Futersi na rynku pracy :)

Młodzi, ambitni, z mniejszych i większych ośrodków. Cechuje ich świeżość i energia. Nie boją się wyzwań, ale zastanawiają się nad tym „co będzie” i „jak będzie”. Chcą się uczyć i zbierać doświadczenia – także zawodowe . Dzisiaj potrzebują jedynie wskazówek, jak to osiągnąć.

Badania przeprowadzone przez Polską Radę Biznesu wskazują, że tylko 25% młodych ludzi nie boi się wejścia na rynek pracy.

„- Niestety często uczniowie szkół średnich podejmują wybory ważące o ich przyszłym życiu, kierując się przypadkiem, nie mając wiedzy jak wygląda obecny, czy może wyglądać przyszły rynek pracy. Luka kompetencyjna, między oczekiwaniami pracodawców a kompetencjami absolwentów polskich szkół i uczelni systematycznie rośnie i jest sporym wyzwaniem zarówno dla biznesu jak i młodych ludzi wchodzących na rynek pracy” – mówi Tomasz Brzostowski – dyrektor zarządzający globalną strukturą centrów usług dla biznesu firmy Hitachi Vantara.

Jak pomóc więc tym, którzy mają obawy? Jak można wykorzystać drzemiący w nich potencjał i zatrzymać ich w kraju? Kiedy w ogóle powinni zacząć myśleć o karierze i dlaczego to ważne nie tylko dla nich, ale dla całej gospodarki?

Wyzwania na rynku pracy

Dzisiaj w Polsce już ponad 60% średnich i dużych firm w Polsce ma problem ze znalezieniem odpowiednich pracowników (wg. raportu International Business Report firmy Grant Thornton). Tylko w ciągu ostatniego kwartału 2017 roku, odsetek ten wzrósł aż o 14%.

Duży wpływ na to może mieć organizacja zajęć w polskich szkołach. „System kształcenia w Polsce pozostał daleko w tyle za wymaganiami nowoczesnego rynku pracy. Młodzi ludzie, zamiast zdobywać w szkole czy na studiach cenne doświadczenie i praktyczne umiejętności, w dużej mierze uczą się ‘suchej’ teoretycznej wiedzy. Wciąż zbyt duży nacisk kładziony jest na umiejętności ‘twarde’, podczas gdy tym „miękkim” nie poświęca się wystarczająco dużo czasu” – dodaje Brzostowski.

Pierwsza praca, pierwsze wyzwanie na rynku pracy jest więc istotnym momentem w życiu młodych ludzi. Nie zawsze jednak musi być to od razu stanowisko zbliżone do tego, które chcieliby wykonywać w przyszłości. Praca w takich miejscach jak kawiarnie czy sklepy dają szerokie możliwości na rozwój kompetencji miękkich jak: nawiązywanie relacji międzyludzkich, przełamywanie barier (m.in. nieśmiałości czy braku pewności siebie) czy umiejętność organizacji pracy. Niejednokrotnie takie doświadczenia stają się trampoliną do dalszego rozwoju.

Warto więc zadać sobie pytanie: czy rozwiązaniem może być zmiana myślenia o zjawisku zatrudnienia i zdecydowany zwrot w kierunku najmłodszych?

Cała nadzieja w Futersach

Pokolenie Z, tzw. Futersów (od ang. ‘future’ – przyszłość) szturmem wchodzi na polski rynek pracy. Ich postulaty odpowiadają „technologiom przyszłości”: są w pełni wychowani w świecie cyfrowym, w większości biegle władają kilkoma językami, mają wysublimowane zainteresowania i często nie proste do spełnienia wymagania wobec pracodawcy. Są ambitni i elastyczni – tego samego oczekując od swojego przełożonego.

Dzisiaj już nie wystarczy im dobra płaca. Futersi chcą pracować w organizacjach, którym przyświeca szersza idea – ważne dla nich są działania społeczne, cenią wolontariat, możliwości realizacji swoich pasji i element samorozwoju.
Pytani o to, jak wyobrażają sobie swojego przełożonego mówią wprost, że najlepszym szefem jest dobry lider, charyzmatyczny doradca i mentor inspirujący do rozwoju i działania, przywódca zdecydowany i sprawiedliwy a także taki który w sposób precyzyjny wyznacza cele i wyciąga wnioski.

„– Futersi żyją i zachowują się inaczej niż poprzednie pokolenia – swobodnie podróżują, znają języki obce, mówi się o nich, że są niepokornymi wizjonerami, u których niezmienne jest jedynie to, że kochają zmiany. To stanowi duże wyzwanie dla firm działających w Polsce. Właśnie dlatego postanowiliśmy wyjść z inicjatywą budującą pomost pomiędzy najmłodszymi uczestnikami rynku pracy, którzy właśnie teraz zaczynają planować przyszłość a pracodawcami, po to by mogli się poznać i zainspirować, a także zdefiniować wzajemne potrzeby” – mówi Dominik Wiegand, CEO & Co-Founder, Grupa Absolvent.

Należy więc postawić uczciwe pytanie: Czy Futersi są wybredni? Nie, to pokolenie świadomych swojej wartości i sytuacji na rynku pracy młodych ludzi.

Jak dotrzeć do młodych talentów z pokolenia Futersów?

Grupa Absolwent jako pierwsza na rynku postanowiła połączyć świat Futersów i biznesu – organizując Futu Planners – pierwsze w Polsce innowacyjne i oparte na nowoczesnych technologiach wydarzenie poświęcone edukacji i karierze zawodowej, skierowane do uczniów i absolwentów szkół średnich oraz pracodawców i uczelni wyższych.
„– W dobie nadchodzącej rewolucji cyfrowej, robotyzacji, która dotknie praktycznie każdą branżę, istnieje pilna potrzeba bliższej współpracy między pracodawcami oraz ośrodkami edukacji, potrzeba tworzenia nowych kanałów współdziałania z młodymi ludźmi – tak abyśmy uczyli się od siebie, pomagali doświadczać, zdobywać umiejętności, które są i będą potrzebne na rynku pracy przyszłości. Ważne aby młodzi ludzie podejmowali wybory w oparciu o wiedzę i doświadczenie – nie przypadek, a przedstawiciele biznesu lepiej poznali nowe pokolenie ich wartości, motywacje, oczekiwania” – podsumowuje Brzostowski.

Znalezienie i utrzymanie dobrego pracownika jest więc coraz większym wyzwaniem dla pracodawcy. Jak pokazują ostatnie badania „Confidence Index” firmy Michael Page, kandydaci najbardziej cenią sobie dobrą atmosferę w pracy, dostęp do profesjonalnych szkoleń oraz umiejętność zachowania równowagi między życiem zawodowym i prywatnym (tzw. work-life balance). Z wyników badań wynika również, że ponad 60% ankietowanych zwraca uwagę na przestrzeganie zasad społecznej odpowiedzialności biznesu.

„– Rynek pracy przyszłości będzie coraz bardziej przypominał tzw. model hollywoodzki. Dzisiaj w Hollywood wszelkie projekty filmowe są realizowane przez zespoły tworzone ad hoc spośród aktorów, ludzi od oświetlenia, make-up’u, fryzur, kostiumów czy rekwizytów, którzy często wcześniej się nie znali. Projekt trwa z góry określony czas, po czym uczestnicy szukają kolejnego. Nie każdą pracę można wykonywać w ten sposób, ale podobny model dotyczy coraz większego odsetka pracujących. McKinsey szacuje, że obecnie nawet 30% pracujących w USA i Europie Zachodniej pracuje niezależnie. W niedawnym raporcie FOR szacujemy to na około 15% w Polsce. Stwarza to wyzwania dla pracowników, pracodawców i regulatorów. Rynek pracy w przyszłości będzie bardziej merytokratyczny i elastyczny. Po stronie pracowników rośnie waga ciągłej aktualizacji umiejętności i wyróżnienia się na tle innych, a po stronie pracodawców waga skutecznej i sprawnej rekrutacji” – podsumowuje Rafał Trzeciakowski, ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Rekruterzy już teraz powinni zacząć przewidywać, jakimi pracownikami będą Futersi, jakie zmiany mogą potencjalnie wymusić na rynku pracy oraz jak sprawić by zechcieli zostać i pracować w Polsce.

Futu Planners odbędzie się 14 czerwca 2018r. na PGE Narodowym w Warszawie i będzie pierwszym tego typu wydarzeniem w Polsce. Po więcej szczegółów zapraszamy tutaj: https://futuplanners.pl/

Foto via Good Free Photos

O modelu kształtowania kadr. Jeszcze jeden przyczynek do kryzysu uniwersytetu. :)

Relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

W „Dodatku. O rzemiośle intelektualnym”, końcowym rozdziale książki uznanej przez ISA za drugą z najistotniejszych w dorobku zachodniej socjologii – mowa tu o „Wyobraźni socjologicznej” – Charles Wright Mills przypomina, że najbardziej rzetelne refleksje teoretyczne wychodzą spod pióra tych, którzy (…) nie czynią rozróżnienia pomiędzy swoją pracą a swoim życiem. Jedno i drugie traktują, jak się wydaje, zbyt poważnie, by pozwolić na taki rozdźwięk – pragną używać każdego z nich, by wzbogacać drugie. W tym duchu chcielibyśmy podjąć temat, do znużenia eksploatowany w ostatnich miesiącach zarówno przez badaczy zawodowo zajmujących się analizą „kondycji polskiego uniwersytetu”, jak i wszystkich zainteresowanych jego stanem. Powodów, które decydują o alarmistycznym tonie i częstotliwości pojawiania się w dyskursie publicznym „uniwersyteckiej wiązki tematycznej” jest wiele, ale większość z nich nazwać możemy problemami. Można je w tym miejscu rozumieć m.in. jako zwyczajne zmory pracowników uniwersyteckich (naturalnie zajmujących różne stanowisko wobec tych samych zjawisk i procesów), choć z całą pewnością ich substancja nadaje się również do sformułowania klasycznych problemów badawczych.  Istnieje również grupa zawodowo – politycznie i administracyjnie – oddelegowana do zarządzania polem uniwersyteckim i posiada ona swoje, zapewne uzasadnione, kompletnie odmienne od „akademików”, wyobrażenie o tym, co w systemie polskiego szkolnictwa wymaga gruntownej naprawy, ale nie będziemy się nią tutaj zajmować.

Problemy polskiego szkolnictwa wyższego w najszerszym tego słowa znaczeniu, widziane oczami naukowców i dydaktyków uniwersyteckich, dają się podzielić na dwie grupy: endo- i egzogennych. W dyskursie, o którym tu mowa, dominują te drugie. Wyróżniają się zapewne kontrowersje wokół „utraty autonomii uniwersytetu”, a symboliczną egzemplifikacją „upadku” mają być techniczne rozwiązania parametryzacji i ewaluacji pracy dydaktycznej, a przede wszystkim karier zawodowych, suflowane przez polityków i ich zaplecze eksperckie. Dodatkowo, piętrzą się tego niezliczone konsekwencje degradujące etos pracy naukowej. Nierzadko wśród źródeł problemów wskazuje się również na lokalne – narodowe, rozwiązania instytucjonalne, które rozumieć należy jako specyficzne „polityki modernizacyjne” zastosowane dla osiągnięcia określonego celu, jakim było spragmatyzowanie pracy naukowej i procesu dydaktycznego. Na najwyższym poziomie przyczynowości, jako powód, i tu już można zaryzykować sformułowanie, uwiądu humanistyki, rozpatruje się specyficzny typ konfiguracji cywilizacyjno-kulturowej, która zdaje się z krańcowo uprzedmiotowiającego modelu stosunków społecznych czynić model uniwersalny.

http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600
http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/print_document.cfm?document_id=1600

Do problemów endogennych należy z pewnością zagadnienie dotyczące zakresu potencjalnego sprawstwa środowiska pracowników samodzielnych, a przede wszystkim, zinstytucjonalizowanych ciał, które powinny stać na straży uniwersyteckiej autonomii. Permanentnie wyrażane w „prywatnych” rozmowach przez niemałą liczbę pracowników samodzielnych niezadowolenie z kształtu dokonywanych reform powinno przecież znajdować wyraz w sytuacjach, delikatnie rzecz nazywając, innych niźli pozbawienie ulg z tytułu kosztów uzyskania przychodu dla zarabiających rocznie powyżej 80.000 PLN. Nie spotkaliśmy się z takimi inicjatywami. Akademickie cnoty rozumu i wolności zobowiązują, oraz, jeśli czynić z nich użytek, pozwalają na organizację środowiskowego sprzeciwu wobec „złych praktyk” mających swoje konsekwencje dla akademickiej macierzy. Do zakresu podobnych dylematów należą zapewne procesy konwergencji poszczególnych polityk wydziałowych, intencjonalnie organizowane przez akademików obsadzonych w rolach funkcyjnych.

W powyższym katalogu przyczynków „mizerii panującej w polskiej nauce” odbija się rzeczywistość. Należy z całą pewnością zauważyć, że dają się one sprowadzić do braku „wyróżnicowania” systemu nauki spośród wszystkich innych systemów społecznych w okresie płynnego kapitalizmu, czego konsekwencją jest ogólny trend ekonomizacji, obecny w każdym z nich. Tyle w beznamiętnym języku teorii systemów społecznych Niklasa Luhmanna. Istnieją jednak, w naszym mniemaniu nie mniej istotne, przemilczane powody opisywanych słabości (dające się również wyjaśnić poprzez analogiczne procesy zewnętrzne). Nie rozmawia się o nich tak często, jak o pozostałych, być może dlatego, że wszystkim zaangażowanym w pracę uniwersytecką niezręcznie jest eksponować szczególny rodzaj braku, o którym tutaj mowa, czyli o nieobecności choćby cienia relacji mistrzowsko-uczniowskich. Można to zapewne tłumaczyć uwarunkowaniami zewnętrznymi, wtedy należy zauważyć, że obserwowane umasowienie szkolnictwa wyższego strukturalnie uniemożliwia poważne relacje wewnątrz pola akademickiego. Można afirmować ideę demokratyzacji uniwersytetu i w konsekwencji twierdzić o archaiczności tego typu formacji intelektualnej. Można też, w zgodzie z duchem „epoki selfmademana”, brać swoje sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na czasochłonne pomysły formacyjne. Mimo wszystko, chcielibyśmy, zapewne równie naiwnie, co retorycznie, zapytać o to, czy akces do Alma Mater, podobnie jak do szczególnej kategorii zawodowej, posiada jeszcze jakikolwiek wymiar formacyjny i wspólnotowy. Uważamy, że całkowite wypłukanie pola akademickiego z określonych cnót formacyjnych, skutkuje de facto słabością systemu nauki i szkolnictwa wyższego w każdym jego elemencie, od studenta i pracownika, przez instytucje kultury i nauki po kształt formacji cywilizacyjno-kulturowej. W konsekwencji również ten element przyczynia się do pogłębiania stanu ogólnego kryzysu.

Pajdeja – wielki nieobecny

Oczywiście nie jesteśmy aż tak naiwni, żeby lamentować nad nieobecnością szczególnego modelu kształtowania w kulturze humanistycznej, jakim jest dosłownie rozumiana pajdeja oraz idea akademii. W Postscriptum do „Dzienników z Păltinişu” Gabriel Liiceanu zauważa, że aby model pajdei (…) mógł się narodzić, potrzebny jest oczywiście umysł kierujący i drugi, który będzie mocno chciał, aby go modelowano, kontrolowano i wspomagano do chwili, gdy wreszcie będzie mógł się oderwać, oddalić, ba nawet zwrócić przeciwko temu, kto przez jakiś czas towarzyszył mu i kierował jego krokami. Ta klarowna recepta nie jest jednak dzisiaj osiągalna. Rozumiemy, że dzisiaj nie sposób już wyobrazić sobie tak pełnego i absorbującego zaangażowania, a szczególnie nie sposób wyobrazić sobie tego w skali masowej. Weźmy więc ten specyficzny rodzaj relacji społecznej mistrz – uczeń w nawias. Potraktujmy pajdeję jako wyspecyfikowany stosunek uspołecznienia studentów przez wykładowców oraz pracowników niedoświadczonych przez pracowników posiadających ten bezcenny w polu akademickim atrybut. Zapytajmy o „solidnych rzemieślników”, „zwyczajnych trenerów”, którzy, jak pisze w innym miejscu „Dzienników…” Liiceanu, (…) codziennie sprawdzają, jak rośnie młode zboże. Przecież nikt, włącznie z urzędnikami odpowiadającymi za prowadzenie skreślonych pokrótce „polityk modernizacyjnych”, nie zaprzeczy, że procesowi przekazywania wiedzy powinny towarzyszyć, jeśli nie dostojeństwo i wytworność, to przynajmniej namysł i powaga. Zgodzą się najpewniej co do tego wszystkie zainteresowane strony, nawet jeśli przy okazji ustalą, że praktyki te muszą mieć mniej ortodoksyjny charakter niźli ten, który dominuje w dyskursywnym ceremoniale publicznym. Nikt nie chce dobrowolnie pozbawiać się symbolicznego splendoru uniwersyteckiego, podobnie jak nikt nie lubi płacić za wybrakowany towar. Nie obserwujemy zbyt wielu budujących przykładów podejmowania prób adaptacji modelu mistrzowsko-uczniowskiego do kształtowania relacji wewnątrz pola. Zdaje się, że próba poważnego stawiania tej sprawy, w rzeczy samej trącącej konserwatyzmem i tradycjonalizmem, może sprawiać w warunkach dzisiejszej akademii wrażenie prowokacji, bądź pysznego żartu. Nie możemy się jednak wyłącznie z tego powodu poddawać. Zbyt wiele przegadanych godzin, zbyt wiele napięć i konfliktów, zbyt wiele osobistego poczucia porażki wiąże się z brakiem poważnego modelu kształtowania odbiorców wiedzy. Żeby zadośćuczynić staroeuropejskiej tradycji dojrzewającej samoobserwacji, należałoby w sposób tak przesadny, że nie znajdziemy dla niego odpowiedniej formy, zauważyć, że żyjąc i pracując w „społeczeństwie wiedzy” nie doświadczamy i nie uczestniczymy w poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania. Pytanie o to, jak to możliwe, że w „społeczeństwie wiedzy”, myślenie, ten prymarny akt istoty ludzkiej, nie może się swobodnie realizować, wymagałoby grubego opracowania. Niemniej, daje się skreślić spis podstawowych problemów, które przynależą do kategorii naszych prywatnych i zawodowych trosk a jednocześnie, stanowią wady systemowe.

Nasza wyobraźnia socjologiczna podpowiada nam, że zawodowe (osobiste) troski stanowią jedynie fasadę realnych problemów społecznych. Troska, jak powiada Mills, jest sprawą prywatną, związaną z charakterem jednostki i mieszczącą się w obrębie relacji bezpośrednich. Problem społeczny to sprawa, która wykracza poza lokalne środowisko jednostki i poza jej obszar życia wewnętrznego. (…) Wiąże się on ze zorganizowaniem wielu takich środowisk w instytucje historycznego społeczeństwa jako całości, z tym jak różne kręgi nakładają się na siebie i przenikają wzajemnie, tworząc szerszą strukturę życia społecznego i historycznego. Troski zatem mają swoją przyczynę zazwyczaj w zmianach strukturalnych. Innymi słowy, problem to objaw kryzysu rozwiązań instytucjonalnych. By zrozumieć osobiste troski, należy sięgnąć wzrokiem poza nie.

Społeczeństwo niewiedzy

Przyjrzyjmy się zatem idei struktury społecznej, która stanowi najczęstsze uzasadnienie wszelkich reform w dziedzinie szkolnictwa wyższego i nauki w Polsce, czyli „społeczeństwie wiedzy”. Wiedza to wytrych do obecnej rzeczywistości. Wystarczy przyjrzeć się ministerialnym dokumentom, czy nazwom unijnych programów (np. „Budujemy na Wiedzy – Reforma Nauki dla Rozwoju Polski”, pakiet „Partnerstwo dla Wiedzy”, Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka), nie wspominając o prywatnych inicjatywach opatrzonych podobnymi etykietami. Czy te często stosowane współczesne magiczne zaklęcia w postaci „społeczeństwa wiedzy”, „innowacyjnej gospodarki”, „gospodarki opartej na wiedzy”, „społeczeństwa informacyjnego” etc. nie są jedynie sloganami reklamowymi, poprzez które próbuje się nam sprzedać imitacyjną modernizację?

Społeczeństwo wiedzy to formacja, w której centralnym towarem gospodarki staje się wiedza. Jest ono konsekwencją gwałtownego rozwoju technologii informacyjnych i komunikacyjnych. Takie społeczeństwo potrzebuje specyficznych warunków i zaplecza zdolnego do wytwarzania, dystrybuowania oraz praktycznego wykorzystania wiedzy i informacji. W tak skonstruowanym społeczeństwie jednym z kluczowych ogniw systemu staje się pole edukacji. To tutaj wykuwać się mają nowe idee i wynalazki, czyli wiedza, która następnie ma być przekazywana w taki sposób by tworzyć wysoce rozwinięty kapitał ludzki i społeczny, w tym intelektualny (kognitariat i digitariat). Sprzyjać ma temu także idea permanentnej edukacji (longlife learning), której poddani mają być wszyscy członkowie społeczeństwa, którzy nie chcą zasilać informacyjnego lumpenproletariatu. Regulatorami tych procesów stają się idee innowacyjności i kreatywności.

W duchu tych idei MNiSW postanowiło zaprojektować akademię przyszłości, której jednym z fundamentów uczyniono Krajowe Ramy Kwalifikacji. Ich wprowadzenie oznacza, że w programach kształcenia obok przekazywania aktualnej wiedzy powinno się pojawić między innymi kształcenie umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych, wymaganych dziś przez pracodawców. Tyle w temacie teorii…

Czas wyjść poza fasadę haseł i przyjrzeć się, co w praktyce oznacza „uzawodowienie” studiów wyższych. Jest to bowiem Millsowskie pytanie o to, jakie typy ludzi będą w przyszłości przeważać w naszym społeczeństwie, jakie cechy będą wyzwalane i tłumione, jak ludzie będą uwrażliwiani i otępiani. Dodajmy, ci, którzy zgodnie z założeniami MNiSW, mają stanowić przyszłą elitę kraju. Po pierwsze oznacza to zmianę programów nauczania, które w swej istocie powinny być nastawione na efektywność i pragmatyczność kształcenia. Oznacza to ograniczanie przedmiotów, mówiąc językiem Habermasa, hermeneutyczno-historycznych, których głównym zadaniem jest zapewnienie rozumienia sensu ludzkich działań i wytworów, służących budowaniu porozumienia i wspólnoty. W siatkach zajęć coraz więcej przedmiotów nauczanych jest w wymiarze 15 godzin dydaktycznych, co przekłada się na około 7 spotkań ze studentami w trakcie semestru, z których jedno należy przeznaczyć na zaliczenie. Dodatkowo następuje łączenie grup studenckich, a nawet kierunków w ramach nauczania jednego przedmiotu. Jak w coraz liczniejszych grupach, przy coraz mniejszej liczbie godzin przekazać młodym ludziom fundamentalne idee? Zadanie staje się jeszcze bardziej karkołomne jeśli oprócz wiedzy mamy nauczyć młodych ludzi umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych.

Współczesne kształcenie kadr wymaga również, zgodnie z przyjętymi założeniami, przekazywania wiedzy nie tyle rzetelnej, co aktualnej. Aktualna wiedza wymaga również aktualnych lektur (które są wymagane przy tworzeniu sylabusów), nie zwracając uwagi na kumulatywny charakter wiedzy społecznej. Czas stał się wyznacznikiem jakości wiedzy. Nawet w nauce zapanował kult młodości. Być może dlatego tak „stare” przedmioty jak filozofia, czy logika coraz częściej znajdują się w programach dopiero na drugim stopniu studiów. W końcu to wiedza zupełnie niepraktyczna, przecież pytanie o fakty nie jest pytaniem filozoficznym… Rozumienie – naczelny cel i sens filozofii nie jest dziś w cenie, podobnie jak krytyczny namysł.

W tak zakrojonym planie, wydawałoby się, że nacisk zostanie położony na nauki empiryczno-analityczne podporządkowane realizacji interesu technicznego, poznaniu i kontrolowaniu świata oraz społecznych procesów. W przypadku socjologii, logicznie, oznaczałoby to zwiększenie wymiaru godzin poświęconych na naukę metodologii badań społecznych, którą przyszły absolwent mógłby wykorzystać w swojej pracy. Jak się okazuje, niekoniecznie. Ta część również została w swojej zdecydowanej większości przesunięta na II stopień studiów.

Nomen omen, jeszcze przed reformą i wprowadzeniem systemu bolońskiego układ był dokładnie odwrotny. Pomimo, iż były to jednolite 5-cio letnie studia magisterskie, student po III roku swoich studiów (a więc odpowiednik dzisiejszego licencjata) miał przekazaną większość wiedzy ogólnej, jak również tej metodologicznej. Paradoksalnie okazuje się, że ówczesny student był lepiej przygotowany zawodowo, niż dzisiejszy absolwent. Podsumowując, z wymiaru studiów licencjackich, które zgodnie z przyjętą nomenklaturą oznaczają wyższe studia zawodowe, absolwent wychodzi z ograniczoną wiedzą teoretyczną, jak i praktyczną. A zatem idea pragmatyzacji oznacza w polskich warunkach uniwersyteckich de facto depragmatyzację. Mamy za to mnóstwo regulacji administracyjno-biurokratycznych mówiących o tym, czego, w jakim wymiarze i w jaki sposób powinniśmy uczyć, jak oceniać studentów, jak oceniać nauczycieli etc. Jak słusznie zauważa Edwin Bendyk, (…) wiedzy nie wyprodukują najlepsze nawet procedury. Ale chyba nie o wiedzę tu jednak chodzi, skoro (…) Z punktu widzenia ustawodawcy (a także zapewne – kryteriów, które będą używane w procedurze akredytacji) nie ma nic niestosownego w tym, że zdefiniowane przez jednostkę prowadzącą studia efekty kształcenia są mało ambitne – nie wykraczają poza minimum określone przez wymagania obszarowe. Jest natomiast poważnym uchybieniem zdefiniowanie efektów kształcenia, które nie są osiągane przez każdego absolwenta uzyskującego dyplom potwierdzający osiągnięcie tych właśnie efektów. (…) Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta („Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”).

Trzecim elementem nauczania zostały uczynione kompetencje społeczne. Wydawać by się mogło, że wprowadzenie ich do programu kształcenia ma na celu wzmocnić kapitał społeczny i umiejętności pracy grupowej, której, jak pokazują badania, brakuje polskim uczniom, studentom i pracownikom, aczkolwiek stanowią one element dodatkowy/poboczny. Jak można przeczytać w ministerialnym dokumencie pt. „Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego?”: (…) jednym z zasadniczych celów realizowanych zmian w systemie kształcenia jest osiągnięcie stanu, w którym kwalifikacje absolwentów są „mocno nasycone” umiejętnościami i kompetencjami społecznymi, a nie – jak to ma dziś czasami miejsce – zdominowane przez zasób posiadanej wiedzy. Jak zatem widzimy, w „społeczeństwie wiedzy” wiedza to najmniej pożądany atrybut. Oczywiście na samym końcu tego dokumentu nie omieszkano wspomnieć, że kompetencje społeczne w rozumieniu Europejskich Ram Kwalifikacji to przede wszystkim odpowiedzialność i autonomia. A zatem uczelnia, projektując zestaw efektów kształcenia, powinna także zwrócić uwagę na to, jak kształtuje u studentów autonomię i odpowiedzialność w myśleniu i działaniu. Ale to już chyba ukryty żart bądź kpina. Wobec zarysowanej powyżej sytuacji, na pytanie o miejsce autonomii w tak skrojonym systemie szkolnictwa wyższego czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Dla zaprojektowania i wprowadzenia tych wszystkich reform zostały powołane liczne ciała i gremia, napisano podręczniki, skonstruowano zawiłą nomenklaturę i aparaturę. Zastanawiano się, jakie czasowniki najlepiej oddadzą efekty kształcenia w zakresie wiedzy, którą student ma zapamiętać, a jakie w przypadku gdy wymaga się od studenta zrozumienia. Problemem nurtującym zespoły eksperckie było to, na jakim etapie definiowania efektów kształcenia powinno nastąpić przejście z formy opisowej, na używanie czasowników opisujących działanie lub sposób zapisania efektów kształcenia w matrycy wiążącej efekty kierunkowe z efektami zdefiniowanymi dla poszczególnych przedmiotów, tzw. matrycy efektów kształcenia. To chyba dostateczna ilustracja tego, dlaczego nie doświadczamy poważnej tradycji uniwersyteckiego kształtowania i nie mamy szansy w niej uczestniczyć.

Sokratejska metoda nauczania zakładała bezpośredniość relacji i krytyczny namysł. Była to sztuka stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Zakładała pokazanie komuś, że się myli, co miało wytrącić go z dogmatycznej pewności. Równocześnie głosiła, że wszyscy jesteśmy brzemienni w prawdę, potrzebujemy jednak nauczyciela, który będzie nam towarzyszył w tej drodze i stanie się tej prawdy akuszerem. To była istota akademii. Dziś, tak jak większość relacji w późnym kapitalizmie, również relacja student-uczelnia, student-wykładowca została sformalizowana i utowarowiona. Zamiast zaufania mamy umowę, zamiast wielowymiarowej oceny studenta – średnie ważone dla przedmiotów wieloskładnikowych, zamiast rozmowy – test, zamiast relacji uczeń-mistrz, relację wykładowca-urzędnik. Zamiast pytań i poszukiwania prawdy, mamy dogmatyczną pewność, że najsłabszy nawet student akademię ukończy.

Aby w rzetelny sposób diagnozować stan szkolnictwa wyższego należy również odnieść się do insiderów, czyli pracowników naukowo-dydaktycznych. Zacząć można od samej formy określania naszych zadań, są to bowiem: dydaktyka i działalność naukowa. Wymaga się więc od nas budowania właściwych relacji na linii wykładowca-student (w typie idealnym zmierzającej do relacji mistrz-uczeń), przekazaniu słuchaczom studiów w najlepszy sposób tego, co wiemy i potrafimy. Naszą pracą jest również budowa gmachu wiedzy na drodze owocnych naukowych dociekań i przedsięwzięć badawczych. Dziś, kiedy uniwersytet w swojej formie coraz częściej przypominać ma przedsiębiorstwo działające na wolnym rynku, w pierwszym przypadku chodzi zazwyczaj o wydajność, w drugim o mnożenie publikacji w myśl zasady publish or perish. Uczelnia ma więc dostarczać na rynek absolwentów, którzy, jak oczekują tego pracodawcy, będą gotowym produktem odpowiadającym na zapotrzebowania zarówno ich, jak i rynku. Służyć temu mają przygotowywane co pewien czas „nowe”, „lepsze” programy studiów, „właściwsze” siatki zajęć oraz „precyzyjnie” określone efekty kształcenia w zamierzeniu uzyskiwane na każdym z kierunków studiów. Ponadto zaleca się, aby relację wykładowca-student cechowało indywidualne podejście i rozpoznanie potrzeb edukacyjnych studiujących. Pomijając, że trudno przyjąć tego rodzaju postawę na łączonych wykładach, gdzie mamy np. 400 słuchaczy lub w grupach ćwiczeniowych liczących 30 osób (w ramach 15-godzinnych kursów), to pomysł, że przy dzisiejszej zmienności rynków, heterogeniczności społeczeństwa i wszechogarniającym braku pewności, uczelnia i naukowcy będą w stanie stworzyć program studiów trafiający w to, czego od przyszłych absolwentów będzie oczekiwał rynek jest mocno ryzykowny. Inną kwestią jest to, dlaczego nie wystarczy kształcić dobrych humanistów, rzetelnie przygotowanych do obywatelskiego i krytycznego myślenia, którzy mogliby realizować ideał wolności, żyjąc i działając tak, aby ich preferencje jako wolnych ludzi stały się w przyszłości prawem. Dlaczego nazwy kierunków studiów muszą być przede wszystkim atrakcyjne i dobrze brzmiące, jakby od tego zależała jakość programów i faktyczny profil sylwetki absolwenta? Popadnięcie w ułudę, że uniwersytety, podobnie jak korporacje, są w stanie na tych samych zasadach działać w środowisku reklamy, promocji i szeroko rozumianego marketingu nie zaprowadziło nas chyba tam, gdzie chcielibyśmy być.

Wspólnota uczonych vs zlepek grantów

Ponadto, cechą akademii, czymś co odnosiłoby się do etosu naukowców, miało być traktowanie jej jako „wspólnoty uczonych”. To określenie pasuje dziś jednak najczęściej do podniosłych chwil z okazji inauguracji roku akademickiego, bądź wręczaniu luminarzowi literatury doktoratu honoris causa. Akademia stała się zlepkiem prywatnych historii i z trudem realizowanych naukowych planów biograficznych. Naukę buduje się z mozołem przed ekranami laptopów (które naukowcy kupują zwykle sami) próbując własnym sumptem realizować projekty pozwalające na myślenie o sobie jako o badaczu, a nie jedynie komentatorze otaczającej nas rzeczywistości. Współpracę zastępuje dziś coraz częściej rywalizacja o to, aby znaleźć się wśród uczestników pola mającego dostęp do narzędzi finansowania nauki. Pracownicy naukowi ruszyli więc do wyścigu po granty (np. w ramach programów NCN). Nie oznacza to jednak, że w tym naukowym zrywie uczestniczy „uniwersytet jako wspólnota”, bądź chociażby jej składowe części, czyli wydziały, czy instytuty. Myliłby się ten, kto zakłada, że zgodnie z zaleceniem Millsa na wydziałach uniwersytetu (piszemy tu o własnym doświadczeniu) trwają nieformalne dyskusje i spory co do teoretycznych podstaw projektów i ich metodologicznych założeń.  Grupa, która decyduje się wziąć udział w konkursie najczęściej liczyć może sama na siebie, a częstą radą, jaka pojawia się ze strony starszych i bardziej doświadczonych pracowników jest ta mówiąca o „byciu cierpliwym” i „nie załamywaniu się” w razie porażek.

Nie jesteśmy bynajmniej przeciwnikami konkurencji i ścierania się racji w polu nauki (zwłaszcza humanistyki). Jednak, aby mówić o realnym konkurowaniu to kryteria, wedle których tworzy się rywalizacyjne ramy powinny przynajmniej w części oddawać realia funkcjonowania placówek naukowych w Polsce, jak i przygotowanie merytoryczne i biurokratyczne kadry do aplikowania w tego typu przedsięwzięciach. Dla przykładu można dodać, że w konkursach NCN (które skądinąd wydają się być dobrym rozwiązaniem i wprowadzane tam zmiany wydają się zmierzać we właściwym kierunku) w projektach dla młodych naukowców (do 35 roku życia) wnioskodawca otrzymuje znaczną liczbę punktów (co przybliża go do końcowego sukcesu) za wcześniejsze kierowanie projektami. Pomijając, że nie jest to zjawisko częste wśród młodych pracowników naukowych, to poprzeczkę w ramach konkurencji ustawia wyżej przed tymi, którzy robią to po raz pierwszy. Dlatego też młody naukowiec, musi się liczyć z odsunięciem w bliżej nieokreśloną przyszłość szans realizacji wymarzonych badań. Jest to tym trudniejsze jeśli badacz chce uchwycić zmiany zachodzące w społeczeństwie, które dzieją się teraz, których kontekst jest niepowtarzalny, być może nieuchwytny w przyszłym rozdaniu konkursowym. Ponadto, kryteria oceny projektów, jak i te najważniejsze dotyczące ścieżek naukowych, w tym uzyskiwania habilitacji są wciąż in statu nascendi.

Nie chodzi nam o to, aby uniwersytety wyłączać z procesów transformacyjnych, jak i z różnym skutkiem podejmowanych modernizacyjnych prób mających zmieniać układ instytucjonalny. Wiemy, że każda zmiana rodzi koszty, które należy. Jednak projektowanie zasad, na których nasza praca ma się opierać powinno pozwolić pracownikom nauki na działanie w warunkach przewidywalnych. To miał na myśli Max Weber, kiedy twierdził, że rozwój biurokracji nowożytnego państwa pozwoli przedsiębiorcy w kapitalizmie na minimalizację ryzyka, a w efekcie na racjonalne gospodarowanie. W naszym przypadku tak jednak nie jest. Dla wielu z nas logika, wedle której wprowadza się zmiany jest niejasna i niezrozumiała. Rodzi to frustrację, poczucie rozgoryczenia, które zmierzają niebezpiecznie w stronę biernej akceptacji. Dlatego, aby uwiarygadniać się w polu nauki zamiast namysłu, rozmów, czytania i badań (w tej właśnie kolejności) pojawia się nerwowe poszukiwanie punktów za publikacje (co już w środowisku określa się mianem „syndromu punktozy”). Kończy się to w zasadzie „produkcją” artykułów, co chyba trafnie mianem publikacyjnego spamu określił jeden z naszych kolegów profesorów. Najważniejsze jest to, aby artykuł miał określoną liczbę znaków i spotkał się z przychylnością redakcji (a potem recenzentów) jakiegoś wysoko punktowanego czasopisma. Taka ścieżka ma pozwolić naukowcowi na przynajmniej krótką chwilę rozkoszowania się dużą liczbą punktów w ankiecie parametryzacyjnej oceniającej jego dokonania. O czym był artykuł, jaki był jego odbiór, co myślą o nim ci, którzy go przeczytali? To oczywiście ważne, ale zwykle pozostaje niewypowiedziane.

Nie wolno zapominać też o kwestiach ekonomicznych. Podstawa miesięcznego wynagrodzenia brutto niesamodzielnego pracownika naukowo-dydaktycznego UŁ, zatrudnionego na stanowisku adiunkta ze stopniem naukowym doktora i dziesięcioletnim stażem pracy to ok. 3500 złotych. Na tyle wyceniana jest jego praca, kompetencje, czy zaangażowanie. Piszemy o tym dlatego, aby pokazać, że wraz z oczekiwaniami kierowanymi w stronę uniwersytetu i jego kadry, w myśl których mieli się oni stać sprawnie działającym rynkowym przedsiębiorstwem, nie idą zmiany o charakterze finansowym i infrastrukturalnym.

Biorąc pod uwagę łączne nakłady przeznaczane przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego na naukę i dzieląc je między wszystkich (ok. 76 tysięcy) pracowników naukowych otrzymujemy ok. 53 tysięcy na rok na pracownika. Jest to więc niewiele ponad 4400 złotych miesięcznie. W kwocie tej uwzględnić należy wynagrodzenie, zapewnienie działania administracji, utrzymanie infrastruktury (w tym koszty funkcjonowania budynków), zakup nowych urządzeń i aparatury, zakup książek, czy stworzenie godnych warunków do pracy naukowej i nauczania. Z wielkości tej kwoty wynika między innymi żenująco niski poziom wynagrodzeń w nauce w Polsce, które dawno przestały pełnić rolę czynnika motywacyjnego. Równie niezadowalająco wygląda to jeśli przyjrzymy się ważnej pozycji w budżecie jaką są wydatki na badania i rozwój.  W proporcji do PKB w 2011 roku wyniosły one 0,77 % (dane według GUS) i były o 0,03% wyższe niż w roku 2010, a od roku 2006 wzrosły o 0,21% (wskaźnik ten wynosił wtedy 0,56%). Niech czytelnik spróbuje sobie wyobrazić korporacyjnego menedżera średniego szczebla, odpowiedzialnego za pracę zespołu, nadzorowanie projektów, stałe podnoszenie swych kwalifikacji i systematyczne wdrażanie innowacyjnych rozwiązań, który funkcjonuje w tak mizernym środowisku finansowym. Nie chcemy, aby uwagi te wybrzmiały jako roszczeniowa postawa domagająca się niczym nieograniczonego finansowania naszych przedsięwzięć. Obserwując jednak sposób finansowania nauki w zachodnim świecie dostrzegamy, że to właśnie państwo jest instytucją stymulująca jej rozwój zarówno w sposób bezpośredni, jak też poprzez pomoc w tworzeniu ram współpracy między sektorem prywatnym a uczelniami. Mamy poczucie, że świat nauki funkcjonuje obok relacji gospodarczych i zaangażowanych w nie prywatnych podmiotów, przez co potencjał naukowców nie jest właściwie ukierunkowany i spożytkowany.

Świat  naukowców nie tworzy jednej wspólnoty. Nasza grupa zawodowa nie ma swej wyraźnej reprezentacji, mediatorów mogących wywierać skuteczny nacisk na elity władzy. Często pozostaje więc „dopasowanie się” i wyścig w rankingach wszelakich, mających uwiarygadniać nas zarówno w środowisku, jak i w społeczeństwie rywalizacji, by nie mieć poczucia, że jesteśmy wyłącznie wysoce kosztowną grupą utrzymywaną „z pieniędzy podatników”.

Nie doszło do pożądanego mariażu między politykami (mimo, że wielu z ministrów było profesorami na uczelniach) a światem naukowców. Uniwersytety nie uczestniczyły w takim zakresie jak powinny w dyskusji na temat procesów transformacyjnych i pomysłach na nową ich formułę w świecie, za którym przecież tam również tęskniono. Przyczyny tego są różne. Z jednej strony, to zapewne brak zainteresowania elit rządzących, z drugiej to brak głębszej refleksji akademików, którym mogło brakować zarówno chęci jak i czasu. Byli między innymi pochłonięci podnoszeniem swej upokarzająco niskiej, w sensie relatywnym, kondycji finansowej. Nie udało się zatem wykształcić zadowalającego modelu autonomii uniwersytetu jako faktycznie niezależnego podmiotu (zarówno pod względem naukowym, jak i finansowym), zaś jego formuła jako uczestnika wolnorynkowych relacji wygląda dziś na wypaczoną.

Na koniec zogniskujmy jeszcze raz uwagę na temacie naszego artykułu. Nasza propozycja polega na pewnym ćwiczeniu myślowym związanym ze sposobem refleksji jednego z mistrzów naszej dyscypliny – Ervinga Goffmanna. Jego „dramaturgiczny” model myślenia socjologicznego polega na postrzeganiu uczestnictwa w społeczeństwie poprzez analogię (nie metaforę!) do teatru życia społecznego.  Sądzimy, że da się go również zastosować do referowanego tutaj problemu. Zakładając, że model mistrzowsko-uczniowski w warunkach edukacji masowej musi zamienić się w model trenerów i ich wychowanków, musimy zadać pytanie o edukacyjne szkoły trenerskie funkcjonujące w Polsce. Zazwyczaj narzekamy na fatalne wyniki polskich sportowców, próbując rzecz wyjaśniać m.in. brakiem profesjonalnego i metodycznego kształcenia oraz osób-trenerów, które byłyby w stanie zbudować wysoką jakość polskiego sportu. Niemniej „jakoś” funkcjonujemy w światowych rankingach i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, że bez tego kiepskiego szkolenia, zapalony i posiadający najlepsze predyspozycje amator, mógłby się do tych rankingów wedrzeć. Tak bowiem wyglądał sport sto lat temu. Niewiele ryzykujemy pytając, czy aby polscy studenci i młodzi pracownicy naukowi nie znajdują się w sytuacji sportowców amatorów sprzed lat, bez należytej, choćby półprofesjonalnej opieki. Stawia się przed nimi zadanie konkurencji z zawodowcami na międzynarodowym rynku praktyki. W takiej sytuacji publiczny dyskurs władzy o modernizacji może trwać wyłącznie dzięki opisywanym przez nas zmianom w nomenklaturze administracyjno-biurokratycznej oraz urzędowym narzędziom dyscyplinowania, które zaczynają przypominać „środowisko”, w którym brakuje zarówno „człowieka”, jak i „idei”.

Profesor Tadeusz Kotarbiński, pierwszy rektor naszej Matki Karmicielki – Uniwersytetu Łódzkiego, zawarł nasze oczekiwania i intelektualne marzenia w jednym zdaniu: „Trzeba podważać wszystko, co się da podważyć, gdyż tylko w ten sposób można wykryć to, czego podważyć się nie da”. Czy oprócz wartości użytkowej w postaci reklamy uczelni ta dewiza ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Jeśli tak, to dlaczego tak rzadko robi się z niej użytek wtedy, kiedy rządzący projektują i wdrażają krytycznie oceniane przez środowisko projekty reform, w wyniku których niemożliwy jest do wyobrażenia poważny model kształtowania odbiorców wiedzy? Bo przecież wiemy, że nie są temu winni pojedynczy aktorzy społeczni, których moglibyśmy wskazać i obciążyć winą za wszelkie niepowodzenia polskiej nauki.

Rozmowa z ekspertami Forum Od-nowa o polityce społecznej :)

Forum Od-nowa: Co przychodzi ludziom na myśl, gdy słyszą hasło „polityka społeczna”?

AD: Przywołują natychmiast jej gotowe modele, czyli wybór między solidarną, liberalną, etatystyczną czy indywidualistyczną. Ale to błąd. Te klisze pojęciowe związane są z rozpowszechnionym przekonaniem, że kształt polityk sektorowych, a więc także polityki społecznej, stanowi byt sam w sobie. Rozpatruje go się więc w oderwaniu od działania państwa jako takiego; tak, jakby struktury i architektura instytucji nie miały wpływu na mechanizmy danych polityk. Tymczasem każdy model wyrasta z określonych potrzeb społecznych, ale też warunkowany jest przez zewnętrzność, narzuconą przez prawo i całą organizację państwa.

SM: Jeżeli – jak w Polsce – cechą całego systemu jest sztywność, zbytnie zhierarchizowanie i rozbudowanie biurokracji, nawet najlepsza koncepcja polityki społecznej rozbije się o mur instytucjonalny. A trudności w zarządzaniu uniemożliwią jej wprowadzenie. Wniosek z tego taki, że najpierw trzeba przyjrzeć się czynnikom strukturalnym, bo one stanowią największe zagrożenie wobec wdrożenia któregokolwiek z modeli polityki społecznej.

F: Stawiacie tezę, że bez reformy państwa nie będzie zmian w polityce społecznej?

SM: Politykę społeczną kształtują oczekiwania mieszkańców. Jeśli państwo jest sprawne, może ludziom odpowiedzialnie powiedzieć, które ich potrzeby mają szanse spełnienia, jaka będzie kolejność ich realizacji i w jakiej skali. Tymczasem polski sposób zarządzania, polegający na ciągłym łataniu bieżących dziur w systemie, chaotyczny i krótkowzroczny, a co gorsza zapętlony w układach administracji z jej własnymi urzędnikami, oddala wizję przeprowadzenia jakichkolwiek zmian. I to w każdej dziedzinie. Nasze państwo jest silnie resortowe i nakierowane na trwanie swych instytucji. Pracownicy sektora publicznego reagują paniką na słowo „reformy”, bo boją się utraty swych bezpiecznych stanowisk. Trudno tu znaleźć przestrzeń do zmian jakichkolwiek polityk sektorowych. Trzeba więc zacząć od podstaw, czyli struktur państwa.

F: To długa droga, choć konieczna. A da się na skróty?

AD: W niektórych kwestiach tak. Niewątpliwie, przed wdrożeniem każdego projektu systemowego, a takim jest też sfera polityki społecznej, państwo musi znać swoje warunki wyjściowe. Powinno umieć odpowiedzieć na pytanie, jakimi zasobami dysponuje i jakie potrzeby powinny być uwzględnione. Kluczowe jest tu dostosowanie narzędzi do rzeczywistej sytuacji. Można zacząć od wyodrębnienia kilku dziedzin polityki społecznej oraz przeglądu obowiązującego prawodawstwa. W dziedzinie pomocy społecznej rysują się dwie grupy zadań do wykonania: pełniące funkcję wspierającą (ułatwiającą) działania ludzi i pomocową. Z tej drugiej należy korzystać dopiero wtedy, gdy pierwsza okaże się niewystarczająca.

F: Jakie najważniejsze części polityki społecznej należałoby wyodrębnić?

SM: Przede wszystkim musimy sobie zdać sprawę, że mówimy o najważniejszym i najkosztowniejszym bloku zagadnień w działaniu państwa, sektora ubezpieczeń społecznych i samorządów terytorialnych. Odpowiada za nie więcej niż połowa członków Rady Ministrów! Spróbujmy ograniczyć się do problemów samego fragmentu socjalnego, bo całości zagadnień opisać nie sposób.

F: Pierwszy problem, jaki się nasuwa, to opieka nad osobami starszymi. Co z tym zrobić?

AD: Pokusimy się najpierw o diagnozę sytuacji, a dopiero potem przejdziemy do rozwiązań. Dobrze?

F: Jak najbardziej.

AD: W Polsce pogłębia się problem starzenia się społeczeństwa i nikłej aktywizacji osób starszych. Brakuje dziennych domów opieki nad seniorami, a na miejsce w publicznym ośrodku stacjonarnym czeka się pół roku. W dodatku, kosztuje ono 4000 zł miesięcznie, na co rzadko kogo stać. Za mało mamy domów dla osób starszych zaburzonych psychicznie, z zespołami urojeniowymi czy otępiennymi, a także depresjami. Warunki w domach prywatnych są tragiczne – to „umieralnie”, gdzie w jednym pokoju mieszka po kilka niesprawnych, zanieczyszczających się osób. Personel bywa arogancki i traktuje seniorów jak dzieci. Rodzina zawiera z takim domem układ: my oddajemy Wam bliskiego, którym już nie możemy się zajmować, płacimy i nic więcej nas nie obchodzi. Kadra takiej palcówki dba więc jedynie o to, by jak pacjent umrze, na jego miejsce szybko pojawił się następny. Interes musi się kręcić. Reklamowane zajęcia dodatkowe czy opieka psychologiczna najczęściej są fikcją. Pensjonariusze mają zjeść o wyznaczonej porze posiłek i pozostałą część dnia cicho leżeć w swych pokojach, a osoby chodzące – spacerować. Większość to osoby ciężko chore, apatyczne, z ograniczonym kontaktem.

F: Czy światełkiem w tunelu jest działanie samorządowych OPS-ów?

SM: To równie fatalnie zorganizowane miejsca, tymczasem rodzina szuka tam pierwszej porady lub po prostu wiedzy. Opiekunowie środowiskowi pracują od 8:00 do 16:00. Wywiad z seniorem sprowadza się do zakreślenia wybranej usługi z listy. Nie ma żadnej ogólnodostępnej informacji o rodzaju wsparcia z danej placówki, a potrzebujący odsyłani są od instytucji powiatowych do gminnych i na odwrót. Wszędzie panuje kult formalności i wypełniania dokumentów, zastępujący rozmowę z podopiecznym. Jeśli wśród członków danej rodziny nie ma kogoś, kto nie musi pracować i może podjąć się opieki nad niedołężnym bliskim, pozostaje zatrudnienie na stałe płatnego opiekuna. Pobyty w szpitalu są opcją okazjonalną, a przy braku łóżek geriatrycznych nieraz wręcz niewykonalną.

F: Ludzie znają to już coraz bardziej z własnego doświadczenia. Podobnie, jak problem mieszkaniowy.

AD: Nie rozumiem, czemu przy tej okazji nie sięga się do sprawdzonych na świecie rozwiązań. Stefan i Andrzej Bratkowscy od lat mówią, że wystarczy zacząć inwestować w mieszkania czynszowe, zamiast upierać się przy droższych własnościowych. W Polsce jesteśmy skażeni socjalistyczną „gospodarką niedoboru” i myśleniem w jej kategoriach. A przecież wzorem państw zachodnich, wynajmowane lokale mogłyby być budowane z tanich i długoterminowych kredytów hipotecznych. Spłacalibyśmy je z pobieranych czynszów. Do tego nie trzeba rewolucji ustawowych, konstytucyjnych, ani ustrojowych.

F: Doprowadzenie do sytuacji, w której rocznie powstawałoby w Polsce pół miliona łatwo dostępnych finansowo mieszkań, byłoby z pewnością jedną z bardziej znaczących zachęt do powiększania rodziny. Czy coś jeszcze?

SM: Żaden kraj europejski nie wymyślił dobrego sposobu na radzenie sobie z problemem starzenia się społeczeństwa. Polskę jednak ten problem zupełnie paraliżuje. Dlaczego nie łączy się małych, wyludniających się gmin, których już jest około 25%? Czemu nie ma przygotowanej strategii polityki imigracyjnej, która mogłaby poprawić sytuację narastającego braku rąk do pracy?

AD: Nasze państwo żyje w przekonaniu, że wystarczy dodać dwa tygodnie do urlopu macierzyńskiego, a kobiety masowo zaczną zachodzić w ciążę. Tymczasem w Belgii i Danii wprowadzono elastyczny czas pracy i możliwość wykonywania wielu zadań służbowych z domu. Firmy skandynawskie, na czele z IKEĄ, prześcigają się w pomysłach udoskonalenia opieki nad dziećmi w miejscach pracy. Trwają szerokie kampanie społeczne, by zachęcić do bardziej równomiernego rozkładania ciężaru opieki pomiędzy matkę i ojca. A u nas nie wychodzi się poza dyskusje na temat braku miejsc w przedszkolach. Równouprawnienie na rynku pracy jest fikcją, co również przyczynia się do lęku kobiet przed odejściem na urlop macierzyński.

F: To chyba nie koniec problemów…

AD: Mamy jeszcze systematyczny spadek jakości niektórych usług publicznych, a przede wszystkim opieki zdrowotnej. Należy się więc spodziewać konieczności opłacania ich prywatnie. Dodajmy jeszcze do tej diagnozy niedostosowany do warunków ekonomicznych system kształcenia, który oddala absolwentów od uzyskania zatrudnienia w wyuczonym zawodzie i staną się jasne przyczyny ciągnącej się od lat debaty na temat ułomności polskiej polityki społecznej.

F: Wracamy zatem do naszego poprzedniego pytania: co z tym zrobić?

SM: Skoro mówimy o sferze socjalnej, skupmy się na samorządowych instytucjach pomocy społecznej i publicznych służbach zatrudnienia. Przede wszystkim uświadommy sobie, że w samej pomocy społecznej pracuje w Polsce ponad 100 tys. osób. Naturalnie, są to pracownicy samorządowi. Jednak do określenia „służby samorządowe” należy podchodzić z dużą ostrożnością. To bowiem nic innego, jak służby wykreowane ustawami i rozporządzeniami na szczeblu centralnym. Zauważmy, że samych instytucji pomocy społecznej jest więcej niż 5 tys. Według ustawodawcy żadna gmina nie może się obyć bez ośrodka pomocy społecznej. Co więcej, w każdym powiecie obowiązkowo działa powiatowe centrum pomocy rodzinie. Nie zapominajmy też, że regionalne centrum pomocy społecznej to powołany ustawowo koordynator polityki społecznej samorządu województwa. I do tego wiele innych instytucji: ośrodki wsparcia, domy pomocy społecznej, centra integracji społecznej itd. Publiczne służby zatrudnienia tworzą powiatowe i wojewódzkie urzędy pracy. Już w tym miejscu można poczynić pewne obserwacje

F: Jakie?

SM: Najogólniej rzecz biorąc, polityka społeczna w Polsce to polityka skierowana do publicznych służb i instytucji. Oczywiście, formalnie zdecentralizowanych i umieszczonych w strukturach samorządowych. Nie ma tu jednak wiele miejsca na prawdziwą samorządność. Dominującym przesłaniem polskiego prawa jest tworzenie instytucji, a wraz z nimi – koncentracja na rozwijaniu korpusu ich pracowników. Państwo jest przekonane, że polityka społeczna i polityka rynku pracy wymaga ujednoliconych struktur organizacyjnych, co gorsza publicznych. Kłania się tu Polska resortowa, bo przecież obecnie partnerem Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej nie są władze samorządowe jako takie, tylko instytucje zatrudniające specjalistów z dziedziny, za którą odpowiada ten urząd.

F: Chcecie odebrać Rządowi prawo do pełnienia roli strategicznej?

SM: Nie. Ale w Polsce nie wypracowano jeszcze sposobu, który pozwalałby na dużą operacyjną samodzielność samorządów, a przy tym ich odpowiedzialność za wydawanie pieniędzy. Udało się to głównie w Danii, Finlandii, Holandii, Norwegii i Szwecji.

F: Jakie uwarunkowania decydują o słabościach polskiego systemu? Niekompetentny i leniwy personel, zła wola samorządów, brak pieniędzy?

SM: Bynajmniej. Przede wszystkim, struktury publiczne same dostarczają usługi. Mają faktyczny monopol. W tej sytuacji nie ma konkurencji i wyboru dostawców spośród podmiotów sektora prywatnego czy organizacji pozarządowych. To wina błędnych rozwiązań systemowych. Bo jeśli samorządy nie będą mogły samodzielnie decydować, jak realizować usługi i będą miały odgórnie ustaloną konieczność tworzenia określonych jednostek, na przykład tych nieszczęsnych OPS-ów, niemożliwe będzie dostosowanie zadań do autentycznego zapotrzebowania mieszkańców. A to przecież wspólnoty lokalne są obecnie podstawowym usługodawcą państwa. Są najbliżej mieszkańców, znają ich potrzeby i warunki lokalne. Mają najlepszy przegląd sytuacji lokalnej i najsilniejsze instrumenty wpływu na nią. Co ważniejsze, instrumenty te znajdują się poza pomocą społeczną czy polityką rynku pracy. I gdyby prawo nie wymagało od gmin, powiatów czy województw z góry określonego aparatu, Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej mogłoby dogadywać się po prostu z samorządowcami, a nie instytucjami. W tej chwili jest tak, że rozwiązania prawne z poziomu centralnego nijak się mają od zdania samorządowców. Ich cel stanowi budowanie struktur organizacyjnych pomocy społecznej czy publicznych służb zatrudnienia. Nie zanudzam?

F: Skądże znowu. To bardzo oryginalna koncepcja. Zastanawiamy się tylko, czemu jeszcze nie mówiliście o pieniądzach. Zwykle pojawiają się na początku każdych rozważań.

SM: Jestem zdania, że bardziej chodzi tu o kwestie mechanizmów czy architektury systemu niż o ilość środków. Ale rzeczywiście, drugi zestaw problemów dotyczy metody przekazywania transferów socjalnych poprzez samorządy. Jak wiadomo, mamy kilkanaście świadczeń pieniężnych, finansowanych głównie ze źródeł państwowych: budżetu państwa i Funduszu Pracy. Wypłacają je różne instytucje na dwóch różnych poziomach, czyli gminnym i powiatowym. To przecież idealne warunki, by system przestał być szczelny! Zwróćmy też uwagę, że w realnym świecie promocji się nie łączy. A tutaj, ku uciesze ludzi, można dostać od państwa kilka świadczeń naraz. I teraz mamy taki paradoks, że osoby, które spokojnie mogłyby obyć się bez państwowych pieniędzy, nauczyły się świetnie „pływać” w tym systemie. Tym bardziej, że zawsze jest on rozbudowywany, a nie przebudowywany.

F: Może należy zmienić zasadę rozdawania pomocy?

AD: Właśnie o tym chcę powiedzieć. Jest jeden sposób na usprawnienie skuteczności ochrony socjalnej: wprowadzenie zasady „jednego transferu”.

F: Brzmi nieznajomo.

SM: Już tłumaczę. W uproszczeniu chodzi o to, że kilka świadczeń socjalnych, czyli np. zasiłki rodzinne, zasiłki stałe, dodatki mieszkaniowe, pomoc z FP i PFRON, które do tej pory szły do ludzi na podstawie wielu ustaw, teraz zastąpiłoby jedno świadczenie, z górnym limitem. Obliczane byłoby tak, aby uwzględnić prawdziwą sytuację życiową beneficjentów. Stanowiłoby sumę potrzeb całego gospodarstwa domowego. Dzięki temu pieniądze nie wyciekałyby poza system. Niestety, wymaga to zmiany prawa, ale cała procedura stałaby się bardziej uczciwa i przejrzysta. Poza tym, wtedy wielkość transferów mogłaby być do czegoś odnoszona, do jakiegoś pułapu, np. średnich zarobków lub pewnego ich procenta. Bo czy to uczciwe, żeby osoby, które dostają zasiłki od państwa, miały większe wpływy niż osoby otrzymujące wynagrodzenie za pracę?

F: A może trzeba jakoś zmotywować samorządy do racjonalnego udzielania świadczeń?

SM: Nasze państwo pokrywa w 100% koszty wielu swoich zadań, choćby związanych ze wspomnianym finansowaniem transferów socjalnych. Zapotrzebowanie na środki państwowe będzie więc coraz wyższe. Dlatego Duńczycy wymyślili, a przejęli to od nich Finowie, że gminy muszą minimalnie dokładać się do wypłacanych przez siebie zasiłków. Powinny też je różnicować w zależności od skali wpływu samorządu na potrzeby społeczne.

AD: Nie bez powodu w Danii stawia się na profilaktykę zdrowotną: wtedy zmniejszy się obciążenie samorządów kosztami leczenia ludzi w szpitalach!

F: Czy to się da zastosować w Polsce? Mentalność mamy inną…

SM: Dobre mechanizmy bronią się bez względu na różnice kulturowe. W Polsce takie rozwiązanie spowodowałoby większą dyscyplinę w udzielaniu świadczeń. Warto się o to bić. Związana jest z tym także kwestia istotniejsza i bardziej generalna. Państwo nie potrafi tak skonstruować systemu, aby zacząć płacić samorządom za efekty w sferze pomocy społecznej i zatrudnienia. Duże sukcesy ma na tym polu Holandia. Funkcjonuje tam system „inteligentnych” dotacji. Samorządy otrzymują pulę środków, które nie są objęte tak ścisłymi zasadami wydawania pieniędzy rządowych, jak dotacje kierowane do polskich samorządów.

F: Zgoda, ale co z tego, skoro państwo nawet nie wie, komu i za co daje wsparcie…

AD: Pierwszym krokiem byłoby stworzenie centralnego rejestru osób, korzystających ze świadczeń. Wraz z informacjami o rodzaju, miejscu i wysokości pobieranych świadczeń. Uniemożliwiłoby to często praktykowane naciąganie państwa na zbędne wydatki. Popatrzcie: państwa, czyli obywateli, bo te świadczenia są przecież finansowane wprost z naszych podatków!

F: Mam wrażenie, że zawęziliśmy bardzo temat naszych rozważań. Nie sądzicie, że pomoc państwa powinna być ostatecznością?

AD: Oczywiście, polityki społecznej nie można zredukować do pomocy socjalnej. Mało tego: trzeba zrobić wszystko, aby docierała ona naprawdę jedynie do tych, którzy w inny sposób zupełnie sobie nie poradzą. Dawanie zasiłku powinno być rzadkością, ponieważ demotywuje do poszukiwania pracy. Powraca tu znana klisza „aktywizacji”.

F: Ale jak ją w praktyce realizować, skoro zatrudnieni w instytucjach nie są rozliczani za realne efekty, np. doprowadzenie do znalezienia i utrzymania pracy przez bezrobotnego?

AD: Trzeba dać większe pole manewru samorządom. Wszystko się do tego sprowadza. Obecnie wynagrodzenie płaci się za samą obecność urzędnika w instytucji. Przez 8 godzin, najczęściej od 8.00 do 16.00.

F: Powszechnie sądzi się, że pomóc nam może tylko Unia Europejska…

SM: Nic bardziej mylnego. Kłopot stanowią właśnie te mechanizmy, które na pierwszy rzut oka są dobrodziejstwem. Środki europejskie w połączeniu z budżetowymi oraz Funduszu Pracy dopłacają do zatrudnienia w instytucjach pomocy społecznej i publicznych służbach zatrudnienia. Ponieważ pracownicy nie zarabiają wiele, może to być demoralizujące. Szczególnie niebezpieczne są środki europejskie na tzw. „programy, projekty i inicjatywy”. Pozbawiają bodźców do zdecydowanego racjonalizowania systemu. Pozwalają pompować w niego dodatkowe pieniądze na krótką metę. Efekt zniknie tak szybko, jak tylko skończy się tzw. „program, projekt lub inicjatywa”.

F: Bez rewolucji niczego nie osiągniemy.

AD: Nie przesadzajmy. To tylko część problemów w obszarze polityki społecznej. Ale może stanowić podstawę do stworzenia pozytywnej alternatywy. Państwo działa obecnie niemal po omacku. Sprzyja to wyciekaniu pieniędzy oraz utrudnia prawidłowe kierowanie środków i kontrolę już prowadzonych działań. Zanim zacznie się więc budować nowy gmach w tej dziedzinie, trzeba spróbować naprawić to, co zostało przyjęte do realizacji.

F: Dziękujemy za rozmowę.

Dosłowny sens mobilności :)

W świecie konserwatystów i chadeków politykę społeczną prowadzi się z miłosierdzia i poczucia obowiązku wobec słabszych członków wspólnoty. Dla socjalistów stanowi ona wsparcie innych działań, których główny cel określa słynne marzenie Olofa Palmego – osiągnięcie „sytuacji, w której nie będzie biednych”. Z liberalnego punktu widzenia, motywacje moralne odgrywają mniejszą i mniej jednoznaczną rolę. Ostry podział na biednych i bogatych pozostaje co prawda w konflikcie z ideałem równości szans, ale zarówno ostrość tego podziału, jak i równość szans pozostają względne. Co więcej, wizja politycznej modyfikacji skutków działania wolnego rynku budzi poważne opory, przezwyciężane jedynie konstatacją, że podmioty działające na owym rynku są często mniej przyjazne jednostkowym prawom i wolnościom niż demokratyczne państwo. Podejście to otwiera, paradoksalnie, drogę do szerszego niż prawicowe lub lewicowe spojrzenia na politykę społeczną – stają się nią wszystkie działania państwa inne niż te, które spełniać miał Lewiatan Hobbesa i Nocny Stróż Smitha.

Dla prawicy, polityka edukacyjna ma samoistną wartość jako sposób rozwoju cnót religijnych, narodowych lub przynajmniej obywatelskich. Lewica prowadzić będzie – o ile wystarczy jej na to pieniędzy – specjalną politykę mieszkaniową mającą na celu zapewnienie każdemu „godnych warunków życia”. Rząd liberalny nie będzie mieć oporów by zająć się zarówno edukacją jak i budownictwem mieszkaniowym, lecz jedno i drugie postrzegać będzie jako środek, a nie cel. Z liberalnej perspektywy ani cnota, ani godność nie powinny być przedmiotem zainteresowania rządzących. W nowoczesnym państwie kluczowym zadaniem rządu – również, a nawet zwłaszcza, liberalnego – jest jednak umożliwienie obywatelom bogacenia się, środkami do czego są między innymi przygotowanie ich do jak najbardziej produktywnej i efektywnej pracy (czyli edukacja) oraz sprawienie, by mogli wykonywać tę pracę tam, gdzie jest potrzebna (co zależy m.in. od dostępności mieszkań do wynajęcia).

Dodać należy, że czynnikiem znacząco przyczyniającym się do wzrostu ogólnej zamożności jest dokonanie społecznego podziału pracy według zdolności i merytorycznych kwalifikacji. To zaś jest jednoznaczne ze społeczną mobilnością. Skoro liczą się indywidualne predyspozycje, pochodzenie powinno być bez znaczenia: uzdolniona córka niewykwalifikowanych robotników nie powinna się marnować jako niewykwalifikowana robotnica, a przygłupi syn prezesa banku nie powinien marnować cudzych pieniędzy zajmując posadę po ojcu[L1] .

Organizacja współczesnych społeczeństw jest jeszcze daleka od merytokratycznego ideału, ale w porównaniu z sytuacją sprzed trzystu, a nawet sześćdziesięciu lat widać wyraźny postęp. Z wyjątkiem górników i katolickich księży, którymi mogą być tylko mężczyźni, nie ma zawodów, które byłyby z założenia zamknięte dla określonych grup, a powszechna dostępność (przynajmniej na Zachodzie) bezpłatnej edukacji znacząco zwiększa równość szans. Wreszcie – co cieszy liberałów niemal tak samo jak socjalistów – mniej niż w poprzednich epokach jest osób utrzymujących się wyłącznie z odziedziczonych kapitałów[L2] : pracę przestano postrzegać jako przekleństwo biedaków, a zaczęto uważać za naturalny stan człowieka.

W dużej mierze właśnie dzięki temu w ostatnich stuleciach nastąpiło spektakularne wyzwolenie ludzkiej energii: wzrost umożliwiał mobilność, większa mobilność prowadziła do szybszego wzrostu. Długofalowa nieuchronność tego procesu (dokonuje się, w zróżnicowanym tempie, we wszystkich społeczeństwach świata od Indii po Szwajcarię) nie oznacza że rządzący mogą pozostawić go samemu sobie. Przy niemal niczym nieskrępowanych możliwościach przepływu kapitału brak mobilności siły roboczej oznacza marnowanie zasobów i mniejsze bogactwo w skali globalnej oraz rosnące napięcia społeczne w skali lokalnej. Słowo „mobilność” należy przy tym rozumieć dosłownie.

Nawet jeśli uznamy, że jakość edukacji oferowanej przez wielkomiejskie i prowincjonalne szkoły jest identyczna (co byłoby wiadomością moralnie budującą, ale na poziomie praktycznym świadczącą o marnotrawieniu potencjału uczniów przez szkoły w metropoliach), to życiowe szanse absolwentów liceów z, na przykład, Krakowa i Gorlic nie są takie same. Koszt podjęcia studiów na renomowanej uczelni – dajmy na to UJ lub AGH – jest dla pierwszych o wiele niższy niż dla drugich, zmuszonych do czasochłonnych dojazdów (ponad 2 godziny autobusem w jedną stronę) lub do wynajmu stancji lub akademika. Zakładając – znów wbrew temu, co mówią statystyki – że dochody w rodzinach krakowskiego i gorlickiego studenta są takie same i że obaj będą dysponować taką samą sumą na miesięczne wydatki, zobaczymy, że pierwszy będzie mógł sobie pozwolić na więcej towarzyskich i intelektualnych przyjemności (z punktu widzenia szans życiowych nie ma tu większej różnicy bo networking i wiedza procentują w podobnym stopniu), drugi płacić zaś będzie za usługi konieczne by dotrzeć do sali wykładowej.

Powyższe porównanie jest trywialne, lecz rozwiązania problemów, które uwidacznia wcale nie są proste. Trzymając się konkretnego przykładu wyobrazić sobie można specjalny program stypendialny dla studentów z prowincji, zwiększenie budżetowych dopłat do akademików lub też – wyrównywanie szans nie musi przecież polegać na ułatwieniach dla tych, którzy mają trudniej – zakaz podejmowania studiów w promieniu stu kilometrów od rodzinnego miasta. Liberalny technokrata wybrałby opcję oferującą największe zagregowane korzyści w porównaniu do zagregowanego kosztu – o ile tylko dysponowałby wiarygodnymi metodami oszacowania jednego i drugiego, czego z reguły dokonać nie jest w stanie.

Operowanie wielkościami zagregowanymi i znajomość podstawowego w ekonomii pojęcia korzyści skali wskazują na możliwe rozwiązanie kompleksowe, wyrównujące szanse wszystkich mieszkańców prowincji: sprawny i niedrogi transport publiczny służy nie tylko efektywnemu wykorzystaniu talentów na etapie tworzenia kapitału ludzkiego lecz również dobremu funkcjonowaniu rynku pracy. Niestety, przymiotnik „sprawny” nie opisuje polskiego systemu transportu publicznego, a cena pozostaje nieprzyzwoicie wysoka jak na oferowaną jakość. Zgodnie z internetowym rozkładem jazdy kolei, przebycie 150 kilometrów dzielących Gorlice od Krakowa wymaga dwóch przesiadek i trwa od 4 godzin i 21 minut do 5 godzin i 18 minut. By znaleźć się pod Wawelem późnym rankiem, z Gorlic wyruszyć trzeba więc o 5:15 rano. Później są tylko dwa połączenia, z których ostatnie zajmuje całe popołudnie. Z powrotem jest jeszcze gorzej: spośród trzech oferowanych przez PKP połączeń, wszystkich z dwiema przesiadkami, jedno trwa bite 8 godzin i wymaga trzygodzinnego oczekiwania w środku nocy na dworcu w Tarnowie. Mimo, iż w Gorlicach są aż trzy stacje kolejowe, większość oferowanej przez PKP podróży odbywa się autobusami – po kilkunastu latach zwiększania niewygód popyt na podróż na tej trasie spadł wystarczająco, by uzasadnić wprowadzenie permanentnej komunikacji zastępczej.

Na tle powyższej oferty autobusy nie udające pociągów wydają się rozsądnym rozwiązaniem, dowodzącym przy okazji przewag sektora prywatnego nad publicznym (gorlicki PKS przejęty został przez międzynarodowy koncern, ma także lokalną konkurencję). Bezpośrednich rejsów jest aż dziesięć każdego dnia, podróż trwa od 2 godzin i 35 minut do 3 godzin i 24 minut – szybciej niż „koleją”, ale i tak wystarczająco długo, by uniemożliwić dojazdy do Krakowa do pracy lub na studia.

Połączenia między dużymi miastami nie są zresztą wiele lepsze. Bezpośrednich pociągów z Lublina do Warszawy (dystans 170 kilometrów) jest osiem dziennie, najszybszy jedzie 2 godziny i 23 minuty. Dla porównania, podobną odległość pomiędzy Berlinem a Lipskiem pokonać można dwa razy szybciej, a połączeń bez przesiadki jest dwa razy więcej. Z Warszawy do Płocka (dystans 120 kilometrów) jeździ jeden pociąg dziennie – najkrótszą możliwą, ale i tak okrężną drogą, co zajmuje ponad 3 godziny.

Czy jest się czym przejmować? Ludzie przecież jakoś sobie radzą – zapyta zwolennik małego budżetu (dobry transport publiczny wymaga sporych dotacji) i spontanicznego społecznego ładu. Istotnie, dość łatwo wyobrazić sobie można warunki, w których fatalny stan komunikacji nie jest aż takim problemem. Pierwszym z nich jest wysoki stopień urbanizacji i skupienia w największych miastach – mieszkańcy prowincji stanowią wtedy niewielką część społeczeństwa, a potencjalne koszty poprawy ich sytuacji są niewspółmiernie duże w stosunku do dodatkowego bogactwa, jakie mogą przynieść. Nie jest to przypadek Polski – na wsi lub w małych miastach (do 100 tysięcy mieszkańców) żyje 70 procent ludności. Szybka zmiana tych proporcji byłaby możliwa, o ile w aglomeracjach dostępne byłyby tanie mieszkania (raczej na wynajem niż do kupienia, ryzyko związane z zaciągnięciem kredytu bardzo zniechęca). Również ten warunek nie jest w Polsce spełniony. Wreszcie, model polskiej gospodarki – ciągle mało nowoczesnej i w większej mierze opartej na przetwarzaniu dóbr materialnych niż wiedzy i symboli – nie pozwala na to, by istotna część zatrudnionych pracowała z domu przez Internet.

Nie mogąc codziennie dojeżdżać do pracy do dużego miasta ani się do niego przenieść z rodziną na stałe, większość Polaków ma wybór pomiędzy jedną ze społecznie suboptymalnych opcji: wykonywanie prostych i z reguły niskopłatnych prac dostępnych w okolicy ich zamieszkania, życie w zawieszeniu pomiędzy metropolią, w której spędzają powszednie dni tygodnia, a rodzinną miejscowością gdzie wracają na soboty i niedziele, bezrobociem lub emigracją. Mogą wreszcie – i wielu to czyni, choć również to rozwiązanie nie jest efektywne i racjonalne w skali makro – jednak zdecydować się na codzienne dojazdy własnym samochodem. Wartość traconego w korkach czasu i spalanej benzyny jest znaczna, a równość szans pomiędzy dwoma pracownikami tej samej firmy, z których jeden ma do pracy 15 minut piechotą, a drugi dojeżdża półtorej godziny, staje pod znakiem zapytania.

Opłakany stan polskiego transportu publicznego jest wynikiem nie tylko trwającej ćwierć wieku przerwy w nowych inwestycjach, lecz także szczególnego połączenia kompleksów, krótkowzroczności, arogancji, tchórzostwa i pseudoliberalnego dogmatyzmu. Prostackie przekonanie, że wszystko co prywatne jest lepsze od tego co publiczne, oraz chęć dorównania zachodowi Europy sprawiły, że od momentu upadku komunizmu priorytetem stała się budowa infrastruktury dla ruchu indywidualnego, czyli autostrad (realizowana, jak na priorytet i tak wyjątkowo nieudolnie). Ich brak był rzeczywiście – i nadal jest – dobitnym przykładem polskiego zacofania, ale korzyści dla gospodarki płynące z ostatecznego autostrad powstania okazują się niewspółmiernie małe do energii i środków włożonych w ich budowę. O wiele szybszą poprawę sytuacji na polskich drogach można było osiągnąć dostosowując kolej do nowych wymogów transportu towarowego (słynna koncepcja „tiry na tory”), budując obwodnice kluczowych miejscowości i tworząc atrakcyjne alternatywy dla użytkowników prywatnych (zarówno Niemcy jak i Francja mają sieć autostrad dobrze rozwiniętą, ale w obydwu krajach dużą popularnością cieszą się autokuszetki pozwalające przewieźć samochód nocnym pociągiem na drugi koniec kraju; w Polsce oferta ta znikła wraz z końcem reglamentacji paliwa).

Arogancja osób odpowiedzialnych za polski transport publiczny przejawiała się ignorowaniem potrzeb prowincji i skupieniem wysiłków na polepszaniu standardów połączeń między głównymi miastami. W ostatnich latach symbolem tego podejścia jest projekt linii wysokich prędkości „Y” mający połączyć Warszawę przez Łódź z Poznaniem i Wrocławiem. Oprócz odcinka ze stolicy do Łodzi, na którym czas podróży ma skrócić się do 35 minut umożliwiając codzienne dojazdy, sens tego pomysłu jest co najmniej wątpliwy. Po zwykłych torach 400 kilometrów z Warszawy do Wrocławia można pokonać w niecałe dwie i pół godziny, planowany pociąg wysokich prędkości – wymagający torów o specjalnym standardzie i przez to znacząco droższych – ma jechać tylko czterdzieści minut krócej.

Wcześniej – od pierwszej połowy lat 90. to metropolitarne podejście miało bardzo miłe konsekwencje dla osób podróżujących z Krakowa, Gdańska lub Poznania do Warszawy (komfort i tempo przejazdu koleją na tych trasach były lepsze niż obecnie), ale z punktu widzenia racjonalności gospodarowania publicznym pieniądzem stanowiło jawny absurd: obsługę tych właśnie, najbardziej dochodowych, relacji można było z równie dobrym skutkiem wydzierżawić dwóm konkurencyjnym wobec siebie firmom prywatnym, które z własnych funduszy kupiłyby nowy tabor. Wiara, że państwowa firma zarobi na pociągach InterCity a następnie zainwestuje w poprawę standardu połączeń lokalnych była przejawem skrajnej naiwności i niezrozumienia mechanizmów rządzących przedsiębiorstwami tego typu.

Wiąże się to z kolejnym problemem – tchórzostwem w relacjach z kolejowymi związkami zawodowymi, które zdołały przekonać rządzących iż kolej odgrywa istotną społeczną rolę nie dlatego, że przewozi ludzi z domu do pracy i z powrotem, lecz dlatego że sama stanowi miejsce pracy dla maszynistów, konduktorów, kasjerek i dróżników. W rezultacie, cięcia kosztów polegały zazwyczaj na likwidacji połączeń, a nie na zmniejszaniu zatrudnienia, zwiększaniu efektywności lub kupowaniu tańszego w eksploatacji taboru. Próby usprawnienia działania kolei zakończyły się podobnie jak reforma służby zdrowia – w obydwu przypadkach opór „środowiska” uniemożliwił powstanie konkurencji, która wymusiłaby poprawę standardów. W branży medycznej zamiast wielu kas chorych powstał moloch NFZ, a szpitalom i przychodniom pozwolono dalej działać w oderwaniu od rachunku ekonomicznego. W branży transportowej liczbę niezależnych przewoźników ograniczono do dwóch, tak obdzielając ich przy tym majątkiem dawnych PKP, by nie wchodzili sobie w paradę.

Krótkowzroczność najlepiej widać na przykładzie ślimaczącej się od paru lat modernizacji linii kolejowej Warszawa-Gdańsk, której bezpośredni koszt przekroczył już ponoć sumę potrzebną na wybudowanie trasy o tej długości od nowa, a by poznać koszt całkowity należałoby wycenić czas stracony przez tysiące pasażerów, którzy zamiast czterech godzin w pociągu ze stolicy nad morze musieli spędzić sześć. A przecież można było tę linię rzeczywiście wybudować od nowa, nawet kilkadziesiąt kilometrów na zachód od obecnej, na terenach gdzie dziś kolei nie ma. I można było umiejscowić na niej jedną do trzech stacji pośrednich, niekoniecznie położonych w mieście, ale wyposażonych w parkingi i małe dworce autobusowe, skąd lokalni przewoźnicy mogliby rozwozić pasażerów do okolicznych miejscowości. Budowa nowej linii w szczerym polu nie wymuszałaby spowolnienia ruchu na istniejącej, a po jej ukończeniu dotychczasowa trasa mogłaby przyjąć więcej pociągów towarowych (znów: tiry na tory) i częściej zatrzymujących się pospiesznych.

Listę błędów można by ciągnąć. Nie są one tylko polską specjalnością. Wielomiliardowe hiszpańskie wydatki na budowę regionalnych lotnisk i kolei wysokich prędkości przyczyniły się do napompowania bańki na rynku nieruchomości. Powstała dzięki nim nowoczesna infrastruktura nie jest dziś w pełni wykorzystana, a wiele mniejszych miejscowości jest równie trudno dostępnych za pomocą publicznego transportu jak w Polsce. Lśniące terminale lotnicze i superszybkie pociągi są oczywiście miłym symbolem modernizacji, ale faktyczne wspieranie gospodarczego rozwoju, warte inwestowania publicznych pieniędzy, odbywa się w o wiele mniej spektakularny sposób.


[L1]Chyba, że jest właścicielem, przekazanie majątku potomstwu, nawet kretyńskiemu jest istotną motywacją do pracy i bogacenia się. ———————- KI: dlatego wybrałem bank jako przykład. Tam nawet właściciel nie obraca własnym kapitałem.

[L2]Ciekawa obserwacja, biorąc pod uwagę postępujące bogacenie się i rozwarstwienie jednocześnie (jak wiele jest dzieci milionerów, czy nie więcej niż dzieci bogatych baronów?)bardzo jestem ciekaw jak te zależności wyglądały dziś i np. 100 lat temu

————————-

Zarządzanie majątkiem też jest, de facto, pracą – bez względu na to, czy dotyczy odziedziczonych papierów wartościowych czy pięciu wsi. Różnica polega na tym, że ziemianin z roku 1880 uważał raczej, że nie pracuje (nawet jeśli cały dzień doglądał folwarku), a dzisiejsza córka milionera z reguły postrzega samą siebie (i jest ewidencjonowana) jako osoba pracująca, np. członek rady nadzorczej. O tę właśnie symbolikę, a nie o konkretne procenty aktywności zawodowej w obu grupach mi chodziło.

O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji :)

Isaiah Berlin w „Czterech esejach o wolności” pisał, że „bycie wolnym oznacza (.), że nikt nie wtrąca się w moje sprawy. Im większy jest obszar niewtrącania się, tym większa jest moja wolność”. Zauważył on również, że prawie wszyscy moraliści w dziejach ludzkości sławili wolność. Jednak podobnie jak szczęście, dobro, piękno- pojęcie wolności „ma znaczenie tak mgliste, że poddaje się niemal każdej próbie interpretacji”. Leszek Kołakowski w swym eseju „Mit w kulturze analgetyków” podkreślał, że we współczesnym świecie rośnie anonimowość, a jednostka ponosi coraz mniejszą odpowiedzialność, gdyż to urządzenia społeczne wzięły ją na siebie. Stąd też można odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w dzisiejszym świecie trudno jest być liberałem. Moja teza brzmi zatem: trudno jest być liberałem, gdyż wymaga to jednostkowej odpowiedzialności. Kirkegaard zauważył z kolei, że odpowiedzialność zespołowa jest fikcją. A jednak istnieje pewien obszar w dzisiejszym ponowoczesnym świecie, w którym jednostka pozostaje zniewolona i owo zniewolenie w pierwszych latach jej socjalizacji wpływa na dalsze jej życie – tym obszarem jest edukacja. Odo Marquard zauważył z kolei, że „różnorodność jest szansą na wolność”. Powstaje zatem pytanie, czy system edukacyjny stwarza możliwość różnorodności? Moja odpowiedź brzmi: nie. W niniejszym eseju pragnę podjąć próbę rekonstrukcji koncepcji liberalnych w odniesieniu do edukacji, możliwości wyboru, konkurencji oraz powiązań edukacji z rynkiem.

Pierwotna wersja niniejszego artykułu pod tytułem „Polityka edukacyjna a koncepcje liberalne – o wolności, wyborze i konkurencji” ukazała się w książce „Jednostka i społeczeństwo w globalnym świecie”, pod redakcją Agnieszki Cybal-Michalskiej, Poznań-Leszno 2006.

W 2005 roku miałam okazję uczestniczyć w seminarium „No education: No Freedom, No Opportunity”, organizowanym przez International Academy for Leadership (IAF), Fundacji F. Naumanna. Niniejszy esej jest owocem półrocznych dyskusji, warsztatów oraz wykładów, w których miałam szansę brać udział.

Niewolnicy edukacji

W państwach wysokorozwiniętych każde dziecko, czy tego chcą jego rodzice (jak i ono samo) czy nie, ma wpisane w swojej biografii edukację od szkoły podstawowej. A zatem, jak powszechnie wiadomo, istnieje przymus edukacyjny. Wolny rynek, którego jestem zdeklarowanym zwolennikiem, wprowadził zasadę, że tylko osoby wykształcone, posiadające wysokie kwalifikacje zawodowe, mogą stać się aktywnymi graczami. Inflacja dyplomów to tylko jedno z wielu zjawisk wymuszających podejmowanie dalszego kształcenia w celu zdobycia zarówno prestiżu i awansu społecznego, jak i dobrze płatnej pracy. W Stanach Zjednoczonych (ale także w innych krajach), jak podkreślają to socjologowie edukacji, dyplom uniwersytecki jest obecnie tym, czym było świadectwo szkoły średniej sto lat temu – stał się paszportem w przepływie gospodarczym i wkładem obywatelskim.

Istnieje obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej – dalej będę używała pojęcia przymusu edukacyjnego. W krajach europejskich najkrótszy jest on we Włoszech (od 6 – 14 roku życia), w Niemczech (od 6 – 17) a w Polsce zaczyna się w szóstym roku życia dziecka i kończy się po uzyskaniu pełnoletności (artykuł 70, pkt.1. Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej). Odkąd edukacja stała się dostępna dla wszystkich, nie tylko dla grup uprzywilejowanych, można zaryzykować stwierdzenie, że nie jest ona już przywilejem, ale przymusem. Z drugiej strony prawa rynku wywierają nacisk na współczesnych uczniów, by kształcili się dalej, jeśli chcą się liczyć na rynku pracy. Zatem przypuszczalnie staliśmy się niewolnikami edukacji. Oczywiście pozostaje wybór po zakończeniu obowiązkowej „służby”; jednak, jak pokazują statystyki, konsekwencją tego wyboru jest marginalizacja, a zwłaszcza wykluczenie z prestiżowych pozycji – trudno jest zostać dyrektorem firmy międzynarodowej po ukończeniu szkoły zawodowej.

Friedrich August von Hayek pisał w „Konstytucji Wolności”: „o przymusie mówimy wówczas, gdy postępowanie jednego człowieka podporządkowane jest woli drugiego, nie dla jego własnych celów, lecz dla dobra tego drugiego”. W tym kontekście można postawić sobie pytanie, czy posyłając dziecko do szkoły działamy dla jego własnego dobra, czy dla dobra ogółu. Im więcej wykształconych osób, tym lepsze funkcjonowanie społeczeństwa, tym lepiej wypełniamy jako państwo różnego rodzaju zobowiązania wobec państw trzecich, czy naszych koalicjantów, w myśl umów międzynarodowych. Poza tym nie można zapominać o imperatywie gospodarczym – wyedukowane społeczeństwo jest bardziej produktywne. A może wysyłając dziecko do szkoły zaspokajamy ambicje rodziców i oczekiwania społeczności lokalnych? Dziecko ma ograniczone prawa, decyzje za niego podejmują rodzice; jednak, jak zauważa Hayek, choć dobro dziecka – zarówno to psychiczne, jak i fizyczne – leży w ich gestii, nie oznacza to, że mogą oni traktować je, jak im się podoba. Jednak społeczeństwo stawia na edukację, więc wymaga się od rodziców i opiekunów, aby wypełnili obowiązek w zakresie edukacji swojego dziecka w stopniu minimalnym. Poza tym przymus edukacyjny – zarówno ten prawny, jak i „obyczajowy” – nie pozostawia już miejsca na wyłączne samokształcenie poza uznanymi formalnie placówkami oświatowymi. Nawet bardzo dobra znajomość języka obcego czy budowy silnika wymaga potwierdzonych formalnym dokumentem kwalifikacji.

Polityka edukacyjna, mimo tego, że stara się wyrównywać szanse, raczej pogłębia nierówności. Jak podaje wybitny teoretyk, zajmujący się między innymi szkolnictwem wyższym Zbyszko Melosik „w wielu społeczeństwach edukacja wyższa pełni rolę jednego z najistotniejszych czynników stratyfikacji społecznej, a walka o dobry dyplom jest – przynajmniej w pewnej mierze – walką o’dobre życie’ . (.) W tym kontekście wydaje się oczywiste, że aktualnie niemożliwe jest, aby wszyscy posiadali master’s degree – tytuł magistra (występująca w niektórych krajach’nadwyżka’ absolwentów uniwersytetów wywołuje zjawisko zwane ‚przeedukowaniem’ – jednostki nie są w stanie znaleźć odpowiadających ich dyplomom, wiedzy, kompetencji i aspiracji). Stąd w jednoznaczny sposób ‚wychładza’ się aspiracje edukacyjne części młodych ludzi – tak, aby kończyli swoją karierę edukacyjną na szkole zawodowej”.

System edukacji jako narzędzie władzy

Stajemy się z jednej strony „niewolnikami” instytucji kształcących, niewolnikami dyplomów i innych listów uwierzytelniających, z drugiej strony godzimy się na tę „niewolę”, gdyż daje ona nam pewne przywileje, m.in. władzy; z kolei osoby, które nie posiadają tytułów akademickich, zrzekają się swojej autonomii na rzecz grup uprzywilejowanych. Dla przykładu, w większości krajów, zwłaszcza europejskich, szkolnictwo wyższe jest utrzymywane z podatków, które płacą wszyscy – ci z dyplomami, jak i bez nich. Tak jak już wspomniałam, większość osób z dyplomami zajmuje wysokie stanowiska, które w mniejszym lub większym stopniu dają możliwość „sprawowania władzy” nad tymi jednostkami bez dyplomów. John Stuart Mill pisał o dążeniu jednostki do osiągania swoich celów w następujący sposób: „w wielu wypadkach jednostka dążąca do słusznego celu wyrządza z konieczności a przeto zgodnie z prawem przykrość lub szkodę innym lub uprzedza ich w osiąganiu korzyści, których mogli się spodziewać”.

Dalej, przymus edukacyjny prawny czy „obyczajowy” prowadzi do kształtowania w procesie socjalizacji jednostek o tych samych cechach pożądanych w społeczeństwie. Chodzi tutaj głównie o to, że większość instytucji kształcących podlega klasie rządzącej. Jak podaje Mill, „ogólne wychowanie państwowe jest po prostu sposobem kształtowania ludzi na tą samą
modłę; a ponieważ forma, którą im się nadaje, odpowiada życzeniom panującego rządu, czy będzie w rękach monarchy, czy kapłanów, czy arystokracji lub większości żyjącego pokolenia, daje to w rezultacie, proporcjonalnie do jego sprawności i sukcesów, despotyczną władzę nad umysłem prowadzącą w naturalny sposób do zawładnięcia jego ciałem (.). Chyba, że społeczeństwo jest w samej rzeczy tak zacofane, że nie może lub nie chce wytworzyć dla siebie odpowiednich instytucji wychowawczych, o ile rząd się tego nie podejmie; wtedy istotnie rząd powinien, wybierając mniejsze z dwojga złego, zająć się zakładaniem szkół i uniwersytetów, podobnie jak to czyni ze spółkami akcyjnymi, gdy przedsiębiorstwa prywatne, które by mogły wykonać wielkie prace przemysłowe, nie powstały jeszcze w danym kraju”.

Współczesne koncepcje liberalne zakładają minimalną rolę państwa w kształceniu obywateli. Państwo powinno zabezpieczyć jedynie możliwość edukacji, nie ingerując w programy i sposoby nauczania. Jednak dopóki państwo ma monopol, dzięki finansowaniu edukacji, ma też prawo do ingerencji w nią. Powszechnie wiadomo jest, że bezpłatna edukacja to fikcja. Jeśli jednak zaczyna się dyskusja na temat odpłatności za szkolnictwo, podnoszą się głosy oponentów, że wprowadzenie takiej odpłatności pogłębi nierówności edukacyjne. Z edukacją jest jak z kupowaniem butów przed długą podróżą. Mając w perspektywie długą wyprawę po górach, w różnych warunkach pogodowych, jakie buty najlepiej wybrać? Tańsze, które mogą być dla nas nieodpowiednie (np. uciskają nas), których jakość pozostawia wiele do życzenia i z góry wiemy, że jak spadnie deszcz, mogą się rozlecieć? Czy droższe, lepszej jakości, wygodne, odporne na wszelkie warunki pogodowe – nie do zdarcia? W naszej rzeczywistości edukacyjnej wybieramy się w podróż w tanich butach, które wszyscy otrzymujemy od państwa, często w takim samym rozmiarze (bo nie ma pieniędzy na różnorodność), które w czasie naszej wędrówki bardzo szybko się rozwalają. I wówczas albo ratujemy się idąc do szewca (korepetycje), jeśli nas na to stać, albo rezygnujemy z dalszej wędrówki.

Vouchery lekarstwem na monopol państwa

Milton Friedman w dziele „The role of government in education” posłużył się dość ciekawym przykładem. Każdemu człowiekowi powinno się dostarczyć minimalnej edukacji i powinno to leżeć w gestii rodziców a nie w gestii rządu. Podobnie, jak od właścicieli domów czy samochodów wymaga się zachowania środków ostrożności, aby nie zagrażały one bezpieczeństwu innych. Jednak problem pojawia się wówczas, gdy nie jesteśmy w stanie zapłacić za te środki bezpieczeństwa – dom czy samochód można sprzedać, jednak w grę nie wchodzi odseparowanie dziecka od rodziców, których nie stać byłoby na jego edukację. Stąd też zasadnym wydaje się być potrzeba prowadzenia szkolnictwa publicznego. Jednak istnieje pytanie, w jakim zakresie edukacja winna być finansowana przez państwo. Friedman zauważa dalej, że i owszem – państwo może finansować edukację na najniższym poziomie, na przykład poprzez system voucherów (w Polsce używa się nazwy „bony oświatowe”). Na każde dziecko w rodzinie przypadałby voucher, który mógłby zostać zrealizowany w każdej z „uznanych” placówek edukacyjnych, a rodzice mieliby szansę dokonania wyboru. W tej sytuacji rola rządu ograniczyłaby się jedynie do zapewnienia minimalnych standardów np. w programach nauczania, co do ogólnej treści, tak jak wymaga się od restauracji podstawowych wymogów sanitarnych.

Friedman odnosi się do zarzutów oponentów urynkowienia edukacji, że taki system może spowodować zaostrzenie się różnic klasowych. Podkreśla, że generalnie każda szkoła skupia dzieci o podobnym pochodzeniu społecznym, dzięki stratyfikacji na terenach, które one zamieszkują (tezę tę potwierdzają badania m.in. S. Bowles’a i H. Ginits’a). Część rodziców może posłać dzieci do szkół prywatnych, jednak w praktyce tylko niewielka część tak czyni, w konsekwencji następuje dalszy proces stratyfikacji. Wprowadzenie większej możliwości wyboru bez udziału sektora publicznego, według Friedmana, przyczyni się do redukcji obydwu typów stratyfikacji społecznej. Kolejny argument, który Friedman stara się obalić, to fakt, że niemożliwe jest wprowadzenie konkurencji pośród placówek oświatowych na obszarach wiejskich. Zauważa on, że dzięki rozwojowi transportu i technologii, ten argument można uznać jako nieważny. Friedman konkluduje: „państwo mogłoby polepszyć działanie >niewidocznej ręki< bez dotowania >martwej ręki< biurokracji".

Niezależnie od kraju, w którym żyjemy, niezależnie od systemu edukacyjnego, warunkiem koniecznym będzie wolny wybór – co do przedmiotu kształcenia, treści, metod nauczania. Problem pojawia się właśnie wtedy, kiedy brane pod uwagę jest finansowanie edukacji. Dlatego zwolennicy wyboru popierają wprowadzenie wspomnianych już wyżej voucherów w systemie edukacji. Celem voucherów, jak tłumaczył to E.G. West na łamach World Bank Research Observer w 1997 roku, jest zwiększenie możliwości wyboru rodzicom, promowanie konkurencji między szkołami i zwiększenie dostępu do prywatnych szkół przez rodziny o niskim dochodzie. Przeciwnicy systemu uważają, że doprowadzi on do zniszczenia publicznego szkolnictwa, powiększy się bieda i wywoła to segregację.

Wiele państw stosuje właśnie to rozwiązanie – m.in. kraje rozwijające się, ale również Szwecja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone. System ten wprowadza konkurencję między publicznymi szkołami, ale również między prywatnymi a publicznymi, umożliwiając im stworzenie różnych ofert edukacyjnych, które pomogą dokonać rodzicom wyboru. Zakres niniejszego artykułu nie pozwala na szczegółowy opis tego systemu w teorii i praktyce. Warto jednak podkreślić, że system ten sprawdza się w wielu państwach, daje możliwość wyboru szkoły przez rodziców, pozwala na ich uczestnictwo w jej życiu, a także, wbrew pozorom, stwarza równe możliwości – i dla bogatych i dla biednych. Pieniądze podążają za dzieckiem, wzmagają konkurencję; dobre szkoły, które mają więcej uczniów, wygrywają, gorsze zostają zamknięte. W zachodnioeuropejskiej debacie nad systemem voucherów zawsze pojawia się argument, że poszkodowane zostaną rodziny o niskim dochodzie i pogłębione zostaną nierówności. Jak podaje E. G. West, zwolennicy voucherów uważają, że najbardziej na tym systemie zyskają właśnie biedniejsi, twierdzą: „vouchery mogą w niewielkim stopniu poprawić jakość szkolnictwa publicznego dla bogatych, dla klasy średniej umiarkowanie, natomiast dla biednych ogromnie”.

Edukacja publiczna to katastrofa

Możemy postawić sobie zatem kolejne pytanie: czy państwo jest w stanie dostarczać edukację na wysokim poziomie? Czy państwo jest w stanie poradzić sobie ze wszystkimi problemami związanymi z prowadzeniem i finansowaniem oświaty? Oczywiście, że tak, jak twierdzi publicysta brytyjski J. Bartholomew – jeśli poradzi sobie z następującymi kwestiami: na przykład pozbawi pracy setki tysięcy osób zatrudnianych w administracji. Pozwoli to na to, aby szkoły stały się na tyle autonomiczne, że będą mogły karać lub wyrzucać uczniów oraz zapewni możliwość wyboru rodzicom, do takiego stopnia, że niektóre szkoły będą musiały zostać zamknięte. Problem edukacji państwowej wynika z faktu, że jest ona dostarczana przez państwo. J. Bartholomew twierdzi zatem w swej publikacji „The Welfare State We’re in”: „prosić państwo, by nie marnowało pieniędzy na biurokrację, to tak jak poprosić zebrę, by zrzuciła paski”.

D. Boaz zauważył, że od 1960 roku do 1984 liczba uczniów zapisana do publicznych szkół w Stanach Zjednoczonych wzrosła o dziewięć procent, podczas gdy liczba nauczycieli o pięćdziesiąt siedem, a liczba z
arządzających szkołami o siedemdziesiąt dziewięć. Z kolei liczba osób nie będąca ani nauczycielami ani dyrektorami, zatrudniona w administracji, wzrosła o pięćset procent. W Nowym Jorku liczba biur administrujących publicznymi szkołami wynosiła sześć tysięcy, natomiast system administracyjny szkół katolickich w tym samym mieście liczył trzydzieści takich placówek.

J. Bartholmew sprawdził ranking szkół średnich w Wielkiej Brytanii. Okazało się, że w pierwszej dziesiątce nie było ani jednej publicznej szkoły, w pierwszej dwudziestce także. W rankingu opublikowanym przez BBC News można było zauważyć jedynie prywatne szkoły – jedna po drugiej. Pierwsza szkoła publiczna pojawia się na miejscu trzydziestym piątym: Queen Elizabeth’s School in Barten w północnym Londynie. Na sto szkół przedstawionych w rankingu, dwanaście było szkołami państwowymi.

Po wprowadzeniu publicznego szkolnictwa w Wielkiej Brytanii celem polityków stało się dostarczenie dobrej edukacji dla wszystkich – cokolwiek by to znaczyło dla ich dalszego życia. Obniżyły się standardy. Analfabetyzm rozszerzył się. Publiczna edukacja stała się tak nieskuteczna, że po jedenastu latach obowiązkowej nauki wiele osób nie potrafi czytać. Biedne rodziny posłały swoje dzieci do najgorszych szkół. Obowiązkowe nauczanie spowodowało, że w tych najgorszych szkołach zwiększyła się alienacja uczniów, postawy antyspołeczne, które pchnęły ich na drogę przestępczą. Nadzieje, że szkoły publiczne stworzą równość, bądź też równość szans – skończyły się porażką. Najgorzej na publicznej edukacji „skorzystali” biedni.

Jak zauważa dalej Bartholomew, edukacja publiczna jest katastrofą. Zniszczyła to, co wcześniej rozwijało się doskonale, przed wprowadzeniem publicznej i obowiązkowej edukacji. Mnóstwo pieniędzy zostało zmarnowane na biurokrację. Ograniczyła także rozwój alternatywnych metod nauczania. Autor podsumowuje, że największą tragedią jest niestworzenie możliwości na rozwój niezależnej edukacji. „To wstyd – podsumowuje Bartholomew – że państwo kiedykolwiek przejęło edukację”.

Życie w społeczeństwie

Z kolei Illich o obowiązku szkolnym pisał: „obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza również rytuały powszechnie akceptowanych świadectw dla wszystkich członków ‚wykształconego’ społeczeństwa. Szkoły dokonują selekcji tych, którym się na pewno powiedzie w życiu i posyłają ich w świat, dając im ku temu odpowiednie świadectwa potwierdzające, że znajdują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd powszechny obowiązek szkolny został uznany za przepustkę do życia w społeczeństwie, przydatność do życia społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, aniżeli umiejętnościami zdobytymi poza ‚jedynie słusznym programem nauczania'”.

Stabilne i demokratyczne społeczeństwo, uważa Friedman, nie jest w stanie funkcjonować bez akceptacji większości i bez ich minimalnej wiedzy oraz umiejętności czytania i pisania. Wyedukowane dziecko, w jego opinii, przyczynia się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa poprzez promocję stabilnego i demokratycznego społeczeństwa. Szkolnictwo publiczne, obowiązkowe tak jak twierdził Illich, przekazuje też pewne wartości, które są pożądane dla zachowania ładu społecznego. Jest to dość mocny argument w toczącej się debacie.

Nauka poza radarem państwa

James Tooley przeprowadził dość interesujące badania w biednych krajach takich jak Ghana, Kenia, Indie czy Chiny i obalił mit, że prywatna edukacja dla biednych nie istnieje. Prowadząc badania zauważył, że większość przedstawicieli władz i międzynarodowych agencji zaprzeczyła, że prywatne szkolnictwo istnieje dla biednych. W Chinach dowiedział się, że jego badania są „niemożliwe”, bo kraj ten rozwinął powszechne szkolnictwo, co oznacza, że jest ono dostępne dla wszystkich, tak dla biednych, jak i bogatych. W innych państwach odkrył, że prywatne szkoły są dla uprzywilejowanych, a nie dla biednych.

Jednak okazało się, że w slumsach odnajdywał on prywatne szkoły, często ukryte przed publicznym widokiem. Szkoły te odbiegają od standardów, jakie dominują w zachodnim stylu myślenia. Są to przeważnie zrujnowane domy mieszkalne przystosowane do potrzeb nauczania, albo nauka odbywa się na otwartym powietrzu. Pragnę przedstawić tutaj jedynie wyniki badań przeprowadzonych w Hyderabad w Indiach. Wyglądają one następująco: spośród 918 szkół (brane były pod uwagę tylko te znajdujące się w slumsach), 35% stanowiły szkoły państwowe (rządowe), 23% były to szkoły prywatne uznane przez rząd i 37% szkół nie uznanych przez rząd, tzw. poza radarem. Szkoły te działają na czarnym rynku edukacyjnym, bez wsparcia finansowego i prawnego ze strony państwa.

Prywatne, nieuznane szkoły posiadają przeważnie 8 nauczycieli na 170 uczniów, natomiast szkoły publiczne są większe, posiadają przeciętnie 18 nauczycieli na 490 uczniów. W „nieoficjalnej”, prywatnej szkole płaci się 1,51 dolara za miesiąc, podczas gdy w uznanej szkole 2,12 dolara. Przeciętny dochód na jednego członka rodziny wśród badanych osób uczęszczających do szkół nieuznanych wynosi około 23 dolarów na miesiąc. Minimalne wynagrodzenie to 46 dolarów, zatem osoby uczęszczające do tych szkół były naprawdę biedne. Prywatne, nieuznane szkoły oferują najbiedniejszym dzieciom stypendia lub dotują naukę – 7% dzieci nie płaci wcale, a 11% ma zredukowaną opłatę. W konsekwencji biedni wspomagają najbiedniejszych. Podobnie wyniki badań przedstawiały się w innych państwach.

Drugi mit, który udało się obalić Tooley’owi, brzmiał „prywatna edukacja dla biednych jest niskiej jakości”. Wyniki badań pokazały, że prywatne szkoły – te uznane jak i nieuznane – pomimo tego, że ich budynki zasadniczo różniły się od wyobrażeń cywilizacji zachodniej, były lepiej wyposażone, m.in. w ławki, tablice czy toalety. Poziom nauczania był wyższy w szkołach prywatnych niż publicznych. Absencja nauczycieli była znacznie wyższa w szkołach państwowych. Badania pokazują, że osiągnięcia uczniów w prywatnych szkołach są wyższe, niż uczniów ze szkół państwowych.

J. Tooley wskazuje, opierając się na wynikach swoich badań, że prywatne szkoły są dostępne nie tylko dla uprzywilejowanych klas, poza tym okazuje się, że szkoły prywatne są lepsze od publicznych. Jeśli szkoły publiczne w biednych obszarach, takich jak wspomniane czy getta nowojorskie zawiodły, może warto pokusić się, by wprowadzać inicjatywy prywatne, wspierane przez rząd z systemem voucherów – podsumowuje wyniki swoich badań Tooley.

Bezpłatne studia – mit równości i sprawiedliwości

Wyżej opisany system odnosi się do szkolnictwa na poziomie podstawowym i średnim, natomiast co z sektorem szkolnictwa wyższego? Tutaj odpowiedź opierająca się na koncepcjach liberalnych jest podobna – po pierwsze wolność wyboru, po drugie wprowadzenie konkurencji. Śledząc toczącą się w ostatnim czasie debatę medialną na temat wprowadzenia odpłatności za studia wyższe w Polsce, odniosłam wrażenie, że społeczeństwo jest przeciwne wprowadzeniu odpłatności za studia – jednak urynkowienie szkolnictwa wyższego, tak samo elementarnego jak i średniego, nie oznacza jego prywatyzacji, z czym powszechnie jest mylone. Wielu uważa, iż urynkowienie edukacji pogłębi nierówności społeczne i spowoduje ograniczenie dostępu do szkolnictwa wyższego osobom pochodzącym z biedniejszych rodzin.

Tymczasem każda osoba, która pracuje, niezależnie od wykształcenia, płaci podatki. Ich dzieci uczęszczają do szkół, które są opłacane z ich podatków. Oczywiście korzystają z tego przywileju również dzieci osób niepłacących podatków, według zasady solidarności społecznej
. Nie wszyscy płacący podatki mają wyższe wykształcenie, a są zmuszani do płacenia za kształcenie studentów. Nikt się ich nie pyta o to, czy chcą, aby ich pieniądze szły na wspieranie żaków. Rzecz jasna, te środki finansowe nie mogą zaspokoić wszystkich potrzeb wynikających z kształcenia na poziomie wyższym. Dlatego obniża się jakość kształcenia (mniej zaangażowanej kadry, więcej studentów). Z drugiej strony istnieje też niebezpieczeństwo, że osoba, na którą w myśl solidarności społecznej łoży się środki finansowe, nie skończy studiów, bo na przykład w pewnym momencie życia zechce hodować owce na Podhalu. Wówczas mamy do czynienia z marnowaniem środków finansowych podatników, nad którymi nikt nie ma w zasadzie kontroli, bo przecież nie ma przymusu (na szczęście) kończenia studiów wyższych. Jeśli dana osoba będzie musiała zapłacić sama za swoją edukację, wówczas stanie się odpowiedzialna za swoje środki finansowe i będzie mogła robić co chce – albo zakończyć edukację, albo ją porzucić. Podatnicy nie będą ponosić kosztów jej decyzji. Oponenci zapewne wystawią argument pogłębiania nierówności społecznych. Jednak celem jest edukacja, a nie równość. Jeśli wprowadzi się odpłatność za studia wyższe, wówczas osoba, która podejmie się kontynuowania edukacji, będzie chciała ją skończyć, wreszcie sama będzie decydować, na co jej pieniądze będą wydawane.

Postawię kolejne pytanie: czy sprawiedliwe jest zatem, że większość społeczeństwa nie posiadająca wykształcenia wyższego, utrzymuje mniejszą część osób, która dąży do uzyskania tego wykształcenia? Dlaczego robotnik z huty szkła ma płacić na kształcenie prawników w Polsce? Zakłada się, że później ten prawnik będzie spłacał swój „dług” w ramach pracy zawodowej, tj. płacąc podatki, składki, etc., tym samym „dokładając” się chociażby do emerytury hutnika. Jednak nikt nie zatrzyma prawnika przed udaniem się po skończonych studiach do Chile, gdzie będzie on bronił praw tamtejszych hutników i do ich utrzymania będzie się dorzucał. I według tej „sprawiedliwości społecznej”, wygrywa prawnik – wykształcony za pieniądze hutnika, który nic w zamian nie otrzyma. A nawet jak ów prawnik pozostanie w kraju, to dzięki hutnikowi będzie zarabiał znacznie więcej.

Konkurencja – panaceum na całe zło?

Thomas Straubhaar zastanawia się, dlaczego nie można urynkowić szkolnictwa wyższego (pisał on o uniwersytetach), skoro można było to uczynić z większością gałęzi przemysłu, takich jak rynek energetyczny, transport, poczta czy telekomunikacja? Zwraca uwagę na fakt, że państwowe uniwersytety są przeludnione, kształcenie na nich trwa zbyt długo, przedwczesne porzucanie studiów jest wysokie, wskazuje także na inflację dyplomów. Wyzwaniem dla współczesnych uniwersytetów będzie, bądź też już jest, gospodarka oparta na wiedzy. Straubhaar zauważa, że współczesna wiedza bardzo szybko dezaktualizuje się, w związku z czym uniwersytety będą musiały stać się bardziej elastyczne (chociażby w programach kształcenia) i dostosować się do wymogów współczesnego świata. Obecne realia, jak twierdzi Straubhaar, pokazują, że cele są nadal ustalane przez polityczne władze a uniwersytety mają mniej lub więcej swobody w wyborze metod ich osiągania. Jednak nadal nie ma konkurencji, realnych sankcji i istnieją trudności związane z usunięciem pracownika naukowego, który nie przykłada się do swojej pracy.

Straubhaar ponownie panaceum znajduje we wprowadzeniu konkurencji. Proponuje dwa modele rozwiązań; pierwszy radykalny, drugi pragmatyczny. O ile ten pierwszy, według autora, wydaje się być trudny do wprowadzenia w wielu społeczeństwach, to drugi zdaje się być odpowiednim rozwiązaniem. Model radykalny zakłada, że prywatne uniwersytety są w stanie pokryć wszystkie potrzeby w zakresie kształcenia i badań. Według zasady społecznej sprawiedliwości, publiczne pieniądze powinny wspierać konkretne osoby, a nie anonimowe instytucje. Osoby, których nie stać na kształcenie, powinny mieć łatwy dostęp do kredytów. Rola państwa powinna się ograniczać do zapewnienia dostępu wszystkim tym, którzy spełniają warunki, zapewnienie minimalnych standardów i przejrzystości działania. Opłata za szkolnictwo wyższe, według Straubhaara, jest sprawiedliwa, gdyż zapewni społeczną sprawiedliwość i efektywność ekonomiczną. Pragmatyczny model Straubhaara zakłada głównie wprowadzenie systemu voucherów, o których już wspomniałam wcześniej. Jeśli studenci nie będą w stanie ukończyć studiów w wyznaczonym terminie lub jeśli będą chcieli je sobie przedłużyć, wówczas będą musieli sami za nie zapłacić, jednak należy zapewnić właściwy system kredytów.

Straubhaar podsumowuje, że jeśli szkolnictwo wyższe chce przetrwać w obliczu wyzwań jakie niesie współczesny świat, musi wprowadzać reformy – właśnie w sferze finansowania. Wygrają te szkoły, które będą umiały je wprowadzić.

Konieczność rewolucji

Tendencje integracyjne i globalizacyjne powodują, że uniwersytety muszą stać się bardziej konkurencyjne. Przepełnione uniwersytety w Niemczech mogą być tolerowane przez niemieckich polityków, ale nie zatrzymają niezadowolonych studentów przed pojechaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie uzyskają lepszą edukację. Z kolei atrakcyjne dla Europejczyków uniwersytety brytyjskie nie zatrzymają uzdolnionych studentów przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.

Przedstawione powyżej liberalne koncepcje mogą wielu osobom wydawać się dość rewolucyjne, burzące dotychczasowy ład, niemożliwe do wprowadzenia. Jednak we współczesnych społeczeństwach, w których coraz więcej osób jest beneficjentami edukacji, zmiany wydają się konieczne. Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to, jak zniwelować nierówności społeczne, jak poprawić efektywność systemu edukacyjnego, zarówno pod względem kształcenia jak i zarządzania. Nie wyobrażam sobie, aby szkoły i uniwersytety działały jak prywatne korporacje – jednak aby sprostać wymaganiom rynku, są zmuszone działać na podobnych warunkach.

Dzisiejszy system szkolnictwa w wielu aspektach przypomina sowiecki model planowania, zatem zmiana wydaje się konieczna. Osobiście uważam, że po pierwsze należy wprowadzić możliwość konkurencji na rynku edukacyjnym na wszystkich poziomach, ale co jeszcze ważniejsze – stworzyć możliwość różnorodności. Jedynie w takich warunkach możliwe jest kształcenie wolnych, tolerancyjnych, rozumiejących i krytycznych jednostek.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: foxtongue ., zdjęcie jest na licencji CC

Perspektywy dla polskiej gospodarki :)

Na światowych rynkach finansowych rozgrywają się znaczące wydarzenia, więc choć nie jestem analitykiem gospodarki światowej, to chciałbym podzielić się refleksją na ten temat. To, co się stało w Stanach Zjednoczonych, niewątpliwe nie będzie oddziaływało na Polską gospodarkę w takim stopniu, jak na przykład ewentualne perturbacje w Niemczech. Skutki mogą oddziaływać na nas, ale raczej dojdą do nas w postaci wygasającej fali. Ale je odczujemy. Sytuacja w Stanach przełoży się na to, co się będzie działo w Europie Zachodniej, szczególnie u naszego największego partnera, jakim są Niemcy – ale nie tylko, skutki obejmą całą Strefę Euro. Pogorszenie nastrojów konsumentów oraz pogorszenie sytuacji rynków finansowych przełoży się moim zdaniem na Polskę dwojako. Po pierwsze, może zaowocować to osłabieniem możliwości eksportowych naszych firm na te rynki, a po drugie – może wzrosnąć cena pieniądza. Osłabione zostało zaufanie na rynkach finansowych i to będzie rzutowało na to, co się dzieje w Polsce. A jeżeli kredyty staną się droższe i trudniej dostępne, to w sposób naturalny znajdzie to odzwierciedlenie w gospodarce.

Budżet na czas kryzysu

Jak silny może być kryzys? Sądzę, że w przyszłym roku tempo wzrostu obniży się do około 4,5%. Sprawdźmy zatem, co rząd proponuje w budżecie – ponieważ budżet jest faktycznym odzwierciedleniem intencji rządu. Warto również spojrzeć na plan konwergencji, który rząd musiał przedstawić, aby Unia Europejska zaakceptowała procedurę nadmiernego deficytu. Konstrukcja budżetu odpowiada na pytanie, czy program konwergencji, który przedstawiła Polska, jest możliwy do wdrożenia – czyli czy rząd jest wiarygodny. Ten budżet będzie już korespondował z programem konwergencji. Rząd założył w przyszłorocznym budżecie małą korektę, czyli bardzo małe zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego: wzrost PKB, zakładany pierwotnie na poziomie 5%, zredukowany został do 4,8%. Polemika w kwestii ułamków jest ryzykowna, ale wydaje mi się, że wzrost PKB spadnie do 4,5%. Generalnie nie należy więc bić na alarm, ale nie wiemy czy wskaźnik ten nie wyniesie mniej niż 4,5% – co może być już ryzykowne. Zgadzam się z rządem, że popyt krajowy będzie decydujący, że wpływ eksportu będzie trochę malał. Nie wiadomo jednak jeszcze, jak rozwijać się będzie tempo inwestycji; rząd zakłada wzrost inwestycji na poziomie 10%. To wszystko obarczone jest dość dużą dozą niepewności, w związku z tym wydaje mi się, że bezpieczniej byłoby przyjąć tempo wzrostu na poziomie nie przekraczającym 4,5%.

Natomiast przyjmując w budżecie inflację na poziomie 2,9% rząd stworzył sobie pewien bufor bezpieczeństwa. Być może inflacja nieco przekroczy 3%; gdyby było tak jak prognozują rynki finansowe i inflacja osiągnęłaby poziom 3,5%, to dla finansów publicznych byłoby to neutralne. Nie spodziewam się, aby wyniki gospodarki odbiegały daleko od założeń budżetowych; problem polega na tym, że trudno jest oszacować ryzyko głębszego spadku. Na przykład sytuacja na rynku nieruchomości jest bardzo niepewna. Jeżeli chodzi o możliwości naszego eksportu, to silny złoty znacząco je osłabiał. Aprecjacja złotego była zbyt szybka, żeby polscy eksporterzy byli w stanie ją zamortyzować.

Nasze badania sektora Małych i Średnich Przedsiębiorstw z zeszłego roku pokazywały inne niebezpieczne trendy. Przedsiębiorcy niestety inwestowali głównie w rozszerzenie produkcji, a nie w przechodzenie do produktów bardziej zaawansowanych technologicznie i produktów o wyższej wartości dodanej (czyli generujących wyższy dochód), co mogą odczuć dotkliwiej w przypadku kryzysu. Jednocześnie jednak, choć dopiero czekamy na wyniki tegorocznych badań, dochodzą do nas sygnały, że przedsiębiorcy się jakby trochę przebudzili. Szybki wzrost kosztów pracy spowodował, że w tym roku zaczęli inwestować w nowe technologie, żeby ten wzrost kosztów pracy pohamować, co z kolei może się wiązać ze zmniejszeniem popytu na pracę. Istnieje prawdopodobieństwo, że zatrudnienie nie wzrośnie o zakładane 2% czyli 300 tysięcy ludzi – co nie będzie pozytywne dla gospodarki.

Tak długo, jak kontrowersje dotyczą obniżenia się tempa wzrostu PKB z 5,5% do 4,5% nie będzie to miało tak negatywnego efektu jak ewentualny dalszy spadek. Dlaczego? W Polsce średnioroczne tempo wzoru wydajności pracy wynosi 4% w okresie ostatnich 20 lat. Oznacza to, że jeśli rozwijalibyśmy się w tempie poniżej 4%, to następowałby ubytek, a nie przyrost miejsc pracy. Tymczasem my nadal jesteśmy powyżej tego poziomu, czyli naszym celem jest w przyszłości jest spełnienie dwóch warunków: 1) Zwiększenie zatrudnienia – nie możemy akceptować odsetka ludzi aktywnych zawodowo na poziomie 57% osób w wieku produkcyjnym, 2) Przyspieszenie tempa modernizacji polskiej gospodarki. Program konwergencji, który rząd przedstawił Unii Europejskiej, odpowiada na te dwa wyzwania. Wynika to z pięciu podstawowych punktów tego dokumentu. Jednym słowem rząd wie, co powinien zrobić – pytanie, na ile sprawnie i odważnie to uczyni.

Dłużej pracujesz – więcej zarobisz

Jeżeli chodzi o wzrost zatrudnienia, to jest on niezbędny z kilku powodów. Po pierwsze, wpłynie na zmniejszenie presji płacowej na pracodawców. W zeszłym roku wynagrodzenia wzrosły realnie o jakieś 8%, realnie – czyli powyżej inflacji. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że wzrost wydajności pracy wyniósł w tym okresie poniżej 4%. Czyli wzrost wynagrodzeń ponad dwukrotnie wyprzedził wzrost wydajności pracy. Oznacza to spadek konkurencyjności firm. Koncentrowanie się rządu na zwiększeniu zatrudnienia jest całkowicie słuszne. Co rząd zamierza w tej sprawie zrobić? Przede wszystkim ograniczyć możliwość przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Co prawda projekt, który przygotował rząd, zwiększa mniej więcej z 130 do 300 liczbę zawodów, po których będą wcześniejsze emerytury. Ale nie przejmowałbym się tym; nawet jeżeli eksperci z dziedziny medycyny pracy poszerzyli tę listę, to można ten fakt zaakceptować, biorąc pod uwagę, że inne rozwiązania to niwelują. Na przykład rozwiązania dotyczące kobiet, które mogły przechodzić na emeryturę po ukończeniu 55 roku życia i 30 latach stażu pracy, a teraz nie będą miały tego przywileju, lub też dużych grup zawodowych jak np. nauczycieli, którzy również tez przywilej stracą. Można więc powiedzieć, że cały czas rząd nie przekroczył granicy racjonalności.

Reforma wcześniejszych emerytur w perspektywie 10 lat przyniesie 10 mld złotych oszczędności wpływu do budżetu. Nie nastąpi oczywiście zjawisko powrotu z emerytur, ale setki tysięcy osób pozostaną dłużej na rynku pracy. Mniej osób będzie przechodziło na emeryturę, wiec możemy się spodziewać korzyści około 1 miliona osób, które pozostaną na rynku pracy w perspektywie kilkuletniej. Milion dodatkowych osób na rynku pracy oznacza kilka efektów: mniej wydatków z budżetu o ponad 10 miliardów, co więcej to są osoby, które również będą płaciły składki i podatki. A więc w sumie zysk dla budżetu powinien wynieść w granicach 15 – 20 miliardów w okresie 4 – 5 lat. Dla nas pracodawców oznacza to większą podaż pracowników. W perspektywie 3 – 4 lat zacznie maleć presja wynikająca z niedostatecznej podaży pracy w Polsce. Na to się nałożą inne czynniki np. zmieniające się i rozwijające szkolnictwo zawodowe. W ten sposób nastąpi postęp w zakresie zwiększającej się stopy zatrudnienia. Jeżeli rząd wytrwa w swoich postanowieniach, nie powiększając liczy osób, które pozostaną z przywilejem wcześniejszych emerytur, to będzie to wielki przełom, o ogromnym korzystnym wpływie na rynek pracy i na finanse publiczne.

Drugim klucz
owym zagadnieniem jest kwestia dyscypliny finansów publicznych, która pozwoli nam zmniejszać dług publiczny. W przyszłym roku po raz pierwszy od lat wydatki będą rosły wolniej, niż dochody budżetu. Deficyt został przyjęty na poziomie 18 miliardów. W stosunku do deficytu planowanego na ten rok – planowanego w wysokości 28 miliardów, a wykonanego w wysokości 23 miliardów – założony deficyt na 2009 będzie oznaczał postęp. Co więcej, biorąc pod uwagę fakt, że deficyt zwykle nie jest w pełni wykorzystywany, jest szansa na jeszcze lepszy wynik. Jeśli realny deficyt w roku 2008 wyniósłby 15 miliardów w porównaniu z obecnymi 23, to byłoby bardzo pozytywnie posunięcie. Dzięki temu będziemy mieli szanse spełnić kryteria z Maastricht, czyli odsuwamy groźbę wzrostu długu publicznego do ponad 60% i jednocześnie schodzimy z deficytem budżetowym poniżej wymaganego do wejścia do strefy euro poziomu 3%.

Z euro bezpieczniej

My jako Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami wejścia do strefy euro. Widzimy dużo więcej korzyści niż zagrożeń z tym związanych. Jeśli opisywana polityka ograniczania deficytu będzie konsekwentnie kontynuowana w kolejnych latach, to wchodzilibyśmy do strefy euro z prawie zrównoważonym budżetem. Jest to niezwykle istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa finansowego. Rządowy program konwergencji ma szanse na realizację. Niestety, dotychczas poprawa sytuacji w finansach publicznych wynikała nie z ograniczenia wydatków, ale z poprawy koniunktury gospodarczej. To jest pierwszy budżet, w którym następuje poprawa struktury wydatków; nie następuje ona wprawdzie w oczekiwanym przez nas tempie, jednak i tak jest milowym krokiem w kierunku zrównoważonego budżetu.

Po pierwsze rozwój

Kolejnym punktem programu konwergencji jest zmiana struktury wydatków publicznych. W przyszłorocznym budżecie wydatki na naukę, edukację i infrastrukturę wzrastają szybciej niż inne wydatki. Rząd właściwie wybrał priorytety, wybrał te trzy grupy wydatków publicznych, które przyczyniają się najbardziej do rozwoju. Oczywiście chcielibyśmy, żeby w tych trzech grupach wydatki mogły rosnąć szybciej, ale to wymaga szybszego zmniejszenia wydatków o charakterze socjalnym – szczególne tych wydatków które prowadzą do dezaktywizacji, czyli na wczesne emerytury, różnego rodzaju dodatki i renty.

Następna sprawa to kwestie płacenia składek zdrowotnych dla osób zarejestrowanych w urzędach zatrudnienia. Wiele osób nie chce nawet podejmować pracy, rejestrują się jako bezrobotni tylko po to, aby zapłacono za nich składkę zdrowotną. Kolejną pilną kwestią jest reforma KRUS-u. Nie należy wysyłać pieniędzy do tak mało rentownego sektora jak rolnictwo. Wiemy, że nie da się odzyskać pieniędzy w KRUS-ie na poziomie 16,5 miliarda (bo tyle dopłacimy do KRUS w tym roku), istnieje bowiem pewna sfera społeczna, która jest nie do ruszenia. Ale chociażby 3 miliardy należałoby odzyskać. Jako PKPP Lewiatan żałujemy, że reforma KRUS nie zostanie rozpoczęta, ale rozumiemy, że aby przeprowadzić reformę emerytur pomostowych należy politycznie tę kwestię zostawić. Zostałyby jeszcze do reformy emerytury mundurowe. To tez jest duży wydatek w granicach 9 miliardów rocznie. Trudno sobie wyobrazić, że nie będzie jakiejś możliwości wcześniejszego przechodzenia na emeryturę żołnierzy i policjantów. W innych krajach też tak jest. Jednakże wysokość tych emerytur i łatwość ich nabywania (tu wystarczy 15 lat stażu pracy), to zbytnie preferencje w porównaniu do innych grup społecznych.

W edukacji płacić za efekty

Mamy nadzieję, że z końcem tego miesiąca Ministerstwo Nauki przedstawi pięć ustaw, które będą racjonalizować wydatki na naukę. Z jednej strony mamy wzrost wydatków na ten cel, ale z drugiej strony musi się zmienić system finansowania. Generalnie rzecz biorąc chodzi o to, żeby finansować projekty, promować wdrożenia wyników badań, a nie działalność statutową jednostek badawczo-rozwojowych. Powinniśmy dążyć do tego, żeby nie powstawały jedynie opracowania naukowe, które będą tylko wkładem do wiedzy światowej. Chodzi o to żeby polska gospodarka wykorzystywała te badania. Bardzo miło jest finansować wkład w ogólnoświatową wiedzę, ale jednak chcielibyśmy, aby więcej pieniędzy szło na badania stosowane i wdrożenia.

Nasze oczekiwania są również takie, żeby wzrost środków na edukację oznaczał wzrost finansowania na jednego ucznia. Oczekiwalibyśmy od środowiska nauczycielskiego podwyższenia jakości edukacji i dostosowania profili kształcenia do wymogów rynku. Bo jakość edukacji to jest jedno – my mamy zastrzeżenia do tego, czego uczy nowa szkoła. Mamy zastrzeżenia do absolwentów, którzy są produktem polskiej szkoły, ale drugą sprawa jest dostosowanie edukacji do potrzeb gospodarki. Nie widzę powodu żeby finansować – tak jest to obecnie w kraju – kształcenie specjalistów, których nie potrzebujemy. Brakuje nam najbardziej absolwentów kierunków ścisłych i przyrodniczych. Jeżeli młodzież idzie na kierunki techniczne, to dajmy im nawet specjalne stypendia; jeżeli natomiast ktoś chce zostać politologiem albo historykiem sztuki, to, z całym szacunkiem, ma prawo to zrobić – ale jeżeli na to nie ma zapotrzebowania, to nie powinniśmy tego finansować ze środków publicznych. Podobnie sytuacja ma się z prawnikami czy ekonomistami. Powinniśmy wprowadzić mechanizmy, które będą wiązały nakłady z efektami.

Zresztą tego oczekiwalibyśmy od rządu we wszystkich dziedzinach, powoli przechodząc do budżetu zadaniowego – czyli płacenia za efekty. Chcemy, żeby takie podejście upowszechniało się we wszystkich dziedzinach. Np. urzędy pracy powinny być opłacane za to ilu bezrobotnym faktycznie znalazły pracę. Powinno się również zróżnicować wynagrodzenie nauczycieli w zależności od tego, jak cenni absolwenci opuszczają szkolne mury.

Efektywne sądy

Przewiduje się zwiększenie wydatków na sądownictwo – my generalnie jesteśmy za, ale jednocześnie oczekiwalibyśmy skrócenia czasu oczekiwania na orzeczenia sądów. Wskaźniki w stosunku do innych państw są fatalne. Pytanie jak szybko ten proces będzie przebiegał. Nas irytowało hasło „tanie państwo” ponieważ ograniczenie wydatków na wszystkie dziedziny mogłoby się skończyć stworzeniem tandetnego państwa. My jesteśmy organizacją pracodawców prywatnych, ale nasze funkcjonowanie niestety zależy od sprawności instytucji publicznych – w tym sądownictwa. Jaki mamy stan obecnie? Na przykład skróciło się średnie dochodzenie należności z 1000 do 850 dni, ale to nadal jest 4 razy więcej, niż w państwach cywilizowanych. Jeżeli mówimy o uzyskiwaniu pozwoleń na budowę, to Polska jest na 156 miejscu na 178 państw na świecie.

Dokończyć prywatyzację

Rząd musi dokończyć prywatyzację, rząd deklarował przyspieszenie prywatyzacji. Rozumiemy, że po ekipie, która była niechętna prywatyzacji, trudno jest w pierwszym roku uzyskać oszałamiające rezultaty. Będziemy obserwować to, co się będzie działo w przyszłym roku, ponieważ to będzie rok, który faktycznie pokaże intencje rządu w tej sprawie. Na przyszły rok zaplanowano 12 miliardów przychodów z prywatyzacji. To nie jest plan ekspresowy, ale rozsądny – i oczekujemy, że zostanie zrealizowany.

Wiemy, że zasoby znajdujące się w przedsiębiorstwach państwowych są źle wykorzystywane. Wydajność pracy w przedsiębiorstwach państwowych rośnie wolniej niż w prywatnych – natomiast wynagrodzenia są relatywnie wysokie. W efekcie jak np. popatrzymy na sektor energetyczny, który jest tylko w 20% prywatny, to uzyskujemy jasny obraz. Prywatna część sektora inwestuje, ma niezłą rentowność – natomiast w sektorze państwowym jest niska rentowność, co nie pozwala na dokonywanie inwestycji w budowę bloków energetycznych, w linie przesyłu itd. W efekcie w
szyscy możemy się znaleźć w pewnym momencie w bardzo trudnej sytuacji, bo inwestycje energetyczne to jest cykl 6 – 7 lat.

Sektor publiczny zatrudnia za dużo ludzi. Należy wykorzystać zasoby, które tkwią w przedsiębiorstwach państwowych i są dziś nieefektywnie wykorzystywane. Problemem jest też fakt, iż jeżeli pracownicy całej gospodarki porównują swoje wynagrodzenie i widzą, że w sektorze państwowym nie przemęczając się można dostać więcej niż w prywatnym – to wówczas wywierają na pracodawców presję płacową, czego efektem jest wolniejszy wzrost wydajności pracy niż wynagrodzeń.

Biurokratyczny hamulec

Natomiast jeśli chodzi o odbiurokratyzowanie gospodarki, to nie jesteśmy usatysfakcjonowani. Mówiło się o pakiecie Szejnfleda i o komisji Palikota. Z obu tych źródeł płyną różnego rodzaju pomysły, których realizacja trwa stanowczo zbyt długo. Powiedziałbym, że proces legislacyjny przebiega niesprawnie. Z pakietu Palikota wychodzą drobniejsze sprawy, sprawy systemowe idą do różnych ministerstw i tam giną – np. jeżeli coś dotyczy budownictwa lub infrastruktury to idzie do odpowiedniego ministerstwa. Obecnie w ciągu roku cztery razy zmienia się podstawa liczenia składek na ZUS. Jeżeli półtora miliona przedsiębiorców musi co trzy miesiące zmieniać podstawę składek – i to w 4 funduszach – to wystarczy, że się w jednej liczbie pomyli i co kwartał mamy kilkanaście tysięcy postępowań wyjaśniających z ZUS-em. Po co to robić? Raz na rok powinniśmy wyznaczać składki na ZUS dla przedsiębiorców, przy obecnej inflacji nie ma powodów żeby to zmieniać.

Tego typu proste zmiany ułatwią życie przedsiębiorcom, ale to nie będzie przełom. Poważniejsze zmiany są robione w pakietach; np. presja komisji Palikota na ustawę o VAT spowodowała, że zmiany są nieco głębsze, niż przewidywało ministerstwo finansów. No i trzeci obszar to są zmiany systemowe. Tutaj oczekiwalibyśmy mobilizacji ze strony ministerstw, np. infrastruktury. Są np. drobne zmiany z komisji Palikota dotyczące odrolniania ziemi – ale one są wyrywkowe. Funkcjonują tzw. specustawy o zamówieniach publicznych, ukierunkowane na usprawnienie systemu zamówień publicznych, dotyczy to dróg budowanych na Euro 2012. Ale my uważamy, że przyjmowanie specustaw ukazuje jedynie, że cały system nie działa. Bo jak się przyjmuje specustawę dla niezbędnych obiektów na Euro, to znaczy, że inne przedsięwzięcia funkcjonują w niewydolnym systemie. Dlatego oczekujemy uchwalenia kompleksowego, systemowo nowego podejścia, regulującego problematykę planowana i zagospodarowania przestrzennego. Żeby nie tworzyć rozwiązań, które rozbijają system i utrudniają życie przedsiębiorcom. Bo jak wprowadza się jedną zmianę po drugiej, to w końcu system traci spójność. To nie jest sprawa drażliwa społecznie – tak jak KRUS albo emerytury pomostowe, ale jednak okazuje się, że zmiany nie są łatwe do wprowadzenia, ponieważ jednak grają tutaj różne interesy – np. samorządów, które nie chcą się usztywniać w swojej polityce, lub środowiska urbanistów czy inwestorów.

To jest mniej więcej spojrzenie na to, co się w tej chwili dzieje w kwestii kluczowych reform i perspektyw na rozwój gospodarczy. Gdybym miał to podsumować – to kierunek działania rządu jest dobry, zdecydowanie zmieniony na lepsze w stosunku do tego, co było przy poprzedniej ekipie rządzącej. Jednak tempo i głębokość zmian pozostawiają wiele do życzenia. Nie wypowiadam się tutaj za moją organizację, ale ja w tym roku jestem w stanie wszystko rządowi wybaczyć pod jednym warunkiem: zakończenia reformy systemu emerytalnego. Do tego zakończenia zostały nam dwie rzeczy: wdrożenie systemu emerytur kapitałowych i druga ważniejsza sprawa, czyli kwestia emerytur pomostowych. To jest klucz na ten rok. Opinia na temat działań rządu będzie od tego uzależniona, bo mówimy o milionie ludzi, którzy przeszliby z grona niepracujących do grona pracujących, z ogromnymi skutkami dla rynku pracy, dla finansów publicznych. To jest sprawa nie do przecenienia, a jednocześnie potwornie drażliwa społecznie. Demagogów mamy przy tym mnóstwo. My żałujemy, że ta reforma nie dotyczy rolników, górników i służb mundurowych, ale zakładamy że jest to pierwszy i zarazem chyba najpoważniejszy etap tej reformy. Mam nadzieje, że rząd zda egzamin.

* Tekst niniejszy jest zredagowanym zapisem wywiadu udzielonego dla Liberté w dn. 22.09.2008 r.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: mugley ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję