Pastwisko — o książce Ignacego Dudkiewicza i mechanizmach rządzących polskim Kościołem :)

Książka napisana przez katolika, która krytycznie podchodzi do Kościoła — zjawisko to jest coraz częstsze i nie budzi już takich kontrowersji jak kiedyś. Wciąż jednak takie dzieła są ciekawe. Nie ze względu na samą tematykę (o, katolik źle pisze o Kościele, trzeba zajrzeć), lecz podejście do niej (więcej szczegółów w dalszej części artykułu), które — trzeba przyznać — kusi, aby po nie sięgać. Tak właśnie jest z książką Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem Ignacego Dutkiewicza. Autor jest redaktorem naczelnym magazynu „Kontakt” (jedynego w Polsce czasopisma lewicy katolickiej), działaczem społecznym i publicystą. Jest związany z Klubem Inteligencji Katolickiej w Warszawie.

Książka Dudkiewicza jest złożona z rozmów. Spisane fragmenty wywiadów, opowieści uzyskane od członków Episkopatu, osób konsekrowanych i świeckich związanych z Kościołem oraz źródeł medialnych świadczą niewątpliwie o ogromie pracy i wysiłku włożonym w dzieło. Pokazują też rzetelność i wytrwałość w dążeniu do poznania poszukiwanych odpowiedzi. Struktura książki także jest solidnie dopracowana. Składa się ona z trzech części, które są głównymi odpowiedziami na pytanie „Kto rządzi w Kościele?”: przeszłość, strach i bezwład. W ostatniej części („Inaczej”) Autor analizuje procesy z zewnątrz, które mają wpływ na kształt Kościoła w Polsce. Przygląda się ludziom połączonym pragnieniem innego Kościoła i wiarą w tą możliwość. Przyjrzyjmy się im pokrótce (aby nie zdradzać za dużo).

Przeszłość

Zakotwiczenie w minionych czasach, traktowanie zmian jako ataku i lęk przed obcym to zjawiska znane chyba każdej jednostce, grupie i organizacji. Tak stara instytucja jak Kościół w żadnym razie nie jest od tego wolna. Dudkiewicz to zauważa i bez oporu wskazuje mity, w które niczym w szaty przyoblekła się ta instytucja. Autor pokazuje mit o Narodzie, który przez cały czas był z Kościołem, a przeciw komunie. Dokłada do tego mit o Kościele, który „zawsze bohatersko stawał przeciwko komunie, był w opozycji i wspierał wolnościowe aspiracje polskiego społeczeństwa czy jego części” [1] i taki o instytucji bezlitośnie prześladowanej, niszczonej i szykanowanej przez cały PRL. Jest jeszcze mój ulubiony, czyli wyolbrzymienie roli Kościoła w obaleniu komuny w Polsce i poza nią i ten umniejszający skalę kolaboracji ludzi kościoła z władzą, wywiadem i SB. Oczywiście to tylko część.

Poruszona została też kwestia Jana Pawła II, a raczej jego gloryfikacji i natchnionych biografów, którzy z jego życia uczynili „zlepek wielkich słów, patosu, ahistorycznych bzdur i ocen niesprawiedliwych wobec wszystkich innych osób działających na rzecz lepszego świata”. Przecież powszechnie wiadomo, że był on niemal jednoosobowym sprawcą upadku Związku Radzieckiego… Autor odniósł się także do kwestii odpowiedzialności Papieża-Polaka za wykorzystywanie seksualne dzieci przez duchownych. Z jednej strony nowelizacja kodeksu kanonicznego, z drugiej obrona seksualnych oprawców, takich jak Marcial Maciel Degollado, do tego jeszcze kwestia tego, co papież wiedział, a czego nie i dlaczego. W książce pokazany jest także stan debaty publicznej w tym obszarze, bo wbrew jednemu z przytaczanych w książce truizmów, Dudkiewicz uważa, iż da się o tym rozmawiać.

Strach

Komu z żyjących obcy jest ten stan? Kto wie, do czego może zostać doprowadzony pod jego wpływem? Ciężko to określić tak „z marszu”. Dudkiewicz przyjrzał się jednak strachowi i temu, jak działa on w Kościele. Ma on tu wiele oblicz, choćby oblicze mobbingu. Każdy jest w stanie wyobrazić sobie typowego „Janusza” — narcystycznego szefa z nałogami, którego ego ciężko zmieścić razem z nim w jednym pomieszczeniu. „Janusza”, który ubóstwo uznaje za cnotę dla ludu, a zbytek jako dobro konieczne dla zarządu. Dla którego upokarzanie podwładnych jest chlebem codziennym, a obowiązkowe interakcje z ludźmi uznaje za przywilej, za który należy się gruba koperta (a życzliwość i uprzejmość to cechy zarezerwowane dla osób wpływowych, od których można coś uzyskać). Dla którego wulgaryzmy są jak przecinki, a strach ciągnie się za nim, niejednokrotnie pomieszany z zapachem alkoholu. Dudkiewicz zauważa, że takich „Januszów” niemało jest w Kościele, a strach przed nimi jest wielki. Wielu z nich to purpuraci. Walka z nimi jest równie skomplikowana i trudna, jak w każdej innej instytucji.

Kościołowi i członkom jego struktur nie jest obcy także lęk. Czy spełnią się często niewypowiadane oczekiwania? Co można powiedzieć, a co nie, by się nie narazić i nie utracić przywilejów? Często postępowanie księży i hierarchów jest kierowane właśnie tymi refleksjami — by się nie wychylać i nie podpaść, nie zostać zdegradowanym lub po prostu, by te przywileje i korzyści uzyskać. 

Wiele z tych obaw księża muszą przeżywać w samotności. Nie chodzi tu tylko o celibat, brak możliwości stworzenia rodziny (formalnie, bo jak wiadomo, konkubinatów jest sporo), lecz o czas, który spędza się poza konfesjonałem, liturgią, katechezą i innymi obowiązkami. Mierzenie się z własną głową w świetle lektury książki Dudkiewicza wydaje się jednym z większych wyzwań księży. Radzenie sobie z niesprawiedliwym wynagrodzeniem, zbyt małą lub dużą liczbą obowiązków, własnymi kryzysami w wierze bywa trudne, gdy nie trafi się na „dobrego” zwierzchnika. Jak zauważa Dudkiewicz, nikt nie sprawdza choćby dobrostanu wikarych. Nie ma przecież ankiet ewaluacyjnych po pobycie na danej parafii. Jeśli nie ma komu zaufać, kapłan milczy, a to może prowadzić do autodestrukcji lub szkodzenia innym.

Bezwład

„Głównym uczuciem, jakie towarzyszy hierarchom, którzy czują odpowiedzialność za Kościół, jest panika” — ten cytat z jednego z rozmówców Dudkiewicza doskonale podsumowuje niemal całą trzecią część jego książki. Wśród hierarchów trudno o jedność, autor Pastwiska zauważa, że wśród biskupów są trzy grupy: konserwatywna, postępowa i (największa) zachowawcza, która czeka na rozwój wydarzeń czy dyskusji i podąża za większością. Gdy nie ma jedności w pewnej sprawie w Episkopacie, jest milczenie. 

Dudkiewicz wspomina o mało spójnych radach i komisjach, reaktywnych działaniach narzuconych przez deadline’y „ważnych rocznic” i ram czasowych instrukcji, różnicach w wizji przyszłości Kościoła i przede wszystkim podziałach politycznych. Jeśli chodzi o hierarchów, bardziej widoczne niż ich poglądy na temat nauk poszczególnych ojców Kościoła są sympatie partyjne (kto za PiS, kto za PO). Szkoda to straszna, zaangażowanie polityczne zabiera mnóstwo czasu, który mógłby być poświęcony na odbudowę życia w zamierających parafiach, rozwój wspólnot czy choćby pielgrzymki lub wydarzenia dla dzieci i seniorów, które mają ogromne znaczenie dla tych grup, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach.

Ignacy Dudkiewicz porusza też kwestię homoseksualizmu — zarówno stosunku hierarchów do niego, jak i księży, którzy nie są heteroseksualni. Nie, nie ma tu nazwisk — autor zwraca uwagę na outing [2] i wystrzega się go, zaznaczając że interesują go przede wszystkim mechanizmy władzy. I w myśl tego zainteresowania opisuje znaczenie tak zwanej lawendowej mafii, grup homoseksualnych księży w Kościele i ich postawy wobec osób LGBT+.

Inaczej

Ostatnia część książki jest wyrazem nadziei. Mocno wybrzmiewają tu nadzieje wiązane z papieżem Franciszkiem i zmianami, które wprowadza. Wielu duchownych liczy, że karły biurokracji zostaną zastąpione orłami duchowości i intelektu.

Dudkiewicz zauważa jednak, że papież jest jeden, a księży, hierarchów i katolików — ponad miliard. Trudno więc wymagać, aby osobiście zajmował się każdą sprawą i nadużyciem. Tam, gdzie angażował się osobiście (tu jest podany przykład Episkopatu w Chile), robił to wskutek ogromnej oddolnej presji. Najważniejszą zmianą, jakiej dokonał Franciszek, jest przerwanie europocentryzmu w Kościele — twierdzi jeden z rozmówców Dudkiewicza. Faktycznie, Autor wskazuje, że pierwszych kardynałów doczekały się Haiti, Wyspy Tonga, Mjanma czy Wyspy Zielonego Przylądka, co znacznie poszerza perspektywę instytucji i przenosi środek ciężkości z Europy na świat.

W końcowej części książki przedstawione są także wnioski i postulaty, zarówno samego Autora, jak i jego rozmówców. Znajdziemy wśród nich decentralizację niektórych spraw (choćby święceń kobiet lub celibatu), większą otwartość i różnorodność, tak aby nie doszło do (kolejnej) schizmy i zniknięcia Kościoła. Pokazane jest tu niezadowolenie z obecnej kondycji Kościoła w Polsce i wyrażona potrzeba zmiany. Dokładania małych cegiełek, aby, gdy budowla runie, nie został jedynie ugór. Kadencyjność proboszczów, większa decyzyjność wiernych — to tylko część propozycji zmian zapisanych w książce. Co jest jednak najważniejsze? Zaangażowanie wszystkich — hierarchów, osób konsekrowanych i świeckich, każdego z wiernych. Wtedy może będzie szansa, że Kościół się odrodzi w nowym kształcie i wybrzmi w nim głośne Te Deum Laudamus skierowane do Stwórcy, w którego wierzą chrześcijanie, a nie do struktur.

Smaczki w książce

To nie jest koniec ważnych spraw w reportażu Dudkiewicza. Tym, co zdecydowanie wyróżnia ten reportaż, są części „Margines” i „Kuria” — kilkustronowe zapiski porozmieszczane w poszczególnych częściach, w których czytelnik widzi kulisy powstawania części reportażowej. Można wejść z Autorem do pokojów, w których odbywały się rozmowy, posłuchać ich, zobaczyć pomieszczenia i rozmówców jego oczyma. Ba, Autor wpuszcza czytelników także do własnej głowy. Pokazuje wiele prywatnych dylematów, problemów i zawiłości, które napotkał na drodze do ostatecznej wersji swego dzieła. Można zapoznać się z przyczynami odmów udziału w rozmowie niektórych hierarchów i ich drogi do zajęcia takiego, a nie innego stanowiska. Nadaje to autentyczności zarówno Dudkiewiczowi, jak i jego książce.

Podsumowując, w swej książce Dudkiewicz nie wynajduje koła na nowo — większość spraw, o których pisze, jest znana. Przytaczając je, pragnie przybliżyć siebie i czytelników do zrozumienia mechanizmów władzy w Kościele. Prowadzi i przytacza rozmowy, które trudno się czyta, w których Kościół porównywany jest do sekty, gdzie wola Boża sprowadzana jest do woli przełożonego. Część rozmówców z różnych względów pozostaje anonimowa. Niektórzy z respondentów zdają się prowadzić rozrywkę szachową, gambit, w którym dając Autorowi w niewielkim okienku czasowym kilka starannie wyselekcjonowanych informacji, przemilczają inne.

Choć Dudkiewicz, jako katolik, mocno krytykuje mechanizmy władzy w Kościele, nie jest pozbawiony nadziei na lepszą przyszłość. Dobry warsztat pisarski i wnikliwość sprawiają, że z kart książki zdaje się wzbijać lekki wiatr zmian, zapraszający jeszcze wierzących i obecnych w Kościele do działania. Warto więc sięgnąć po lekturę i sprawdzić, co Dudkiewicz i jego rozmówcy mają do powiedzenia.

___

[1] Wszystkie cytaty pochodzą z książki Ignacego Dudkiewicza Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem, wydanej przez Wydawnicwto Agora.

[2] Outing to publiczne ujawnienie czyjejś orientacji seksualnej bez zgody i/lub wiedzy tej osoby.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Tyrania optymizmu, pesymiści i szlagoni :)

__

Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: „tryumf“, drukował „triumf“. Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej.

Witkacy, Pożegnanie jesieni

 

Uśmiechnięci, mili, uprzejmi, radośni, optymistyczni. Któż nie lubi takich osób. Zwłaszcza, gdy spędza się z nimi wiele czasu w swoim życiu. Albo chociaż są w nim obecni epizodycznie – podczas jakiegoś przypadkowego spotkania, przy załatwianiu spraw w urzędzie, gdy robimy zakupy. A jednocześnie wiemy, że nie jest to wcale takie łatwe. Powodów do niezadowolenia jest wiele i zawsze można jakiś znaleźć. Kiepski dzień każdemu może się zdarzyć. Gorszy okres – są ku temu zrozumiałe powody. Śmierć najbliższej osoby, informacja o przewlekłej chorobie, rozpad dotychczasowego życia prywatnego, załamanie się zdrowia psychicznego – w tych przypadkach, wydawać by się mogło, trudno wymagać urzędowego optymizmu, ale czy etykieta profesjonalizmu, narzucana przez innych lub samego siebie, przewiduje to?

Jednak za narzekaczami, smutasami, krytykantami i czarnowidzami się nie przepada. Z tymi, którzy widzą szklankę do połowy pustą, niechętnie pije się czy to kawę, piwo czy wino. Wydawać by się mogło, że trudno odnaleźć w spędzaniu z nimi czasu przyjemność. Odpowiadanie odburknięciem i skwaszoną miną zamiast uśmiechem i entuzjazmem jest jakby nie na miejscu. Tłumi, a może nawet uśmierca dynamikę. Niski poziom energii nie pasuje do wysokoenergetycznego świata, w którym jest przecież tyle fajnych rzeczy do zrobienia. Odbiera chęci do działania, drenuje, wysysa z nas witalność.

Polskie narzekanie

Jakiś czas temu Kacper Pobłocki w OKO.press opisał doświadczenie z pobytu w drugiej połowie lat 90. w Wielkiej Brytanii i kontrastującą z nim polską rzeczywistość życia codziennego. Na Wyspach ludzie byli serdeczni, uprzejmi, nawet jeśli było to sztuczne i tę sztuczność się wyczuwało. W Polsce z kolei nieuprzejmość kłuła w oczy, z nieuprzejmością można było spotkać się na każdym kroku, ale przynajmniej była w tym jakaś szczerość. W pierwszym przypadku dostrzegł, że za tą fasadą może również kryć się agresja i przemoc. Za pochmurną miną Polaków stoi natomiast niezdolność do wyrażania innych emocji niż złość i niezadowolenie, bo zostało to w nas stłumione przez model wychowania. Przez te 25 lat trochę się to zmieniło. Powodów do narzekania nieco ubyło. Zbliżyliśmy się do mieszczańskich społeczeństw Zachodu – szarość lat 90. nabrała nieco kolorów.

Jednak polskie narzekanie owiane jest legendą. Nie tylko Polak wracający z zagranicy jest nim oszołomiony, ale również dostrzegają je zagraniczni goście. Nie można zbyć tego łatwo zbyt małą ilością słońca, czy produkowanej z jego udziałem serotoniny, hormonu szczęścia. W końcu pochmurna i deszczowa Anglia, o której wspomina Pobłocki, temu przeczy. Wzrastająca popularność jogi, biegania, jazdy na rowerze, już nie tylko jako rekreacji, ale też pełnoprawnego środka transportu, wypadów za miasto na łono natury czy pływania wspiera produkcję tego hormonu. Może w tym tkwi też źródło pojawiającego się kolorytu? To protezy naturalnego słońca, wymagające nauki i podjęcia pewnego wysiłku i działania, tak samo sztucznego jak brytyjska kurtuazja.

Zakładanie maski optymizmu ma jednak swoją cenę. Doskonale rozumieją to osoby w kryzysie psychicznym czy o naturalnie niskim poziomie dopaminy i serotoniny, jak w przypadku adehadowców czy ludzi w spektrum autyzmu. Chcąc spełnić zadość wymaganiom, podejmują często tę grę. Przy innych przybierają pozę osób zadowolonych, radosnych. Mogą odczuwać w tym przymus, niemal tyranię. Wracając do siebie, zrzucając maskę, często jeszcze bardziej odczuwają spotęgowany smutek, przygnębienie, zdołowanie. To, co miało być ułatwieniem w relacjach międzyludzkich, zasadami gry towarzyskiej, nie w każdym przypadku działa korzystnie. O ile wypracowaliśmy skrypty optymistyczne, to w przypadku smutku nie do końca wiemy, jak się zachować. Pogrążone w nim osoby często wcale nie oczekują współczucia, nawet autentycznego. I to wcale nie wynika z kurtuazji z ich strony.

Cyklicznie powracająca jesienna chandra z powodu krótkich dni, szarugi, deszczu, sterczących nagich topól – tego dobrodziejstwa inwentarza przyjmowanego z patriotyzmem krajobrazu – beznadzieja wyjścia z zaklętego kręgu, niewiara w pozytywne rozwiązanie spraw predysponowałaby polską kulturę do znalezienia pesymistycznego skryptu kulturowego. Swobodnej rozmowy, niezbyt głębokiej i niezobowiązującej przy byle okazji, która nie przytłaczałaby, a może nawet wywoływała jakąś przyjemność, zastrzyk dopaminy z obcowania z drugą osobą, nawet niewidocznej na twarzy. Jeśli tego nie zrobiła, to wielkie zaniedbanie.

A może to właśnie dzielenie się narzekaniem – przecież nie jakimś wielkim problemem egzystencjalnym, bez oskarżania nikogo, bez oczekiwania znalezienia rozwiązania – jest odpowiednikiem pogawędki o ładnej pogodzie, spędzonych wakacjach, planach na nie czy o ostatnich sukcesach? Jak nie każdy potrafi w small talk, tak może nie każdy odnajduje się w narzekaniu? Jedni biorą je zbyt poważnie i chcieliby pomóc, lub czują na sobie presję, przez którą mogą doświadczać dyskomfortu. Przez innych z kolei przemawia złość, niechęć czy żal, co również jest złamaniem nieformalnych zasad tej sytuacji. Czyż absurd narzekania nie jest niekiedy porównywalny z absurdem optymistycznej kurtuazji? Wydaje się więc, że by unikać nieprzyjemności narzekania i nieuprzejmości, nie jesteśmy skazani na tyranię optymizmu, co dla wielu osób może być nawet wyzwalające, przynosić ulgę i stanowić uzupełnienie talii gry towarzyskiej.

Jednak nie o taką przemoc skrytą za kurtyną kurtuazji chodziło Kacprowi Pobłockiemu. Piękne czy miłe słowa nie tylko mogą nic nie znaczyć. To nie stanowiłoby problemu, patrząc na to, ile nieznaczących słów wypowiadamy w życiu. Co jednak gorsza, mogą one mamić, wykorzystywać nasze zaufanie, być narzędziem „pańskości”, przed którym inny niż dotychczas model wychowania w Polsce miałby chronić. Choć jest to niedopowiedziane, „pańskości” nie rodem z systemu pańszczyźnianego, lecz kapitalistycznego. W niesmak Autorowi Chamstwa i Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania może być właśnie to, że ten mieszczański optymizm, zarówno przybierający formę kurtuazji w życiu codziennym, jak i dotyczący spojrzenia na przemiany społeczne, leży u podstaw kapitalizmu, bez którego trudno było sobie w ogóle go wyobrazić. Nawet jeśli ten optymizm wpłynął również na tak często opisywany smutek Detroit. Dziś do tego osnuwa go coraz większy pesymizm w związku z kolejnymi większymi lub mniejszymi kryzysami gospodarczymi, wydarzeniami na świecie, a zwłaszcza perspektywą szkód wyrządzanych przez człowieka środowisku naturalnemu.

Powody do zadowolenia

Czy możemy wyobrazić sobie w ogóle świat Zachodu bez praktykowania optymizmu? Odkąd w Europie i Stanach Zjednoczonych w dużej mierze poradziliśmy sobie z dręczącymi ludzkość niedogodnościami życia, takimi jak zatrważający poziom śmiertelności dzieci, głód i niedożywienie, trudne do zniesienia warunki sanitarne – brak dostępu do bieżącej wody, możliwości przechowywania żywności w odpowiednich warunkach – oraz z wieloma chorobami czy nawet pogarszającym się stanem naszych ciał czy psychiki, wydawało się, że nic nas nie powstrzyma. Mogliśmy mieć wrażenie, że czeka nas już świetlana przyszłość. A mocy takiej wizji trudno nie ulec, tym bardziej, że otaczający coraz więcej osób świat rozświetlał się, a jednostki i ich otoczenie wychodziły z mroku. W większości przypadków nie był to oślepiający blask, ale pozwalało to jednak myśleć inaczej, dostrzegać więcej możliwości.

Mroczny stan zachodnich społeczeństw to wcale nie tak odległa przeszłość. Pewnie gdyby nie pierwsza i druga wojna światowa oraz kryzysy gospodarcze XX wieku, wywołane czy to cyklami koniunkturalnymi, spekulacjami, cenami ropy czy nieodpowiednio dobraną w danym momencie polityką ekonomiczną państwa, Zachód wcześniej uporałby się przynajmniej z niektórymi z wymienionych oburzających zjawisk.

Wyjście z niego zbiegło się z nową polityką gospodarczą, których symbolami stali się Margaret Thatcher, Ronald Reagan, ale przecież poprzedzonych chwilę wcześniej przez duet francuskiej prawicy liberalnej Valéry Giscard d′Estaing-Raymond Barre, której charakter był możliwy dzięki przemianom Międzynarodowego Funduszu Walutowego pod przewodnictwem Johanessa Witteveena w latach 70., gdy świat i gospodarka trzęsły się w posadach. Ten Holenderski polityk i ekonomista przekształcił Fundusz w wielkiego pożyczkodawcę przekazującego pieniądze w zamian za politykę zaciskania pasa i wprowadził go także w świat swobodnego przemieszczania się kapitału. Słowem, stworzył podwaliny pod świat, który znamy.

Więcej! Szybciej! Nawet jeśli oznacza to cięższą pracę. Nie tylko obietnica spełnienia swoich marzeń, ale również branie udziału w tym pochodzie postępu ułatwiało z pewnością znoszenie wielu trudów. Nadawało im ponadjednostkowy sens. Zaryzykowałbym tezę, że podobny do tego, jaki w XIX w. i na początku XX w. zaprzęgniecie ludzi – przedsiębiorców, robotników, chłopów – do budowy gospodarki narodowej. I choć dziś trąci to nacjonalizmem gospodarczym, to trzeba pamiętać, że gospodarka wówczas była w bardzo małym stopniu umiędzynarodowiona i na to nastawiona. Przecież także dziś wiele MŚP wcale nie planuje wyjść poza skalę lokalną czy regionalną. Z kolei duże przedsiębiorstwa wiedzą, jakie trudności wiążą się z wejściem na rynki innych krajów i jak pomocne może być w tym państwo. Nawet europejski wspólny rynek nie zawsze jest spokojnym morzem dla prywatnych statków, na które łatwo wpłynąć.

W okowach optymizmu

Jednak optymizm nie opiera się tylko na sukcesach świata materialnego, co może jest dla nas najłatwiejsze do zobaczenia. Optymizm tkwi znacznie głębiej w zachodnim DNA. W zasadzie myślenie o świecie od starożytnych Greków jest nim przeniknięte. Optymizm społeczny – podpieram się tu pracami Isaiaha Berlina – opiera się na przeświadczeniu, że ludzka natura jest zawsze taka sama, problemy dręczące ludzi są zasadniczo do rozwiązania, a poradzenie sobie w jednej dziedzinie – polityce, moralności, nauce, gospodarce, przezwyciężeniu natury przy pomocy technologii – łączy się, wspiera inne i harmonijnie pozwala im zmierzać do stanu całkowitej pomyślności. Choć diametralnie można różnić się co do zdania na temat źródeł problemów, możliwości ich poznania i recept na ich przezwyciężenie, to wspólne jest przeświadczenie, że istnieje metoda pozwalająca poznać prawa rządzące światem i dzięki temu rozwiązać dotychczasową nędzę ludzkiej egzystencji. Na przeszkodzie wyjścia z niej zawsze natomiast stała ignorancja, lenistwo, zabobony, uprzedzenia, dogmaty i fantazje, intencjonalne działania złych ludzi, zwłaszcza rządzących.

W sposób skrajny i jednoznaczny zostało to wyrażone w epoce Oświecenia, zwłaszcza we Francji. Najbardziej optymistyczną wizję przedstawił markiz Condorcet, pisząc swój Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje w więzieniu, czekając na egzekucję. Francuscy filozofowie, pisarze i myśliciele podjęli się karkołomnego zadania. Spróbowali sformułować wzorzec Sevres w dziedzinie życia społecznego, według którego powinno je się mierzyć i oceniać życie polityczne i moralne. Nic więc dziwnego, że pojawił się wobec tego opór. Najsilniejsza reakcja, a z pewnością taka, która odbiła się najgłośniejszym echem i miała największe reperkusje, pojawiła się w Niemczech. To tam tacy myśliciele jak Hamannem, a zwłaszcza Herder, pisarze okresu Sturm und Drang czy nieco później Fichte wzniecili bunt kulturowy. To oni położyli fundamenty pod najsilniejszy nurt kontroświecenia jakim był romantyzm. Drugim, już nie tak ciekawym, choć również mającym głośne nazwiska, z którymi po dziś dzień się polemizuje lub na nich powołuje, był katolicyzm z de Maistrem, Chateaubriandem czy Donoso Cortesem. Trzecim – konserwatyzm z Burke’iem czy Metternichem. W dwóch ostatnich przypadkach optymizm nie jest porzucony, nawet jeśli sprzeciwiają się racjonalistom o nastawieniu naukowym. Podobnie jak oni uznawali, że „konflikt i tragedia biorą się jedynie z nieznajomości faktów, nieodpowiednich metod, niekompetencji bądź złej woli władców oraz ciemnoty ich poddanych”, ciemnoty oznaczającej tyle, co uleganie iluzji oświeceniowych ideałów. I żywili podobną nadzieję, że „wszystko można naprawić, stworzyć harmonijne, racjonalnie zorganizowane społeczeństwo, sprawić, że ciemne strony życia znikną”, z tym że przez racjonalność przemawia w jednym przypadku wiara chrześcijańska, w drugim tradycja.

Przeciw optymizmowi

Wspomniani preromantycy i romantycy fundamentalnie podważali zasady optymizmu – „uniwersalizmu, obiektywizmu, racjonalizmu, możliwości znalezienia trwałych rozwiązań wszystkich autentycznych problemów społecznych oraz intelektualnych, a także, co nie mniej istotne, idei, że racjonalne metody są dostępne każdemu człowiekowi, który posiada dar obserwacji i logicznego myślenia”. To właśnie oni uznawali, że „wartości się nie znajduje, lecz stwarza, nie odkrywa, lecz wypracowuje” i właśnie dlatego, że w ten sposób są własne, czy to danej osoby czy wspólnoty, należy je realizować. Czasami może to się odbywać przeciwko naturze i harmonijnego z nią współistnienia, zwłaszcza, gdy mowa była o kwestiach moralnych. Przemawia przez to apoteoza woli. Dziś doskonale już wiemy, jak dwuznaczne jest tego dziedzictwo. Z jednej strony tkwi w tym siła emancypująca, z drugiej, może popychać do nagiej przemocy czy to narody, czy też jednostki. Z tego powodu jest to bardzo niejednoznaczne dziedzictwo, które jednak jest z nami cały czas obecne.

Przeciw racjonalizmowi w polityce opowiadali się nieliczni w XX w. Zaliczyć do nich można tak różnych myślicieli, jak lewicowy pisarz Stanisław Brzozowski, konserwatywny filozof Michael Oakeshott oraz liberał Isaiah Berlin. Ten pierwszy uważał, że racjonalizm zabija prawdziwe życie, ogranicza możliwości twórcze, czy to w życiu prywatnym czy politycznym, oraz jest narzędziem tych, którzy w sposób niekoniecznie zgodny z nim zdobyli władzę, a teraz z jego pomocą uzasadniają staus quo. W tym był niezbyt odległy właśnie od tradycji romantycznej. Z innego powodu oświeceniowemu ideałowi zaprzeczał Oakehott. Uznawał on, że choć racjonalizm może być przydatny w rozwiązywaniu problemów technicznych, to kompletnie nie nadaje się do polityki będącej domeną wiedzy praktycznej. Związana jest ona z pewnym wyczuciem, poczuciem smaku, zmysłem estetycznym, zdolnością przewidywania konsekwencji i intuicyjnym wyborem środków do osiągnięcia zamierzonego celu. Jest trudna do przekazania, efemeryczna, a co ważniejsze, w odróżnieniu od wiedzy racjonalnej jest niepewna. Brytyjski filozof rozbijał w ten sposób liczne optymistyczne nadzieje, na czele z tym, że istnieje uniwersalna metoda rozwiązywania problemów ludzi, czy też, że każdy może mieć do niej dostęp.

W jeszcze inny sposób przeciw optymizmowi opowiadał się Berlin. Z jednej strony uznawał on wielość kultur ostatecznie wyznaczających swoje własne oceny i niemogące być ocenione podług jednej, uniwersalnej miary. Zaczerpnął to od XVIII-wiecznego, wtedy mało znanego myśliciela Giambattisty Vico. Ale rozprawił się też z tą kwestią na początku XX w. hiszpański filozof Ortega y Gasset. Buntował się przeciwko temu, by oceniać zachodzące i nadchodzące zmiany według standardów XIX w., który sam ochrzcił się wiekiem postępu i nowoczesności. I nie dlatego, że są one bardzo odległe, ale właśnie z tego powodu, że są bardzo bliskie. Nie chciał więc być określany mianem „nowoczesnego”, ale za to „bardzo dwudziestowiecznego”. Z drugiej strony – i to bardziej zasadnicze w myśli Berlina – wartości w obrębie jednej kultury wchodzą ze sobą w konflikt, którego nie sposób się pozbyć, a rozwiązaniem może być tylko poświęcenie jednej w imię drugiej. To sprawia, że nie ma szans, by społeczeństwo rozwiązało wszystkie swoje problemy w sposób harmonijny. Zachodzące sprzeczności w obrębie wartości opisał wcześniej np. polski pesymista, a wręcz katastrofista, Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy w swoim najbardziej filozoficznym traktacie z 1919 r. Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia zauważa, że wraz z pożądanym rozwojem społecznym przynoszącym szczęście zanikają uczucia metafizyczne, co przekłada się chociażby na sztukę oraz inne aktywności człowieka związane z życiem duchowym.

Już de Tocqueville w XIX w. dostrzegał, że demokracja, będąca dla niego przede wszystkim formą uspołecznienia, a nie ustrojem politycznym, sprawia, że literatura będzie niższych lotów niż dotychczas. Będzie raczej skupiona na zadziwianiu, niż podobaniu się, rozbudzaniu namiętności, a nie oczarowywaniu poczuciem smaku. Jeśli to miałby być największy konflikt wartości w demokracji, to aż tak bardzo nie trzeba by było się martwić. Gorzej, jeśli demokracja wchodzi w konflikt z liberalizmem, czyli dwóch równie wysoko postawionych dziś wartości w świecie Zachodu. Są tacy, którzy uważają, że tak się może zdarzać, ale są momenty, w których obie wartości mogą ze sobą współistnieć, a być może łączyć się w chwiejnym balansie i tworzyć demokrację liberalną. Inni natomiast zasadniczo uważają, że demokracja i liberalizm muszą się wykluczać, jako że w tej pierwszej w centrum jest wspólnota, w drugim jednostka.

Na innym poziomie ważne dziś wartości związane z ochroną klimatu również znajdują się wielokrotnie w konflikcie z innymi wartościami, jak potrzeba wypoczynku, często związane z nim podróżowanie czy gospodarka regionów turystycznych. Tak więc pesymizm związany z klimatem wynika nie tylko z nadciągającej katastrofy. Być może zresztą tony alarmistyczne, przecież wynikające z troski o życie na planecie, były jednak zbyt silne, skoro w sześciu europejskich rozwiniętych krajach wśród młodzieży dwie osoby na pięć są gotowe z lęku wynikającego ze zmian klimatycznych zrezygnować z rodzicielstwa. I z takim nastawieniem, oddającym pesymistyczne nastroje, wyrażające niewiarę w rozwiązanie ludzkich problemów, będą wchodzić w dorosłość. Także o to mogą mieć pretensję do dorosłych, nie tylko o to, że nie zareagowali odpowiednio wcześnie.

Polskie zmagania z formą

Wróćmy do Polski. A dokładniej do roku 1937. Piętnastoletniego Konstantego ciotki proszą o przeczytanie niezrozumiałej przez nie powieści napisanej przez jedną z osób z ich towarzystwa, Witolda Gombrowicza. Ten zachwyca się nią. Odnajduje w niej bowiem sekrety swojego szlacheckiego środowiska, nie tylko do znudzenia przywoływane szkolne doświadczenia, ale także tej jego staroświeckiej części oraz tych, którzy jak Młodziacy starają się z całej swojej mocy spełnić wymagania nowoczesności, postępowości, optymizmu. To właśnie „Kot” Jeleński po latach stanie się tym, który wypromuje na świecie twórczość sandomierskiego szlagona. Był to bowiem jeden z dwóch – obok założyciela Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, Krzysztofa Michalskiego – managerów kultury na światowym poziomie, również za sprawą Kongresu Wolności Kultury. Niewątpliwie wpłynęła na to również tak podkreślana przez jego znajomych optymistyczna postawa, zupełnie obca polskiej pochmurności, zrzędzenia czy nawet nadętości. Być może też z tego powodu zasłużył na miano kosmopolaka. Zupełnie inni w obcowaniu z ludźmi byli chociażby tyrański i nietowarzyski Giedroyc czy kłótliwy i trudny w obyciu Gombrowicz.

To również oblicza walki ludzi z formą, którą na przykładzie sobie znanych Polaków tak chętnie odsłaniał autor Ferdydurke i Dzienników. Jak ciężkie to próby pokazuje właśnie recepcja dzieł Gombrowicza. Jak zauważa w jednym z listów do Józefa Czapskiego Jeleński, po wielu latach starszy brat Witolda, Jerzy wciąż nie zrozumiał krytyki i pozostał jednym z tych wyśmiewanych w dziełach szlagonów. Z drugiej strony, ci, którzy chętnie podłapują ten właśnie wątek krytyki szlachetczyzny, ojcowizny, a także mickiewiczowskiej wizji polskości pomijają młodziakowskie wątki, chęci budowy siły polskiej kultury na tym co jest w niej słabe czy dystansu do jemu współczesnej kultury Zachodu. Tym samym również oni zasługują na miano szlagonów. Irytował Gombrowicza zachodni racjonalizm, ta chęć jednoznacznego i całościowego opisu świata. To właśnie na takie próby ukuł powiedzenie: „Im mądrzej tym głupiej”. Za namawianie Polaków do poważnego traktowania właśnie takich dyskusji krytykował Miłosza, Brzozowskiego. Jego zdaniem właśnie „letniość” Polska potrzebna jest Zachodowi. Hreczkosiej przechadzając się po swoim sadzie powinien „sceptycznie próbować gruszek zachodniej myśli i sztuki”. Te z drzewa optymizm zdecydowanie mu nie smakują.

Polska letniość przeciw surowości Zachodu. Kurtuazja kontra narzekanie. Niemożliwe do pogodzenia wartości romantyzmu i racjonalizmu, pesymizmu i optymizmu. Nie da się na tym zbudować nic spójnego. Jednak umiejętne żonglowanie tymi opozycjami, zamiast okopywania się w poszczególnych kościołach jest jakąś iskierką nadziei w beznadziejnej sytuacji. Ale może to tylko życzenie pozytywnie myślącego pesymisty.

Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ufać, ale sprawdzać :)

Wszyscy zresztą na poziomie czysto instynktownym czujemy, że możność zaufania drugiemu człowiekowi bez poczucia zagrożenia lub dużego ryzyka, iż nasze zaufanie zostanie sprzeniewierzone, niezwykle ułatwia codzienne funkcjonowanie we wszystkich w sumie kontekstach.

Od kilku, jeśli nie kilkunastu lat żyjemy w czasach silnego powrotu tzw. wartości miękkich do centrum uwagi w debacie o meandrach współżycia społecznego. W ludzkim postrzeganiu świata słabnie co prawda pozycja nauki, liczb i autorytetów merytorycznych, których głos w zgiełku typowym dla mediów społecznościowych staje się głosem jednym z wielu, bynajmniej nielegitymującym się większym posłuchem od zagregowanego głosu tysięcy „ekspertów od wszystkiego”. Równocześnie jednak coraz więcej spośród nas akcentuje znaczenie takich zjawisk jak solidarność i zaufanie międzyludzkie dla jakości naszego codziennego życia w społeczeństwie. Kolejne analizy pokazują (co nie powinno w sumie nijak zaskakiwać), że im większe istnieje w danej społeczności zaufanie pomiędzy ludźmi, grupami społecznymi, organizacjami czy instytucjami, tym łatwiej jest zadbać o dobrobyt i wysoką jakość życia. Wszyscy zresztą na poziomie czysto instynktownym czujemy, że możność zaufania drugiemu człowiekowi bez poczucia zagrożenia lub dużego ryzyka, iż nasze zaufanie zostanie sprzeniewierzone, niezwykle ułatwia codzienne funkcjonowanie we wszystkich w sumie kontekstach.

Z punktu widzenia jakości funkcjonowania państwa i sfery publicznej, ważny jest także poziom zaufania obywateli wobec instytucji, wobec osób zajmujących pozycję władzy, czyli najprościej mówiąc wobec polityków i urzędników. Podczas gdy w Polsce mamy obecnie do czynienia z głębokim kryzysem zaufania zarówno na linii człowiek-człowiek (spowodowanym nadmierną głębokością politycznych podziałów), jak i na linii obywatel-polityka, tak w większości krajów liberalno-demokratycznych, nawet nieborykających się z podobnymi kryzysami rozpadu społeczeństwa na wrogie „obozy”, poziom zaufania obywatela do władzy jest niski. Zwykle jest to krytykowany stan rzeczy, zaś wśród przyczyn – najzupełniej słusznie – wymienia się długą litanię „tradycyjnych” przewin ludzi polityki: korupcję, prywatę, nadużycia prerogatyw, karierowiczostwo, przerost ambicji nad kompetencjami, arogancję, ignorancję i zwyczajne chamstwo. 

Realia polskiej polityki pokazują jednak, że nie tylko brak zaufania bywa problemem. Problemem, i to poważnym dla skutków wywieranych przez procesy polityczne na funkcjonowanie całego państwa, bywa także (może i paradoksalnie)… nadmiar zaufania na linii obywatel-polityk. Jeśli spojrzymy na przypadek wyborców PiS (naturalnie nie wszystkich, a tylko tych, których ocenia się jako „twardy trzon” elektoratu partii władzy, który to trzon jednak politolodzy wyceniają na ponad 20% aktywnego politycznie społeczeństwa, czyli kilka milionów osób!), to z łatwością wskażemy na negatywne skutki nadmiernego, powiedzmy: „ślepego” zaufania tych ludzi wobec liderów ich uwielbionej partii. Od ponad 6 lat PiS rządzi Polską i bynajmniej nie jest to okres, posłużmy się eufemizmem, wolny od afer, skandali i nadużyć. Ich wymienianie zajęłoby teraz całą resztę dzisiejszego dnia roboczego i ten artykuł nie byłby w stanie dotrzeć do meritum. Ważna jest jednak konstatacja, że cały ten natłok informacji o nadużyciach ludzi PiS nie robi na „twardym trzonie” elektoratu partii najmniejszego wrażenia. Oczywiście wiąże się to z różnymi czynnikami zabezpieczającymi, które PiS wbudował w debatę publiczną, jak odcięcie „twardego trzonu”, czyli zasadniczo widzów TVP, od informacji o aferach ludzi władzy, czy też zastosowanie swoistej „szczepionki”, a więc pozbawienie każdego, kto przekazuje tego rodzaju informacje, wiarygodności w oczach trzonu.

Tak czy inaczej, PiS potrafił zbudować sobie tytanowy elektorat, miliony ludzi, którzy wierzą jego liderom w sposób bezgraniczny i bez najmniejszej dozy sceptycyzmu lub krytyki przyjmują każde padające z ich ust kłamstwo. Oto ciemna strona zaufania. Ślepota obywatelska, która z każdym rokiem, z każdym przetrwanym kryzysem, rozzuchwala rządzących polityków coraz bardziej. Słowa „ciemny lud to kupi” nie wzięły się znikąd. To cyniczne wykorzystywanie zaufania ludzi zmanipulowanych oraz po prostu naiwnych. Zresztą, ludzie ci autorowi słów o nich, jako o „ciemnym ludzie”, nadal bezgranicznie ufają, gdy kieruje on ich głównym kanałem „informacji”, a więc TVP.

Zamiast zaufania

Podsumowując, dobrze jest (móc) ufać i warto to robić. Ale tylko i wyłącznie pod takim warunkiem, że równocześnie się sprawdza. W realiach politycznego obszaru życia państwa narzędziem, które pozwala budować zaufanie obywatela do polityka – oparte nie na „przeczuciu”, pięknych oczach ze spotu wyborczego, okrągłych hasełkach czy głęboko odczuwanej wręcz „miłości” wobec lidera przypominającej bardziej relacje z guru wewnątrz para-religijnej sekty, a na bazie sprawdzania prawdziwości deklaracji oraz efektywności działań – jest tworzenie programów i realizacja polityki oparta na dowodach empirycznych, znana najlepiej pod angielskim pojęciem evidence-based policy (EBP). 

Owszem, EBP to przysłowiowy króliczek, którego raczej się goni niż dogania. Idealna realizacja heurystycznego przedstawienia EBP niewątpliwie okaże się nieosiągalna w związku zarówno z czynnikiem ludzkim, jak i negatywnie oddziałującymi siłami wynikającymi z logiki politycznych zmagań pomiędzy kluczowymi aktorami w poszczególnych obszarach. Jednak samo „gonienie króliczka”, czyli teleologiczne podejście do zasad uprawiania polityki, które EBP ze sobą niesie, stanowi perspektywę radykalnego podniesienia jakości politycznego decydowania, a równocześnie szansę na redukcję emocjonalnego napięcia w politycznych sporach. 

Podstawowym wymogiem stawianym przez EBP przed aktorami polityki jest oparcie procesu budowy programów politycznych (a także – na drugim końcu cyklu – procesu ewaluacji ich rezultatów) na rygorystycznie ujętym pozyskiwaniu danych z profesjonalnych badań. Rygoryzm ten ma służyć stałemu zwiększaniu niezawodności i wiarygodności zebranych danych i doradztwa politycznego na nich opieranego. Kluczowe znaczenie ma tutaj dobór metodologii gromadzenia, interpretacji i stosowania dowodów empirycznych jako fundamentu rozumienia celów polityk. Nowoczesne podejście do EBP dodatkowo odpowiada na zasadne uwagi w postaci przestróg przed nadmiernym opieraniu się wyłącznie na liczbach, czyli przedkładaniu technik analityki kwantytatywnej. Współczesna socjologia wskazuje na metody wzbogacania podejść ilościowych, typowych dla ekonomii i statystyki, miksem z udziałem czynnika badań jakościowych, preferowanych zwłaszcza w naukach społecznych i uwzględniających aspekt postaw, motywacji, rozumienia znaczeń i kontekstów przez ludzi mających polityki wdrażać lub z nich korzystać. Miks metodologiczny w idealnej formule generuje ostatecznie swoją „hierarchię dowodową”, w której zebrane dane naukowe nie są równoprawne, a uszeregowane tak, aby na realizację zadania największy wpływ miały dane uzyskane metodami o najbardziej rygorystycznym podejściu do zbierania informacji. 

To nakreślenie zrębów stosowania EBP natychmiast przywołuje na pierwszy plan potencjalne problemy i zagrożenia. Nawet jeśli miks metodologiczny pozwoli rozwiać obawy o deficyt jakościowego podejścia w gromadzeniu danych, to i tak możliwe jest zjawisko wyłonienia się konkurujących ze sobą i (przynajmniej częściowo) ze sobą sprzecznych zestawów danych i dowodów, które ostatecznie będą optować za innymi wersjami działania w tym samym obszarze politycznym. Wówczas w tą przestrzeń natychmiast wejdą zjawiska generowane przez polityczny business as usual. Aksjologiczne preferencje po stronie kluczowych dla danego procesu politycznych decydentów, ich osobiste i subiektywne sądy co do wykonalności proponowanych strategii, ich wątpliwości co do politycznej legitymizacji podjęcia niektórych działań – wszystkie one mogą prowadzić do wyboru wariantu opartego o mniej rygorystycznie pozyskane dane, a nawet do nawrotu politycznego myślenia życzeniowego. Urzędnicy rządowi i przywódcy partyjni są dodatkowo – co o tyle zrozumiałe, iż wynika z logiki bezlitosnej walki politycznej – wrażliwi na perspektywę wystawienia się na krytykę opinii publicznej na wypadek słabych rezultatów lub słabych pierwszych rezultatów wdrożenia opartego na EBP programu lub pilotażu. Stąd tendencja, aby do zwłaszcza bardziej nowatorskich propozycji podchodzić w stylu psa zasadzającego się na jeża. Przekonanie niektórych polityków o własnej wszechwiedzy niestety prowadzi do tego, że od politycznego ryzyka podjęcia się realizacji programu wypracowanego przez zespoły ekspertów operujące w rygorze EBP wolą oni forsować wdrożenie ich autorskich, nawet niekiedy samodzielnie nakreślonych programów, a ich ewentualne klęski amortyzować, przerzucając winę na podwładnych, na tzw. zderzaki. 

Daleka droga

Niewątpliwie założenia EBP o wiele łatwiej – dzięki redukcji w ten sposób politycznego ryzyka – realizuje się politykom w sytuacji istnienia obejmującego wszystkie partie polityczne (a przynajmniej wszystkie poza ruchami skrajnymi po obu stronach politycznego spektrum) konsensusu co do zalet sięgania po programowanie oparte na dowodach i danych. 

Precyzyjne badanie i ewaluacja wydajności i efektywności planowanych działań i ich alternatyw wymaga posiadania mocnych danych (które są w stanie przekraczać barierę ideologicznej fiksacji), dysponowania personelem o wysokich zdolnościach analitycznych oraz właśnie wsparcia politycznego. Ostatni element jest kluczowy zwłaszcza w przypadku outsourcingu prac nad wypracowaniem programów poza struktury stricte partyjne czy rządowe (np. do wszelkiego rodzaju think-tanków, instytutów analitycznych lub po prostu wyższych uczelni), a outsourcing taki pomaga osiągać wcześniejsze dwa wymogi silnych danych i świetnego personelu.

Proces obudowania programów przez EBP obejmuje następujące cztery etapy: a) tzw. problem-framing, czyli odpowiednio precyzyjne i rzetelne zdefiniowanie, określenie i zaszeregowanie w sieciach współzależnościowych realnej kwestii, z którą dany program ma się zmierzyć; b) wybór miksu metod zbierania i oceny danych i dowodów naukowych (przy zachowaniu stałej pieczy nad tym etapem przez zasadę rygorystycznego pozyskiwania wiedzy naukowej, źródłami danych i dowodów winny być: wiedza polityczna – swoisty problem-framing na poziomie najbardziej ogólnym, zwanym po angielsku big picture, a w polskich realiach nawiązujący do często przez polityków wypowiadanych słów: „Chcemy, aby…”; wiedza naukowa opierająca się na długofalowych badaniach specjalistów w danej dziedzinie, w tym dane statystyczne; wiedza profesjonalno-menadżerska, czyli wkład ze strony instytucji, agencji, urzędników i innych podmiotów realizujących wdrażanie polityk w danej dziedzinie; wiedza kliencka, czyli ocena, oczekiwania i krytyka ze strony obywateli, firm, NGOsów, stowarzyszeń i innych podmiotów, które będą „odbiorcami” projektowanej polityki – ostatnie dwa źródła dostarczają najwięcej danych zebranych metodami jakościowymi, bardziej „humanistycznymi”); c) transfer wiedzy do realiów politycznego podejmowania decyzji; d) ewaluacja efektywności.

Jest najzupełniej oczywiste, że EBP ma kolosalny potencjał w nadchodzących latach zmagania się ludzkości z wyzwaniami klimatycznymi, które wymagają szybkiego wyjęcia poza obręb ideologicznie sterowanej polityki. Jednak niewątpliwie EBP ma potencjał do stosowania niemal uniwersalnie. Czy to w polityce transportowej, czy handlowej, fiskalnej, emerytalnej i szeroko pojętej społecznej i socjalnej. To metoda uciekania spod pręgierza populizmu obietnic wyborczych i tzw. „prostych rozwiązań”, a także sposób na stawienie czoła ideologicznemu myśleniu w kwestiach współżycia społecznego, które nader często generuje zakazy odzierające obywateli z indywidualnej wolności.

Jakie są perspektywy EBP w Polsce? Wcześniejsza uwaga o tym, że EBP najprężniej rozkwita w warunkach pewnego politycznego konsensusu, musi być tutaj niczym kubeł zimnej wody. W polskiej polityce konsensus pomiędzy zwaśnionymi stronami jest w zasadzie niewyobrażalny i ogranicza się chyba tylko do gratulacji składanych polskim sportowcom. Nawet pobieżne spojrzenie na realia polskiego projektowania polityki pokazuje, że EBP jest zjawiskiem pomijanym szerokim łukiem. Program 500+ jest sztandarowym przykładem zignorowania EBP. Niedobór EBP jest zresztą odpowiedzialny za całą plejadę klęsk polskich wysiłków o poprawę sytuacji demograficznej naszego społeczeństwa, czego pochodną są zgłaszane nieustannie, co około dwa lata, kolejne propozycje rewolucyjnych zmian w systemie emerytalnym (i one także nie noszą w sobie większych znamion zastosowania rygorów EBP). Zupełnie aktualnie: program „Polski Ład” ujawnia, że nawet w sytuacji teoretycznego powierzenia projektowania polityki zespołom poza strukturami stricte partyjnymi orientacja na cele propagandowe, narzucenie tempa prac pod wyborczy kalendarz i (co najmniej antycypowana przez autorów programu) głuchota decydentów na uwagi skłaniające ich do zrewidowania ich oczekiwań w etapu big picture muszą prowadzić do zarzucenia myśli o nawet szczątkowym oparciu się na metodach rygoru EBP i do katastrofy projektu w zasadzie w trybie natychmiastowym. EBP jest w Polsce także całkowicie nieobecna w projektowaniu przez ministerstwo zdrowia polityki walki z pandemią: od dwóch lat obserwujemy tutaj chaos, reagowanie ad hoc i decyzyjny zygzak pozbawiony elementarnej logiki co do zakresu stosowania poszczególnych środków. Jeśli jakikolwiek przebłysk EBP się tutaj pojawia, to wyłącznie w zakresie kopiowania metod i działań podejmowanych przez rządy innych krajów, w jakoś tam podobnych sytuacjach pandemicznych. 

Operowanie funduszami europejskimi w Polsce (dopóki one jeszcze nad Wisłę płynęły) stanowiło wyjątek od reguły, czyli oazę pośród wyjałowionej z EBP polskiej pustyni. Narzucone przez UE wymogi i wytyczne wydatkowania środków wymusiły od potencjalnych beneficjentów stosowanie EBP przy projektowaniu zadań finansowalnych z tych funduszy. W efekcie na samorządowym poziomie urzędów marszałkowskich i sejmików, a także miast i gmin, zaszczepiono kulturę tworzenia analiz, programów operacyjnych i tym podobnych dokumentów. Mają one też coraz częściej realne przełożenie na działania i ten ostatni aspekt odróżnia ten szczebel od szczebla rządowego, gdzie raporty może i powstają, ale ich skutki nie wychodzą poza zużycie papieru. W działaniach polskiego szczebla rządowego widać za to, że wymaga on stosowania narzędzi EBP od tych, którzy do instytucji rządowych wyciągają rękę po dofinansowanie czy grant, samorządów, NGO-sów, firm i innych, ale z podobnych wymogów administracja rządowa samą siebie woli zwalniać. Co rusz słyszymy, że alokacja finansowych środków pomiędzy strukturami rządowymi jest w zasadzie dowolna, jak plastycznie pokazała ostatnio choćby kontrola NIK w tzw. Funduszu Sprawiedliwości.

Polsce w obecnej sytuacji nie potrzeba więcej zaufania obywatela do polityków. Ten kryzys zaufania ma bowiem swoje podstawy i jest po prostu racjonalny. Zamiast wzywać: „Kochajmy się!” i wraz z każdą kolejną kadencją roztaczać przed opinią publiczną ułudę „nowego początku”, którą za chwila brutalnie weryfikuje skrzecząca rzeczywistość, potrzebujemy kopernikańskiego przewrotu w głowach aktorów polskiego życia publicznego. Oni, idąc do polityki, idą na służbę publiczną. To zaś powinno prowadzić ich do logicznego wniosku, że nie idą oni do władzy, aby realizować swoje widzimisię i inne subiektywnie sobie wyobrażone rozwiązania, których nikt inny poza nimi może nie chcieć, a po to, aby swoją rzetelną i profesjonalną działalnością polityczną ułatwiać wdrażanie realnych reform opartych na rzetelnych dowodach, które ostatecznie uczynią życie obywateli łatwiejszym i bardziej dostatnim. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Pegasus: życie na podsłuchu – mecenas Dorotą Brejzą i prokurator Ewą Wrzosek rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Chciałem zacząć od pytania, które szczerze mówiąc, mnie bardzo nurtuje, a zarazem smuci.  Widzimy coraz więcej faktów wskazujących na to, że po pierwsze, polski rząd i polskie służby kupiły Pegasusa, który jest narzędziem służącym do inwigilacji, i to najczęściej terrorystów. Po drugie, że tego Pegasusa użyły wobec Pani Prokurator czy wobec oponenta politycznego, senatora Brejzy. Po trzecie, co jest chyba najsmutniejsze, obecna ekipa rządząca bagatelizuje sprawę, przekuwa  w żart. Co panie sądzą jako te, które są poszkodowane przez inwigilację polskich służb, kiedy widzą jak polscy ministrowie, polscy politycy obecnej władzy w zasadzie bagatelizują i czynią z tego procederu inwigilacyjnego żart.

Ewa Wrzosek: To jest bardzo przykra konstatacja, bo niestety ja również w takim smutku trwam od ostatnich kilku lat z racji zawodu i z racji sytuacji, w której  się znalazłam. To sytuacja bardzo przykra dla obywatela, który traci zaufanie do organów państwa. Kiedy osoba, będąc pokrzywdzoną, zwraca się do państwa o pomoc, o wyjaśnienie sytuacji, a w zamian za to jest wyśmiewana, szykanowana, publicznie piętnowana.  Położyłabym nacisk na brak zaufania do organów ścigania: tu mogę powiedzieć niejako podwójnie, ponieważ sama zajmuję się ściganiem przestępstw, staję w obronie pokrzywdzonych i nagle – będąc po tej stronie – odbijam się od pewnej bariery. Tu władze nie chcą pewnych rzeczy wyjaśnić, uważają, że działają w poczuciu bezkarności, mając świadomość, że nie ma mechanizmów kontrolnych. Bagatelizują temat, nie zajmują się nim, chcą przeczekać. Bardzo trudno mi zrozumieć tę strategię, bo ta sprawa i tak zostanie wyjaśniona, nie prędzej, to później.

Jarosław Makowski:  Czy to jest przejaw bezkarności i siły obecnej władzy? Czy wyraz słabości, zdenerwowania tym, że wcześniej czy później prawda zostanie odsłonięta?

Ewa Wrzosek: Myślę, że to są dwa elementy, które nachodzą na siebie. Poczucie bezkarności i braku konsekwencji działań podejmowanych przez organy państwa narastały przez ostatnich sześć lat. Warto zapytać czy działania, jakie państwo podejmowało wobec mnie czy męża pani mecenas, miały jakieś podstawy prawne, czy było to robione bez jakichkolwiek zahamowań, bez próby, choćby pozornej, legalizacji tych działań. Wielokrotnie zastanawiałam się nad tą sytuacją, nad tym czy to poczucie bezkarności, poczucie braku nadzoru, kontroli; przekonanie, że być może ten stan będzie trwał wiecznie, że nie uda się nawet ustalić osób odpowiedzialnych – że to wszystko jest zbiór czynników, które umocniły tę władzę w bardzo groźnym poczuciu bezkarności. Przekonanie, że coś się zdarzy w przyszłości być może jest z punktu widzenia tych osób na tyle niedookreślone czy niepewne, że decydują się na dalsze łamanie prawa, na nieprzestrzeganie procedur, na zaprzeczanie oczywistym faktom, na wyśmiewanie pewnych sytuacji. To jest kuriozalne, bo godzi w powagę wymiaru sprawiedliwości jako takiego i to zaufanie podważone w tym momencie, niestety będzie procentować latami, a przywrócenie autorytetu organów państwa zabierze nam bardzo dużo czasu.

Z tego co ustalił CitizenLab, trzydzieści trzy razy – doszło do tylu włamań na telefon senatora Brejzy. Co pani sądzi o tym, co dziś się dzieje i kiedy obecni rządzący właśnie przekuwają ten absolutnie podważający zaufanie do państwa proceder w żarty?

Dorota Brejza: Rzeczywiście, dostrzegam chaos komunikacyjny, który się pojawia wokół tej sprawy. To zadziwiające, że w obozie rządzącym mamy taką rozbieżną narrację. Z jednej strony jest jakieś wyśmiewanie tej sprawy, próba zbagatelizowania jej, z drugiej strony są jakieś dziwne komunikaty o tym, że być może to są obce służby, z trzeciej strony jeden wiceminister mówi, że Pegasusa w ogóle nie ma, tutaj się odnoszę do wypowiedzi pana Skurkiewicza, później inny mówi, Rzymkowski, że Pegasus w Polsce jest. Mamy niebywały chaos komunikacyjny. W mojej ocenie świadczy on o pewnym rozkładzie państwa. Jeżeli organy państwa nie są zainteresowane tym, żeby tę sprawę wyjaśnić, żeby doprowadzić do rzetelnego zbadania całego skomplikowanego stanu faktycznego, to znaczy, że my w zasadzie nie mamy państwa. Nie mamy organów skutecznie działającego państwa. To pokazuje, jak bardzo przez te kilka lat zwróciliśmy się na Wschód, te metody, które dzisiaj obserwujemy w przestrzeni publicznej one są charakterystyczne dla takich państw jak na przykład Rosja czy Białoruś. To, że się pozyskuje w sposób nielegalny jakieś materiały, treści pochodzącej z czyjegoś telefonu – odnoszę się tutaj wprost do sytuacji faktycznej, która dotyczy mojego męża, Krzysztofa Brejzy – następnie się tymi materiałami manipuluje, fałszuje, dowolnie ze sobą kompiluje, wtłacza w jakiś aferalny kontekst, a później publikuje w rządowej telewizji, to, proszę państwa, nie są metody wymyślone przez PiS w zblatowaniu ze służbami i z telewizją publiczną, tylko koncept zaczerpnięty z Rosji. Tak potraktowano Nawalnego w Rosji.

Jeżeli miałabym się odnieść do tych żartów, jakie obserwuję na Twitterze, ale z ogromnym smutkiem przyjmuję, że są one także udziałem osób z obszaru władzy, to chciałabym powiedzieć tym osobom, żeby nie były tak pewne siebie. Jestem pewna, że PiS inwigilował także w swoim otoczeniu, żeby znaleźć haki. Wystarczy wyobrazić sobie, że ktoś razem z nami jest w naszej   sypialni na przykład, albo w łazience, albo w kuchni, przy świątecznym stole, albo w jakiejkolwiek sytuacji, która jest sytuacją prywatną. Wystarczy wyobrazić sobie, że przebywa z nami ktokolwiek nieproszony, taki czy inny szef służby specjalnej albo prezes Kaczyński, albo ktokolwiek inny. My do naszego domu zapraszaliśmy wiele osób, ale nigdy nie zapraszaliśmy Kamińskiego czy Wąsika. Myślę, że ten uśmiech dosyć szybko zejdzie, jak tylko przyjdzie jakiś realny ogląd tej sytuacji.

Politycy obozu rządzącego nieustannie sugerują, że senator Brejza  jest przestępcą, że ma problemy z prawem i dlatego być może Pegasus był używany. Pani to dementuje, bądź zmusza niektórych ministrów, jak pana ministra Szrota z kancelarii  prezydenta Dudy, aby odwoływali swoje sugestie. Czy to jest metoda na dezinformację?

Dorota Brejza: Oczywiście, że tak. Mamy w przestrzeni publicznej ogrom dezinformacji. Mój mąż nie popełnił nigdy żadnego przestępstwa, nigdy nie zostały mu postawione żadne zarzuty.  Funkcjonujemy w obszarze zupełnie podporządkowanej władzy prokuratury. Prokuratura jest w pełni polityczna, a zatem, skoro mój mąż nie ma żadnych zarzutów, skoro nigdy nie był o nic podejrzany, nie można o nim mówić w przestrzeni publicznej w sposób dowolny, że toczy się przeciw niemu jakieś postępowanie, że jest przestępcą. Takie określenia są pomawiające. Przestałam się godzić na to, aby takie rzeczy wydarzały się w przestrzeni publicznej. Reaguję i będę to robić, po prostu nie godzę się na to, żeby takie twierdzenia były kolportowane. Telewizja publiczna wielokrotnie to robiła, jesteśmy w tej chwili z telewizją publiczną w licznych procesach sądowych i będziemy tę naszą batalię o sprawiedliwość, o przywrócenie dobrego imienia Krzysztofowi Brejzie, kontynuować z wielką determinacją. Nie zamierzam ustąpić.

Zgłosiła pani podejrzenie o popełnieniu przestępstwa do prokuratury, zresztą to sugerowali także politycy obecnego rządu, a prokuratura bardzo szybko umorzyła tę sprawę. Jaki obraz prokuratury wyłania się w przypadku tej konkretnej sprawy? Czy ma pani takie poczucie, jako osoba z wewnątrz,  że doszło tam właśnie do radykalnego upolitycznienia prokuratury jako narzędzia walki z osobami, które w taki czy inny sposób zagrażają władzy?

Ewa Wrzosek: W sensie ogólnym już od momentu objęcia funkcji Prokuratora Generalnego przez Zbigniewa Ziobro stowarzyszenie Lex Super Omnia, którego jestem członkiem, wskazuje przypadki wykorzystywania prokuratury jako narzędzia politycznego. Tutaj nie mamy najmniejszych wątpliwości – prokuratura nie jest instytucją niezależną, z założenia jest hierarchicznie podporządkowana, natomiast jest ona teraz wykorzystywana w złej wierze, instrumentalnie do załatwiania różnego rodzaju politycznych interesów czy to pana ministra Ziobro, czy jego kolegów, czy ogólnie rozgrywek między politykami. Jeśli wrócę do swojego zawiadomienia o przestępstwie, sytuacja jest tego rodzaju, że ja je złożyłam niezwłocznie po otrzymaniu alertu ze strony Apple.

Nie czekałam na „dobre rady” polityków rządzących, po prostu tak należy reagować, mając uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa. Będąc osobą pokrzywdzoną, patrzę na tę sprawę z dwóch punktów widzenia: jako osoba pokrzywdzona, która oczekuje od prokuratury pomocy, a z drugiej strony mam również świadomość metodyki tego rodzaju postępowań, czynności, które powinny być wykonane i widzę, jak bardzo prokuratura broniła się przed wszczęciem śledztwa w tej sprawie, już jestem w posiadaniu postanowienia o odmowie wszczęcia dochodzenia, już zapoznałam się z jego uzasadnieniem i sporządzam aktualnie zażalenie na tę decyzję. Mam wrażenie, że jakby prokuratura nie mogła się zdecydować, czy to była kontrola, czy jej nie było, czy była legalna, czy był to w ogóle jakiś haker z ulicy, a tak w ogóle to pokrzywdzona, czyli ja powinnam dostarczyć dowodów na to włamanie, a nie oczekiwać od prokuratora, że on takie dowody przeprowadzi. Właściwie to fakt odmowy przeze mnie udostępnienia telefonu do badań okazał się kategoryczną przeszkodą i zniweczeniem całego postępowania. Tymczasem każdy prawnik wie, że taki dowód może być zabezpieczony i poddany jakimkolwiek badaniom dopiero po wszczęciu postępowania. Już na pierwszym przesłuchaniu wyraziłam, że owszem, udostępnię telefon, ale chciałabym wiedzieć, czy postępowanie zostało wszczęte, czy został powołany biegły i jakie badania ma przeprowadzać. Zakres manipulacji – począwszy od komunikatu rzecznika prasowego Prokuratury Okręgowej w Warszawie, przez powielanie tego przekazu, że to ja jestem winna temu, a prokuratura musiała odmówić wszczęcia postępowania, to jakaś kuriozalna sytuacja. Patrzę na to jako profesjonalistka. Jestem prokuratorem już ponad dwadzieścia pięć lat, więc widzę wszystkie te mankamenty. Widzę wszystkie braki, taką nadrzędną tezę, którą w dowolny sposób starano się uzasadnić, że nie mamy w tej sprawie do czynienia z przestępstwem. Już w ogóle, tak jak zaznaczyłam, sformułowanie, że być może to był jakiś przypadkowy haker korzystający z programu, gdzie śledzenie osoby kosztuje pół miliona złotych polskich, to naprawdę wydaje mi się sytuacją w ogóle abstrakcyjną i prawie że humorystyczną, gdyby to nie było takie przykre.

Jest to sytuacja bardzo przykra, że zawiadomienie pani mecenas jest już rozpoznawane chyba trzeci miesiąc i nie ma żadnej decyzji.  Złożyłam zawiadomienie w terminie jak najbardziej ustawowym, trzydziestu dni, uzyskałam tę odmowę wszczęcia postępowania.  Moja nadzieja i pewnie również pani mecenas jest w tym, że mamy jeszcze niezależne, niezawisłe sądy. Być może tu nastąpi jakaś refleksja i ta decyzja zostanie przez mnie zaskarżona. Natomiast mam świadomość, że  klimat polityczno-prawny panujący aktualnie w Polsce nie daje szansy na wyjaśnienie tej sprawy i szeregu innych spraw zawierających element polityczny niewygodny dla władzy. Te sprawy są wszczynane bądź są umarzane tak, jak śledztwo w sprawie tak zwanych wyborów kopertowych umorzone ekspresowo, po trzech godzinach, bądź właśnie są odmowy wszczęcia bez wykonywania żadnych czynności… To nie ma nic wspólnego ze standardami pracy prokuratury, nie ma nic wspólnego z tym, co prokuratorzy powinni robić i to jest zagrożenie, które może dotyczyć wszystkich obywateli. Wystarczy przywołać, chociażby przykład pana Sebastiana Kościelnika, który już w pierwszym dniu po wypadku został uznany na konferencji za winnego i skazanego przez ministra spraw wewnętrznych i komendanta głównego policji, a na jakim etapie aktualnie jesteśmy, wszyscy dobrze wiemy. Mamy do czynienia z niszczeniem dowodów, z fałszywymi zeznaniami funkcjonariuszy służby ochrony państwa, więc proszę państwa, to nie jest tak, że tylko sprawy niedotyczące was wydają wam się abstrakcyjne. Niezależność prokuratury, niezależność sądów to jest podstawa funkcjonowania państwa. Przestrzeganie prawa, przestrzeganie standardów demokratycznych… Każdy z nas może znaleźć się w takiej sytuacji, że nagle odbije się od ściany, jego wypowiedzi będą manipulowane, będzie nagonka medialna, prawna i tak dalej. Powtarzam, każdy z nas może się znaleźć w takiej sytuacji i nie mamy wtedy żadnej gwarancji, że ktokolwiek będzie stawał w naszej obronie.

Ze swoim doświadczeniem prokuratorskim, śledczej, ale teraz z drugiej strony, doświadczeniem pokrzywdzonej, gdzie pani widzi największy problem prokuratury? Gdzie jest ten punkt, który sprawia, że prokuratura jest dysfunkcyjna i de facto staje się narzędziem na polityczne zamówienie?

Ewa Wrzosek: Nie wiem, czy można wskazać jeden taki punkt. Chcę zwrócić uwagę, że Zbigniew Ziobro Prokuratorem Generalnym jest już szósty rok, prawie siódmy. Jest cała rzesza prokuratorów, którzy nie pracowali nigdy w innej prokuraturze, tylko całą rzeczywistość prokuratorską, całą pracę merytoryczną, wiedzę, jak funkcjonuje prokuratura, czerpią z doświadczeń z ostatnich sześciu lat. To są doświadczenia bardzo złe. Poziom merytoryczny prokuratorów spada z tego względu, że nie mają się od kogo uczyć. Osoby z bardzo krótkim stażem zawodowym pełnią teraz funkcję prokuratorów regionalnych, prokuratorów krajowych. Wiedza merytoryczna i doświadczenie zawodowe przestały być kryterium awansu. Nawet zakładając dobrą wolę osób, które wkraczają do tego zawodu, jest problemem, że kompetencji merytorycznych oczekuje się od nich dopiero w dalszej kolejności. Pierwsze to wykonywanie poleceń, dostosowywanie się do oczekiwań, często nie są to oczekiwania wyrażone expressis verbis. Niektórzy wiedzą, jakie są wymogi i wpisują się w nie bez oczekiwania na jakiekolwiek polecenia. To jest bardzo zła sytuacja, braki, że tak powiem, merytoryczne, braki kadrowe. Znaczne obciążenie obowiązkami prokuratorów, jest cały konglomerat negatywnych czynników, z którymi kierownictwo prokuratury sobie nie radzi. W zamian za to wykorzystuje pewne sprawy do kreowania wizerunku, czy też do załatwiania własnych interesów, natomiast te sprawy ludzkie, sprawy zwykłych obywateli, są gdzieś tam na szarym końcu.

A to, że polityk jest Ministrem Sprawiedliwości i Prokuratorem Generalnym, czy właśnie to nie sprawia, że prokuratura jest dysfunkcyjna?

Ewa Wrzosek: To osoby tworzą urzędy i tylko w Polsce jest taka sytuacja, że ta zależność tak zafunkcjonowała, że w zasadzie nie mamy żadnych wątpliwości, że prokuratura jest upolityczniona. W innych krajach europejskich, w Niemczech, w Hiszpanii nie ma takich sytuacji, że osobom, które obsadzają te urzędy przyszłoby do głowy wpływanie na konkretne śledztwa, wykorzystywanie informacji uzyskanych w toku tych postępowań w sobie wiadomych celach politycznych. Zwalczanie oponentów politycznych i nękanie ich nielegalnymi podsłuchami, prowadzonymi śledztwami. To chyba specyficzna cecha Polski i to niestety wypływa z naszego krótkiego doświadczenia jako państwa demokratycznego. W zasadzie to nie wiem, czy możemy jeszcze mówić, że jesteśmy krajem demokratycznym. Bardziej już mówimy o państwie autorytarnym, o autorytarnym podejściu władz do funkcjonowania państwa.

 Pojawia się  pomysł utworzenia komisji śledczej, zarówno w Sejmie, która miałaby uprawnienia śledcze, ale także w Senacie. Czy pani wierzy, że taka komisja powstanie i czy byłaby tym miejscem, gdzie dowiedzielibyśmy się wszystkich szczegółów związanych z udziałem Pegasusa w polskiej rzeczywistości?

Dorota Brejza: Oczywiście dobrze by było, żeby taka komisja śledcza powstała, żeby wyjaśniła co to się stało, żeby zostały wyciągnięte konsekwencje o charakterze politycznym, natomiast to, na czym mi najbardziej zależy, to to, aby sprawa została rzetelnie wyjaśniona  przez prokuraturę, żeby prokuratura chciała tę sprawę wyjaśnić.  Gdy zaczynałam pracę, byłam osobą pełną ideałów, uważałam, że prokuratura czy też sąd, to są takie miejsca, gdzie się poszukuje sprawiedliwości. Tymczasem minęły lata i okazało się, że tak nie jest. Grzechem pierworodnym tej całej sytuacji jest właśnie upolitycznienie prokuratury. Jedną z pierwszych decyzji politycznych PiS-u po wygranych wyborach w 2015 było połączenie urzędu ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego. To spowodowało, że prokuratura jest w całości polityczna i w Polsce, w przeciwieństwie do innych państw europejskich, nie mamy żadnych bezpieczników, aby bronić się przed politycznością poszczególnych postępowań. To jest nieprawdopodobnie niebezpieczne. Reforma wymiaru sprawiedliwości, którą Zbigniew Ziobro zapowiadał w 2015 roku, to deforma. W mojej ocenie ona już się w całości dokonała – chodziło w znacznej mierze o to, by móc kontrolować postępowania. To nie zawsze jest wyrażone expressis verbis, ale wiadomo, jakie są oczekiwania, wiadomo, co trzeba zrobić w politycznym postępowaniu, przecież nie można go rzetelnie prowadzić, bo nie o to chodzi. W reformie chodziło o to, żeby był jakiś katalog spraw, na który minister sprawiedliwości, jeżeli zechce, to będzie miał bezpośredni wpływ, co z kolei wywoła efekt mrożący w prokuraturze i w sądach. Będzie jeszcze mocniejszy, jeżeli ta sytuacja polityczna będzie trwała. Bardzo bym się ucieszyła, gdyby komisja śledcza  powstała i gdyby zostały wyciągnięte konsekwencje o charakterze politycznym, ale mi, jako adwokatowi, najbardziej zależy na tym, żeby jak zawiadamiam prokuraturę o tym, że zostało popełnione jakieś przestępstwo, wskazuję co się wydarzyło, opisuję stan faktyczny, kwalifikuję ten stan faktyczny, składam wnioski dowodowe, to  bardzo chciałabym, żeby prokuratura zajęła się tą moją sprawą, którą zgłaszam do prokuratury. Chcę żeby tą sprawą prokuratura zajęła się tak, jak sprawą każdego innego obywatela, a nie żeby mój mąż, ponieważ jest politykiem Platformy Obywatelskiej, nazywa się Krzysztof Brejza, z tego powodu, że tak właśnie się nazywa, był wyłączany spod prawa.  Nasze zawiadomienie leżakuje w prokuraturze, nic się z tą sprawą nie dzieje, a prokurator, który Krzysztofa  przesłuchiwał, Marcin Kubiak z Prokuratury Okręgowej w Ostrowie Wielkopolskim nie był zainteresowany prowadzeniem tego postępowania.  Pierwszy raz się w mojej pracy spotkałam z taką sytuacją. Prokurator zadał mojemu mężowi na tym przesłuchaniu kilka pytań, nie pamiętam, pięć, sześć pytań.. Całe przesłuchanie przeprowadziłam samodzielnie. To jest szokujące. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, żeby prokurator siedział naprzeciwko pokrzywdzonego i powiedział „proszę pani mecenas, proszę zadawać pytania”. Ja wyczerpałam temat, a następnie on zadał może z pięć pytań. Czy pani prokurator wyobraża sobie taką sytuację w jakimkolwiek swoim postępowaniu, żeby pani oddała w całości rolę adwokatowi do prowadzenia postępowania? Ja jestem dziesięć lat prawie adwokatem, nigdy nie byłam w takiej sytuacji, nigdy.

W przeciwieństwie do prokuratury bardzo aktywne są rządowe media i de facto są przekaźnikiem, jeśli mogę tak powiedzieć, służb, bo też udało się chyba pani dość przekonująco wykazać, że informacje, które pojawiały się na temat  Krzysztofa Brejzy były kolportowane przez media rządowe za pośrednictwem służb specjalnych. To jest  ten element dopełniający grozę tej sytuacji, że z jednej strony jesteśmy podsłuchiwani Pegasusem, z drugiej strony stają media rządowe, które są w stanie zrobić jesień średniowiecza, jeśli takie jest zamówienie polityczne.

Dorota Brejza: Tak, oczywiście, to jest sytuacja jakby wprost zaczerpnięta z Rosji, czy też Białorusi. Tam tak to funkcjonuje, że po prostu służby zasysają nielegalnie jakieś treści z telefonu, następnie coś się z tymi treściami dzieje, są kombinowane, zafałszowane, manipulowane, a potem radośnie telewizja publiczna sobie to kolportuje w milionowych zasięgach dzień w dzień przez całą kampanię wyborczą.  To zblatowanie służb specjalnych z telewizją rządową jest nieprawdopodobnie dojmujące i właśnie przykład mojego męża jest w tym całym konglomeracie najbardziej jaskrawy przez to, że w jego przypadku nie tylko doszło do nielegalnego pozyskania materiałów, ale też do wykorzystania tych materiałów i do wykorzystania w sposób bardzo ofensywny. Wykorzystywania dzień w dzień. Spór sądowy, w którym jestem z telewizją publiczną, dotyczy właśnie tej sprawy. Przygotowałam listę materiałów, które były publikowane w telewizji. Ja wiem, co każdego dnia było mówione na temat mojego męża od końca sierpnia aż do października. Te materiały  pojawiały się w telewizji publicznej codziennie. Szkoda, jaka została przez to wyrządzona, jest niewymierna. Nie sposób bowiem oszacować, ilu wyborców odpłynęło wprost od mojego męża, a ilu od całej Koalicji Obywatelskiej. Mojemu mężowi postawiono publicznie naprawdę szereg nieprawdziwych, pomawiających zarzutów. Dzisiejsza Polska wygląda w ten sposób, że prokuratura nie funkcjonuje, natomiast zarzuty stawia się na antenie telewizji publicznej, wyroki stawia się na antenie telewizji publicznej i system jest domknięty.

Chciałem przytoczyć wypowiedź eksperta z CitizenLab, czyli instytucji, która wykryła używanie Pegasusa w Polsce: „Pegasus używany jest przez dyktaturę. Niepokoi, że dzieje się to w kraju demokratycznym”. To oczywiście ocena dotycząca Polski. Czy sprawa pani prokurator Wrzosek, czy sprawa  senatora Brejzy to będzie sytuacja, która pomoże nam zrozumieć, jak niebezpiecznym narzędziem staje się sieć? Jak niebezpiecznym narzędziem staje się inwigilacja obywateli w sieci? 

Ewa Wrzosek: To, co na przestrzeni ostatniego czasu wszyscy dowiedzieliśmy się, bo my też się uczyłyśmy z panią mecenas jak funkcjonuje Pegasus, jak to jest potężna broń cybernetyczna, jak to potrafi ingerować we wszystkie nasze nośniki, telefony, komputery, tablety, że może zmieniać dane informatyczne, może nanosić nowe, może nanosić stare – permanentna inwigilacja dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni tygodniu. Wystarczy, że każdy z nas mając smartfona, postawi się takiej sytuacji: ten telefon jest w sypialni, w łazience. Pan mecenas Giertych użył obrazowego sformułowania „podczas spowiedzi w konfesjonale”, ale to jest permanentna inwigilacja. Rok 1984, Orwell, Big Brother, wszystko, co sobie możecie wyobrazić. To jest tak wielkie niebezpieczeństwo, że uświadomiliśmy sobie grozę tej sytuacji i wszyscy mamy świadomość, że musimy zabezpieczać swoje telefony, aktualizować oprogramowania i tak dalej. Przed taką ingerencją, jaką jest Pegasus, nie możemy się zabezpieczyć, bo to nie daje ani żadnych objawów, ani śladów. Stąd właśnie istotne jest, aby organy państwa za ten konkretny przejaw łamania prawa poniosły odpowiedzialność, surową karę. Jeżeli chodzi o nadzieję na przyszłość, jestem osobą, która pracowała już w prokuraturze za rządów poprzednich pana Zbigniewa Ziobro. Tamten czas się skończył, więc zakładam, że ten zły czas też się skończy. Wyciągnęliśmy wnioski, może niezbyt dobre, niezbyt konkretne z poprzednich doświadczeń. Teraz te doświadczenia mamy dużo gorsze i jedyne, co może być, to niestety założenie takich rozwiązań na przyszłość, aby uniemożliwiły one jakiejkolwiek osobie, która kiedykolwiek stanie na czele prokuratury, sięganie po nielegalne narzędzia, nadużywanie prawa, aby stworzyć takie mechanizmy, które zabezpieczą nas, obywateli, dadzą kompetencje organom ścigania, aby mogły ścigać bez względu na to, kto jest osobą podejrzaną, kto pokrzywdzoną – wszyscy jesteśmy równi wobec prawa, jak to pan Zbigniew Ziobro powtarza. W aspekcie Pegasusa jest jeszcze jedno ze sformułowań, które bardzo często słyszę i które średnio mi się podoba, mianowicie, „kto nie ma nic do ukrycia, nie powinien się obawiać”.  Prawo do prywatności, prawo do intymności, prawo do życia rodzinnego, to wszystko są nasze prawa zagwarantowane w Konstytucji. To, że nie mam nic do ukrycia nie oznacza, że to wszystko, co mam, chcę akurat wystawić na widok publiczny.

Właśnie słuchając pani prokurator jako obywatel, mam przekonanie, że to jest lekcja, z której powinniśmy wyciągnąć narzędzia, które zabezpieczą nas, obywateli, ale także założą kaganiec każdemu następnemu rządowi po to, żeby nie użył tych narzędzi do inwigilowania swoich obywateli czy przeciwników politycznych. Pani Doroto, ostatnie słowo na koniec?

Dorota Brejza: Uważam, że ta sytuacja powinna być przede wszystkim sygnałem dla rządzących, ze nie mogą być bezkarni. Rząd PiS-u, zakupując Pegasusa w 2017 roku był przez firmę NSO zapewniony, tak uważam, że to narzędzie jest po prostu niewykrywalne. Cały ten kamuflaż wokół zakupu Pegasusa świadczy tylko o tym, że PiS doskonale wiedział, że kupuje nielegalne narzędzie i dodatkowo chciałby to nielegalne narzędzie cichcem tak stosować wobec opozycji, żeby nigdy to nie zostało wykryte. Tymczasem technika idzie naprzód, jesteśmy w stanie wykrywać coraz więcej i tak też się stało, że jednak można wykryć Pegasusa, to zapewne było dla rządzących zaskoczeniem. Myślę, że jeżeli kogokolwiek ta sytuacja ma czegokolwiek nauczyć, to właśnie rządzących, żeby tego nie robili. Potrzebujemy pilnych zmian legislacyjnych, to jest oczywiste. To, że my nie doczekamy się rzetelnych zmian legislacyjnych w tej kadencji Sejmu, to też jest dla mnie oczywiste. Powinniśmy pozostawać przy jakiejś realności, natomiast to jest pilna potrzeba, aby wprowadzić zmiany legislacyjne, takie, żeby każdy obywatel rzeczywiście mógł się czuć bezpiecznie. Zgadzam się z tym w pełni.

Trzeba uczyć obywatelskiej dojrzałości :)

PiS podjęło uchwałę, że polexitu nie będzie, ale w rzeczywistości robi wszystko, aby do tego doszło. Prominentni politycy tej partii, nie mówiąc o wypowiedziach polityków sojuszniczej Solidarnej Polski, przedstawiają uczestnictwo w Unii jak największe nieszczęście, które spotkało nasz kraj. Polska nie stosuje się do wyroków TSUE i ETPC oraz kwestionuje wyższość prawa unijnego nad prawem krajowym. Sprzeczność między wspomnianą uchwałą a praktyką polityczną jest pozorna i wynika z przyjętej przez PiS strategii.

PiS, a właściwie całe środowisko konserwatywno-narodowe, łącznie z polskim Kościołem katolickim, nigdy nie chciało przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Było to bowiem sprzeczne z dążeniem twego środowiska do utworzenia z Polski autorytarnej, wyznaniowej enklawy. Pamiętamy przecież te wszystkie bzdury, jakie prawicowa propaganda głosiła przed referendum w 2003 roku, pod hasłem: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, na temat zagrożeń związanych z członkostwem w Unii. Wskazywano na utratę suwerenności, upadek moralny, laicyzację i zniszczenie gospodarki.  Jan Paweł II, popierając przystąpienie Polski do UE, nieco złagodził stanowisko Kościoła. Nie ulega jednak wątpliwości, że zrobił to nie po to, aby przyspieszyć w Polsce sekularyzację, ale po to, aby przez przyjęcie tradycjonalistycznej Polski do Unii, zwolnić ten proces w Zachodniej Europie. Działania Episkopatu i związanych z nim sił politycznych wyraźnie na ten cel wskazuje.

Wspomniane hasła obrzydzające Unię Europejską wracają dzisiaj w niezmienionej formie. Jarosław Kaczyński i jego świta, licząc na krótką pamięć ludzi, obłudnie twierdzą, że to Unia się zmieniła, bo Polska w 2004 roku wstępowała do innej Unii, bynajmniej nie takiej, która tak wielki nacisk kładzie na praworządność, tolerancję, otwartość na mniejszości i równość wszystkich ludzi wobec prawa, nie pozwalając krajom członkowskim na swobodną interpretację tych wartości. Powód, dla którego PiS zapewnia o pozostaniu w Unii jest czysto pragmatyczny. Chodzi o to, że 80% Polaków tego właśnie pragnie. PiS podejmuje więc batalię, aby grono euroentuzjastów zmniejszyć przez deprecjonowanie korzyści z uczestnictwa w Unii, obwiniając unijne instytucje za próby szkodzenia interesom Polski i eksponowanie zagrożeń kulturowych. Jednocześnie tym swoim zwolennikom, którzy są zadowoleni, że Polska jest w Unii, daje nadzieję, że polexitu nie będzie, bo trzeba czynić starania, aby ideologiczną nadbudowę Unii przekształcić z liberalno-progresywnej w nacjonalistyczno-konserwatywną.

Wobec tak dużego poparcia dla Unii Europejskiej w polskim społeczeństwie, polityka Zjednoczonej Prawicy wydaje się straceńcza. A jednak uporczywe wciskanie kitu robi swoje. Zwiększa się bowiem odsetek zwolenników wyjścia z Unii. Jest to w tej chwili 17% i tendencja jest rosnąca. Warto też zastanowić się, jak silne jest przywiązanie do unijnych wartości jej zwolenników. Jak je na przykład pogodzić z tak dużym poparciem dla prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego. Wszak dla nikogo nie jest tajemnicą, że ten pierwszy jest w kraju marionetką, a zagranicą pośmiewiskiem, zaś ten drugi – notorycznym kłamcą. Jak wytłumaczyć to, że reakcje naszego społeczeństwa na kompromitacje rządu są tak odmienne od reakcji społeczeństw zachodnich? Co sprawia, że mimo korupcji, defraudacji, nepotyzmu, kolesiostwa, ewidentnego łamania prawa i dobrych obyczajów, PiS ma wciąż największe poparcie? Wytłumaczenie wydaje się proste i dotyczy nie tylko Polski, ale wszystkich krajów wschodnio-europejskich pozostających długie lata za żelazną kurtyną. Jest to zniewalający wpływ przyzwyczajenia do autorytarnych rządów i brak edukacji obywatelskiej. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w 1991 roku poszło zaledwie 43% uprawnionych. Do referendum unijnego, od którego zależało wykorzystanie dziejowej szansy, poszło 58%. Frekwencja wyborcza stopniowo się poprawia, ale w dalszym ciągu świadczy o obywatelskiej niedojrzałości dużej części społeczeństwa.

Tę niedojrzałość PiS wykorzystuje po mistrzowsku, skupiając się na jej trzech podstawowych aspektach:

– Większość ludzi interesuje się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy.

– Dla większości ludzi ważny jest komunikat, który budzi emocje, a nie jego racjonalne uzasadnienie.

– Różnorodność w swoim otoczeniu społecznym większość ludzi traktuje jako zagrożenie dla stereotypów i nawyków, dzięki którym postrzegają oni wyobrażony obraz świata.

Obywatelska niedojrzałość dużej części polskiego społeczeństwa czyni je niezwykle podatnym na manipulację. Krótkowzroczność ocen, nieumiejętność i niechęć do krytycznej analizy otrzymywanych informacji oraz zamknięcie na wszystko, co obce, powoduje, że można ludźmi łatwo sterować. Jeśli do tego dodać mocno zakorzenione w polskiej kulturze populistyczne przekonanie o busoli moralnej i szczególnej mądrości, które cechują prostego człowieka, to szanse zmiany na lepsze mogą wydawać się znikome.

Aby uniknąć polexitu i dalszej dewastacji cywilizacyjnej Polski, trzeba odsunąć Zjednoczoną Prawicę od władzy. Nie da się tego zrobić bez pozyskania części dotychczasowego elektoratu PiS-u. Otóż podstawowym błędem opozycji demokratycznej jest próba oddziaływania na sympatyków PiS-u ścieżką wytyczoną przez tę partię. Polega to na przyjmowaniu dwóch przeciwnych strategii, które są równie nieskuteczne. Pierwsza z nich, to proste zaprzeczanie pisowskiej narracji, pokazywanie jej oczywistych kłamstw i błędów. Sugeruje to, że ludzie, którzy jej ulegają, muszą być wyjątkowo naiwni i bezmyślni. Próby odciągania ludzi od PiS-u przez ich zawstydzanie nie mogą być skuteczne, bo czują się oni ośmieszani i pogardzani przez jakąś wywyższającą się elitę. Drugą strategią jest z kolei próba przypodobania się wyborcom PiS-u przez schlebianie ich poglądom i oczekiwaniom przez unikanie wyraźnego odcinania się od ich ksenofobicznych i klerykalnych skłonności. Prowadzi to niekiedy do wspierania konkretnych pomysłów rządzącego obozu, aby uniknąć posądzenia o opozycyjność totalną. Niektórzy politycy skłonni są nawet pójść w tym zbyt daleko. Hańbą jest, że aż 133 radnych z PSL-u i kilku z ruchu Polska 2050 głosowało za „strefami wolnymi od LGBT”. Dużo złego robią zwolennicy politycznego realizmu i politycznego marketingu, którzy namawiają polityków opozycji, aby pogodzili się z gustami i upodobaniami zwykłych ludzi i unikali prezentowania odmiennych postaw, bo tylko w ten sposób można będzie pozyskać poparcie większości. Strategia „Damy wam więcej niż daje PiS” jest nie tylko nieskuteczna, bo zawsze lepszy jest wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale również kapitulancka, bo oznacza pogodzenie się ze społeczną niedojrzałością, która zawsze demokrację liberalną czynić będzie kulawą. Dlatego wypowiedzi Donalda Tuska na ostatniej konwencji partyjnej, nasuwające podejrzenie o przypochlebianie się kręgom ksenofobicznym i klerykalnym, budzą niepokój. Z pewnością nie tędy droga do zacierania podziałów w społeczeństwie.

Te podziały zacierać jednak trzeba, ponieważ poszły one za daleko i nie mają nic wspólnego z normalną różnorodnością. Podział społeczeństwa na dwa wrogie plemiona uniemożliwia rozwój kraju. A zatem w jaki sposób oddziaływać na elektorat PiS-u, aby odsunąć tę partię od władzy? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć nie tylko politycy opozycji, którzy często zapowiadają wizyty na terenach opanowanych przez zwolenników PiS-u, ale wszyscy, którzy chcą żyć w kraju otwartym i nowoczesnym, wśród ludzi wolnych i pozbawionych uprzedzeń. Nie wolno nam zamykać się w swojej bańce i unikać rozmów z ludźmi oczarowanymi narracją PiS-u. Musimy nauczyć się upowszechniać nasz język, liberalny świat wyobrażeń i wartości. Nie warto przy tym liczyć na łatwy sukces. Z pewnością spotykać się będziemy z kpiną i nienawiścią. Ale jeśli będziemy umieli z nimi rozmawiać w sposób, który zwolenników PiS-u do niczego nie nakłania, ale przedstawia sporne problemy w innym świetle, wówczas niektórzy z tych ludzi, choć początkowo odrzucą nasze argumenty, zostaną jednak skłonieni do przemyślenia swoich postaw i być może zmienią swoje dotychczasowe poglądy. Kropla drąży skałę, a ludzie wolą sami zmieniać poglądy niż robić to pod czyimś wpływem.

Odejście od typowych sposobów przekonywania adwersarzy, polegających bądź na radykalnym sprzeciwie, bądź na próbach przypochlebiania się im, powinno dotyczyć obszarów, które odnoszą się do wspomnianych wcześniej trzech aspektów obywatelskiej niedojrzałości. Chodzi więc o:

– Pokazywanie wpływu negatywnych skutków rządu PiS-u na życie zwykłych obywateli.

– Upowszechnianie sposobu obrony przed manipulacją, czyli nawyku racjonalnego reagowania na emocjonalne komunikaty.

–  Zastąpienie krytyki upowszechnionych w tym środowisku wzorów kulturowych pochwałą koniunkcji w życiu społecznym.

To was też dotyczy

PiS wykorzystuje skłonność ludzi do interesowania się tym, co ich bezpośrednio dotyczy i tylko wtedy, gdy się z tym stykają. Przekonuje zatem swoich wyborców, że sprawy ustrojowe państwa ich nie dotyczą i odnoszą się tylko do techniki rządzenia. A zatem ludzie niech się skupią na swoich sprawach, do których należy 500+ i inne transfery socjalne. I rzeczywiście wielu ludzi docenia przede wszystkim to, co bezpośrednio trafia do ich kieszeni. Natomiast takie sprawy, jak usprawnianie systemu opieki zdrowotnej, sądownictwa, administracji państwowej czy usług komunalnych umykają ich uwadze. Wady tych obszarów dotyczą ich tylko wtedy, gdy zmuszeni są z nich korzystać, ale potem szybko o nich zapominają. O sprawach tak abstrakcyjnych, jak ustrój i funkcjonowanie państwa nawet nie warto wspominać. Wyborcom nie przeszkadza zatem zniszczenie sądu konstytucyjnego, odejście od zasady trójpodziału władzy, zawłaszczanie mediów czy odbieranie uprawnień samorządom.

Apele opozycji, że obywatele powinni interesować się sprawami ustrojowymi państwa, bo to świadczy o ich obywatelskim wyrobieniu, trafiają do nielicznych. Reszta uznaje te apele za wywyższanie się wykształciuchów i nakłanianie ludzi do tego, na co nie mają ochoty, bo to nie należy do nich, tylko do rządzących. Właściwą reakcją na przekaz PiS-u powinno być natomiast pokazywanie związku między sprawami ustrojowymi a prywatnym życiem ludzi. O znaczeniu niezawisłości sędziów w demokratycznym kraju nie wystarczy mówić, ale trzeba to ilustrować konkretnymi przykładami. Ludzie często nie są zadowoleni z decyzji urzędników państwowych instytucji, co wcale nie znaczy, że racja jest zawsze po stronie państwa. Ludzie boją się wchodzić w konflikty z policją lub państwowymi dygnitarzami, bo uważają, że stoją z góry na straconej pozycji. Ludzie boją się informować o nieprawościach osób wysoko postawionych na danym terenie i członków ich rodzin czy świadczenia przeciwko nim w procesach sądowych, bo nie chcą się narażać na kłopoty. Niezawisłe sądy są właśnie po to, aby ci wszyscy ludzie mieli szanse dowieść swoich racji.

Należy zwracać uwagę na korzyści, które wynikają z rozwoju samorządności lokalnej, związane z możliwością własnego wpływu na rozwiązywanie wielu problemów w miejscu swojego zamieszkania. Centralizacja władzy w państwie i zmniejszanie budżetu samorządów wprost przekłada się na pogorszenie warunków życia obywateli.

500+ dla każdego dziecka, bez względu na poziom zamożności jego rodziców czy fundowanie dodatkowych emerytur, to piękna sprawa. Ale w takim razie rząd nie może się tłumaczyć brakiem pieniędzy, gdy chodzi o zwiększanie głodowych pensji pracownikom opieki zdrowotnej, nauczycielom i pracownikom administracyjnym w sferze budżetowej. Niezrozumiałe w tej sytuacji jest także chroniczne niedoinwestowanie placówek opieki zdrowotnej czy transportu publicznego, co naraża obywateli na rozmaite dolegliwości.

Nie bójcie się myśleć krytycznie

PiS stara się budzić w ludziach emocje, które wywołują lęk, gniew lub entuzjazm. Politycy tej partii trafnie zauważyli, że dla większości ludzi ważny jest sam komunikat, który wywołuje emocjonalną reakcję. W jej wyniku nie podejmują zwykle próby sprawdzenia prawdziwości komunikatu i zachowują się zgodnie z oczekiwaniami jego nadawcy. Dotyczy to zwłaszcza informacji o rozmaitych zagrożeniach, bo lęk przed nimi tłumi racjonalne myślenie. W tym celu pisowscy propagandziści posługują się wypróbowanymi sposobami manipulacji, do jakich należy: generalizacja, polaryzacja, mistyfikacja i kategoryzacja.

Przykładem generalizacji może być próba moralnego zdyskwalifikowania uchodźców, jako zoofilii, pedofili i terrorystów, na podstawie zdjęć z kilku telefonów komórkowych przedstawiających sceny z filmów porno lub ludzi w żołnierskim rynsztunku. Są to także próby przedstawiania sędziów, jako środowiska złodziei i ludzi dopuszczających się innych przestępstw pospolitych, na podstawie kilku takich przypadków. Było to również oskarżanie opozycji o inspirowanie zbrodni politycznych, po zabójstwie Pawła Rasiaka. Po zamordowaniu prezydenta Adamowicza tej insynuacji już zaniechano.

Przykłady polaryzacji też można mnożyć. Służy temu realizacja zasady „dziel i rządź”. Zjednoczona Prawica wraz z Kościołem katolickim przeciwstawia ludziom heteronormatywnym ludzi LGBT, traktując starania tych ostatnich o legalizację ich związków jako zagrożenia dla tradycyjnej rodziny. Polaryzacja często polega na dzieleniu Polaków na patriotów i zdrajców. Ci pierwsi to oczywiście ludzie popierający działania PiS-u, zaś ci drudzy to ci, którzy te działania poddają krytyce.

Mistyfikacją były wszystkie próby dowodzenia, że katastrofa smoleńska była zaplanowanym zamachem. Powodem, dla którego znaczna część społeczeństwa w to uwierzyła, było przekonanie, że ludzie tak ważni, jak prezydent kraju, nie giną w zwykłej katastrofie. Mistyfikacją jest kuriozalny raport europosła Jakiego, z którego wynika, że na członkostwie w UE Polska straciła już 535 mld złotych. Mistyfikacja polega w tym wypadku na odjęciu od unijnych transferów zysków firm zagranicznych, które zainwestowały w Polsce po 2004 roku.

Wreszcie kategoryzacją jest wrzucanie do jednego worka rozwiązań w wymiarze sprawiedliwości stosowanych w Polsce i w innych krajach Unii Europejskiej. Na tej podstawie wysuwane jest twierdzenie, że rząd polski postępuje tak samo, jak rządy w Niemczech, Hiszpanii czy Francji, ale tylko Polska jest karana przez TSUE. Mamy zatem prawo nie respektować jego wyroków.

Sprzeciw opozycji oparty na równie emocjonalnym kwestionowaniu słuszności tych komunikatów niewiele daje, bo podobnie jak Zjednoczona Prawica, opozycja również każe wierzyć w swój przeciwstawny tamtym komunikat. Reakcją właściwą jest natomiast podejście racjonalne, które odbiorcę zmusza do myślenia, a nie do wierzenia. Podejście racjonalne polega na żądaniu dowodu prawdziwości komunikatu, a w przypadku dostarczenia argumentów, na badaniu ich logiczności, związków przyczynowo – skutkowych i kontekstu społeczno-kulturowego. Trudno na przykład dopatrzeć się logiczności w raporcie Jakiego, w którym przychód z transferów unijnych porównywany jest z zyskiem firm zagranicznych w Polsce. Postępując w ten sposób można udowodnić wszystko. Trudno dopatrzeć się związku przyczynowo – skutkowego  pomiędzy legalizacją małżeństw homoseksualnych a upadkiem rodzin tradycyjnych. Twierdzenie, że te pierwsze mogą stać się bardziej atrakcyjne, a zatem modne, jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Orientacja seksualna ma podłoże biologiczne, a nie jest wynikiem swobodnego wyboru. W krajach, w których od dawna zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i ich prawo do adopcji dzieci, nie zaobserwowano zmniejszenia liczby małżeństw heteroseksualnych. Podobnie nie widać związku przyczynowego w przekonaniu, że dopuszczalność aborcji wpłynie na zmniejszenie przyrostu naturalnego. W PRL aborcja była dopuszczalna, a przyrost naturalny znacznie większy niż w IIIRP przy zaostrzeniach aborcyjnych. Nieznajomość społeczno – kulturowego oraz politycznego kontekstu w innych krajach Unii, który gwarantuje niezawisłość sądów, pozwala Ziobrze i jego ludziom pleść bzdury na temat identyczności stosowanych przez nich rozwiązań z rozwiązaniami w innych krajach.

Zamiast emocjonalnego przekonywania zwolenników PiS-u potrzebny jest dialog, który zaczyna się od pytania: „Dlaczego tak sądzisz?” i wskazywania na nieracjonalność stosowanych uzasadnień. Warto przy tym zwrócić uwagę, że starsze pokolenie przyzwyczajone jest do relacji nadrzędności i podporządkowania w życiu społecznym. Dlatego żądanie uzasadnienia głoszonych poglądów i krytyczny do niego stosunek, często bywają traktowane jako nietakt czy wręcz przejaw nieposłuszeństwa wobec rodzica w domu, nauczyciela w szkole, przełożonego w pracy lub przedstawicieli władzy w państwie. W młodszym pokoleniu widoczne są już na szczęście wpływy liberalnych metod wychowawczych i edukacyjnych.

Niech żyje koniunkcja, precz z alternatywą

Politycy Zjednoczonej Prawicy wykorzystują to, że większość ludzi nie lubi pluralizmu, społecznej różnorodności. Ludzie skłonni są stawiać pytanie: „Ale co w tej różnorodności jest właściwe, dobre i prawdziwe?”. Bo przecież spośród wielu wierzeń, stylów życia i wartości, jedno z nich powinno mieć rację bytu – to właściwe, dobre i prawdziwe. Resztę należy zwalczać. Zjednoczona Prawica popiera ten sposób myślenia, ponieważ, według Antonio Gramsciego, każdy system autorytarny dąży do hegemonii kulturowej. Cechą przekazu ma więc być jednolitość, centralizm i powszechność po to, aby wykluczyć wszelki spór czy dyskusję.

Ludzie zawsze będą bardziej ufać tym, którzy ich utwierdzają w dotychczasowych stereotypach, iluzjach i nawykach, aniżeli tym, którzy je krytykują lub wyśmiewają. Dlatego, pomijając uprzedzenia, które zawsze powinny być przedmiotem otwartej krytyki, w przypadku innych nieliberalnych poglądów nie należy dążyć do ich zwalczania. Zwalczając je, niczym nie różnilibyśmy się od wrogów pluralizmu społecznego. Sprzeciw należy więc kierować nie przeciwko ludziom wiernym wartościom, które są dla nas obce, ale przeciwko formalnym nakazom zmuszającym nas, abyśmy postępowali zgodnie z tymi wartościami, jakim jest na przykład zakaz aborcji. Chodzi o to, by pozwolić ludziom być sobą i nie robić z tego nienawistnych podziałów. Aby to zrozumieć, trzeba przekonywać, że nikt nikomu nie zagraża. A więc żyj jak chcesz i pozwól tak żyć innym.

Chcąc skutecznie walczyć z fundamentalizmem w każdej dziedzinie, należy przyjąć, że podstawowym celem w rozmowach z przeciwnikami liberalnej demokracji jest przekonanie ich do odstąpienia od alternatywnego sposobu myślenia. Zasada „albo to, albo tamto” prowadzi do wykluczania ludzi inaczej myślących, inaczej się zachowujących i mających inne wartości, oraz traktowania ich jako zagrożenie, przed którym trzeba się bronić. Podejście alternatywne prowadzi do wrogości i zasadniczych podziałów między ludźmi, na czym swoją władzę opiera populistyczna prawica. Tymczasem chodzi o to, by ludzi przekonać do koniunkcji – „i to, i tamto”, czyli do akceptacji współistnienia różnych modeli życia. Będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy zrezygnuje się z krytyki wzorów kulturowych, które wydają się niezgodne z etyką liberalizmu, kiedy nie będzie się obrażać i wyśmiewać ludzi, którzy te wzory akceptują.  Liberalna otwartość polega na ich zaakceptowaniu i przyjęciu do wiadomości, że tacy ludzie są i mają prawo takimi być, o ile nie szkodzi to innym (słynna zasada Woltera). Ale nie będzie to szkodzić innym tylko wtedy, kiedy oni również tych innych zaakceptują i nie będą ich wykluczać, krytykować i próbować zmieniać.

Dlatego nie warto atakować „obrońców życia”, którzy przyjmują, że zarodek jest człowiekiem. Warto im jedynie zwracać uwagę, że są ludzie, dla których zarodek jeszcze człowiekiem nie jest i są sytuacje, w których inne wartości mogą okazać się ważniejsze niż zachowanie zarodka. Jedni i drudzy mają prawo żyć obok siebie, nie zwalczając się wzajemnie i przestrzegając swoich zasad.

Nie warto wchodzić w spór czyją własnością jest ludzkie życie – Boga czy człowieka. Ci, którzy uważają, że Boga, będą przeciwnikami eutanazji. Natomiast ci, którzy uważają, że życie człowieka należy wyłącznie do niego, będą dopuszczać jej możliwość. Oczywiście tylko wówczas, gdy przez eutanazję rozumieć będziemy samodzielną, przez nikogo nie wymuszoną decyzję o zakończeniu swojego życia człowieka cierpiącego, dla którego śmierć jest jedynym zakończeniem cierpienia. Jedni i drudzy mogą pozostać przy swoich przekonaniach i nie widać powodu, aby się nienawidzili.

Trzeba przekonywać, że krytyka Kościoła i dążenie do państwa świeckiego nie jest walką z religią i ludźmi wierzącymi. To Kościół należy „odpiłować” od przywilejów, a nie katolików, którzy przecież żadnych przywilejów nie mają. Katolicy, innowiercy i ateiści mogą żyć obok siebie i zgodnie ze sobą współdziałać dla wspólnego dobra. Nie wolno tylko wprowadzać regulacji prawnych, które kogokolwiek będą zmuszać  do postępowania niezgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.

Nie potępiać ludzi za to, że nie chcą być wegetarianami, że polują i łowią ryby. Trzeba tylko się starać, aby chcieli wysłuchać moralnych, ekologicznych i zdrowotnych motywów tych, którzy się  temu sprzeciwiają.

Uczmy się obywatelskiej dojrzałości, która pozwoli nam różnić się bez nienawiści i uczyni odpornymi na manipulacje autorytarnych polityków.

 

Autor zdjęcia: Claudio Schwarz

Plan dla Polski :)

Co dalej z Polexitem i jak trafić z Unią pod strzechy? 

Rozpętanie przez PiS otwartego konfliktu z Unią Europejską po raz pierwszy po 2004 roku tworzy przestrzeń dla kwestionowania członkostwa Polski w Unii. Polaryzacja wokół tego tematu sprzyja opozycji, ale szkodzi proeuropejskim postawom Polaków. Odpowiedź to przejęcie propagandy Morawieckiego i pokazanie – na poziomie powiatów – jakie konkretne inwestycje i pieniądze z UE (liczone w dziesiątkach tysięcy, a nie miliardach) przepadają Polakom przez pieniactwo PiSu. 

Jedną z najważniejszych przyczyn wysokiego poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej był fakt, że nie było żadnych poważnych sił politycznych je kwestionujących. To już przeszłość. Kaczyński posługując się pseudotrybunałem puścił w ruch siły, które w najbliższych latach będą zasilać eurosceptycyzm, a nawet otwarty sprzeciw wobec integracji europejskiej.  

Pseudotrybunał miał zakwestionować wyrok Trybunału w Luksemburgu dotyczący łamania niezawisłości sędziów (do czego nie miał prawa) dlatego, niejako w zastępstwie, podważył zgodność Traktatu Lizbońskiego z polską Konstytucją. W ten sposób zamiast po prostu łamać prawo i być w konflikcie z Unią, Kaczyński może przedstawiać się jako obrońca polskiej suwerenności i ustawy zasadniczej. 

Zamiast normalnego w UE sporu kompetencyjnego między TSUE a trybunałem krajowym, Kaczyński kwestionując traktaty idzie na zderzenie czołowe z instytucjami europejskimi i państwami członkowskimi, które nie pogodzą się z faktem, że jedno z nich tak otwarcie chce ignorować zapisy wspólnego prawa. Wiele eksperymentów z teorii gier udowadnia, że ludzie gotowi są ukarać “oszusta”, nawet jeśli odbywa się to ich kosztem. A przywódcy polityczni nie są w tym względzie wyjątkami. 

Unia w sytuacji, w której łamanie praworządności w Polsce przestało być tematem dla ekspertów od konstytucyjności, nie może dłużej ignorować sytuacji w Polsce, co oznacza, że pieniądze z funduszy odbudowy i sprawiedliwej transformacji mogą być tymczasowo dla Polski niedostępne. Jeśli w najbliższych wyborach antypopulistyczna fala zmiecie również Wiktora Orbana polski rząd musi liczyć się z uruchomieniem artykułu 7 Traktatu o Unii Europejskiej i zawieszeniem swojego głosu w Radzie. 

Paliwo dla eurosceptyków

Oznacza to, że rząd PiS będzie obiektywnie w nieustannym sporze z Unią, a budowanie oporu utrudni odwrót i da paliwo skrajnym antyeuropejskim siłom na zapleczu rządzącej prawicy jak i w opozycji do niej, które od lat buduje swoją tożsamość na obronie “polskich wartości” przed tęczową zarazą z Zachodu. Nawet jeśli wstrzymanie pieniędzy wymusi, koniec końców, jakąś formę wycofania się PiSu z łamania polskiej konstytucji i unijnych traktatów, antyeuropejskiego dżina nie uda się tak łatwo zagonić z powrotem do butelki. 

Rozgrywanie tematu Polexitu jest wygodne dla obu stron – PO integruje wokół siebie wahających się wyborców opozycji, zabiera tlen mniejszym partiom. PiS z kolei przedstawia się jako obrońca suwerenności i konstytucji. Największym długofalowo zagrożeniem jest to, że polaryzacja przełoży się również na stosunek do Unii Europejskiej. Utożsamienie UE z Tuskiem i PO zamiast zwiększyć im poparcie może sprawić, że niechętni opozycji wyborcy złapią dystans do Unii, ponieważ prędzej uwierzą, że Polexit jest niemożliwy niż zmienią zdanie na temat Platformy.

Protesty wyraźnie nie są skutecznym narzędziem zmiany kursu przez PiS, w każdym razie nie takie – grzeczne, jakby nieco rutyniarskie, nie mające siły pierwszych manifestacji w obronie Trybunału, Sądu Najwyższego czy aborcji. Ci, którzy wciąż mimo to wychodzą na ulice dają świadectwo, bez złudzeń, że ich protest jest w stanie wpłynąć na działania rządzących

Zwołana ad hoc manifestacja pokazuje, że choć Polexitu obawia się około 40% Polaków, to bardzo niewielu z nich jest gotowych w tej sprawie manifestować, co po sześciu latach bezskutecznego wychodzenia na ulicę nie może dziwić. Tusk wyprowadził na ulicę “opozycję uliczną”, ale raczej nikogo więcej. Jeśli temat Unii ma wyjść poza bańkę najtwardszych zwolenników opozycji trzeba oprócz języka wartości i flag z gwiazdkami odwołać się do twardych interesów.

Przejąć propagandę Morawieckiego

Moment „sprawdzam” przyjdzie, kiedy okaże się, że pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy nie ma i nie będzie. Już teraz 66% Polaków uważa, że wyrok pseudotrybunału oddala perspektywę otrzymania unijnych środków. Tylko 6% uważa, że szanse wzrosły, 28% wybrało odpowiedź „trudno powiedzieć” w ostatnim sondażu United Surveys. Nawet 49% wyborców PiS uważa, że po wyroku TK szanse na fundusze z unii spadły.

Żeby przekonać ludzi na co dzień średnio przejmujących się polityką europejską zamiast machania flagą z gwiazdkami trzeba odwołać się do twardego języka interesów. Zakorzenić myśl, że te pieniądze w zasadzie już tu są – dokładnie taki propagandowy manewr jak chciał zastosować Morawiecki. Tyle że teraz przez awanturnictwo PiS – nasze pieniądze – które nam się należą – nie trafiają do nas. 

Oczywiście opozycja powinna walczyć ze wszystkich sił, przekonując Unię, żeby “nie karała Polaków” (a Komisja powinna wejść w rolę i twardo stawiać warunki PiS). Dzięki temu wreszcie można stosować pozytywny przekaz (o własnym planie transformacji Polski za unijne pieniądze) i jednocześnie bardzo ostro krytykować rządzących za to, że nam tę robotę psują i uniemożliwiają. Już nie na poziomie abstrakcji (bo kto tak naprawdę rozumie o co chodzi w “wyroku” pseudotrybunału?), ale konkretów.

Nie operować miliardami – te są zbyt odległe. Przejść do setek, dziesiątek tysięcy – trafiać do ludzi tematami, które są im bliskie. Rolników dopłatami, rodziców szkołami, starszych ludzi szpitalami itd. Pokazać im swój Plan dla Polski – w skali mikro, bliskiej i namacalnej. Zejść na sam dół – i miasteczko po miasteczku, powiat po powiecie, gmina po gminie, pokazywać co za te pieniądze z funduszy Next Generation EU można by zrobić i zbudować. Które szkoły dostałyby nowe ocieplenie, gdzie wróciłyby pociągi, gdzie pojawiłyby się nowe inwestycje i miejsca pracy, a gdzie nareszcie szybki i stabilny internet. A “Paweł z Kościana” mógłby pracować z rodzinnego domu dla firm w Dolinie Krzemowej. Albo najlepiej założyć własną firmę innowacyjnie promującą lokalne produkty.

Wyobrażam sobie wielką mapę, gdzie każdy może znaleźć swoje miasteczko czy wieś i sprawdzić co też w tym Planie dla Polski z unijnych euro mu przypadnie. “Jeśli chcesz wiedzieć co dalej z pieniędzmi dla Sulęcina czy Iławy kliknij tutaj i pozostańmy w kontakcie”. 

To jest duża operacja, ale wykonalna. Na przednówku, gdy nastroje tradycyjnie siądą, będzie można pokazać alternatywę dla marazmu i imposybilizmu rządów PiS – który tymczasem będzie na lewo i prawo szukać pieniędzy i tłumić oczekiwania płacowe i tłumaczyć się z podwyżek cen. 

Można lekko tylko przepakować Krajowy Plan Odbudowy i pod flagą biało czerwoną (to nie pomyłka) ruszyć w trasę, żeby opowiadać o swoim Planie dla Polski. Nawet jest dobra data, żeby ogłosić działania: 11 listopada. 

Rekonstrukcja państwa prawa oparta na nowym kodeksie aksjologicznym :)

Nie powinniśmy, nie możemy się zadowolić zwykłym przejęciem władzy przez kolejny rząd, o miejmy nadzieje demokratycznych zapatrywaniach na sposób uprawiania polityki. A zatem jak ta nowa Polska powinna wyglądać?

Po sześciu latach dramatycznego niszczenia państwa w zasadzie we wszystkich jego obszarach, przy jednoczesnej nadziei i politologicznych przesłankach ku temu, że ta ogromnie zła era dla naszego państwa w przewidywalnej przyszłości się zakończy, warto jest zastanowić się jakie mamy oczekiwania od nowego państwa. Na jakich podstawach powinniśmy, jako społeczeństwo, oczekiwać jego rekonstrukcji. Celowo używam terminu „nowe państwo”, ponieważ z pełnym przekonaniem uważam, że Polska po PiS-ie nie może być po prostu kontynuacją tego, co było przed jesienią 2015 roku. Nie powinniśmy, nie możemy się zadowolić zwykłym przejęciem władzy przez kolejny rząd, o miejmy nadzieje demokratycznych zapatrywaniach na sposób uprawiania polityki. A zatem jak ta nowa Polska powinna wyglądać?

Jest to z całą pewnością ten moment w historii naszego kraju, który daje podstawy ku temu, aby podjąć znacznie większy trud aniżeli zwykły, bezrefleksyjny transfer władzy. Przyszedł dobry czas na zredefiniowanie podstaw funkcjonowania państwa, korektę pewnych rozwiązań ustrojowych, jednoznaczne, mam nadzieję, opowiedzenie się za zachodnioeuropejską tożsamością cywilizacyjną, a więc i kulturową, i prawną oraz podjęcie działań mających na celu przywrócenie naszych relacji i naszej pogruchotanej do granic pozycji w europejskiej wspólnocie. Przyszedł czas na naprawę państwa i naprawę społeczną na wielu płaszczyznach, na swoistą sanację, ale w prawdziwym, pozytywnym tego słowa znaczeniu. Powinniśmy zrobić wszystko jako społeczeństwo, aby sprostać temu zadaniu, ponieważ autokratyczno-regresywna nauczka, jaką dała nam historia, jest wbrew pozorom szansą na przebudzenie, pozytywną przemianę i skok w nowoczesność, w Polskę na miarę XXI wieku. W każdym wymiarze – społecznym, ustrojowym, edukacyjnym, infrastrukturalnym, gospodarczym, energetycznym itd.

To szansa dla nas, której nie wolno nam zmarnować. Sytuacja jest w jakimś sensie porównywalna do tej z 1989 roku. Trzeba wiele sfer państwa zbudować praktycznie od nowa, a wiele dalszych usprawnić i zmodernizować. Aby to zrobić, potrzebujemy przede wszystkim zbudowania na nowo kodeksu aksjologicznego nowoczesnej Polski, którym kierować się winno państwo, jego organy i funkcjonariusze – w relacjach między sobą, w relacjach międzynarodowych i w relacjach z obywatelami.

Podstawowe dwie wartości, jakie powinniśmy przywrócić do życia i szanować je w nowej rzeczywistości, to przyzwoitość i prawda. W przestrzeni publicznej zostały one starte na proch, w dużej mierze nie istnieją. Obecna ekipa rządząca i jej akolici rozsiani po całym kraju, zainstalowani w tych najważniejszych i tych najmniejszych komórkach organizacyjnych państwa, w przedsiębiorstwach i małych przedsiębiorstewkach państwowych i samorządowych, w mediach publicznych i innych przestrzeniach, w zasadzie wymazali pojęcie przyzwoitości ze słownika wartości. W należytym uzupełnieniu, niemal cały przekaz, komunikacja polityczna i medialna, oparte są na permanentnym kłamstwie i manipulacji. Przestaliśmy już uświadamiać sobie, że otacza nas to zewsząd i trudno jest wyłowić gdziekolwiek prawdę. Co więcej, za ten brak przyzwoitości oraz permanentne, aroganckie kłamstwo w przestrzeni publicznej, nikt nie ponosi jakichkolwiek negatywnych konsekwencji, o odpowiedzialności prawnej nie wspominając.

A zatem powrót do podstawowej przyzwoitości i mówienia prawdy w życiu publicznym, w polityce, w komunikacji medialnej, musi stać się na nowo aksjomatem. Ten, kto będzie łamał tę zasadę, powinien być napiętnowany. Słowa i pojęcia muszą na nowo znaczyć to, co w istocie znaczą. Dziś wszystko postawione jest na głowie, wszystko czytane i komunikowane jest à rebours.

Taka fundamentalna naprawa aksjologiczna pozwoli przywrócić stopniowo zaufanie obywateli do państwa, do jego organów konstytucyjnych i do przestrzeni publicznej w ogóle. A takie zaufanie z kolei to podstawa nowej umowy społecznej, która pozwoli – miejmy nadzieję – scalić społeczeństwo, uwierzyć wszystkim, że to jest ich państwo, w którym jest dla nich miejsce i tym samym wyjść z populistycznej zapaści, uwsteczniającej nas i odwracającej plecami do świata. Zaufanie jest jednak podstawą. Musimy jako społeczeństwo uwierzyć swojemu państwu. Że nas nie okłamuje i jest przyzwoite.

Na koniec kilka słów o restytucji praworządności, ponieważ to jest obszar, którym zajmuję się intensywnie w ostatnich latach i bez naprawy którego nie widzę możliwości odbudowania innych demokratycznych elementów państwowości i modernizacji kraju, o której wspominałem wyżej. Państwo prawa jest wartością stanowiącą ramę funkcjonowania nowoczesnego ustroju i gwarancję sprawnego, bezpiecznego działania całości mechanizmu społecznego. Zapewnia bowiem system wzajemnej kontroli i równoważenia się władz państwowych, a także bezpieczeństwo obywateli przed nadużyciami, a niekiedy szaleństwem władzy. Ostatnie lata pokazały nam w praktyce, do czego prowadzi centralizacja i zmonopolizowanie władzy w jednym ośrodku decyzyjnym oraz demontaż praworządnościowych bezpieczników ustrojowych. Pozbawieni niezależnego, autonomicznego Trybunału Konstytucyjnego, jesteśmy narażeni na każde nadużycie legislacyjne większości parlamentarnej, na uchwalanie prawa, które jawnie uderza w podstawowe prawa chronione ustawą zasadniczą oraz międzynarodowymi konwencjami i traktatami. To stało się rzeczywistością kilku ostatnich lat. Jesteśmy narażeni na proces parlamentarny naznaczony jawną impertynencją i skrajną arogancją, na nieprzestrzeganie podstawowych reguł, błyskawiczne uchwalanie ustaw nocami, trzydziestosekundowe limity wypowiedzi dla posłów opozycji, wyłączanie mikrofonów, bezprawne reasumpcje głosowań itd. Nie ma gdzie systemowo zaskarżyć takich praktyk, ponieważ organ przy Alei Szucha w Warszawie stał się jedynie atrapą prawdziwego Trybunału. Niezależne sądy zostały poddane bezprawnej ingerencji i nieograniczonej władzy ministra sprawiedliwości. Sędziowie są szykanowani i represjonowani za stanie po stronie prawa i podstawowych wartości, za stosowanie prawa unijnego. Obecna władza nie lubi kontroli, dlatego postanowiła od początku podporządkować sobie sądy. Odebrała nam przy tym ochronę przed jej zakusami na nasze wolności. Teraz odważni sędziowie, w imię obrony naszych praw w swoich wyrokach, muszą wykazywać się odwagą, stawiać czoła licznym dyscyplinarkom, a niekiedy postępowaniom karnym. Zdemontowano bowiem strukturalny, konstytucyjny system ochrony ich niezawisłości. Do tego upolityczniona całkowicie, wybrana przez rządzących nowa Krajowa Rada Sądownictwa, od kilku lat systematycznie dopompowuje do wymiaru sprawiedliwości swoich nominatów, którzy mają zmienić oblicze sądownictwa i uczynić je całkowicie podległym wobec władzy. Sąd Najwyższy także został podbity dzięki nowym regulacjom, neo-KRS-owi i bezprawnej realizacji założonego celu. I w końcu prokuratura, przejęta jako pierwsza. Organ, który winien stać na straży praworządności i być niezależnym oskarżycielem publicznym chroniącym państwo przed przestępcami, stał się instytucją chroniącą rząd i piętnującą przeciwników politycznych oraz niewygodnych obywateli (w tym sędziów) i organizacje społeczne.

Taka dewastacja systemu wymiaru sprawiedliwości doprowadziła do pogwałcenia reguł zapisanych w traktatach unijnych i Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. To z kolei uruchomiło reakcję instytucji europejskich oraz trybunałów w Luksemburgi i Strasburgu. Kilkanaście wyroków wydanych przez nie potwierdza w pełni diagnozę postawioną kilka lat temu w zasadzie przez cały prawniczy świat, przez ekspertów krajowych, przez instytucje i organizacje międzynarodowe. Zmiany w zakresie Trybunału Konstytucyjnego i sądownictwa w Polsce są sprzeczne z europejskim porządkiem prawnym.

Cały ten system wymaga gruntownej naprawy. Do tego potrzebne jest iście oświeceniowe myślenie i działanie, ponieważ – tak jak wówczas w połowie XVII wieku – państwo polskie jest w głębokiej zapaści. Zadanie oczyszczenia tej stajni Augiasza wymaga od nas jednak przywrócenia do życia podstawowych wartości i znacznie większego wysiłku, aniżeli po prostu przejście do porządku dziennego po zmianie władzy. Jako społeczeństwo powinniśmy być świadomi potrzeby głębokich zmian, wywierać ogromną presje na przyszłych rządzących, sami być aktywni i kreatywni. To wielka szansa na bardzo pozytywną odmianę Polski i energiczny powrót do cywilizacji Zachodu. Nie zmarnujmy tego historycznego momentum.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję