Czarne statki nowoczesności :)

Japończycy do dziś używają określenia kurofune (czarne statki), kiedy mówią, że „idzie nowe”, zwłaszcza jeśli to nowe jest tak silne, że zabija stare.

Powiadają, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach, w złotym wieku nowoczesności. Nasza cywilizacja rozwija się w takim tempie, że już niedługo wynajdziemy lek nie tylko na wszystkie choroby, lecz także na starość i głupotę. Zamiast robotników na nasz dobrobyt pracować będą bezrefleksyjne roboty niepytające o płacę minimalną i dni wolne od pracy – w sumie podobnie jak kiedyś dla tekstylnej chwały swojego miasta harowały łódzkie szwaczki, ale ileż bardziej higienicznie i efektywnie. Polecimy na Marsa i Wenus, gdzie po podbiciu lokalnych plemion zbudujemy nowoczesne osiedla deweloperskie. Wybijemy wszystkich barbarzyńców, a na ustach będziemy mieć słowa o naszej wyższości: bo to człowiek napisał konstytucję, wynalazł szczepionkę na odrę, zbudował szklane domy, drony i telefony, które potrafią zamieniać słowo mówione w słowo pisane.

Wierzymy głęboko, że wszystko można ulepszyć – wytłumaczyć muzułmanom, że ich religia to średniowiecze, przekonać Chińczyków i Irańczyków, że dla własnego dobra powinni przestać żyć bezrefleksyjnie i stadnie, czyli otworzyć się na demokrację. Wierzymy, że to wszystko jest możliwe, ponieważ rządzi nami przekonanie, że tylko nowoczesność uratuje świat.

Tyle że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że jako gatunek wcale nie jesteśmy lepsi niż nasi przodkowie wieki temu. Owszem, mamy więcej gadżetów, które ułatwiają życie, ale i zabierają nam dużo czasu, żebyśmy nie musieli się zastanawiać, co dalej. Tkwimy w pułapce nowoczesności, oblepieni złudnym poczuciem, że posuwamy się do przodu.

Tylko skąd pewność, że nasza nowoczesność nie jest mitem?

Kolejka parowa kontra biceps sumity

Ideologię modernizacji wymyślili Europejczycy, a udoskonalili Amerykanie. Nowoczesność na początku miała twarz umytego robotnika w czystej kufajce, stojącego przed buchającą parą lokomotywą, albo oficera w żabocie, dowodzącego czarnym statkiem parowym.

Takie właśnie parowe olbrzymy, z pomalowanymi na czarno kadłubami, dopłynęły w czerwcu 1853 r. do brzegów Japonii, a dokładnie do Zatoki Tokijskiej. Eskadrze dowodził komandor Matthew Calbraith Perry, wielki admirator modernizacji pod znakiem rewolucji przemysłowej. W przeciwieństwie do większości zachodnich dowódców, którzy od lat próbowali złamać izolację Japonii, Amerykanin rozmawiał z Japończykami z pozycji siły. Nie negocjował, żądał. I pewnie dlatego, kiedy rok później, w lutym 1854 r. wrócił do Japonii, tym razem z dziewięciookrętową flotą, szybko podpisany został traktat „o pokoju i przyjaźni”, ustanawiający nierówne stosunki handlowe między oboma krajami i arbitralnie wpędzający feudalną Japonię na ścieżkę nowoczesności.

Japończycy do dziś używają określenia kurofune (czarne statki), kiedy mówią, że „idzie nowe”, zwłaszcza jeśli to nowe jest tak silne, że zabija stare.

Na mapie planów modernizacyjnych Perry’ego Japonia znalazła się nie bez powodu. Chodziło o doskonałe położenie geograficzne (tylko 18 dni żeglugi od brzegów Kalifornii) i – jak myśleli Amerykanie – ogromne złoża węgla. Ameryka zaś miała wielkie pokłady poczucia wyższości wobec dzikiej Azji. I misję do wypełnienia.

Żeby podjąć gości z nowoczesnego Zachodu, Japończycy postanowili pokazać Amerykanom swoją wersję manifestu siły. Zorganizowali pokaz walk sumo, w którym wzięło udział 30 najsilniejszych i najlepiej wykarmionych Japończyków. Sumici od zawsze byli w Japonii symbolem fizycznej mocy i honoru. Na Amerykanach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Według amerykańskiej antropolożki Susan Smulyan komandor Perry miał zapisać w swoim osobistym dzienniku z podróży: „Co za farsa. Te przekarmione olbrzymy przypominają bardziej dzikie byki niż ludzi”. Dla Amerykanów Japończycy byli niezrozumiałymi i upartymi dzikusami. Dlatego na zakończenie japońskiego spektaklu przygotowali swoje własne przedstawienie. Na stumetrowych szynach zamontowali miniaturę pociągu parowego. I puścili ją w ruch. Japończycy oniemieli. W jednej chwili udowodniono im kompletne zacofanie – militarne, polityczne i technologiczne. Amerykańska nowoczesność wygrała z japońską tradycją. Kolejka parowa z bicepsem sumity.

To z tego upokorzenia i „moralnej pogardy Zachodu”, jak mawiają japońscy historycy, zrodziła się modernistyczna rewolucja Meiji, a także nowoczesna Japonia z imperialistycznym apetytem i nacjonalistycznymi ciągotami. Czym się one skończyły – w latach 1942 i 1945 – wszyscy wiemy.

Czy za Pearl Harbor, Hiroszimę i Nagasaki można winić komandora Perry’ego? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że podział na zacofanych i nowoczesnych, na lepszych i gorszych importowano do Azji zza morza. W myśli wschodniej nie istniały czarno-białe podziały. Bo, jak mówią wyznawcy zen, dobro jest częścią zła, a zło jest częścią dobra.

Lee Kuan Yew, zmarły w roku 2015 w wieku 92 lat pierwszy premier Singapuru, rządzący maleńką azjatycką republiką przez 30 lat, w jednym z wywiadów tak podsumował amerykańską działalność w Azji: „Amerykanie uważają, że ich wartości są uniwersalne – wyższość jednostki i wolna, niczym nieskrępowana ekspresja woli. Otóż nie są. I nigdy nie będą. Przynajmniej w Azji Wschodniej”. Kuan Yew miał Amerykanom za złe, że do jego śmierci nazywali go despotą. Dlatego przez lata powtarzał, że modernizacja w stylu zachodnim ma się ku końcowi – skończył się marksizm, rozpadł Związek Sowiecki, a liberalizm – filozoficzny towar eksportowy USA – jest ostatnią kostką domina, która za chwilę upadnie.

Ale przecież, o zgrozo, nie możemy stać w miejscu! Kto niby ma przejąć pałeczkę rozwoju i postępu? Prof. Takeshi Umehara, jeden z najbardziej znanych japońskich filozofów, uważa, że renesans wartości drzemie na Dalekim Wschodzie. „Ponieważ Japonia zmodernizowała się, nie zgubiwszy jednocześnie swojego ducha i tradycyjnych zasad, których do dziś chroni nasza sztuka i kultura, jesteśmy lepszym miejscem do życia dla człowieka ponowoczesnego niż reszta świata, zwłaszcza przeżarta indywidualizmem Europa”, tłumaczy Umehara. Według niego azjatycką odpowiedzią na demokrację liberalną jest mutualizm – etyka zbiorowej odpowiedzialności i wiara w cykliczność historii. Innymi słowy: świadomość, że cywilizacje wznoszą się i upadają, a okres oświecenia poprzedza barbarzyństwo. „Uczmy się na swoich błędach”, mówi sędziwy filozof.

Postęp zamiast cywilizacji

„Nie ma czegoś takiego jak postęp. Wszyscy jesteśmy barbarzyńcami” – tak kilka lat temu zaczęła się moja rozmowa z prof. Johnem N. Grayem, angielskim filozofem politycznym, przez Amerykanów mylonym z autorem bestsellera „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus”. Na początku wydawało się, że żartuje. Ale nie. Żarty to nie jego specjalność.

Kiedy w 1998 r. Gray wydał książkę „Fałszywy świt: urojenia globalnego kapitalizmu”, cały świat były syty i zadowolony. Wydawało się, że zbudowano dobry system ostrzegania przed kataklizmami – ekologicznymi i finansowymi. Ale w swojej książce Gray włożył kij w mrowisko i bezczelnie obalił tezę, że wolny rynek jest naturalnym etapem rozwoju ludzkości. Wyśmiał też pogląd, że to akt demokratycznej emancypacji, twierdząc, że neoliberalizm jest jak grzech pychy, za który przyjdzie nam zapłacić.

Tuż po publikacji jego książka przeszła zupełnie bez echa. Większość recenzentów nie poświęciła jej ani słowa. Chwilę później przyszedł kryzys rosyjski i dewaluacja rubla. „Fałszywy świt…” nagle okazał się bestsellerem, a Graya uznano za profetę.

Brytyjczyk nie poprzestał jednak na demaskowaniu ułomności bożka rynku. Przez ostatnie lata, im mocniej do bram naszego bezpiecznego europejskiego światka pukają kolejne kryzysy i konflikty, tym głośniej przekonuje, że dzisiejsza nowoczesność, która miała nas uratować, jest utopią. I musi się skończyć, tak jak upadały inne nowoczesne ideologie: marksizm, nazizm i komunizm.

„W konwencjonalnej tradycji liberalnej istnieje założenie, że historia to nauka przez doświadczenie. Że młodsze pokolenie uczy się od starszego na jego błędach. Ubolewam, ale tak się nigdy nie dzieje. Cały postęp, z którego człowiek jest tak dumny, to mit […]. Nie jest tożsamy z ulepszeniem cywilizacji. Postęp czy modernizacja przyjmują różne formy. Nie zawsze to, co nowoczesne, jest dobre”, mówił mi Gray, przypominając, że przecież nowoczesnym reżimem, ślepo zapatrzonym w naukę, były nazistowskie Niemcy czy Rosja sowiecka.

Nowoczesną strukturę i metody działania – mimo głoszonej „tradycyjnej” ideologii – ma też ISIS, które opiera się na sieci rozsianych po świecie fundatorów (w sumie posiadają majątek wart ponad 2 mld dol.), a swoje komunikaty nadaje w technologicznie zaawansowany sposób – nagrywając filmy, które są później dystrybuowane za pomocą mediów społecznościowych, m.in. Twittera. Według Graya ISIS jest tylko brzydszą, mroczniejszą twarzą nowoczesności, która korzysta z terroru i przemocy, żeby osiągnąć swój cel.

Zresztą czy my sami, mieszkańcy na wskroś nowoczesnej Europy, jesteśmy moralnie dużo lepsi od naszych przodków? A tortury w cywilizowanych państwach? Segregacja etniczna i klasowa? Stosunek do zwierząt i przyrody? Warunki pracy w niektórych „nowoczesnych” fabrykach czy korporacjach?

Może już najwyższa pora odejść od utopii nowoczesności (albo jej siostry modernizacji) jako leku na całe zło, zwłaszcza jeśli u jej źródeł leży pogarda dla drugiego człowieka. Jak pisał Benjamin Disraeli, część naszej fascynacji postępem bierze się stąd, że komfort pomylił nam się z cywilizacją. „Idzie nowe” to tak naprawdę stare, tylko w brutalniejszym ubraniu.

Chrześcijaństwo nie jest religią masową :)

Człowiek się nie zmienia. Nie istnieje postęp człowieka. Różnica polega tylko na tym, że dziś jeździ samochodem, a kiedyś jeździł konno. Ciągle ma jeden i ten sam problem – cierpi i umiera.

Liberté!: Kim pan jest?

Tomasz Budzyński: Grzesznikiem.

Z nadzieją?

Skoro jeszcze żyję….?

A czy Bóg może istnieć bez religii?

Oczywiście, że tak. Religia jest potrzebna człowiekowi a nie Bogu.

Więc czym jest religijność?

Według mnie to jest przywiązanie do praktyk religijnych.

Czy zjawisko wzmożonego manifestowania tej praktyki, które obserwujemy w Polsce np. po śmierci Jana Pawła II, to religijność czy maska, którą Polacy nakładają na swoje prawdziwe oblicze?

Jest takie powiedzenie: jak trwoga to do Boga. Dla mnie to jest naturalne. Tak samo w przypadku katastrofy, która wydarzyła się 10 kwietnia i w ogóle wobec strasznych rzeczy, które dotykają człowieka. Po katastrofie wiele osób zaczęło się modlić – poszło do spowiedzi i do kościoła. To był wstrząs, a wtedy każdy szuka czegoś, co przyniesie jakieś pocieszenie. Ludzie odczuwają też wzmożoną potrzebę bycia razem, bo we grupie jest raźniej. Nie widzę w tym nic złego – lepiej do Boga niż do wódki.

Ale czy możemy wtedy mówić o prawdziwej religijności? Czy nie jest to hipokryzja?

Nie. To jest normalna reakcja na pewne wydarzenia. Ludzie zachowują się w sposób spontaniczny. Pod wpływem takich wydarzeń ludzie potrzebują kontaktu z Bogiem. Modlą się. Kiedy grunt usuwa się spod nóg człowiek woła: „ratunku!”. Wiadomo – później, gdy ludzie ochłoną i wszystko się uspokoi, nie robią tego w sposób tak ostentacyjny. Przecież człowiek to nie jakiś robot: ma emocje i uczucia. One się w takich sytuacjach mocno manifestują. Nie widzę nic dziwnego w takim zachowaniu.

A jak pan przeżywa żałobę narodową? Bardziej jako chrześcijanin czy jako obywatel?

A jaka to różnica? Jak chyba wszyscy byłem tym wstrząśnięty. Trudno nie myśleć o ojczyźnie, jeśli dzieje się taka tragedia. To jest sytuacja bez precedensu. Jak można przejść nad czymś takim ot tak sobie? Ale dla mnie ta sytuacja ma też pewien głęboko duchowy i metafizyczny charakter. Jest bardzo poważnym znakiem od Boga dla naszego narodu.

Czy takie patrzenie na tę katastrofę nie prowadzi do mitologizacji osób, które w niej zginęły?

Oczywiście, że prowadzi, bo takie straszne wydarzenia przerastają człowieka. To się dzieje w sposób, nie waham się powiedzieć, automatyczny. Ludzie od razu szukają winnego, tworzą teorie spiskowe, bo nie mogą sobie z tym poradzić. Poza tym, to był prezydent, który został wybrany przez bardzo znaczną część społeczeństwa. Ja nie chodzę na wybory, bo polityka mnie brzydzi ale przecież jestem człowiekiem, więc staram się to zrozumieć i współczuć.

Uważa pan, że nasze społeczeństwo jest religijne?

Jak najbardziej, tylko że można być bardzo religijnym i nie wierzyć w Boga. Ta dysproporcja pomiędzy religijnością a wiarą zmienia się niestety na niekorzyść tej drugiej.

Jakie są przyczyny tej zmiany?

Winny jest przede wszystkim sam Kościół.

Jako instytucja czy wspólnota?

To nie ma znaczenia. Mam na myśli głównie postawę kleru. Nie ma znaków wiary. Znakami wiary są jedność i miłość. Chrześcijaństwo polega przede wszystkim na świadectwie. Tego świadectwa nie dają ani duchowni, ani wierni. Ci drudzy czasem bezrefleksyjnie wypełniają ryty, bo tak po prostu są wychowani od małego, ale to jeszcze nie jest wiara.

Może w Kościele brakuje rachunku sumienia. Długo zwlekano z przyznaniem się do błędu za grzechy przeszłości, np. wyprawy krzyżowe i Inkwizycję. Dziś także Kościół nie chce przepraszać za współtworzenie dyktatury generała Francisco Franco.

Każdy powinien robić rachunek sumienia, nie tylko Kościół. Jan Paweł II przeprosił za Inkwizycję. Ale nie za bardzo rozumiem za co Kościół miałby przepraszać w Hiszpanii. Za to, że mordowano księży, palono kościoły i gwałcono zakonnice? Jest dość współczesnych, gorszących skandali.

Za to, że później przez wiele lat współuczestniczył w dyktaturze.

A czy ci komuniści, którzy napadli na Hiszpanię powiedzieli „przepraszam”? Czy komuniści przeprosili za zbrodniarza Lenina? Nie słyszałem.

Jednak pomiędzy Inkwizycją a przeprosinami minęło kilkaset lat. Czy tak wolna reakcja nie osłabia Kościoła?

Kościół istnieje od ponad dwa tysiące lat i nic go tak nie osłabia jak bratanie się z władzą. To jest główny powód, że zapomina o swej podstawowej misji.

Co może zrobić Kościół, żeby to zmienić?

Wypełniać tylko swoją misję, czyli głosić Dobrą Nowinę, że Bóg kocha grzesznika.

Jednak zawsze wiąże się to z jakąś interpretacją.

Chrześcijaństwo polega na świadectwie i naśladowaniu a nie interpretacjach. Chrześcijaństwo to nie jest filozofia. W historii Kościoła jest mnóstwo świętych, którzy takie świadectwo dawali. Święty Franciszek albo – dla nas bliższa – Matka Teresa z Kalkuty. Dziś widzę, że mamy bardzo dużo księży redaktorów, ekonomistów, profesorów, dyrektorów, filozofów a nawet muzyków. Tylko jak jakaś mała wspólnota prosi, aby któryś z nich przyszedł i odprawił Eucharystię to są bardzo zajęci i nie mają czasu. Taka sytuacja panuje w podobno katolickim kraju.

Może to teologia jest problemem?

Teologia to rzecz całkowicie wtórna, bo najważniejszy jest człowiek. Papież miał ogromną charyzmę, on dawał przykład. Ja nie lubiłem zbytnio języka jego encyklik i kazań, w ogóle do mnie nie trafiały. Ale mogłem na niego patrzeć i go naśladować, bo on właśnie posiadał to „coś”. Chrystus nie był teologiem! On uzdrawiał chorych, wypędzał demony i głosił Dobrą Nowinę i to właśnie powinien robić Kościół.

Czy Kościół powinien starać się być atrakcyjny?

Nie, Kościół nie może być atrakcyjny! Tu nie chodzi o to, aby przypodobać się ludziom. To są zupełnie inne kategorie, to są sprawy życia i śmierci.

Estetyka czasami jest bardzo ważna.

Jednak należy odróżnić estetykę od public relations. Kościół powinien być piękny, ponieważ Bóg jest piękny! Jeśli coś jest piękne wewnątrz – będzie też piękne zewnętrznie. Pokazuje to przykład komunizmu, który był wewnętrzną ohydą. To co po sobie zostawił w przestrzeni estetycznej jest również ohydne. Zniszczył i zdegenerował wszystko co mógł. Także krajobraz. Bierdiajew określił Lenina jako „geniusza chamstwa”. Dusza ludzka musi się jakoś wyrazić zewnętrznie. I wyraża się poprzez sztukę i kulturę materialną. Proszę zobaczyć, jakie piękno panowało w średniowieczu! Dostojewski powiedział że „piękno zbawi świat”. Człowiek, gdy wchodzi do chrześcijańskiej świątyni powinien czuć się tak, jakby przekraczał jakieś niebiańskie przedsionki. Malarze ikon pracowali tak, aby otworzyć ludziom okno na rzeczywistość nadprzyrodzoną. Aby mogli zobaczyć niebo. W przeszłości świątynie tworzyli najwybitniejsi artyści. Dziś jest, niestety, inaczej i bardzo nad tym boleję.

A z czego to wynika?

Jest to bezpośredni wpływ komunizmu, który zdegenerował otaczającą nas rzeczywistość w tym także rzeczywistość duchową. Skutki tego systemu są dalekosiężne i trwają niestety do dziś.

Józef Tischner pisał o Homo sovieticusie.

Tak, zgadzam się z tym całkowicie. Wszystko wokół Homo sovieticusa jest brzydkie. Oglądałem niedawno na TV Kultura film Bałabanowa „Ładunek 200”, pokazuje on w sposób bardzo realistyczny życie w ZSRR w połowie lat osiemdziesiątych. Jest to jeden z najpotworniejszych filmów, jakie widziałem w życiu.

A może Kościół powinien stać się elementem popkultury? Próbuje to zrobić Szymon Hołownia.

Dla mnie takie programy są wprost żałosne. On chce na siłę udowodnić całemu światu, że katolik to też fajny i nowoczesny koleś. Mnie nie interesuje popkultura i fajność, mnie interesuje perła ukryta w ziemi. Takie programy tę perłę jeszcze bardziej zakrywają.

W Polsce Kościół to Tygodnik Powszechny i Nasz Dziennik. Widzi pan szansę na pogodzenia tak odległych od siebie środowisk czy musimy się pogodzić z tym, że mamy w naszym kraju dwa osobne środowiska?

Proszę wybaczyć ale to jest jakieś straszliwe uproszczenie. Ja osobiście nie przyznaję się do ani jednego, ani do drugiego z tych środowisk. To może nie jestem w Kościele?

A w tych środowiskach nie ma sprzeczności?

Nie, a są wręcz czasami bardzo do siebie podobne, bo zajmują się zbytnio moralizatorstwem i polityką zamiast Ewangelią.

To tylko kwestia interpretacji, o której mówiliśmy?

Tu jest pewne nieporozumienie, bo chrześcijaństwo nie jest religią masową. Chrześcijaństwo w ogóle nie jest religią w sensie naturalnym. Jest doświadczeniem zmartwychwstałego Chrystusa, który przynosi człowiekowi wolność. Chrześcijaństwo nie jest moralizmem tylko wolnością.

Pan słucha czasem Radia Maryja?

Nie.

A czyta Tygodnik Powszechny?

Dość rzadko. Ostatnio jak opublikowali wywiad ze mną.

Nie uważa pan, że po 1989 roku w polskim Kościele brakuje autorytetów, takich jak księża Tischner, Twardowski, Wojtyła czy Wyszyński?

Jan Paweł II na pewno. Ale takich ludzi jest znacznie więcej i bez nich w ogóle Kościół by nie istniał, bo Kościół opiera się na autorytecie. Na naśladowaniu Chrystusa. I albo się tego Ducha ma, albo się go nie ma. Tego nie można sobie tak po prostu wziąć. To jest dar i łaska. Jak sól, której nie potrzeba wcale tak wiele, aby przyprawić potrawę. Sól też sprawia, że potrawa nie gnije i nie psuje się. Dotyczy to całej współczesnej kultury. Chrystus powiedział do apostołów: wy jesteście solą ziemi. Problem jest tylko wtedy, gdy sól traci smak.

Nie ma żadnej różnicy między Kościołem w czasach komunizmu a Kościołem dziś?

Oczywiście, że jest. Jednak jest to spowodowane inną rzeczywistością polityczną. Wtedy nie można było powiedzieć tego, co się myśli, bo można było trafić do więzienia. Nasz kraj nie był wolny, bo panował diabelski i totalitarny system. To była reakcja na rzeczywistość w której się wtedy żyło. Ludzie pragnęli słowa otuchy i szukali go właśnie w Kościele. Gdzie niby mieli ją znaleźć? Kościół im pomógł. Wielu księży poniosło za to męczeńską śmierć.

Mówi pan, że teologia i interpretacja jest niepotrzebna. Neguje pan w ogóle sens pośredniczenia pomiędzy Bogiem a człowiekiem?

Potrzebne jest świadectwo a nie teologia! To jest prawdziwe pośrednictwo. Bóg przychodzi i mówi do człowieka przede wszystkim poprzez fakty jego życia. To jest Słowo Boga skierowane do człowieka. Filozofia jeszcze nikogo nie zbawiła.

Może w takim razie religii nie są potrzebne świątynie?

Ludzie gdzieś muszą się gromadzić, bo kościół jest wspólnotą. Słowo, Eucharystia i Wspólnota. Na tych trzech rzeczach opiera się wiara. Komuniści w ZSRR burzyli albo zamykali cerkwie. W wielu z nich tworzono potem muzea ateizmu, bo szczytem i ukoronowaniem ewolucji miał być Homo sovieticus.

Zgromadzeniu musi również ktoś przewodniczyć, a wtedy najczęściej staje się w jakiś sposób interpretatorem i pojawia się ten problem, o którym pan mówił.

Nie wiem, czy akurat najczęściej, ale oczywiście, że zdarzają się wypadki, kiedy zajmują się tym ludzie nieodpowiedni. To jest wielki dramat, bo ci ludzie wzięli klucze poznania, sami nie weszli a innym nie pozwolili wejść. Na szczęście wszystko można zweryfikować w konfrontacji z Ewangelią. Po owocach ich poznacie – to wszystko widać gołym okiem i nic się nie ukryje. Biskup czy proboszcz jest od tego, aby tak jak Chrystus oddawał swoje życie za owce.

A czy Ewangelia mówi wszystko o problemach, które wynikają w związku z nowoczesnością?

Człowiek się nie zmienia. Nie istnieje postęp człowieka. Różnica polega tylko na tym, że dziś jeździ samochodem, a kiedyś jeździł konno. Ciągle ma jeden i ten sam problem – cierpi i umiera. Warto, choć raz dziennie, zadać sobie pytania: po co żyję? po co się urodziłem? jaki to wszystko ma sens? Człowiek tym różni się od małpy, że może zadawać sobie takie pytania. A odpowiedź wcale nie jest prosta.

W związku z tym bardzo często pada zarzut, że chrześcijaństwo jest religią ludzi słabych.

Żaden człowiek nie jest jednowymiarowy. Ludzie tak samo są zdolni do rzeczy niesamowicie cudownych i wzniosłych jak i do najpodlejszych świństw i zbrodni. Raz jest słaby, a kiedy indziej jest mocny. Dotyczy to każdego człowieka. Bo każdy z nas jest niewolnikiem, a życie ciągłą szamotaniną pomiędzy tymi skrajnościami. Ale wcale tak być nie musi.

Może bliżej panu do chrześcijaństwa sprzed dwóch tysięcy lat niż do tego współczesnego?

Od 16 lat razem z moja żoną jesteśmy we wspólnocie Drogi Neokatechumenalnej, która istnieje we współczesnych katakumbach. Jej specyficzny ryt przypomina chrześcijaństwo pierwszych wieków. Jest to miejsce dla takich jak ja. A ja żyję tu i teraz.

Teraz toczy się dyskusja związana z krzyżem, który został wystawiony przed Pałac Prezydencki. Uważa pan, że powinno się go przenieść czy zostawić?

Nie rozumiem – komu ten krzyż ma przeszkadzać? Przecież zdecydowana większość społeczeństwa deklaruje się jako chrześcijanie, prezydent również. Jak w takim razie może przeszkadzać im krzyż? A może żyjemy w jakimś paranoicznym państwie Mrożka?

Może przeszkadzać tej mniejszości, która jest niewierząca.

To na czym polega ta demokracja? Istnieje wolność słowa?

Demokracja powinna też szanować prawa mniejszości.

Nie mam nic przeciwko prawom mniejszości, ale czy mniejszość mogłaby też uszanować prawa większości?

Dla pana krzyż jest wyłącznie symbolem religijnym czy również kulturowym?

Chrześcijaństwo w Europie ma ponad dwa tysiące lat. Dzisiaj Unia Europejska odcina się od tego. W projekcie konstytucji Unii Europejskiej jest mowa o dziedzictwie cywilizacji greckiej i myśli oświeceniowej. O chrześcijaństwie ani słowa. Jest to szczyt hipokryzji. Oni chyba przechodzą obok tych katedr i wmawiają sobie, że wybudowali je kosmici. A może zasłaniają oczy? Tak samo myślą o kantatach Bacha i obrazach Rafaela? Chyba mamy tu do czynienia z jakimś orwellowskim dwójmyśleniem.

To również przeszkadza Kościołowi?

Kościołowi to nie przeszkadza, ale te działania prowadzą wprost do prześladowań. A to już w historii Kościoła nic nowego.

Czy naprawdę laicyzację społeczeństwa, którą przeprowadza Unia Europejska, powinno się nazywać „prześladowaniem”?

Słowo laicyzacja kojarzy mi się z ZSRR.

Jednak być może winny jest Kościół, który chce zbyt wpływać na państwo. Czy uważa pan, że moralność religijna powinna być tożsama z prawem?

Przepraszam, czy w przykazaniach: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie kłam, jest coś złego? Czy ktoś wymyślił coś lepszego niż Dekalog? Może uczynią to dla nas ci „mędrcy”, którzy przechodzą obok katedry Notre Dame i udają, że jej nie ma?

Czy jeśli według nauki chrześcijańskiej eutanazja jest grzechem to Kościół powinien narzucać całemu społeczeństwu – także osobom niewierzącym – własną moralność? Dlaczego ateiści nie mogą sami dokonać wyboru?

Czy ateistom przeszkadza przykazanie: nie zabijaj?

Może przekonywać wiernych, ale całemu społeczeństwu pozostawić wolność wyboru.

Jak wolność wyboru można sprowadzić do tego, aby decydować o życiu człowieka? Wolność zabijania starców i dzieci? Dla mnie byłby to szczyt barbarzyństwa. Takie prawa narzucały ludziom jeszcze niedawno totalitarne systemy: komunizm i faszyzm.

Można być katolikiem, ale dopuszczać to, że w całym społeczeństwie istnieją ludzie, którzy nie chcą kierować się wyłącznie moralnością narzucaną przez religię. Jeśli tak nie jest – moralność przestaje być moralnością, a staje się prawem.

Tylko że prawo ustalają ludzie, a ludzie kierują się moralnością. Jakie prawo ma być w państwie gdzie 80 procent uważa się za katolików?

Nadal wyobraża pan sobie raj jako miejsce, w którym spaceruje pan z żoną, dziećmi i psem?

Przechadzam się po pięknym ogrodzie z żoną i dziećmi. Obok stoi mój Dom. Jestem bardzo prostym człowiekiem i tak wyobrażam sobie raj.

Chociaż podobno wolałby pan, żeby to była wieś a nie miasto.

Tak, zdecydowanie wieś. Miasto nie jest do życia.

A czy zbawienia dostąpią tylko chrześcijanie?

Nie. Wszyscy ludzie.

Piekło jest puste?

Wolałbym, aby było puste. Chrystus nikogo nie potępił. Ale jest pewien problem, bo człowiek jest wolny i może potępić się sam.

Szatan też zostanie zbawiony?

Tego nie wiem.

Do czego w takim razie służy Dekalog?

Aby zobaczyć Boga i Człowieka.

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Uniwersytet w czasach bezmyślności :)

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem.

W rozwoju cywilizacji znaleźliśmy się współcześnie w sytuacji szczególnej. Szeroki dostęp do wiedzy, olbrzymi rozwój nauki i nowych technologii, nie tylko nie wyhamował bezmyślności, ale wręcz ją pogłębił, a może tylko ujawnił. Można mieć wrażenie, że doświadczamy obecnie jakiejś wyjątkowej intensyfikacji irracjonalizmu, braku krytycznego myślenia, naiwności, kwestionowania naukowych autorytetów, np. w dziedzinie szczepionek, przede wszystkim jednak panoszących się w formie językowego słowotwórstwa tworów wyobraźni, które uznawane za faktyczną rzeczywistość kształtują nasze życie indywidualne i społeczne. Symbolicznym tego przejawem jest dość modne ostatnio słowo: „postprawda”. „Postprawda”, to nie kłamstwo, lecz pewien stan poza prawdą i nieprawdą, zapowiedziany kiedyś przez Friedricha Nietzschego, w którym nie mamy już czasu, a nawet możliwości, na zweryfikowanie informacji, gdyż musimy reagować na setki następnych informacji. Zresztą nie wiemy czy autorem tych informacji jest człowiek, czy algorytm. Nie mówimy już tylko o faktach i ich interpretacjach, ale wręcz o faktach alternatywnych. Postprawda stała się możliwa zarówno przez rozwój technologii informacyjnych i komunikacyjnych oraz ich upowszechnienia, jak i z powodu bezmyślności. Znajdujemy się już w zupełnie innym położeniu niż pewien krakowski introligator prowadzący stary zakład z tradycjami, do którego przed laty przyszedł pewien absolwent wyższej uczelni i przyniósł pracę magisterską z prośbą o oprawę. Starszy nobliwy pan wziął od niego numer telefonu i obiecał, że zadzwoni. Faktycznie zadzwonił po dwóch dniach i powiedział: Proszę odebrać pracę. Nie oprawiłem jej. Jej poziom jest tak słaby, że naraziłaby ona na szwank godność mojego zawodu. Introligator miał jednak czas i możliwość, by pracę przeczytać. Był także człowiekiem oczytanym i myślącym. Sytuacja ta stawia przed nami trzy kwestie, na które postaram się odpowiedzieć:  Czym jest myślenie i jak myślimy? Jakie są współczesne przyczyny bezmyślności? Jaka powinna być rola uniwersytetów w czasach bezmyślności?

Czym jest myślenie i jak myślimy? Patrząc na człowieka z perspektywy natury, musimy stwierdzić, że jest on zwierzęciem wybrakowanym, nieprzystosowanym, posiadającym rozmaite naturalne deficyty – stwierdził Królewiecki filozof Immanuel Kant. Nie ma on siła lwa, kłów tygrysa, ani pazurów orła, by przetrwać. Natura przeznaczyła mu jednak odmienną drogę rozwoju. Nie dając mu naturalnego instynktu zmusiła go do rozwoju intelektualnego potencjału. To właśnie dzięki niemu mógł przezwyciężyć swe naturalne deficyty. Człowiek nie tylko zrekompensował te deficyty, ale wytworzył urządzenia, dzięki którym porusza się szybciej od najszybszych zwierząt, potrafi latać, pomimo braku naturalnych po temu zdolności. Wręcz zapanował nad procesami natury, próbuje panować nad procesami społecznymi, a także nad własnym życiem.

Ten sposób kompensaty jest jednak dwuznaczny. Jak pokazał to Max Horkheimer i Theodor Wissengrund Adorno w Dialektyce oświecenia,jest źródłem władzy. Najcelniej ten związek między władzą i wiedzą wyraził renesansowy myśliciel i badacz Francis Bacon: „Tyle możemy ile wiemy”. Wiedza jest nie tylko źródłem otwierającego się pola możliwości, ale także źródłem panowania. Kto w Renesansie posiadł umiejętność żeglowania, posługiwania się kompasem i prochem strzelniczym, przed tym otwarła się nie tylko perspektywa odkryć nowych lądów, ale także, w następstwie, ich podboju, niszczenia rodzimych kultur, mordowania tubylców. Uruchomiliśmy niewyobrażalne źródła mocy. W XX wieku zbudowaliśmy obozy koncentracyjne i gułagi. Wciąż produkujemy coraz bardziej zaawansowaną technologicznie broń i toczymy wojny. Straszymy się potencjałem atomowym. Z perspektywy renesansowego humanizmu nie mamy już podstaw mówić, że „człowiek to brzmi dumnie”. Owszem, stworzyliśmy dzieła, które dają nam podstawę bycia, jak pisał Blaise Pascal „chlubą wszechświata”. Jednocześnie jednak, jak w tej samej sentencji stwierdził myśliciel, jesteśmy „jego zakałą”.  60 lat temu O.F. Bollnow w artykule „Rozum a siły irracjonalne” stwierdził: „Sytuację dzisiejszego człowieka w zgodnym przekonaniu różnych obserwatorów znamionuje świadomość całkowitego braku osłony pośród wrogo napierającego świata. Człowiek stał się w daleko idącym sensie bezdomny i czuje, mówiąc za Rilkem, że „nie jest bezpiecznie zadomowiony w świecie, który chce zrozumieć”[1].

Z czego wynika ta dwuznaczność myślenia? Mylimy się, gdy sprowadzamy myślenie jedynie do czynności intelektu. Intelekt ma charakter narzędziowy. Jest sztuką pojęciowego konstruowania i nadbudowanego nad nim technicznego opanowania zadań postawionych człowiekowi przez życie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki zdolnościom intelektualnym rozwinęliśmy naukę i dokonaliśmy niewyobrażalnego dotąd postępu technicznego.

Intelekt stanowi jednak tylko niewielki fragment naszych procesów myślowych. Niezmiernie ważną rolę odgrywają w naszym myśleniu przekonania, nazywane także czasami wiarą. Każdy z nas w coś wierzy, nie ma zatem niewierzących. Różnimy się jedynie przedmiotem tej wiary. Jedni wierzą w istnienie Boga, inni w jego nieistnienie. Jedni w materię, inni w ducha. Są i tacy, którzy wierzą w płaską Ziemię. Przekonania kształtują się w procesie naszego życia i są z nimi tożsame. To nie o nich myślimy, lecz myślimy w nich i dzięki nim. Są dla nas niepodważalne. Myślimy bowiem z głębi naszego życia. Przekonania kształtują się w sposób dość tajemniczy. Możemy wyodrębnić w nich jedynie pewne wątki.

Po pierwsze na nasze przekonania ma wpływ historyczna epoka w jakiej żyjemy. Nikt nie decyduje o czasie swego życia, a zatem także o ideach swojej epoki. Niejednokrotnie możemy mieć wrażenie, że urodziliśmy się nie na czasie. Tak było na przykład w przypadku Jana Husa. Gdyby urodził się w XX wieku nie tylko nie zostałby spalony na stosie, ale, być może, zasiadłby obok Karola Wojtyły w ławach Soboru Watykańskiego II. Jego „winą”, czy „błędem”, nie było to, że głosił m.in. ideę religijnej tolerancji, lecz że jego epoka nie była gotowa na przyjęcie jego idei. W podobnych okolicznościach każdy geniusz wyprzedzający swoją epokę staje przed dylematem: Czy głosić swe myśli narażając się na niezrozumienie i szykany, czy nawet na śmierć, czy też je ukryć? Dalej, na przekonania ma wpływ kultura i język. Różnimy się przekonaniami ze względu na uwarunkowania kulturowe. Są to też uwarunkowania indywidualne związane z rodziną, jej tradycją, religią, światopoglądem. Następnie zdarzenia losowe. Na żadne z tych uwarunkowań nie mamy wpływu. Nie decydujemy ani o czasie naszego życia, kulturze, języku, rodzinie, zdarzeniach losu. Te uwarunkowania powodują, że stajemy po różnych stronach światopoglądowych i politycznych sporów.

Nie wiemy jak kształtują się przekonania, które radykalnie nas różnią. Z pewnością ma na to wpływ nasza wrażliwość, rodzina, lektury, nauczyciele. Możemy jedynie wyodrębnić przekonania otwierające i zamykające. Pierwsze rozwijają nasze myślenie, drugie je zasadniczo ograniczają i zamykają. Przekonania zamknięte budzą emocje, lęk dają pierwszeństwo tworom wyobraźni, które uznajemy za rzeczywistość. W ten sposób kształtuje się myślenie mityczne. Istotą mitu jest bowiem to, że brak w nim rozróżnienia między rzeczywistością a sferą wyobraźni. Wbrew temu, co sądził August Comte, rozwój nauki wcale nie wyparł mitów. Jedynie je unowocześnił jako narzędzie społecznej zmiany. Do myślenia mitologicznego, jak pokazał Ernst Cassirer w „Micie państwa” sięgamy w czasach kryzysu społecznego, kiedy myślenie intelektualne okazuje się bezsilne.

Kolejną władzą myślenia jest rozum, który za Otto Friedrich Bollnowem chciałbym wyodrębnić od intelektu. Intelekt ma jedynie charakter narzędziowy. Nie jest on ani dobry, ani zły, podobnie jak narzędzia, którymi się on posługuje. Internet jako narzędzie może służyć do komunikacji, ale także hejtu i cyberprzestępczości. Umiejętność wymiany genu nie jest moralnie ani zła, ani dobra. Czy jednak wykorzystamy ją do leczenia wad genetycznych, czy eugeniki, nie jest zależne od intelektu. Stwierdził kiedyś Blaise Pascal: „Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralna”[2]. Dobrze, to nie znaczy tylko prawidłowo, bezbłędnie, zgodnie z zasadami. Tak myśli intelekt. Dlatego może on łączyć się zarówno z dobrem i wartościami, jak i z przekonaniami irracjonalnymi, fanatycznymi i mitologią. Pisał Bollnow: „Zimny i wyrachowany intelekt może wstąpić na służbę przestępczej namiętności. (…) Intelekt już z góry kryje w sobie autentyczne niebezpieczeństwo, wydając w  połączeniu z namiętnością krańcowy fanatyzm. Fanatyzm zdefiniować można wręcz jako zracjonalizowaną namiętność”[3]. Dlatego intelekt powinien być kierowany przez rozum. A rozum „myśli dobrze”, nie wtedy, gdy myśli prawidłowo, lecz gdy kieruje się dobrem. Jest to ta władza myślenia, która kształtuje się pod wpływem rozmowy i zdolna jest do rozumienia innych. „Rozum oznacza tu więc medium wspólnoty, w której ludzie, nawzajem się sobie przysłuchując, mogą spotkać się w rozmowie. (…) Kto pozwala ze sobą mówić, ten jest człowiekiem, który nie upiera się tępo przy swoich zamiarach, który ze swej strony wychodzi naprzeciw drugiemu, i w obopólnych staraniach gotowy jest do twórczego kompromisu. (…) Usunąć napięcia i stworzyć możliwość bezkolizyjnego współżycia – oto dokonanie rozumu”[4]. Intelekt, stwierdził Bollnow, nauczy nas jak zbudować dom. Ale to za mało. Jedynie rozum nauczy nas jak w nim pokojowo współzamieszkiwać.

Rozum jest bliski mądrości. Słowo obecnie rzadkie. Nie występuje w Krajowych Ramach Kwalifikacji, tak jakby celem uniwersytetu było jedynie kształcenie intelektualnie sprawnych, ale nie koniecznie mądrych ludzi. Już ta różnica między intelektem a rozumem pokazuje, że można jednocześnie być człowiekiem niezmiernie intelektualnie sprawnym i bezmyślnym. Nasze czasy bardziej cenią intelekt niż rozum. To dobre przejście do punktu drugiego.

Spośród wielu przyczyn współczesnej bezmyślności chciałbym wskazać na cztery zasadnicze. Pierwszą z nich jest przeciętność, drugą pragmatyczność,trzecią mierzalność, czwartą merkantylność. W wierszu „Otchłań” Ewa Lipska pisze z goryczą: Siedzę pod byle jakim niebem/ I słucham co mówi przeciętność [5].

Przeciętność można zdefiniować jako uwięzienie w łatwej do powtarzania słownej papce płynącej z radia, telewizji, przelewającej się w Internecie. Ksiądz Józef Tischner trafnie wyraził ją poprzez metaforę targowiska: „Targowiska mają swoja siłę przyciągania. Zniewalają nasze oczy, zmuszają do patrzenia na to, co jest wystawione. Zniewalają nasze uszy, zmuszają do słuchania tego, co jest wykrzyczane. Targowisko nie pozwala przekroczyć swej przestrzeni, wciąż zmusza do powrotu, do oglądania wiele razy tego samego. Przede wszystkim targowisko narzuca nam swój język. Kto przebywał czas jakiś na targowisku, nie umie mówić inaczej niż językiem targowiska. Nie potrafi również myśleć inaczej – staje się częścią targowiska” [6].

Współczesnym diagnostą  bezmyślności jako przeciętności był hiszpański myśliciel  Jose Ortega y Gasset. Nazwał ją buntem mas. Stwierdził: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. (…) To właśnie uznałem (…), za cechę charakterystyczną dla naszych czasów: nie to, że człowiek pospolity wierzy, iż jest jednostką nieprzeciętną, a nie pospolitą, lecz to, że żąda praw dla pospolitości, czy wręcz domaga się tego, by pospolitość stała się prawem” [7].

Współczesny, nowy bunt mas, który ogarnia różne rejony Europy i świata,został jeszcze wzmocniony przez rozwój nowych technologii informacyjnych i medialnych. Współczesnym targowiskiem stał się Internet, który zamienił życie wielu ludzi w nieustający karnawał. Karnawał średniowieczny, przewracający do góry nogami istniejący porządek i poddający krytyce obowiązujące hierarchie norm i wartości trwał kilka dni. Internetowy karnawał życia jest permanentny. Karnawał średniowieczny posługiwał się maską. Istotą dzisiejszego karnawału jest demaskacja. 

Paradoksalnie, rozwój nowych technologii nie wspiera naszej odpowiedzialności, a wręcz z niej zwalania. Postęp oznacza bowiem nie tylko akumulację, ale także polepszenie. Gdyby oznaczał tylko akumulację, to o zbieraczu śmieci, którego zasoby codziennie się zwiększają musielibyśmy powiedzieć, że jest człowiekiem postępowym. W średniowieczu, gdy przepisywano księgi ręcznie całymi latami na kosztownym pergaminie, przepisywano jedynie arcydzieła. Od wynalezienia czcionki przez Gutenberga było już coraz gorzej. Kto pisał jeszcze na maszynie do pisania czuł odpowiedzialność za słowo na swoich palcach. Wiedział co się stanie, gdy źle sformułuje myśl. Dzisiaj, gdy piszemy na komputerach metodą „wytnij”, „wklej” spadł radykalnie poziom naszego myślenia, a półki biblioteczne i Internet zalane są przeciętnością.

Nowe technologie nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności, ale także rozleniwiają. Współczesna cywilizacja techniczna, która jest cywilizacją ułatwień przyczynia się także do intelektualnego lenistwa. W świecie techniki wszystko jest skuteczne. Wystarczy szybko poruszać prawym kciukiem. Naciskamy i działa. W sferze ducha nic tak nie działa. Przeczytanie książek, przemyślenie myśli, refleksja, wymaga dużego wysiłku i nakładu pracy.

Na dominację przeciętności wpływa wreszcie brak odwagi myślenia. Przeciętność sytuuje się bowiem zawsze pośrodku między tymi, którzy żyją ideologią lub z ideologii, a tymi nielicznymi, którzy mają odwagę krytycznie o niej myśleć. Pisał Immanuel Kant w artykule „Sapere Aude”: „Do wejścia na drogę Oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności (…), mianowicie wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu. A jednak ze wszystkich stron słyszę pokrzykiwanie: nie myśleć! Oficer woła: nie myśleć! Ćwiczyć! Radca finansowy: nie myśleć! Płacić! Ksiądz: nie myśleć! Wierzyć! (…) Wszędzie więc mamy do czynienia z ograniczeniami wolności. Które jednak z nich są przeszkodą dla Oświecenia, a które nie i raczej nawet pomagają Oświeceniu — na to pytanie odpowiadam: publiczny użytek ze swego rozumu musi być zawsze wolny i tylko taki użytek może doprowadzić do urzeczywistnienia się Oświecenia wśród ludzi” [8].

Drugą współczesną przyczyną bezmyślności jest redukcja myślenia do wymiaru pragmatycznego. Preferuje ona rozwój intelektu kosztem rozumu. W epoce, w której o wszystkim decyduje ekonomia i wskaźniki, myślenie liczy się tylko w mierze w jakiej przynosi realne skutki. Zmiana jaka dokonała się w myśleniu europejskim widoczna jest szczególnie w pojęciu teorii. Od początków nowożytnego rozwoju nauk przez teorię rozumiemy śmiałą hipotezę badawczą, dającą się doświadczalnie zweryfikować i, co najważniejsze, mającą istotne pragmatyczne skutki. Dlatego badacze składający wnioski grantowe do Narodowego Centrum Nauki muszą zadeklarować, jakie patenty, nowe technologie, lub przynajmniej rozwiązania problemów społecznych wynikną z ich badań. Tymczasem dla Platona theoros to dusza, która zanim znalazła się w ciele, żyła w świecie idealnym i za boskimi duszami zmierzała do miejsca prawdziwego i pięknego bytu, który był jej pokarmem. A kiedy nakarmiła się nim wpadała w zachwyt, czyli theoria. Teoria to dla Platona zachwyt widokiem. W nastawieniu teoretycznym znajduje się zatem ten, kto słuchając muzyki Pergolesiego lub Mozarta, czytając wiersze Celana lub Herberta, kontemplując obrazy Rembrandta, wpada w zachwyt. W zachwyt może wpaść także matematyk nad fraktalem czy wzorem. Dlatego humaniści składając granty do Narodowego Centrum Nauki powinni raczej odpowiadać na pytanie: W jaki rodzaj zachwytu zamierzają wpaść w trakcie badań? Jak zmieni on ich duszę? Kto jednak da im na to pieniądze, szczególnie, gdy nie będą w stanie wykazać pragmatycznych korzyści zachwytu? Myślenia nie można mierzyć jedynie skutkami. To bezmyślność. W myśleniu ważniejszy jest sam proces myślenia, który nas kształci i zmienia. Kiedyś, podczas egzaminu z historii filozofii, student, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na trzecie już moje pytanie, z pretensją stwierdził: Dlaczego pan wymaga ode mnie tej wiedzy? Przecież mam ją w twardej pamięci. Odpowiedziałem mu. To co pan mówi jest inspirujące. Jednak moje pokolenie, ponieważ nie było twardej pamięci musiało korzystać z miękkiej. A różnica między pierwszą pamięcią a druga jest taka, ze pierwsza jedynie przechowuje dane, a druga nas kształci. Gdy wyłączą prąd, to pana baza zniknie, a moje wykształcenie pozostanie.

Przyczyną bezmyślności jest także związana z pragmatyzmem myślenia współczesna ideologia mierzalności. Według Kartezjusza przedmiotem nauki może być tylko to, co da się zmierzyć. Dlatego wolność i zaufanie, które były zawsze podstawą Uniwersytetu, zastępuje obecnie biurokratyczna kontrola. Uniwersytet zaczyna przypominać Benthamowski Panopticon, wieżę nadzoru i kontroli, w której gro czasu i uwagi poświęca się nie na myślenie, lecz na planowanie i sprawozdawczość. Już nie tylko planujemy i sprawozdajemy, ale planujemy sprawozdania i sprawozdajemy plany. Gdy linie graniczne między planami i sprawozdaniami zleją się, zniknie szczelina wolnego myślenia. Czy biurokracja zwiększa efekty naszego myślenia? Wątpię. Kopernik, o zgrozo, nigdy nie był na Erazmusie. Gdy jednak dotarł na Uniwersytet w Padwie bez problemu porozumiał się z tamtejszymi profesorami. Immanuel Kant miał zerową „mobilność naukową”. Tylko raz wyjechał z Królewca do Morąga, by wygłosić kilka wykładów stacjonującym tam pruskim oficerom. Przez 11 lat był bezproduktywny, gdyż niczego nie opublikował. Co prawda po 11 latach wydał Krytykę czystego rozumu, ale według aktualnych standardów oceny powinien był co 4 lata otrzymać ocenę negatywną. Chciałbym być dobrze zrozumiany: Nie twierdzę, że efekty naszej pracy się nie liczą. Przeceniamy jednak nasze osiągnięcia kosztem tego kim jako ludzie i obywatele jesteśmy.

Współczesnym źródłem bezmyślności jest wreszcie dominacja orientacji merkantylnej, związana z ekonomiczną funkcją rynku. Zgodnie z logiką tej orientacji zamieniamy samych siebie w towar i produkt rynkowy. Orientacja merkantylna ma zasadniczy wpływ na proces kształcenia. Nie chodzi w nim już o rozwój i samorealizację, lecz o osiągnięcie sukcesu w procesie sprzedaży siebie. W orientacji merkantylnej, pisze Erich Fromm, myślenie „pełni funkcję jak najszybszego ogarnięcia świata przedmiotów, aby móc nimi efektywnie manipulować. Szybka, szeroka i skuteczna edukacja prowadzi do rozwoju inteligencji, nie rozumu. Do celów manipulacyjnych potrzebna jest jedynie wiedza o zewnętrznych cechach rzeczy, wiedza powierzchowna. Prawda, którą winno się osiągać poprzez zgłębianie istoty zjawisk, staje się pojęciem przestarzałym. (…) Kategorie porównawcze oraz mierzenie kwantytatywne, nie zaś dogłębna i wszechstronna analiza danego zjawiska i jego cech jakościowych stanowią istotę tego typu myślenia  (…) myślenie i wiedza stają się narzędziami na usługach sukcesu” [9].

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem. Nie możemy ograniczać kształcenia jedynie do nabywania wiedzy i usprawniania intelektu, pomijając kształcenie rozumu i rozsądku. Stajemy bowiem przed trudnymi do przewidzenia możliwościami rozwoju technologicznego. Intelekt podpowie nam jak zbudować autonomiczną broń wyposażoną w sztuczną inteligencję. Ale tylko rozum może nam powiedzieć, czy w ogóle powinniśmy ją budować. Dlatego Max Horkheimer w swoim słynnym wykładzie „Odpowiedzialność i studia” wygłoszonym w 1952 roku po powrocie z USA, gdzie po dojściu nazistów do władzy wyemigrowała cała Szkoła Frankfurcka, stwierdził: „Czyż student nie jest siłą rzeczy świadkiem tego, że rozwój rozumu i wszystkie implikowane przezeń zdolności są obowiązkiem kogoś, kto traktuje prawdę poważnie – a czy bez tego można w ogóle mówić o studiach? (…) To, że absolwent studiów nie jest w stanie połączyć z kompetencjami zawodowymi siły i odwagi, niezbędnych do rozwiązywania problemów życia, prowadzi do takiego powiązania wiedzy fachowej i obskurantyzmu, które uzasadnia przypuszczenie, że ludzie wykształceni nie byli bardziej od niewykształconych odporni na totalitarne szaleństwo w przeszłości i nie będą w przyszłości” [10].

Obecnie przez kształcenie rozumiemy wyposażanie człowieka w wiedzę, umiejętności i kompetencje konieczne do sprawnego funkcjonowania na rynku pracy. Celem kształcenia nie może być jednak jedynie przygotowywanie podmiotów na rynek pracy. Jeszcze raz posłuchajmy Horkheimera: kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego” [11]. Kształcenie musi polegać na wyposażeniu w wiedzę, ale także w moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia. Dlatego L.A. Seneka napisał kiedyś do swego ucznia prokuratora Lucyliusza: „Wiesz co jest potrzebne by być dobrym prokuratorem, ponieważ kształciłeś się u mnie: littere” (literatura, sztuka, filozofia). Bez nich nie można być człowiekiem kulturalnym, a bez kultury nie można być dobrym prokuratorem. 

Do kształcenia rozumu potrzebna jest kultura. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć pełni doświadczenia, a przez to mądrości. Dlatego tak ważną rolę odgrywają dzieła kultury. Dzięki lekturze, jak pisał Wilhelm Dilthey, możemy przeżyć wiele różnych rodzajów egzystencji. Skrępowani i określeni przez realia życia zyskujemy wolność w czasie i przestrzeni [12]. Możemy odtwórczo przeżyć życie ludzi innych czasów i innych od naszego miejsc. Możemy podczas jednego własnego życia żyć wielokrotnie i dzięki temu nabyć rozumu.„Wbrew  tradycji (…) trzeba stwierdzić, że rozumiemy siebie jedynie odbywając dookolną drogę pośród znaków ludzkości utrwalonych w dziełach kultury. Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych i ogólnie o tym wszystkim, co nazywamy sobą, gdyby nie zostało to wypowiedziane i sformułowane przez literaturę?” [13].

Kształcenie jest zatem wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. Szczególnie na ten ostatni zwrócił uwagę Horkheimer mając na myśli grozę wojny: „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej, nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości” [14].

Jak jednak realizować takie zadanie kształcenia w sytuacji, w której uniwersytety będące zawsze miejscem niezależnego myślenia i poszukiwania prawdy stają się częścią światowej przedsiębiorczości. Na naszych oczach uniwersytet przekształca się w korporację, w fabrykę wiedzy, w której wiedza staje się formą akumulacji kapitału, a profesorzy zarządzającymi bazami danych.

Uniwersytet-Korporacja stał się podmiotem gry rynkowej, prawa popytu i podaży. Zważywszy na tyranię przeciętności stawia nas to przed dramatycznym pytaniem: Czy należy usunąć humanistykę i kulturę z uniwersytetu tylko dlatego, że nie znajduje odpowiednio dojrzałych nabywców, jak dzieje się to już w wielu krajach? Czy zatem uniwersytet powinien służyć prawdzie, czy społeczeństwu? Czy alternatywa jest fałszywa? Na czym powinna zatem polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach, czy też na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów kultury języka, czy też poddać się społecznej presji. Odpowiedzi na tą alternatywę związane są z odpowiedzią na pytanie kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

„Uniwersytet-Korporacja” przestał być też „uniwersytetem świątynią”, miejscem zatrzymania, refleksji. Stał się „Uniwersytetem Pasażem”, miejscem pospiesznego przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inną uczelnię lub inny kierunek studiów, na kurs i z kursów, na wolontariat i z wolontariatu. „Uniwersytet Pasaż” przestaje być miejscem kształcenia, a staje się miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. Wypełnia się ów pasaż jedynie podczas okresu rekrutacji i sesji egzaminacyjnych. „Uniwersytet Pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie: ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, a nawet notatki studenckie krążące w Internecie.

Jaka czeka nas przyszłość? Uniwersytet powinien na nowo stać się przestrzenią wolnej myśli, niezależnej od nacisków polityki i rynku. Powinien wyzwolić się spod biurokratycznego jarzma i odzyskać zaufanie, by mógł oddać się pełnemu, uniwersalnemu kształceniu. Nie tylko intelekt się liczy, ale przede wszystkim rozum. Powróćmy do metafory Bollnowa. Intelekt uczy nas jak zbudować dom. Jeśli ten dom będzie nawet nowoczesny, energooszczędny, na nic nam się nie zda, jeśli nie będziemy umieli go rozumnie współzamieszkiwać.

___

[1] O.F. Bollnow, Rozum a siły irracjnalne, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, w: „Znak” nr 11(305) 1979, s. 1188.

[2] B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński, Warszawa 1953, s. 113.

[3] F. Bollnow, Rozum a siły irracjonalne, s. 1203.

 [4] Tamże, s. 1203–1204.

[5] E. Lipska, Otchłań, w: Gdzie Indziej, Kraków 2005, s. 29.

[6] J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Kraków 2008, s.63.

[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przekład P. Niklewicz, Muza, Warszawa 2002, s. 78-79.

 [8] I. Kant, Was istAufklärung, w: T. Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 166.

[9] E. Fromm, , Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki, tłum. R. Saciuk, Warszawa – Wrocław 1994,s. 67-68.

[10] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, „Kronos”, nr 2 2011, s. 244.

[11] Tamże, s. 240.

[12] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, Warszawa 2004, s. 205.

[13] P. Ricoeur, Język, tekst, interpretacja, wybór i oprac. K. Rosner, tłum. P. Graff, K. Rosner, Warszawa 1989, s. 243.

[14] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, s. 245.

Przepraszam, mamy tańczyć menueta? Dla mojego pokolenia pytam… Ale nie tylko :)

Dziwić i oburzać może natomiast to, że mentalnie tkwimy wciąż w innej epoce. Zwłaszcza, gdy dotyczy to polityki. Standardy, jakie do niej przykładamy, są z nie tego świata. Sytuacja wokół Marin obnażyła to dobitnie. 60 proc. Finów uznaje, że zachowanie ich premierki nie licuje z powagą urzędu. Aż strach pomyśleć, jak ten wynik wyglądałby, gdyby zapytać Polaków.

Po Europie lotem błyskawicy rozeszła się oburzająca informacja o tańcach premierki Finlandii. I, o zgrozo, nie był to taniec rodem z innej epoki, nie był to nawet swing, twist, rock’n’roll, jive, taniec disco, salsa, nie wspominając już o walcach, tangach czy foxtrotach. Nie było to też dyganie w rytm muzyki. Sanna Marin tańczyła całkiem współczesny taniec ludowy, który możemy dziś zobaczyć w masowych ilościach na Instagramie, TikToku, na YouTube, w serialach na Netfliksie czy w filmach. Możemy też spotkać się z nim na imprezach, zwłaszcza z udziałem osób ze średnich i z młodszych pokoleń.

Purytańskie umysły od dekad ostrzegały – jeśli się nie powstrzyma tych wszystkich przemian kulturowych, do tego dojdzie. I doszło. Możemy dziś oglądać te i podobne „gorszące” sceny, co ułatwiają kamery będące zawsze pod ręką i aplikacje do natychmiastowego dzielenia się zdjęciami i wideo.

Ale nie ma się co dziwić, ani oburzać z tego powodu. Póki jedyna krzywda, jaka się dzieje, dotyczy przemijającej moralności, to nie ma co rozdzierać szat z tego powodu. Zwłaszcza, że odsłoniłoby to publicznie nagie torsy, więc ci, którzy chcieliby to zrobić, niech się powstrzymają, w zgodzie ze swoimi purytańskimi przekonaniami. O, przepraszam, jeśli zrobiłby to mężczyzna, to zostałoby to nieodnotowane, jakby niezauważone.

Dziwić i oburzać może natomiast to, że mentalnie tkwimy wciąż w innej epoce. Zwłaszcza, gdy dotyczy to polityki. Standardy, jakie do niej przykładamy, są z nie tego świata. Sytuacja wokół Marin obnażyła to dobitnie. 60 proc. Finów uznaje, że zachowanie ich premierki nie licuje z powagą urzędu. Aż strach pomyśleć, jak ten wynik wyglądałby, gdyby zapytać Polaków. Nawet głosy starające się zneutralizować sytuację dobitnie świadczą, że jest wiele do przepracowania. Choć są one krokiem w dobrą stronę, wydają się niewystarczające, nawet jeśli, tak jak w Polsce, są wymierzone w patriarchalne złogi.

Źródła dzisiejszej wrażliwości politycznej

Znaczna część współczesnej ludności europejskiej wychowywała się w latach 50., 60., 70. czy 80. Imprezy i zabawy, popularne dancingi czy prywatki, wyglądały wtedy całkiem inaczej. Moralność była inna, odmienne zachowania były akceptowalne bądź nie, co innego było traktowane jako odważne zachowanie.

Co ważniejsze, w tym okresie w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych kształtowały się standardy współczesnej demokratycznej polityki. I trzeba przyznać, że ugrzęzły one w powojennych cudownych trzydziestu latach. Wystarczy obejrzeć reklamy z tamtego okresu, by zobaczyć, jak była postrzegana rola kobiet, do tego nawet ich prawa były równie mocno ograniczone. Prawo było surowe także w stosunku do osób nieheteronormatywnych. W USA czarni nie mieli prawa głosu. Religia była silnie obecna w życiu ludzi, społeczeństw, a nawet w polityce. Dziś trudno wyobrazić sobie postać duchownego na czele ruchu społecznego, a Martin Luther King nim przecież był. Często to, co nazywamy średniowieczem, w gruncie rzeczy jest rzeczywistością państw Zachodu niewiele sprzed połowy wieku!

Co prawda, późne lata 60. i 70. przyniosły zaczyn rewolucji kulturalnej, wynikającej z wkraczania w dorosłość pokolenia powojennego boomu demograficznego, który stanął w obliczu wielkich przemian społeczno-gospodarczych. Sam karnawał rewolucyjny trwał jednak dość krótko. Uruchomił natomiast procesy, zwłaszcza związane z liberalizacją i emancypacją w wielu obszarach, choć początkowo nawet w Nowej Lewicy niechętnie odnoszono się do przywódczej roli kobiet w ruchu. W zasadzie dopiero na przełomie XX i XXI w. w Europie i USA upowszechniły się zmiany rozpoczęte dekady wcześniej. A przecież wciąż są one podważane przez część społeczeństwa i jej przedstawicieli, a w niektórych miejscach nawet na Zachodzie wciąż trzeba o nie walczyć – USA w sprawie aborcji są tego przykładem.

Z pokoleń wychowywanych w ostatnich dekadach XX w. pochodzi większość współczesnych polityków. Co więcej, ci, którzy zaczynali swoją karierę jako zbuntowani studenci, z czasem dołączyli do establishmentu i jego wymagań, nawet jeśli na początku manifestacyjnie chodzili jeszcze w trampkach. To właśnie oni przez lata kształtowali i nadal kształtują nasze wyobrażenia o polityce. Wyobrażenia o tym, co w niej uchodzi, a co nie, jak powinni zachowywać się poseł czy posłanka, minister czy ministra, premier czy premierka.

Rzecz jasna, nie jest to wyłącznie sprawka polityków. Nie są oni znów takimi demiurgami. W demokratycznych społeczeństwach są oni wybierani, w pewnym stopniu, na podobieństwo wyborców, i odzwierciadlają w jakieś mierze ich wrażliwość społeczno-polityczną. A przynajmniej na ogół wpisują się w ich wyobrażenia o przekonaniach konserwatywnych, nowoczesnych czy postępowych, choć trzeba przyznać, że dziś często ta nowoczesność czy postępowość jest już w stylu retro, a konserwatyzm nader łatwo przybiera postać tradycjonalizmu. W tę grę grają także politycy, którzy kierują się często swoimi wyobrażeniami o tym, czego oczekują od nich ich wyborcy, czasami opierając się na badaniach społecznych. I tak kręcimy się w kółko, nieznacznie odchylając się raz w jedną, raz w drugą stronę.

Poza prywatnym i publicznym

Pojawienie się Sanny Marin przyniosło pewne poruszenie. Polityczka nie wpisuje się w dotychczasowe standardy, a na pewno nie wszystkie. Chce pozostać dzieckiem swoich czasów, a nie być prowadzona przez zastane normy społeczne przypisywane politykom, zwłaszcza tym zajmującym eksponowane stanowiska. Nie poddaje się łatwemu dyscyplinowaniu. I, jak zapowiada, zamierza robić to dalej.

Pochodzi ona z innego pokolenia niż jej koledzy i koleżanki po fachu. Najmłodsza premier dzisiejszej Europy stanowi być może forpocztę nowej polityki. W końcu zmiana społeczna nie polega na powielaniu zachowań pokolenia dziadków i babć, matek i ojców, z tą różnicą, że obecnie udostępniane są w mediach społecznościowych. A tak nadal postępuje nawet część jej rówieśników.

Życie młodych polityków, tych obecnych i przyszłych jest i będzie bardziej nastawione, wystawione i narażone na widok publiczny. Chcąc być jak inne osoby publiczne z młodszych i średnich pokoleń, chcąc zdobywać grono odbiorców, budować i utrzymywać ich lojalność, będą zacierać granice między życiem prywatnym a publicznym, tak jak zatarła się granica między światem fizycznym a wirtualnym, zwłaszcza w młodszych pokoleniach.

Zresztą Sanna Marin zaciera te światy, na Insta, jak rasowi influencerzy, dzieląc się zdjęciami czy filmikami m.in. z muzycznych festiwali, treningów czy ze swojego czasu wolnego, obok tych związanych z pełnioną funkcją. Z pewnością wie, a przynajmniej może się spodziewać, że będą one szeroko komentowane.

W przypadku wycieku filmików z imprezy sprawa nieco się komplikuje, ponieważ sama zainteresowana nie miała wpływu na ich opublikowanie. Na pierwszych materiałach doskonale wiedziała, że jest kręcona, nawet jeśli ufając, że to tylko „na użytek prywatny” w grupie znajomych. W przypadku drugiego wideo, mogła nie wiedzieć. Obie sytuacje są jednak stałym elementem kondycji współczesnego człowieka. Są jak żywioł, w obliczu którego czuje się pewną bezradność – nagranym można być w każdym momencie, zarówno przez osobę bliską, jak i tobie niechętną, a gdy takie nagranie trafi do sieci, niezależnie czy za twoją zgodą, czy bez niej, czy w sposób legalny, czy nielegalny, może już nie zginąć i żyć własnym życiem, nawet jeżeli krótkim i burzliwym.

(Zdjęcie całujących się kobiet z piersiami zasłoniętymi jedynie tabliczką z napisem „Finland” pomijam, ponieważ nie wiąże się bezpośrednio z zachowaniem Marin).

Wojowniczy liberalizm

Obrona Marin polegająca więc na nieco sztucznym już oddzieleniu sfery prywatnej od sfery publicznej, z powyższych powodów nie wytrzymuje próby czasu. W przypadku osób publicznych zawsze było to zresztą kłopotliwe, a pełniących funkcje publicznie szczególnie.

Już samo roztrząsanie tej sprawy, nawet starając się argumentować za jej nieistotnością publiczną, pokazuje, że wykracza ona poza ramy prywatności. Przypomina ona zresztą argument o niezaglądaniu do czyjejś sypialni – może kiedyś było to przełomowe, ale dziś przecież kwestia dotyczy możliwości swobodnego zachowania dla osób o nieheteronormatywnej orientacji seksualnej na równi z osobami o orientacji heteroseksualnej w przestrzeni publicznej, a nie za zamkniętymi drzwiami. Obecnie więc pod płaszczykiem tak rozumianej tolerancji przemycana jest bardzo konserwatywna treść. Nic więc dziwnego, że przywoływać ten argument może nawet Jarosław Kaczyński. To samo dotyczy aktualnej sprawy premierki Finlandii.

Chcąc bronić Marin, należy więc uznać jej zachowanie za właściwe i nie udawać, że zasłania się oczy i zaklinać rzeczywistość twierdząc, że nas oraz innych nie powinno to obchodzić i że nas to nie dotyczy.

Sądząc po zainteresowaniu sprawą, obchodzi ona ludzi, a co ważniejsze, nas dotyczy. Po pierwsze, ponieważ wiąże się z kulturą, w której żyjemy i na którą albo będziemy oddziaływać, albo zostawimy to innym, co pomniejszy pole naszej wolności, dając jej ujście co najwyżej za zamkniętymi drzwiami. Po drugie, zostawiając pole wyłącznie krytykom, umożliwiamy im powiększanie swojej kulturowej dominacji. W takich przypadkach liberalizm musi albo być wojowniczy, albo nie będzie go wcale.

Nawet jeśli może uchodzić to za paradoksalne lub przewrotne, gdy nam samym niezbyt podoba się jakaś postawa, dobrze postępować jednak w duchu przekształconego do dzisiejszych potrzeb aforyzmu: nie zgadzam się z twoim działaniem, ale będę bronić reprezentował postawę, w światle której będziesz mógł mieć wybór, czy chcesz dalej tak czynić. Taki liberalizm jest jednak trudniejszy, wykracza bowiem poza wąsko rozumiany indywidualizm, o który oskarża się „libków”, a nawet zmusza do wychodzenia poza własne przekonania w bardziej wymagający sposób niż rzucenie magicznego hasła „nic nam do tego”.

Upajający taniec

Wreszcie ostatnia sprawa związana z „aferą” baletów Marin. Czy upublicznione filmy miały być kompromatami, jak z rosyjska określa się materiały mające szkodzić osobie, której dotyczą? Aby coś było kompromitujące, musi być nieakceptowane w oczach innych. I tu wracamy do opisywanej mentalności i podstawowego pytania – dlaczego zachowanie premierki widoczne na nagraniach miałoby być w dzisiejszym czasie nie do zaakceptowania? Czy było w nim coś rzeczywiście gorszącego czy niestosownego? A może w jej zachowaniu była odwaga, której niektórym brakuje, a która może być również opacznie odbierana?

Za swój psi obowiązek opozycyjni politycy uważają za każdym razem, gdy tylko nadarzy się okazja, uderzać w rządzących. I w tym przypadku fińska opozycja zwęszyła okazję i postanowiła poddać w wątpliwość, czy Marin zachowując się w ten sposób, nie była pod wpływem narkotyków. Zrobiony test na ich obecność wyszedł negatywnie, co tylko potwierdza, że jeśli chce się uderzyć czy oskarżyć, trzeba mieć wystarczająco silne ku temu podstawy, by ostatecznie nie wyjść na mąciwodę.

Z przyjętej przeze mnie perspektywy ważne jest natomiast to, że zachowania podobne do Marin rzekomo są następstwami substancji odurzających. Bo przecież człowiekowi trzeźwo myślącemu nie przyszło by to do głowy, ba, uznałby, że nie wypada tak postępować. Co prawda fińska polityczka przyznała się, że spożywała alkohol, ale trzeba podkreślić, że tańczenie w taki sposób, nawet osób publicznych, nie należy traktować jako jakiejś osobliwości, dodatkowo wywołanej narkotykami czy nawet alkoholem. Wystarczy poprzeglądać media społecznościowe, poszukać na YouTube, udać się na kurs tańca lub odpalić tutorial w Internecie, chyba że kogoś dopada niezdrowe odurzenie skrywane za świętym oburzeniem. Takie formy taneczne to nieodzowny element dzisiejszej kultury, czy to się komuś podoba czy nie. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, a tym bardziej niestosownego.

Wolta naszych czasów

Sprawy nie da się więc zbijać wyłącznie zwykłymi bon motami typu, że chciałoby się widzieć premiera własnego kraju tak się bawiącego, czy nawet zrzucając „aferę” na mężczyzn, a zwłaszcza dziadersów mających problem z kobietami, choć ta perspektywa nie jest może aż tak odległa od tej przedstawionej w tym tekście.

To nie pierwszy raz w historii, gdy taniec oskarżany o nieprzyzwoitość staje się kwestią polityczną. Tak było z woltą w przypadku Królowej Angielskiej Elżbiety I. W wieku XVI krystalizowały się i rywalizowały ze sobą wszystkie dobrze znane nam dzisiaj odłamy chrześcijaństwa. Nic więc dziwnego, że w tamtym czasie taniec w ogóle z moralnego punktu widzenia był niepożądany, choć, co może dziwić, przez jezuitów był uważany za ważny element wychowania, dzięki czemu powstał zresztą podręcznik tańców dworskich Orchésographie (1588).

Za szczególnie niemoralny taniec uchodziła w nim jednak wolta, mająca rozbudzać zmysły i pożądanie. Para podczas tańca miała wykonywać figury, w których chwytała się za intymne miejsca. Ten taniec miała szczególnie upodobać sobie „królowa dziewica” Elżbieta I. Powstała legenda, do dziś powielana w popkulturowych obrazach, że tańczyła go ze swoim faworytem, Robertem Dudleyem. Nic tego nie potwierdza, ale plotka rozpowszechniła się i utrzymała za sprawą anonimowego obrazu przedstawiającego królową i hrabiego Leicester w tanecznym uniesieniu. Przedstawienie protestanckiej władczyni w „lubieżnym” tańcu i powielanie takiej plotki było na rękę zwłaszcza Kościołowi.

Dziś mamy do czynienia z farsą. Czy w XXI w. nawet osoby publiczne mogą pozwolić sobie co najwyżej na tańce salonowe, takie jak walc, a w ogóle najlepiej na tańce dworskie pokroju menueta, najlepiej jeszcze w strojach z epoki? I tylko podczas oficjalnych bankietów czy bali? Społeczeństwom demokratycznym bliższe powinny być jednak tańce ludowe, choćby takie, jaki zaprezentowała Sanna Marin. A już na pewno nie powinny one oburzać. W ostateczności pokazują one lepiej nerw naszej kultury, lepiej oddają ducha czasu, w którym nowa wrażliwość społeczno-polityczna ściera się z artefaktami przeszłości, które są wciąż zaskakująco silne.

Epilog

Paradoksalnie, najsilniejsze wsparcie dla Sanny Marin w duchu tego tekstu pojawiło się od przedstawicielki starszego pokolenia, Hillary Clinton. Wrzuciła na swoje media społecznościowe zdjęcie, na którym tańczy na imprezie podczas swojej wizyty jako Sekretarz Stanu (trudno mi tu znaleźć odpowiedni feminatyw) w Kartaginie. Ostatecznie jednak należy ona do nie tak licznej grupy kobiet, która pełniła wysokie stanowiska państwowe (przedstawicielek średniego i młodszego pokolenia jest jak na lekarstwo), a do tego amerykańska polityczka raczej nie będzie już ubiegała się o funkcje publiczne. https://www.instagram.com/p/Chz3LT-uW09/


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Mała Greta Thunberg naprzeciwko Donalda Trumpa i Biskupa Jędraszewskiego? :)

Zacząłem interesować się karierą Grety Thunberg od czasu jej słynnego wystąpienia we wrześniu 2019, choć wcześniej zwracała moją uwagę, bo aktywizowała mojego starszego syna do udziału w piątkowych strajkach klimatycznych. Jako ojciec nastolatka o rok od niej młodszego z przyjemnością rejestrowałem jej duży wpływ na aktywizowanie młodzieży na całym świecie, także w Polsce. Jej postać jest jednak interesująca z punktu widzenia także nauk o kulturze i religii, bo jej przekaz i wizerunek medialny noszą znamiona zakorzenionego kulturowo w szwedzkiej tradycji i szwedzkich realiach kulturowych oraz szerzej w długiej już tradycji krytyki nowoczesności.

Greta Thunberg, człowiek roku 2019 r. wpływowego Tygodnika „Time” (Alter, Charlotte. „The Conscience”. Time, grudzień 2019.) wywołuje bardzo skrajne reakcje: jest entuzjastycznie witana i oklaskiwana na różnych szczytach, fotografują się z nią zarówno prezydent Obama, jak i papież Franciszek, pokazują się z nią w różnych telewizjach celebryci, tacy jak Arnold Schwarzenegger czy Naomi Klein, występuje ona w głównych programach publicystycznych telewizji na całym świecie, prowadzi własne mikroblogi na Twitterze i Instagramie, miała juz wykład TED i jest doktorem honoris causa, jest śledzona przez miliony fanów na całym świecie, powstały już o niej (niekoniecznie najlepsze) książki, takie dla dzieci, ale także dla dorosłych. Jednak jest także nienawidzona przez wielkich tego świata. Jednym z wielkich hejterów Grety Thunberg jest Donald Trump, którego oskarża się także o to, że nie może małej dziewczynce wybaczyć, iż ukradła mu show i to ona stała się najbardziej wpływowym człowiekiem roku Time’a w 2019, a nie — po raz drugi — on…

Greta Thunberg na Placu w Rzymie przed Papieżem Franciszkiem namawiająca go do celebrowania jego własnej „zielonej” Encykliki Laudato Si (screen z Gazeta Wyborcza)

Do rangi symbolu urosły zdjęcia pokazujące wyraz twarzy Grety Thunberg na widok Donalda Trumpa na szczycie w Nowym Jorku. Jeśli dla Naomi Klein faktycznie Greta stoi w opozycji do polityki — niszczącej świadomie naturę i gloryfikującej nieograniczoną konsumpcję „hamburgerów i plastikowych rurek do picia”– ekipy Trumpa, to nie dziwi wcale niechęć prezydenta USA do 16-latki, która już dawno przestała być małą dziewczynką, a staje się nastoletnią wkurzoną.

Z przykrością stwierdzam, że do grona osobiście zapiekłych wrogów młodej Grety przyłączył niedawno arcybiskup Marek Jędraszewski, który oskarżył „ekologizm” o bycie ideologią totalitarną. Chciałbym jednak przypomnieć, że katolicki ksiądz biskup reprezentuje innego typu ideologię totalitarną, też nieoczekiwanie łączącą go z Donaldem Trumpem.

Otóż obaj wydają się wyznawcami spiskowej teorii historii tzw. białego ludobójstwa. Warto przypomnieć wypowiedź arcybiskupa z 15.11.2013 r. w Pabianicach, w której mówi: „Mogę sobie łatwo wyobrazić, że za jakiś czas, mam nadzieję, że sam tego nie dożyję, że w roku 2050 nieliczni biali będą pokazywani innym rasom ludzkim tu, na terenie Europy, tak jak Indianie są pokazywani w Stanach Zjednoczonych w rezerwatach. Byli sobie kiedyś tacy ludzie, którzy tu zamieszkiwali, ale przestali istnieć na własne życzenie, ponieważ nie potrafili uznać tego, kim są od strony biologicznej.” Pisze o tym Jan Hartman na swoim blogu w Polityce.

Faszyzm może być definiowany jako religijny kult państwa, wodza i narodu kojarzący się totalitarną formą rządów.

Faszyzm bardzo często odwoływał się w swej historii do twardej nauki, zwłaszcza do nauk przyrodniczych, ale przede wszystkim wyciągał ideologiczne konsekwencje z darwinizmu społecznego, wedle którego państwa silne z natury rzeczy podbijają państwa słabe: z tego wynika militaryzm, nacjonalizm i rasizm.

Naomi Klein ostatnio powiedziała też, że gorszy od negacjonizmu ekologicznego jest tylko ekofaszyzm. (Naomi Klein on the Case for a Green New Deal, Greta Thunberg, & The Rise of Ecofascism. YouTube. Udostępniono 28 grudzień 2019.)

Arnold Schwarzenegger i Greta Thunberg w Wiedniu (źródło Flipboard.com)

Ekofaszyzm jest mistyczną wersją faszyzmu skojarzoną z kultem ziemi. Towarzyszy mu wizja organicznej całości natury. Ekofaszyści jeszcze nie rządzili żadnym narodem, ale pewne elementy wczesnych wersji nazizmu (mistyczny ruch Volkistowski w XIX w., czy jego związki ze spiritualizmem) były obecne w narodowym socjalizmie Hitlera, przede wszystkim w postaci hasła: „krew i ziemia”, które oznaczało czystość białej rasy aryjskiej. (Zimmerman, Michael E. „Ecofascism”. Encyclopedia of Religion and Nature, Volume 1, Continuum, 2008, s. 531–32)

Z ekofaszyzmem skojarzona jest także spiskowa „teoria białego ludobójstwa”, zgodnie z którą Żydzi wymyślili spisek mający wykończyć białą rasę przez propagowanie: masowej nie-białej imigracji, integracji rasowej, niskich wskaźników dzietności, aborcji, rządowej konfiskaty ziemi białych, zorganizowanej przemocy i eliminacji w rzekomo białych krajach w celu spowodowania wyginięcia białych poprzez przymusową asymilację i brutalne ludobójstwo. Rzadziej obwinia się Czarnych, latynosów i muzułmanów, ale raczej jako wykonawców spisku, a nie jego mózgi.

W tym kontekście lepiej jest zrozumieć, z czym mamy do czynienia, kiedy atakujemy czysty i prosty przekaz Grety Thunberg i sił, które ją wspierają.

Katastrofa ekologiczna oznacza także masowe migracje na skalę dotychczas niespotykaną.

Tak zwany kryzys uchodźczy w 2015 roku w Europie był kryzysem wywołanym przez wojnę mającą swoje źródła w zmianach klimatycznych. Za ekofaszystów uważali się sprawcy masowych mordów z 2019 w Christchurch w Nowej Zelandii (15 marca 2019 r. (51 zabitych, 49 rannych) i w El Paso w USA (3 sierpnia 2019 r., 22 zabitych, 24 rannych). Sprawcy tych ataków na wyznawców różnych religii, nie tylko Islamu, publikowali przed atakami manifesty, w których przyznawali się do swojego ekofaszyzmu. Ekofaszyści i brexitowcy bronią czystości krajów i narodów przed integracją ludzkości. Dotychczas myślałem, że w Nowym Testamencie, fundamencie chrześcijaństwa, mogę poczytać „Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety; albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie”. (Gal. 3,28) Teraz okazuje się, że na gruncie bardzo wpływowym w polskich życiu publicznym mają miejsce wypowiedzi, które z chrześcijaństwem nie licują. Ideologia totalitarna jest religią państwa. Jeśli można mówić o dyktacie siły w Polsce, to właśnie ten dyktat słyszymy. On nie jest głosem chrześcijaństwa. Po prostu nie godzi się.


Photo: Flickr user quintanomedia
CC BY-NC-SA 2.0

W pułapce zasad, na granicy słów :)

„Shtisel” daje nam opowieść o codzienności. Niespieszną, by nie rzec leniwą, a przecież zgodną z rytmem starego czasu, który rozpięty jest pomiędzy rannym szachrit, popołudniową mincha i odmawianym co wieczór maariw.

Wszystko przez chłopca z pieskiem. Poważnie. Przez chłopca z pieskiem, który został wyrzucony z jesziwy. Nie żeby nie doceniano jego intelektu. Nie żeby nie był pilnym uczniem. Przeciwnie, był. Tym bardziej powinien rozumieć zasady, wpasowywać się w ograniczenia, brać na siebie i do siebie przepisy, którym podlegały pokolenia jego przodków. Tymczasem mały chłopiec o wrażliwym sercu znalazł na ulicy pieska. Równie bezbronnego jak on sam, zagubionego psiaka, który skradł mu serce. I cóż złego w tym piesku – bezdomnym, głodnym, zabłąkanym do świata, do którego należeć nie może? Niby nic. Ale powiadają w szkole: „Czy widział kto kiedy Żyda z psem? Nie, bo albo to nie pies, albo to nie Żyd”. A zasady mówią, że to zwierzę nieczyste, a zatem nie można, nie wolno, nie przystoi… Czy historia skończy się dobrze? Tak, bo przez zasady przebije się miłość, która ostatecznie znajdzie drogę. Dla chłopca, dla psa, ale i dla nestora rodziny, który choć mocno osadzony w świecie ortodoksów raz za razem, mniej czy bardziej dla siebie spostrzeżenie, lawiruje między światami, chadza na kompromisy, by jakoś trwać, by jakoś żyć…

Świat, w którym osadzony jest serial „Shtisel” to świat, do którego nie mamy dostępu. Jego elementy, w formach odległych, mijam czasem na krakowskim Kazimierzu, w okolicy synagog, albo na cmentarzu żydowskim, co lata temu był fascynującym miejscem szkolnych wagarów. Świat, którego wycinek sunie ulicą czarnym pochodem, w połyskujących chałatach, lisich czapach, kapeluszach, okręcony „sznureczkami”, brodaty, odizolowany nawet wówczas, gdy sunie tuż obok. Wycinek świata przenosi się na chwilę do mojego „teraz”, a przecież nie jest to perspektywa pozwalająca go zrozumieć, ba, nawet dotknąć owego „niedotykalnego” w obawie przed tym, co „nieczyste”. W moim „teraz” gości inaczej, przez lekturę, a dziś przez obraz, przez serial, który próbuje wkroczyć w hermetyczny świat, gdzie żyje się (w przynajmniej żyć się powinno) wedle prawa, wedle reguł, wedle religii. Wedle słowa, jakie narodowi wybranemu dał Bóg, a tak naprawdę wedle kolejnych opracowań, przepracowań, interpretacji, wykładni stworzonych przez rabinów czy uczonych w piśmie, przez pokolenia czytających, kształconych mężów, co to tylko na parę chwil podnoszą głowę znad swoich ksiąg, co to rozczytują świat, nie zawsze mając pełną świadomość dzisiejszego, zewnętrznego świata. Pytanie czy w ogóle jest im ona do życia potrzebna.

Wchodzimy zatem do Geuli, ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy, znacznie jednak bardziej otwartej na nowoczesność niż „zabetonowana” pod tym względem Mea Shearim. Wchodząc w świat wykreowany przez dwóch scenarzystów, o korzeniach ultraortodoksyjnych, dość łatwo się w nim odnajdujemy. Języki przeplatają się, słychać hebrajski, choć starsi, ale i ci, co choć na chwilę nie chcą być rozumiani, gładko przechodzą na jidisz. Reguły, modlitwy czy zachowania powtarzane przez pierwsze kilka odcinków stają się niemal znajome. Już wiemy, że przed każdym kęsem jedzenia czy łykiem trunku usłyszymy modlitwę, że kobieta nie wyjdzie z domu z odsłoniętymi włosami (a w domu włoży czepek), że każde wejście do domu oznacza dotknięcie mezuzy, że spotkania odbywają się wedle określonego porządku, że rozmowy toczą się z wielką powściągliwością, że emocje wycisza się nawet w momencie zdrady lub śmierci, że… Takich „że” filtrowanych przez kolejne „nie wolno”, „nie mogę”, „powinienem” znajdziemy w hebrajskim serialu całą masę, a tylko część z nich ma swoją drugą stronę lustra, odbicie, co przyniesie nieoczekiwane czasem rozwiązania. Te zaś, choć okupione trudem, przełamaniem, ryzykiem, z perspektywy czasu, okażą się najlepsze. Nawet jeśli ominą regulaminowy pancerzyk albo znajdą w nim dla siebie odpowiednią lukę.

„Shtisel” daje nam opowieść o codzienności. Niespieszną, by nie rzec leniwą, a przecież zgodną z rytmem starego czasu, który rozpięty jest pomiędzy rannym szachrit, popołudniową mincha i odmawianym co wieczór maariw. Świat zamknięty w 613 przykazaniach (micwach) Halachy, w Haggadzie, stanowiącej swoisty podręcznik liturgii domowej, w talmudycznych regułach i debatach o kolejnych interpretacjach prawa obyczajowego. Tu Gemara komentuje i objaśnia Misznę, pierwszą, powstałą mniej więcej w połowie III wieku kompilację praw żydowskich (razem stanowiły podstawę do sformułowania Talmudu), a uczeni w prawie wciąż poszukują odpowiedzi na rodzące się każdego dnia pytania. Studiując są przekonani, że „nie tylko oni studiują Torę, ale robi to przede wszystkim sam Bóg, wedle niej rozstrzygając rozmaite sprawy zachodzące na ziemi”. Wobec takiego przedwiecznego projektu czas i emocje wydają się tu wyciszone, by nie rzec zdławione, albo i na swój sposób niepotrzebne, niedorzeczne, jakby… nie na miejscu. Jednak codzienność, powtarzalność, przewidywalność czy szarość barwnego i bogatego przecież świata trzeszczy w chwilach, gdy wkradają się weń frustracje. Tych nie brak.  Bo oto… coś się stało, złamało, wpadło w nieoczekiwane koleiny losu (co, sami zobaczcie); coś poszło nie tak, nie tam, gdzie się spodziewano. Bo ktoś zniknął bez wieści, a inny się pojawił, bo obowiązki, bo porażki, bo… sukces, co stanowi źródło radości, ale również stawia pod znakiem zapytania. Bo świat się rozrywa na dwoje. Bo kolejne kroki by wejść w sztywno pozapinany świat zasad, gdzie o nowe rzeczy trudno, ale gdy się już pojawią, to choć okupione rozterkami, niepewnością czy bólem, ostatecznie okazują się błogosławieństwem otwierającym na nowe życie. Nowe, a wciąż zalęknione czy przypadkiem nie ściągną na głowę wybierającego takich czy innych – bardziej ludzkich jednak niż boskich – gromów. Życie niedopowiedziane, o które bohaterowie wciąż zdają się targować z restrykcjami, ograniczeniami co żyją w nich i wokół nich. Każdy tu czegoś szuka… pytanie na ile rzeczywiście znajduje. Gdzieś pomiędzy „Co ludzie powiedzą?” ginie myśl o przeznaczeniu, „pisaniu”, o tym „Co powie Bóg?”. A życie… pozostaje w rodzinie. Cokolwiek by się nie działo.

Rodzina Shtitsel, bo to o jej codzienności opowiada serial, jest… Chciałoby się rzec, że skomplikowana, ale po namyśle okazuje się, że wcale taka nie jest. Jest bliższa i bardziej zrozumiała niż można by się spodziewać. Stanowi galerię postaci tyle łącznych, co i osobnych. Ich „razem” wydaje się być wielowymiarowym „obok”, czasem „obok” dramatycznie zimnym, by nie rzec sztucznym. „Obok” radosnym lub smutnym przy okazji rodzinnych uroczystości, wizyt, odwiedzin, zaręczyn, pogrzebów, a jednocześnie „obok” tak dramatycznie nie wchodzącym głębiej, że nie dostrzegającym najzwyklejszej potrzeby, rodzinnej tragedii czy drobnej prośby, małego marzenia, którego niespełnienie skazuje na śmierć w samotności. „Obok”, które łączy się w przeróżne, zbliżające się ku sobie mocniej duety. To we dwójkę – w różnych relacjach i konfiguracjach – prowadzi się tu rozmowy, gdzie czasem więcej przeczuwa się niż rzeczywiście mówi, gdzie widzi się, ale napotykając opór prywatności i intymności nie wypowiada się kolejnego słowa, gdzie zadowala się odpowiedzią, co tak naprawdę stanowi ucieczkę w powtarzane tyle razy „Bogu dzięki wszystko dobrze”, podczas gdy widz doskonale wie, jak niewiele ma to wspólnego z prawdą. To znów stanowi o wymiarze owego „obok”, które pęka tylko w nielicznych momentach, by łapiąc oddech, puszczając oko, a czasem nawet przywołując uśmiech, szybko ustępować miejsca zasadom i obowiązkom.

 

Rodzinę, jaką poznajemy tworzą cztery pokolenia, do których na chwil kilka dołączają towarzyszące im duchy. Mały, acz reprezentatywny wycinek… Jest zatem babcia, Melka, która często okazuje się największym „liberałem” owej familii. Przesunięta do domu opieki wyczekuje wizyt najbliższych, a jednocześnie żyje inaczej niż dotychczas. Czuły uśmiech przywołuje jej otwartość na inne światy (nie tylko na amerykański tasiemiec pozwalający jej przyjąć do serca i modlitwy nawet serialowych gojów, bohaterów „Mody na sukces”), na granice między światami, na potrzeby bliskich i dalekich, na smutek wynikający z płytkości jednych, ale i obfitości innych relacji, jej… marzenia… gasnące dopiero w chwili śmierci… Jej wiara, która odradza się, gdy trzeba, a z syna wyciska łzy.

Jest syn, ojciec rodziny i nauczyciel, Shulem, ułożony w granicach ortodoksyjnego świata, a przecież co rusz wystawiający za nie głowę. Shulem, któremu nowoczesność nie mieści się w rozumie, więc odpycha ją od siebie, przed otwarciem na świat (nawet ten, co nie łamie reguł) broniąc się niemal pazurami. Złakniony domu, jakim dom był kiedyś, oszczędny we wszystkim, szuka czasem po omacku, odmawiając sobie szczęścia, które zdaje się na wyciągnięcie ręki. Żałoba, nieumiejętność wykonywania kroków dla samego siebie, oddanie rodzinie, poddanie regułom, nerwy i upór, nieustanne udowadnianie „czegoś” sobie i światu – to tylko jedna strona medalu. Bo Shulem – mniej czy bardziej świadomie – balansuje na granicy reguł, w swoim uładzeniu raz za razem wyciągając rękę aby je przekroczyć, by swoją troską zadowolić, ogarnąć, utulić bez utulania. Ale… jakże to by było, gdyby… I choć jego decyzje nie zawsze bywają trafione czy najszczęśliwsze, to rozczula… tak uporem, jak i nieporadnością.

Jest i Akiva, najmłodszy syn Shulema, niewydarzony rabin, a przecież zdolny artysta. Zawieszony między nieodmiennym „A chciałbym, a boję się…” Bo chciałby malować, kochać, żyć. Bo chciałby godzić światy, co pozornie wydają się nie do pogodzenia, bo pasja przysłaniająca religię/sztywny nakaz jest jednocześnie talentem danym od Boga, ale… każdy krok w tę pasję, co przez współwyznawców czytana niemal jako rodzaj szaleństwa, oddala go od innego wymiaru szczęścia, którego przecież tak mocno pragnie. Akiva chce kochać i… kocha, przywodząc na myśl opowieść o trzech miłościach, które spadają ponoć na każdego. Pierwsza bywa głupia. Druga może otworzyć, ale i zamknąć, bywa powielanym schematem, albo staje się codziennym byciem. Jest i trzecia miłość, o której nie wiadomo czy nadejdzie. Wygląda na nieodpowiednią i niszczy ideały, których się trzymaliśmy; przychodzi przy tym tak łatwo, że nie wydaje się możliwa i nie da się jej wyjaśnić, ponieważ jej nie planowaliśmy. To miłość, w której spotykamy się z kimś i wszystko zaczyna pasować. Stoi u naszych drzwi i puka do nich, niezależnie od tego, ile czasu potrzebujemy, żeby jej otworzyć. I choć Akiva przechodzi lekcję owych trzech miłości w trybie bardzo przyspieszonym (w dwa sezony „zaliczając” to na co w zwykłym życiu czekamy latami), to każda z nich przynosi mu rozwój, tak na poziomie artystycznym, jak i życiowym. I wybiera, ale także poddaje się wyborowi.

Jest w końcu jedna z najmłodszych – by domknąć rzecz klamrą kobiecą – Ruchami, wnuczka Shulema, córka Giti. Dziecko, które na oczach widzów staje się kobietą, a tempo i swoista emocjonalna brutalność tej przemiany czyni z niej bohaterkę szczególną. Jest córką, na którą matka przenosi odpowiedzialność za zawiadywanie światem rodzinnej gromadki, córką, co strzeże tajemnicy i stanowi mur zaporowy przed rozlaniem się hańby. Spada na nią kłamstwo matki, jej lojalność wobec zasad, z której wynika większa krzywda. Tu lojalność nie niesie ze sobą dobra, ale zakłamywanie życia, opłakiwanie życia, życie cieni, życie bez słów, albo gdzieś między słowami. Ceną, jaką dziewczynka płaci jest… dorosłość. Jest jej stanięcie pośród silnych kobiet Starego Testamentu, obok Judyty zdolnej pokonać każdy strach, obok Ruth, co nie waha się powiedzieć „gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam”, obok Sary, co wiedziała, że obietnice nie od razu się spełniają, że czekać… warto. Własna miłość, o którą znów musi walczyć, szabasowa sukienka, najskromniejszy nawet dom, czepek, który świadczyć ma o tym, że jest już żoną. Jednak w jej przypadku miłość wydaje się nagrodą, którą rozumie najlepiej dzięki rozmowie z ojcem, bodaj jednej z najlepszych, choć niesłychanie gorzkich, rozmów serialu, pokazującej rozdźwięk między pragnieniami a zasadami, jakie niesie ortodoksyjny świat i jego religia. A może zgoda na ten świat jest tylko zgodą do czasu…

***

 

„Wszystko tu się ze wszystkim łączy – powiada w Opowieściach jerozolimskich Avidor Dagan –Kamień z kamieniem, stulecie ze stuleciem, prochy królów z prochami żebraków, kości bohaterów z kośćmi tchórzy, bogaczy i biedaków, proroków i prostaczków, mędrców i głupców. A wszyscy oni byli temu miastu potrzebni, jedni i drudzy, i tylko jeden Bóg raczy wiedzieć, do czego”. I wszystko w serialu się łączy, ale… w obrębie mniejszego świata, mniejszego miasta, mniejszej społeczności, która poza momentami trudnymi (konieczności Giti) lub spektakularnymi (wystawa Akivy czy jego występ w telewizji) nie miesza się z tym, co wobec niej zewnętrzne. Czego więc nie ma? Powrotów do przeszłości – w tym tej najboleśniejszej – ani polityki, ani wojska, ani historii o brzegach Jordanu, ani wyjaśnienia skomplikowanej dość sytuacji ortodoksów. Czego jeszcze? Nie ma Jerozolimy jaka jest poza Geulą czy Mea Schearim. Nawet Ściana Płaczu jest odległa, oglądana ze wzgórza, a listy-prośby do Boga, upychane w szczeliny w murze nie mają nawet szansy by zżółknąć na słońcu. Bohaterowie przemykają kilkoma ulicami, tworzącymi pajęczą sieć, do której przykleiło się ich życie. Niemal wszystko wydarza się między domami kolejnych członków rodziny, jesziwą, koszernym barem, domem seniora i… biurem swata, który w swoim „magicznym” notesie splata losy panien i kawalerów, starających się po raz pierwszy, ale i z różnego rodzaju „odzysku”. Nie ma tej Jerozolimy, co „rozpościera się niczym otwarta, nie dokończona księga. [Co] jest gołębicą o rozpostartych skrzydłach, która unosi się nad potopem i szuka skrawka zieleni. Innym razem podobna jest do ciepłej dłoni matki, spoczywającej na głowie płaczącego dziecka, albo do gniazda wtłoczonego między gałęzie czasu. Czasem przypomina ocembrowaną studnię, do której trzeba na nowo zstępować i szukać zagubionego pierścienia, albo pieczęć na liście zawierającym hasło, które otworzy przed nami bramę, przez którą dojdziemy do końca drogi”. A może jednak ta Jerozolima tu jest, tylko trzeba uważniej patrzyć, dając jej szansę. Ja ją znalazłam. Podobne można przecież zastanawiać się czy poza regułą, zasadą, rytuałem i prawem jest tu Bóg…

 

Na koniec dręczące pytanie – czy ktoś tu jest szczęśliwy? Tu, w serialu, w rodzinie Shtisel. Wciąż się zastanawiam, choć nie jestem pewna, na ile myślą nad tym sami bohaterowie tej (póki co) dwusezonowej sagi. Niby tak, o ile szczęście wiąże się z mniejszym czy poważniejszym łamaniem reguł (pozornie niezauważalnym, albo tak głębokim, że w każdym zakamarku duszy… boli), z nieustannym targowaniem się, zakładem – mniej poważnym jednak niż ten z Księgi Hioba – wychodzeniem poza krąg religijnych nakazów i zakazów, które wiążą ortodoksyjnego Żyda. Szczęście znajduje tu ten, kto szuka (nawet jeśli wiąże się to z niemałym trudem i ryzykiem), albo ten, kto nie zadaje pytań, żyjąc rytmem wyznaczonym przez dziesiątki pokoleń. A ten kto się boi, kto daje się spętać, kto nie przekracza ram zastanego świata, restrykcyjnego przestrzegania prawa… tkwi gdzieś pomiędzy regułą a pragnieniem. I choć w świecie, jaki dalej nam „Shtisel” szczęście rozumie się nieco inaczej, to jego wybór jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Tak tam, jak i tutaj.

Wystąpienie Leszka Jażdżewskiego 3 maja na UW :)

Ten tekst wygłosił Leszek Jażdżewski przed wykładem Donalda Tuska 3 maja na Uniwersytecie Warszawskim. To tekst przemówienia, nie jest w 100% identyczny z samym przemówieniem. 

Kiedy jesienią 1981 roku Rolling Stonesi grali koncert w Los Angeles Colloseaum, na rozgrzewkę występował przed nimi jeszcze zupełnie wtedy anonimowy Prince. I tak już trudnej sytuacji nie poprawiał fakt, że ubrany był, jak zwykle, w czerwone koronkowe bikini i prochowiec. Jego występ publiczność nagrodziła gradem obelg, za którymi wkrótce poszły warzywa. Prince na scenie wytrzymał 15 minut. Ale trzeba mu oddać, że wrócił na występ kolejnego wieczoru. 

Cóż, nie jest łatwo być supportem. 

Pozostaje mi mieć nadzieję, że SOP starannie wszystkich zrewidował przy wejściu.

W niecałe cztery i pół roku po uchwaleniu Konstytucji 3 maja Polska zniknęła z mapy. 

Absolutystyczne monarchie, pod rękę z rodzimymi reakcjonistami, powołującymi się na obronę zagrożonych polskich tradycji, zniszczyły próbę odrodzenia Rzeczpospolitej Obojga Narodów w oparciu o oświeconą myśl ustrojową i reformatorskie wysiłki. 

Narodzinom nowoczesnego świata przyglądaliśmy się jakby zza szyby, jako zniewolony naród. Wielkie dylematy – emancypację jednostki, rozwój kapitalistyczny, wreszcie samo pojęcie Boga, przysłoniło pierwsze i najbardziej fundamentalne pytanie: bić się czy nie bić? Ten dylemat ukształtował naszą kulturę po dziś dzień. W dobie Polski niepodległej, stanowi obciążenie, z którym nie potrafimy sobie poradzić. 

Nasze myślenie i nasza polityka są głęboko niegotowe stawić czoła nowym wyzwaniom: rewolucji cyfrowej, zmianom ekologicznym i energetycznym, migracjom i skutkom globalizacji. Jak w lunatycznym śnie powtarzamy drogę, która doprowadziła nas poza krawędź upadku.

Tadeusz Konwicki w „Kompleksie polskim” napisał. 

W tym nieszczęsnym kraju rządziły duszami ludzkimi przez wieki zdeprawowana religia i sprzedajny kościół. Religia na usługach państwa, religia kierowana przez głowę państwa. A istotą tej religii była zawsze forma, rozdęta, zmitologizowana, zabsolutyzowana forma. A w tej formie najważniejsze było słowo.(…) Słowo stało się krwawym tyranem, słowo stało się okrutnym zabobonem i bezlitosnym Bogiem. 

Kościół katolicki w Polsce, obciążony niewyjaśnionymi skandalami pedofilskimi, opętany walką o pieniądze i o wpływy stracił moralny mandat do tego, żeby sprawować funkcję sumienia narodu. 

Ten kto szuka transcendencji i absolutu w kościele będzie zawiedziony. Ten kto szuka moralności w Kościele nie znajdzie jej. Ten kto szuka strawy duchowej w Kościele wyjdzie głodny.

Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa. I Gdyby dzisiaj Chrystus był ponownie ukrzyżowany to przez tych, którzy krzyża używają jak pałki, do tego, żeby zaganiać pokorne owieczki do zagrody. 

Dziś agendę tematów dnia układają nam dziś cyniczni wrogowie nowoczesności, czarnoksiężnicy, którzy liczą, że przy pomocy zaklęć i manipulacji złymi emocjami, będą w stanie zdobyć władzę nad duszami Polaków. 

Ale rywalizacja na inwektywy i na negatywne emocje z nimi nie ma sensu, dlatego że po kilku godzinach zapasów ze świnią w błocie orientujesz się, że świnia to lubi. Trzeba zmienić zasady gry.

Nie może być mowy o odnowie polityki, jeśli rozmowę o niej zaczniemy od pytania „z kim trzymasz”?, zamiast „o co walczysz?”. Ci, których „łączy tylko matematyka” będą mieli poważny problem z wyborczym sukcesem.

Walka o władzę i jej zdobywanie jest domeną partii politycznych i ich liderów, to na nich spoczywa pełna odpowiedzialność za wynik. Próba wchodzenia w ich rolę byłaby nieodpowiedzialna nierozsądna, nawet jeśli zwycięstwo strony, z którą sympatyzujemy nie wydaje się przesądzone.

Ale siedzenie z założonymi rękami i krytykowanie z kanapy w oczekiwaniu aż polityka zmieni się sama, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nie jest opcją! 

Donald Tusk powiedział na Igrzyskach Wolności, gdzie narodził się ten nasz wspólny plan obchodów trzeciomajowych: „nie czekajcie na jeźdźca na białym koniu”. Cytował Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów, zakładajcie własne.” Od siebie już dodam: nie czekajcie na Mesjasza, bo łatwo może się zmienić w czekanie na Godota. 

Gdzie bije źródło nadziei? W Polkach. 

To bunt kobiet przeciwko nieludzkiemu prawu stał się siłą napędzającą zmiany społeczne w ostatnich latach. Choć jest jeszcze tyle do zrobienia w kwestii równości, to przyznam się wam, że po cichu czekam na nową Joannę Szczepkowską, która powie, że „26 września 2016 (początek czarnego protestu) skończył się w Polsce patriarchat”. Na razie chyba nie będzie to jednak w telewizji publicznej.

Poglądy Polaków na rolę Kościoła katolickiego, małżeństwa homoseksualne, legalizację aborcji ulegają radykalnej liberalizacji. Ci, którzy chcą swój punkt widzenia w tych sprawach wyrażać pokrętnie i niejednoznacznie, byleby nikomu nie podpaść, myślą kategoriami ubiegłej dekady.

Każdy dzień rządów opresyjnej, konserwatywnej ideologii przybliża Polskę do obyczajowej rewolucji. Potrzebna jest nam polityka oparta na fundamentalnych wartościach i moralnych wyborach. Polityka, która pozwala na własnych warunkach zmierzyć się z nowoczesnością. 

Jestem niemal pewien, że na tej sali siedzi przyszła prezydentka Polski. Dała nam przykład Zuzana Czaputova jak zwyciężać mamy!

Na koniec, widzę na sali wielu moich znajomych, rówieśników, – trzydziesto i coraz częściej czterdziestolatków, często świeżo upieczonych rodziców. Odwołam się do pewnie znajomego nam wszystkim doświadczenia przestrzeni jaką jest plac zabaw.

Kiedy siedzimy tam z Magdą i naszym Stasiem nie znamy poglądów innych rodziców, może różnić nas wszystko, ale łączy nas miłość do naszych dzieci, troska o ich szczęśliwe i bezpieczne życie. To emocja, która może połączyć nas wszystkich, tak bardzo różnych, a w pewnym sensie tak bardzo podobnych. 

„Wyborcy populistów niekoniecznie sami są populistami”, warto zapamiętać tę pozornie oczywistą uwagę Jan Wernera Mullera

Kiedy nasz dwu i półletni synek z ufnością chwyta nas za ręce, kiedy wychodzimy razem na ulicę, chcę wiedzieć, że z równą ufnością może spoglądać w przyszłość, którą mu tworzymy. 

Jaka będzie, ta Polska z marzeń naszych dzieci, naszych wnuków? Czy naprawdę jesteśmy gotowi powierzyć ją ludziom, którzy myślą w kategoriach, które już dekadę temu wydawały się mocno anachroniczne? Czy pokolenie wyżu demograficznego i Unii Europejskiej nie dojrzało już do tego, żeby w filmie pod tytułem Polska 2019 przestać grać ogony i role drugoplanowe?

Musimy poszukać nowej opowieści o nas samych, o naszych zbiorowych lękach i aspiracjach. O tym jak nasze indywidualne marzenia wpisać w zbiorową opowieść o Polsce i Europie. Zamiast wciąż fedrować ideowy węgiel trzeba rozejrzeć się za energią odnawialną. 

Ten, kto znajdzie siłę do tego, żeby otworzyć polską politykę na zmianę ideową i pokoleniową będzie mógł chodzić w glorii zwycięzcy. 

„Oczywiście jesteśmy romantykami – pisał Juliusz Mieroszewski, porte-parole Jerzego Giedroycia, w liście do redaktora paryskiej „Kultury”. – Ludzie, którzy do czegoś dążą, zawsze są romantykami i dopiero gdy dopną swego, nagle stają się realistami . (…) Faceci, którzy do niczego nie dążą, nie są romantykami ani realistami, tylko zgoła zerami”.

Podejrzewam, że facet, o którym myślę pozostał w głębi serca romantykiem, nawet jeśli jest to romantyzm po przejściach. A już z całą pewnością nie można mu zarzucić, że do niczego nie dąży. Zapraszam na scenę Donalda Tuska. 

To państwa tworzą narody [wstęp do książki „Budowanie narodu”] :)

W dobie płynnej ponowoczesności potrzeba znalezienia jakiegoś trwałego fundamentu okazuje się przemożna. Jak pisze Zygmunt Bauman, porządek społeczny, w którym żyjemy jest rozmyty i pozbawiony stałych kształtów. W takim płynnym porządku (nieporządku) ludzie łakną jakiegoś zakorzenienia, jakieś identyfikacji, jakiejś tożsamości. Te pragnienia spełnia naród.

Ukazała się właśnie kontynuacja „Narodu urojonego” – mojej książki wydanej przez Liberté! w zeszłym roku. Nosi ona tytuł „Budowanie narodu. Przypadek Polski w latach 2015-2017”*. Oto kilka akapitów jej wstępu.

M. Migalski, „Budowanie narodu”, wyd. Liberté!, Łódź 2018

Celem książki jest omówienie procesu budowania narodu: tego, kiedy powstał, kto go „wymyślił”, jak pojęcie to upowszechniało się w ciągu ostatnich kilku stuleci, jaka była tajemnica jego sukcesu oraz jakimi sposobami państwa stwarzały narody. Ten ostatni proces zostanie szczegółowo omówiony na przykładzie Polski w latach 2015-2017.

Główna teza postawiona w niniejszej publikacji brzmi: w latach 2015-2017 rząd Beaty Szydło konsekwentnie, skutecznie, z pełnym rozmysłem i determinacją podjął się dzieła budowania narodu1. Użył do tego wszelkich dostępnych mu środków i narzędzi; nie szczędził czasu i nakładów finansowych w realizacji tego dzieła; wykorzystywał zarówno instrumentarium rządowe, jak i pozarządowe, do osiągnięcia zamierzonego celu. Była to konsekwencja zawartych w programach PiS postulatów narodowotwórczych. Działania te były doskonałą egzemplifikacją tworzenia narodu przez państwo.

W celu udowodnienia prawdziwości głównej tezy, w poszczególnych rozdziałach rozważone będą problematy pozwalające lepiej zrozumieć, na czym polega sukces działań rządu PiS. I tak: w rozdziale pierwszym analizuję czym jest naród i jak doszło do jego powstania w niedalekiej przeszłości. W debacie tej uzasadnię sensowność przyjęcia nominalistycznej koncepcji tego fenomenu, którą nazwę ujęciem nominalistyczno-wolicjonalnym. Omówię także dyskusję o tym, jak stare są narody i kiedy powstały – w debacie tej zajmę stanowisko umiarkowanie modernistyczne (uwzględniające część postulatów ento symbolistów) oraz przedstawię argumenty za takim właśnie wyborem. Przedstawię także te procesy historyczne, polityczne, ideowe i ekonomiczne, które pozwoliły na wyłonienie się narodów. Najważniejszymi z nich będą: laicyzacja, delegitymizacja władzy, demokratyzacja, nowy sposób prowadzenia wojen, kapitalizm oraz świadome działania inteligencji.

W rozdziale drugim odpowiem na pytanie o sukces nacjonalizmu. Na podstawie dorobku badaczy z innych, niż politologia, dziedzin nauki (takich jak kognitywistyka, prymatologia czy neurobiologia), postaram się znaleźć wytłumaczenie tego, dlaczego naród okazał się tak atrakcyjną formą łączenia się ludzi w grupy. W ewolucji gatunku ludzkiego, oraz w rozwoju naszych przedczłowieczych przodków, szukać będę odpowiedzi na pytanie o sukces narodowej identyfikacji człowieka. Obiektem moich zainteresowań będzie zatem nasza „grupolubność”, konformizm, altruizm odwzajemniony, zdolność do posługiwania się mową oraz – płynąca z tego faktu – skłonność do snucia opowieści i tworzenia treści wyobrażonych.

Rozdział trzeci jest poświęcony szczegółowej analizie tego, w jaki sposób państwo buduje naród. Budowanie narodu rozumiem jako świadome działania polityków (lub szerzej – działaczy społecznych) w celu implementacji w umysłach ludzi poczucia więzi narodowej. Uznaję, iż tego typu myślenie wynikać może również z procesów od polityków niezależnych, ale w efekcie końcowym sprzyjających odczuwaniu przez poszczególne populacje wrażenia wspólnoty. Postawiona w tym rozdziale teza brzmi bowiem następująco: to nie tyle narody stwarzają państwa, co raczej państwa narody. By to udowodnić pokażę na konkretnych przykładach, jakimi narzędziami posługują się państwa, by „wyprodukować sobie” naród. Do najważniejszych z nich należeć będą: edukacja, język, praca elit, polityka historyczna i kulturalna, media, wojna, religia. W rozdziale tym skupię swoją, i Czytelnika – miejmy nadzieję – uwagę na sposobach, w jaki aparat państwowy, politycy i liderzy społeczni, budują poczucie narodowej więzi, a potem je podtrzymują u swych obywateli/poddanych.

W czwartym, najobszerniejszym, rozdziale zastosuję poznaną wcześniej wiedzę i pozytywnie zweryfikowane tezy, do analizy konkretnego przypadku tworzenia poczucia narodowego w konkretnym państwie przez konkretną władzę. Odbędzie się to na podstawie badania działań rządu PiS w latach 2015-2017 oraz instytucji mu podległych lub współdziałających z nim. Pokażę bardzo szczegółowo narodowotwórczą aktywność poszczególnych ministerstw gabinetu B. Szydło, a także powiązanych z nią agend rządowych czy fundacji. Na podstawie lektury programów oraz, co ważniejsze, codziennej działalności resortów tego rządu, udowodnię, że prowadził on w inkryminowanym czasie świadomą, zakrojoną na szeroką skalę, konsekwentną i skuteczną budowę narodu polskiego oraz celowo i systematycznie dążył do tworzenia więzi wspólnotowej obywateli RP opartej na kryterium narodowym.

Rozprawa ma charakter politologiczny, ale nie stronię w niej od rozważań zarezerwowanych dla socjologii, psychologii społecznej, nauk historycznych, a nawet kognitywistyki czy prymatologii. Język zachowuje zasady naukowości, ale staram się zjawiska skomplikowane opisywać w sposób prosty, a nie na odwrót. Adresatem książki jest bowiem przeciętny inteligent, zainteresowany sprawami społecznymi – chcę by śledził mój tok rozumowania, a nie podziwiał hermetyczność wywodu. Stosuję w rozprawie różnorodne metody i techniki badawcze, w zależności od potrzeb: porównawczą, analizy dokumentów, historyczną, ilościową, studium przypadku.

Podziękowania należą się tym, którzy nolens volens przyczynili się do powstania tego dzieła: nacjonalistom, których poglądy skłoniły mnie do sprawdzenia, jak działają ich mózgi; wyborcom, którzy zdecydowali o tym, że powróciłem z polityki do świata nauki; przyjaciołom, którzy cierpliwie znosili moje antynacjonalistyczne filipiki; wrogom, których uczucia zawsze mobilizowały mnie do intensywnej pracy; rządowi PiS za dostarczenie materiału do udowodnienia postawionych tez; Wydawcy za publikację książki; Czytelnikom za jej zakup i lekturę.

Marek Migalski – politolog, publicysta polityczny i polityk.

Od Redakcji: Książka jest do kupienia w e-sklepie Liberté!. Publikacja jest współfinansowana przez Uniwersytet Śląski w Katowicach.

Bez manifestów, proszę :)

Bar tapas w mniej znanej hiszpańskiej prowincji. Turyści stanowią tu rzadkość, a niektórzy mieszkańcy patrzą na nich niczym na egzotyczne stworzenia. Na ścianach zdjęcia kolejnych pokoleń, grafiki i rysunki artystów zakochanych w tym miejscu, Mater Dolorosa łkająca na barwionym kaflu, malowane talerze i zamknięta za szkłem talia tarota. Wszystko stanowi całość, nie potrzebuje pytań, dopełnień, dopowiedzeń. Wszystko jest tu jasne, niezmienne od roku 1926, a jednocześnie otwarte na nowoczesność, której nikt nie bierze za negację tradycji. Starsze panie umalowane, prosto od fryzjera zasiadają wieczorem w barze. Pokazują sobie zdjęcia wnucząt, ale nie skupiają się na nich zbyt długo. Nie po to tu przyszły. Szybko przechodzą do najnowszych ploteczek. Przepis na ciasto przeplata się z zachwytami nad kapeluszem królowej, by za chwilę ustąpić miejsca opowieści o kwiatach w oknie albo przystrajaniu katedry na nadchodzące święto. Przy stoliku obok ich równolatkowie gawędzą o słabszej formie lokalnej drużyny piłkarskiej, by w następnym zdaniu wrócić do polityki, bezrobocia, wciąż nieistniejącego rządu albo do planowanego wesela najstarszej wnuczki. Nie ma tabu. Grupy przyjaciół, pary z dziećmi. Wszyscy oni w jednym miejscu, stanowiącym wymowne świadectwo tożsamości, w której we wspólnotę wchodzi się bardzo wcześnie i pozostaje jej aktywnym członkiem aż do końca swoich dni. Staruszkowie i dzieci różnymi językami opowiadający tę samą historię, w której kultury uczyć nie trzeba się z książek ani na specjalnych lekcjach. Historię, w której kultury nie trzeba projektować, opracowywać, konsultować, uchwalać czy zapisywać w prawie, a następnie strzec niczym Cerber bram Hadesu. Historię, w której po prostu żyje się kulturą, tworzy ją, przekazuje w najprostszy, najbardziej oczywisty sposób – w relacji człowieka z drugim człowiekiem.

4 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015W tle gra muzyka zagłuszana przez rozmowy, śmiechy, płacz dzieci, ogólny gwar. Nikt jej nie nastawi głośniej, nie pozwoli zdominować nastroju, nie zadecyduje za grupę bywalców, by przedkładać własne gusta nad ich głosy. Między stolikami uwija się kelner, roznosząc jedzenie tak proste, że aż zaskakujące, a przecież wspaniałe, cenione, pieszczące podniebienia i zadowalające najwybredniejsze nawet gusta. Przy barze kłębi się tłum. Nikt nie stroi fochów, gdy zostaje popchnięty (przecież jest ciasno!), nie wznieca awantury, gdy szklanka jest mokra, a piwo kapnie na blat. Ot, życie… Barman zna wszystkich, a przybyłych zapamiętuje bez pudła, początkowo będąc pobłażliwym dla ich nieznajomości karty, zwyczajów, śmiechów. Tu wszystko jest kulturą, na pozór tylko leniwą, nieprzejmująca się otaczającym ją światem. Wkrótce i przyjezdni wtopią się w ten świat, który robiąc sobie żarty ze słodkiego nicnierobienia, balansując na granicy między radością a powagą, flirtując ze współczesnymi smaczkami hedonizmu, trwa przywiązany do tradycji, w swojej kulturze łącząc wątki pochodzące z różnych światów, a przecież harmonicznie zgrywające się w jedną całość. W kulturę.

Tymczasem nam kultura się pogubiła, przynajmniej w swym oficjalnym nurcie. Nurt odgórny, upaństwowiony, wskazujący takie, a nie inne jedno „narodowe” rozumienie, jeśli kiedykolwiek służył rozwojowi, to bodaj tylko na drodze buntów, wyłomów, kontestacji i wykrzykiwaniu własnego „ja” na rynkach, podwórkach, ulicach, placach. Cóż, bunt zawsze jakaś tradycja… Tymczasem całość nie była, nie jest i być nie powinna odgórnie stanowiona, odmierzona wedle identycznych standardów dla mieszczących się w określonych ramach obywateli. Kto w ramy się nie mieści – jak ostatnio „straszono” – może się udać na emigrację lub (w „radośniejszej” nieco wersji ponurego miasteczka) może zostać deportowany (na deportację styczniową biletów już ponoć zabrakło). To wszystko już jednak kiedyś przerabialiśmy i… się nie sprawdziło. W kraju, o którego kulturze stanowiła niegdyś choćby posunięta do granic liberum veto wolność, ustawowe krępowanie rąk nie ma (miejmy nadzieję) zbyt długiej przyszłości. Bo nawet jeśli był taki moment, gdy wolność zdawała się „nieszczęsnym darem”, a powierzenie jej na powrót w czyjeś ręce wydawało się głównym przedmiotem troski, to „powierzenie” nie równa się bezmyślnej rezygnacji, która mogłaby podać sobie ręce z całkowitą głupotą. Skoro jednak rozum w narodzie dał się uśpić, wypełzły ze swych zakamarków, jam i ciemnic upiory, co nucąc socjalne kołysanki, śnią o potędze, a po cichu rozmontowują naszą nowoczesność, naszą tożsamość, naszą, niedzieloną na „nas” i „onych” kulturę.

Tymczasem, próbując nadać jej z góry zaprogramowany kształt, taki, a nie inny, na pozór przykrojony na miarę oczekiwań, można ją jedynie zafałszować. Kultura – niezależnie od tego, jakie jej rozumienie będziemy przyjmować – potrzebuje przede wszystkim umiejętnie stawianych pytań, odpowiedzi, które przekraczają granice ciasnot, miernot i wszelkiej maści zapyziałych grajdołków, odwagi bycia autentycznym w podejmowanych działaniach, a nade wszystko – otwartości. Ta zaś nie oznacza bezmyślnego przyjmowania wszystkiego, co pod rękę się nawinie, ale umiejętnej selekcji wątków, wybierania – w pierwszym rzędzie dla samych siebie – tego, co wpisuje się w nasze indywidualne narracje, a dopiero z nich budowania tego, co już starożytni postrzegali jako naturę ludzką, czyli wspólnoty.

Bo czym niby jest ta nasza kultura? Gdyby nas zapytano w ulicznej sondzie, to co byśmy odpowiedzieli? Albo inaczej, co odpowie (ciągle jeszcze) gimnazjalista? Wielu wymieni jednym ciągiem sztuki piękne, film, teatr, muzykę, literaturę. Przy odrobinie szczęścia usłyszymy też określenie „dziedzictwo”, niekoniecznie ze stosownym rozszerzeniem. Jest jeszcze religia – rzymska, katolicka, a jakże – wymieniana niemal jako stabilizator, gwarant tego, kim jesteśmy (a jeśli nie, to co?). Taką zwykłą, okrojoną wersję kultury, która kiedyś zdawała się bliższa, bardziej dostępna, prawdziwsza, jakby swojska, a z braku oswojenia się z nią zaczęła być postrzegana jako „coś elitarnego, snobistycznego, domenę lemingów i liberałów”. No bo skoro mamy nasze radio kochane, to po co nam inna kultura, hm?

Ale gdyby tak wprost, choćby z najszerszej definicji to… pojawia się problem. Skoro kultura, to… dorobek. Wytworzone przez pokolenia materialne i duchowe dziedzictwo dostajemy nie po to, by zbudować mu bałwochwalczy ołtarzyk czy urządzać „akademie ku czci lub pamięci”, ale by je odnawiać, reinterpretować, wypełniać nową treścią, a także dodawać doń własne cegiełki, niekoniecznie pochodzące z jednomyślnej, narodowej wytwórni. Bo, wbrew temu, co bardzo chciano by nam wmówić, nie jesteśmy – ba, już dawno nie byliśmy – w Polsce kulturowo jednorodni czy identyczni. Różnimy się, a podział wcale nie przebiega wyłącznie na linii zwolenników „dobrej zmiany” i „starego spokoju”. Nasze różnice są starsze, zakotwiczone w zaborowych podziałach albo i wcześniej, w wielokulturowym, wieloreligijnym i wcale nie tak jednorodnym etnicznie narodzie poddanych królów Polski. Multikulturalizm, od którego nurt oficjalny opędza się niczym diabeł od święconej wody, wcale nie jest nam tak obcy, jak mogłoby się wydawać. Bo gdyby tak pogrzebać, poskrobać, to niemal w każdej rodzinie znajdzie się jakiś „innowierca”, wuj albo pradziad, co raczej „od sąsiadów”, legendarna praprababka, co to „mezalians popełniła” z Czechem, Węgrem albo Prusakiem, skandal albo… zwyczajne koleje losu. Multikulturalizm lokalnego tradycjonalisty i dla niego samego pozostaje często zakryty, bo po co mu szukać, skąd w domu takie, a nie inne zwyczaje, legendy, używane słowa. Skoro w domu rodzinnym były od zawsze, znaczy „nasze, polskie”, nic to, że tak naprawdę z Zaolzia, znad Buga albo z głębi potęgi dawnej CK Monarchii.

Kultura, w której wyrastaliśmy, nie dla każdego była taka sama. Jakąś ją zastaliśmy, ale jednocześnie jako ludzie – jakkolwiek by na to patrzeć – obdarzeni rozumem i własną wolą mamy w sobie niejako zaprogramowane jej rozbudowywanie, doskonalenie, odciskanie na niej swojego piętna, ubogacanie jej poprzez dodanie swojej indywidualnej narracji. Kulturę mamy również odkrywać, oswajać, przyglądać się jej na tyle świadomie, by czynić ją swoją i bliską. Przecież wciąż jej szukamy, chłoniemy, podróżując, czytając, a nawet gapiąc się w telewizor, gdy po kolejnym obejrzanym filmie dodajemy do domowego słownika nowe, czasem brzmiące dziwnie lub obco powiedzonka. Jakiejś kultury wciąż szukamy, bo tu, gdzie jesteśmy, teraz, gdy jesteśmy, na domowym podwórku czegoś nam brak, coś nam nie pasuje. Co chłoniemy dzisiaj? Jak budujemy własne tożsamości, które – czy się to komu podoba, czy nie – wcześniej lub później zaowocują w życiu społecznym i kulturowym właśnie? Czasem w na pozór innej kulturze odnaleźć nam się łatwiej, ale… co w takim razie w naszej nam nie pasuje? Co pcha nas ku poszukiwaniu, zaspokajaniu kulturowych pragnień, wyjaśnień tożsamości? Nic innego jak właśnie sama kultura, która nie może być ruchem do wewnątrz ani też nieustanną refleksją nad tym, co było, co „się” kiedyś zbudowało, co „się” przegrało lub wygrało. Ta sama kultura, która przypomina o swojej niejednorodności, otwartości, redefiniowalności – rozumianych jako warunki konieczne do jej zaistnienia, ale przede wszystkim trwania. Kultura, która godzi wspólnotę z pragnieniem wolności, gdzie jedno ma nie przeczyć drugiemu, ale je uzupełniać.

Kultura, która ma łączyć, stanowić nie tylko o wspólnocie, lecz także o jednostkowych wyborach, wcale nie potrzebuje manifestów. Nie potrzebuje wykładni swoich założeń, podstaw, zasad. Nie potrzebuje ujęcia w ustawę, nauczania w szkole w postaci wierszyków i ogłaszania jako jedna jedyna, powszechnie tu, w tym miejscu i czasie, obowiązująca. Potrzebuje się dziać, wydarzać między ludźmi, ale też między kulturami. A do tego potrzebuje pytań. Wystarczy „tylko” umiejętnie je stawiać.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję