Dlaczego wskrzeszono Polskę :)

Powstanie nowoczesnego państwa polskiego w roku 1918 było wynikiem niezwykłego zbiegu okoliczności, zaskakującą i nieprzewidzianą konsekwencją połączenia rosyjskich ambicji, austriackiej indolencji, pruskiej arogancji, francuskiego sprytu i amerykańskiego idealizmu.

Gdyby nie rosyjskie dążenie do podporządkowania sobie – kosztem Austrii i Turcji – Bałkanów, katastrofalna dla Europy, a dla Polaków emancypująca wojna nie wybuchłaby. Gdyby w trakcie jej trwania Niemcy nie zrazili do siebie Amerykanów, mogli ją wygrać, zabierając Rosji tereny Królestwa Kongresowego i tworząc na nich autonomiczne państwo polskie. Gdyby zaś francuski premier Clemenceau nie przechytrzył amerykańskiego prezydenta Wilsona, model pokojowego współistnienia przypominający obecną Unię Europejską mógł zostać wdrożony już w roku 1919, zapobiegając II wojnie światowej i 45 latom sowieckiego dyktatu. Tworzone przez polskich liderów koncepcje i wizje były jedynie praktycznym zastosowaniem tych rzeczywistych alternatyw.

(…)

Gdzie dwóch się bije…

Spór o przyczyny wybuchu I wojny światowej prawdopodobnie nigdy nie zostanie w pełni rozstrzygnięty. Ponieważ historię piszą zwycięzcy, większość analiz kończy się oskarżeniem pod adresem Niemiec i ich, wcale przecież nie wyjątkowego w tamtych czasach, narodowego egoizmu. W podręcznikach problem kwitowany jest paroma ogólnikowymi zdaniami o zawikłanych sojuszach, mylnych kalkulacjach sztabowców i nieodpowiedzialności dyplomatów. W rezultacie wydarzenie o kolosalnych konsekwencjach dla Polaków staje się niezbadanym, ale niewątpliwie korzystnym zrządzeniem opatrzności.

By wywikłać się z tego fatalizmu – a równocześnie nie ugrzęznąć w szczegółowym opisie polityki przełomu XIX i XX wieku – postawię tezę dość uproszczoną, ale usprawiedliwioną: głównymi przyczynami I wojny światowej były rosyjski ekspansjonizm i francuski strach.

Otrząsnąwszy się z upokarzającej klęski w wojnie z Japonią, Rosja w latach 1908–13 doświadczała cudu gospodarczego na skalę dzisiejszych Chin. Jedna z ostatnich w świecie monarchii absolutnych opierała się na prawosławnej ortodoksji i pansłowiańskiej ideologii. Przez większość XIX wieku Rosjanie czuli się zobowiązani pomagać bałkańskim Słowianom – przede wszystkim Serbom – w wyzwoleniu się spod tureckiego panowania. Ambicją Rosji było odrodzenie wschodniego cesarstwa rzymskiego ze stolicą w Konstantynopolu. Stawiało to ją na konfrontacyjnym kursie wobec Austrii, która postrzegała Bałkany jako swoją naturalną strefę wpływów.

W czerwcu 1903 roku spiskowcy wymordowali związaną z Wiedniem serbską dynastię Obrenowiciów. Rosja, mimo oburzenia królobójstwem, rychło uznała nowego serbskiego króla Piotra Karadziordziewicia oraz powołany przez niego rząd i stała się ich opiekunem i sponsorem. Austria przeistoczyła się zaś z protektora Serbii w jej głównego wroga i cel ataków terrorystycznych, niemal otwarcie wspomaganych przez Belgrad. Serbię, oprócz Sankt Petersburga, wspierał także Paryż, uważający Austrię za wroga ze względu na jej sojusz z Niemcami.

Francuska polityka tego okresu była mieszanką strachu i chęci zemsty: upokorzeni w roku 1870 przez Bismarcka, Francuzi drżeli na myśl o kolejnej konfrontacji, a równocześnie żywili nadzieję na odzyskanie Alzacji i Lotaryngii. Słusznie zakładali, że jeśli chcą osiągnąć ten cel, muszą działać w sojuszu równocześnie z Rosją i z Wielką Brytanią – które były jednak dla siebie potencjalnymi konkurentami.

Brytyjsko-rosyjskie porozumienie, które domykało wymarzoną przez Paryż koalicję, zawarto w roku 1907, na osiem lat. Obawiając się, że nie zostanie ono odnowione i że układ międzynarodowy już nigdy nie będzie równie korzystny, francuski premier i prezydent przebywający w Petersburgu wnet po sarajewskim morderstwie zrobili wszystko, by usztywnić pozycję swoich rosyjskich sojuszników.

Poszlaką świadczącą o rosyjsko-francuskiej winie za wybuch I wojny światowej są deklarowane cele wojenne. Austro-Węgry, które formalnie rozpoczęły wojnę, chciały wyeliminować zagrożenie ze strony serbskich terrorystów. Niemcy swój program określiły dopiero we wrześniu 1914 roku, kiedy ich wojska zbliżały się już do Paryża. Co znamienne, był to bardziej pomysł, jak zagospodarować ewentualne zwycięstwo niż agresywna doktryna: po wypchnięciu Rosji z Europy, wyzwolone spod jej władzy narody (wśród nich Polacy) miały stworzyć wraz z Niemcami i Austro-Węgrami unię gospodarczą, w której Rzesza miałaby „pakiet kontrolny” na takiej samej zasadzie, na jakiej Prusy kontrolowały samą Rzeszę. Ten związek celny miał być otwarty dla pokonanych wrogów (w szczególności dla Francji i Belgii) oraz dla państw neutralnych.

Niestety, arogancja niemieckich sztabowców i polityków sprawiała, że lekceważyli oni propagandowy wymiar wojennych zmagań. Nie zrobili więc nic, by powyższy plan – potencjalnie korzystny nie tylko dla Rzeszy – przedstawić europejskiej opinii publicznej. Ułatwiło to aliantom, sprawniejszym w propagandzie, przedstawianie państw centralnych jako krwiożerczych imperialistów, a siebie samych – jako obrońców wolności.

Na tle austriackiej samoobrony i niemieckiej wizji nowego ładu, wojenne cele ententy wypadają dość zaborczo: Francja od początku konfliktu nie ukrywała dążenia do odzyskania Alzacji i Lotaryngii, Rosja – do podporządkowania sobie Bałkanów wraz ze świętym miastem Konstantynopolem i strategiczną kontrolą nad cieśninami łączącymi morza Czarne i Śródziemne. Gdy w latach 1915–16 ententa wciągnęła do wojny Włochy, Rumunię i Grecję, okazało się, że ogólny obszar terenów mających zmienić przynależność państwową w razie zwycięstwa był wielokrotnie większy niż to, co w niemieckim „programie wrześniowym” wskazano jako możliwe nabytki terytorialne Rzeszy.

Sprawa polska pojawiała się w latach poprzedzających wybuch wojny marginalnie, jako odwetowy ruch Austrii, wymierzony we wspierającą serbską irredentę Rosję. Nie przypadkiem Związek Strzelecki – pierwsze od ponad półwiecza oddziały zbrojne działające otwarcie i pod polską komendą – powstał w okresie narastających napięć w stosunkach Wiednia z Belgradem i Petersburgiem. Ich dowódca, Józef Piłsudski, podjął grę z habsburskimi służbami specjalnymi i był świadom tego, że jest instrumentalnie wykorzystywany. W razie wybuchu wojny stworzone przez niego jednostki paramilitarne miały przekształcić się w polskie wojsko, wkroczyć do zaboru rosyjskiego i wywołać tam powstanie.

Gdy na początku sierpnia 1914 roku nadeszła chwila próby, okazało się, że ludność Kongresówki (z wyjątkiem kieleckich strażaków) nie rwie się do walki o narodowe wyzwolenie i kompania kadrowa musiała wrócić, skąd przyszła. To rozczarowanie doczekało się upamiętnienia w żołnierskich słowach dorobionych do melodii marsza kieleckiej straży ogniowej, zaczynających się od „My, Pierwsza Brygada”, a kończących się dosadnym „jebał was pies!”.

Gdyby Piłsudski zrealizował swój plan i wzniecił powstanie, Rosjanie zostaliby wyparci z Kraju Przywiślańskiego już w roku 1914, a nie, jak w rzeczywistości, latem 1915. Wątpliwe, by przyspieszyło to rewolucję w Rosji, ale na pewno wzmocniłoby państwa centralne i – biorąc pod uwagę utrzymującą się aż do lata 1918 równowagę sił – mogłoby przesądzić o ich ostatecznym zwycięstwie.

W takiej alternatywnej historii Polska odrodziłaby się jako państwo zależne od Niemiec w ramach środkowoeuropejskiej unii celnej naszkicowanej w „programie wrześniowym”. W tym stanie przetrwałaby zapewne do dziś, będąc krajem zupełnie innym od tego, który znamy: mniejszym, zorientowanym ku południu (możliwe, że królem zostałby austriacki cesarz), niezniszczonym i niestraumatyzowanym przez II wojnę światową, wielonarodowym (dużą część ludności Galicji stanowili Ukraińcy, a w obydwu zaborach mieszkało wielu Żydów), bogatszym i mniej mobilnym społecznie (nie byłoby ani nazistowskiej rzezi inteligencji, ani komunistycznego dowartościowania osób pochodzenia robotniczo-chłopskiego).

Zatrzaśnięte okiennice w Miechowie – małopolskim miasteczku, które jako pierwsze po rosyjskiej stronie granicy zostało opanowane przez oddziały Piłsudskiego – dobitnie pokazały, że powyższy scenariusz nie mógł się zrealizować. Wobec zaskakującej (jeśli porównać ją z wcześniejszymi powstańczymi zrywami) bierności głównych zainteresowanych, odbudowa polskiego państwa zniknęła z agendy, tym bardziej, że po drugiej stronie frontu carski rząd nie zdecydował się (jeszcze) użyć polskiej karty do mobilizacji poparcia.

Francja i Wielka Brytania uważały kwestię polską za wewnętrzną sprawę Rosji. Znaczenia kampanii prowadzonych na zachodzie przez Paderewskiego i Dmowskiego nie należy przeceniać – wszystko, co mogły osiągnąć, to wzrost świadomości wśród opinii publicznej.

Tak minęły dwa lata, w czasie których państwa centralne zaczęły odczuwać brak żołnierzy. Był to główny powód, dla którego jesienią 1916 roku Berlin i Wiedeń powróciły do pomysłu reaktywacji Polski. Akt wydany 5 listopada w imieniu Franciszka Józefa i Wilhelma II ogłaszał zamiar z „ziem polskich przez waleczne ich wojska ciężkiemi ofiarami rosyjskiemu panowaniu wydartych utworzenia państwa samodzielnego z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem”. Dokładny przebieg granic przyszłego „wolnego, szczęśliwego i własnem narodowem życiem cieszącego się” Królestwa Polskiego pozostał nieokreślony.

W grudniu ogłoszono powoływanie Tymczasowej Rady Stanu oraz banku centralnego, 10 kwietnia 1917 roku stworzone przez Piłsudskiego oddziały podporządkowano niemieckiemu generalnemu gubernatorowi warszawskiemu i przemianowano na Polską Siłę Zbrojną. W lipcu zażądano od nich przysięgi, że „w wojnie obecnej dotrzymają wiernie braterstwa broni wojskom Niemiec i Austro-Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych”.

Pod wpływem Piłsudskiego – podówczas już na własną prośbę zdymisjonowanego ze służby i spodziewającego się niemieckiej przegranej – ponad dwie trzecie żołnierzy odmówiło. Tych dysydentów, którzy pochodzili z zaboru rosyjskiego (około 3300 osób), Niemcy osadzili w obozach internowania. Nieco liczniejszych poddanych austriackich wcielono do armii cesarsko-królewskiej i wysłano na front włoski.

Zakładany pierwotnie stan liczebny polskiego wojska (50 tysięcy) nie został osiągnięty do końca wojny, oscylując wokół śmiesznie niskiej liczby 3 tysięcy osób. Rozczarowani okupanci znaleźli nowego wasala-sojusznika: w lutym 1918 roku zawarli traktat z Ukraińcami, przekazując im wschodnie tereny dawnego Królestwa Kongresowego (okolice Chełma) i obiecując autonomię we wschodniej Galicji. Na wieść o tym dowodzona przez generała Hallera II Brygada złamała złożoną przysięgę i przeszła na stronę rosyjską. Jej dowódca okrężną drogą przedostał się do Francji, gdzie stanął na czele „błękitnej armii”, tworzonej z amerykańskich Polonusów oraz z polskich jeńców pojmanych do niewoli na froncie zachodnim.

Zaplanowane dziecko Wersalu

Jedną z nieprzewidzianych przez francuskich strategów konsekwencji wojny było polityczne przebudzenie rosyjskiego społeczeństwa. Do postępowych krytyków caratu dołączyli nacjonaliści wskazujący na niemieckie koneksje Romanowów. Porażki na froncie i rosnące trudności z zaopatrzeniem doprowadziły na początku roku 1917 do rewolucji i abdykacji cara. Ententa mogła od tej pory uznawać się za sojusz postępowych demokracji przeciw autorytarnym monarchiom. To propagandowe nadużycie (w rzeczywistości zakres politycznej partycypacji i swobód obywatelskich był większy w Rzeszy i Austro-Węgrzech niż w wielu państwach sprzymierzonych z Francją i Wielką Brytanią) przyczyniło się do powiększenia koalicji o Stany Zjednoczone i, w konsekwencji, do zwycięstwa.

Jeszcze jesienią 1916 roku ubiegający się o ponowny wybór amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson obiecywał utrzymanie neutralności. W następnych miesiącach lekkomyślność Niemców namawiających Meksyk do ataku na Stany Zjednoczone (telegram został przechwycony i upubliczniony przez Brytyjczyków), zaostrzenie wojny na Atlantyku (co prowadziło do śmierci amerykańskich obywateli i strat armatorów) oraz lobbing nowojorskich finansistów (którzy obawiali się, że w razie niemieckiego zwycięstwa stracą pieniądze pożyczone Francji i Wielkiej Brytanii) zmieniły nastawienie Waszyngtonu. Zainspirowany rozważaniami Immanuela Kanta – który pod koniec XVIII wieku dowodził, że tylko demokratyczne państwa mogą zawrzeć między sobą trwały („wieczny”) pokój – 6 kwietnia 1917 roku Wilson poprosił Kongres o wypowiedzenie wojny Niemcom, twierdząc, że jej celem jest sprawienie, by „świat stał się bezpieczny dla demokracji”. To quasi-religijne podejście cechowało prezydenta od początku wojny. Zniknięcie caratu sprawiło, że wsparcie ententy stało się realistycznym sposobem jego realizacji.

Późnym latem tego samego roku prace rozpoczęła grupa około 150 amerykańskich uczonych – historyków, ekonomistów, geografów, prawników, lingwistów i reprezentantów innych dziedzin, mających coś do powiedzenia o ówczesnym świecie – której zadaniem była konkretyzacja celów wojennych. Ostateczną listę prezydent przedstawił Kongresowi 8 stycznia 1918 roku. Osiem z 14 punktów odnosiło się do zmian terytorialnych (eksperci przeanalizowali tajne traktaty zawarte przez ententę i pozostawili z nich to, co uznali za uzasadnione i akceptowalne), pięć opisywało nowe zasady mające rządzić stosunkami dyplomatycznymi, a jeden – ostatni – przewidywał powołanie Ligi Narodów, która miała zagwarantować „zarówno małym, jak i dużym państwom” polityczną niepodległość oraz terytorialną integralność.

Wilson podkreślał, że celem Stanów Zjednoczonych jest stworzenie „sprawiedliwego i trwałego pokoju”, a nie osiągnięcie nowej równowagi sił. By zwiększyć wiarygodność tej obietnicy, prezydent świadomie dystansował się od Francji i Wielkiej Brytanii, mówiąc o Stanach Zjednoczonych, że nie są ich sprzymierzeńcem (ang. ally), lecz jedynie partnerem (ang. associate).

Bez pomocy USA Francja i Wielka Brytania nie wygrałyby wojny. Niemiecka flota podwodna miała techniczne możliwości, by odciąć zaopatrzenie Wielkiej Brytanii, a po kapitulacji Rosji i Rumunii państwa centralne zyskały silne zaplecze surowcowe i mogły wzmocnić swoje oddziały na froncie zachodnim. W rzeczywistej historii pozwoliło to wiosną 1918 roku na ofensywę, która upadła w wyniku błędów w dowodzeniu i doprowadziła do załamania się równowagi sił, ponieważ polegli żołnierze ententy zostali zastąpieni milionem Amerykanów, a strat niemieckich nie było komu wyrównać. Jednak w razie zachowania neutralności przez USA, to Berlin mógł jesienią 1918 roku dyktować Paryżowi warunki zawieszenia broni.

Nie bez znaczenia był wymiar propagandowy. Niemiecki pomysł na powojenną Europę pozostał tajny (nie mówiąc już o tym, że twarda imperialna retoryka „programu wrześniowego” prędzej zraziłaby do Rzeszy Austriaków niż przekonała Włochów). 14 punktów Wilsona wprost przeciwnie: zrzucano je, przetłumaczone na niemiecki, za linię frontu, dając szeregowym żołnierzom obietnicę sprawiedliwego i honorowego pokoju. Strategia ta okazała się skuteczna – 9 listopada w Berlinie wybuchła rewolucja, a dwa dni później w okolicach francuskiego Compiègne podpisano rozejm. Strategiczna sytuacja niemieckich wojsk była wówczas beznadziejna, ale to Niemcy okupowali francuskie terytorium, a nie odwrotnie – co pozwalało im naiwnie wierzyć, że „wojna kończy się bez zwycięzców i przegranych”.

Rozstrzygające znaczenie Stanów Zjednoczonych było oczywiste dla współczesnych: portrety Wilsona wieszano w miejscach publicznych, Włosi nazwali jego imieniem bulwar w zdobytym na Austriakach Trieście, a wzdłuż trasy pociągu, którym w grudniu 1918 roku jechał z atlantyckiego portu do Paryża, w środku nocy wiwatowały tłumy ludzi.

Gorące powitanie było rodzajem pułapki. Francuzi zdawali sobie sprawę z własnej słabości, ale tym usilniej starali się, by traktat pokojowy oznaczał trwałe osłabienie Niemiec. Proponując, że zostaną gospodarzami konferencji pokojowej stworzyli wrażenie, że to oni są głównym zwycięzcą. Unikali jednak wyznaczenia oficjalnej daty rozpoczęcia obrad, przekonując sojuszników, że najpierw powinni we własnym gronie wypracować wspólne stanowisko.

Rezultatem była półformalna, hierarchiczna struktura obrad: prezydent Wilson, brytyjski premier David Lloyd George i francuski premier Georges Clemenceau (ze względu na drapieżność, upór i brak litości nazywany przez prasę „Tygrysem”) we trzech negocjowali kształt powojennego świata. Do wypracowania szczegółów – głównie wytyczenia nowych granic – powoływali wyspecjalizowane komisje. Zapraszano przed nie wysłanników pozostałych rządów sojuszniczych, co czyniono wedle uznania i z małym wyprzedzeniem, arogancko skazując ich niekiedy na całe tygodnie bezczynności w hotelach.

Gdy alianci osiągnęli porozumienie w najważniejszych kwestiach, do Paryża wezwano także przegranych, bo dopiero teraz miała rozpocząć się „właściwa” konferencja pokojowa. Nikt jednak nie zamierzał z Niemcami negocjować: mogli podpisać podyktowane przez ententę traktaty lub czekać na wznowienie działań wojennych. (…)

Forma prac miała bezpośrednie przełożenie na ich rezultat, czego koronnym dowodem jest los Węgier. Gdy na jedną mapę nałożono decyzje wszystkich komisji wytyczających węgierskie granice – z Rumunią, czterokrotnie powiększoną Serbią (od 1929 roku państwo miało nosić nazwę Jugosławii), oraz z Czechosłowacją – okazało się, że pod kontrolą Budapesztu zostanie obszar zaledwie 93 tys. km2, czyli około jednej czwartej terytorium, z którym Węgry przystępowały do wojny (328 tys. km2).

Było to niesprawiedliwe zarówno w kategoriach starej gabinetowej dyplomacji (w roku 1914 to właśnie węgierski premier próbował wyperswadować swoim austriackim kolegom militarną interwencję przeciw Serbii, a liberalna opozycja testowała możliwość secesji z monarchii habsburskiej i zawarcia separatystycznego pokoju), jak i nowych zasad propagowanych przez Amerykanów: poza granicami kraju pozostało około trzech milionów Węgrów, liczba trudna do pogodzenia z zasadą samostanowienia narodów. Przeważył jednak francuski upór i nacjonalizm: odmowa negocjowania z pokonanym przeciwnikiem (wskutek czego nie powołano żadnej komisji, która spojrzałaby na Węgry jako całość) oraz sklecona naprędce koncepcja stworzenia w Europie Środkowej zastępczej Rosji, skoro prawdziwa – sprzymierzona z Paryżem i finansowana pożyczkami od francuskiej klasy średniej – została w ostatnim roku wojny opanowana przez bolszewików. Jak łatwo się domyślić, rolę zamiennika upadłego imperium carów odegrać mieli trzej zaborcy Węgier – oraz Polska.

Na wykonawcę swojej doktryny, mającego uwiarygodnić ją wobec Polaków, Francuzi wybrali Romana Dmowskiego. Legenda, uznawana nawet przez publicystów z lewej strony sceny politycznej, czyni z niego wytrawnego dyplomatę i przenikliwego analityka, myślącego w twardych kategoriach nauk przyrodniczych. W rzeczywistości obie te cechy stoją pod znakiem zapytania: dewocyjnie antysemickie wtręty zraziły do Dmowskiego wielu wpływowych ludzi w brytyjskim rządzie, a rzekomo chłodna analiza zawarta w eseju „Niemcy, Rosja i kwestia polska” (1908) nie trzyma się kupy.

Opisawszy demoralizację mieszkańców Kongresówki – odpowiedzialnością za którą obarczył skorumpowane i niekompetentne rządy Rosjan – Dmowski stwierdza, że „na najdalej wysuniętym ku zachodowi i najbardziej zagrożonym przez niemczyznę terenie, w ziemiach polskich do Prus należących, poziom kulturalny ludności polskiej jest najwyższy i tam energia narodowa dosięgła największego napięcia. Niemcy napotykają tam w Polakach przeciwników, nie ustępujących im kulturą, niemniej od nich energicznych i niemniejszą wykazujących zdolność organizacyjną”.

Dla rzeczywiście Nowoczesnego Polaka, wierzącego we wrodzoną siłę własnego narodu – i na dodatek społecznego darwinisty – logiczny wniosek płynący z powyższych przesłanek byłby taki, że należy zaprząc pruski ekspansjonizm do własnych celów: doprowadzić do przejęcia Kongresówki przez Rzeszę, a następnie, gdy twarde reguły i zdyscyplinowana konkurencja pobudzą moralny i materialny rozwój narodu, wykorzystać rządy prawa, parlamentaryzm i potencjał demograficzny (w sumie 14 milionów ludzi z dynamiką wyższą niż niemiecka) do uzyskania politycznych koncesji.

Lider „narodowych demokratów” cofnął się jednak przed taką konkluzją. Postulował za to związanie losów Polski z Rosją, nie przedstawiając żadnego powodu, dla którego Polacy mieliby być z niego bardziej zadowoleni niż przez poprzednie stulecie rozbiorów. Trzeźwa momentami analiza socjologiczna i geopolityczna nieodmiennie przegrywała w kolejnych wersjach politycznego programu endecji z irracjonalnym – i możliwym do wytłumaczenia tylko kompleksami – strachem przed Niemcami i Żydami.

Germanofobia Dmowskiego uczyniła z niego wymarzone narzędzie w rękach Francuzów. Gdyby nie istniał, Clemenceau musiałby go wymyślić. Gdyby zaś istniał, ale doprowadził swoją analizę do logicznego końca, francuski premier znalazłby sobie jakiegoś innego użytecznego Polaka.

Rzekomy polityczny geniusz Dmowskiego ograniczył się do tego, że postawił w Paryżu żądania sprzeczne z tym, czego można się było po nim spodziewać na podstawie wcześniejszych wypowiedzi. O ile 10 lat wcześniej w „Niemczech, Rosji i kwestii polskiej” pisał, że „Polska doby obecnej wraca do tej roli dziejowej, jaką odegrało państwo Piastów” i uznawał spadające znaczenie Kresów (czyli „ziem zabranych”, pierwotnego zaboru rosyjskiego), to w Paryżu zażądał nieznacznie zmodyfikowanych przedrozbiorowych – a więc jagiellońskich – granic.

Mimo iż wcześniej całkiem trafnie wskazywał na ograniczenia rusyfikacji i germanizacji, podczas konferencji pokojowej twierdził, że niewielka przewaga etnicznych Polaków w przyszłym państwie wystarczy, by spolonizować Białorusinów i Ukraińców. Dla Brytyjczyków i Amerykanów było to poważnym zaskoczeniem.

Trzynasty z 14 punktów Wilsona zapowiadał „budowę niepodległego państwa polskiego z terenów zamieszkałych przez ludność bezsprzecznie polską, któremu zapewniony będzie wolny i bezpieczny dostęp do morza”. Pierwsza część tego sformułowania przywoływała na myśl Księstwo Warszawskie powiększone o wschodnią Galicję. „Wolny i bezpieczny dostęp do morza” mógł oznaczać zarówno obszar pierwszego rozbioru pruskiego, jak i ograniczać się do międzynarodowych gwarancji dla żeglugi w dolnym biegu Wisły i szczególnych praw w Gdańsku, który już w czasach napoleońskich był wolnym miastem. W sumie, doradcy Wilsona widzieli Polskę o wiele mniejszą niż ta, której domagał się Dmowski, a która była wielkością zbliżona do Rzeczpospolitej Obojga Narodów w granicach z roku 1772.

W połowie marca 1919 roku zaproponowany przez Dmowskiego przebieg zachodniej i północnej granicy reaktywowanej Polski został prawie bez zmian zaakceptowany przez odpowiednią komisję i przedstawiony jako rekomendacja przywódcom ententy. Na Warmii, której domagał się Dmowski, zaplanowano co prawda plebiscyt, a Piła miała pozostać w Rzeszy, ale Gdańsk i Górny Śląsk z Opolem – kluczowe punkty roszczeń – przeznaczono dla Polski.

Sprzeciw wobec takiego rozwiązania wyraził brytyjski premier David Lloyd George. Proponowany „korytarz” – pas polskiej ziemi, który łączył Wielkopolskę z Gdańskiem i wybrzeżem Bałtyku, oddzielając w ten sposób Prusy Wschodnie od reszty Niemiec – był, według szefa brytyjskiego rządu, sprzeczny z zasadą samostanowienia narodów (Niemcy stanowili większość w Gdańsku i kilku okolicznych powiatach) i groził odrzuceniem przez Rzeszę całego układu pokojowego. Pomorze mogło stać się nową Alzacją-Lotaryngią, przedmiotem nieustającego sporu. „Nie możemy stworzyć Polski głęboko skłóconej od chwili narodzenia ze swoim najbardziej cywilizowanym sąsiadem” – stwierdził. Poza tym, przyznanie Polsce górnośląskich kopalni tworzyło ryzyko, że Niemcy nie będą stanie wypłacić aliantom reparacji wojennych. W rezultacie powyższych obiekcji Gdańsk został wolnym miastem, a na Śląsku zarządzono plebiscyt. Clemenceau był wściekły, Paderewski szlochał, a Dmowski nazwał Lloyda George’a „żydowskim agentem”.

Jak się miało okazać, skorygowanie na niekorzyść Polski pierwotnie zaproponowanej granicy w niczym nie pomogło jej stosunkom z Niemcami. Przez cały okres istnienia Republiki Weimarskiej niemieccy politycy wszystkich opcji – nie tylko nacjonaliści, lecz także lewica i liberałowie – uważali istnienie „korytarza” za wybitną niesprawiedliwość, a przebieg granicy za tymczasowy. Uczucia te były odwzajemnione: polska prasa, szkoły i politycy przypominali o planowej akcji germanizacyjnej prowadzonej przez Rzeszę w ostatnich dekadach przed wojną, recytowano „Rotę”, a reformę rolną wykonano tak, by w pierwszej kolejności rozbić majątki należące do Niemców.

Dokładnie tak, jak obawiał się Lloyd George – a Clemenceau miał nadzieję – odrodzona Polska od momentu swojego powstania była silnie antyniemiecka. Zgodnie z klasycznym mechanizmem eskalacji konfliktu, brak zaufania wzmagał wzajemne roszczenia: już podczas konferencji pokojowej spodziewaną wrogość Niemiec przedstawiano jako powód, dla którego Polska musiała mieć dostęp do morza (zakładano, że wobec niemieckiego embarga jej głównymi partnerami handlowymi będą kraje Europy Zachodniej), „korytarz” powinien być możliwie szeroki, a Gdańsk przyznany Polsce.

Ostateczny kształt II Rzeczpospolitej – zarówno geograficzny, jak i mentalny – był wręcz wymarzony dla francuskich germanofobów. Zaskakująco wielkie w porównaniu z Kongresówką czy Księstwem Warszawskim, nowe państwo zajmowało obszar blisko 400 tysięcy kilometrów kwadratowych i miało 27 milionów obywateli – więcej, niż wynosiła różnica liczby ludności pomiędzy Niemcami a Francją. Najdalej na zachód wysunięty punkt polskiej granicy znajdował się zaledwie 180 kilometrów od Berlina. Zwiększało to szanse powodzenia polskiej odsieczy w razie kolejnej niemieckiej napaści na Francję, a przynajmniej wiązało część sił wroga, które zostałyby przeznaczone do ochrony stolicy. Zresztą, ukształtowanie granicy polsko-niemieckiej zachęcało do wojny zaczepnej obydwie strony: Warszawę od granicy z Prusami Wschodnimi dzieliło tylko 120 kilometrów.

Co bardziej przenikliwych strategów zachodnich – głównie brytyjskich, ale problem był dostrzegany także we Francji – niepokoił fakt, że również w relacjach ze wschodnim sąsiadem odrodzona Polska skazana była na konflikt. Kijowska wyprawa Piłsudskiego i wynikająca z niej wojna przeciw bolszewikom miały wiele przyczyn. Po części chodziło o czysty oportunizm, chęć wykorzystania dogodnej okazji, gdy w wyniku upadku caratu na wschód od ziem polskich powstała polityczna próżnia.

Nie bez znaczenia były jednak także inne czynniki: interesy i sentymenty polskich elit, w większości wywodzących się z ziemiaństwa i przywiązanych do uprzywilejowanej obecności na Kresach, przekonanie o immanentnym złu komunizmu oraz „koncepcja prometejska”, zakładająca budowę nie jednego, lecz kilku niepodległych państw pomiędzy Rosją a Niemcami (i stanowiąca osobliwą kalkę niemieckich planów wobec Polski, bo państwa te miałyby akceptować polskie przywództwo w sposób równie naturalny, jak Polska miała według „programu wrześniowego” zaakceptować hegemonię Rzeszy).

Wszystko to sprawiło, że wschodnia granica międzywojennej Polski przebiegała dużo dalej niż wyobrażali to sobie doradcy Wilsona i niż narysowali brytyjscy dyplomaci, którzy (stosując dość pobieżne kryteria etniczne) umiejscowili ją mniej więcej tam, gdzie jest obecnie. Dla pierwszego, internacjonalistycznego, pokolenia bolszewików ustalony w Rydze przebieg granicy nie był dużym problemem, ale z biegiem czasu w Moskwie odżył rosyjski nacjonalizm, podsycany przez meldunki szpiegów z Warszawy, donoszących, że polskie scenariusze wojenne typują Związek Sowiecki na głównego przeciwnika. (…)

Tragedia Polaków żyjących w pierwszej połowie XX wieku polegała na tym, że w wyniku korzystnej koniunktury geopolitycznej ich odrodzone państwo było zbyt duże w stosunku do rzeczywistych narodowych możliwości obrony i zagospodarowania oraz zbyt słabe w porównaniu z potencjałem wrogiego zachodniego sąsiada. Antypolskie nastawienie wszystkich partii politycznych Republiki Weimarskiej pozwoliło Paryżowi podyktować Warszawie warunki sojuszu: określić liczebność armii (minimum 30 dywizji), zobowiązać do jej modernizacji i do rozbudowy własnego przemysłu zbrojeniowego (na oby dwa te działania Polska miała zaciągnąć we Francji pożyczkę) oraz uzyskać uprzywilejowane traktowanie francuskich korporacji. W zamian Francuzi obiecywali „bezpośrednią pomoc” w postaci… dostaw materiału wojskowego i kolejowego oraz wysłania personelu technicznego.

Obrazu polsko-francuskich relacji w okresie międzywojennym dopełniło wyznaczenie polskiego święta niepodległości na 11 listopada. Rocznica zawieszenia broni była uroczyście świętowana przez Francuzów jako dzień zwycięstwa nad Niemcami, ale w Polsce tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego: faktyczne odzyskiwanie państwowości rozłożone było na parę tygodni, z deklaracją niepodległości ogłoszoną przez Radę Regencyjną już 7 października. Ten retrospektywny akces do ententy stawiał kropkę nad „i” w kwestii odgrywanej przez Polskę roli zastępczej Rosji.

Krzysztof Iszkowski – członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”, absolwent Szkoły Głównej Handlowej oraz Uniwersytetu Warszawskiego.

Powyższy tekst to fragment rozdziału „Międzywojnie: we władzy nacjonalizmu” książki Krzysztofa Iszkowskiego pt. „Ofiary losu” wydanej nakładem Liberté!. Tytuł, lead i skróty od redakcji. Książkę można nabyć w naszym sklepie internetowym.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

PiS obraża świat :)

Każdy dzień, a nawet każda godzina przynosi nam coraz to nowe rewelacje polityczne o zaskakujących poczynaniach obecnej władzy. Teraz zostaliśmy upokorzeni kuriozalną uchwałą sejmową o suwerenności Polski, wymierzoną nie tylko w opozycję, ale i w zagranicę – instytucje unijne, które zwracają polskiemu rządowi uwagę na niepraworządność. Uchwała pozornie jawi się jako samoobrona rządu, który poczuł się dotknięty ingerencją z zewnątrz, ale przecież faktycznie imputuje zagranicy działania bezprawne i próbę ograniczenia naszej suwerenności. Na którą sami się zgodziliśmy podpisem prezydenta Kaczyńskiego pod Traktatem Lizbońskim, po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Piątkową uchwałę „o suwerenności” należy więc traktować jako akt histeryczny i obraźliwy, zarówno dla opozycji, jak i dla naszych zachodnich dotychczasowych sojuszników. Można więc mówić o międzynarodowym skandalu, któremu winne jest państwo polskie, traktujące zagranicznych partnerów jak wrogów.

Dlaczego obecna ekipa rządząca z takim zapałem obraża zagranicznych polityków, zagraniczne instytucje i całe społeczeństwa? Moglibyśmy odpowiedzieć, że z powodu zerwania z poprawnością polityczną, która władzy ciąży; w Polsce, podobnie jak za granicą, ma obowiązywać język nieparlamentarny, najlepiej rodem z magla. Jaki jest powód takiego stanu rzeczy? Czyżby zwykła niekompetencja? Otóż powody są dwa. Pierwszym z nich jest populizm, czyli schlebianie najtańszym gustom. Ludziska zwyczajnie się cieszą, że nasi dowalili obcemu, wierzą w slogan, jakoby „Polska wstawała z kolan”. Drugim powodem jest skupienie uwagi rewolucjonistów na polityce krajowej, bo zagraniczną traktują wyłącznie przyczynkarsko, co dobitnie przedstawił ostatnio Piotr Buras w artykule „Europesymiści są na fali”: „Rząd PiS – jak żaden inny rząd po 1989 roku – kieruje się prymatem polityki wewnętrznej nad zagraniczną. To niewątpliwie konsekwencja radykalizmu w polityce wewnętrznej. Dlatego też rząd PiS nie jest skłonny do uwzględniania opinii zagranicznych partnerów”.

Dlaczego właściwe stosunki międzynarodowe Polski są tak niezmiernie ważne dla wszystkich nas razem i każdego z osobna? Nie muszę tłumaczyć, że chodzi o tak zasadnicze kwestie, jak bezpieczeństwo, czy gospodarka, jesteśmy wszak rynkiem wschodzącym. Od tych dobrych stosunków zależą dotacje dla rolnictwa, inwestycje, kredytowanie, etc. W przypadku zapaści w stosunkach międzynarodowych czekają nas sankcje. Nie chodzi zatem o abstrakcyjną dyplomację jako sztukę dla samej sztuki, ale o stan naszych kieszeni, o naszą zasobność.

Pani Szydło, wyniesiona do najwyższej władzy, stwierdza: „Zaczyna się o Polsce mówić nieprzychylnie tylko dlatego, że wreszcie nasz kraj zaczął bronić własnych interesów. Będziemy ich konsekwentnie bronić.” Cóż za pokrętna propaganda! Otóż, Polska, pani Beato, przestała za pani wiedzą i przyzwoleniem bronić własnych interesów, a nawet się im konsekwentnie przeciwstawia, rujnując kolejne sojusze i wchodząc w podejrzane alianse, czy to z dyktaturą Orbana, czy Łukaszenki. Tak czy owak, Polska, której pani jest założycielką, ciąży na wschód, w kierunku przeciwnym do tego, jaki gwarantował jej pomyślność i dobrobyt. Polska pani nierządu to kraj ugorów i stepów.

O pisowskiej polityce zagranicznej prof. Bartoszewski mawiał: „Jeśli panna nie jest piękna i posażna, to powinna być choć sympatyczna, a nie nabzdyczona”. Miał na myśli Annę Fotygę, ale zapewne to samo powiedziałby i o obecnym ministrze, wąsatym panu Waszczykowskim… To m.in. dzięki prześmiewczym bon-motom profesora zdołaliśmy jakoś przeżyć ponure dwa lata poprzednich rządów pisowskich, więc teraz tak bardzo nam go brakuje.

Pan Waszczykowski majdruje w bilateralnych stosunkach, mówiąc o „murzyńskości”, co oburzyło cały cywilizowany świat, niepomny na bohatera Kościuszkę i jego w tym względzie zapatrywania. Cofa nas zatem reżim pisowski w odległe przedkościuszkowskie dzieje.

PiS-owska władza nas chętnie obraża. Wymyśla nam od najgorszych. Trudno, ostatecznie nie muszą nas lubić. Nie jesteśmy ich wyborcami ani sympatykami. Jednakże kłopot pojawia się wówczas, gdy PiS-owska władza obraża zagranicę: polityków zagranicznych, zagraniczne instytucje i społeczeństwa. Jeśli tym skandalom będziemy się biernie przyglądać, obrażeni przez PiS-owską władzę odniosą mylne wrażenie, że my, społeczeństwo, władzę tę w owym lżeniu wspieramy; że międzynarodowe skandale cieszą się aprobatą z naszej strony. Dlatego musimy reagować, by takiego wrażenia swoją obojętnością nie wzbudzać.

Można wymieniać w nieskończoność, ile to już gaf popełnił w polityce międzynarodowej ten nieszczęsny rząd, ile instytucji europejskich obraził i ile całych społeczeństw, ile wywołał skandali swoimi nieprzemyślanymi wypowiedziami. Koszmar niszczenia przyjacielskich relacji z naszymi partnerami i sojusznikami zaczął się pod koniec ubiegłego roku.

Ta maniera zresztą, aby obrażać przywódców zagranicznych, jest immanentnie przypisana osobowości naszego dyktatora i znana nam jest z przeszłości, choćby sprzed pięciu laty: „Obrażając kanclerz Niemiec Angelę Merkel Jarosław Kaczyński postanowił przenieść politykę insynuacji na arenę międzynarodową”.

Ostatnio Jarosław Kaczyński obraził Billa Clintona. Tak to podsumował marszałek Stefan Niesiołowski:
„Prezydenta Clintona powinien przeprosić pan Kaczyński, dlatego, że użył określenia, że lekarz się powinien nim zająć, w domyśle psychiatra. To chamstwo. Lekarze się powinni zająć niektórymi, a na pewno jednym ministrem w rządzie pana Kaczyńskiego, bo on jest de facto takim nadpremierem, dlatego mówię o jego rządzie, trudno panią Szydło traktować poważnie”.

Jarosław Kaczyński, rzecz jasna, nikogo nie przeprosi. My natomiast powinniśmy przeprosić za niego. Bo że my, obywatele, jesteśmy przez pisowski reżim obrażani – dawniej się mawiało: odsądzani od czci i wiary – to jeszcze nic. Wszelako naszym obowiązkiem obywatelskim jest dbać o reputację Polski za granicą. Zniewagi i obelgi polski rząd kieruje pod adresem polityków, instytucji, ba!, całych społeczeństw. Władza pisowska ubliża Europie i Stanom Zjednoczonym. Moglibyśmy przejść nad tym do porządku dziennego, ponieważ sami padamy ofiarą tej władzy, niemniej, tak po prostu nie wypada. Musimy wyrazić ubolewanie z powodu tych wszystkich afrontów, które już miały miejsce i których można się w przyszłości spodziewać, i musimy przeprosić obrażone przez polski rząd instytucje, osoby. Należy odciąć się od obraźliwych słów podkreślając, że to nie wszyscy polscy obywatele są autorami owego dyshonoru, lecz zaledwie nieliczni uzurpatorzy. Owszem wprawdzie polskie, ale czarne owce, enfant terrible. Polscy obywatele chcą wyrazić swoją życzliwość, sympatię i szacunek wobec dotychczasowych sprzymierzeńców, wbrew retoryce obecnego reżimu.

Problem deptania naszych sojuszy i partnerstwa ma wielkie znaczenie, bo od ich stanu zależy przyszłość naszego kraju i nas samych, zwłaszcza naszej stopy życiowej. Zamiast podtrzymywać te relacje na właściwym poziomie i o nie dbać, pan Waszczykowski oznajmił nam ostatnio, że oto „W ramach otwarcia na wschód przeprowadziliśmy konsultacje w Moskwie, próbujemy utrzymać pragmatyczne relacje. Rozpoczęliśmy też proces normalizacji relacji z Białorusią”.

Czeka nas zatem budowanie gospodarki w oparciu o sojusze wschodnie, co zasadniczo wpłynie na naszą ekonomię, zarówno tę ogólnokrajową, jak i naszą osobistą, każdego z nas. Możemy się spodziewać sankcji, a przynajmniej drastycznego rozluźnienia więzi politycznych i ekonomicznych z gospodarczymi potęgami, z którymi dotychczas utrzymywaliśmy bardzo ciepłe i intensywne relacje. Taką przyszłość funduje nam rząd PiS.

Spytają Państwo, dlaczego w ogóle w sferze zainteresowań KOD-u ma leżeć polska polityka zagraniczna, skoro ona akurat nie ma wpływu na demokrację w Polsce. Na pewno, dopóki jeszcze obowiązują nas traktaty i umowy zagraniczne, dopóki PiS ich nie zerwie; instytucje zagraniczne, zwłaszcza unijne, wspierają nas w obronie państwa prawa przed demontażem, opiniami, apelami, a ostatecznie środkami przewidzianymi w takich przypadkach, czyli sankcjami. Ale jest też druga przyczyna: uświadomienie obywatelom, że źle prowadzona, niszczycielska polityka zagraniczna przełoży się na krajową gospodarkę, ma znaczenie fundamentalne w konfrontacji z argumentem, że niektórzy obywatele w Polsce nie przejawiają specjalnego zainteresowania takimi kwestiami, jak drukowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego albo niekonstytucyjność ustawy antyterrorystycznej, a za to interesują się własnym portfelem. Otóż trzeba uświadomić wszystkim Polakom, że arogancja i obrażanie przywódców państw będących potęgami gospodarczymi przez nasz pisowski reżim, choć może wydać się początkowo niektórym zabawne albo wręcz chwalebne (wstawanie z kolan), nie pozostanie bez wpływu na naszą przyszłość ekonomiczną. Po prostu, obrażeni niechętnie inwestują, nie będą przecież płacić tym, którzy ich obrazili.

Artykuł ukazał się oryginalnie na portalu KOD 24 maja 2016

Sprawiedliwość :)

John Locke o prawie do obrony i wymierzania sprawiedliwości

§ 6. Jakkolwiek jest to stan wolności, nie jest to jednak stan, w którym można czynić, co się komu podoba. Człowiek posiada w tym stanie niemożliwą do kontrolowania wolność dysponowania swą osobą i majątkiem, nie posiada jednak wolności unicestwienia samego siebie ani żadnej istoty znajdującej się w jego posiadaniu, jeżeli nie wymagają tego szlachetniejsze cele niż tylko jego samozachowanie. W stanie natury ma rządzić obowiązujące każdego prawo natury. Rozum, który jest tym prawem, uczy cały rodzaj ludzki, jeśli tylko ten chce się go poradzić, że skoro wszyscy są równi i niezależni, nikt nie powinien wyrządzać drugiemu szkód na życiu, zdrowiu, wolności czy majątku. Ludzie, będąc stworzeni przez jednego, wszechmogącego i nieskończenie mądrego Stwórcę, są wszyscy sługami jednego, suwerennego Pana, zostali przysłani na świat z Jego rozkazu i na Jego polecenie, są Jego własnością, Jego dziełem, zostali stworzeni, by istnieć tak długo, jak Jemu, a nie komukolwiek innemu, będzie się podobać. Wszyscy oni zostali wyposażeni w takie same zdolności i wszyscy należą do wspólnoty natury. Nie można więc zakładać istnienia wśród nas takiej podległości, która upoważniłaby do unicestwienia jeden drugiego tak, jak gdybyśmy zostali stworzeni jeden dla pożytku drugiego, jak gdyby chodziło tu o stworzone dla nas istoty niższego rzędu. Każdy, tak jak jest zobowiązany do zachowania siebie samego i nieopuszczania rozmyślnie swego miejsca, wtedy, kiedy jego własne samozachowanie nie jest wystawione na szwank, powinien także, według swych możliwości, zachować resztę rodzaju ludzkiego. Nie powinien on ograniczać bądź pozbawiać innego życia ani niczego, co służy jego zachowaniu, a więc wolności, zdrowia, ciała czy dóbr, chyba, że w ten sposób ma zostać wymierzona sprawiedliwość przestępcy.

§ 7. A zatem wszyscy ludzie mają powstrzymać się od naruszania uprawnień innych, od wyrządzania jeden drugiemu krzywd i przestrzegać postanowienia prawa natury, które nakazuje pokój i zachowanie całego rodzaju ludzkiego. W tym stanie wykonywanie prawa natury spoczywa w ręku każdego człowieka, każdy jest uprawniony do ukarania przestępcy wobec tego prawa w takim stopniu, w jakim może to powstrzymać jego pogwałcenie. Prawo natury, jak wszystkie inne prawa, które dotyczą człowieka na tym świecie, istniałoby na próżno, gdyby nie było nikogo, kto w stanie natury nie posiadałby władzy jej wykonywania, a tym samym ochrony niewinnych i powściągania przestępców. Skoro zaś choć jeden może karać innego za zło, które ten wyrządził, tak może też uczynić każdy. W tym stanie zupełnej równości, gdzie naturalnie nie ma żadnej zwierzchności ani jurysdykcji jednego nad drugim, każdy musi być bezwzględnie uprawniony do czynienia tego, na co pozwala się każdemu, kto dochodzi tego prawa.

§ 8. Tak więc w stanie natury jeden człowiek uzyskuje władzę nad drugim. Nie jest to jednak władza absolutna czy arbitralna, którą mógłby on zbrodniczo wykorzystać, kiedy przestępca znajdzie się w jego rękach, kierując się porywczymi popędami lub nieograniczonymi szaleństwami własnej woli. Może go ukarać tylko tak dalece, jak spokojnie dyktuje mu to rozum i sumienie, odpowiednio do popełnionego przestępstwa. Kara ta jest tak wysoka, by mogła służyć powetowaniu szkody i powstrzymaniu przestępcy. Są to dwa powody, dla których jeden człowiek może wyrządzić krzywdę drugiemu, a co my określamy mianem kary. Gwałcąc prawo natury przestępca sam deklaruje, iż w życiu chce się rządzić innymi zasadami niż zasady rozumu i powszechnej sprawiedliwości, które ustanowił Bóg, by ludzie postępowali według nich dla ich wzajemnego bezpieczeństwa. Staje się on zatem niebezpieczny dla rodzaju ludzkiego, gdyż narusza lub lekceważy więzi, które mają zabezpieczać go przed krzywdą i gwałtem. To zaś stanowi wykroczenie przeciwko całemu gatunkowi, jego pokojowi i bezpieczeństwu zapewnionemu przez prawo natury. Stąd też każdy człowiek, który na mocy swego uprawnienia do zachowania całego rodzaju ludzkiego powstrzymać lub, gdzie to jest konieczne, zniszczyć wszystko, co jest dla rodzaju ludzkiego szkodliwe oraz wyrządzić zło temu, kto pogwałcił to prawo, jak też może skłonić go do okazani skruchy za to, co uczynił i powstrzymać go, a za jego przykładem innych, od wyrządzenia takiej szkody. W tym wypadku i na tej podstawie każdy człowiek jest uprawniony do ukarania przestępcy i wykonania prawa natury.

(…)

§ 10. Prócz przestępstwa, które sprowadza się do pogwałcenia praw i odejścia od uprawnień wynikających z zasad rozumu, wskutek czego człowiek staje się zwyrodnialcem i deklaruje, że porzucił zasady ludzkiej natury i stał się istotą szkodliwą, ma jeszcze miejsce wyrządzenie szkody tej czy innej osobie, a zatem jeszcze inni w wyniku tego przestępstwa ponoszą uszczerbek. W takiej sytuacji ten, komu wyrządzono szkodę, posiada, prócz wspólnego z innymi uprawnienia do ukarania, osobiste uprawnienie do domagania się naprawienia szkody przez tego, kto ją wyrządził. Każdy, kto uzna to za słuszne, może również przyłączyć się do tego, kto został skrzywdzony i pomóc mu przy uzyskaniu od przestępcy tego, co mogłoby wynagrodzić mu krzywdę, jaką on wyrządził.

§ 11. Z tych dwóch różnych uprawnień, jednego do karania zbrodni, dla powstrzymywania i zapobiegania przestępstwom, które to uprawnienie posiada każdy, z drugiego do naprawiania szkody, które należy tylko do strony skrzywdzonej, zwierzchnia władza, z racji pełnienia swej funkcji, posiada złożone w jej ręce przez wspólnotę uprawnienie do karania. Może ona często, gdy dobro publiczne nie wymaga wykonania prawa, darować karę za zbrodnicze przestępstwo mocą własnego autorytetu, nie może jednak darować naprawienia szkody należnego prywatnej osobie, która doznała uszczerbku. Ten, komu wyrządzono szkodę, jest uprawniony do żądania naprawienia szkody we własnym imieniu i tylko on sam może je darować. Osoba poszkodowana posiada władzę zajęcia dóbr bądź pozbawienia służby przestępcy na mocy uprawnienia do swego samozachowania, tak jak każdy człowiek ma władzę ukarania zbrodni, by zapobiec jej ponownemu popełnieniu na mocy uprawnienia do zachowania całego rodzaju ludzkiego i dokonania wszelkich rozsądnych rzeczy, za pomocą których może ten cel osiągnąć. A zatem w stanie natury każdy człowiek posiada władzę zgładzenia zabójcy, by w wyniku przykładnego ukarania, powstrzymać innych od wyrządzenia podobnej krzywdy, której żadne zadośćuczynienie nie może zrekompensować, a która to władza ma się odnosić do każdego, a także by zabezpieczyć ludzi przed zamachami zbrodniarza, który wyrzekając się rozumu, wspólnych zasad i wytycznych, jakie Bóg nadał rodzajowi ludzkiemu, przez niesprawiedliwe gwałty i rzezie, jakie popełnił, wypowiedział wojnę całej ludzkości. Tym samym może on zostać zniszczony jak lew czy tygrys, jedna z tych dzikich, rozwydrzonych bestii, po których nikt nie może spodziewać się bezpiecznego życia w społeczeństwie. Na tym to zostało oparte wielkie prawo natury: Kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego. Kain był tak przekonany, iż każdy jest uprawniony do zgładzenia takiego zbrodniarza, że po zabiciu swego brata krzyknął: Każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić. Tak głęboko zostało ono wyryte w sercach całego rodzaju ludzkiego.

§ 12. Z tej samej przyczyny człowiek może w stanie natury karać tego, kto w najmniejszym stopniu narusza to prawo. Czy jednak może domagać się jego śmierci? Odpowiem na to, że każde przestępstwo może być ukarane w takim stopniu i z taką surowością, jaka będzie wystarczać, by czynić je nieopłacalnym dla przestępcy, nakłonić go do okazania skruchy i odstraszyć innych od czynienia tego samego. Każde przestępstwo, które może być popełnione w stanie natury, może również w stanie natury zostać ukarane w ten sam sposób i tak dalece, jak to może mieć miejsce we wspólnocie. Obecnie nie jest moim celem zajmowanie się szczegółowo prawem natury czy wymiarem kary. Z pewnością istnieje jednak takie prawo, które dla rozumnej i studiującej je istoty jest tak zrozumiałe i jasne, jak prawa pozytywne wspólnot. Nie, nawet jaśniejsze. Łatwiej jest bowiem, odczytać zasady rozumu niż pogmatwane pojęcia i wymysły ludzi, gdzie słowa pokrywają sprzeczne i ukryte interesy. Taką też jest duża część praw państwowych, które są tylko tak dalece słuszne, dopóki odpowiadają prawu natury, do którego mają być dostosowane i zgodnie z nim interpretowane.

— John Locke, Dwa traktaty o rządzie, drugi traktat, roz. II

John Locke: Wprowadzenie do prawa własności :)

WPROWADZENIE

Nie można zrozumieć liberalizmu bez sięgnięcia do jego klasyków. Trudno wyobrazić sobie poznanie tej politycznej doktryny bez lektury tekstów tego, który zbudował jej fundamenty i przedstawił najważniejsze założenia, czyli Johna Locke’a. Spośród traktatów, których jest on autorem, najważniejsze z punktu widzenia refleksji politycznej są Dwa traktaty o rządzie i List o tolerancji. W tym numerze proponujemy fragment z Traktatów poświęcony własności (jest to piąty rozdział drugiego traktatu), którą wskazać trzeba jako jedną z najważniejszych zasad tego, co liberalizmem nazywamy.

W Traktatach Locke’a zapisane zostały te zasady, które dziś stanowią szkielet współczesnych państw demokratycznych. Szkielet, na bazie którego państwa te w ogóle mogą funkcjonować. Są to chociażby: zasada konstytucjonalizmu, rządy prawa, formuła demokracji reprezentacyjnej, swoboda wypowiedzi, zrzeszania się i prowadzenia działalności gospodarczej a także zasada pluralizmu i tolerancji. Obok nich funkcjonuje również poszanowanie prawa do własności. Trzeba jednak wszystkie te reguły rozpatrywać nie tylko jako pewne ramy instytucjonalne, techniczne podstawy tego systemu, ale również – jeśli nie przede wszystkim – wartości składające się na swoisty ethos demokratyczny.

Prawo do własności a także szereg mechanizmów je chroniących odsyłają nas do jednostki i jej wolności, które przecież liberałowie wypisują na swoich sztandarach. Antropologiczne podwaliny liberalizmu, na które składają się: optymistyczne przekonanie o naturze ludzkiej, indywidualizm oraz wiara w racjonalność człowieka, każą liberałom stawać w jego obronie. Jednostka ludzka ma mieć swobodę podejmowania działań w każdej sferze życia: społecznej, politycznej, gospodarczej, podobnie jak w życiu prywatnym. Granicą działalności ma być jedynie wolność drugiego człowieka. John Locke pokazuje, jak istotna w całym tym procesie obrony człowieka i jego swobód jest ochrona prawa do własności.

Człowiek Locke’a nie jest egoistą z Hobbesowskiego stanu natury, nie jest egocentrykiem zainteresowanym tylko swoimi interesami i dobrami. Idea wspólnotowości pojawia się w pismach Locke’a i dziś powiązalibyśmy ją zapewne z koncepcją społeczeństwa obywatelskiego. Człowiek ma być aktywny, ma uczestniczyć w procesie decyzyjnym w państwie, między nim a jego reprezentantami ma istnieć więź, dzięki której będzie on odczuwał, że państwo, w którym żyje, jest jego państwem. To własność pozwala człowiekowi być aktywnym. Nie tylko sprawia, że chętniej podejmuje on wysiłek, przyjmuje na siebie kolejne zadania, oddaje się pracy – również pracy dla swojej społeczności. Własność umacnia poczucie własnej wartości oraz sensu podejmowanych aktywności.

Proponujemy, aby pójść tropem klasyka i prześledzić wraz z tokiem jego refleksji genezę prawa własności, jego funkcje i cele. Wiele wyjaśnień Locke’a zainteresuje zapewne nie tylko tych, którzy z liberalizmem czują się związani, którzy myślą tą się interesują, ale również ci, dla których sama kwestia prawa własności wydaje się być intrygująca i zagadkowa.

Sławomir Drelich

§ 28. Można by przyjąć, że Dawid w tym tekście traktował uprawnienia królów, jako darowiznę Boga, tak samo jak nasz autor. W jego komentarzu – jak uczony i rozumny Ainsworth5 nazywa Psalm 8 – nie znalazł on jednak żadnego uprawnienia do władzy monarszej. Oto jego słowa: Uczyniłeś go – tzn. człowieka i syna człowieczego – niewiele mniejszym od aniołów, chwalą i czcią go uwieńczyłeś. Obdarzyłeś go władcą nad dziełami rąk Twoich, położyłeś wszystko pod jego stopy: owce i bydło wszelkie, a nadto i polne stada, ptactwo powietrzne oraz ryby morskie, wszystko, co szlaki mórz, przebiega. Jeśli ktoś może w tych słowach znaleźć jakąkolwiek władzę monarszą jednego czło­wieka na innymi, która jest inaczej pojmowana niż panowanie całego rodzaju ludzkiego nad niższymi istotami, to, o ile wiem, zasługuje on, ze względu na rzadkość tego odkrycia na to, by zostać jednym z monarchów nie w rzeczywistości, lecz potencjalnie u sir Roberta. Mam nadzieję jednak, że teraz już jasne jest, iż Ten, kto nadał Adamowi panowanie nad wszelką istotą życia, która chodzi po ziemi, nie dał mu żadnej władzy nad istotami jego gatunku. Wykażę to jeszcze pełniej w kolejnym miejscu.

§ 29. 2. Jakiegokolwiek nadania dokonał Bóg w słowach zawartych w Rdz. 1.28, nie dotyczyło ono tylko samego Adama z wyłączeniem wszystkich pozostałych ludzi. Niezależnie od tego, jakie panowanie on mógł otrzymać, nie było to źle osobiste panowanie, lecz powszechne, dotyczące całej reszty rodzaju ludzkiego. To, że ta darowizna nie dotyczyła tylko samego Adama, wynika oczywiście ze słów tekstu, gdzie zostało to wielokrotnie powtórzone w liczbie mnogiej: Bóg błogosławił im mówiąc do nich: panujcie; Bóg powiedział do Adama i Ewy: panujcie. Nasz autor powiada jednak, że Adam w ten sposób został penem świata. Darowizna została przyznana im obojgu, dlatego Bóg przemówił także do Ewy, stąd wielu interpretatorów słusznie sądzi, iż słowa te zostały wypowie­dziane, kiedy Adam miał już żonę. Czyż nie powinna ona, zatem zostać panią świata, tak samo jak on jego panem? Kiedy powiada się, że Ewa była poddana Adamowi, to wydaje się, iż nie była ona mu poddana w ten sposób, by mogło to przeszkadzać w jej panowaniu nad innymi istotami lub w ich własności. Czy mamy może powiedzieć, że Bóg obdarował ich wspólnie, a tylko jedno z nich miało z tej darowizny korzystać?

§ 30. Możliwe, że będzie się twierdzić, iż Ewa została później stworzona. Nawet, jeśli tak było, na cóż przyda się to naszemu autorowi? Słowa tekstu i tak będą przemawiać przeciw niemu, wskazując, iż Bóg przyznając tę darowiznę podarował świat, jako dobro wspólne rodzajowi ludzkiemu, a nie samemu Adamowi. To słowo im w tekście musi dotyczyć ludzkiego gatunku, z pewnością, bowiem nie może dotyczyć samego Adama. Jasne jest, że w wersecie 26, gdzie Bóg zwiastował swoje plany nadania tego panowania, miał On na myśli, że uczyni to dla całego gatunku istot, które winny panować nad innymi gatunkami na kuli ziemskiej. Oto te słowa: A wreszcie rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam, aby panował nad rybami morskimi itd. Oni zatem powinni sprawować panowanie. Kto? Ci, którzy mieli być stworzeni na obraz Boga, jednostki ludzkiego gatunku, które właśnie miał On zamiar stworzyć. Twier­dzenie, że to im mogło dotyczyć tylko Adama z wyłączeniem pozostałych, którzy w tym samym czasie żyli na świecie, jest sprzeczne z Pismem św. i wszelkim rozumem. Nie miałoby to też sensu, by człowiek w poprzedniej części wersetu nie oznaczał tego samego co w następnej. Tylko zatem wtedy, kiedy człowiek, jak to jest przyjęte, oznacza gatunek, a oni stanowią jednostki tego gatunku, tekst ten ma sens. Bóg stworzył człowieka na Swój obraz, podobnego Sobie, stworzył go istotą rozumną i dlatego zdolną do panowania. Gdziekolwiek bowiem istnieje podobieństwo Boga, rozum jest z pewnością jego częścią. Należy on do całego gatunku i umożliwia mu panowanie nad niższymi istotami. Dlatego powiada Dawid w cytowanym już Psalmie 8: Uczyniłeś go niewiele mniejszym od aniołów […], obdarzyłeś
go władcą. Król Dawid nie mówi tu o Adamie, ponieważ z wersetu 4 jasno wynika, iż mówi o człowieku i synu człowieczym należących do ludzkiego gatunku.

§ 31. To, że nadanie, z którym Bóg zwrócił się do Adama, zostało przyznane jemu i całemu gatunkowi ludzkiemu, jasno wynika z własnych dowodów naszego autora, które przejął od psalmisty. Psalmista powiada, że ciernia postała nadana synom człowieczym. Wskakuje to, /’? roszczenie wynika z ojcostwa. Są to słowa sir Roberta pochodzące z wyżej cytowanej Przedmowy, w których prezentuje on dziwną konkluzję: Bóg nadał ziemię synom człowieczym, ergo roszczenie wynika z ojcostwa. Szkoda, że w języku hebrajskim nie używa się słów „ojcowie człowieczy” zamiast „synowie człowieczy” na określenie rodzaju ludzkiego. Nasz autor mógłby wtedy co najmniej opierać się na brzmieniu wyrazu, by dołączyć to roszczenie do ojcostwa. By jednak wnioskować, że ojcostwo daje uprawnienie do świata, bowiem Bóg nadał go synom człowieczym, jest to już sposób argumen­tacji właściwy naszemu autorowi. Doprawdy, potężny musi być umysł naszego autora, skoro dochodzi on swego wbrew brzmieniu i sensowi słów, którymi się posługuje. Sens tych słów odbiega jednak od celów naszego autora. Jak to wynika z jego Przedmowy [187-188], ma on udowodnić, iż Adam był monarchą. Tak więc ostateczna konkluzja brzmi: Bóg nadał Ziemię dzieciom ludzkim ergo Adam był monarchą świata. Przyznam każdemu, iż trudno o wyciągnięcie bardziej zabawnej konkluzji niż ta, która tak długo pozostanie oczywistą niedorzecznością, dopóki nie udowodni się, że coś wspólnego ma z synami człowieczymi ten, kto nie miał żadnego ojca, a mianowicie Adam. Niezależnie od tego, co jeszcze wymyśli nasz autor, Pismo św. nie głosi jednak żadnych niedorzeczności.

§ 32. By podtrzymać tę własność i osobiste panowanie Adama, nasz autor stara się na kolejnej stronie [64] zniszczyć to, co zostało wspólnie, jednocześnie nadane Noemu i jego synom (Rdz. 9. 1. 2- 3). Próbuje on dokonać tego w dwojaki sposób.

1. Sir Rober/ chciałby nas przekonać, że – wbrew wyraźnym słowom Pisma św. – to, co zostało przyznane Noemu, nie zostało przyznane mu wspólnie z jego synami. Oto jego słowa: Co zaś dotyczy powszechnego, wspólnego posiadania Noego i jego synów, które to Mr. Selden chciałby widnieć jako przyznane im wspólnie, Rdz. 9.2, nie postało to potwierdzone przez tekst. Jakiegoż to potwierdzenia jeszcze wymaga nasz autor, gdy zupełnie jasne słowa Pisma Św., które nic innego nie mogą oznaczać, nie przekonują go? Trudno sobie wyobrazić, że nie przekonują one tego, kto utrzymuje, iż sam wszystko opiera tylko na Piśmie św. Tekst powiada: Bóg pobłogosławił Noego i jego synów mówiąc do nich, to znaczy, jak chciałby nasz autor, do niego. A zatem – mówi on – chociaż synowie przy błogosławieństwie Zostali wymienieni wraz Z Noem, to można to najlepiej rozumieć w sensie podporządkowania bądź błogosławieństwa w dziedziczeniu, O. 211 [64]. Oczywiście nasz autor rozumie to tylko w takim sensie, który najlepiej służy jego celowi. Jednakże w rzeczywis­tości najlepiej zrozumie to ten kto zgodzi się z prostą konstrukcją słów i oczywistym znaczeniem, jakie wynika z danego miejsca w tekście. Wtedy słowa podporządkowanie i dziedziczcie nie dadzą się najlepiej zrozumieć wraz z nadaniem Boga, skoro On sam ani ich nie używa, ani nie wspomina o takich ogranicze­niach. A jednak nasz autor ma powody, dla których właśnie nie tak mają być one najlepiej rozumiane. Powiada on: Błogosławieństwo mogło tylko wtedy zostać spełnione, kiedy synowie albo pod władzą ojca, albo po nim posiadali osobiste panowanie, O. 211 [64]. Oznacza to, że to nadanie, którego wyraźne słowa dają wspólne uprawnienie w czasie teraźniejszym (tekst powiada bowiem, że zostało ono złożone w ich ręce), należy rozumieć w sensie podporządkowania bądź błogosławieństwa w dziedziczeniu- Jest zatem możliwe, by cieszyć się nim w podległości bądź oczekując dziedziczenia. Równie dobrze można utrzymywać, że przez przyznanie obecnie jakiejś rzeczy w posiadanie należy najlepiej rozumieć dopiero jej odziedziczenie, ponieważ istnieje moż­liwość, że uzyska się ją w wyniku dziedziczenia. Jeśli przyznanie takie dotyczy ojca, a jego synów dopiero po nim, ojciec zaś jest tak łaskawy, że dopuści swoje dzieci do wspólnego z nim udziału, to słusznie można powiedzieć, że jedno nie różni się od drugiego. Nigdy nie może być jednak prawdą, że to, co wyrażają słowa nadania we wspólne posiadanie należy najlepiej rozumieć jako dziedziczenie. W sumie wszystkie jego wnioski sprowadzają się do tego, że Bóg nie nadał świata synom Noego wspólnie z ich ojcem, ponieważ było możliwe, iż będą oni mogli korzystać z tego nadania pod jego władzą, bądź dziedzicząc po nim. Jest to rzeczywiście znakomity rodzaj argumentacji przeciw wyraźnemu tekstowi Pisma św. Cokol­wiek zatem powiada lub czyni Bóg, a nie zgadza się to z hipotezą sir Roberta, nie należy temu wierzyć, jeśli nawet On sam to mówi.

§ 33. Jakkolwiek nasz autor tak chętnie chce wykluczyć z tego synów, to jasne jest, że część tego błogosławieństwa, które on chce rozumieć także jako dziedziczenie, koniecznie należy rozciągnąć na synów, nie zaś tylko na samego Noego. Bóg mówi w swym błogosławieństwie: Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię. Ta część błogosławieństwa, jak się zaraz okaże, nie dotyczy wcale Noego. Nie dowiadujemy się przecież niczego o dzieciach, które miał on po potopie. Także w na­stępnym rozdziale, gdzie zostało wyliczone jego potomstwo, nie ma o tym żadnej wzmianki. Tak więc to błogosławieństwo w dziedziczeniu nie miałoby miejsca wcześniej, jak po 350 latach6. By ratować wyimaginowaną monarchię naszego autora, zaludnienie ziemi musiałoby zostać przesunięte o 350 lat. A zatem tej części błogosławieństwa nie należy traktować jako podporządkowania, chyba że nasz autor chce utrzymywać, iż synowie musieli prosić swego ojca Noego o pozwolenie, kiedy chcieli zbliżyć się do swych żon, by płodzić z nimi dzieci. W jednym tylko pozostaje nasz autor wierny sobie we wszystkich rozprawach. Przywiązuje on wielką wagę do tego, by byli na świecie monarchowie, nie troszcząc się przy tym o to, by zamieszkiwały go także ludy. W rzeczy samej jednak jego forma rządu nie może być dobrym sposobem na zalud­nienie ziemi. Jak dalece absolutna monarchia przyczynia się do spełnienia tego pierwszego i wielkiego błogosławieństwa Boga Wszechmogącego: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ciemię, które zawiera w sobie także doskonalenie sztuk i nauk oraz wygody życia, można zaobserwować w tych niegdyś wielkich i bogatych krajach, które teraz mają szczęście znajdować się pod tureckim panowaniem. Dziś nie ma tam jednej trzeciej, ba, jeśli nie jednej trzydziestej, może nawet trzeba powiedzieć jednej setnej byłej ludności. Może się o tym łatwo przekonać każdy, kto porówna dzisiejsze doniesienia z historią starożytną. Ale o tym wspominam tylko przy okazji.

§ 34. Dalsze części tego błogosławieństwa, bądź nadania, są tak wyrażone, że nie mogą one być inaczej rozumiane, jak tylko dotyczące zarówno Noego, jak i jego synów, a nie tylko jego synów w sensie ich podporządkowania bądź dziedziczenia. Bóg powiada: Wszelkie zaś zwierze na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Czy ktokolwiek poza naszym autorem chce utrzymywać, że zwierzęta odczuwały strach i bojaźń przed Noem, nie zaś przed jego synami, jeśli on za swego życia na to nic zezwolił, a następujące słowa: zostały oddane wam we władanie, należy rozumieć, jak p
owiada nasz autor — kiedy waszemu ojcu się spodoba – bądź też, że miały one zostać im nadane później? Jeśli to mają być argumenty pochodzące z Pisma Św., to nie wiem, czego w ten sposób nie można jeszcze udowodnić. Nie mogę także zrozumieć, jak mało różni się to od fantazji i fikcji, bądź jak dalece tworzy to pewniejsze podstawy niż przekonania filozofów i poetów, których tak surowo osądza nasz autor w swej Przedmowie.

§ 35. Nasz autor dalej jednak udowadnia, iż można to najlepiej rozumieć jako podporządkowanie bądź błogosławieństwo w dziedziczꔂ”- Powiada on: Nie jest prawdopodobne, by osobiste panowanie, jakie, Bóg nadal Adamowi, zostało odwołane na mocy jego darowizny, przekazania lub rezygnacji na rzecz jego dzieci, a zatem, by między Noem a jego synami powstała wspólnota dóbr. Noc był jedynym dziedzicem świata. Dlaczego ma się przyjmować, iż Bóg chciał pozbawić go przyrodzonych uprawnień i uczynić jedynym człowiekiem na świecie, który tym, co posiada, dysponuje wspólnie ze swoimi dziećmi? O. 211 [64].

Fragment na podstawie: J. Locke, Dwa traktaty o rządzie, przeł. Z. Rau, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992.

Wybrał: Sławomir Drelich

Wszyscy jesteśmy liberałami :)

Filozofowie nowożytni, których uznaje się za twórców liberalizmu, nie zdawali sobie sprawy z tego, że idee przez nich głoszone pewnego dnia staną się dominującymi w Europie i świecie. Osiemnastowieczna Europa z liberalizmem miała niewiele wspólnego. Była ojczyzną absolutyzmu, który tylko w niektórych swoich odsłonach przyjmował postać bardziej oświeconą.

Okres życia i działalności Johna Locke’a to dla Wielkiej Brytanii czas trudny. Obalenie monarchii i ścięcie króla Karola I Stuarta zapoczątkowały rewolucję, na skutek której władzę przejął parlament i lord protektor Oliver Cromwell. Po jedenastu latach republiki restaurowano monarchię, z wygnania wrócił Karol II Stuart, który systematycznie rozprawiał się z przywódcami republiki. Jednak szeregowi jej urzędnicy pozostali na swych urzędach, a wśród nich Lord Shaftesbury Anthony Ashley Cooper, bliski współpracownik Locke’a. Kiedy ujawniono spisek Lorda Shaftesbury’ego przeciwko Karolowi II, Locke musiał uciekać z Wielkiej Brytanii i przez kilkanaście lat tułał się po Europie. W tych latach powstały najważniejsze jego dzieła z zakresu filozofii polityki: Dwa traktaty o rządzie i List o tolerancji. Wydarzenia, jakie miały miejsce w monarchii brytyjskiej, stały się asumptem do stworzenia przez Locke’a nowej koncepcji państwa i władzy.

Zwycięstwo nad państwem

W taki sposób rodził się w Europie liberalizm. Był on niczym krzyk osamotnionego opozycjonisty, był sprzeciwem wobec władzy apodyktycznej i despotycznej, był głosem domagającym się wolności i szacunku dla obywatela. Po powrocie do Wielkiej Brytanii autor Listu o tolerancji bardzo szybko wrócił do administracji państwowej i ponownie zarządzał koloniami brytyjskimi w Ameryce Północnej. Jego koncepcje polityczne właśnie tam w późniejszych latach były wcielanie w życie. Ustrój rodzących się niespełna sto lat po śmierci Johna Locke’a Stanów Zjednoczonych w dużej mierze opiera się na jego dziełach. W ich konstytucji zapisano cztery najważniejsze zasady Locke’a: zasadę umowy społecznej, zasadę praworządności, zasadę rządu ograniczonego i zasadę wolności obywatelskich. Na tych zasadach zbudowano coś, co dziś historycy myśli politycznej nazywają liberalizmem klasycznym.

Pod tym względem wszystkie współczesne państwa demokratyczne są państwami liberalnymi, wszystkie one bowiem w swoich konstytucjach zawierają wskazane przez Locke’a zasady. Zasady, które stały się filarami dla współczesnych demokracji. Nie ma więc ucieczki przed liberalizmem, jeśli jest się obywatelem państwa demokratycznego. Locke pośmiertnie zwyciężył wojnę, jaką wypowiedział absolutyzmowi i tyranii. Koncepcja państwa strzegącego bezpieczeństwa obywateli, tak poprzez prowadzenie odpowiedniej polityki wewnętrznej, jak i zagranicznej, i będącego niejako sługą społeczeństwa stała się koncepcją dominującą. Lewiatan został zastąpiony pokornym urzędnikiem, trzymającym się zasad praworządności i legalizmu. Bezwzględnego despotę zastąpił sługa wyłoniony w drodze konkursu.

W poglądach liberalizmu klasycznego pojawia się obywatel, który staje się podmiotem wszelkich rozważań na tematy społeczne i polityczne. Indywidualizm wyrasta głównie z oświeceniowego przekonania, że człowiek jest istotą racjonalną, która sama potrafi zatroszczyć się o własne dobro, która sama wie, co jest dla niej najlepsze, która nie potrzebuje i nie chce, by machina państwowa ingerowała w jej życie. Machina państwowa potrzebna jest tylko wtedy, kiedy człowiek sam nie potrafi zatroszczyć się o swoje życiowe powodzenie, kiedy zagrożone jest jego bezpieczeństwo, kiedy pojawia się strach i obawa przed silnym oprawcą. Państwo, ten pokorny sługa, ma czuwać, kiedy człowiek zaśnie, stąd metaforyka stróża nocnego. Liberał nie jest przeciwnikiem państwa jako takiego, nie walczy o jego zniesienie, zlikwidowanie, jest jednak przeciwnikiem państwa wszechwładnego, podglądającego, wtrącającego się do życia swoich obywateli. Liberał uznaje państwo za strukturę wtórną, za narzędzie, za sługę, który usuwa się w cień, jeśli nie jest potrzebny.

Zwycięstwo nad feudalizmem

Metaforykę „stróża nocnego” przeniesiono bardzo szybko na kwestie społeczne i gospodarcze. Refleksja ta polegała na wstawieniu w miejsce wszechwładnego państwa anachronicznych stosunków feudalnych, które w podobny sposób ograniczały ludzką wolność i inicjatywę. Tak jak John Locke walczyć chciał o wolności obywatelskie i polityczne, tak Adam Smith postulował zniesienie ograniczeń utrudniających obywatelowi funkcjonowanie na rynku. W Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów pojawia się wykładnia tego, co nazwano liberalizmem ekonomicznym. Choć pojęcie „niewidzialnej ręki rynku” – tak często dziś przywoływane – pojawia się tam raptem kilka razy, to jednak zasady wolnego rynku i wolnej konkurencji zostają wyraźnie zdefiniowane jako najskuteczniejsze metody podniesienia poziomu bogactwa społeczeństw. Bernard de Mandeville w swojej Bajce o pszczołach stwierdza paradoksalnie, że to egoizm ludzki buduje bogactwo społeczeństw. W ludzkim egoizmie bowiem i miłości własnej źródło mają wszystkie ludzkie inicjatywy. Człowiek żądny zysku to człowiek aktywny, zaś człowiek aktywny to człowiek użyteczny dla społeczeństwa; z intuicji tych czerpali zarówno David Hume, jak i Jeremy Bentham.

Feudalizm tłumił aktywność ludzką przywiązując człowieka do skostniałych struktur społecznych. Nowy ustrój ekonomiczny miał pozwolić jednostce działać – laissez-faire – i realizować się już nie tylko jako obywatel, ale również jako klient, sprzedawca czy inwestor. Dowartościowanie jednostki miało się dokonać w sferze stosunków gospodarczych, liberalizm ekonomiczny zmusił wszechwładne państwo do wycofania się i ustąpienia pola. Liberalizm ekonomiczny wzywał do zniesienia wszelkiego rodzaju barier celnych, obniżania podatków, ograniczania rządowych regulacji nad gospodarką. Wszystko po to, aby uwolnić ludzką przedsiębiorczość, pozostawić w kieszeni obywatela pieniądze, dzięki którym będzie on mógł funkcjonować jako podmiot – nie zaś tylko jako przedmiot – gospodarki wolnorynkowej. Kolejny raz liberalizm zwraca się ku jednostce, ku obywatelowi. Kolejny raz liberalizm proklamuje nowe czasy i nową ich organizację. Ograniczona władza nad jednostkami i ograniczona władza nad rynkiem stały się w XIX wieku wyznacznikami światopoglądu liberalnego.

Kolejny raz trzeba zaznaczyć, podkreślić i uczynić raz jeszcze transparentnym i bezdyskusyjnym, że liberał nie jest wrogiem państwa. Liberał nie jest pijawką, której największym celem jest wyssanie krwi z biedniejszych grup społecznych, jak często mówi się o liberałach ekonomicznych. Liberał ekonomiczny nie jest rycerzem krwiożerczego kapitalizmu, ślepego na ludzką krzywdę. Liberał ekonomiczny to nic więcej jak ekonomiczny realista. Ten ekonomiczny realista zdaje sobie sprawę z wad rozbudowanego mechanizmu państwowego, które sprawiają, że mechanizm ów nie zawsze pracuje jak szwajcarski zegarek, natomiast nadmiar funkcji i kompetencji, jakie państwo niejednokrotnie uzyskuje, sprawia, że nie zawsze mogą być one sprawnie i skutecznie realizowane. Rozbudowana administracja, biurokratyzacja, gąszcze procedur i formalizacja procesu decyzyjnego często paraliżują jego struktury.

Liberał ekonomiczny – ekonomiczny realista – dostrzega to wszystko. Zdaje sobie sprawę, że lepszym sposobem na walkę z bezrobociem jest ograniczenie fiskalizmu państwa, które uruchamia inwestycje, aniżeli tworzenie kolejnych urzędów, agencji i instytucji, które walkę tę miałyby toczyć, w rzeczywistości zaś skupiałyby się na swoim przetrwaniu. Stwierd
zenie, jakoby likwidacja urzędów pracy była pierwszym krokiem w kierunku prawdziwej walki z bezrobociem, wydaje się tyle odważne, co radykalne. Mogłoby być jednakowoż doskonałym sprawdzeniem skuteczności w poszukiwaniu nowego zatrudnienia przez tych urzędników, którzy pracę by utracili, wcześniej zaś innym mieli w poszukiwaniu pracy pomagać. To byłby doskonały egzamin na skuteczność działań państwa w gospodarce. Może nie okazałoby się prawdą, że najskuteczniej państwo działa w tych sferach gospodarki, w których dysponuje monopolem. Liberał jest wrogiem wszelkich monopoli, tak jak w sferze politycznej i społecznej jest wrogiem mono-narracji. Liberał chce, by ceny za dobra ustalane były przez wolny rynek, przez mechanizmy popytu i podaży, chce, aby za swoją pracę otrzymywał tyle, ile jest ona warta, nie zaś tyle, na ile wycenił ją jakiś urzędnik, który nie do końca musi wiedzieć, na czym to zajęcie polega i ile wysiłku kosztuje.

Liberał chce być godnie wynagradzany, liberał chce sam podejmować decyzje, który towar zakupić, liberał chce mieć szeroki wachlarz możliwości i wyboru na rynku towarów i usług! Liberał nie chce korzystać z usług wykonanych niesumiennie i nierzetelnie, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z fryzjerem strzygącym przy sąsiedniej ulicy, z piekarzem sprzedającym stary i suchy chleb, z lekarzem wystawiającym receptę bez spojrzenia w gardło pacjenta czy też z firmą ubezpieczeniową, która po życiowej tragedii ubezpieczonego szuka powodów i powołuje się na zapisany drobnym druczkiem paragraf, aby tylko uniknąć wypłacenia należnego odszkodowania. Liberał chce być szanowanym klientem niezależnie od tego, czy ma do czynienia z usługodawcą czy producentem indywidualnym, czy też z instytucją państwową.

Demo-triumf liberałów

Liberał domaga się szacunku i respektowania jego praw jako człowieka, jako konsumenta i jako obywatela. Wydaje się, że taka triada z konieczności musiała doprowadzić do zbratania się liberałów z demokratami. Pamiętać jednak musimy, że związek ów nie funkcjonował od samego powstania liberalizmu; okazał się jednak konsekwencją idei, które liberałowie głosili. Liberałowie klasyczni byli raczej zwolennikami ustroju mieszanego, najczęściej nie występowali przeciwko samej instytucji monarchii, dążąc jedynie do jej ograniczenia poprzez wzmocnienie roli parlamentu i konstytucji. Monarchia konstytucyjna i monarchia parlamentarna wydają się być takimi formami ustrojowymi, które pierwsi liberałowie przedkładali nad inne. Synteza wątków liberalnych z demokratyzmem ostatecznie dokonała się w drugiej połowie XIX wieku w myśli Johna Stuarta Milla. Utylitarystyczne poszukiwanie takiej organizacji społeczeństwa i państwa, która zapewni szczęście maksymalnej liczbie obywateli, doprowadziło brytyjskiego filozofa do przekonania, że jest to możliwe tylko i wyłącznie w systemie demokratycznym. Mamy więc po raz pierwszy do czynienia z przekonaniem, że demokracja jest systemem lepszym od wszystkich dotychczas znanych.

Najważniejsze prace Johna Stuarta Milla – O rządzie reprezentacyjnym, Utylitaryzm i O wolności – uznać możemy za fundamentalne dla liberalizmu demokratycznego, zaś ich tytuły – za najważniejsze zasady nurtu tej postaci. Utylitaryzm byłby zasadą naczelną, bo nakierowywałby nas na aspekt teleologiczny, na cel, jaki liberał demokratyczny sobie stawia, czyli szczęście i powodzenie największej możliwej liczby ludzi i jednocześnie minimalizację liczby tych, którym powodziłoby się gorzej. Warunkiem sine qua non osiągnięcia tego szczęścia – mówi Mill – byłaby zasada wolności. Tutaj patrzymy wstecz i przypominamy sobie przede wszystkim Johna Locke’a i Adama Smitha, wraz z ich postulatami i projektami, do tych myślicieli autor eseju O wolności nawiązuje najczęściej. Rozbudowuje on zasadę tolerancji dla wszelkich mniejszości, wzbogacając ją o pierwsze filozoficzne argumenty za równouprawnieniem kobiet. Zasada trzecia – ta właśnie, która prowadzi Milla do demokracji – to zasada rządu reprezentacyjnego. Przekonanie, że władzę sprawować powinien tylko rząd wybrany przez większość obywateli, legitymizowany przez suwerenny lud w procedurze wyborczej. Przy czym samą demokrację rozumie autor Utylitaryzmu nie jako rządy większości, ale jako rządy szanujące prawa mniejszości, albowiem jest on przeciwnikiem wszelkiej dyktatury, „dyktatury większości” również.

Dostrzegamy, że wszystkie trzy zasady liberalizmu demokratycznego, na jakie wskazuje Mill, są ze sobą ściśle związane i dopiero funkcjonowanie i poszanowanie jednej pozwala osiągnąć drugą. Trudno sobie wyobrazić, aby poszanowane były wszystkie prawa i wolności człowieka i obywatela przez rząd monopartyjny, nie posiadający poparcia społeczeństwa. Podobnie też trudno wyobrazić sobie szczęśliwe społeczeństwo, w którym nie respektowano by zasady wolności. Taka jest droga autora Utylitaryzmu do demokracji i taka – wydaje się on również mówić – jest droga wszystkich społeczeństw do demokracji. Pojawiają się u niego również wątki związane ze społeczeństwem obywatelskim. Demokratyzm Milla wiąże się z przekonaniem, że obywatel powinien aktywnie uczestniczyć w działalności politycznej i społecznej, włączać się w tryby działania państwa. Przykład dawał swoją osobą, gdyż przez wiele lat był działaczem brytyjskiej Partii Liberalnej, przez dwie kadencje zasiadał w ławach brytyjskiej Izby Gmin. Konkluzje progresywistyczne oraz jego dziejowy optymizm musiały wynikać z rozumienia Arystotelesowskiego zoon politicon nie tylko jako naturalnego predestynowania człowieka do życia w społeczeństwie, lecz również jako wiarę i przekonanie, że człowiek jest stworzony do działania w sferze stricte politycznej i obywatelskiej.

Demoliberalizm stawia na zaangażowanie w sferze publicznej wszystkich obywateli, przedstawicieli wszystkich grup społecznych, wszystkich zawodów, nacji i mniejszości. Tutaj jednym z ciekawszych wątków twórczości Milla jest książka Poddaństwo kobiet, w której analizuje on przyczyny i społeczne skutki podporządkowania i ograniczania praw publicznych kobiet. Pierwszym w historii wystąpieniem parlamentarnym w obronie praw kobiet, ich równouprawnienia oraz propagujące hasła feministyczne jest właśnie wystąpienie Johna Stuarta Milla w brytyjskiej Izbie Gmin. Niebagatelny wpływ na myśliciela miała jego bliska przyjaciółka a później również żona, Harriet Taylor, XIX-wieczna bojowniczka o prawa kobiet. Jednakże wątki feministyczne mają u autora O wolności nie tylko podłoże osobiste; są one konsekwencją utylitaryzmu, w myśl którego dopuszczenie kobiet stanowiących połowę populacji ludzkiej do życia politycznego, ekonomicznego, kulturalnego i naukowego doprowadzić musi do przyspieszenia rozwoju społeczeństw. Niewykorzystany potencjał kobiet spowalnia mechanizm postępu i opóźnia marsz ku ludzkiej szczęśliwości, która przecież jest najważniejszym celem. Liberał ma być rozsądny i racjonalny, swoje działania podejmować powinien w trosce o całą ludzkość, nie zaś tylko o swoje partykularne interesy. Jak widać, demoliberalizm Milla ma niewiele wspólnego z potocznym i raczej zwulgaryzowanym utożsamianiem liberała z piewcą społecznego atomizmu i ślepego, ekonomicznego egoizmu.

Druzgoczące zwycięstwo liberalizmu

John Stuart Mill jeszcze bardziej przybliża nas do wyjaśnienia kim tak naprawdę jest współczesny liberał, gdzie są jego korzenie i dlaczego wszyscy jesteśmy liberałami. Pozwala prześledzić drogę od liberalizmu klasycznego, który współcześnie utożsamialibyśmy w większym stopniu z neokonserwatyzmem, aż do współczesnych „twarzy” liberalizmu. Socjalliberalizm, libertarianizm, neoliberalizm, ordoliberalizm, liberal
izm aksjologiczny, liberalizm katolicki, liberalizm obyczajowy… Wszystkie one jednak nadal są liberalizmami, wszystkie one zawierają stały trzon ideowy, który składałby się na eidos liberalizmu. W pierwszym rzędzie na tę istotę składałoby się przekonanie o konieczności zapewnienia człowiekowi szeregu wolności i praw osobistych oraz politycznych. W dalszej kolejności chodziłoby o umocowanie tego człowieka w sferze ekonomicznej – stąd idee wolnej konkurencji, wolnego rynku i państwa minimalnego. Trzeci filar tego gmachu, który nazwalibyśmy liberalizmem, stanowiłaby demokracja wraz z wszystkimi ideami pokrewnymi, takimi jak: suwerenność ludu, zasada przedstawicielstwa i poszanowania praw mniejszości. Taki byłby trzon. Liberał byłby więc „wolnościowcem”, „wolnorynkowcem” i demokratą.

Przede wszystkim jednak liberał jest racjonalnym realistą. Owszem, jest „wolnościowcem”, jednakże godzi się na to, aby w sytuacjach wyjątkowych pewne wolności mogły być ograniczane, aby jej granice mogły być dostosowywane do rzeczywistości społecznej, przy zachowaniu rzecz jasna niezbędnego, nienaruszalnego, niederogowalnego minimum. Dalej, liberał to „wolnorynkowiec”. Idea „niewidzialnej ręki” nie oślepiła go jednak na tyle, aby nie dostrzegał problemów, jakie rodzi niejednokrotnie kapitalizm i gospodarka wolnorynkowa. Dlatego także w tej sferze dopuszcza się w niektórych sytuacjach pewną ingerencję państwa, w szczególności jeśli chodzi o ochronę tak ważnej wartości, jaką jest wolność od ubóstwa oraz prawo do tzw. „równego startu”. Podobnie z demokracją – liberał to demokrata, jednak nie traktuje on tego systemu politycznego jako społeczno-prawnego ideału, nie hołubi demokracji dla niej samej, lecz traktuje ją raczej jako poręczne narzędzie i środek do celu, angażuje się w korygowanie mechanizmów demokratycznych. Wierzy bardziej w możliwość stałego jej doskonalenia, aniżeli w to, że „liberalno-demokratyczny raj” dowiódł już nastania końca historii. Racjonalny realizm liberała zakłada otwartość na nowe możliwości i wiarę w postęp ludzkości a zarazem sprzeciw wobec dyktatu ostatecznych rozwiązań i prawd.

Ów racjonalny realizm doprowadził liberałów w miejsce, w którym znajdują się dziś. Miejscem tym jest świat, który zorganizowany został na liberalną – nie żadną inną – modłę, świat funkcjonujący w gruncie rzeczy na sposób Locke’owsko-Smithowsko-Millowski. Poszanowanie praw człowieka i ochrona przez państwo wolności osobistych i politycznych stały się swoistym zrębem aksjologicznym współczesnego świata. Gospodarki narodowe zastąpiono jedną globalną gospodarką, w której przepływ towarów, usług i kapitału jest niemalże nieograniczony, a narodowi do niedawna gracze stają się graczami międzynarodowymi. Ten sam zglobalizowany świat praw człowieka i kapitalizmu jest dziś światem w większości demokratycznym lub ku demokracji podążającym, zaś takie kraje jak Korea Północna, Chiny, Kuba, niektóre państwa afrykańskie, pozostają co najwyżej enklawami na jego terytorium. Szereg organizacji międzynarodowych, z Organizacją Narodów Zjednoczonych na czele, powołanych zostało, by stać na straży tych trzech filarów, na bazie których ów liberalny świat został ufundowany. Powiedzenie dziś, że liberalizm jest przeżytkiem, reliktem przeszłości, czymś, co bezpowrotnie odeszło bądź zostało utracone, byłoby ignorancją, ślepotą lub po prostu głupotą. Liberalizm odniósł triumf, jakiego w czasach średniowiecznych nie udało się odnieść nawet chrześcijaństwu i całej organizacji państw i społeczeństw na nim pobudowanej – i to nie tylko ze względu na to, że średniowieczny świat był geograficznie mniejszy od dzisiejszego.

Liberalizm zatriumfował również w głowach ludzi: w sferze świadomości oraz ideologii. Niewiele funkcjonuje dziś doktryn politycznych, które nie czerpią z liberalizmu, niektóre są wręcz modyfikacjami którejś z jego wersji. Te swoiste hybrydy moglibyśmy nazywać „okruchami liberalizmu rozproszonego”. Myślę tutaj o – wspominanym już – neokonserwatyzmie, który niewiele różni się od klasycznych wersji liberalizmu z przełomu wieków XVIII i XIX; o socjaldemokracji, która w niektórych swoich odsłonach niczym nie różni się od socjalliberalizmu Leonarda Hobehouse’a; także chadecję można by potraktować jako korekturę liberalizmu z wyraźnie prodemokratycznym nastawieniem. Z działających w ramach demokratycznych systemów partyjnych ugrupowań nawet komuniści z pozycji marksistowskich wycofali się już kilkadziesiąt lat temu, neofaszyści i populiści nie dysponują odpowiednim poparciem społecznym, a również trudno nazwać ich rewolucyjnie nastawionymi w stosunku do kształtu współczesności. Nawet niewielkie i raczej egzotyczne stronnictwa monarchiczne i zachowawcze, dotychczas przebywające gdzieś w okopach i rezygnujące z legitymizowania liberalnego świata działalnością w jego ramach, czasami dają o sobie znać. Liberalizm jest doktryną zwycięską. Trudno mówić o jakiejś jego „czystej formie”, bo po dwustu latach panowania stał się czymś rozproszonym, często niezauważalnym, zapomnianym.

Wszystko wskazuje na to, że każdy z nas jest liberałem. Żyjemy w liberalnym świecie i już z racji tego faktu jesteśmy liberałami. Niewielu z nas potrafi myśleć w nie-liberalny sposób, posługiwać się nie-liberalnymi kategoriami. Z różnych pozycji światopoglądowych dyskutujemy, jak ten liberalny świat zmieniać i w którym kierunku powinien on iść. Spieramy się o sprawy niezwykle ważne i istotne, ale – z punktu widzenia pozycji liberalizmu we współczesnym świecie – spieramy się zaledwie o detale: między leseferyzmem i libertarianizmem a socjalliberalizmem, między prymatem demokracji bezpośredniej a prymatem demokracji reprezentacyjnej, tolerancją w rozumieniu Locke’owskim czy raczej w jej rozumieniu XX-wiecznym. Spieramy się która z władz – ustawodawcza czy wykonawcza – powinna mieć przewagę, o legislatywę: ma być monistyczna czy dualistyczna, o politykę zagraniczną: prezydent ma nią kierować czy premier. Zapominamy jednak, że sam podział władz jest wynalazkiem… jakże by innym, jak nie liberalnym? Jaka więc rola nasza, tych, którzy przyznają się do swojego liberalizmu? Czy osiąść na laurach, cieszyć się i radować, bo hymn zwycięzców dawno już zagrano? Czy spocząć w grobie i zasnąć snem wiecznym, bo koniec historii już się dokonał? Nie, bo teraz już walczyć nie trzeba o liberalizm, ale o bardziej liberalny liberalizm.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: ankneyd., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję