Gdzie są te dzieci? :)

W połowie listopada rząd Zjednoczonej Prawicy przyjął dokument „Strategia Demograficzna 2040” podejmujący problem niskiej dzietności w Polsce. „Strategia” zawiera niekiedy słuszne diagnozy. Ale kiedy przychodzi do rekomendacji, ogranicza się do nic nieznaczących ogólników i pobożnych życzeń. W praktyce bowiem rząd Zjednoczonej Prawicy robi rzeczy dokładnie przeciwne do tych, które sam sobie zaleca. I zamiast stwarzać zachęty do posiadania dzieci, aktywnie Polaków do tego zniechęca.

Skala problemu

Dokument rządowy nie może przyznać, że program Rodzina 500 Plus, wbrew zapowiedziom PiS, nie przyczynił się do trwałego podniesienia poziomu dzietności. Według najnowszych, jeszcze szacunkowych danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 2021 roku liczba urodzeń w Polsce wyniosła niewiele ponad 330 tysięcy. To o około 25 tysięcy mniej niż w roku poprzednim.

Ten rok będzie zapewne jeszcze gorszy. Do 1 września urodziło się w Polsce 208 tysięcy dzieci, mimo że rok wcześniej w tym samym okresie przybyło ich 220 tysięcy. Współczynnik dzietności – czyli liczba urodzonych dzieci przypadających na kobietę w wieku rozrodczym – spadł w 2021 roku do 1,32 i jest niższy od wyniku z roku 2016, czyli pierwszego pełnego roku rządów PiS (wynosił wówczas 1,357). W 2019 roku Polska pod względem dzietności znajdowała się na 19. miejscu wśród 27 krajów członkowskich UE.

Konsekwencje tego stanu rzeczy będą poważne i autorzy „Strategii” zdają sobie z tego sprawę. Ostrzegają, że ludność Polski może skurczyć się z 37,9 miliona w roku 2019 do 23 lub nawet 16,3 milionów w roku 2100. Zmieni się także na niekorzyść stosunek osób pracujących do tych w wieku poprodukcyjnym. „W roku 1990 na jedną osobę w wieku poprodukcyjnym przypadało 4,5 osoby w wieku produkcyjnym, w roku 2019 wartość ta spadła do 2,7, a w roku 2060 może spaść do 1,2 osoby”.

Oczywiście w takich warunkach utrzymanie systemów emerytalnych czy przyzwoitych usług publicznych będzie skrajnie trudne. Odsetek osób korzystających ze świadczeń państwa będzie po prostu zbyt duży w stosunku do liczby osób odprowadzających składki. Autorzy dokumentu rozumieją więc skalę problemu. Mało tego, nie sposób się też nie zgodzić z ich ogólnymi zalecaniami, przy czym słowo „ogólne” ma w tym wypadku kluczowe znaczenie. Czytamy, że głównym celem „Strategii Demograficznej” jest „wyjście z pułapki niskiej dzietności i zbliżenie się do poziomu dzietności gwarantującego zastępowalność pokoleń”. To oznacza wzrost współczynnika dzietności do poziomu co najmniej 2,1 w ciągu zaledwie 18 lat – datą graniczną jest zawarty w tytule rok 2040. Prof. Irena Kotowska, demografka ze Szkoły Głównej Handlowej, przekonuje, że to cel niemożliwy do osiągnięcia. Żadne państwo UE nie może się dziś pochwalić takimi wskaźnikami, a poziom dzietności w Polsce, po krótkim wzroście w latach 2016-17, konsekwentnie spada.

Zawieśmy jednak na chwilę wątpliwości i sprawdźmy, jak autorzy chcieliby ów cel zrealizować. We wprowadzeniu wymieniają „12 kierunków interwencji”. Wśród nich są m.in.: zabezpieczenie finansowe rodzin, wsparcie w zaspokojeniu ich potrzeb mieszkaniowych, wsparcie ich trwałości; popularyzacja kultury sprzyjającej rodzinie, poprawa jakości i organizacji edukacji, rozwój opieki zdrowotnej, rozwój infrastruktury i usług potrzebnych rodzinom.

Brzmi atrakcyjnie, więc z ciekawością zajrzałem do rozdziałów, w których spodziewałem się znaleźć konkretne propozycje działań. Niestety, nic nie znalazłem. Na przykład w rozdziale poświęconym jakości edukacji przeczytamy, że dzieci są uczone wychowania do życia w rodzinie (jak się uczy tego przedmiotu , o tym dokument milczy. Problemem jest także różnica w wykształceniu kobiet i mężczyzn. Lepiej wykształcone kobiety wyjeżdżają na studia do większych miast i już nie wracają, a gorzej wykształceni mężczyźni zostają sami. Trzeba więc zmniejszyć tę różnicę, ale jak tego dokonać, tego się już nie dowiemy.

Ponadto w dokumencie możemy przeczytać, że wielu rodziców korzysta z płatnych korepetycji. Diagnoza jak najbardziej słuszna, dane pokazują, że wielu Polaków przeznacza setki złotych na dodatkowe zajęcia lub posyła dzieci do szkół prywatnych. Ale, znów, w „Strategii” brakuje konkretnych informacji, co z tym wyzwaniem zrobić. „Te niedogodności stawiają pytanie o równość szans dzieci z rodzin o niższym dochodzie. Istotne jest zatem podniesienie poziomu edukacji szkolnej oraz zwiększenie oferty zajęć dodatkowych w szkołach w celu minimalizacji potrzeb korepetycji”. I na tym koniec. Śmiem twierdzić, że to nie brak zajęć dodatkowych w szkole pcha ludzi w objęcia korepetytorów, ale brak nauczycieli. To nie nadmiar gotówki każe im przenieść dziecko do szkoły prywatnej, ale przepełnione klasy i strach przed kolejnymi pomysłami ministra Czarnka. Chcecie powstrzymać odpływ dzieci ze szkół publicznych i na dodatkowe korepetycje, to powstrzymajcie swojego ministra edukacji. Zamiast ciągłej rewolucji i najazdu fundamentalistów, szkoła potrzebuje uspokojenia i przewidywalności.

Atrakcyjne postulaty i przykra rzeczywistość

Podobnie jest w przypadku innych problemów. Autorzy „Strategii”, nawet jeśli trafnie je identyfikują, nie zauważają, że działania rządu Zjednoczonej Prawicy zamiast pomóc, dodatkowo te problemy pogłębiają. Weźmy „wsparcie w zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych rodzin”. Zapowiadany z pompą program Mieszkanie Plus nigdy tak naprawdę nie ruszył. Z kolei możliwości zakupu mieszkania na rynku dramatycznie się kurczą, ponieważ wysokie stopy procentowe odcinają Polaków od kredytu. W sierpniu tego roku o kredyty hipoteczne ubiegało się 12 tysięcy chętnych. Rok wcześniej prawie 43 tysiące. To spadek o 70 procent. Pojawiają się także doniesienia o rosnącej liczbie Polaków, którzy mają kłopot ze spłatą już zaciągniętych zobowiązań. Skutek jest taki, że młodzi ludzie muszą mieszkania wynajmować, a w rezultacie ceny najmu także gwałtownie rosną.

Inny postulat to „rozwój opieki zdrowotnej”. Znów, słuszny, ale skutkiem rządów PiS jest pogorszenie jakości opieki, nie jej rozwój. W niedawnym artykule z serwisu „Polityka Insight” czytam, że „w 2020 r. Polska wydała na zdrowie (łączne wydatki publiczne i prywatne) 1591 euro na mieszkańca, przy średniej w UE na poziomie 3159 euro”. To plasowało nas w Unii Europejskiej na 6. miejscu od końca. Dalej dowiaduję się, że jeśli wziąć pod uwagę jedynie wydatki publiczne, to „Polska przeznaczyła na zdrowie 4,7 proc. PKB i zajęła ostatnią pozycję w UE obok Łotwy”. W latach 2019-2021 oczekiwana długość życia spadła w całej UE średnio o 1,2 roku, ale w Polsce o 2,4 lata. Gorzej było tylko w Bułgarii, Rumunii i na Słowacji.

Jeśli do tego dodać praktycznie całkowity zakaz przerywania ciąży, nawet w wypadku poważnych wad płodu i zagrożenia dla zdrowia matki – co zafundował nam Trybunał Konstytucyjny mgr Julii Przyłębskiej – to trudno oczekiwać, by Polki nabrały ochoty na kolejne ciąże.

Kolejny postulat – „zabezpieczenie finansowe rodzin”. Najwyższa od dwóch dekad inflacja sprawia, że zamiast się finansowo „zabezpieczyć” wiele polskich rodzin szybko biednieje, a oszczędności się kurczą.

Strategia nie dostrzega też dokonujących się przemian obyczajowych. Czytamy w niej, że rząd chce „uwzględnić w systemie wsparcia finansowego konstytucyjny obowiązek szczególnej ochrony małżeństwa”, nie dostrzegając, że już co 4 dziecko w Polsce rodzi się w związkach nieformalnych i odsetek ten od lat rośnie. Władza ma prawo wspierać małżeństwo, ale nie może zamykać oczu na to, że nie wszyscy się na nie decydują. Zamiast takich rodziców ignorować, trzeba mieć ofertę również dla nich – na przykład w postaci związków partnerskich i pewnych przywilejów z nimi związanych.

Ideologiczne zacietrzewienie nie pozwala autorom „Strategii Demograficznej” dostrzec także innego sposobu wsparcia dzietności, czyli zabiegów in vitro. Na 127 stronach tekstu nie wspomina się o tej procedurze ani razu. W rezultacie „Strategia Demograficzna 2040” jest jak całe rządy PiS – nawet jeśli partia dobrze identyfikuje problemy i roztacza wizje świetlanej przyszłości, to praktyka rządzenia prowadzi nas w dokładnie przeciwnym kierunku. Jak zwykle w świecie PiS, jeśli dobro obywateli nie przystaje do ideologii, tym gorzej dla obywateli.

 

Autor zdjęcia: freestocks

 

Niezwykłe przygody Barona Münchhausena :)

Ilekroć słucham, czytam o niektórych gospodarczych pomysłach Pana Morawieckiego, przed moimi oczami staje nie kto inny, ale właśnie filmowy baron Münchhausen, dla którego podróż na księżyc to drobnostka. 

Zespół Münchhausena to zdiagnozowana naukowo choroba polegająca w skrócie na tym, że chory z urojenia domaga się się operacji chirurgicznych lub innych działań medycznych, aby doprowadzić do deformacji zdrowego organizmu. Występuje zwykle u osób, które mają zaburzenia osobowości, zwłaszcza w stwierdzonej psychopatii, oraz u osób z tendencjami masochistycznymi i obsesyjnymi. Celem takiego zachowania jest wejście w rolę chorego. W 1989 roku związany z Monthy Pythonem Terry Gilliam nakręcił fantastyczny film o przygodach starego łgarza barona Münchhausena.

Ilekroć słucham, czytam o niektórych gospodarczych pomysłach Pana Morawieckiego, przed moimi oczami staje nie kto inny, ale właśnie filmowy baron Münchhausen, dla którego podróż na księżyc to drobnostka. Zarówno dla barona jak i naszego Premiera ustrzelenie jedną kulą kilku kaczek i wyciągnięcie się samemu z bagna za własne włosy to chleb dnia powszedniego. 

Milion samochodów elektrycznych równa się nanizaniu niedźwiedzia na dyszel od wozu. Waszczykowskie krainy San Escobar to przecież wypisz wymaluj baronowe wyspy z sera. Zakopanie w błocie Mierzei Wiślanej półtora miliarda złotych to inwestycja. Gdy nasz premier gawędziarz otwiera swoje złote usta, to ludziska słyszą historie tak niestworzone i fantastyczne, że filmowy baron to przy nim małe miki. Tego nie da się odzobaczyć – jak mawia młodzież.

W polityce niestety opowiadanie bredni i składanie obietnic bez pokrycia zawsze się opłaca. W tym przypadku, gdy kelner przyniesie rachunek to konsumującego zwykle nie ma już przy stole. Poza tym płatnik jest zawsze ten sam. To podatnik, a nie polityk. Pieniądze podatnika nie rosną jednak na drzewach. Podatnik musi je wypracować, a ci, co je wypracowują pracują tak ciężko, że nie mają czasu siedzieć przy stole z politykami. Kółeczko się zamyka.

Jedną z najbardziej irytujących mnie historii z cyklu „z mchu i paproci” jest wypowiadane w przestrzeni publicznej, zarówno z lewej jak i prawej strony, stwierdzenie, że Polacy to jeden z najciężej pracujących narodów Europy. Jeśli spojrzeć w statystyki, ba, jak człowiek się rozejrzy trochę wokół to wydaje mu się, że faktycznie tak jest. To jednak tylko pół prawdy. Większość z nas ciężko pracuje, ale spora część społeczeństwa wcale. Sporo moich znajomych pracuje na pełnych dwóch etatach. Znam takich co i na trzech. W moim poprzednim miejscu dla większości mych przedstawicieli handlowych praca nie kończyła się po pracy. To był dopiero początek następnej. Jeden dorabiał w warsztacie samochodowym, drugi wsiadał w taksówkę, trzeci uczył dzieciaki haratać w gałę, czwarty prowadził pub, piąty malował windy w swoim bloku, by odrobić zaległy czynsz, a szósta prowadziła second hand z ciuchami. Dopiero tak przeciętny Kowalski jest w stanie w tym kraju coś odłożyć, zarobić na swoje dzieci, spełnić własne aspiracje i marzenia. 

Ja przecież też, od pięciu lat prowadząc w sumie z sukcesami własną firmę na urlopie dłuższym niż tydzień byłem raz, a i tak do dwóch tygodni nie dobiłem. Zresztą nawet na tym urlopie pracowałem po kilka godzin dziennie. 

Tak, niewątpliwie ciężko pracujemy, ale w pogoni za dobrobytem nie mamy czasu zauważyć, że dzieje się tak, bo pracujemy nie tylko na siebie, na swoje rodziny, ale też na tych, którzy żyją nieuczciwie na nasz koszt, bo mamy część społeczeństwa, która do pracy ma dwie lewe ręce. I nikt o tym nie wspomina, a jeśli to tylko szeptem. Temat politycznie niepopularny. Tymczasem w Polsce pracuje tylko 63% ludzi w wieku produkcyjnym. Nic więc dziwnego, że z badań przeprowadzonych w 2018 roku wynika, że 63% Polaków jest nieszczęśliwych w swoich miejscach pracy. 

Z danych wynika, że nie pracuje blisko 45% Polaków. Mimo rekordowo niskiego bezrobocia nie zmieniło się to od dekady. Bezrobocie spada i bije kolejne rekordy, ale Polaków, którzy nie pracują, jest ciągle tyle samo. Biernych zawodowo jest ponad 5 mln osób pełnoletnich w wieku produkcyjnym. Na 16 mln pracujących przypada obecnie 7 mln osób w wieku emerytalnym. To oznacza, że na jednego emeryta pracują zaledwie dwie osoby. Dodatkowo duża część z pracujących jest zatrudniona w sektorze publicznym, w którym zarobki też są znacząco wyższe niż w prywatnym. Na tle Europy bardzo źle wygląda też wysoki odsetek (wynoszący prawie 1/3)  funkcji urzędniczych w całym sektorze publicznym. Nic więc dziwnego, że pozyskiwanie podatków w Polsce jest bardzo drogie na tle Europy.

Ludzie utrzymujący się z jałmużny państwa to prawdziwy skarb dla każdego umiejącego liczyć do dwóch polityka-demagoga. Są bowiem od niego uzależnieni. Czym narkomanów jest więcej, tym bogatszy będzie dealer. 500 plus to kokaina. 13 czy14 emerytura to skręt dla mniej wymagających. W starzejącym się społeczeństwie to jednak niższa emerytura jest najtwardszym z serwowanych przez tych cwaniaków narkotyków. Przerażające jest, że rządząca obecnie ekipa doprowadziła do sytuacji, gdy około 80% aktualnych wydatków budżetowych to wydatki sztywne, z których nie da się zrezygnować bez politycznych konsekwencji. Nieważne kto będzie rządził jutro. Faktyczna zmiana nie uda się bez akcji edukacyjnej obliczonej na pokolenia.

Wśród biernych zawodowo w wieku produkcyjnym większość, bo około 61%, stanowią kobiety. W niemal identycznych proporcjach (60/40) rozkłada się to na miasta i wsie, z tym, że większość biernych zamieszkuje miasta. Te właśnie miasta, które narzekają głownie na brak rąk do pracy. Żeby chociaż 500 plus sprawiło, że te niepracujące kobiety zechciałyby mieć dzieci. Niestety kraj pobożny, pobożne są zatem i życzenia. W pierwszym półroczu 2019 roku przyszło na świat 182 tysięcy dzieci. To o 5,9% , czyli o ponad 11 tysięcy mniej niż w tym samym okresie ubiegłego roku – wynika ze wstępnych danych GUS. To kolejne dane, które pokazują, że 500 plus nie działa. Mimo wydania już prawie 100 miliardów złotych kiedy piszę ten tekst na ten program, liczba urodzeń wciąż od przynajmniej dwóch lat systematycznie spada. Jaką trzeba mieć więc bezczelność w sobie, by twierdzić, że 500 plus to sukces.

Przy okazji liczb… mała dygresja. Wcale mnie nie dziwi fakt, iż w latach dziewięćdziesiątych nasz premier wraz ze swoim kolegą, a obecnym prezesem państwowego banku, niejakim panem Zbigniewem Jagiełło, próbował założyć własną firmę, ale wolny rynek tych dwóch panów zweryfikował negatywnie. Oczywiście nie dlatego, że nie umieli, tylko dlatego, że postkomuniści i układ nie dał im na to szans. Zresztą oddam głos nasz premierowi zapytanemu o to w wywiadzie-rzece Piotra Zaręby:

– Na początku lat 90. wierzyłem, że można coś osiągnąć, prowadząc własną firmę, między innymi ze Zbyszkiem Jagiełłą. Panowała filozofia zaczynania od początku. Ale widziałem, jak zdolniejsi i bardziej pracowici ludzie przegrywają konkurencję z tymi, którzy mieli dostęp do informacji i odpowiednich decyzji administracyjnych. Pewien bardzo dziś znany biznesmen startował w tym samym czasie. I opowiadał potem, jak to przechodził w latach 90. koło pewnego banku i pomyślał: „Może wpadnę i dostanę kredyt”. No i dostał przypadkiem tak dużo, jakby dziś tzw. człowiek z ulicy dostał, powiedzmy, 50 mln złotych.

No i nie wyszło chłopakom. Poszli więc do taty Kornela i do polityki, by później zarządzać pieniędzmi tych, którym jakoś się udało. Udało, bo mieli tatę, lub wujka co pił wódkę w Magdalence… 

500 plus, który z założenia miał poprawić dzietność w Polsce – bez zwiększenia której czeka nas katastrofa – nawet gdyby okazał się sukcesem, nie rozwiązałby innego problemu, na jaki otwiera oczy opublikowany niedawno przez Instytut Badań Strukturalnych na temat młodych. To raport dotyczący osób niepracujących i nieuczących się w grupie wiekowej 15-29 lat. Z danych wynika, że 12% osób w wieku 15-29 lat nie pracuje i nie uczy się. Ta liczba to około 750 tys. osób. Niestety aż 70% z nich to osoby bierne zawodowo, czyli takie, które nie poszukują zatrudnienia. To ponad pół miliona osób, które nie chcą pracować. Te osoby to nie leniwi uchodźcy, którzy do nas przybyli a którymi straszą nas politycy. To nasi właśni, rdzenni Polacy z pradziada i dziada. Kiedyś taka młodzież nie miała czasu na pracę, bo całymi dniami rzucała kamieniami i butelkami po piwie w pobliski transformator. Dziś nie może pracować, bo nie starczyłoby jej czasu na utwardzanie w sobie patriotyzmu.

Lata komuny wyrządziły Polsce mnóstwo szkód. Jedną z nich, z którą borykamy się od lat jest traktowanie państwa, instytucji państwa jako wroga, którego należy zwalczać. Jeżeli państwo udaje, że płaci, to my udajemy, że pracujemy. To plus nasza narodowa cecha, czyli kombinatorstwo sprawia, że kiedy Aleksander Kwaśniewski poluzował system rentowy, to dał cwaniakom możliwość praktycznie nieograniczonego wyłudzania rent. W 1998 roku Polacy byli najbardziej chorym krajem Europy. W 1998 roku ponad 2,7 mln Polaków wywalczyło sobie prawo do renty, dzięki czemu w Polsce było trzy razy więcej rencistów niż w krajach UE. Później SLD uśmiechnęło się do służb mundurowych, sędziów i prokuratorów, których wyłączono ze standardowego systemu emerytalnego. Jeszcze później „pierwsze” PiS – na koszt podatników – kupiło sobie głosy górników, a Platforma dokończyła dzieła zniszczenia demontując OFE. Rządy demagogów z PiS tylko dopełniły zniszczenia.

Na całym cywilizowanym świecie wydłuża się wiek emerytalny, bo ludzie żyją dłużej. U nas się obniża. W Niemczech ludzie pracują średnio 5 lat dłużej i pracuje np. 75% kobiet w wieku 20-64 lat. U nas 66%, a to dane z początku 2018 roku, a „efekt 500 plus” ten wskaźnik jeszcze obniżył. Dodatkowo część z nas np. rolnicy nie płacą na swoją emeryturę, bo… temat rzeka, czyli KRUS. System podatkowy to zresztą historia na zupełnie inna opowieść.

W ten sposób jednak nie da się gonić reszty Europy, która nam uciekła przez lata komuny, zaborów, wojny, itp. I tak nadludzkim wysiłkiem tych 63% pracujących i dzięki wsparciu najpierw całego świata, który kolejny raz umorzył nam długi, a później wsparł nas unijnymi euro udało nam się nadgonić część dystansu i przegonić choćby Portugalię. Jednak ci ludzie naprawdę mają już dość pracy na dwóch etatach. Ile można? 

Niestety słuchając zarówno rządu, jak i opozycji właściwie nigdzie nie widać chęci na zmianę tej patologii. By ktoś odważnie powiedział, że tak dalej być nie może. Że trzeba zlikwidować 500 plus. Że musimy pracować dłużej i musimy pracować wszyscy. Że trzeba zlikwidować większość ulg i podatków i wprowadzić liniowość. Że musimy płacić wszyscy te same podatki. I rolnicy i posłowie. Bez wyjątku. Że trzeba podjąć temat prywatyzacji, która pozwoliłaby zasypać dziurę emerytalną. Że trzeba postawić na małe i średnie przedsiębiorstwa, a nie tylko wspierać mikro, bo to przelicza się na polityczne poparcie… czyli głosy. Że trzeba o 30%odchudzić  sektor publiczny, a tym którzy zostaną zapłacić 50% więcej. Że im więcej wolności, tym mniej państwa. 

Nic nie słychać, żeby ktoś nawet podejmował te tematy. Dla PiS, PO, PSL, Lewicy to tematy tabu. Wszyscy wolą się licytować, co jeszcze można by tu rozdać Twoim kosztem. Czekam tylko, aż ktoś obieca, że jak go wybierzesz z kranów poleci dżony łoker…

Dlatego Polaku, jeśli pracujesz ciężko na dwa, trzy etaty, to wiedz, że z każdym rokiem będziesz pracował jeszcze ciężej, bo dobrze to już było. W czasach tryumfującego populizmu ludzi takich jak Ty będzie ubywać, a przybędzie tych, co będą korzystać z Twojej pracy. A gdy będzie ich przybywać to politycy będą o nich dbać kosztem Ciebie. W końcu zostaniesz sam.

Dziś utrzymywani przez nas pracujących emeryci narzekają żaląc się, że relacja ich emerytury do ostatniej płacy wynosi 60% i jak mają się za to utrzymać skoro przywykli już do innych standardów życia. My, wyż końcówki lat 70′ i początku lat 80′ będziemy mieli inny problem – jak przeżyć, bo nasza emerytura będzie wynosiła około 20% naszej ostatniej płacy. To nas niestety czeka jeżeli na serio nie weźmiemy się za reformowanie naszego kraju. 

Zawsze jest dobry czas dla liberałów – Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Wiktorem Wojciechowskim :)

PŁACA MINIMALNA

To nie jest dobry czas dla liberałów. Dyskurs publiczny dotyczący rynku pracy został niemal całkowicie zdominowany przez idee lewicowe, które jeszcze niedawno nie były zbyt popularne. Teraz, zamiast zmniejszenia kosztów pracy, postuluje się częściej podnoszenie płacy minimalnej, obniżanie wieku emerytalnego, zwiększenie zasiłków socjalnych…

Najlepszym tego przykładem jest program „Rodzina 500 plus”, który moim zdaniem nie tylko stanowi olbrzymie obciążenie dla finansów publicznych, lecz także jest szkodliwy dla rynku pracy. Hojne transfery tworzą pułapki socjalne – uzależniają jak narkotyk, osłabiają bodźce do pracy i mogą trwale wykluczać z rynku pracy osoby o niskich dochodach. Nie znam kraju, który osiągnąłby wysokie tempo rozwoju wskutek zwiększenia transferów społecznych. Rozwój gospodarczy, a zatem i wzrost dochodów, bierze się z produktywnej pracy, a nie z zasiłków, które ostatecznie zmuszają polityków do zwiększenia fiskalizmu. Program „Rodzina 500 plus” już zmusił PiS do podniesienia podatków: wprowadzono nowe podatki sektorowe, w przyszłym roku zostaną utrzymane wyższe stawki VAT-u. Wyższe podatki hamują przecież skłonność firm do inwestowania, a w efekcie zmniejszają popyt na pracę.

No dobrze, to zatrzymajmy się na chwilę przy tej „Rodzinie 500 plus”. Na czym polega ten mechanizm wykluczenia?

Chodzi o osoby, które rezygnują z pracy, bo dochody z programu „Rodzina 500 plus” są bardziej atrakcyjne w porównaniu z wynagrodzeniem. Co więcej, w wielu wypadkach podjęcie przez te osoby legalnej pracy skutkowałoby utratą prawa do tego zasiłku. Nawet jeśli początkowo zakładają, że to tylko przejściowa przerwa w pracy, to jednak może się ona okazać trwała. Po kilku latach powrót takich osób na rynek pracy może być bardzo trudny, bo mało kto będzie chciał je zatrudnić.

800px-France_in_XXI_Century._Electric_scrubbingWróćmy jednak do tej złej pogody dla rozwiązań liberalnych. Dostrzegasz przechył w kierunku idei lewicowych, dawniej powiedzielibyśmy „socjalistycznych”?

Socjalistyczne recepty na wzrost liczby pracujących to intelektualna tandeta. Wystarczy elementarna analiza doświadczeń innych krajów, aby się przekonać, że nadmierna interwencja państwa przynosi więcej szkód niż pożytku. Przykładowo, głęboka zapaść greckiej gospodarki, w tym dramatyczny wzrost bezrobocia, nie wynikały z nadmiaru wolnego rynku, ale z rozdętych wydatków socjalnych, które zniechęcały do pracy i powiększały dług publiczny. Wysokie bezrobocie w niektórych krajach Europy Zachodniej jest skutkiem nadmiernego etatyzmu, wysokich podatków i przeregulowania gospodarki. W sprawnym państwie rząd nie kwestionuje wyroków sądów, przedsiębiorstwa nie są kontrolowane przez polityków, wolność gospodarcza nie jest ograniczona. W sprawnym państwie dominującą rolę odgrywają konkurujące ze sobą prywatne firmy, gdzie podatki są umiarkowanie niskie i gdzie prawo jest przewidywalne i można je szybko egzekwować. Recepty PiS-u na rozwój polskiej gospodarki poprzez obniżenie wieku emerytalnego, zwiększenie wydatków socjalnych czy utrzymywanie wysokiego deficytu finansów publicznych w okresie bardzo dobrej koniunktury są de facto przepisem na głęboki kryzys fiskalny, a w najlepszym razie na silne spowolnienie tempa wzrostu PKB.

Jasne, ale weźmy sztandarowy obecnie postulat podniesienia minimalnej stawki godzinowej za pracę. Dlaczego mówi się o tym, a nie o obniżaniu kosztów pracy, jak jeszcze 10 lat temu? Pracodawcy muszą wreszcie w większym stopniu niż dotychczas dzielić się swoimi dochodami z pracownikami. Słyszymy to ze wszystkich stron sceny politycznej.

Zacznijmy od tego, że to nie politycy tworzą miejsca pracy, tylko przedsiębiorcy. Ustalanie zbyt wysokiej minimalnej stawki godzinowej, czyli faktycznie wysokiej płacy minimalnej, to z góry skazana na porażkę próba dekretowania dobrobytu. Wysoka płaca minimalna zabija legalne zatrudnienie i wpycha w szarą strefę osoby o niskiej wydajności w identyczny sposób jak wysokie pozapłacowe koszty pracy. Obecnie klin podatkowy w Polsce jest niższy niż w większości krajów Europy Zachodniej. Mimo to w niektórych niskowydajnych sektorach gospodarki lub w słabo rozwiniętych regionach kraju klin podatkowy na tyle podnosi całkowite koszty zatrudnienia, że pracodawcy nie chcą legalnie zatrudniać pracowników. Poziom dochodów musi odzwierciedlać rynkową wartość wytworzonych dóbr. Jeżeli wysokie podatki lub wysoka płaca minimalna powodują, że koszty pracy przewyższają rynkową wartość pracy, to pracodawcy ograniczają legalne zatrudnienie lub zatrudniają na czarno.

Wszyscy tak mówią, ale to nie zawsze prawda.

Zgoda. Skala negatywnego wpływu wysokich kosztów pracy na wielkość zatrudnienia jest zróżnicowana. Płaca minimalna, która od przyszłego roku ma wynosić 2000 zł miesięcznie, praktycznie nie będzie hamować zatrudnienia w Warszawie. Ale w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo, jak np. na tzw. ścianie wschodniej, tak wysoka płaca minimalna będzie wpychać wielu pracowników do szarej strefy. W efekcie wysoka płaca minimalna doprowadzi do trwałego rozwarstwienia dochodów i pogłębienia nierówności.

W porządku, ale zwolennicy podniesienia minimalnej stawki godzinowej argumentują, że firmy będą po prostu musiały się przystosować, a pracownicy przestaną biedować, wykonując pracę za głodowe zupełnie stawki, jak to się dzieje dzisiaj. Zarobki z legalnej pracy powinny pozwalać na godne życie.

Na problem niskich wynagrodzeń można spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Pracodawcy widzą pełny koszt pracy, czyli nie tylko pensje wypłacane pracownikom, lecz także wszystkie obowiązkowe narzuty. Pracownicy z kolei widzą tylko to, co dostają „na rękę” i często twierdzą, że ich pracodawcy to bezduszni kapitaliści, którzy płacą zbyt mało. Podnoszenie płacy minimalnej nie jest dobrym sposobem na rozwiązanie tego problemu. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby obniżenie pozapłacowych kosztów pracy dla osób o niskich dochodach.

Ale to by oznaczało obniżenie dochodów do budżetu.

Tak, taki byłby skutek. Rząd PiS-u zapowiada tzw. dużą reformę podatkową, która od 2018 r. ma wprowadzić w życie „jednolitą daninę” będącą połączeniem podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne.

Czyli to, co tak nieudolnie w kampanii przed ostatnimi wyborami proponowała PO?

Tak, idea obu rozwiązań jest ta sama. To idea bardzo dobra, pozwalająca zarówno uprościć system podatkowo-składkowy, jak i obniżyć klin podatkowy dla osób o niskich dochodach. Oczywiście trzeba w takiej sytuacji zaproponować sposób pokrycia ubytku dochodów budżetowych.

Jak to zrobić?

Można zwiększyć dochody z innych danin lub ograniczyć wydatki publiczne, najlepiej te zniechęcające do podejmowania pracy. Obniżenie fiskalizmu wskutek obniżenia wydatków publicznych jest oczywiście lepsze dla perspektyw wzrostu gospodarki niż tylko zmiana w strukturze dochodów podatkowych państwa. Na pewno nie warto dążyć do tego, aby koszty obniżenia obciążeń dla osób o najniższych dochodach były przerzucone na pracowników o dochodach średnich i wysokich. Progresja podatkowa silnie obciążająca dochody osób zarabiających kilka czy kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie nie jest receptą na sprawnie funkcjonujący rynek pracy. W ten sposób wzmocniłyby się tylko bodźce osób wykształconych, np. informatyków, do emigracji zarobkowej. Wysokie podatki dla średniej i wysokiej klasy specjalistów mogą znacząco osłabiać bodźce pracowników do podnoszenia kwalifikacji zawodowych.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tej stawki minimalnej. Jak rozumiem, logika tego wymuszenia na pracodawcach, by podnieśli płacę minimalną, wynika z olbrzymiej nierównowagi w relacjach pracodawców z pracownikami. Mamy w Polsce bardzo słabe związki zawodowe, a w firmach prywatnych one często w ogóle nie funkcjonują. Brakuje więc na rynku pracy istotnego aktora broniącego interesów pracowników. W tej sytuacji to państwo musi brać na siebie tę rolę i co jakiś czas wymuszać podwyżki wynagrodzeń. W przeciwnym razie, gdy siła negocjacyjna obu stron jest tak nierówna, pracodawcy pensji nie podniosą.

Powtórzę, administracyjne podnoszenie wynagrodzeń to próba dekretowana dobrobytu. Nie twierdzę, że powinniśmy zlikwidować płacę minimalną. Niech jednak pozostaje ona na takim poziomie, aby nie była źródłem patologii w postaci wpychania ludzi do szarej strefy.

Ale przecież tego poziomu nie da się precyzyjnie wyliczyć. On zawsze będzie arbitralnie narzucony.

Tego się nie da wyliczyć przede wszystkim dlatego, że stopień rozwoju poszczególnych regionów w Polsce jest bardzo zróżnicowany. Wiemy doskonale, że np. i przeciętne wynagrodzenia, i koszty życia w Warszawie są dużo wyższe niż na Podlasiu. Jeśli stawka minimalna będzie dostosowana do kosztów życia w stolicy, to zabije legalny rynek pracy na ścianie wschodniej. Jeśli natomiast będzie dostosowana do warunków na Podlasiu, to za tą stawkę osoba w dużej aglomeracji może nie być w stanie się utrzymać.

Może więc należałoby zróżnicować pensję minimalną w zależności od województwa?

Regionalne zróżnicowanie płacy minimalnej to na pewno dobry kierunek zmian. Uważam, że powinniśmy ustalać jej poziom na szczeblu powiatów, a nie województw. Województwa są bardzo duże i jednocześnie bardzo zróżnicowane wewnętrznie pod względem poziomu płac. Sytuacja na rynku pracy w niektórych powiatach na Mazowszu jest gorsza niż na tzw. ścianie wschodniej. Pod względem poziomu wynagrodzeń dzieli je przepaść od aglomeracji warszawskiej. Nie mamy jednego rynku pracy w Polsce, tylko tysiące.

Tyle że takie zróżnicowanie płacy minimalnej prowadziłoby do kombinowania z przenoszeniem firm do powiatów, gdzie regulacje są bardziej przyjazne dla pracodawców. To prosty przepis na tworzenie kolejnego patologicznego systemu.

Nie ma rozwiązań idealnych.

To co należałoby zrobić z tym problemem?

Jeśli już mamy jednolity poziom płacy minimalnej ustalony dla całego kraju, to lepiej, gdyby był on dostosowany do wydajności pracy w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo niż do przeciętnego wynagrodzenia w Polsce.

Jaki to byłby poziom?

Dzisiaj płaca minimalna w Polsce to nieco ponad 40 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W innych krajach, w których nie obserwuje się istotnego negatywnego wpływu płacy minimalnej na wielkość zatrudnienia, wynosi ona 30–35 proc. przeciętnych wynagrodzeń. Można to traktować jako wskazówkę.

NIERÓWNOŚCI

Robert Seymour, 1798-1836, Shaving by SteamInnym ulubionym tematem rozmów, na pewno od czasu pojawienia się na rynku słynnej książki Thomasa Piketty’ego, są nierówności. Czy nierówności faktycznie rosną?

W skali świata w okresie ostatnich 20 lat problem relatywnie niskiego wzrostu wynagrodzeń dotyczył 25 proc. najlepiej zarabiających z wyjątkiem tego słynnego 1 proc. osób, które osiągają rekordowo wysokie dochody. Jednocześnie obserwowano silny wzrost dochodów osób, których zarobki kształtują się na poziomie bliskim mediany globalnych płac. W praktyce oznacza to, że dochody klasy średniej w krajach rozwiniętych rzeczywiście rosły w tym czasie relatywnie dużo wolniej niż wysokiej klasy specjalistów. Z kolei realne dochody klasy średniej w szybko rozwijających się krajach azjatyckich, takich jak choćby Chiny czy Indie, wzrastały nawet szybciej niż pensje menedżerów w najbogatszych krajach OECD. O ile globalizacja pozwoliła zmniejszyć dysproporcje dochodów w skali globu, o tyle towarzyszył jej wzrost nierówności dochodowych w poszczególnych krajach.

A w Polsce?

Pod względem nierówności dochodów Polska jest europejskim średniakiem. Różne wskaźniki pokazują, że skala nierówności dochodowych w Polsce maleje od dekady. Nierówności dochodowe w Polsce są obecnie wyższe niż np. w Czechach, na Słowacji czy w krajach skandynawskich, ale jednocześnie niższe niż chociażby w Estonii, Hiszpanii czy we Włoszech.

Naprawdę?

Tak. Zresztą na pewnym etapie rozwoju gospodarczego naturalne jest, że nierówności dochodowe się powiększają. Wskutek przywrócenia zasad wolnego rynku w Polsce 25 lat temu wreszcie zaczęły być doceniane ludzka przedsiębiorczość, talent i kwalifikacje. W efekcie osoby utalentowane, twórcze, pomysłowe zaczęły zarabiać więcej niż osoby pozbawione tych cech. To jest zdrowa sytuacja. Nierówności dochodów nie są niczym złym, o ile odzwierciedlają różny rozkład w społeczeństwie talentów, zdolności czy pomysłowości. Gdyby osoby ponadprzeciętnie twórcze nie miały szans na uzyskanie odpowiedniej gratyfikacji za swoją pracę, to ich bodźce do wykorzystywania swoich zdolności spadłyby do zera.

Z takimi nierównościami nie należy więc, twoim zdaniem, walczyć?

Nie, bo nie można zabijać bodźców do kreatywności. Kraje, w których twórcy czy przedsiębiorcy nie mają szans na uzyskanie odpowiedniej nagrody finansowej za osiągnięte efekty ich pracy, nie mają szans na szybki rozwój. Nie zapominajmy, że jedynym źródłem wzrostu dochodów w długim okresie są innowacje, które unowocześniają technologię produkcji. Co innego nierówności szans. Zadaniem państwa jest usuwanie wszelkich barier po to, aby ludzie o podobnych zdolnościach mieli zbliżone szanse na realizację swoich życiowych planów. Państwo powinno zapewniać dobry, efektywny system edukacji, który pozwala wyrównać szanse na rynku pracy dzieci, które urodziły się w rodzinach o różnym poziomie dochodu. Na marginesie dodam: to wcale nie musi oznaczać, że system edukacji musi być państwowy. Chodzi tylko o to, aby był efektywny.

Rozumiem. Tu nie ma sporu. Jednak przecież nierówności dochodowe na świecie, a coraz bardziej w Polsce, nie zależą tylko od nierównej dystrybucji talentów, ale od odziedziczonego kapitału. Leń i nieuk pozbawiony talentu może być jednocześnie bardzo zamożny dzięki wcześniejszej pracy swoich rodziców.

Nie widzę w tym nic złego. Dlaczego państwo miałoby ingerować w to, co rodzice planują zrobić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi? Mogą zarówno wszystko skonsumować, jak i pozostawić część majątku swoim dzieciom. To powinna być ich indywidualna decyzja. Jeśli spadkobierca potrafi ten majątek pomnożyć, to bardzo dobrze, a jeśli go roztrwoni – to też jego prawo.

A ja bym się jednak upierał, że lepiej opodatkować taki odziedziczony majątek niż pracę.

Absolutnie nie. Ten majątek był przecież zgromadzony z dochodów, które wcześniej podlegały opodatkowaniu. Opodatkowanie spadków zachęca do konsumpcji, a nie do oszczędności. Jest zatem antyrozwojowe. Gromadzenie oszczędności jest niezwykle ważne dla wzrostu gospodarki, bo oszczędności finansują inwestycje.

ZAPAŚĆ DEMOGRAFICZNA

Pomówmy teraz o głównym problemie, jaki stoi przed rynkiem pracy w Polsce w perspektywie najbliższych kilkunastu lat. Pokolenie powojennego wyżu odchodzi na emeryturę i nie ma go kto zastąpić, bo pokolenie wchodzące na rynek pracy jest dużo mniej liczne. Politycy się tym nie przejmują i obiecują m.in. obniżenie wieku emerytalnego, a raczej powinni obiecywać krew, pot i łzy.

Tak, z prognoz demograficznych wynika jednoznacznie, że czekają nas głębokie zmiany w strukturze ludności. Pomimo stopniowego podwyższania wieku emerytalnego do 67 lat dla obu płci, w okresie najbliższych 25 lat z rynku pracy ubędzie mniej więcej 2,5 mln osób.

Inne kraje europejskie też będą miały podobny problem. Na przykład Niemcy.

Tak, ale w innych krajach w związku z tym podnosi się wiek emerytalny, a u nas politycy zapowiadają jego obniżenie. Gdybyśmy faktycznie cofnęli wiek emerytalny do poprzedniego poziomu, czyli do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, to ubytek rąk do pracy byłby prawie dwukrotnie wyższy i wyniósłby aż 4,5 mln osób. Brak tych 2 mln osób można by porównać do całkowitego wyludnienia się np. Warszawy lub województwo kujawsko-pomorskiego.

Rozumiem, że doprowadzi to do spowolnienia wzrostu gospodarczego, bo będzie mniej rąk do pracy.

Tak. Przeciwnikom podwyższania wieku emerytalnego warto uświadomić, że wyższy wiek emerytalny nie zapobiegnie, ale jedynie złagodzi spadek liczby osób w wieku produkcyjnym. Ten spadek nie tylko wpłynie na spowolnienie wzrostu gospodarki, naszych dochodów, lecz także pogorszy stan finansów publicznych.

Będziemy musieli płacić więcej na służbę zdrowia i emerytury.

Głównym wyzwaniem będzie utrzymanie systemu emerytalnego. Kurcząca się liczba osób w wieku produkcyjnym będzie musiała finansować świadczenia dla rosnącej grupy emerytów. Ale słusznie zwracasz uwagę na wzrost wydatków na opiekę zdrowotną związany z tym, że coraz dłużej żyjemy. Tego zagrożenia chyba się jeszcze nie docenia.

Czy możemy jakoś uniknąć wybuchu tej bomby demograficznej?

Aby tego uniknąć, musielibyśmy znacząco zwiększyć zarówno odsetek pracujących wśród osób w wieku produkcyjnym, jak i liczbę pracujących imigrantów. Doświadczenia innych krajów europejskich, takich jak np. Niemcy, Holandia, Dania czy Szwecja, pokazują, że zwiększenie stopy zatrudnienia jest możliwe, ale wymaga m.in. elastycznego rynku pracy, sprawnego systemu pośrednictwa pracy, silnych bodźców do podejmowania zatrudnienia, ograniczonego dostępu do zasiłków socjalnych czy wreszcie ograniczonych możliwości wczesnego przechodzenia na emeryturę. Wysokiej stopie zatrudnienia sprzyjają także zrównoważone finanse publiczne oraz przejrzystość i przewidywalność prawa, która wzmacnia bodźce sektora prywatnego do produktywnych inwestycji.

Wydaje się, że obecnie postulaty „zwiększenia stopy zatrudnienia” przegrywają ze społecznym oczekiwaniem na cofnięcie niepopularnej reformy emerytalnej wprowadzonej przez rząd PO i PSL-u.

Popularność nie może być miarą, według której oceniamy sensowność rozwiązań gospodarczych. Wysokie wydatki społeczne mogą być popularne, ale są zabójcze dla gospodarki. Perspektywa wysokich wynagrodzeń może być popularna, ale z tego kompletnie nic nie wynika. Niestety, populizm trafia na podatny grunt u ludzi, którzy nie chcą używać zdrowego rozsądku. Podwyższenie wieku emerytalnego było konieczne. W następstwie ograniczenia możliwości przechodzenia na wczesne emerytury i rozpoczęcia podwyższania wieku emerytalnego od kilku lat odnotowujemy systematyczny wzrost stopy zatrudnienia osób powyżej 55. roku życia. To zjawisko bardzo pozytywne. Uważam, że zamiast z pobudek czysto populistycznych mówić o obniżeniu wieku emerytalnego, powinniśmy rozważyć jeszcze szybsze jego podwyższanie, szczególnie w wypadku kobiet.

Czy rozwiązaniem problemu braku rąk do pracy może być ściągnięcie do Polski imigrantów zarobkowych?

Tak uważam. Niezależnie od innych reform powinniśmy otworzyć się na emigrację pracowników z innych krajów. Już dzisiaj pracodawcy w wielu branżach odczuwają olbrzymie braki kadrowe, a to zjawisko będzie tylko narastać wraz ze spadkiem liczby osób pracujących. Szeroko zakrojony program ściągania do Polski imigrantów mógłby istotnie poprawić naszą sytuację demograficzną, a tym samym wzmocnić fundamenty wzrostu gospodarki.

Ilu tych imigrantów powinniśmy przyjąć, żeby było to odczuwalne w kontekście sytuacji na rynku pracy?

Jeśli do Polski przyjechałoby ok. 750 tys. imigrantów, to liczba pracujących wzrosłaby o mniej więcej 5 proc. Patrząc na olbrzymią skalę prognozowanego spadku liczby pracujących w przyszłości, powinniśmy dążyć do tego, aby młodych imigrantów ściągnąć nawet trzykrotnie więcej. To będzie bardzo trudne, bo pod względem poziomu wynagrodzeń nie jesteśmy dla imigrantów krajem tak atrakcyjnym jak np. Niemcy, ale bezwzględnie warto iść w tym kierunku.

Ponad 2 mln imigrantów to dużo. Może jednak wystarczyłoby zmobilizować do pracy Polaków? Przecież spośród osób w wieku produkcyjnym pracuje niewiele ponad połowa.

Dziś spośród osób w wieku 15–64 lata pracuje 64 proc. Nawet jeśli osiągniemy poziom europejskich liderów, czyli Niemców, Duńczyków czy Szwajcarów, gdzie pracuje niewiele ponad 70 proc., to i tak liczba pracujących będzie się kurczyć. Nie należy więc bazować tylko na nadziei, że uda nam się wprowadzić reformy, które zwiększą liczbę pracujących Polaków. Równolegle powinniśmy tworzyć programy zachęcające do przyjeżdżania do Polski osoby z zagranicy.

Nie ma od tego odwrotu?

Nie ma.

25+od podwykonawcy do kreatora, czyli jak zapewnić Polsce kolejne 25 lat sukcesu :)

WSTĘP

Przez ostatnie 25 lat Polsce udało się przestawić gospodarkę na tory rynkowe i zmniejszyć dystans dzielący nas od zamożnych krajów Europy. Głębokie i dość konsekwentnie realizowane reformy gospodarcze w minionym ćwierćwieczu nadały Polsce pęd, który teraz jednak wygasa. Kończą się proste rezerwy wzrostu, choć jest ich więcej niż w innych krajach naszego regionu. Dlatego też przyszłe tempo rozwoju w obecnych warunkach instytucjonalnych będzie znacznie wolniejsze niż w minionym ćwierćwieczu.

Doświadczenia krajów, w których tempo wzrostu nie zwolniło, pokazują, że kluczem do sukcesu jest odpowiedzialna polityka makroekonomiczna i dokonane we właściwym czasie zmiany instytucjonalne przestawiające gospodarkę na nowe tory wzrostu produktywności. Tylko takie podejście pozwoli na pełne wykorzystanie potencjału tkwiącego w polskich firmach i w Polakach. Ale niewłaściwa czy krótkowzroczna polityka makroekonomiczna może zniweczyć najlepsze zmiany instytucjonalne, co boleśnie pokazał ostatni kryzys finansowo-fiskalny. Dlatego niezbędne reformy strukturalne, kładące podwaliny pod nasz przyszły rozwój, muszą znaleźć oparcie w odpowiedzialnej policy mix, czyli polityce gwarantującej niski dług publiczny, zbilansowany strukturalnie budżet i przewidywalną niską inflację, wspierającej akumulację krajowych oszczędności dla finansowania niezbędnych inwestycji rozwojowych. Tylko na takim solidnym fundamencie można budować reformy strukturalne.Celem kolejnych 25 lat jest osiągniecie poziomu dochodów na głowę mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) porównywalnego do średniej w krajach Europy Północnej[1]. I jest to realne. Aby tak się stało musimy rozwijać się o 2–2,5 punktu procentowego szybciej od tych krajów. Na to nie wystarczy inercyjny wzrost na bazie przemian z lat 90.

Wyzwania, które stoją przed nami w perspektywie najbliższych 25 lat, nie odbiegają zasadniczo od tych, z którymi mierzy się świat rozwinięty. Jest więc o tyle łatwiej, iż przyszłe reformy nie muszą być aż tak radykalne, jak te sprzed 25 lat. Ale jest o tyle trudniej, że muszą one być bardziej precyzyjne i finezyjne w konstrukcji. Trudniej też o polityczną wolę ich przeprowadzenia, gdyż inercyjny wzrost w tempie 2–3 proc. PKB dla wielu polityków stał się atrakcyjną alternatywą, nawet jeśli nie spełnia szerszych aspiracji społeczeństwa. Przy takim inercyjnym wzroście nie będzie możliwe obniżenie stopy bezrobocia do poziomu zbliżonego do niemieckiego, czyli do 5 proc. Na szczęście większość Polaków akceptuje podstawowe zasady wolnego rynku, co jest silną bazą do tego, aby proces transformacji i zmian kontynuować.

Syntetyczne spojrzenie na minione ćwierć wieku pokazuje, że efektem wprowadzonych zmian w systemie gospodarczym był olbrzymi skok w dochodach ludności, szczególnie wyraźnie widoczny w porównaniu ze średnią dla krajów UE15[2]. O ile na początku lat 90., po spadku PKB związanym z szokiem transformacji, dochód w przeliczeniu na jednego mieszkańca stanowił niewiele ponad 30 proc. poziomu w UE15, to w 2012 r. relacja ta wyniosła 61 proc.[3]. Nasz sukces był zbliżony do tego osiągniętego przez inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej (rys. 1).

Tak duży skok cywilizacyjny był możliwy m.in. dzięki uwalniającej energię prywatną wolnej konkurencji, szybkiej imitacji i absorpcji doświadczeń zagranicznych oraz budowie nowego ładu instytucjonalno-prawnego inspirowanego perspektywą członkostwa w Unii Europejskiej. W ciągu ćwierćwiecza polskiej wolności udało się zasadniczo przeobrazić nieefektywną gospodarkę centralnie planowaną w zintegrowaną z Zachodem, konkurencyjną gospodarkę rynkową. Zmieniły się zasadniczo struktura i wolumen produkcji oraz handlu zagranicznego, a polska gospodarka jest dziś silnie wbudowana w europejskie sieci kooperacji. W eksporcie nie dominują już surowce i towary niskoprzetworzone. Ich miejsce zajęła produkcja średnio zaawansowana technologicznie o wyraźnie większej wartości dodanej. Reformy gospodarcze lat 90. i późniejsza integracja z Unią Europejską wywołały zmiany nie tylko w kierunku i strukturze naszej oferty handlowej. Zmieniły też standardy biznesowe i sposób myślenia polskich przedsiębiorców, menedżerów i pracowników. Pierwsze polskie firmy – choć skala tego zjawiska nie jest jeszcze bardzo duża – stają się liderami swoich branż na europejską, a w niektórych wypadkach nawet na globalną skalę.

Ważnym elementem zmian systemowych było usamorządowienie. Gminy i województwa samorządowe okazały się dobrym i efektywnym gospodarzem, coraz lepiej zarządzającym powierzonym im majątkiem. W ostatniej dekadzie sprawnie koordynowały liczne, nierzadko bardzo złożone inwestycje infrastrukturalne, których skala po roku 2006 istotnie wzrosła dzięki znaczącemu współfinansowaniu ze strony środków unijnych.

Tyle historii. Docenienie dokonań ostatniego dwudziestopięciolecia nie oznacza, że dziś możemy spocząć na laurach. Dynamicznie zmienia się otoczenie wokół nas. Postęp technologiczny przyśpiesza. Głębokie zmiany strukturalne w krajach południa Europy mogą oznaczać skokową poprawę ich konkurencyjności i większą rywalizację o produktywne inwestycje w obrębie Unii Europejskiej. Szczególnie jeśli towarzyszyć im będą dobrze zaprojektowane instytucjonalne przekształcenia strefy euro. Równolegle następują zmiany o charakterze geopolitycznym, pociągające za sobą niebagatelne skutki gospodarcze dla naszego kraju. Przede wszystkim nastąpiło przesunięcie globalnego centrum wzrostu do szybko rozwijającej się Azji. Między innymi z tego powodu od roku 1990 ceny surowców i paliw na rynkach światowych uległy potrojeniu, a globalny rynek energii doświadcza prawdopodobnie najszybszych przeobrażeń od kryzysów naftowych połowy lat 70. Dodatkowym wyzwaniem dla naszej konkurencyjności będzie kształtowana obecnie umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Integracja z bardzo innowacyjną, a jednocześnie opierającą się na dużych zasobach energetycznych i surowcowych gospodarką amerykańską jest dziś dla Europy nie tylko niewątpliwą ekonomiczną szansą, lecz także poważnym wyzwaniem strukturalnym. W nadchodzącym ćwierćwieczu Polskę czeka więc konfrontacja z dużo bardziej wymagającym i konkurencyjnym otoczeniem zewnętrznym, niż to, które towarzyszyło transformacji lat 1989–2013. Kluczowa w tej sytuacji jest budowa gospodarki stabilnej i silnej, a więc przede wszystkim produktywnej i innowacyjnej oraz zdolnej do szybkiej adaptacji. Bez tego nie będzie możliwe realizowanie celów społecznych takich jak poprawa dobrobytu ludności, podniesienie jakości usług publicznych czy też stworzenie nowoczesnej i zdolnej do skutecznej obrony naszego terytorium armii.

Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie możliwe bez spełnienia czterech warunków.

Pierwszy to zbilansowana strukturalnie gospodarka, która wspiera wzrost oszczędności i nie naraża obywateli na ryzyko gwałtownej destabilizacji makroekonomicznej.

Drugi to takie kształtowanie mechanizmów rynkowych i rozwiązań instytucjonalnych, aby ułatwiały one przedsiębiorcom szybkie zmiany i dostosowanie do zmieniających się warunków.

Trzeci to przełamanie blokad uniemożliwiających naszej gospodarce osiągnięcie poziomu zaawansowania technologicznego i organizacyjnego charakterystycznego dla państw Europy Północnej czy Stanów Zjednoczonych. A więc odejście od modelu podwykonawcy do modelu kreatora i wykonawcy nowoczesnych wyrobów i usług.

Czwarty to lepsze niż dotychczas wykorzystanie rezerwuaru siły roboczej, widocznego w nadmiernym zatrudnieniu na terenach wiejskich oraz mającego odbicie w niskiej aktywności zawodowej Polaków.

Brakuje takiej strategii. Obecnie pod względem struktury gospodarczej, ładu instytucjonalnego i jakości regulacji Polska przypomina takie kraje jak Hiszpania czy Grecja. Ich dynamika rozwoju zwolniła, na długo zanim osiągnęły one poziom dobrobytu charakterystyczny dla Skandynawii czy Ameryki Północnej. Jeśli nie chcemy podzielić tego losu, potrzebne są nam spójne i całościowe reformy drugiej generacji. Historia gospodarcza[4] dobitnie pokazuje, że wraz z rozwojem gospodarki musi ewoluować otaczający ją system instytucjonalno-prawny. Przy braku postępu procesy doganiania zostaną zatrzymane. Innymi słowy rozwiązania, które zapewniały Polsce sukces w warunkach transformacji, nie są już wystarczające dla kraju o średnim poziomie zamożności i ukształtowanej gospodarce rynkowej.

W strategii na następne 25 lat nie można dokonywać wybiórczych zmian. Potrzeba całościowego podejścia, gdyż poszczególne elementy systemu gospodarczego wzajemnie się uzupełniają. Konieczność zmian nie może być traktowana w żadnym wypadku jako zachęta do interwencjonizmu – chodzi o poprawę jakości systemu gospodarczego poprzez zmianę roli państwa z biurokratyczno-administracyjnej do strategicznej. Celem powinno być tworzenie regulacji, dzięki którym skutecznie będzie działał wolny rynek, stworzenie systemu bodźców zachęcających gospodarstwa domowe do produktywnych wyborów w obszarze pracy, oszczędzania i edukacji, zbudowanie otoczenia instytucjonalnego wzmacniającego proefektywnościowe procesy w przedsiębiorstwach.

Niezbędnym elementem zmian jest też szybka poprawa świadomości ekonomicznej obywateli. Impulsem zmian zapoczątkowanych 25 lat temu były wolność i przedsiębiorczość, których wcześniejszy, nakazowo-rozdzielczy system starał się nie dopuszczać. Dziś niezbędna jest edukacja ekonomiczna od najmłodszych lat, kształtująca określone postawy zarówno przyszłych przedsiębiorców, jak i ich pracowników. Pierwsi z nich muszą sobie zdawać sprawę, że bez wydajnych, dobrze opłacanych pracowników i menedżerów ich firmy nie będą się rozwijać, tak aby móc konkurować na rynku krajowym i międzynarodowym. Drudzy natomiast muszą być świadomi tego, że wzrost ich wynagrodzenia (komfortu i poziomu życia) zależy od ich produktywności i zaangażowania – od sukcesu firmy, w której pracują, a nie od decyzji na szczeblu rządowym. Zmiana takiej postawy to z jednej strony podstawowa wiedza ekonomiczna, która powinna być przekazywana już od szkoły podstawowej na równi z innymi przedmiotami takimi jak matematyka, historia czy geografia. Z drugiej strony to promowanie i pokazywanie, że wydajność i produktywność we wszelkim działaniu jest opłacalna i doceniana. Tu dużą rolę powinny odegrać media i organizacje pozarządowe pokazujące przykłady takich postaw zarówno w grupie przedsiębiorców (co się częściowo dzieje), jak i ich pracowników.

STRESZCZENIE

Nadrzędnym celem strategii 25+ jest osiągnięcie dochodów na mieszkańca na poziomie zbliżonym do poziomu dochodów w krajach Europy Północnej. Wymaga to rozwoju w tempie o 2–2,5 punktu procentowego wyższym niż w tych krajach. Musi ono następować równocześnie z likwidacją barier ograniczających możliwość korzystania z wytwarzanego bogactwa przez wszystkich obywateli. Osiągnięcie tego stanu możliwe jest poprzez realizację celów szczegółowych na poziomie makro- i mikroekonomicznym.

Cele szczegółowe o znaczeniu makroekonomicznym niezbędne w realizacji celu nadrzędnego to trwałe podniesienie konkurencyjności polskich firm oraz podniesienie produktywności polskich pracowników. Ich realizacja odbywać się będzie poprzez przesuwanie produkcji w kierunku wytwarzania zaawansowanych dóbr i usług, koncentrowanie działalności w najbardziej wydajnych podmiotach oraz upowszechnienie wdrażania postępu technologicznego w przedsiębiorstwach.

Na poziomie mikroekonomicznym podniesienie produktywności firm wymaga zmian otoczenia regulacyjno-prawnego. Muszą zostać zlikwidowane regulacje ograniczające konkurencję. Konieczne są: wzmocnienie ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, poprawa jakości działania sądów gospodarczych, zmniejszenie liczby obowiązków administracyjnych, zlikwidowanie podziałów na rynku pracy poprzez reformę prawa pracy. Zmianie musi ulec także otoczenie instytucjonalne firm tworzone przez sektor publiczny, którego rola musi ewoluować od stricte biurokratycznej, do wspierania kreatywności przedsiębiorstw i obywateli oraz działania na korzyść ogółu społeczeństwa. Realizacja strategii 25+ musi odbywać się w warunkach społecznego dialogu i szerokiej współpracy różnych środowisk, przyczyniając się do budowy kapitału społecznego.

Dalsza część raportu składa się z sześciu sekcji. W pierwszej z nich opisane zostały czynniki wpływające na międzynarodową konkurencyjność gospodarek. W rozdziale tym zwracamy szczególną uwagę na zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych. To właśnie naszym zdaniem jest głównym wyzwaniem Polski na następne lata.

W kolejnej sekcji opisane są czynniki determinujące produktywność na poziomie makro. W ramach diagnozy zwracamy uwagę na fakt, iż w Polsce dominują sektory pracochłonne o niskim poziomie wydajności, co wiąże się również z nieefektywnym wykorzystaniem zasobów pracy. Kolejny rozdział opisuje pożądane w tym zakresie kierunki zmian, które sprzyjać będą wzrostowi udziału konkurencyjnego sektora wytwórczego. Nie proponujemy działań interwencjonistycznych, lecz podażowe, czyli takie jak deregulacja, wsparcie dla migracji ze wsi do miast czy też zaprzestanie wspierania branż przestarzałych, pracochłonnych.

Kolejne dwie sekcje poświęcone są kwestiom mikroekonomicznym. W diagnozie zwracamy uwagę na to, że polski przemysł koncentruje swą działalność na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. W ramach rekomendacji proponujemy zniesienie barier regulacyjnych ograniczających konkurencję, poprawę otoczenia administracyjno-prawnego (w tym działalności sądów), stabilność orzecznictwa podatkowego oraz większy nacisk na współpracę nauki z biznesem.

Przedostatnia część poświęcona jest zmianom w sektorze publicznym, które naszym zdaniem są warunkiem wstępnym dla wszelkich innych istotnych przemian w naszym kraju.

Ostatnią część raportu stanowi podsumowanie. Wskazujemy w nim, że Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Aby realizacja takiego planu się powiodła, proponujemy skupienie działań na następujących pięciu obszarach: (I) prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej, sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych i zabezpieczającej gospodarkę przed narastaniem nierównowag; (II) realizacji szerokiej agendy deregulacyjnej; (III) wspieraniu procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością; (IV) uwolnieniu ogromnego potencjału zasobów pracy, zwłaszcza siły roboczej zaangażowanej dziś w rolnictwie; (V) realizacji głębokich zmian instytucjonalnych, w szczególności zmian w funkcjonowaniu sektora publicznego.

Raport ten nie obejmuje wszystkich obszarów gospodarki. Nie zajmujemy się więc szczegółowo tak ważnymi dziedzinami, jak ochrona zdrowia, edukacja czy system emerytalny. Skupiamy się wyłącznie na warunkach niezbędnych do zwiększania wydajności ogółem. Oczywiście zmiany proefektywnościowe w nieobjętych analizą obszarach celowi temu również by sprzyjały. Niemniej klucz do zrozumienia najważniejszych dla polski wyzwań dotyczy szeroko rozumianego otoczenia regulacyjno-instytucjonalnego. I na nim się w niniejszym raporcie koncentrujemy.

DLACZEGO PRODUKTYWNOŚĆ I MIĘDZYNARODOWA KONKURENCYJNOŚĆ SĄ KLUCZOWE

Aby osiągnąć poziom gospodarek Europy Północnej, polska polityka powinna skoncentrować się na budowie produktywnej gospodarki opartej na innowacjach i konkurencji rynkowej.

Najważniejszym wyzwaniem na kolejne dekady jest odpowiedź na pytanie, jak w sposób trwały i skuteczny podnieść konkurencyjność polskich firm i produktywność polskich pracowników. Istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy międzynarodową konkurencyjnością działających w danym kraju przedsiębiorstw a produktywnością pracy i wzrostem gospodarczym (rys. 2). Międzynarodowa konkurencyjność podmiotów z danego kraju określa skalę jego nadwyżki ekonomicznej, czyli zysków firm i wynagrodzeń, jakie mogą otrzymać pracownicy w zamian za swoją pracę. Im nadwyżka ekonomiczna jest większa, tym wyższa jest skłonność i zdolność gospodarki do inwestowania, czyli akumulowania kapitału fizycznego (budynki, maszyny, środki transportu itd.), ludzkiego (wiedza) i kreatywnego (nowe idee). Dzięki temu następuje poprawa efektywności wykorzystania czynników produkcji (kapitału, pracy, technologii), czemu zazwyczaj towarzyszy zmiana struktury branżowej gospodarki. Procesy te sprzyjają poprawie międzynarodowej konkurencyjności firm krajowych, czyli ich zdolności do rywalizacji z przedsiębiorstwami zagranicznymi na rynku globalnym. Jeśli proces ten przebiega w sposób efektywny, to gospodarka nieustannie ewoluuje w kierunku dóbr i usług o wyższym poziomie zaawansowania. Dzięki temu właściciele kapitału zyskują wysoki zwrot z inwestycji, pracownicy doświadczają trwałego wzrostu płac, a realizacja zadań publicznych może opierać się na solidnej bazie podatkowej, umożliwiającej efektywne realizowanie funkcji państwa. Problem pojawia się wtedy, gdy otoczenie instytucjonalno-prawne zaburza funkcjonowanie tego procesu, skłaniając poszczególne podmioty gospodarujące i obywateli do zachowań bardziej kontr- niż pro-produktywnych. Kraj taki zatrzymuje się w rozwoju, nigdy nie osiągając poziomu dobrobytu porównywalnego ze światową czołówką gospodarczą.

Czynniki, które decydują o dynamice procesu modernizacji gospodarki, mogą występować na poziomie kraju, sektora/branży oraz poszczególnych firm. Na poziomie krajowym kluczowa jest zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych, takich, do których produkcji potrzeba relatywnie mniej pracy, a więcej kapitału i wiedzy. Oznacza to umiejętność przyciągania i rozwijania wysoce produktywnych rodzajów działalności, a więc zdolność do tworzenia nowych idei i wczesnego zajmowania nisz rynkowych.

Jeśli chodzi o branże, na poziom produktywności w dużej mierze wpływa zdolność do koncentrowania działalności w najbardziej wydajnych firmach. Są to firmy, które najlepiej wykorzystują ograniczone zasoby kapitału, pracy, energii i materiałów. Oznacza to także efektywny proces zastępowania upadających, mało wydajnych przedsiębiorstw nowymi, bardziej produktywnymi. Mechanizm ten sprowadza się do obecności zarówno tzw. ducha przedsiębiorczości, jak i mechanizmów chroniących i wzmacniających konkurencję rynkową, sprzyjających powstawaniu nowych przedsiębiorstw i szybkiemu wzrostowi najbardziej efektywnych z nich.

Z kolei na poziomie firm potencjał do nieustannego podnoszenia produktywności wiąże się głównie z postępem technologicznym. Może on przybrać formę absorpcji istniejących lub rozwoju własnych technologii produkcji. Innymi ważnymi elementami wpływającymi na postęp są zmiany organizacyjne w postaci wdrażania bardziej efektywnych metod organizacji pracy, kontroli jakości, zarządzania marką itp. Proces ten jest nierozłącznie związany z inwestycjami w kapitał rzeczowy i ludzki, a także gotowością przedsiębiorstw do podejmowania ryzyka i ponoszenia nakładów na badania i rozwój.

Niewielka jest liczba przykładów państw peryferyjnych, które zdołały utrzymać na tyle szybki wzrost gospodarczy, by dołączyć do światowego centrum. Za to liczne jest grono tych, którzy w tym procesie się zatrzymali. Wniosek z tego jest taki, że proces podnoszenia produktywności może na różnych etapach napotkać na bariery, których pokonanie blokowane jest przez procesy polityczne w danym kraju. Nieadekwatna identyfikacja lub błędne zaadresowanie wyzwań rozwojowych na dziesięciolecia spowolniły wzrost zamożności w takich państwach jak Grecja, Hiszpania czy Argentyna. Z kolei peryferyjne jeszcze w połowie XIX w. gospodarki Niemiec, Szwecji czy Austrii zdołały na przestrzeni następnych kilkudziesięciu lat dołączyć do światowej czołówki technologicznej. W XX w. ich śladem podążyły m.in. Japonia, Finlandia czy Korea Południowa. Wnioski dla nas są oczywiste.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – DIAGNOZA OBECNEGO STANU I JEGO PRZYCZYNY

Budowa gospodarki konkurencyjnej instytucjonalnie, stabilnej makroekonomicznie i tworzącej warunki dla rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw jest warunkiem sine qua non dobrobytu społecznego. Produktywność, choć nie jest ostatecznym celem społecznym, jest jednak kluczowa, bowiem bez niej nie da się osiągnąć wysokiego standardu
i jakości życia.

Potwierdza to porównanie Polski do UE15 w ostatnich 25 latach. Pokazuje ono jednoznacznie, że nadrabianie dużej części dystansu cywilizacyjnego dzielącego nasz kraj od Zachodu było w znacznej mierze wynikiem wzrostu produktywności. Początkowa luka była jednak tak duża, że wydajność pracy w naszym kraju wciąż jest znacznie niższa od najzamożniejszych krajów Europy – Szwecji, Niemiec czy Holandii. Nominalna wartość dóbr wytwarzanych przez przeciętnego polskiego pracownika jest dziś około czterokrotnie mniejsza niż w Niemczech. Jeśli uwzględnimy różnice w parytecie siły nabywczej obniżające nominalny poziom produktywności w polskich usługach, różnica ta spadnie do około 50 proc. Ponad dwukrotnie niższa produktywność pracy w Polsce w porównaniu z zachodnim sąsiadem oznacza, że przeciętny polski pracownik nie tylko wytwarza dobra o niższej wartości, lecz także produkuje ich mniej i, mimo że z reguły pracuje znacznie więcej. Czyli w godzinę pracy wytwarza połowę tego, co jego niemiecki odpowiednik.

Ten stan rzeczy wiązać należy z relatywnie dużym znaczeniem w naszej gospodarce sektorów pracochłonnych o niskim poziomie wydajności. Są to przede wszystkim takie sektory jak rolnictwo (4 proc. PKB w porównaniu z mniej więcej 1 proc. w Niemczech), budownictwo (7 proc. PKB przy 5 proc. w Niemczech) oraz nisko i średnio przetworzona produkcja przemysłowa (ok. 12 proc. PKB wobec 9 proc. w Niemczech). Z kolei w Polsce rola branż bardzo wydajnych jest niska. Dla przykładu udział przemysłów średnich i wysokich technologii w Polsce wynosi 6 proc. PKB na tle 13 proc. w Niemczech, a usługi informatyczne i finansowe stanowią 9 proc. PKB w Polsce wobec blisko 11 proc. w Niemczech. Negatywnie na poziom produktywności pracy w Polsce wpływa także unikalny na skalę europejską wysoki udział handlu detalicznego i hurtowego w wartości dodanej – 18 proc. PKB w Polsce wobec 9 proc. w Niemczech. Można powiedzieć, że w Polsce dominują dziś sektory zorientowane na rynek wewnętrzny (handel, rolnictwo, górnictwo, energetyka, usługi publiczne, usługi finansowe, przemysł spożywczy itp.) oraz sektory nastawione na eksport podzespołów lub wyrobów finalnych o relatywnie niskiej wartości dodanej. Boom centrów usług wspólnych, pracujących na rzecz podmiotów zagranicznych, oraz silny rozwój przemysłu drzewnego, spożywczego, branży AGD to tylko wybrane przejawy przewagi sektorów pracochłonnych nad branżami nasyconymi kapitałem i wiedzą w polskiej gospodarce.

Niską wydajność polskich pracowników na tle innych państw Europy wzmacnia nieefektywne wykorzystanie zasobów pracy. Kontrproduktywna struktura zatrudnienia jest szczególnie widoczna w rolnictwie, które angażując ponad 12 proc. pracujących, wytwarza zaledwie 3 proc. polskiego PKB. Te same wielkości w Niemczech wynoszą odpowiednio mniej więcej 2 proc. i 1 proc. Z drugiej strony zatrudnienie w najbardziej produktywnych branżach usługowych (obsługa nieruchomości i firm, komunikacja i IT oraz finanse i bankowość) jest w naszym kraju relatywnie niskie i wynosi 5,5 proc., podczas gdy w Niemczech 7 proc. Efekt ten wzmacniany jest przez państwo preferujące wysokie zatrudnienie kosztem niższych płac (i jakości) w usługach publicznych takich jak ochrona zdrowia, nauka, edukacja czy administracja.

Konsekwencją luki w produktywności pracy jest adekwatnie niższy poziom wynagrodzeń w sektorze produkcyjnym i usługowym. Stawka godzinowa uzyskiwana przez polskich pracowników jest dziś około czterokrotnie niższa – a po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej dwukrotnie niższa – niż w Europie Zachodniej. Można powiedzieć, że Polska znajduje się w nieatrakcyjnej z punktu widzenia społecznego równowadze niskiego zaawansowania technologicznego i niskich płac. Jeśli bowiem produktywność sektora przetwórczego jest niska, to i niski musi być poziom oferowanych przez niego płac. A to z kolei wpływa na ogólny poziom wynagrodzeń w gospodarce, bowiem usługi i sektor publiczny konfrontują się z barierą popytową, wyznaczoną przez dochody pracowników przemysłu. Konkurencja kosztowa sektora przemysłowego jest następstwem niedostatecznej podaży kapitału krajowego oraz deficytu know-how w firmach małych i średniej wielkości. Wobec braku możliwości konkurowania marką i pozycją rynkową muszą one sprzedawać swoją produkcję po niskich cenach, skupiając się na wyrobach mało zaawansowanych technologicznie i pracochłonnych. Najczęściej na tych, których wytwarzanie stało się nieopłacalne w zaawansowanych technologicznie i organizacyjnie gospodarkach rozwiniętych. W przyszłości również u nas część produkcji stanie się nieopłacalna.

Czynnikiem sprzyjającym rozbudowie pracochłonnych typów produkcji w Polsce jest nadwyżka relatywnie dobrze wykształconej i jednocześnie taniej siły roboczej. Brak odpowiedzi na wyż demograficzny w postaci reform w poprzedniej dekadzie, zamiast go wykorzystać, doprowadził do jego eksportu – emigracji. Szczególnym problemem polityki tego okresu była niezbalansowana polityka fiskalna utrzymująca deficyt sektora finansów publicznych na średnim poziomie wynoszącym mniej więcej 4,5 proc. PKB i rosnący dług publiczny. Ograniczyło to znacząco poziom krajowych oszczędności, a tym samym zmniejszyło potencjał inwestycyjny polskiej gospodarki i jej możliwości kreacji produktywnego zatrudnienia. Relatywnie wysoki koszt finansowania projektów inwestycyjnych sektora prywatnego sprawia, że niezmiennie inwestuje on w Polsce mniej od innych krajów naszego regionu, co zmniejsza liczbę tworzonych miejsc pracy i tempo nadganiania zaległości rozwojowych przez naszą gospodarkę[5].

Taka sytuacja rodzi na poziomie makroekonomicznym wiele niekorzystnych sprzężeń zwrotnych. Udział osób w wieku produkcyjnym na krajowym rynku pracy pozostaje niski. Eksportowane są relatywnie małowartościowe wyroby, a importowane drogie surowce i dobra zaawansowane technicznie. Permanentna nierównowaga między oszczędnościami a inwestycjami uzależnia nasz rozwój od napływu kapitału zagranicznego jako źródła finansowania inwestycji. Równocześnie baza podatkowa jest ograniczona przez niedostatek kapitału oraz politykę podatkową i strategię regulacyjną preferującą niektóre rodzaje działalności o niskiej produktywności (rolnictwo, górnictwo). Przy hojnym systemie zabezpieczenia społecznego potęguje to strukturalne niezbilansowanie polskich finansów publicznych, tj. znaczącą różnicę między ustawowymi zobowiązaniami państwa a zbieranymi przez nie podatkami.

W okresie transformacji opisany model gospodarczy wystarczał do tego, by Polska zmniejszała dystans rozwojowy do Zachodu, bowiem potencjał wzrostu tkwiący w eliminacji absurdów gospodarki niedoboru był bardzo duży. Dziś jednak, kiedy proste rezerwy efektywności w przedsiębiorstwach zostały już wykorzystane, jego możliwości się wyczerpują.

Po pierwsze, konkurowanie niskimi kosztami pracy w pozyskiwaniu inwestycji stoi w coraz większej sprzeczności z oczekiwaniami obywateli co do poziomu ich życia, dobrobytu, jakości zatrudnienia i usług publicznych. Społeczny nacisk na wzrost poziomu płac ogranicza się jednak, jak dotąd, do propozycji rozwiązań służących podziałowi istniejącej nadwyżki ekonomicznej, takich jak płaca minimalna, rola zbiorowych układów pracy czy związków zawodowych. Opinii publicznej umyka natomiast to, że warunkiem sine qua non wzrostu płac nie jest podział obecnej – małej – nadwyżki ekonomicznej, lecz podniesienie wydolności polskiego systemu gospodarczego i produktywności polskich przedsiębiorstw.

Po drugie, pomimo wysokiej konkurencyjności kosztowej (niższe koszty pracy wśród krajów UE są jedynie w Bułgarii, Rumunii, na Łotwie i Litwie) nasza gospodarka nie jest w stanie zapewnić zatrudnienia dla ponad 4 mln osób. Na liczbę tę składają się bezrobotni, emigranci zarobkowi oraz bierni zawodowo. Polskie firmy tworzą więc zbyt mało miejsc pracy w porównaniu z potrzebami, płacąc jednocześnie zbyt mało, by zachęcić osoby bierne do wejścia na rynek pracy. Wąskim gardłem jest zbyt niska stopa inwestycji, deficyt know-how oraz system bodźców podatkowych i regulacyjnych zniechęcający przedsiębiorców prywatnych do aktywności w sektorach kapitałochłonnych o dużym nasyceniu zaawansowanymi technologiami.

Po trzecie, silna obecność (a w niektórych branżach dominacja) zagranicznego kapitału[6], dla którego podstawową motywacją do inwestowania w naszym kraju są niskie koszty pracy, czyni naszą gospodarkę wrażliwą na zmiany jego sentymentu. Nie można wykluczyć, że w przypadku gdy utracimy istniejące dziś przewagi kosztowe, całe obszary działalności mogą zostać relokowane do krajów rozwijających się w podobny sposób, jak stało się to w innych krajach znajdujących się na obrzeżach centrum i peryferii.

Po czwarte, relatywna słabość, skala i sposób finansowania polskiego sektora nauki, w połączeniu z niskimi wydatkami na badania i rozwój „flagowych” polskich przedsiębiorstw z branż energetycznej, chemicznej, wydobywczej czy maszynowej, ograniczają możliwości wzrostu całej gospodarki. Obraz ten pogarsza fakt, że ułomne rozwiązania instytucjonalne zniechęcają przedsiębiorców do podejmowania ryzyka innowacji. Polska traci więc większość korzyści związanych z procesem rozwoju technologicznego. Korzyści te, czyli płace osób zaangażowanych w proces tworzenia, prawa własnościowe, licencje, dochody z obsługi posprzedażowej, przypadają twórcom technologii, właścicielom marek[7], a nie wykonawcom produkcji per se. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy ci drudzy włączeni są w międzynarodowe sieci kooperacyjne koncernów globalnych, występując w roli ich podwykonawców pracujących na podstawie dostarczonych im rozwiązań technologicznych i organizacyjnych. Nie chodzi bynajmniej o to, by przestać korzystać z zagranicznych rozwiązań i nie wchodzić w globalne sieci kooperacyjne. Kluczowe jest natomiast, aby przepływ następował w obie strony – by importowi jednych technologii towarzyszył eksport innych, know-how pracowników firm międzynarodowych przepływał do przedsiębiorstw krajowych i vice versa, i aby średniej wielkości polskie firmy nauczyły się budować własną markę i rozpoznawalność międzynarodową.

Pomimo tak licznych słabości obecnego modelu gospodarczego można odnieść wrażenie, że polska polityka gospodarcza go wzmacnia i konserwuje. Zwraca na to uwagę chociażby OECD[8]. Znaczna część dozwolonej pomocy publicznej w ostatnich latach trafiała do rolnictwa, spowalniając proces odchodzenia od jego archaicznej i silnie nieefektywnej struktury. Było to widoczne m.in. w spadku dynamiki likwidacji gospodarstw o niskich bądź bardzo niskich areałach oraz we wsparciu zatrudnienia w sektorze poprzez subsydiowanie miejsc pracy. Równocześnie relatywnie niewiele środków przeznacza się na wsparcie innowacji i zmian organizacyjnych w przetwórstwie przemysłowym. Niska innowacyjność polskiej gospodarki widoczna jest m.in. w rankingu „Innovation Union Scoreboard” opracowywanym dla wszystkich państw UE. Nasz kraj niezmiennie zajmuje tam jedno z ostatnich miejsc, co jest bezpośrednim następstwem z jednej strony niedofinansowania, a z drugiej strony archaicznej struktury i instytucjonalnej słabości polskiej nauki. Słabość szkolnictwa utrudnia przedsiębiorcom rozwinięcie własnej innowacyjności. Słaba finansowo i ułomna organizacyjnie polska nauka nie tworzy bowiem – w odróżnieniu od nauki amerykańskiej, niemieckiej czy brytyjskiej – niezbędnego rezerwuaru kadr i idei dla przemysłu. Bez jej wzmocnienia wewnętrznego oraz sprzężenia z gospodarką nie powstanie w Polsce innowacyjna, kreatywna i przedsiębiorcza gospodarka na miarę np. Izraela, Singapuru, Korei Południowej czy Finlandii. A więc państw, które skutecznie wykorzystują innowacyjność, by wyrwać się ze swojej peryferyjności.

Niewłaściwy rozkład priorytetów jest także widoczny w polityce wsparcia nowych inwestycji – pomoc zależy od liczby tworzonych miejsc pracy, a nie od produktywności przedsięwzięcia. W efekcie firmom opłaca się kształtowanie procesów produkcyjnych, tak aby były one praco-, a nie kapitało- i wiedzochłonne. To samo można powiedzieć zarówno o praktyce zamówień publicznych – sektora samorządowego (transport i infrastruktura transportowa, systemy informatyczne itp.), jak i szczebla centralnego (ICT, technologie wojskowe etc.). W żaden sposób, wbrew praktyce m.in. USA, Francji, Niemiec czy Chin, nie wpisuje się ona w formułę polityki przemysłowej premiującej np. w przemyśle maszynowym wysokiej jakości rozwiązania technologiczne wypracowane w kraju. Postępując w ten sposób, polskie państwo, nie będąc tego do końca świadomym, utrudnia rodzimym producentom budowę własnej marki i zdobycie referencji niezbędnych do konkurowania na rynku globalnym.

Podsumowując: efektem naszej polityki gospodarczej nie jest produkcja dużej liczby wysoko przetworzonych i nasyconych wiedzą dóbr przemysłowych, ale zatrudnienie możliwie dużej liczby nisko opłacanych pracowników (nierzadko poniżej ich kompetencji). Ten stan rzeczy zderza się z oczekiwaniami społecznymi, w tym zwłaszcza z oczekiwaniami coraz lepiej wykształconej młodzieży, która – nie mogąc znaleźć satysfakcjonujących ich warunków pracy i płacy – masowo wyjeżdża za granicę.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał nie tylko realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów – takich jak rolnictwo – do branż o wyższym poziomie produktywności, takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Potrzeba będzie przede wszystkim dynamicznego wzrostu wydajności w poszczególnych branżach, a więc w konsekwencji zmian technologicznych i organizacyjnych na poziomie poszczególnych firm i ich konglomeratów. W tym kontekście warto zauważyć, że w większości sektorów średnioroczne tempo zmian produktywności w ostatnich latach było umiarkowane (od -2 do +3 proc.). Wyjątek stanowiły górnictwo (gdzie odnotowano silne spadki) i przetwórstwo przemysłowe, które jako jedyne systematycznie odnotowuje silne wzrosty produktywności. Motorem wzrostu były zwłaszcza branże o wysokim nominalnym poziomie produktywności[9], które na większą skalę pojawiły się w naszym kraju relatywnie niedawno. Fakt ten dobitnie potwierdza znaczenie procesu rozwijania nowych, nietradycyjnych obszarów działalności dla wzrostu produktywności w gospodarce. Warto również zwrócić uwagę, że w przypadku większości branż przetwórstwa przemysłowego następował równoczesny wzrost produktywności i zaangażowania pracy. Oznacza to, że produktywność i miejsca pracy w przemyśle nie muszą być wobec siebie substytucyjne, czyli że można mieć i jedno, i drugie.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN

Polityka państwa powinna stwarzać warunki dla wzrostu udziału w gospodarce sektora przetwórczego. Przez zwrot „stwarzanie warunków” nie należy rozumieć interwencjonizmu, ale raczej tworzenie bodźców, szczególnie w najbardziej efektywnych gałęziach gospodarki. Trzeba przy tym odejść od wspierania tradycyjnej specjalizacji przemysłowej w sektorach o niskim i średnim stopniu technicznego zaawansowania. Chodzi o to, aby nie zniechęcać inwestycji przemysłowych i usługowych o dużym poziomie produktywności lub znacznym potencjale wzrostu. Takie protechnologiczne nastawienie gospodarki sprzyjać powinno powstawaniu nowych miejsc pracy w dużych i średnich ośrodkach miejskich i wokół nich, nie tylko w samym przemyśle, lecz także w usługach.

W tym kontekście niezbędnym jest ograniczenie pośredniego i bezpośredniego wsparcia firm państwowych w sektorach tradycyjnych (górnictwo, energetyka itp.) z wyjątkiem polityki rekultywacji terenów postindustrialnych. W chwili obecnej polska polityka energetyczna wydaje się nadmiernie koncentrować na konserwowaniu istniejącego status quo, w tym zwłaszcza na ochronie krajowej branży górniczej przed koniecznością restrukturyzacji. Nie służy natomiast, w odróżnieniu od m.in. polityki energetycznej Niemiec, wsparciu dla krajowych innowacji. Implikowane przez priorytety europejskiej polityki klimatycznej przekształcenia w sektorze energetycznym nie są więc w Polsce – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – pretekstem do wsparcia dla dostawców nowoczesnych technologii. Wręcz przeciwnie, polskie państwo koncentruje się na ochronie węgla jako podstawowego nośnika energii pierwotnej, mimo że dostarczycielami technologii produkcji energii w energetyce zawodowej są głównie firmy zagraniczne. Priorytetem w tym względzie powinno być przesunięcie akcentów w polskiej polityce energetycznej w kierunku włączenia jej w szerszą politykę gospodarczą równoważącą interesy różnych branż gospodarki (np. energetyki, przemysłu wydobywczego, elektroniki, usług IT), a nie koncentrującą się na ochronie status quo ante tylko jednej z nich.

Sektorem wymagającym zasadniczej rewizji dotychczasowego modelu prowadzenia polityki sektorowej jest sektor rolny. Polityka gospodarcza państwa powinna w jego wypadku sprzyjać procesowi scalania gospodarstw i wspierać tworzenie grup producenckich. W tym kontekście niezbędna jest weryfikacja warunków wsparcia ze środków unijnych[10], tak aby możliwa stała się redukcja nawisu zatrudnienia w rolnictwie i jego przeniesienia z rolnictwa do przemysłu i usług. Barierą zmniejszenia pracochłonności rolnictwa jest przede wszystkim obecny system podatkowy i ubezpieczeniowy faworyzujący działalność rolną. Jego rewizja i włączenie rolników do reguł obowiązujących w systemie powszechnym powinno stać się priorytetem polskiej polityki zabezpieczenia społecznego i polityki fiskalnej. Nowa fala migracji ze wsi do miast sprzyjać będzie rozwojowi nowoczesnego przemysłu i usług, o ile znajdzie wsparcie w postaci minimalizowania/likwidacji barier ją utrudniających, w tym zwłaszcza w obszarze infrastruktury komunikacyjnej i mieszkaniowej. Na poziomie mikro czynnikiem dodatkowo utrudniającym ten proces są wysokie bariery wejścia na rynek pracy w miastach, w tym m.in. koszty wynajmu mieszkań. Mogłyby być one z powodzeniem budowane przez sektor prywatny, wymaga to jednak mniejszej ochrony lokatorów, gdyż obecny jej poziom zniechęca do inwestycji w tym segmencie rynku.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów, takich jak rolnictwo, do branż o wyższym poziomie produktywności – takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Równie ważny będzie jednak dynamiczny wzrost wydajności w poszczególnych branżach oraz tworzenie warunków do rozwoju nowych, wysoce produktywnych działalności przemysłowych w Polsce.

Dlatego w ramach polityki gospodarczej wśród konkretnych działań dla zapewnienia rozwoju przemysłu niezbędne będzie przełamanie tzw. bariery informacyjnej i tzw. bariery koordynacji[11]. Brak w danym kraju odpowiedniej skali przemysłu o wysokiej wartości dodanej zniechęca nowo wchodzących do inwestycji, trudno bowiem ocenić, czy takie działanie jest opłacalne. Równocześnie inwestycje w nowych obszarach wymagają z reguły sieci kooperantów, specyficznej infrastruktury, odpowiednich zasobów pracy. Problem z nimi często polega na tym, że tych zasobów nie ma, ponieważ do tej pory nie było finalnego odbiorcy. Z tych też względów w procesie nasycania gospodarki nowymi rodzajami działalności niezbędne jest tworzenie warunków dla pionierskich inwestycji w nowych obszarach. Te pionierskie inwestycje niosą ze sobą olbrzymie korzyści społeczne, dlatego też system wspierania inwestycji powinien koncentrować się właśnie na nich.

Przyciąganie nowych rodzajów działalności przemysłowej możliwe jest na dwa sposoby. Pierwszy to identyfikacja przez instytucje sektora publicznego sektorów, które mają szansę na rozwój w Polsce i wsparcie procesu ich „zaszczepiania”. Drugą możliwość stanowi natomiast system szerokiego wsparcia procesu „eksperymentowania”, bez określonych z góry preferencji, z nowymi rodzajami działalności o wysokiej wartości dodanej[12]. Ta pierwsza droga, pomimo jej atrakcyjności, niesie ze sobą liczne zagrożenia. Przede wszystkim dlatego, że brak jest dobrych metod określania „właściwych” sektorów. Doświadczenia historyczne pokazały, że polityka taka może być bardzo kosztowna, a sektor publiczny ma znacznie bardziej ułomne narzędzia niż sektor prywatny w takiej właśnie identyfikacji. Wskazywanie potencjalnych „wygranych” rodzi przy tym szerokie pole do nadużyć. Dlatego też lepsze wydaje się to drugie podejście, polegające de facto na wspieraniu konkurencyjności i kreatywności. W ramach tego drugiego rozwiązania można wyróżnić dwa modele: niemiecki i amerykański. Model niemiecki opiera się na szerokim froncie innowacji we wszystkich sektorach, tworząc dodatkowe synergie i międzygałęziowe powiązania. Natomiast model amerykański zakłada, że branże tradycyjne w sposób naturalny „wypadają” z rynku. Optymalne byłoby połączenie obu tych rozwiązań.

W segmencie usług prostych z kolei kluczowa będzie kontynuacja procesu deregulacji poszczególnych zawodów oraz ograniczenie obecności państwa i pomocy publicznej. Dzięki temu będzie możliwa poprawa relatywnej atrakcyjności działalności przetwórczej wobec prostej działalności usługowej[13], a także spadek kosztów wytwarzania w przetwórstwie[14]. Finalnym efektem takiego procesu będzie wzrost zaawansowania przetwórstwa oraz sektora usług.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – DIAGNOZA OBECNEJ SYTUACJI

Dzisiejszy stan sektora przedsiębiorstw w Polsce jest odbiciem procesów, jakie kształtowały je na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza – w czasie transformacji w latach 1989–2003 oraz w okresie członkostwa w Unii Europejskiej w latach 2004–2014. Doszło wtedy do znaczącego przeobrażenia nieefektywnych przedsiębiorstw państwowych. Dokonane zostało ono zarówno poprzez redukcję skali ich działalności, upadłość i restrukturyzację, jak i poprzez prywatyzację, której dominujący ton nadawał – wobec deficytu oszczędności krajowych – kapitał zagraniczny. To w dużej mierze za pośrednictwem inwestorów zagranicznych upowszechniała się w Polsce nowa kultura organizacyjna, którą ogólnie można nazwać wytwarzaniem w klasie światowej, a którą dziś stopniowo przejmują wchodzące w kooperację z koncernami globalnymi oraz konfrontujące się z nimi w konkurencji rynkowej firmy polskie. Procesowi przekształceń państwowych przedsiębiorstw towarzyszył spontaniczny proces powstawania wielu nowych firm. U źródeł tego procesu leżała przedsiębiorczość i pomysłowość Polaków.

Dziś podstawowe wyzwania obecnych w Polsce firm przemysłowych związane są z koncentracją swojej działalności na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. Innym istotnym problemem sektora przedsiębiorstw jest swoisty dualizm – silne zróżnicowanie pod względem produktywności i efektywności w segmencie małych i średnich firm.

Badania prowadzone dla krajów Unii Europejskiej[15] pokazują, iż rośnie zaangażowanie działających w Polsce podmiotów w globalnych łańcuchach tworzenia wartości. Równocześnie jednak obecność ta koncentruje się na „środkowych” ogniwach, obejmujących faktyczny proces wytwarzania – nierzadko jedynie montowania – wyrobów lub półproduktów. Tymczasem dziś za najbardziej wartościowe ogniwa, którym z reguły towarzyszy także najwyższy poziom produktywności i płac, uznaje się te, które znajdują się na początku lub na końcu łańcucha. Na te pierwsze składa się znacząca wartość dodana związana z fazami koncepcyjnymi i badawczymi. Na te drugie zaś np. usługi około- i posprzedażowe. W tej sytuacji sam fakt zwiększania stopnia udziału lokalnych firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości nie zapewnia postępu cywilizacyjnego. Tym bardziej że zajmowane przez działające w Polsce firmy środkowe ogniwa łańcucha podlegają w największym stopniu procesowi arbitrażu pracy – tzn. w globalnej gospodarce są przenoszone tam, gdzie w danym momencie koszty pracy są relatywnie najniższe. Może się więc okazać, że przy zmianie relacji kosztowych produkcja wykonywana dziś przez polskie firmy zostanie z czasem przeniesiona gdzie indziej.

W odniesieniu do sektora małych i średnich przedsiębiorstw kluczowym wyzwaniem jest ich podział na dwa światy. Z jednej strony wiele firm to dziś nowoczesne, dobrze zarządzane i dobrze prosperujące przedsięwzięcia. Z drugiej strony zaś badania pokazują[16], że około 50 proc. małych i średnich firm działających w Polsce to firmy uznawane za zagrożone lub stojące na rozdrożu. W tym drugim segmencie typowa firma to firma rodzinna, która wyrosła na boomie lat 90. Wciąż zapewnia swym właścicielom (pierwsze lub drugie pokolenie) środki na godne życie. Rzadko korzysta z zewnętrznego zarządu i koncentruje swoją działalność na rynku lokalnym. W mniej korzystnym w ostatnich latach otoczeniu makroekonomicznym skala jej działalności pozostała w zasadzie niezmieniona. Firmy te charakteryzuje dość prosty, a nierzadko już dziś przestarzały park maszynowy, w rezultacie w swych sektorach lokują się one w ogonie produktywności. Większość procesów w tych firmach oparta jest na taniej pracy, co właścicielom firm stwarza swego rodzaju poczucie komfortu i bezpieczeństwa (gdy spada liczba zamówień, koszty ogranicza się poprzez redukcję zatrudnienia). Taki model funkcjonowania związany jest ze swego rodzaju obawą przed dokonaniem „skoku”, który wymagałby znaczących inwestycji oraz rodził wyzwania związane z koniecznością poszukiwania nowych rynków zbytu.

Za takim myśleniem idzie brak zasobów dedykowanych innowacyjności. Firmy te charakteryzuje również niska skłonność do otwarcia na współpracę z zagranicą i na współpracę w ogóle. Ten dualizm w sektorze małych i średnich firm powoduje, że na tle europejskich przedsiębiorstw w Polsce odsetek firm korzystających z nowoczesnych, proefektywnościowych rozwiązań pozostaje stosunkowo niski (rys. 4).

Dla wzrostu produktywności na poziomie mikro potrzebne jest wyraźne przyśpieszenie transferu zasobów z mało efektywnych firm do liderów lub też do innych, bardziej nowoczesnych rodzajów działalności. Tymczasem procesowi temu nie sprzyjają obowiązujące w Polsce rozwiązania w zakresie regulacji rynków i produktów. W wielu sektorach rynki są nadmiernie uregulowane (rys. 5), a Polskę na tle innych krajów UE i OECD charakteryzuje nadmierna obecność państwa w gospodarce. Zaburza to konkurencję i presję proefektywnościową.

Na produktywność całego sektora firm negatywny wpływ mają również nadmierna biurokracja oraz brak stabilnych warunków działalności gospodarczej, szczególnie w zakresie kwestii podatkowych. Taka sytuacja powoduje konieczność angażowania znacznych (w relacji do wielkości firm) zasobów w działania nieprzekładające się na rezultaty biznesowe oraz znacząco utrudnia podejmowanie decyzji inwestycyjnych.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN I NIEZBĘDNE DZIAŁANIA

Zmiany mające na celu wzrost produktywności na poziomie mikro muszą odnosić się do kluczowych barier blokujących rozwój efektywnych form gospodarowania w naszym kraju. Po pierwsze – do wspomnianych już wcześniej niewłaściwych rozwiązań regulacyjnych, zwłaszcza tych, które ograniczają konkurencję. Po drugie – do problemu braku należytej ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, którego podstawą są nieefektywne mechanizmy identyfikacji i eliminowania z rynku firm łamiących prawo. Brak jest też należytej ochrony przed zawłaszczeniem korzyści z działalności gospodarczej, co związane jest z niską jakością działalności sądów gospodarczych. Potrzeba także wypracowania nowych rozwiązań dostosowanych do realiów rynku pracy określających zasady relacji pomiędzy pracodawcami i pracownikami. Te dzisiejsze prowadzą do podziału rynku pracy na dwie skrajne formy zatrudnienia: etat (często zbyt ryzykowny dla pracodawcy) i praca na podstawie umowy cywilnoprawnej – w wielu wypadkach niezapewniająca nawet namiastki stabilności zatrudnionemu, a tym samym niemotywująca go do większego zaangażowania[17].

Powyższe czynniki zniechęcają przedsiębiorców do adaptowania najnowszych technologii i inwestowania w innowacyjność. Prowadzą zwłaszcza do wolniejszego wdrażania tzw. technologii ogólnego zastosowania (np. technologie informacyjno-komunikacyjne), których znaczenie dla podniesienia produktywności pracy jest dziś szczególnie wysokie. Równocześnie spowalniają one proces realokacji zasobów od firm mniej efektywnych do tych bardziej efektywnych. To właśnie wysoka dynamika firm (ich powstawanie, upadanie, łączenie się) jest w wielu branżach wehikułem implementacji innowacyjnych rozwiązań. Odnosi się to w szczególności do tych branż, gdzie implementacja innowacji wymaga znacznych zmian w organizacji produkcji i w zakresie wymagań kompetencyjnych.

W kontekście rozwiązań proefektywnościowych istotną kwestią są także powiązania międzysektorowe – brak presji konkurencyjnej w jednym sektorze może prowadzić do niekorzystnych efektów w innych sektorach. Głównym kanałem oddziaływania są w tym wypadku nadmierne koszty wyrobów/usług pośrednich. Należy jednak pamiętać również o negatywnym oddziaływaniu niskiej elastyczności dostawców oraz jakości dostaw i usług.

Oprócz opisanych powyżej zewnętrznych uwarunkowań kluczowa dla procesu nieustannej modernizacji firm jest wewnętrzna zdolność absorpcji nowych technologii i nowych praktyk organizacyjnych. Ta z kolei jest pochodną jakości kapitału ludzkiego w firmach. Stąd też polityka państwa powinna wspierać proces nieustannej modernizacji tego kapitału i jego dostosowanie do potrzeb rynku. W szczególności rozwijanie lokalnej bazy innowacji, postępu technologicznego nie będzie możliwe bez wysokiej jakości systemu szkolnictwa (w tym zawodowego) i uczelni wyższych. W wypadku uczelni kluczowe jest zwiększenie skali finansowania publicznego przy dalszej reformie zasad finansowania nauki, tak aby tworzyć bodźce do podnoszenia jakości badań naukowych, szerszego kształcenia doktorantów i większej współpracy oraz działania na rzecz biznesu.

Konkretne działania w celu wspierania wzrostu produktywności na poziomie firm powinny obejmować przede wszystkim przegląd prawa pod kątem jego wpływu na poziom konkurencji oraz szybkie wdrożenie niezbędnych zmian. W tym zakresie pomocne będą wnioski płynące z opracowań OECD i Banku Światowego. Niezbędne są również stabilizacja prawa podatkowego, ograniczenie dowolności orzeczeń aparatu skarbowego, wprowadzenie wiążących interpretacji podatkowych oraz koncentracja działalności aparatu skarbowego na podmiotach łamiących prawo.

Dla wzmocnienia ochrony przed nieuczciwymi praktykami konieczne jest doinwestowanie sądów gospodarczych o największym obciążeniu, ale przede wszystkim uruchomienie mechanizmów wprowadzających bodźce efektywnościowe oraz programów edukacji finansowej i ekonomicznej sędziów orzekających w sprawach gospodarczych.

Niezbędna jest także radykalna zmiana sposobu funkcjonowania sektora publicznego poprzez eliminację obecności państwa tam, gdzie nie jest ono konieczne (w tym ograniczenia obowiązków informacyjnych) oraz wdrożenia rozwiązań usprawniających relacje pomiędzy sektorem publicznym a firmami i obywatelami (e-government).

Mając na uwadze to, że wartość dodana tworzona jest w znacznej mierze w krajach eksportujących kapitał, koncentrujących badawczo-rozwojowe i strategiczne działy koncernów globalnych, wzmocnienie firm krajowych i wsparcie procesu ich internacjonalizacji powinno leżeć w żywotnym interesie państwa polskiego. Na szczególne wsparcie zasługuje zwłaszcza promocja działalności innowacyjnej przedsiębiorstw realizowana zarówno w formie wsparcia bezpośredniego – w postaci m.in. środków dostępnych w ramach polityki spójności UE – jak i pośredniego, w formie ulgi na innowacje, umożliwiającej przedsiębiorcom efektywne zmniejszenie swoich obciążeń podatkowych, o ile zaoszczędzone środki przeznaczą na badania i rozwój.

W zakresie produktywności na poziomie mikro nie wszystko jednak da się osiągnąć przez właściwą politykę gospodarczą. W tym obszarze wiele bowiem zależy od postaw samych przedsiębiorców. Z tych względów potrzeba budowania wśród właścicieli firm świadomości, że dotychczasowa formuła funkcjonowania w przypadku wielu rynków się wyczerpuje. Wynika to z faktu, że model konkurencji kosztowo-cenowej osiąga w polskich warunkach swoje granice. Stoi on coraz bardziej w konflikcie z dążeniem do zwiększenia dochodów społeczeństwa. Co więcej dziś, w porównaniu z sytuacją przed globalnym kryzysem, tempo wzrostu krajowego popytu – a tym samym wzrostu gospodarczego – jest znacznie silniej uzależnione od zdrowego wzrostu płac[18]. Budowanie wspomnianej wyżej świadomości to główne zadanie dla organizacji zrzeszających pracodawców, liderów opinii itp.

Właściciele najmniej produktywnych firm muszą albo zdecydować się na dokonanie wspomnianego wcześniej „skoku”, albo rozważyć sprzedaż swojego biznesu i zainwestowanie kapitału w nową, perspektywiczną działalność. Korzyści w takiej sytuacji odniesie zarówno sprzedający, jak i kupujący. Ten drugi będzie miał szansę na uzyskanie efektów skali i poprawę efektywności. Procesy przekształceń i konsolidacji powinny jednak dotyczyć nie tylko przedsiębiorstw słabszych, lecz także tych mocnych – tylko w ten sposób możliwe będzie zbudowanie form zdolnych do skutecznego konkurowania w skali globalnej. Procesy te przebiegałyby sprawniej, gdyby rozbudowana była infrastruktura instytucjonalna wspierająca sukcesję, przekazywanie firm, poszukiwanie dla nich nowych właścicieli itp.

Potrzebna jest też większa współpraca firm, nawet tych, które na co dzień z sobą konkurują. Dotyczy to obszarów takich jak na przykład inwestycje w budowanie za granicą wizerunku wysokiej jakości polskich wyrobów (np. wspólny branding uniwersalną marką określonej kategorii wyrobów wytwarzanych w naszym kraju) czy też podejmowanie wspólnych wysiłków w celu eliminowania z rynku firm nieuczciwych.

W kontekście pozycji polskich firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości niezbędna jest jej ewolucja w kierunku pozycji gwarantujących większy udział w generowanej wartości. Może ona przybierać różne formy. Jedną z nich jest przejmowanie zagranicznych firm (np. dzisiejszych odbiorców) i uzyskiwanie w ten sposób bezpośredniego dostępu do klientów, a nierzadko także innego rodzaju aktywów, takich jak marki czy patenty. Możliwe jest także budowanie i/lub rozbudowywanie wewnętrznych kompetencji w zakresie kreowania innowacji, (zespoły zajmujące się działalnością badawczo-rozwojową), a tym samym tworzenie wartości na etapie koncepcyjnym i badawczym. Inną opcją jest zmiana profilu działalności i zajęcie w ramach tej nowej działalności bardziej atrakcyjnych ogniw łańcucha tworzenia wartości.

ZMIANY INSTYTUCJONALNE

Oddzielną kwestię stanowi sposób przeprowadzenia zmian. Dziś wola bardziej znaczących reform wydaje się mocno ograniczona. Jednym z powodów takiej sytuacji jest fakt, że wiele z koniecznych w Polsce zmian odnosi się do funkcjonowania sektora publicznego. Tymczasem zmiany w jego obrębie – przekształcające sposób jego funkcjonowania – oznaczają naruszenie istniejącego status quo, a więc także pozycji istniejących grup interesów i sieci powiązań. Nic więc dziwnego, że szereg inicjatyw zmierzających do rewizji zastanego stanu rzeczy jest torpedowanych – w sposób mniej lub bardziej jawny w parlamencie lub wręcz na etapie przygotowawczym w obrębie administracji centralnej.

Innym problemem są kompetencje sektora publicznego. Dobitnym dowodem deficytu w tym zakresie jest chociażby jakość stanowionego w Polsce prawa. Badania przeprowadzone przez Instytut Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym wskazują na niską ocenę aktów prawnych istotnych dla prowadzenia działalności gospodarczej. Jedną z przyczyn tego stanu jest, w ocenie autorów, wadliwy proces legislacyjny, skutkujący koniecznością częstego poprawiania błędów prawnych (inflacja prawa).

Dlatego też wyzwań związanych z konkurencyjnością gospodarki nie da się rozwiązać w obecnym otoczeniu instytucjonalno-regulacyjnym. Nowy kształt instytucjonalny powinien zostać wypracowany w procesie dialogu pomiędzy rządem, pracodawcami, pracownikami, nauką i instytucjami pozarządowymi. Ten nowy konsensus musi mieć również szerokie wsparcie polityczne. Polska potrzebuje porozumienia w rodzaju „okrągłego stołu”, którego ustalenia powinny obejmować: nowy kształt instytucji centralnych, nowe rozwiązania na poziomie samorządów oraz wypracowanie najlepszych rozwiązań instytucjonalnych w zakresie większego zaangażowania sektora prywatnego w przekształcenia i realizację zadań sektora publicznego.

W wypadku instytucji centralnych istotą reform powinna być zmiana obecności państwa w gospodarce z biurokratycznej na strategiczną, a także wyraźne rozdzielenie – na poziomie konkurencyjnym i organizacyjno-operacyjnym – funkcji długofalowych od bieżących działań. Równolegle należy usprawnić obsługę firm i obywateli w duchu New Public Management, by w możliwe wielu instytucjach publicznych doprowadzić do podniesienia jakości świadczonych usług publicznych dzięki wprowadzeniu racjonalności charakterystycznej dla sektora prywatnego.

Niezwykle istotne jest, aby podejmowaniu jakichkolwiek decyzji przez sektor publiczny towarzyszyło zrozumienie całego łańcucha ich konsekwencji dla gospodarki i społeczeństwa. W tej sytuacji jednym z największych wyzwań jest takie zaprojektowanie, a następnie wdrożenie wewnętrznych procesów w sektorze publicznym, by kreował on najbardziej optymalne rozwiązania: innowacyjne, długoterminowe, uwzględniające szerokie spektrum opinii oraz wiążące się z możliwie najniższymi kosztami dostosowania dla firm i obywateli.

Stworzenie nowoczesnego i efektywnego aparatu administracyjnego wymaga bodźców sprawiających, że punktem odniesienia dla wszelkich jego działań będzie dobro obywateli (a nie biurokracji). Konieczne jest skorzystanie z wartości wypracowanych przez kulturę „korporacyjną”: uczciwości, bezstronności, transparentności
i odpowiedzialności, zachęcających do kreatywności i innowacyjności, a także rozwiązań takich jak: właściwe zaprojektowanie struktur, efektywne zarządzanie i umiejętność pozyskiwania pracowników zdolnych realizować wizję nowoczesnej administracji oraz stworzenie systemu kreowania i wyłaniania liderów. W ramach nowoczesnego państwa niezbędne są systemy motywowania i zarządzania wydajnością – zapewniające, że ustalane priorytety znajdą przełożenie na codzienne działania oraz systemy identyfikacji i upowszechniania najlepszych wzorców i praktyk działania różnych szczebli administracji.

Wsparciem dla tego procesu powinno być wzmocnienie procesu transparentności działań publicznych, osiągnięte poprzez znaczące rozszerzenie dostępu obywateli, instytucji naukowych i organizacji społecznych do danych gromadzonych przez administrację i inne instytucje publiczne. Polska administracja, w odróżnieniu od najbardziej efektywnych biurokracji, takich jak szwedzka czy brytyjska, w znikomym stopniu wykorzystuje dziś szansę, jaką niesie otwarcie danych publicznych dla wszystkich zainteresowanych stron (open data), by te mogły wykorzystać je z korzyścią dla gospodarki i dobra publicznego. W tym kontekście rewizji wymaga zarówno ustawa o ochronie danych osobowych, jak i rola Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych w polskim systemie prawnym. Podniesienie standardów dostępu do danych zarówno w Głównym Urzędzie Statystycznym, jak i w poszczególnych ministerstwach, urzędach centralnych i samorządach sprzyjać będzie wzmocnieniu obywatelskiej kontroli nad działaniami publicznymi, podnosząc ich jakość i zgodność z interesem ogólnospołecznym.

Zwiększenie udziału sektora prywatnego w rozwiązywaniu problemów odnoszących się do sektora publicznego może pomóc w pokonaniu bariery braku woli i zdolności przeprowadzenia rzeczywistych zmian w tym sektorze. Rozwiązania zmierzające do większego zaangażowania sektora prywatnego w sprawy publiczne powinny m.in. obejmować:

  • zaangażowanie sektora prywatnego w fazy koncepcyjne i realizacyjne strategicznych projektów typu e-government,
  • zwiększenie skali obsługi instytucji rządowych przez sektor prywatny, np. poprzez wydzielenie centrum usług wspólnych świadczących na rzecz całej administracji usługi w zakresie finansowo-księgowym, HR, itp.; powinno się również dokonać oceny możliwości oddania części usług publicznych (np. w ochronie zdrowia) w outsourcing sektorowi prywatnemu,
  • wypracowanie instytucjonalnych form wymiany informacji pomiędzy administracją publiczną i sektorem firm w celu lepszego ukierunkowania strategicznych działań rządu,
  • zmianę świadomości – poprzez odpowiedni system bodźców – u pracowników administracji, modyfikację ich postawy z „władczej” na „usługowej” na rzecz firm i obywateli.

Równolegle niezbędne jest zdefiniowanie (a następnie promowanie wśród firm) kanonu podejmowanych na poziomie przedsiębiorstw działań sprzyjających osiąganiu szerokich celów społeczno-gospodarczych. Działania te powinny odnosić się do tak istotnych kwestii, jak: wsparcie polityki prorodzinnej, wsparcie polityki flexicurity, wsparcie procesów współpracy/zrzeszania się czy wreszcie internacjonalizacji firm. W procesach tych istotną, jeśli nie kluczową, rolę powinny odgrywać instytucje zrzeszające pracowników i pracodawców. Nowy okrągły stół powinien stać się przyczynkiem do szerszego dialogu i współpracy różnego rodzaju środowisk, do budowania tak bardzo potrzebnego w Polsce kapitału społecznego.

PODSUMOWANIE I WNIOSKI

Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Istotą przeprowadzanych zmian musi być ograniczenie obecnej – administracyjno-biurokratycznej – formy obecności i roli państwa w gospodarce i zmniejszenie tym samym ciężarów nakładanych na sektor prywatny. Przy czym wzrosnąć powinna rola strategiczna państwa, szczególnie w zakresie tworzenia warunków dla budowy podstaw nowoczesnej gospodarki. Impuls ten powinien zainicjować nową falę przemian i uruchomić samonapędzający się mechanizm przekształceń strukturalnych.

Aby w kolejnych 25 latach osiągnąć poziom dochodów krajów Europy Północnej, niezbędne jest z jednej strony większe wykorzystanie dostępnych w Polsce zasobów pracy, z drugiej strony zaś zwiększanie produktywności. Dlatego konieczne jest skupienie się na następujących pięciu obszarach:

Po pierwsze – i przede wszystkim – na prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych. Dlatego tak ważne jest utrzymywanie zrównoważonego cyklicznie budżetu, utrzymanie niskiej relacji długu do PKB i unikanie nierównowag na poziomie makro i mikro. W tym zakresie niezbędna jest ścisła koordynacja polityki fiskalnej, pieniężnej i nadzorczej.

Po drugie – realizacja szerokiej agendy deregulacyjnej. Podstawowym warunkiem jest tu stworzenie lepszych warunków dla przedsiębiorczości. Docelowo więcej musi być rynku i konkurencji na poziomie poszczególnych mikrorynków, a stabilne i przejrzyste regulacje powinny kształtować relacje rynkowe w obszarach, gdzie rynek zawodzi. Niezbędne jest więc:

  1. odbiurokratyzowanie gospodarki,
  2. wzmocnienie ochrony efektów działalności gospodarczej przed nieuczciwym zawłaszczaniem (system sądownictwa),
  3. wspieranie konkurencji: dalsza prywatyzacja i demonopolizacja.

Po trzecie, wspieranie procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością. Oznacza to z jednej strony stworzenie warunków do produktywnego działania polskiej nauce, a z drugiej strony stymulowanie postępu technologicznego w firmach i wspieranie współpracy nauki z biznesem. Szczególnie ważne jest kreowanie bodźców, by zaistniały u nas nowe, dotychczas nieobecne rodzaje zaawansowanej działalności przetwórczej.

Po czwarte, ogromny potencjał leży w lepszym wykorzystaniu zasobów pracy, zwłaszcza niewykorzystanej siły roboczej zaangażowanej w produkcję rolną. Naszym wielkim wyzwaniem cywilizacyjnym jest zachęcenie młodych ludzi mieszkających na wsi do porzucenia obszaru niskiej wydajności i biedy na rzecz tej części gospodarki, która da im szanse na rozwój i godne życie. Ze względu na trendy demograficzne Polska musi też przygotować i już realizować przemyślaną politykę migracyjną. Do roku 2040 będzie nam potrzeba około 3 mln pracowników. Te dwa strumienie podaży pracy w sposób zasadniczy mogą zmienić perspektywy naszego kraju.

Po piąte, głębokich zmian instytucjonalnych wymaga sektor publiczny. Bez poprawy jakości jego pracy i ograniczenia niekorzystnego oddziaływania nieefektywnej sfery publicznej na sektor prywatny tempo zmian będzie hamowane. Efektywniejsza alokacja zasobów w gospodarce pozostanie bowiem ograniczana, a zmiany w sferze instytucjonalnej będą nieadekwatne do stojących przed nami wyzwań rozwojowych. Patrząc z tej perspektywy, zmiany te są warunkiem wstępnym efektywnego przeprowadzenia pozostałych reform.

Celem tak rozumianej agendy modernizacyjnej winno być przesunięcie polskiej gospodarki na globalnej drabinie produktywności. Dopiero wtedy zdrowa, bo wynikająca ze wzrostu całkowitej produktywności, presja na płace wymusi większe inwestycje kapitałowe w mechanizację procesów. Rosnąca siła nabywcza pracowników branż eksportowych i przemysłu przełoży się na stopniowy wzrost płac w usługach skierowanych na lokalny rynek. Z kolei wyższe płace zwiększą atrakcyjność pracy wobec bierności zawodowej. To natomiast spowoduje wzrost atrakcyjności polskiego rynku pracy wobec zagranicy, co powinno zachęcić do powrotu wielu wykształconych osób z emigracji, a także pozytywnie wpłynąć na dzietność.

Te proponowane podażowe zmiany znajdą po stronie popytu odzwierciedlenie w tak potrzebnym naszej gospodarce wzroście inwestycji sektora przedsiębiorstw. To z kolei stosunkowo szybko przełoży się na wzrost eksportu i prywatnej konsumpcji, tworząc tym samym samonapędzający się mechanizm (rys. 6). W dzisiejszych czasach, gdy globalizacja i integracja gospodarcza powodują, że obywatele i biznes są dużo bardziej mobilni niż kiedyś, znaczenie konkurencyjności poszczególnych systemów gospodarczych wrasta. Tym samym ani przedsiębiorcy, ani pracownicy nie są „skazani” na to, by funkcjonować w określonym miejscu. Jeśli więc jakość systemu gospodarczego lub tempo jego poprawy nie są zadowalające – przenoszą się w inne miejsce. Taki scenariusz już się w Polsce realizuje. Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie stworzymy wysoce produktywnej gospodarki, to rosnące obciążenia podatkowe z powodu pogarszającej się demografii zwiększą ryzyko kolejnych fal emigracji nie tylko ludzi, lecz także firm. Prowadzić to będzie do destruktywnej spirali – kurcząca się baza podatkowa wymusi zwiększenie obciążeń podatkowych i regulacyjnych, szczególnie jeśli system instytucjonalny nie będzie w stanie elastycznie dostosować wydatków. A to dodatkowo zwiększy skłonność do emigracji. Taki czarny scenariusz nie musi się jednak spełnić, trzeba mu skutecznie i aktywnie przeciwdziałać.


[1] To umowne określenie obejmuje kraje Unii Europejskiej o najbardziej zaawansowanym i sprawnym modelu gospodarczym (Niemcy, Austria, kraje Beneluksu oraz kraje skandynawskie).

[3] Dane z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej.

[4] Obszerną analizę procesów rozwojowych zawiera m.in. D. Acemoglu, J. Robinson, Why Nations Fail: The Origins of Power, Prosperity, and Poverty.

[5] Jak podaje raport „Niski poziom inwestycji przedsiębiorstw wyzwaniem dla polskiej gospodarki” Biura Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao SA, w ostatniej dekadzie wydatki inwestycyjne polskich firm stanowiły średnio 10 proc. PKB wobec 16 proc. w pozostałych krajach członkowskich UE z naszego regionu.

[6] Według danych GUS („Rocznik Przemysłu 2013”) inwestorzy zagraniczny kontrolują ok. 50 proc. kapitału firm przetwórstwa przemysłowego. W skrajnych przypadkach (produkcja pojazdów samochodowych, produkcja komputerów, wyrobów elektronicznych i optycznych oraz produkcja wyrobów tytoniowych) udział ten wynosi ponad 80 proc.

[7] Komisja Europejska (”Innovation Union Report”) zwraca uwagę na bardzo wysoki udział Polski w wydatkach na badania i rozwój płatności z tytułu honorariów oraz opłat licencyjnych na rzecz zagranicy, przy równoczesnych, niemalże zerowych dochodach z tego tytułu.

[8] „OECD Economic Survey: Poland 2014”

[9] Dane Eurostatu wskazują, że w latach 2004–2012 najwyższe wzrosty produktywności (wartość dodana liczona w cenach stałych w przeliczeniu na godzinę pracy) odnotowano w produkcji komputerów, urządzeń elektronicznych i optycznych (ponad 24 proc. rocznie), produkcji urządzeń elektrycznych (ponad 16 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (ponad 13 proc.).

[10] Chodzi m.in. o zasady dostępu do środków z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, a w szczególności wykluczenie z możliwości wsparcia większych gospodarstw.

[11] Na istotną rolę tego typu barier w procesach rozwojowych zwraca m.in. uwagę D. Rodrik („Jedna ekonomia, wiele recept – globalizacja, instytucje i wzrost gospodarczy”).

[12] W tym wariancie sektory zidentyfikowane w ramach projektów Foresight czy Krajowa Inteligentna Specjalizacja mogą być wykorzystywane przez sektor prywatny jako swego rodzaju wskazówka. Znalezienie się na ich liście nie powinny jednak stanowić podstawy dla polityki wsparcia..

[13] Analizy OECD (OECD Economic Survey: Poland 2014) wskazują na niską rentowność działalności przemysłowej na tle wielu obszarów usługowych. Powoduje to przekierowywanie zasobów do sektora usług.

[14] W efekcie wzrostu popularności outsourcingu usługi stanowią coraz większą część „wsadu” do działalności przemysłowej.

[15] Zob. Competing in global value chains – EU industrial structure report 2013 oraz Global value chains: Poland.

[16] Zob.: Mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa – mocne i słabe strony, szanse i zagrożenia rozwojowe, Lewiatan, 2011; Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych – materiały z konferencji „Polscy przedsiębiorcy wobec nowych wyzwań” (2014).

[17] Sytuacja taka rodzi także negatywne skutki społeczne np. w postaci niskiej skłonności do posiadania dzieci.

[18] Przed kryzysem prywatną konsumpcję wspierały malejąca stopa oszczędności (sprawiająca, że wydatki gospodarstw rosły szybciej niż dochody) oraz rosnąca penetracja kredytów konsumpcyjnych. Dziś przy stopie oszczędności na poziomie 0-5% dalszy jej spadek jest w zasadzie niemożliwy, a penetracja kredytów konsumpcyjnych (w relacji do dochodów) jest na poziomie średniej unijnej.

„Święty Mikołaj nie żyje!” :)

Problem starzenia się społeczeństwa w kontekście funkcjonowania systemu emerytalnego

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób. Świadomość tego, że może jednak on już nie żyje pojawia się w niewielu głowach, i to tylko w grupie racjonalnie myślących osób. Co gorsza, ktoś się za niego nadal podszywa, i mimo że nie ma wąsów i długiej brody, jesteśmy święcie przekonani, że to jest ten sam Mikołaj, który przez lata dawał nam pieniądze, i że on nadal z nami jest! Nie dajmy jednak się omamić, ten Mikołaj nie daje pieniędzy z własnej kieszeni (poprzedni w sumie też tego nie robił), ten Mikołaj bezczelnie okrada ludzi pracujących, ludzi, którzy zamiast odkładać fundusze na starość, zmuszani są do utrzymywania innych, ale nie w ramach solidarności społecznej, bardziej w ramach wyzysku.

Problematyka starzenia się ludności jest w ostatnich latach jednym z ważniejszych problemów zarówno ekonomicznych, społecznych, demograficznych, jak i socjologicznych, czy też psychologicznych. O jej wysokim znaczeniu świadczy chociażby fakt, że jest ona jednym z problemów debat polityków i naukowców. Samemu problemowi poświęca się co raz więcej uwagi, co wynika z faktu, że zarówno w Polsce, jak i Europie zmienia się struktura demograficzna, której efektem jest coraz większa grupa osób w wieku poprodukcyjnym, co prowadzi nie tylko do co raz większego obciążenia ludności w wieku produkcyjnym, ale również do niewykorzystania osób, które chociaż wiekowo przechodzą w stan dezaktywizacji, mogłyby dalej funkcjonować na rynku pracy.

W Polsce, tak jak i w Europie, zauważalne jest starzenie się społeczeństwa. Wzrostowi ilości osób w wieku poprodukcyjnym (powyżej 65 lat w przypadku mężczyzn, i powyżej 60 lat w przypadku kobiet), towarzyszy spadek ilości osób w wieku produkcyjnym, a dodatkowo spada ilość urodzeń. Sytuacja taka jest szczególnie niebezpieczna z punktu widzenia finansów państwa, a w perspektywie również z punktu widzenia możliwości systemów emerytalnych. Szacuje się, że w roku 2030 w wieku produkcyjnym będzie 57,8% całej populacji, a w roku 2060 odsetek ten spadnie o kolejne 10 punktów procentowych. Dzisiaj w Polsce w wieku produkcyjnym jest 64,5% osób, można zatem zauważyć, jak poważny problem szykują nam za kilka lat politycy myślący w kategoriach krótkoterminowych. Takie zachwianie proporcji ludności w wieku produkcyjnym w stosunku do udziału osób w wieku poprodukcyjnym i przedprodukcyjnym może spowodować dalekosiężne konsekwencje. Jedną z nich jest bankructwo systemu emerytalnego, a w konsekwencji okaże się, że dzisiejsza młodzież nie otrzyma żadnego zabezpieczenia na starość. Kiedy pokolenie osób starszych w państwie socjalnym się podwaja może doprowadzić do ekonomicznego bankructwa.

Demografowie oraz politycy różnych opcji alarmują, że procesy zachodzące we współczesnym świecie powodują stałe starzenie się społeczeństwa. Co raz mniej rodzących się osób i co raz dłuższy okres życia prowadzą do zmian w strukturze zawodowej ludności. Mimo że problem postawiony jest w podobny sposób istnieją różne jego rozwiązania. Istotnym problemem jednak nie jest nadmiar rozwiązań, ale udawanie, że „jakoś to będzie”, lub że „to problem kolejnych rządów, a nie naszego”. Poszczególne rządy mają poważny problem z powiedzeniem ludziom prawdy, że „oszukujemy was, bo chcemy rządzić kolejną kadencję”. Z drugiej strony dajemy sobie wmówić, że problem nie istnieje. Nie upominamy się o przedstawienie jasnej i klarownej sytuacji, co z naszymi pieniędzmi? Gdzie one są? I przede wszystkim, czy w ogóle się znajdą za 20, 30, czy 40 lat, kiedy nasze pokolenie przestanie być aktywne zawodowo.

Starzenie się ludności oznacza, że część ludzi żyje dłużej, co niewątpliwie jest sukcesem, jednak wiąże się to również z faktem, że grupa ta co raz dłużej pobiera zasiłki emerytalne. To wydłużenie czasu życia w dłuższej perspektywie destrukcyjnie będzie wpływać na cały system emerytalny, a tym samym dla całej gospodarki. Starzenie się społeczeństwa można połączyć z przeciwnym zjawiskiem, a mianowicie „odmładzaniem” się ludzi starszych (w wieku poprodukcyjnym). Dzisiejsi emeryci w niczym nie przypominają emerytów sprzed 30, czy nawet 20 lat. Z reguły są to osoby bardziej sprawne, w sile wieku. Ich wiek skazuje ich na dezaktywizację, ale ich siły i możliwości sugerowałyby coś przeciwnego. Osoby te bardzo często byłyby w stanie dalej na pełnych prawach funkcjonować na rynku pracy. Mimo że słyszą, że brakuje im wielu umiejętności, to sami sobie doskonale zdają sprawę, że dobrze wywiązują się z obowiązków, a ich długoletnie doświadczenie zawodowe i życiowe pozwala im na radzenie sobie w trudnych sytuacjach.

Profesor Góra zwraca uwagę, że kiedyś funkcję Świętego Mikołaja pełniła renta demograficzna, a osoby starsze mogły być finansowane z budżetu osób w wieku produkcyjnym. Jednak tak jak kiedyś na system emerytalny składała się znaczna grupa osób pracujących, to teraz z każdym rokiem składających jest coraz mniej, zwiększa się za to liczba osób, dla których pieniądze są zbierane. Można zauważyć, że jeśli pokolenie emerytów się rozrasta, to fakt ten w istotny sposób uderza w podstawy ekonomiczne państwa, a w efekcie może przyczynić się do jego niewydolności finansowej.

Wobec powyższego rozwiązań jest kilka – pierwsze to cięcie wydatków na świadczenia emerytalne – jednak to jedno z trudniejszych rozwiązań. Trudno będzie wytłumaczyć, że emerytura, na którą pracowaliśmy całe życie teraz nie starcza na przeżycie całego miesiąca. Drugie rozwiązanie to wydłużenie okresu pracy, a tym samym późniejsze przechodzenie na emerytury. Z drugim pomysłem związana jest koncepcja całkowitej likwidacji sztywnego wieku emerytalnego. Zdaje sobie sprawę, że pomysł ten może być bardzo kontrowersyjny. Koncepcja ta związana jest z określeniem minimalnego wieku uprawniającego do otrzymywania świadczenia emerytalnego (np. 62 lata, tak jak w Finlandii), które uprawniałoby do emerytury na najniższym poziomie (tak jak w Kanadzie – Old Age Security), a następnie zachęcanie ludzi do dalszej pracy i inwestowania we wcześniejszym wieku w ramach różnego typu funduszy emerytalnych. Jednak tutaj pojawia się kolejny problem, jak nauczyć ludzi oszczędzać, czy też inwestować na przyszłość? Profesor Góra zwraca tutaj uwagę na pułapkę oszczędzania, jeśli sami oszczędzamy wówczas nasza sytuacja będzie lepsza, ale jeśli oszczędzają wszyscy, to korzystniejsza sytuacja wcale nie musi być osiągana przez wszystkie grupy. Dodatkowo dalsza praca wiązałaby się ze zwiększeniem świadczenia emerytalnego w wieku, w którym byśmy przechodzili na zasłużony odpoczynek.

Istotnym problemem koncepcji oszczędzania jest fakt, że w młodym wieku rzadko społeczeństwo myśli o przyszłości. Nie wiele osób jest skłonnych do oszczędzania, w taki sposób, aby w późniejszym wieku poprawić sobie sytuację materialną. Podczas dyskusji w ramach warsztatów Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej, część osób doszła do wniosku, że wobec niechęci do oszczędzania rząd powinien prowadzić dwutorową politykę starzenia (nie starości!), która polegałaby na działaniach antycypacyjnych związanych z uczeniem, jak żyć w przyszłości – z jednej strony, oraz działaniami interwencyjnymi wobec osób starszych – z drugiej. W ramach pierwszego kierunku działań potrzebne są programy związane z polityką edukacyjną skierowane do osób młodych, wskazujące na konieczność oszczędzania i inwestowania w własną przyszłość. Drugi z kolei nurt związany jest z działaniami interwencyjnymi, które muszą korelować z zasadą rosnącego wsparcia – początkowo wyłącznie w ramach najbliższych, później również poprzez pomoc otoczenia, a dopiero na sam koniec związane z interwencją państwa. Stworzony musi zostać system monitoringu potrzeb opieki, a państwo powinno wkraczać wówczas, gdy jest niezbędne. Podczas tego stopniowego wycofywania niezbędne jest zachęcanie ludności do aktywizacji, w tym między innymi do działań związanych z przekazywaniem własnych doświadczeń.

Ustalanie sztywnego wieku emerytalnego nie ma odzwierciedlenia w dzisiejszych czasach. Początkowo zakładano, że okres życia po przejściu na emeryturę powinien wynosić około 10 lat. Obecnie przewidywalne dalsze trwanie życia znacznie się wydłużyło, a w kolejnych latach przyjmuje się, że przeciętna długość życia będzie w dalszym ciągu ulegać poprawie, a w 2035 roku mężczyźni będą żyli ponad 77 lat, a kobiety prawie 83. Dalsze wydłużanie się wieku, przy jednoczesnej niskiej dzietności w znaczącym stopniu będzie konstytuować funkcjonowanie systemu emerytalnego. Konieczne jest zatem uelastycznienie systemu emerytalnego. Jednym z elementów może być zniesienie pułapu dodatkowego przychodu możliwego do uzyskania przez emerytów. Ma to zasadnicze znaczenie przy podejmowaniu decyzji o pozostawaniu na rynku pracy. Obawy przed utratą lub wstrzymaniem świadczeń sprzyja rezygnacji z dorabiania. Pojawiające się opinie, że dzięki szybszemu przechodzeniu na emeryturę osoby starsze nie zabierają miejsc pracy młodym, co z gruntu rzeczy jest fałszywe. Po pierwsze nie jest prawdą, że wraz z odejściem na emeryturę w to miejsce zatrudniana jest osoba młoda, zazwyczaj jest tak, że praca dotychczas wykonywana zostaje rozłożona pomiędzy pozostałych pracowników, a stanowisko pracy zostaje zlikwidowane. Po drugie w gospodarce nie istnieje stała liczba miejsc pracy, dlatego zwolnienie jednego stanowiska nie jest równoznaczne z koniecznością zajęcia go przez inną osobę. Chociaż dzisiaj w kraju ilość miejsc pracy to około 16 mln., nie znaczy to, że nie może się ta liczba zmienić. Jednak stworzenie nowego miejsca pracy wymaga zainwestowania około 150 tys. zł. Dodatkowo wcześniejsze emerytury to jednocześnie narzucenie na barki młodych kolejnego problemu, a mianowicie konieczności utrzymania armii młodych emerytów, Szacuje się, że co miesiąc każdy z pracujących przeznacza około 100-200 złotych na osoby, które przedwcześnie przeszły w stan dezaktywizacji zawodowej.

Jest sprawą oczywistą, że aktywność zawodowa osób starszych uzależniona jest od możliwości wycofywania się z rynku. W Polsce średni wiek przechodzenia na emeryturę wynosi dla kobiet 55,2 lata, a dla mężczyzn około 57,4 lat, podczas gdy w UE odpowiednio 59,4 i 60,7 lat. Potwierdza to niekorzystną sytuację w Polsce. Tak szybkie przechodzenie w stan dezaktywizacji w konsekwencji może spowodować załamanie systemu emerytalnego, bo oznacza, że przed emerytami zostaje blisko 25 lat życia, a więc długość korzystania ze świadczeń jest bliska długości okresu, w którym osoby te odprowadzały składki na ubezpieczenia społeczne. Pojawia się zatem przed państwem wyzwanie, co zrobić, aby wśród tych osób zwiększać poziom aktywności zawodowej? Według Kotowskiej odłożenie momentu przejścia w stan dezaktywizacji w dużej mierze zależą od indywidualnej sytuacji rodzinnej, sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego, zasobu i poziomu kapitału ludzkiego, przebiegu pracy i kariery zawodowej, stanu zdrowia, miejsca wykonywania pracy, a także rodzaju i wysokości dostępnych świadczeń.

Za jeden z ważniejszych czynników wpływających na decyzję o wycofaniu się z rynku pracy jest kapitał ludzki. W XXI wieku wraz z rozwojem technologicznym, poziom umiejętności technicznych ma ogromne znaczenie. Jest on ważną przesłanką dezaktywizacji. Niski poziom umiejętności połączony z ograniczonymi możliwości kształcenia ustawicznego, a także brak umiejętności związanych z obsługą specjalistycznych maszyn i urządzeń (w tym komputera i nowinek technologicznych), powoduje, że z jednej strony część osób starszych nie jest skłonna pozostawać w dotychczasowym miejscu pracy, z drugiej zaś strony pracodawcy wolą zatrudnić osoby młodsze, z większymi umiejętnościami i zdolnością przystosowania się do nowych urządzeń technicznych. Powstaje zatem pytanie co robić, aby osoby starsze nie musiały rezygnować z dalszej pracy, tylko dlatego, że nie potrafią nadążyć za wyzwaniami technicznymi? Rozwiązaniem nie mogą być tylko i wyłącznie zajęcia prowadzone w ramach Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Jakkolwiek zajęcia te mogą w pewnym stopniu aktywizować seniorów, nie są wystarczającym czynnikiem zwiększającym długość pozostawania na rynku pracy. W tym celu niezbędne jest przyzwyczajanie ludzi od wczesnych lat, że zdobywanie wiedzy i umiejętności nie jest tylko domeną osób młodych. Należy przedstawić ścieżkę możliwości kontynuacji nauki przez osoby w wieku 40+, tak aby ich umiejętności nie ulegały dezaktualizacji. Istotne jest zachęcanie tych osób do dodatkowych szkoleń, podnoszenia poziomu swoich umiejętności, kompetencji i wiedzy. Konieczne jest wskazanie jak ważne jest zdobywanie nowych umiejętności przez całe życie. Należy zerwać z myśleniem, że dokształcanie dotyczy tylko i wyłącznie osób młodych. Konieczne jest zwrócenie uwagi, że szkolenia i inwestycje w samego siebie przyczyniają się do pomnożenia wartości człowieka. Istnieje ścisły związek między inwestowaniem w rozwój kapitału ludzkiego, a dochodem z pracy, oraz szeroko pojętym poziomem życia.

Dla polskiego systemu emerytalnego wielkim problemem jest również niska dzietność. Obecnie wskaźnik zastępowalności wynosi ok 1,3, co oznacza, że rodzi się coraz mniej ludzi, w efekcie w 2035 roku szacuje się, że liczba osób zamieszkujących Polskę skurczy się do 36 mln osób. Przy czym w kolejnych latach problem ten może się pogłębić, a tempo spadku będzie coraz większe. W tym okresie liczba dzieci i młodzieży w wieku 0-17 lat spadnie o blisko 1,7 mln osób. Niski poziom dzietności będzie miało niekorzystne odzwierciedlenie w strukturze piramidy wieku w kolejnych latach. Za przyczyny niskiej dzietności w dużej mierze uważa się problemy ekonomiczne w tym wysoki poziom bezrobocia, problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb egzystencjalnych oraz poczucie niepewności. Jednak wytłumaczenia te są w dużej mierze wyolbrzymione. Oznaczałoby to tyle, że aktualny poziom życia jest niższy niż przed kilkudziesięcioma laty, gdy dzietność przekraczała poziom zastępowalności, co jest absolutną nieprawdą. Poziom życia w ostatnim stuleciu znacząco się podniósł, można jednocześnie zaobserwować przeciwne zjawisko, próg dzietności spada wraz z rozwojem dobrobytu społecznego. Wytłumaczenie w niskiej dzietności należy szukać zatem gdzie indziej. Istotną przyczyną są przemiany kulturowe i zmiany w systemie wartości ludności. Ludność stała się wygodna, osłabieniu ulegają więzy rodzinne, a coraz ważniejsze stały się takie elementy życia jak kariera, samorealizacja, czy też zwyczajny hedonizm i poszukiwanie szczęścia w życiu i zaspokojenia własnych potrzeb. W ostatnich dekadach zauważalna jest zmiana ról społecznych. Kobiety nie chcą poświęcać się dzieciom, chcą realizować swoje marzenia i dążą do osiągnięcia sukcesu, w którym bardzo często nie ma miejsca dla dzieci, czy też rodziny szeroko pojętej. Jednocześnie wśród mężczyzn brakuje zrozumienia, jak ważne dla relacji rodzinnych są tzw. urlopy tacierzyńskie. Dodatkowo zmianom ulegają priorytety. Tak jak kiedyś pierwszym krokiem w dorosłe życie było założenie rodziny, tak teraz, tym krokiem staje się usamodzielnienie, własne mieszkanie i inne dobra luksusowe, a dopiero później w hierarchii potrzeb pojawia się rodzina.

Należy zatem zadać sobie pytanie co zrobić, aby dzietność w kolejnych latach rosła? Co zachęci kobiety do rodzenia dzieci? Zważywszy, że wiele kobiet zdaje sobie sprawę, że urodzenie dziecka oznacza poświęcenie, przejawiające się m.in. w zmniejszeniu czasu, w którym pracują, a w efekcie obniżenie ich emerytur na starość. Musimy zatem wybierać takie partie, które będą potrafiły powiedzieć jaką zamierzają tworzyć politykę prorodzinną, i oczywiście skąd na taką politykę prorodzinną będą mieć pieniądze. Polityka ta ma w efekcie zrównywać szanse na podobne emerytury bez względu na płeć. Konieczne jest stworzenie elastycznych form pracy dla kobiet, zwłaszcza w okresie po narodzinach dziecka. Konieczne jest odejście od zwyczajowego „Kinder, Kueche, Kirche”, na rzecz dzielenia obowiązków przez małżonków oraz zrównanie szans na rynku pracy. System podatkowy powinien w pewnym stopniu neutralizować posiadanie dzieci. Powinien zachęcać do rodzenia. Jednak sam system podatkowy oraz „becikowe” nie są wystarczającym elementem, który ma szanse zwiększyć dzietność. Niezbędne jest rozwijanie usług pomocniczych, takich jak żłobki, przedszkola, obiady w szkole, pomoc domowa, samopomoc rodzicielska itp.

Co roku na świadczenia emerytalne przeznaczanych jest około 30 mld. zł. Jeśli chociażby część z tej kwoty zostało przeznaczone na tworzenie nowych miejsc pracy, bezrobocie w kraju mogłoby częściowo zostać wyeliminowane. Pojawia się zatem przed rządami państw europejskich szczególne wyzwanie zmierzające do zachęcania osób starszych do pozostawania na rynku pracy. Część z krajów, takich jak Finlandia, czy Szwecja co raz lepiej sobie z tym radzą, inne, tak jak Polska muszą stawić czoła temu wyzwaniu. Jednak bez niezbędnych reform możemy zostać pozbawieni wsparcia na starość, dlatego w rękach ludzi młodych jest walka o reformę systemu emerytalnego. To my musimy dać do zrozumienia posłom, że wiemy, że Święty Mikołaj nie żyje! To od nas zależy nasza przyszłość, dlatego nie zostawiajmy jej w rękach nieodpowiedzialnych polityków.

Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów :)

1. Jak było w starym systemie?

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Koszty starego systemu emerytalnego rosły w tempie podcinającym konkurencyjność polskiej gospodarki. W 1981 roku pseudoskładka na ubezpieczenie społeczne w Polsce wynosiła 25 proc. wynagrodzenia, w latach 1987-1989 wzrosła do 38 proc. i ostatecznie do 45 proc. w 1990 roku. Połowa tej pseudoskładki (dokładnie 24 proc. wynagrodzenia) finansowało świadczenia emerytalne, reszta głównie świadczenia rentowe.

 

Utrzymanie dotychczasowych zasad przyznawania i wyliczania emerytur doprowadziłoby do 2010 roku systematycznie powiększającego się deficytu finansów publicznych, który w 2050 roku miał wynieść 4 proc. PKB, a część pseudoskładki przeznaczanej tylko na wypłatę emerytur musiałaby wzrosnąć z 24 proc. w 1998 roku do ok. 42 proc. w 2050 roku

2. Konstrukcja nowego systemu

Nowy system emerytalny składa się z dwóch obowiązkowych indywidualnych kont emerytalnych, zwanych powszechnie filarami. Świadczenia z I filara będą nadal finansowane z bieżących wpływów do ZUS (część repartycyjna). ZUS nie odkłada pseudoskładek wpłacanych przez obecnie pracujących, tylko finansuje z nich bieżące wypłaty emerytur. Drugą część emerytury będą stanowiły wypłaty finansowane z prawdziwych oszczędności gromadzonych w II filarze – na kontach emerytalnych w OFE (część kapitałowa). Osoby pracujące mogą dodatkowo gromadzić oszczędności na emeryturę na dobrowolnych kontach emerytalnych w instytucjach finansowych (IKE, czyli III filar, część kapitałowa).

Osoby, które w momencie wejścia w życie reformy emerytalnej miały więcej niż 30 lat, mogły zadecydować, czy ich składka (19,52 proc. płacy brutto) ma być w całości księgowana na indywidualnym koncie emerytalnym w ZUS, czy też ma być dzielona na część trafiającą na indywidualne konto w ZUS (12,22 proc. płacy brutto) oraz na składkę wpłacaną na indywidualne konto w OFE (7,3 proc. płacy brutto). Dla pracowników urodzonych po 1968 r. przynależność do OFE i podział składki jest obowiązkowy.

W nowym systemie emerytalnym wysokość emerytur zależy od trzech czynników:

  • Pierwszym jest kwota, która danej osobie w całym okresie jej aktywności zawodowej zostanie zaksięgowana na jej indywidualnym koncie emerytalnym w ZUS (I filar) oraz od sumy oszczędności zgromadzonych przez nią w OFE (II filar). Suma składek jest tym większa, im dłuższy okres pracy zawodowej i wyższe dochody.

  • Drugim czynnikiem określającym wysokość emerytury jest wielkość dopisanych odsetek, które powiększają stan obu kont emerytalnych w całym okresie aktywności zawodowej. W I filarze waloryzacja stanu konta w ZUS odpowiadała 75 proc. dynamiki funduszu płac osób płacących składki do ZUS. W II filarze tempo wzrostu stanu oszczędności jest z kolei tym większe, im wyższa jest efektywność OFE w pomnażaniu oszczędności emerytalnych.

  • Trzecią wielkością jest prognozowana długość pobierania emerytury, która zależy od momentu zakończenia aktywności zawodowej. Im później ktoś decyduje się na przejście na emeryturę, tym krótszy (statystycznie) będzie okres, przez który będzie ją pobierał. W efekcie, im dłuższa aktywność zawodowa, tym wyższa emerytura.

3. Finansowanie nowego systemu

Koszty refundacji transferów do OFE miały być pokrywane z przychodów z prywatyzacji oraz z redukcji wydatków w pozostałych częściach sektora finansów publicznych.

Zgodnie z symulacjami przygotowanymi przed wprowadzeniem reformy, I filar emerytalny miał wykazywać deficyt jedynie w latach 1999-2011, a w następnych miał notować nadwyżkę. Był to szacunek najbardziej obciążający finanse publiczne, w którym wszystkie osoby w wieku 31-50 lat przystąpiłyby do OFE. Wielkość deficytu finansów publicznych miała wynosić ok. 1,5 proc. PKB rocznie w latach 1999-2005, po czym miał on stopniowo maleć do 2011 r. Zgodnie z założeniami koszty transferów do OFE miały być sfinansowane z przychodów z prywatyzacji, które szacowano na ok. 14 proc. PKB.

W okresie po 2020 r., gdy z przyczyn demograficznych wzrośnie liczba emerytów i obniży się liczba pracujących, środki na wypłatę świadczeń emerytalnych w ZUS miały pochodzić z bieżących wpływów oraz ze środków zgromadzonych w Funduszu Rezerwy Demograficznej (FRD). Fundusz ten miał być zasilany 1 pkt. proc. funduszu płac w latach 2002-2008 (ok. 0,35 proc. PKB rocznie), a od 2011 r. miały tam trafiać środki z planowanej stopniowo rosnącej nadwyżki w funduszu emerytalnym (od 0 do ok. 1,8 proc. PKB rocznie w latach 2011-2020).

Według prognozy z 1998 r. aktywa FRD miały wynieść ok. 3 proc. PKB w 2010 r., a następnie zwiększyć się do ok. 14 proc. PKB w 2020 r. (łącznie z odsetkami od inwestycji). FRD miał zapewnić, że system emerytalny nie będzie w przyszłości potrzebował dotacji z budżetu państwa. FRD miał być do 2002 r. zarządzany przez ZUS, a następnie przekazany w zarządzanie do prywatnych firm na zasadzie konkursu (maks. 15 proc. aktywów w jednym funduszu)

4. Odstępstwa od nowego systemu

Integralnym elementem reformy emerytalnej była likwidacja przywilejów emerytalnych. Do najważniejszych zmian w tym zakresie należały:

  • Włączenie do powszechnego systemu emerytalnego osób rozpoczynających pracę w służbach mundurowych od 1999 r. Zamiast tego w 2003 r. z powszechnego systemu wyłączono osoby rozpoczynające pracę w służbach mundurowych, a w 2005 r. górników. W 2008 roku wcześniejsze emerytury służb mundurowych kosztowały podatników ok. 5 mld zł. Koszty wcześniejszych emerytur górników wyniosły w 2008 r. ok. 6,5 mld zł. Całkowity koszt wcześniejszych emerytur górniczych w latach 2005-2020 wyniesie 70 mld zł.

  • Opóźnienie likwidacji wcześniejszych emerytur o 2 lata: dopiero od 2009 r. zamiast od 2007 r. W 2009 r. wszystkie emerytury wypłacane przez ZUS dla osób w wieku produkcyjnym kosztowały podatników ponad 23 mld zł, w tym ok. 1,6 mld zł ZUS wydał na wypłatę emerytur dla osób w wieku produkcyjnym, które po raz pierwszy rozpoczęły pobierać to świadczenie.

  • Utworzenie specjalnego systemu świadczeń rekompensacyjnych (innych niż emerytury pomostowe) dla nauczycieli, którzy chcą odejść na emeryturę przed osiągnięciem wieku emerytalnego.

  • W wyniku wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował nierówne prawo kobiet i mężczyzn do przechodzenia na wcześniejsze emerytury, umożliwiono odejście na wcześniejszą emeryturę mężczyznom, którzy w 2008 roku mieli 60-64 lata. Skumulowane koszty przyznania wczesnych emerytur dla 100 tys. nowych osób (średnio na 5 lat przed wiekiem emerytalnym) wynoszą ok. 8,5 mld zł (1,5 mld zł rocznie).

  • Likwidacja prawa do wcześniejszych emerytur dla osób pracujących w szczególnych warunkach lub wykonujących prace o szczególnym charakterze do końca 2006 r. Nowa lista zawodów miała być opracowana na podstawie ocen lekarzy medycyny pracy.

  • Dostosowanie systemu rentowego do nowego sposobu wyliczania emerytur. Brak tego dostosowania spowoduje, że emerytura będzie mogła być niższa od renty, co wzmocni bodźce do jej uzyskania mimo dobrego stanu zdrowia.

  • Gromadzenie środków w Funduszu Rezerwy Demograficznej. Na koniec 2009 r. aktywa FRD wynosiły 7,3 mld zł (ok. 0,5 proc. PKB), wobec ok. 3 proc. PKB planowanych w momencie wprowadzania reformy emerytalnej. Od 2008 r. wpływy do FRD rosną z powodu przekazywania tam 40 proc. przychodów z prywatyzacji. Aktywa FRD miały być wykorzystane dopiero po 2020 r., ale sięgnięto po nie już w 2010 r. (7,5 mld zł). W 2011 r. FRD ma przekazać do ZUS 4,0 mld zł.

  • Podwyższenie tempa waloryzacji stanu kont w ZUS. Od 2003 r. tempo to podwyższono do z 75 proc. do 100 proc. wzrostu nominalnego funduszu płac ze względu na wymogi konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy.

5. Pożytki z nowego systemu

Podnoszenie wieku emerytalnego: Ograniczenie wcześniejszych emerytur zaczęło podnosić efektywny wiek emerytalny, a także zwiększać współczynnik aktywności zawodowej i zatrudnienia osób starszych. W latach 2007-2009 efektywny wiek emerytalny mężczyzn otrzymujących emerytury z ZUS wzrósł z 59,7 do 61 lat (tj. o 1 rok i 4 miesiące), a w przypadku kobiet wzrósł on z 55,8 do 57,8 lat (tj. o 2 lata).

Rozwój rynku kapitałowego: Inwestycje dokonywane przez OFE przyczyniają się do rozwoju rynku kapitałowego. W szczególności :

  • zwiększają płynność rynku akcji i obligacji;
  • przyciągają na nie innych inwestorów, w tym inwestorów z zagranicy, gdyż poszerzają możliwości wycofania się z nich bez poniesienia dotkliwych strat;
  • ułatwiają przedsiębiorcom pozyskanie kapitału na rozwój przedsiębiorstw,
  • przyciągając inwestorów na rynek obligacji, pozwalają państwu taniej zaciągać długi.

Przyspieszenie prywatyzacji: Konieczność refundacji z budżetu ubytku dochodów FUS na skutek transferu części rzeczywistych składek do OFE wzmacnia bodźce do szybkiej prywatyzacji. Określone w ustawie o finansach publicznych progi ostrożnościowe ograniczają swobodę rządzących w finansowaniu tych transferów poprzez zaciąganie długów. Stąd też, bez wpływów z prywatyzacji musieliby oni, przynajmniej w okresie słabszej koniunktury, której skutkiem jest spadek dynamiki dochodów budżetu, zmniejszyć inne jego wydatki. Jednocześnie, OFE zwiększając płynność na rynku akcji, ułatwiają rządzącym sprzedawanie prywatyzowanych przedsiębiorstw po korzystnych cenach.

Polski rynek akcji od wielu lat jest notowany z premią w stosunku do innych gospodarek wschodzących, czego źródłem wydaje się generowanie istotnej części popytu na akcje przez krajowe instytucje finansowe.

Stabilizacja tempa przyrostu kont emerytalnych: Przemienne okresy koniunktury i dekoniunktury są zjawiskiem normalnym w gospodarce wolnorynkowej. Dzięki rozdzieleniu składki na dwa strumienie, całość systemu staje się bardziej odporna na fluktuacje gospodarcze. Mechanizm waloryzacji składek na indywidualnych kontach emerytalnych w ZUS amortyzuje wahania zysków OFE. W czasach dobrej koniunktury, waloryzacja kapitału w ZUS jest niższa od stopy zwrotu OFE. W okresie spowolnienia gospodarczego, waloryzacja w ZUS jest wyższa od zysków OFE.

6. Nowy system a finanse publiczne

Oszczędności dla sektora finansów publicznych nie należy szukać w zmianie konstrukcji systemu emerytalnego, ale w reformach, które trwale ograniczą tempo wzrostu wydatków publicznych. To właśnie zbyt szybkie, w stosunku do tempa wzrostu gospodarki, zwiększanie wydatków publicznych, a nie wprowadzenie reformy emerytalnej, jest główną przyczyną dużego deficytu w finansach publicznych w Polsce.

Gdyby od szczytu boomu w 2007 roku wydatki te zwiększano w takim samym tempie jak rosła gospodarka, to deficyt sektora finansów publicznych w 2010 r. wyniósłby nie zapowiadane 7,9 proc. PKB, a 3,5-3,9 proc. PKB. Byłby więc niższy od przewidywanego deficytu o sumę dwuipółkrotnie – prawie trzykrotnie większą niż wynosi koszt transferów do OFE (ok. 1,6 proc. PKB). Tak szybkiego wzrostu całkowitych wydatków publicznych nie da się w pełni wyjaśnić wzrostem wydatków państwa na inwestycje (np. na infrastrukturę). Gdyby od szczytu boomu w 2007 roku wydatki publiczne inne niż wydatki inwestycyjne rosły u nas w takim samym tempie jak gospodarka, to deficyt sektora finansów publicznych w 2010 r. wyniósłby 5,6-6,2% PKB. Nadal więc byłby niższy o sumę przekraczającą koszt transferów do OFE.

W 2011 r. według najnowszej prognozy OECD (listopad 2010), pomimo prognozowanego przyspieszenia tempa wzrostu PKB do 4 proc., deficyt sektora finansów publicznych pozostanie wysoki i wyniesie 6,7 proc. PKB. Gdyby odnieść koszty transferów do OFE (ok. 1,6 proc.PKB) do deficytu przewidywanego na przyszły rok, to stanowiłyby one mniej niż jedną czwartą tego deficytu. Transfery te pochłaniają zaledwie 3,5 proc. łącznych wydatków publicznych i są dużo mniejsze od corocznego przyrostu łącznych wydatków publicznych w ostatnich latach.

Dodawanie do kosztów reformy emerytalnej odsetek od długów zaciąganych przez państwo na pokrycie tej części niedoboru w FUS, która powstała w wyniku transferów części składki do OFE, jest nieporozumieniem, gdyż transfery te miały być finansowane z przychodów z prywatyzacji. Z tego zresztą powodu w metodologii krajowej finansów publicznych transferów do OFE nie traktuje się jako wydatki, ale jako rozchody. Przy szacowaniu wpływu OFE na deficyt finansów publicznych można uwzględnić co najwyżej odsetki od długu, który powstał na skutek niepełnego pokrycia transferów przychodami z prywatyzacji. W rzeczywistości jednak ta część powinna być traktowana jako koszt opóźniania prywatyzacji.

W wyniku transferów do OFE, skarb państwa już dzisiaj pozbywa się ( „wykupuje”) część swoich zobowiązań wobec przyszłych emerytów. W przyszłości wydatki publiczne na emerytury będą odpowiadać jedynie wypłatom świadczeń z indywidualnych kont emerytalnych w ZUS. Jeśli tak jak dotychczas, stopa zwrotu uzyskiwana przez OFE z inwestowania składek emerytalnych będzie wyższa od dynamiki funduszu płac, a tempo wzrostu PKB, z którym w długim okresie zrównuje się dynamika funduszu płac – wyższe od rentowności skarbowych papierów wartościowych, to ten wykup jest korzystny zarówno dla emerytów, jak i dla finansów publicznych.

Finanse publiczne ponoszą jednak koszt transferów do OFE i – ze względu na zbyt wolną prywatyzację – odsetek od długu zaciąganego na te transfery już teraz, a ulgę z tego tytułu odczują dopiero, gdy OFE zacznie wypłacać emerytury. Wszystkie nowo wypłacane emerytury będą pochodziły z dwóch filarów od 2035 roku (przy braku zmian w wieku emerytalnym), ale liczba osób otrzymujących część emerytury ze środków zgromadzonych w OFE zacznie rosnąć dużo wcześniej, bo już pod koniec tej dekady.

7. Jak reformować OFE?

Propozycja całkowitego zawieszenia składek do OFE, czyli likwidacji II filaru jest niekorzystna z następujących powodów:

Dla finansów publicznych

  • Pomimo utrzymania formuły wyliczania świadczenia, która zachęca do dłuższej pracy zawodowej, znacząco rośnie ryzyko tego, że państwo w przyszłości obniży wysokość kapitału zgromadzonego na indywidualnych kontach emerytalnych w ZUS. Ta niepewność może zachęcać pracujących do skrócenia aktywności zawodowej i wcześniejszego przejścia na emeryturę.

  • Wstrzymanie transferów do OFE poprawia saldo finansów publicznych (o ok. 1,6 proc. PKB rocznie), ale tylko w krótkim okresie.

  • Rozwiązanie to zwiększa ukryte zobowiązania emerytalne na indywidualnych kontach w ZUS. W długiej perspektywie rośnie prawdopodobieństwo podwyższenia podatków na pokrycie ewentualnego deficytu w systemie emerytalnym lub obniżenie wysokości wypłacanych świadczeń.

  • Gdyby część składki odebrana OFE była indeksowana rentownością skarbowych papierów wartościowych mogłoby to oznaczać dodatkowe koszty dla sektora finansów publicznych w porównaniu do obecnego rozwiązania.

  • Bardzo silne osłabienie wiarygodności państwa. Może być postrzegane jako zamiatanie problemu pod dywan i przenoszenie odpowiedzialności za rozwiązanie tego problemu na barki przyszłych pokoleń.

Dla przyszłych emerytów

  • Wysokość przyszłych emerytur będzie prawdopodobnie niższa, gdyż kapitałowa część systemu emerytalnego powinna osiągać przeciętnie wyższe stopy zwrotu w porównaniu do tempa waloryzacji stanu kont w ZUS.

  • Gdyby część składki odebrana OFE była indeksowana rentownością skarbowych papierów wartościowych, mogłoby to oznaczać niższe stopy zwrotu z części indeksowanej w akcje.

  • Wstrzymanie transferów do OFE całkowicie likwiduje część oszczędności emerytalnych podlegających dziedziczeniu.

Dlatego opowiadamy się za utrzymaniem obecnych proporcji podziału składki emerytalnej pomiędzy dwa indywidualne konta w ZUS i w OFE, przy wprowadzeniu głębokich zmian w funkcjonowaniu OFE, których celem jest zwiększenie efektywności i bezpieczeństwa zarządzanych aktywów.

8. Założenia reformy OFE

  • Wprowadzenie agresywnych funduszy dla młodych, bezpiecznych dla starszych. Subfundusz A, zwany dynamicznym, mógłby inwestować nawet 85 proc. środków w akcje spółek giełdowych, w tym 15 proc. w akcje spółek zagranicznych. Subfundusz C, zwany przedemerytalnym, adresowany do osób, które ukończyły 55 lat, 85 proc. środków inwestowałby w bezpieczne obligacje. Natomiast subfundusz B, przejściowy, zarządzałby tymi oszczędnościami, które już są w OFE, stopniowo przenosząc je do dwóch głównych subfunduszy. Subfundusz przejściowy mógłby inwestować w akcje nie więcej niż 45 proc. aktywów

  • Prowizja od składki miałaby zmniejszyć się z obecnych 3,5 proc. do 2,8 proc. w przypadku subfunduszu A i do 2,1 proc. w przypadku subfunduszu B, ale za to pojawiłaby się opłata solidarnościowa wysokości 2 proc. od każdej złotówki zarobionej dla przyszłego emeryta. Ponadto, towarzystwa funduszy byłyby wynagradzane za dobre wyniki i karane za złe.

  • Kryterium oceny ma być referencyjna stopa zwrotu, uwzględniająca indeksy giełdowe i oprocentowanie obligacji.

  • Projekt zakłada także zmianę zasad funkcjonowania akwizytorów oraz całkowity zakaz akwizycji od 2014 r.

?

Wyzwania dla rynku pracy wynikające ze starzenia się społeczeństw :)

W najbliższych latach większość krajów Unii Europejskiej, w tym Polska, odnotuje znaczące zmiany w strukturze demograficznej populacji. Prognoza demograficzna Eurostatu wskazuje, że do 2050 r. liczba osób w wieku emerytalnym (powyżej 65 lat) w krajach UE wzrośnie aż o 70 proc.; z kolei liczba osób w wieku produkcyjnym (15-64 lat) spadnie o 12 proc. W efekcie, o ile obecnie na jednego emeryta przypadają przeciętnie cztery osoby w wieku produkcyjnym, to w 2050 r. będą ich tylko dwie. Starzenie się społeczeństw nie ominie także Polski. Co więcej, zmiany demograficzne będą następować w naszym kraju nawet szybciej niż w pozostałych krajach UE. Do 2050 r. Polska odnotuje ponad dwukrotnie większe tempo spadku liczby osób w wieku produkcyjnym niż nasi zachodni sąsiedzi.

Czy czeka nas kryzys?

Główną przyczyną nadchodzących zmian demograficznych jest stopniowy wzrost przeciętnej długości życia i spadek współczynnika dzietności. Przykładowo, od połowy ubiegłego stulecia przeciętne dalsze trwanie życia kobiet w Polsce, które osiągają wiek 60 lat, wydłużył się aż o 6 lat. Odchodząc obecnie z rynku pracy w ustawowym wieku emerytalnym, kobiety w Polsce mają przed sobą przeciętnie jeszcze 23 lata życia. Drugą przyczyną starzenia się społeczeństw jest malejąca liczba dzieci. Jeszcze na początku lat 90. w Polsce na jedną kobietę w wieku rozrodczym przypadała ponad dwójka dzieci, obecnie – jedynie niecałe 1,3 dzieci. To zbyt mało, aby zapewnić dotychczasową wielkość i strukturę populacji. Niestety, zmiany współczynnika dzietności cechują się dużą inercją. Nawet gdyby w wyniku reform ułatwiających łączenie pracy zawodowej z obowiązkami rodzinnymi udałoby się szybko podwyższyć współczynnik dzietności, to w perspektywie najbliższych dekad nie jesteśmy w stanie zahamować czekających nas zmian w strukturze populacji.

Starzenie się społeczeństw będzie miało fundamentalny wpływ na sytuację gospodarczą krajów UE i w konsekwencji na wysokość naszych dochodów i jakość życia. Im mniej osób będzie pracowało w Polsce w przyszłości, tym wolniej będzie rozwijać się nasza gospodarka. Liczba osób w wieku produkcyjnym w Polsce zacznie się zmniejszać już od 2012 r. Nie oznacza to jednak, że z powodu niekorzystnych zmian demograficznych jesteśmy skazani na wolniejszy wzrost gospodarczy. Polska ma olbrzymie rezerwy wzrostu liczby pracujących, które trzeba jak najszybciej uruchomić. Pomimo silnego wzrostu zatrudnienia po 2005 r., odsetek pracujących wśród osób w wieku 15-64 lat wynosi w Polsce tylko nieco ponad 57 proc. To aż o 10 pkt. proc. mniej niż przeciętnie w krajach EU-15. Jeżeli w najbliższych dziesięciu latach udałoby się w Polsce podwyższyć udział pracujących do poziomu odnotowywanego w krajach EU-15, ich liczba wzrosłaby w tym okresie o ponad 1,9 mln osób. Gdyby w kolejnych latach współczynnik zatrudnienia utrzymałby się na tym podwyższonym poziomie, liczba pracujących w Polsce zwiększałaby się aż do 2035 r., a nie tylko do 2011 r. Wzrost współczynnika zatrudnienia w Polsce stanowi olbrzymie wyzwanie dla polityki rynku pracy. Jeżeli uda się nam go podwyższyć, to tylko z powodu zwiększonej liczby pracujących średnioroczne tempo wzrostu gospodarczego mogłoby być w najbliższej dekadzie wyższe o ok. 0,8-1,2 pkt. proc.

Starzenie się społeczeństw stanowi poważne zagrożenie dla stabilności finansów publicznych. Według prognoz Komisji Europejskiej, do 2050 r. w krajach EU-15 publiczne wydatki na świadczenia emerytalne wzrosną przeciętnie z 10,6 do 12,9 proc. PKB, z kolei wydatki związane z ochroną zdrowia i opieką nad osobami starszymi z 7,3 do 9,5 proc. PKB. W Polsce natomiast w wyniku reformy emerytalnej z 1999 r., publiczne wydatki na świadczenia emerytalne powinny się obniżyć w tym okresie z 13,9 do 8,0 proc. PKB. Przy braku tej reformy, deficyt systemu emerytalnego sięgnąłby niemal 5 proc. PKB w 2050 r. Jego pokrycie wymagałoby drastycznego podniesienia składek na ubezpieczenia społeczne lub podatków, albo dużej redukcji wydatków publicznych na inne cele niż świadczenia emerytalne.

W najbliższych latach wzrost udziału osób w wieku poprodukcyjnym w populacji i spadek liczby osób w wieku produkcyjnym zmniejszy wielkość krajowych oszczędności w gospodarce. Starzenie się społeczeństw spowoduje bowiem wzrost liczby gospodarstw domowych emerytów, którzy przeznaczają swoje oszczędności na konsumpcję, przy jednoczesnym spadku liczby gospodarstw pracowników, które oszczędzają część swoich bieżących dochodów. Im niższa stopa krajowych oszczędności, tym mniejsze możliwości zwiększania inwestycji i ostatecznie wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego.

Wszystkie ręce na pokład!

Jakie reformy ograniczą ekonomiczne skutki starzenia się społeczeństwa w Polsce? Głównym wyzwaniem dla polityki gospodarczej w Polsce w najbliższych latach jest podwyższenie odsetka pracujących w populacji. To najlepszy sposób na zmniejszenie skutków starzenia się społeczeństwa. Na niski poziom zatrudnienia w Polsce składają się w szczególności o ok. 15 pkt. proc. niższe odsetki pracujących wśród osób w wieku 15 – 24 lat i 50 – 64 lat niż średnio w krajach UE-15. Niskie zatrudnienie osób młodych można jedynie częściowo tłumaczyć odnotowywanym boomem edukacyjnym w Polsce. Choć prawie 2/3 osób w wieku 20-24 lat kontynuuje naukę, najwięcej wśród wszystkich krajów OECD, to jedynie co piąty z nich dodatkowo pracuje zawodowo. W innych krajach znacznie więcej młodych osób jednocześnie uczy się i pracuje – na przykład w Danii i Holandii, gdzie studiuje ponad połowa młodych osób, ponad 2/3 z nich pracuje zawodowo.

Do najważniejszych czynników warunkujących łączenie nauki z pracą zawodową należy dostępność pracy w niepełnym wymiarze godzin i niskie opodatkowanie dochodów z pracy. W 2007 r. w Holandii i Danii odsetek osób w wieku 15-24 lata pracujących na niepełny etat wynosił odpowiednio 69 i 55 proc. Dla porównania, w Polsce pracę na część etatu miała jedynie co 6 osoba w tej grupie wiekowej. Badania pokazują, że wysokie pozapłacowe koszty pracy w szczególności ograniczają zatrudnienie osób młodych, o najniższych kwalifikacjach oraz pracowników bez odpowiedniego doświadczenia zawodowego.

Głównym powodem niskiego zatrudnienia osób starszych w Polsce są świadczenia, które umożliwiają wycofywanie się z rynku pracy przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego. W prawie wszystkich krajach UE przeciętny wiek dezaktywizacji zawodowej jest znacznie niższy od ustawowego wieku emerytalnego; jednak w Polsce w 2005 r. wiek ten był najniższy wśród wszystkich krajów Unii. Kobiety w Polsce kończą swoją aktywność zawodową o 5 lat przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego, z kolei mężczyźni aż o 8 lat wcześniej. Zwiększenie zatrudnienia osób starszych wymaga zdecydowanego ograniczenia dostępności wszelkich świadczeń umożliwiających wczesną dezaktywizację zawodową.

Wydłużyć okres aktywności zawodowej Polaków

Aby ograniczyć ekonomiczne skutki starzenia się społeczeństwa w Polsce musimy w najbliższych podwyższyć wiek emerytalny kobiet do 65 lat. W większości krajów EU-15 ustawowy wiek odchodzenia z rynku pracy na emeryturę kształtuje się dla obu płci na tym samym poziomie, czyli 65 lat (m.in. w Niemczech, Irlandii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii). W ostatnich latach w wielu krajach Europy Zachodniej zaczęto podwyższać wiek emerytalny kobiet, aby docelowo zrównać go z wiekiem emerytalnym mężczyzn (np. w Belgii, Wielkiej Brytanii, Austrii). W Islandii, Danii i Norwegii wiek emerytalny dla obu płci już teraz wynosi 67 lat., a w najbliższych latach osiągnie ten poziom w Niemczech i
Wielkiej Brytanii.

Jeśli nie wydłuży się radykalnie okresu aktywności zawodowej Polaków, to utrzymanie w nowym systemie emerytalnym relacji średniej emerytury do przeciętnego wynagrodzenia na poziomie 59 proc. będzie wymagało w dłuższym okresie podniesienia składki emerytalnej powyżej 30 proc. (obecnie wynosi ona 19,52 proc.). Gdyby składka się nie zmieniła, wtedy relacja emerytur do płac spadłaby w najlepszym razie do około 35 proc., a więc o grubo ponad jedną trzecią. Aby przy niezmienionej składce utrzymać relację emerytur do płac na obecnym poziomie, Polacy musieliby przechodzić na emeryturę przynajmniej 6 lat później niż teraz.

W coraz większej liczbie krajów wprowadza się reformy, które uzależniają wysokość przyszłych emerytur od średniej długości dalszego trwania życia i wielkości zgromadzonych środków na indywidualnym koncie emerytalnym. Ich głównym celem jest zmniejszenie ryzyka niewypłacalności systemów emerytalnych. Jednocześnie reformy te wzmacniają bodźce do dłuższej aktywności zawodowej na rynku pracy. Systemy, które nie uzależniają wysokości przyszłych świadczeń emerytalnych od kwoty zgromadzonych składek ubezpieczeniowych w całym okresie aktywności zawodowej, efektywności w pomnażaniu tych składek oraz od przeciętnej długości trwania życia po przejściu na emeryturę w rzeczywistości składają obietnice, z których nie będą w stanie się wywiązać.

Usuwanie barier

Przewidywany wzrost wydatków publicznych wynikający ze starzenia się społeczeństw, obok reform prowadzących do wzrostu liczby pracujących, wymaga również podnoszenia produktywności czynników produkcji.

Po pierwsze, wzrost wydajności pracy można osiągnąć w wyniku zwiększenia stopy inwestycji w gospodarce. Większe nakłady kapitałowe nie tylko bezpośrednio przyczynią się do szybszego wzrostu gospodarczego, ale także pośrednio, gdyż wzrost inwestycji sprzyja adaptacji innowacji, które zwiększają produktywność kapitału.

Po drugie, wzrost produktywności jest możliwy dzięki deregulacji gospodarki. Powinna ona polegać na usuwaniu barier administracyjnych w zakładaniu i prowadzeniu działalności gospodarczej, a w konsekwencji na wzmocnieniu konkurencji rynkowej. Można szacować, że reforma, która spowodowałaby w Polsce zmniejszenie barier instytucjonalnych w tym zakresie do niskiego poziomu odnotowywanego np. w Wielkiej Brytanii, Irlandii lub Szwecji, pozwoliłaby na dodatkowy wzrost rocznego tempa zatrudnienia o ok. 0,5 pkt. proc.

Po trzecie, szybszy wzrost produktywności w Polsce byłby możliwy w wyniku dokończenia prywatyzacji. Firmy prywatne są lepiej zarządzane, mają większe zdolności dostosowawcze do zmieniających się warunków rynkowych, a w efekcie więcej z nich osiąga zysk. W ostatnich latach liczba pracujących zwiększała się w Polsce wyłącznie w sektorze prywatnym, podczas gdy firmy państwowe redukowały wielkość zatrudnienia.

W najbliższych latach większość krajów UE, w tym Polska, odnotuje znaczący spadek liczby osób w wieku produkcyjnym, przy jednoczesnym silnym wzroście liczby osób w wieku poprodukcyjnym. Starzenie się społeczeństw nie spowoduje spadku tempa wzrostu gospodarczego, jeżeli już teraz wprowadzimy reformy, które trwale zwiększą zatrudnienie wśród osób w wieku produkcyjnym. Utrzymanie w Polsce wysokiego tempa wzrostu PKB jest jedynym sposobem na nadgonienie luki rozwojowej, jaka dzieli nasz kraj od rozwiniętych państw Europy Zachodniej.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: macieklew ., zdjęcie jest na licencji CC

Co zrobić, aby więcej Polaków pracowało? – raport FOR :)

Zwiększenie liczby pracujących w Polsce stanowi olbrzymie wyzwanie dla polityki gospodarczej. W 2007 r. w naszym kraju pracowało jedynie 57 proc. osób w wieku 15-64 lat, a zatem o 10 pkt. proc. mniej niż przeciętnie w piętnastu tzw. starych krajach UE. Jeżeli w okresie najbliższych 10 lat udałoby się nam podwyższyć udział pracujących w populacji do poziomu odnotowanego w Europie zachodniej (67 proc.), to liczba osób aktywnych zawodowo wzrosłaby o ponad 1,9 mln. Dzięki temu średnioroczne tempo wzrostu gospodarczego mogłoby być w tym okresie wyższe o ok. 0,8-1,2 pkt. proc. Oznacza to, że wzrost zatrudnienia jest szansą na istotne przyspieszenie tempa rozwoju gospodarczego i poprawę standardu życia w Polsce.

Zwiększanie udziału pracujących w populacji jest sposobem na łagodzenie skutków starzenia się społeczeństwa. Już za 3 lata, czyli w 2011 r., liczba osób w wieku produkcyjnym w Polsce zacznie się obniżać. W ciągu najbliższych 30 lat zmniejszy się ona o ponad 4,5 mln. Jeżeli nie podniesiemy odsetka pracujących, w perspektywie trzech najbliższych dekad średnioroczne tempo wzrostu PKB w Polsce będzie niższe o ok. 0,5-0,7 pkt. proc. tylko z powodu kurczących się zasobów pracy.

Gdyby w 2008 r. w Polsce udział pracujących w populacji wynosił tyle samo ile przeciętnie w krajach UE-15, dodatkowe przychody całego sektora finansów publicznych przekroczyłyby kwotę 52 mld zł. Zamiast finansować deficyt FUS, budżet państwa mógłby przeznaczyć te pieniądze na redukcję deficytu budżetowego i zmniejszenie długu publicznego. Roczne koszty obsługi długu publicznego w 2008 r. mogłyby być wówczas niższe aż o 2,7 mld zł.

Słodkie nieróbstwo

Bezczynność zawodowa w Polsce dotyczy w szczególności osób powyżej 50 roku życia, które odchodzą z rynku pracy m.in. na wcześniejsze emerytury. Likwidację tych świadczeń przesunięto już o 2 lata. Według obecnie obowiązujących przepisów, wszystkie osoby, które spełnią warunki uprawniające do przejścia na wcześniejszą emeryturę do końca 2008 r., będą mogły skorzystać z tego świadczenia. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że likwidacja przywilejów emerytalnych spotyka się z bardzo dużym oporem społecznym, zwłaszcza wśród grup zawodowych, które takie przywileje miałyby utracić. Przykładowo, w 2005 r. górnicy wywalczyli dla siebie bezterminowe prawo do wczesnego przechodzenia na emeryturę. Trzeba wiedzieć, że skumulowany koszt wypłaty wcześniejszych emerytur tylko dla jednego rocznika nowych emerytów to ponad 8 mld zł.

Zwiększenie zatrudnienia wśród osób starszych wymaga wprowadzenia kilku ważnych reform rynku pracy, które pobudza wielkość podaży i popytu na pracowników z grupy 50+. Po pierwsze, należy zlikwidować wcześniejsze emerytury i świadczenia przedemerytalne, czyli wcześniejsze emerytury dla osób bezrobotnych. Po drugie, emerytury pomostowe, które od początku 2009 r. mają umożliwiać wcześniejsze odchodzenie z rynku pracy, powinny być dostępne wyłącznie dla pracowników wykonujących pracę w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze, przy czym decydować o tym powinny wyłącznie względy medyczne. Po trzecie, aby zwiększyć popyt na pracę osób starszych, trzeba usunąć z kodeksu pracy prawną ochronę przed zwolnieniem dla osób, którym do osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego pozostało nie więcej niż 4 lata. Przedstawiony pakiet reform powinien istotnie zwiększyć zatrudnienie osób w wieku powyżej 50 lat.

Choć niskie zatrudnienie w Polsce dotyczy głównie osób starszych, to także w pozostałych grupach wieku cechuje nas znacznie niższy odsetek pracujących niż w piętnastu tzw. starych krajach UE. Szczególnie niski udział pracujących odnotowuje się u nas wśród osób młodych (15-24 lat). Zjawiska tego nie wyjaśnia jednak to, że w Polsce studiuje ponad 60 proc. osób w wieku 20-24 lat i jest to najwyższy odsetek wśród wszystkich krajów OECD. W innych krajach bowiem znacznie więcej młodych osób jednocześnie uczy się i pracuje. Na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). Ponadto w Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo; tymczasem w krajach OECD odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc. Jedną z ważniejszych przyczyn umożliwiających powszechne łączenie nauki z pracą zawodową jest elastyczność rynku pracy, w tym dostępność pracy w niepełnym wymiarze godzin. Przykładowo w Holandii i Danii odsetek osób pracujących na niepełny etat wynosił w 2007 r. odpowiednio 69 i 55 proc. Dla porównania w Polsce w 2007 roku jedynie co 6 osoba poniżej 24 roku życia pracowała w niepełnym wymiarze godzin.

Mniej znaczy więcej

Badania prowadzone dla krajów rozwiniętych jednoznacznie dowodzą, że reformy zmniejszające opodatkowanie dochodów z pracy, ułatwiające zakładanie i prowadzenie przedsiębiorstw, zwiększające konkurencję rynkową w gospodarce oraz obniżające wysokość i dostępność świadczeń dla osób bez pracy w istotny sposób przyczyniają się do trwałego wzrostu liczby pracujących. Takich reform potrzebuje także Polska. 

Po pierwsze, pomimo obniżenia składki rentowej i wprowadzenia wysokiej ulgi na dzieci, pozapłacowe koszty pracy w Polsce wciąż są bardzo wysokie w porównaniu zarówno do krajów rozwiniętych, jak i krajów będących na podobnym poziomie rozwoju. Planowane zwolnienie pracodawców ze składek na FP i FGŚP może okazać się niewystarczające, aby znacząco zwiększyć popyt na pracowników powyżej 50 roku życia. Niższy klin podatkowy powinien dotyczyć również młodych pracowników, dla których wysokie pozapłacowe koszty pracy stanowią istotną barierę w podejmowaniu pracy. Większa redukcja klina podatkowego jest niezbędna do większego wzrostu liczby pracujących w Polsce. Aby jednak ten wzrost zatrudnienia był trwały, redukcji obciążeń musi towarzyszyć wyraźny spadek wydatków publicznych. W przeciwnym razie zmniejszenie wpływów z podatków i parapodatków spowoduje wzrost deficytu sektora finansów publicznych i narastanie długu publicznego.

Po drugie, trzeba zwiększyć zakres wolności gospodarczej, w tym w szczególności znieść bariery dla rozwoju przedsiębiorczości. Według rankingów OECD zakres swobody gospodarczej w Polsce należy do najniższych wśród wszystkich krajów rozwiniętych. Wynika on głównie z biurokratycznych ograniczeń w rozwoju przedsiębiorczości oraz niesprawnego systemu egzekwowania należności. Można szacować, że reforma, która spowodowałaby w Polsce zmniejszenie barier w prowadzeniu firm do niskiego poziomu odnotowywanego np. w Wielkiej. Brytanii, Irlandii lub Szwecji, pozwoliłaby na dodatkowy wzrost rocznego tempa zatrudnienia o ok. 0,5 pkt. proc. Do zwiększenia tempa tworzenia nowych miejsc pracy przyczyniłoby się także przyspieszenie prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Faworyzowanie firm państwowych nie sprzyja zwiększaniu zatrudnienia. W latach 2001-2007 liczba pracujących w przedsiębiorstwach państwowych systematycznie malała, podczas gdy w sektorze prywatnym od 2004 r. odnotowuje się wysoki wzrost zatrudnienia.

Po trzecie, należy istotnie zwiększyć efektywność kontroli osób zarejestrowanych w urzędach pracy w zakresie ich aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia. Urzędy pracy w Polsce bardzo słabo weryfikują gotowość bezrobotnych do podejmowania pracy. Badania wskazują, że nawet połowa osób zarejestrowanych w urzędach pracy to pozorni bezrobotni, którzy w ogóle nie poszukują zatrudnienia lub pracują na czarno. Istotnym motywem ich rejestrowania się jest bezpłatne ubezpieczenie zdro
wotne. Wyłączając pozornych bezrobotnych, można szacować, że obecnie stopa bezrobocia nie przekracza 5 proc. Przedstawione ostatnio plany podwyższenia zasiłków w początkowym okresie bezrobocia, przy jednoczesnym ich obniżeniu po 3 miesiącu poszukiwania pracy, nie wzmocni bodźców bezrobotnych do szybszego podejmowania legalnego zatrudnienia. Aktywne polityki rynku pracy, w tym pośrednictwo i doradztwo zawodowe, mogą wzmocnić pozytywne efekty prozatrudnieniowych reform rynku pracy, jednak nie są w stanie ich zastąpić. Z tego powodu nie należy oczekiwać, aby zwiększone wydatki na aktywizację bezrobotnych, którym nie będzie towarzyszyć redukcja podatków i deregulacja gospodarki, spowodują trwały wzrost zatrudnienia i zwiększenie zdolności gospodarki do tworzenia nowych miejsc pracy.

Doświadczenia innych krajów wskazują, ze szybkie zwiększenie liczby pracujących jest możliwe. Niezaprzeczalny sukces w dynamicznym zwiększaniu zatrudnienia odniosły na przykład Irlandia i Hiszpania. Jeżeli nie wprowadzimy sprawdzonych reform, które zmobilizują większą liczbę Polaków do pracy zawodowej, oczekiwany cud gospodarczy pozostanie w sferze marzeń.

Więcej na temat reform, dzięki którym większa liczba Polaków miałaby pracę, można przeczytać w raporcie FOR na stronie: www.for.org.pl.

Wiktor Wojciechowski

Ekonomista Fundacji FOR

Polski cud gospodarczy :)

Dyskusji publicznej w Polsce często towarzyszy założenie, że szybki rozwój mamy zapewniony na długie lata, a jedynym naszym problemem jest coś, co niektórzy jej uczestnicy nazywają „sprawiedliwym podziałem owoców wzrostu”. Tymczasem, obecny wysoki wzrost gospodarczy wcale nie oznacza, że nasz kraj będzie równie szybko się rozwijał w dłuższej perspektywie.

Polska gospodarka wykazuje oznaki braku równowagi i zadyszki. Powoli wyhamowuje wzrost gospodarczy. Import rośnie szybciej niż eksport. Zwiększa się ryzyko wyraźnego wzrostu inflacji. Pracodawcom coraz trudniej jest znaleźć pracowników nawet w regionach wysokiego bezrobocia i w efekcie płace rosną szybciej od wydajności pracy. Utrzymuje się niski udział produkcji zaawansowanej technologicznie o wysokiej rentowności w łącznej produkcji. Zadłużenie państwa narasta, mimo że jesteśmy w okresie dobrej koniunktury gospodarczej. W ten sposób powielamy błędy innych krajów, które zamiast utrwalać szybki wzrost gospodarki koncentrowały się na podziale dochodu i w efekcie przestały się szybko rozwijać. Dla przykładu, w Meksyku w 1970 roku do władzy doszedł Luis Echevarria pod hasłem „redystrybucja ze wzrostem”. Dziedzictwem jego rządów (i jego następców) były 3 głębokie kryzysy. W ich wyniku przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca w tym kraju, które w latach 1950-1972 wynosiło 3,2 % . rocznie, w latach 1973-1995 spadło do 1,2 proc.

Rozwój korzystny dla wszystkich

Dlaczego rozwój jest tak ważny? Bo pozwala pełniej zaspokajać ludzkie potrzeby – od pożywienia do dostępu do kultury. Kto korzysta ze wzrostu gospodarczego? Każdy – służy on tak ludziom zamożnym, jak i biednym. Jednym z twierdzeń wywodzonych z obserwacji rzeczywistości (a nie z teoretycznych modeli gospodarki), sformułowanym przez wybitnego ekonomistę Nicholasa Kaldora (1957) jest stabilność podziału łącznego dochodu wypracowanego w gospodarce między właścicieli kapitału oraz pracowników w dłuższym okresie czasu. Oznacza ona, że w dłuższym okresie dochody kapitalistów i pracowników w sumie rosną w podobnym tempie.

Także dochody osób najbiedniejszych, w tym takich, które nie utrzymują się z pracy – podążają za rosnącymi przeciętnymi dochodami w gospodarce. Na początku rozwojowi towarzyszy zwiększenie nierówności, bo tylko niewielka część społeczeństwa inwestuje w nowoczesne sektory i znajduje w nich zatrudnienie. Z czasem, gdy rośnie znaczenie tych sektorów w gospodarce, nierówności zaczynają maleć.

Warto zauważyć, że nierówności dochodowe w Polsce wcale nie należą do najwyższych na świecie. Są większe niż w krajach skandynawskich, ale podobne do średniej dla całej „starej” Unii, mniejsze niż w krajach anglosaskich, wyraźnie mniejsze niż w tygrysach azjatyckich i zdecydowanie mniejsze niż w Ameryce Łacińskiej. Pewien zakres nierówności w dochodach jest niezbędny, bo bez nich niemożliwy byłby szybki wzrost gospodarczy, a w rezultacie wszyscy dzieliliby biedę – znacznie cięższą niż ta, która w szybko rozwijającym się kraju dotyka tylko niektórych. Gdyby wszyscy ludzie uzyskiwali takie same dochody bez względu na ich wkład w łączną produkcję, nie mieliby bodźców do wysiłku.

Tymczasem wielkość łącznego dochodu w gospodarce zależy od wysiłku, jaki wszyscy ludzie wkładają w jego wytworzenie. Jednak sam wysiłek jest wielkością nieobserwowalną, a w efekcie – trudną do bezpośredniego kontrolowania. Wreszcie, dopóki gospodarka się rozwija, nikt nie jest skazany na pozostawanie w dolnych warstwach dochodowych ani też nikt nie ma gwarancji, że utrzyma się w górnych warstwach. O sukcesie decyduje nie tyle wyjściowy poziom dochodu, co umiejętność ciągłego dostosowywania się do zmian zachodzących w gospodarce.

W Polsce spośród 50 najbogatszych z listy „Wprost” za 1990 rok w br. tylko 10 osób nadal znajdowało się na liście 100 najbogatszych. Na marginesie, tak duże zmiany w grupie najzamożniejszych pozwalają wyrobić sobie pogląd, ile fałszu zawiera twierdzenie pojawiające się co jakiś czas w debacie publicznej, że najwięksi polscy przedsiębiorcy to „uwłaszczona nomenklatura”.

PKB Polski, czyli wartość wszystkich dóbr wytworzonych w ciągu roku na terenie naszego kraju, był w 2006 roku o 64,6 proc. wyższy niż w 1989 roku – u schyłku socjalizmu. W żadnym kraju posocjalistycznym nie udało się do końca 2006 roku równie silnie zwiększyć produkcji. Jeżeli wyłączyć lata 1990-1991, w których produkcja się zmniejszała, przeciętne tempo wzrostu PKB na mieszkańca w latach 1992-2006 wyniosło w Polsce 4,5 proc. Nasz kraj rozwijał się szybko nie tylko na tle innych krajów posocjalistycznych, ale również w porównaniu do zdecydowanej większości innych państw na świecie.

Według najświeższych danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego obejmujących 154 państwa na świecie, jedynie 10 krajów rozwijało się w ostatnich 15 latach szybciej. Wśród nich była Irlandia, której wyniki gospodarcze były ważnym tematem ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu w Polsce. Przeciętna roczna dynamika PKB na mieszkańca wyniosła tam 5,5 proc., co było 6 wynikiem na świecie. Jednak z czasem pozycja Polski się obniżała.

W ostatnich 10 latach 33 państwa rozwijały się szybciej niż nasz kraj, w tym 16 krajów posocjalistycznych. W Estonii i na Łotwie dochód na mieszkańca zwiększał się nawet szybciej niż w Chinach. Jego przeciętna roczna dynamika wyniosła w tym okresie 8,5 proc., podczas gdy w Chinach 8,4 proc. W ostatnich 5 latach gospodarki 55 państw rosły szybciej niż Polski, w tym 23 krajów posocjalistycznych. Estonia i Łotwa nadal rozwijały się podobnie jak Chiny (choć trzeba podkreślić, że jednocześnie narastała w nich nierównowaga zewnętrzna, czyli luka między eksportem i importem). Przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca sięgnęło 9,4 proc. na Łotwie i 9,1 proc. w Estonii, a w Chinach 9,2 proc.

Wzrost dochodu na mieszkańca w Polsce w ubiegłym roku o 6,2 proc. byłby wysoki, gdyby utrzymał się na tym poziomie w dłuższym horyzoncie. Natomiast w pojedynczym roku takie tempo wzrostu trzeba uznać za umiarkowane – szybciej niż Polska rozwijało się w zeszłym roku 37 państw na świecie, w tym 15 krajów posocjalistycznych. Dochód na mieszkańca na Łotwie zwiększył się o 12,5 proc., a w Estonii o 11,4 proc. (choć jednocześnie różnica między eksportem i importem wzrosła w nich do bardzo ryzykownego poziomu – odpowiednio, 21,1 proc. PKB i 15,5 proc. PKB); dla porównania, w Chinach wzrósł on o 10,5 proc.

Gdyby Polsce udało się utrzymać tempo wzrostu PKB na mieszkańca z lat 1992-2006 w długim okresie, to po 16 latach dochód na mieszkańca w naszym kraju osiągnąłby obecny poziom w strefie euro, a po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż strefa euro – przy założeniu, że kraje strefy euro również rozwijałyby się tak samo, jak w ostatnich 15 latach. Gdyby udało się nam powtórzyć wyczyn Irlandii z ostatnich 15 lat, wtedy pierwszy z tych okresów skróciłby się do 13 lat, a drugi – do 6 lat.

Perspektywa poszukiwania pracy w naszym kraju przez obywateli krajów Europy Zachodniej wcale nie musi być nierealna, jak nam się może dzisiaj wydawać. W Irlandii w 1986 roku taka możliwość wydawała się chyba jeszcze mniej prawdopodobna niż dzisiaj u nas, bo w odróżnieniu od naszej obecnej sytuacji kraj ten znajdował się wtedy w obliczu bankructwa. Jeszcze w styczniu 1988 roku raport „The Economist” na temat tego kraju nosił tytuł „Najbiedniejszy wśród bogatych”. Tymczasem, w 1996 roku, a więc zaledwie 10 lat później, liczba imigrantów szukających pracy w Irlandii przekroczyła liczbę emigrantów. W maju 1997 r
oku to samo czasopismo określiło Irlandię mianem „jaśniejącego światła Europy”, a 2 lata później – „celtyckim tygrysem”.

Polacy nie będą musieli szukać pracy w krajach Europy Zachodniej, a obywatele tamtych krajów będą mogli ją znaleźć u nas. Tak będzie tylko wtedy, gdy uda nam się przyspieszyć tempo wzrostu gospodarki, albo przynajmniej utrzymać je na poziomie z ostatnich 15 lat. To ambitny cel, ale możliwy do osiągnięcia. W minionych trzech dekadach podobne lub wyższe tempo wzrostu udało się osiągnąć tylko 8 krajom. Trzeba przy tym dodać, że przeszłe tempo wzrostu gospodarki słabo prognozuje przyszłą dynamikę rozwoju

Skąd się bierze wzrost gospodarczy?

Na tak postawione pytanie można odpowiadać na różnym poziomie szczegółowości. Pierwszy, najpłytszy poziom ma charakter rachunkowy. Nie przedstawia żadnych mechanizmów, ale pozwala wyrobić sobie np. pogląd, gdzie leżą najprostsze rezerwy, których uruchomienie powinno przyspieszyć wzrost gospodarczy na jakiś czas.

W żadnym z najszybciej rozwijających się krajów w ostatnich trzech dekadach wzrost zatrudnienia nie wyjaśniał w istotnej części wysokiej dynamiki PKB na mieszkańca. W większości z nich odsetek pracujących w wieku produkcyjnym już wcześniej, tj. w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, osiągnął wysoki poziom, przejściowo podnosząc tempo wzrostu gospodarki. Dlatego w ostatnim ćwierćwieczu zatrudnienie nie mogło w nich rosnąć w tempie wyraźnie wyższym niż liczba mieszkańców.

Warto też spojrzeć na wcześniejsze doświadczenia gospodarczych tygrysów. W latach 1966 – 1990, dzięki szybszemu wzrostowi zatrudnienia niż liczby ludności, dynamika PKB na mieszkańca była w nich wyższa od 1,0 pkt. proc. w Hongkongu do 2,6 pkt. proc. w Singapurze. Nie sposób też nie wspomnieć o doświadczeniach Irlandii. Przeciętne roczne tempo wzrostu zatrudnienia w latach dziewięćdziesiątych było w tym kraju o 2,5 pkt. proc. wyższe niż przyrost liczby ludności. A jeszcze w latach osiemdziesiątych spadające zatrudnienie obniżało dynamikę PKB na mieszkańca o 1,0 pkt proc. W 1987 roku stopa bezrobocia sięgnęła 17,6 proc. i za wyjątkiem Hiszpanii była najwyższa w Unii Europejskiej.

Aby wzrost zatrudnienia mógł podnieść dynamikę PKB na mieszkańca, musi zwiększyć się, po pierwsze, udział ludzi w wieku produkcyjnym lub relacja zatrudnionych do liczby ludzi w wieku produkcyjnym. Pierwsza zmiana jest wynikiem głównie procesów demograficznych. Państwo może na nią bezpośrednio wpływać praktycznie wyłącznie poprzez zmiany wieku emerytalnego. W Polsce zmniejszenie liczby urodzeń i wejście w dorosłość wyżu demograficznego z początku lat osiemdziesiątych zwiększyły odsetek osób w wieku produkcyjnym.

Niestety, jak dotychczas nie wykorzystaliśmy sprzyjającej nam demografii do przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego. W przyszłości przyjdzie nam za to zapłacić rachunek: na skutek spadku liczby urodzeń zmniejszy się dopływ osób na rynek pracy, a przy braku zmian w wieku emerytalnym stale będzie się zwiększać odsetek osób w wieku poprodukcyjnym.

Druga zmiana zależy w dużym stopniu od prowadzonej polityki gospodarczej. W Polsce odsetek osób pracujących w wieku produkcyjnym (nazywany w ekonomii wskaźnikiem zatrudnienia) przez wiele lat się obniżał i w latach 2002-2004 wynosił niewiele ponad 51 proc. Pomimo wysokiego tempa wzrostu liczby pracujących w ostatnich 4 latach, w 2007 r. współczynnik zatrudnienia w Polsce wzrósł jedynie do 57 proc. W krajach tzw. starej UE odsetek ten jest natomiast o 10 pkt. proc. wyższy.

Zwiększenie aktywności zawodowej Polaków stanowi rezerwę, która, gdyby ją wykorzystać, mogłaby znacząco przyspieszyć rozwój naszego kraju. W Polsce w każdej grupie wiekowej pracuje znacznie niższy odsetek osób niż np. w Irlandii. Wśród osób w wieku 15-24 lat pracuje u nas jedynie 25,8 proc., a w Irlandii 49,9 proc. Niski wskaźnik zatrudnienia wśród ludzi młodych w Polsce nie może być tłumaczony rewolucją edukacyjną, jaka dokonała się po upadku socjalizmu.

Choć spośród wszystkich krajów OECD mamy najwyższy odsetek osób w wieku 20-24 lat, które kontynuują naukę, to jednocześnie jedynie niecałe 20 proc. z nich łączy studiowanie z pracą zawodową. Tymczasem, na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). W Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo. W krajach OECD, odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc.

Wśród osób w wieku 25-54 lata różnica w poziomie współczynnika zatrudnienia pomiędzy Polską a innymi krajami jest mniejsza. U nas pracuje 74,9 proc. tych osób, natomiast w Irlandii 78,7 proc. Największa różnica dotyczy odsetka zatrudnionych wśród osób w wieku 55-64 lata. W naszym kraju wynosi on 29,7 proc., a w Irlandii 53,8 proc.

Nie jest przypadkiem, że niskiej aktywności zawodowej osób starszych towarzyszą problemy ze znalezieniem pracy przez ludzi młodych. Większa liczba emerytów oznacza konieczność zwiększenia podatków na sfinansowanie dodatkowych świadczeń. Młodzi ludzie muszą mieć na tyle wysokie kwalifikacje, aby zarobić na siebie, na młodych emerytów i przynieść zysk przedsiębiorcy. Bez doświadczenia trudno jednak o takie kwalifikacje.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam podnieść wskaźnik zatrudnienia o taką samą wartość o jaką udało się go zwiększyć w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o grubo ponad 20 proc. Gdyby dodatkowo udało się skłonić jedną trzecią Polaków pracujących w krajach Unii Europejskiej do powrotu i podjęcia pracy w Polsce, to luka ta zmniejszyłaby się o kolejne ponad 3 proc.

Ważnym źródłem wysokiego tempa wzrostu większości najszybciej rozwijających się krajów była wysoka dynamika inwestycji. Aby sfinansować duże inwestycje, trzeba dużo oszczędzać. W najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach relacja oszczędności narodowych do PKB (określana w ekonomii jako stopa oszczędności) zwiększyła się z 27,3 proc. w latach 1972-1976 do 37,7 proc. w latach 2000-2004. Dla porównania, w Polsce w ostatnich 4 latach wyniosła ona jedynie 16,7 proc.

Inwestycje w części można też sfinansować z oszczędności zagranicznych. Szczególnie istotną rolę odegrały one w krajach nadbałtyckich. W Estonii udział inwestycji w PKB zwiększył się z 26,2 proc. w 1993 roku do 31,8 proc. w 2005 roku, na Łotwie z 9,2 proc. do 34,2 proc., a na Litwie z 19,2 do 25,0 proc. W ostatnich kilkunastu latach znacznie zwiększyła się mobilność kapitału, co znalazło odzwierciedlenie w istotnym osłabieniu zależności inwestycji od wielkości narodowych oszczędności. Jednak generalnie niskie oszczędności krajowe nie są w pełni uzupełnianie przez napływ oszczędności zagranicznych. Ludzie dobrze znający lokalne realia wolą lokować swoje oszczędności u siebie, nawet jeżeli za granicą mogłyby im one przynieść większy dochód. Co więcej, jak pokazują badania, inwestycje zagraniczne przynoszą najwięcej korzyści gospodarce, gdy są finansowane z krajowych oszczędności, bo są wtedy czystym importem bardziej zaawansowanych technologii i nie powodują dużych wahań kursu walutowego.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam stopniowo podnosić stopę oszczędności z 17,6 proc. w 2005 roku do 33,3 proc., tj. tak samo jak zwiększyła się ona w Irlandii w latach 1985-2000, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca
między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 12,5 proc. Mogłoby się zwiększyć nawet o ponad 20 proc., gdyby nowe inwestycje lokowano w projekty o wysokiej zyskowności, czego odzwierciedleniem byłby wzrost udziału wynagrodzenia właścicieli kapitału w łącznym dochodzie z około 30 do 50 proc. – podobnie jak stało się to w Irlandii i to przy pominięciu wpływu na rozwój postępu technicznego. Luka ta zawężałaby się coraz mocniej w późniejszych latach – ostatecznie zmniejszyłaby się o około 40 proc.

Trzeba jednak pamiętać, że inwestycje napędzane przez oszczędności i będący ich skutkiem wzrost nakładów kapitału w gospodarce nie mogą, podobnie jak zwiększenie zatrudnienia, być trwałym źródłem wzrostu gospodarczego. Każda dodatkowa jednostka kapitału podnosi poziom produktu w coraz mniejszym stopniu. Podstawowym źródłem postępu technicznego w naszych warunkach jest transfer technologii z zagranicy. Według niektórych szacunków wyjaśnia on nawet 90 proc. postępu technicznego w krajach na naszym poziomie rozwoju i będzie tak co najmniej tak długo, jak długo nie staniemy się krajem przodującym w rozwoju nowych technologii.

Transfer technologii dokonuje się nie tylko w wyniku inwestycji zagranicznych firm w krajowe przedsiębiorstwa lub zakup licencji za granicą. Ważnym jego źródłem jest międzynarodowa wymiana handlowa i to paradoksalnie nie tyle eksport (choć wymusza on uczenie się zagranicznych standardów), co przede wszystkim import. Import daje krajowym przedsiębiorstwom dostęp z jednej strony do najbardziej zaawansowanych maszyn, a z drugiej strony do komponentów i półproduktów, których w kraju nikt nie potrafi wytworzyć równie tanio lub równie dobrze.

Przystąpienie do Unii Europejskiej, podnosząc naszą wiarygodność, przyczyniło się do zwiększenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Dało nam też swobodny dostęp do jednej piątej dóbr wytwarzanych na świecie (taki jest mniej więcej udział UE w globalnej produkcji), poprawiło dostęp do innych rynków oraz zmniejszyło ryzyko wprowadzenia utrudnień w wymianie handlowej.

Jeżeli natomiast chodzi o drugą z sił napędzających wzrost produktywności, tj. poprawę efektywności wykorzystania pracy i kapitału, to jednym ze sposobów na nią jest znoszenie barier utrudniających przepływ pracowników i kapitału z sektorów o niskiej produktywności do sektorów, w którym jest ona wysoka. Większość z tych barier jest tworzona przez państwo, które nie pozwala upaść lub zmniejszyć zakresu działalności sektorom ponoszącym straty lub uzyskującym jedynie niski poziom zyskowności. W tym przypadku interwencjonizm państwa polega na pompowaniu w nierentowne przedsiębiorstwa pieniędzy, które w formie podatków są ściągane z sektorów o wysokich zyskach, mimo że te ostatnie mogłyby wytworzyć znacznie więcej, wykorzystując pracę i kapitał używane w tych pierwszych.

Polska mogłaby osiągnąć duży wzrost produktywności, zmniejszając wielkość zatrudnienia w rolnictwie. Według badań ankietowych, udział tego sektora w całkowitej liczbie pracujących wynosi aż 14 proc., mimo że rolnictwo wytwarza już tylko ok. 4,5 proc. łącznego produktu gospodarki. Głębsza niż w Polsce przepaść między wydajnością pracy w rolnictwie i poza rolnictwem jest obecnie jedynie w Botswanie. Gdyby w ciągu 16 lat jedna piąta pracujących w rolnictwie znalazła zatrudnienie poza rolnictwem, podobnie jak to się stało w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 3 proc. Szacunek ten trzeba jednak traktować z dużą ostrożnością – ze względu na fakt, że wiele osób pracujących w rolnictwie jednocześnie jest zatrudnionych – często na czarno – poza rolnictwem.

Jeżeli skutecznie jest chroniona własność i postanowienia umów, radykalnie zawężają się możliwości przywłaszczenia sobie wyników nakładów poniesionych przez inne osoby. W takich warunkach to głównie państwo powoduje powstawanie wymienionych nieefektywności.

Po pierwsze, jeżeli rozdaje ono przywileje, to ludzie ciężko pracują nad ich uzyskaniem. Uganiają się za zezwoleniami, koncesjami, zamówieniami publicznymi, zasiłkami, pracą w urzędach, czy łapówkami. Żadne z tych zajęć nie zwiększa łącznego dochodu w gospodarce (mimo że każde z nich pochłania wiele ludzkiej energii), a część – samo w sobie ten dochód obniża.

Po drugie, państwo nie pilnuje, aby będące w jego gestii zasoby pracy i kapitału były w pełni wykorzystywane. Na pełniących władzę w państwie nie działają bowiem bodźce, które zmuszałyby ich do dbania o zyski kontrolowanych przedsiębiorstw.

Po trzecie, w kraju, w którym chroniona jest własność, tylko państwo może uchronić przed upadkiem przedsiębiorstwa chronicznie ponoszące straty. Bez państwowych subsydiów czy umorzeń podatków kapitał oraz pracownicy tych przedsiębiorstw przepłynęliby do firm, których produkty są cenione przez klientów na tyle, że mogą one samodzielnie opłacić używany przez siebie kapitał oraz zatrudnionych ludzi.

Po czwarte, o ile można sobie wyobrazić pewne szczególne przypadki, w których wolny rynek nie doprowadzi do zastąpienia mniej efektywnej technologii przez bardziej efektywną o tyle państwo może zablokować wprowadzenie bardziej efektywnej technologii w każdej sytuacji.

Polska gospodarka ma rezerwy, które gdyby zostały uruchomione, pozwoliłyby jej bardzo szybko się rozwijać przez dwie – trzy dekady, a nawet dłużej. Odsetek pracujących wśród ludzi w wieku produkcyjnym jest u nas o blisko jedną piątą niższy niż w najszybciej rozwijających się krajach. Społeczeństwo, w którym pracuje zaledwie nieco ponad połowa osób w wieku produkcyjnym nie jest w stanie szybko się bogacić. Stopa oszczędności w Polsce jest prawie dwa razy mniejsza niż w tamtych państwach. Wciąż niemal ponad jedna siódma zatrudnionych w naszym kraju pracuje w rolnictwie, w którym produkcja na zatrudnionych stanowi jedynie około jednej trzeciej wydajności pracy w pozostałych sektorach gospodarki.

Zmiany, które powinny uruchomić te rezerwy, a więc radykalnie podnieść liczbę pracujących i stopę oszczędności oraz ułatwić podejmowanie pracy poza rolnictwem, mogłyby jednocześnie rozciągnąć okres szybkiego wzrostu na lata wykraczające poza dwie czy trzy dekady. Zmiany te powinny bowiem przyczynić się również do wzrostu produktywności kapitału i pracy, czyli uruchomić źródło rozwoju, które jako jedyne nie musi wygasnąć po pewnym czasie.

Kluczem do utrwalenia szybkiego wzrostu gospodarki jest reforma finansów publicznych. Prawdziwa reforma musi polegać na obniżeniu wydatków publicznych w relacji do PKB. Obecnie są one w takim ujęciu o prawie dwie trzecie wyższe niż były w ostatnim ćwierćwieczu w najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach.

Zwolennicy zwiększania wydatków publicznych w naszym kraju lubią powoływać się na przykłady państw rozwiniętych, w których bywają one takie same lub nawet większe niż u nas. Szczególnie często przywołują przykład Szwecji. Ale ten kraj, kiedy znajdował się na naszym obecnym poziomie rozwoju, tj. na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, miał o prawie jedną czwartą niższe wydatki niż nasze. Do lat pięćdziesiątych XX wieku Szwecja była najszybciej rozwijającym się krajem na świecie, ale wraz z eksplozją wydatków publicznych jej przewaga nad innymi krajami Europy Zachodniej (w których wydatki publiczne też rosły, ale wolniej) zniknęła. W 1950 roku dochód na mieszkańca w Szwecji był o prawie połowę wyższy
od średniej dla pozostałych krajów Europy Zachodniej, a na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wydatki publiczne w tym kraju osiągnęły swój najwyższy poziom, spadł poniżej tej średniej.

Aby w ciągu kilkunastu lat radykalnie obniżyć relację wydatków publicznych do PKB, wcale nie trzeba redukować kwot wydawanych przez państwo na poszczególne cele. Wystarczyłoby zahamować ich obecny wzrost. W tym celu należałoby ustalić sztywne reguły, wedle których miałyby one rosnąć. Początkowo mogłyby one być zwiększane o 1 pkt proc. ponad cel inflacyjny. Po spadku relacji wydatków publicznych do PKB do pożądanego poziomu, byłyby one podnoszone w tempie równym dynamice nominalnego PKB sprzed 3 lat. Pożądany poziom relacji wydatków publicznych do PKB można byłoby ustalić np. na 30 proc., tj. na wysokości nieco niższej niż w Irlandii, ale umożliwiającej wypełnianie wszystkich funkcji państwa realizowanych obecnie w krajach rozwiniętych – w tym utrzymanie racjonalnego systemu zabezpieczenia społecznego.

Przy takiej regule wydatki publiczne spadłaby poniżej 30 proc. w ciągu 12 lat, a po 24 latach poniżej 20 proc. i to przy dosyć konserwatywnym założeniu, że spadek fiskalizmu państwa umożliwiłby nam jedynie podtrzymanie tempa wzrostu z ostatnich 15 lat, a nie jego przyspieszenie. Ponadto taka reguła poprawiłaby efektywność wydatków publicznych. Każdy kto chciałby zwiększyć wydatki na określony cel bardziej niż dopuszczałaby reguła lub wprowadzić nową kategorię wydatkową, musiałby wskazać inne rodzaje wydatków, które należałoby odpowiednio obniżyć. Dzięki temu na poważnie zaczęto by dyskutować o korzyściach i kosztach społecznych poszczególnych wydatków.

Alternatywnie, można byłoby od razu ustalić maksymalne tempo wzrostu wydatków publicznych na poziomie około 2 pkt proc. ponad cel inflacyjny, tj. na poziomie zbliżonym do długofalowego tempa wzrostu gospodarki obserwowanej w krajach wysoko rozwiniętych, do których Polska miałaby dołączyć. Tę regułę należałoby uzupełnić o możliwie szybkie zredukowanie do zera tych wydatków, które są, po pierwsze, same w sobie szkodliwe dla rozwoju i, po drugie, niesprawiedliwe.

Gdzie należy szukać oszczędności? Przede wszystkim w tych kategoriach wydatków, których wielkość najbardziej odróżnia nas od najszybciej rozwijających się krajów, czyli w wydatkach socjalnych. Wiele z tych wydatków szkodzi rozwojowi, nawet jeśli pominąć negatywny wpływ na wzrost gospodarki podatków, z których są one finansowane. Po pierwsze, to one w dużym stopniu odpowiadają za niski odsetek pracujących w naszym społeczeństwie. Takie szkody wyrządzają w szczególności wcześniejsze emerytury lub – ogólniej – wszelkie świadczenia kierowane do osób w wieku produkcyjnym, które są zdolne do pracy, ale ani nie pracują ani nie szukają zatrudnienia. Nie tylko redukują one opłacalność zatrudnienia, ale w ogóle pozwalają na uzyskiwanie dochodu bez jakiejkolwiek pracy.

Bez obcięcia tych wydatków, wpychających ludzi w bierność zawodową, nie da się radykalnie zwiększyć liczby pracujących w naszym kraju. Warto dodać, że wydatki publiczne stwarzające możliwość pozostawania poza zatrudnieniem redukują jednocześnie opłacalność inwestowania we własną edukację. Tymczasem, ciągły postęp techniczny może obniżać produktywność osób o niskich kwalifikacjach, a tym samym zmniejszać ich szanse na znalezienie pracy – szczególnie jeśli państwo narzuca przedsiębiorstwom płacę minimalną i podnosi ją wraz ze wzrostem przeciętnych płac.

Po drugie, wydatki socjalne obniżają stopę oszczędności. Osłabiają bowiem ważny bodziec do ich gromadzenia, tj. ostrożność. Poszczególne osoby nie muszą się zabezpieczać na wypadek skokowego spadku bieżących dochodów, bo państwo przenosi z nich na ogół podatników wiele ryzyk, w tym tak wysokie i absurdalne jak ryzyko niskich dochodów przy braku wysiłku wkładanego w pracę. Ponadto, wydatki te prowadzą do powstania grupy osób, które nie mogą oszczędzać, jeżeli chcą utrzymać dochody – klientowi pomocy społecznej oszczędzanie grozi utratą przynajmniej części otrzymywanych świadczeń.

Po trzecie, wydatki socjalne spowalniają zmiany zachodzące na polskiej wsi. Państwo dopłaca do rolnictwa około 2,5 proc. PKB, czyli prawie tyle samo, ile ono wytwarza. Prawie dwie trzecie tej kwoty pochłaniają emerytury i renty rolnicze. Ale wiele wydatków socjalnych nie dość, że szkodzi rozwojowi, to jeszcze urąga sprawiedliwości, bo wcale nie trafia do osób najbiedniejszych. Wśród krajów posocjalistycznych są takie, w których praktycznie w ogóle nie ma wydatków socjalnych. W Polsce należą one do najwyższych, pochłaniając około połowy z sięgających 45 proc. PKB wszystkich wydatków publicznych. Tymczasem udział osób najbiedniejszych w łącznym dochodzie wytworzonym w gospodarce jest u nas niższy niż przeciętnie w krajach, w których nie wydaje się praktycznie nic na pomoc socjalną.

Co należałoby więc zrobić?

Po pierwsze, radykalnie ograniczyć możliwości korzystania z wczesnych emerytur i uzależnić wysokość emerytury od wielkości wkładu do funduszu emerytalnego, co oznacza, że ewentualne prawo do wcześniejszej emerytury powinno być związane z obowiązkiem opłacania dodatkowej składki, która sfinansuje świadczenia wypłacane od momentu przejścia na emeryturę do osiągnięcia powszechnego wieku emerytalnego. Jest to niezbędne, aby powstrzymać dezaktywizację osób w wieku produkcyjnym.

Mamy najmłodszych w Europie emerytów – pracuje zaledwie 30 proc. osób w wieku 55-65 lat. Według danych OECD przeciętny wiek rzeczywistego przechodzenia na emeryturę wynosił w naszym kraju w latach 2000-2005 61,3 lata w przypadku mężczyzn i 58 lat w przypadku kobiet. Na początku transformacji, tj. w latach 1990-1995 wynosił on, odpowiednio, 63,8 i 61,4 lata. Utrzymanie młodych emerytów kosztuje podatników 20 mld zł rocznie. Doświadczenia innych krajów pokazują, że wcale tak nie musi być.

Po drugie, należałoby podnieść wiek emerytalny kobiet i zrównać go z wiekiem emerytalnym mężczyzn, który z kolei powinno się na sztywno związać z oczekiwaną długością życia – tak, aby wraz z poprawą zdrowotności społeczeństwa nie wypychać ludzi w pełni sił witalnych poza rynek pracy i skazywać ich na niskie emerytury. Po trzecie, trzeba uzależnić uzyskiwanie pomocy społecznej przez osoby zdolne do pracy od aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia i podnoszeniu kwalifikacji. Znacząca część zarejestrowanych bezrobotnych oraz osób korzystających z pomocy społecznej odmawia uczestnictwa w szkoleniach i podjęcia pracy.

Nie da się radykalnie ograniczyć wydatków państwa bez jednoczesnego zmniejszenia zatrudnienia w sektorze publicznym. Jego utrzymanie pochłania około jednej trzeciej tych wydatków. Tak więc bezpośrednią konsekwencją zachowania w nim zatrudnienia na obecnym poziomie byłoby wyłączenie z racjonalizacji co trzeciego złotego, wydawanego przez państwo. Duża część sektora publicznego (szkoły, ośrodki zdrowia, szpitale, ośrodki badawczo-rozwojowe i przedsiębiorstwa państwowe) wytwarza dobra, których ludzie potrzebują. Tę jego część należałoby w możliwie dużym stopniu sprywatyzować (co nie oznacza, że państwo miałoby się całkowicie wycofać z finansowania usług edukacyjnych czy zdrowotnych lub badań naukowych).

Zmusiłoby to administrację do ukrócenia marnotrawstwa, bo radykalnie zmniejszyłyby się możliwości przerzucania kosztów własnej nieefektywności na podatników. O rozwoju poszczególnych jednostek decydowałoby to, czy potrafią zaoferować klientom dobro po kosztach niższych od war
tości, jaką ono dla nich przedstawia, a nie – jak obecnie – presja, jaką są w stanie wywrzeć na rządzących przy podziale pieniędzy podatników. Dodatkowo na rynek pracy trafiliby ludzie, często dobrze wykształceni, których kwalifikacje obecnie marnują się w wielu urzędach, zajmujących się sprawami bez wpływu, w najlepszym razie, na łączny dochód społeczeństwa.

Eliminacja deficytu w finansach publicznych nie tylko pozwoliłaby się Polsce szybciej rozwijać. Oznaczałaby również likwidację jednego ze źródeł narastania nierówności w dochodach między bogatymi i biednymi. Dlaczego deficyt pogłębia te nierówności? Otóż z jednej strony, odsetki od długu publicznego, zaciągniętego przez państwo na pokrycie deficytu, trafiają – co oczywiste – wyłącznie do osób, które pożyczyły swoje pieniądze państwu, a więc zazwyczaj do osób zamożnych. Z drugiej strony podatki, które państwo ściąga na opłacenie odsetek od długu publicznego, obciążają wszystkich – w tym również najbiedniejszych.

Obniżenie opodatkowania zarówno pracy, jak i zysków przedsiębiorstw powinno ograniczyć zakres nieproduktywnych działań w gospodarce. Przy niższych i prostszych podatkach ludzie mieliby mniej bodźców oraz sposobności do wyszukiwania metod na niepłacenie podatków. Traciliby więc mniej czasu i energii na tego rodzaju działania. Nie tylko uchylanie się od płacenia, ale i dopełnianie obowiązków podatkowych wymaga poniesienia zbędnych nakładów, które w przeciwnym razie mogłyby zostać wykorzystane w produktywny sposób.

Przy prostych podatkach mniej uciążliwe byłoby prowadzenie odpowiedniej dokumentacji. Mniej byłoby niejasnych lub spornych spraw. Rzadsze i krótsze byłyby więc kontrole podatkowe. Rzadziej też podatnicy musieliby się odwoływać do sądów od niekorzystnych dla siebie decyzji kontroli skarbowej. Wreszcie, także wydatki państwa na kontrolę podatników mogłyby być mniejsze – bez ryzyka nasilenia się oszustw podatkowych.

Uzdrowienie finansów publicznych nie jest jedyną reformą państwa niezbędną do utrzymania szybkiego rozwoju naszego kraju w długim okresie. Potrzebna jest także poprawa otoczenia regulacyjnego gospodarki. Jednym z podstawowych elementów tej poprawy powinno być ułatwienie zakładania firm. Dyskusja w naszym kraju toczy się wokół zmniejszenia liczby formalności koniecznych do spełnienia, aby założyć firmę. Im mniej by ich było, tym w mniejszym stopniu energia ludzka byłaby kierowana na nieproduktywne działania; od wypełniania formularzy i ich sprawdzania, czy wydawania różnego rodzaju potwierdzeń.

Jednak to nie liczba formalności, ani czas potrzebny do ich przebycia stanowi główną barierę dla powstawania nowych firm w naszym kraju. Najpoważniejszą barierą jest koszt założenia firmy. U nas jest on wyraźnie wyższy niż w Irlandii, w krajach nadbałtyckich oraz we wszystkich najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach. Jeżeli Polska ma się nadal szybko rozwijać, usuwanie utrudnień nie powinno dotyczyć tylko zakładania firm, ale i ich późniejszego rozwijania. Ulgą dla przedsiębiorstw byłoby wspomniane wcześniej uproszczenie podatków w ramach kompleksowej reformy finansów publicznych.

Ale likwidacja ciężarów utrudniających prowadzenie działalności gospodarczej nie powinna się ograniczać do uproszczenia podatków. Oprócz skomplikowanego systemu podatkowego, który hamuje rozwój przedsiębiorstw, istnieje również wiele innych barier. Z kolei wzrost zatrudnienia jest hamowany przez sztywne prawo pracy, które zawęża możliwości samodzielnego ustalania przez pracowników i pracodawców warunków pracy i jej wynagradzania.

Polska szczególnie mocno różni się od najszybciej rozwijających się krajów pod względem kształtowania czasu pracy oraz warunków zatrudniania i zwalniania pracowników. Wysokie koszty zatrudniania i zwalniania pracowników sprawiają, że nawet w okresie dobrej koniunktury gospodarczej przedsiębiorcy niechętnie zwiększają zatrudnianie, szczególnie osób cechujących się niską produktywnością i wysoką rotacją (tj. osób młodych, nie posiadających odpowiednich kwalifikacji oraz długotrwale bezrobotnych.

Innym ważnym elementem poprawy otoczenia regulacyjnego byłoby wzmocnienie ochrony praw własności. Obecnie, przedsiębiorcy muszą przebrnąć przez 41 procedur, aby wyegzekwować umowę, od której wypełnienia uchyla się nierzetelny kontrahent. W Irlandii takich procedur jest ponad dwa razy mniej, a w krajach nadbałtyckich – prawie dwa razy mniej. Przedsiębiorcy mogliby bez większych obaw angażować się w te rodzaje działalności, które wymagają zawierania umów z wieloma partnerami oraz stosowania odroczonych płatności. Tym samym, zaczęliby w większym niż obecnie stopniu czerpać korzyści, jakie niesie za sobą specjalizacja oraz duża skala działalności.

Wzrost gospodarczy, dopóki się utrzymuje, przynosi korzyści zarówno bogatym, jak i biednym, niezależnie od tego, czy państwo zajmuje się „dzieleniem owoców wzrostu”, czy też nie. Jak pokazują doświadczenia międzynarodowe, w dłuższym okresie dochody obu grup we wszystkich krajach zwiększają się w podobnym tempie, co powoduje, że stosunek uzyskiwanych przez nie dochodów waha się w niewielkim stopniu. Dzięki rozwojowi, po pewnym czasie poziom życia biednych ludzi staje się wyższy niż w przeszłości osób całkiem zamożnych. Rozwój skutkuje nie tylko wzrostem poziomu życia wszystkich grup dochodowych w społeczeństwie, ale i ciągłą zmianą ich składu. Osoby z dolnych grup dochodowych mają szansę przeskoczyć do górnych warstw, a osoby z górnych grup ryzykują spadek w dół, jeżeli przestają się wysilać, a nie przestają wydawać.

Po wprowadzeniu wolnorynkowych reform Polska należała do najszybciej rozwijających się krajów. W latach 1992-2006 jedynie 10 państw osiągnęło wyższe tempo wzrostu dochodu na mieszkańca. W tej grupie nie było ani jednego kraju z dawnego bloku wschodniego. Gdyby nasz kraj nadal tak szybko się rozwijał, to po 16 latach dochód na mieszkańca zrównałby się u nas z obserwowanym obecnie w strefie euro. Po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż kraje strefy euro.

Opracowanie: Jędrzej Kulig na podstawie raportu FOR

Autorzy: 

*Andrzej Rzońca jest doktorem ekonomii, pracuje jako adiunkt Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, Wiceprezes i Główny Ekonomista Fundacji FOR.

**Wiktor Wojciechowski jest doktorem ekonomii, Starszy Ekonomista Fundacji FOR.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję