityka się zazielenia, ale sami Zieloni się troszeczkę, nawiązując do barw partyjnych chadeków, zaczernili. Stali się bardziej partią, nie powiem, że konserwatywną, ale dużo bardziej mieszczańską niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. W pewnym sensie to jest powrót tych młodych buntowników do domu rodzinnego. W roku ‘68 wyrwali się, chcieli zmieniać świat. Oczywiście to już jest kolejne pokolenie, ale mówiąc obrazowo, buntownicy przeciwko dawnemu systemowi teraz zatoczyli wielkie koło i wracają do rodzinnego domu, żeby ze swoimi rodzicami chadekami zasiąść do wspólnej wieczerzy i rządzić dalej, wspólnie już, Niemcami. Czy Merkel mogła w jakiś sposób temu przeciwdziałać? Niekoniecznie. Nie da się zabezpieczyć wszystkich frontów. Do tego Zieloni pożywili się w znacznej mierze socjaldemokratami, a nie dawnymi wyborcami chadeków. Dlatego jeśli przyłożymy tradycyjną kliszę, czyli podziału na prawo i lewo, to te obozy w Niemczech ciągle są mniej więcej takiej samej wielkości. Nie mamy więc wcale wielkich tektonicznych ruchów na niemieckiej scenie politycznej, ale inaczej rozkładane akcenty. Jako partyjny taktyk nie winiłbym więc Merkel. Niemiecki system polityczny się po prostu „holandyzuje”. Kiedyś mieliśmy trzy partie, później cztery partie, dalej pięć partii, teraz mamy sześć partii, więc siłą rzeczy czasy, gdy jedna partia zgarnia 45% głosów minęły. Tak samo socjaldemokraci muszą się pogodzić z tym, że już nie będą mieli wyników po 35-40%, ale w najlepszym przypadku 25%. To wypłaszczenie sprawia, że Niemcy odejdą też pewnie od systemu koalicji dwupartyjnych ku rządom trzech koalicjantów. Może się nawet wydarzyć, że w tym roku zwycięska partia otrzyma zaledwie 21 albo 22%, a wszystkie trzy duże partie będą miały około 20%, a trzy kolejne po około 10%. Wówczas będziemy mieli zupełnie inaczej uporządkowaną scenę polityczną, która jednocześnie nie zmieni się radykalnie w treści. Będzie nowe opakowanie tego samego. Dotychczasowa kampania oddaje ten klimat. Niemcy nie chcą jakiejś wielkiej zmiany, nie chcą jakichś skokowych, rewolucyjnych przemian. Ale chcą, żeby przyszły rząd zapewnił im dzisiejszy dobrobyt. Zieloni mówią, że musi się zmienić bardzo dużo, żeby tak się stało, żeby było tak samo jak dawniej; chadecy mówią, że musi się zmienić troszeczkę, że wystarczą małe korekty; a socjaldemokraci są gdzieś pośrodku. Wygra ten, kto przekona wyborców, że uda mu się zakonserwować dorobek tych ostatnich 15-20 lat, które dla Niemiec były też z punktu widzenia społeczeństwa, bardzo owocne. Jeżeli spojrzymy na statystyki zadowolenia z życia, to one stale rosły. W pandemii to się oczywiście trochę zmieniło, ale to jest państwo dość syte, zadowolone z siebie i chodzi o zabezpieczenie tego, co już mają, a nie o jakąś wielką rewolucję. Oczywiście to, co mówił Tomek, że nie są przygotowani na jutro, to jest jakiś zarzut, ale Niemcy nie mają jakiejś wewnętrznej potrzeby wielkich zmian, dlatego też kampanie wyborcze są raczej nudne.

Czy ta polityczna uczta, gdzie przy stole zasiedliby Zieloni i CDU to nie jest pomysł trochę z tych, gdzie łączymy partię z wielką, długą tradycją z partią, która patrzy w przyszłość. Mówi się, że przyszła koalicja to będzie połączenie Zielonych z CDU. Co podpowiada ci twój nos polityczny?

Tomasz F. Krawczyk: – Wydaje mi się, że tak. Co więcej, uważam, że ten scenariusz trzypartyjny byłby niedobry dla Europy, dlatego, że Niemcy byłyby jeszcze bardziej ociężałe, zajęte wewnętrznym uzgadnianiem. Ten kompromis to byłaby już tak cieniutka linia i to nie byłoby dobre dla polityki europejskiej i dla wyzwań, które stoją przed nami, ale też dla samych Niemiec. Właśnie ze względu na to, o czym mówiliśmy, te wyzwania, które Niemcy czekają. Oni naprawdę mają mnóstwo do nadrobienia. Sprzed wielu, wielu lat pamiętam rozmowę z Joschką Fischerem u wspólnych przyjaciół jego i moich rodziców w pięknym Würzburgu przy doskonałym białym, frankońskim winie. To była jego ostatnia kampania wyborcza, ta w 2005. Fischer to jednak był taki ostatni rock-and-roll’owiec niemieckiej polityki. Mówił, że Zieloni kiedyś sobie przypomną o swoi konserwatywnym dziedzictwie, a pamiętajmy, że ten ruch ekologiczny, który był w ramach Zielonych, miał bardzo silne zabarwienie katolickie. To byli ludzie głęboko zaangażowani w Zentralkomitee der Katholiken i to dziedzictwo było zawsze obecne. Dopiero, powtarzał, jak wyjdą z tego „lewackiego narożnika” i przypomną sobie o tym centrum, będą zdolni w sposób trwały i ciągły kształtować tą rzeczywistość, więc to nie jest takie nienaturalne. Uważam, że Zieloni i chadecy – zwłaszcza dzisiejsi chadecy, którzy pozbyli się takiego trochę Adenauerowskiego konserwatyzmu – to naturalni partnerzy, w jakimś sensie lepsi niż na przykład „wielka koalicja”. Zwłaszcza, że dynamizm Zielonych może nie pozwolić na to, by Niemcy ociągały się z różnymi reformami czy inwestycjami, które są niezwykle istotne dla utrzymania poziomu wzrostu, innowacyjności. To stare zdanie z końcówki rządów Kohla, może początków Schrödera, że jeśli Niemcy mają katar, Europa ma grypę. To wciąż tak jest i pewnie jeszcze bardzo długo tak będzie, dlatego ten dynamizm jest ważny. Wydaje mi się, że właśnie to zestawienie, ta młodzieńczość i dynamizm Zielonych oraz instytucjonalne i gospodarcze doświadczenie chadeków jest tym, czego Niemcy dzisiaj potrzebują. Ponadto Baerbock i Habeck, którzy nie pasują do tych różnych stereotypów niemieckich polityków, którzy zawsze trochę wyglądali jak z jednego wieszaka, jak z jednej nitki, to byłoby ożywcze.

Tomku, to jeszcze słowo o liderze i być może przyszłym kanclerzu. Armin Laschet – większość komentatorów twierdzi, że nie jest to polityk porywający, natomiast dość sprawny, jeżeli idzie o wewnętrzne poruszanie się w polityce, szczególnie w CDU. Gdybyśmy go mieli dosłownie w dwóch zdaniach scharakteryzować, to jak byś opisał potencjalnego przyszłego kanclerza Niemiec?

Tomasz F. Krawczyk: Wiecie, Merkel też jakoś stadionu nie porywała, a rządziła, Kohl podobnie i oboje rządzili po 16 lat. Myślę, że Laschet od strony mentalno-psychologicznych rozgrywek wewnętrznych jest rzeczywiście bardzo sprawny, bo zauważmy, że politykiem, który zdecydował o tym, że ostatecznie został kandydatem na kanclerza, był Wolfgang Schäuble. A więc najbliższy sojusznik Merza, czyli wcześniejszego konkurenta Lascheta. A jednak Laschet był w stanie przekonać Schäublego do poparcia swojej kandydatury. Ten rzucił na szalę cały swój autorytet. Ponadto był w stanie zaangażować Volkera Bouffier, czyli premiera Hesji, który również jest jednym z ważniejszych polityków CDU. Laschet rzeczywiście w tych rozgrywkach wewnętrznych jest dobry. Bardzo dobrym ruchem, także z punktu widzenia emocji konserwatystów i niektórych kręgów wyborczych było zaproszenie Merza do swojego zespołu wyborczego, także ze względu na landy wschodnie, gdzie ten ostatni jest niezwykle lubiany. Merz pewnie będzie dopieszczał tą duszę i emocjonalność partii, dołów partyjnych, a Laschet będzie – pewnie w stylu Merkel – zarządzał, chociaż wydaje mi się, że partia stała się w ostatnich latach bardziej podmiotowa. Zobaczymy, czy Laschet też zostanie takim narodowym anestezjologiem jak Merkel, ale myślę, że ma całkiem dobre predyspozycje.

Chcę jeszcze podpytać ciebie, Adamie, jako socjaldemokratę, o kondycję niemieckich socjaldemokratów. Tu na czele stoi kandydat na kanclerza Olaf Scholz. Wyczytałem takie opinie na temat lidera, że podobno też ma poczucie humoru, tylko nieliczni o tym wiedzą. Czyli w pewnym sensie mieści się w kanonie niemieckich polityków – nudnych, ale (prawdopodobnie i to ma miejsce w przypadku lidera socjaldemokratów) skutecznych. Ale pytając absolutnie serio, gdzie widzisz źródła niemożności  powrotu do świetności niemieckich socjaldemokratów?

Adam Traczyk: SPD jest przede wszystkim partią bez opowieści, która nie potrafi wytworzyć swojej własnej narracji i przez to nie daje wyborcom matrycy, zgodnie z którą oni mogą łączyć kropki i powiedzieć „tak, to, to i to załatwiła dla mnie socjaldemokracja”. To jest ich strukturalny problem od czasów Agendy 2010, czyli reform rynku pracy i systemu opieki społecznej o silnym zabarwieniu neoliberalnym, wprowadzonych przez Gerharda Schroedera. Minęło 16 lat i SPD ciągle nie jest sobie w stanie z tym dziedzictwem poradzić. Czy Scholzowi uda się jakoś wyjść z tego dylematu? Na pewno nie ma powrotu do dawnej świetności, czyli wyników na poziomie 30-40%. Szansą Scholza jest to, że Niemcy wystraszą się Zielonych i ich progresywizmu, a z drugiej strony stwierdzą, że jednak CDU, też trapione pewnymi wewnętrznymi problemami, chociażby korupcją, jest partią zbyt wsteczną. Tu Scholz upatruje swoich szans jako umiarkowany postępowiec, który ma duże kompetencje potrzebne do rządzenia. Był burmistrzem Hamburga, był ministrem finansów, wicekanclerzem. Co ciekawe, jeśliby go zestawić bezpośrednio tylko z Laschetem, albo tylko z Baerbock, to osiąga wyższe wyniki od obydwojga, ale jak Niemcy mają wskazać swojego faworyta wśród całej trójki, to już tak dobrze to dla Scholza nie wygląda. To pokazuje, że  teoretyczna możliwość wciśnięcia się między chadeków a Zielonych dla SPD jeszcze jest, ale socjaldemokraci musza liczyć na potknięcia swoich konkurentów, aby faktycznie na tym skorzystać. Ja jeszcze całkowicie jakby nie spisuję kampanii Scholza na straty i daję mu ciągle minimalną szansę na kanclerstwo, ale tylko w takim scenariuszu, gdzie wszystkie trzy duże partie dostają wyniki niewiele ponad 20%, socjaldemokraci mają w przyszłym Bundestagu o jednego posła więcej od Zielonych, a jednocześnie Zielonym i chadekom nie starcza do utworzenia wspólnego rządu.

Tomasz F. Krawczyk: Przepraszam, jedno zdanie tylko: Adamie, zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że do Olafa Scholza pasuje określenie, jakie na temat Helmuta Schmidta krążyło w latach 80-tych, że to dobry polityk, ale w złej partii?

Adam Traczyk: To samo można powiedzieć o Angeli Merkel, która byłaby świetną przewodniczącą SPD. Scholz to też z pewnością dużo lepszy materiał na kanclerza niż lokomotywę wyborczą. To nie jest osoba, która porywa tłumy, ale pamiętajmy, że mało który polityk w Niemczech porywa tłumy i też nie do końca tego oczekują niemieccy wyborcy.

Jeśli ostatnie słowo należy do mnie, to powiem tak: być może i niemiecka polityka jest nudna, ale Wy potraficie o niej fascynująco opowiadać. Bardzo Wam dziękuję.

 

Adam Traczyk – współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Global.Lab, associate fellow w German Council on Foreign Relations (DGAP) i autor podcastu Raport Berliński.

 

 

 

 

Tomasz F. Krawczyk – były doradca PRM ds. europejskich (former Advisor to the PM), analityk polityki europejskiej, niemcoznawca.

 

 

 

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Sądne dni Unii pod okiem wirusa :)

Czym będzie Unia Europejska za 10-15 lat? Czy w ogóle będzie wtedy jeszcze istnieć ? Rok 2021 może okazać się tym rokiem, w którym pod odpowiedź na te pytania położone zostaną podwaliny. Zaś przyczynkiem do zadumy nad przyszłością i naturą Unii, ani chybi, stanie się obecność w szeregach jej państw członkowskich –  dwóch krajów – które obecnie  niestety chyba w niej nie powinny być.

Soft power od ponad pół wieku było oczkiem w głowie Europejczyków. Gdy upadły imperia, usamodzielniły się kolonie, a siły militarne zaczęły grać trzecie, a potem czwarte skrzypce, to właśnie atrakcyjność wizerunkowa europejskiej gospodarki, kultury i filozoficznego podłoża dla rozwoju społeczeństwa i jego obyczajowości, stały się znakiem szczególnym –  i najsilniej pożądanym przez spory kawałek reszty świata – zjawiskiem „made in Europe”. Najbardziej liberalny kontynent na świecie, „Mekka” ludzkiej wolności, poszanowania dla godności, indywidualizmu, ochrony mniejszości; współistnienie kultur i narodów, stabilność polityczna oparta o filary demokracji liberalnej, systemu socjalnego oraz podziału władz i państwa prawa. Taka miała być Europa i taką chce pozostać. Z tego jest dumna, to chce pogłębiać. W końcu to chce „sprzedawać” światu. Tylko jak to robić w sposób wiarygodny, jeśli w Unii są dwa państwa otwarcie odrzucające całą tę filozofię? Co więcej, uznające jej przyjęcie za formę przymusu, ucisku, zniewolenia i wydrążenia z suwerenności? Jak w takich okolicznościach świecić przykładem i działać na rzecz poszerzania demokracji liberalnej w bliższym i dalszym sąsiedztwie Unii?

Unia Europejska zatraciłaby swojego ducha, a wraz z nim własny raison d’être, gdyby – na dłuższą metę – pozwoliła, ba, pogodziła się z faktem, że mogą do niej należeć także państwa autorytarne. Państwa, w których władza ustawodawcza ręcznie i arbitralnie steruje pozostałymi instytucjami i sposobem stosowania prawa w konkretnych przypadkach. Państwa, w których publiczne media nie spełniają żadnych standardów bezstronności, a sędziowie i sądy orzekają nielegalne, a ich wyroki są nieważne. Państwa, w których manipulacje prawem wyborczym pozbawiają opozycję jakichkolwiek szans na wygraną, a demokrację zamieniają w formalność i pozór. Wreszcie państwa, w których mniejszości etniczne i seksualne są w otwarty sposób dyskryminowane przez aparat państwa.

W tym tygodniu, po wielu latach wszczynania różnych procedur, pisania i publikowania raportów, wydawania cząstkowych wyroków przez trybunały, bicia piany na forum Parlamentu Europejskiego, dotarliśmy do punktu, w którym Węgry i Polska wetują cały wieloletni budżet UE, a wraz z nim – w szczycie dramatu milionów Europejek i Europejczyków spowodowanego pandemią – specjalny fundusz pomocowy. Dzieje się tak, ponieważ nie zgadzają się, aby wypłata środków unijnych była uzależniona od funkcjonowania państwa w sposób zgodny z wartościami unijnymi, a konkretnie od zachowania zasad praworządności. Innymi słowy kraje te komunikują reszcie unijnych partnerów, że planują w przyszłości kontynuować demontaż mechanizmów państwa prawa, aż ich władza stanie się niczym nieograniczona, zaś ich obywatele znajdą się na całkowitej łasce i niełasce ich rządów, prokuratur i służb. Jeśli reakcja pozostałych państw członkowskich nie będzie stanowcza, to wszystkie europejskie deklaracje o wartościach staną się mniej warte aniżeli papier, na którym je spisano.

Unia więc zareagować musi. Po pierwsze, musi zademonstrować, że praworządność nie podlega żadnym negocjacjom –  a weto wobec nowego, wieloletniego budżetu –  nie zatrzyma jej egzekwowania. Wszelkie wydatki z funduszy unijnych, zgodnie z decyzją kwalifikowanej większości, winny i tak od 2021 r. być uzależnione od spełnienia przez kraje członkowskie standardów praworządności, także w ramach realizacji prowizorium budżetowego. Po drugie, Unia musi okazać siłę wobec brutalnego szantażu ze strony Węgier i Polski, które chcą wykorzystać trudny moment pandemii do starcia z Brukselą. Zapisy tzw. Funduszu Odbudowy, teraz zablokowanego wetem, powinny zostać potraktowane jako odrębna od struktur UE umowa międzynarodowa 25 państw i być na tej podstawie rozdzielane, oczywiście tylko tym państwom, a więc z pominięciem – Węgier i Polski.

W dalszej perspektywie na horyzoncie majaczą takie rozwiązania jak: wypłacanie funduszy unijnych ich beneficjentom (samorządom, organizacjom pozarządowym, firmom, konsorcjom, rolnikom) w sposób bezpośredni, z pominięciem rządu. W tym celu można skonsultować możliwość skorzystania z modelu realizowania wypłat z tzw. funduszy norweskich. Oczywiście w jeszcze dalszej perspektywie, na agendzie stanie stworzenie odrębnego budżetu dla strefy euro, który co do wolumenu przejąłby gros obecnego wolumenu budżetu całej Unii, zaś ten ostatni stałby się niedużą pozycją w sensie finansowym. W jeszcze dalszej perspektywie, na agendzie stanie oczywiście także łamigłówka, jak usunąć – mimo braku formalnej możliwości – Węgry i Polskę z UE? Zawsze pozostanie opcja powołania nowej organizacji międzynarodowej od zera, która skopiuje instytucje i całe acquis communautaire obecnej UE, ale uzyska możliwość selekcjonowania członków od nowa. Naturalnie dzisiaj jeszcze większość państw Europy zachodniej, pomimo rosnącego zniecierpliwienia, nie jest politycznie chętna i mentalnie gotowa na tak radykalne kroki. Jednak idę o zakład, że takie scenariusze, „na wszelki wypadek”, zaczynają powstawać w gabinetach think-tanków.

Walka o przyszłość Polski, jej demokrację i ustrój wolnościowy, rozegra się właśnie na tym tle. Może już w 2023 r., ale data wyborów 2027 wydaje się bardziej prawdopodobna (także ze względu na trwającą aż do 2025 r. kadencję Andrzeja Dudy, który torpedowałby wszelkie wysiłki legislacyjne nowego rządu, gdyby PiS stracił władzę już za 3 lata). Otóż stanie się jedna z dwóch rzeczy:

  • albo PiS przekona Polki i Polaków, że Unia nas celowo krzywdzi i chce zniewolić „lewacką” ideologią, „zagłodzić” brakiem funduszy – wówczas poparcie dla PiS się utrzyma, a gotowość do polexitu i otwarcia zupełnie nowego rozdziału w dziejach polskiego państwa stopniowo urośnie do tipping point,
  • albo Polki i Polacy obarczą PiS winą za konflikt i wyobcowanie mentalne pośród innych państw Europy, a ich poczucie przynależności do tej wspólnoty przeważy, tak że to PiS zostanie uznane za ciało obce i zostanie odsunięte w wyborach, co otworzy drogę za rekonstrukcji liberalnej demokracji i państwa prawnego w naszym kraju.

Za 7 lat powinniśmy to najpóźniej wiedzieć.

Autor zdjecia: Guillaume Périgois

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję