Uniwersytet, świątynia wiedzy – z prof. Alojzym Z. Nowakiem, rektorem Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Maciej Chmielewski :)

Maciej Chmielewski: Panie Profesorze, w jaką wizję uniwersytetu pan wierzy? Niezależność uczelni wyższych gwarantuje nam Konstytucja, potrzebę wolności i niezależności ośrodków akademickich dało się w ostatnich latach odczuć. Mam jednak wrażenie, że koncept uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów się rozmywa. W rozmowach słyszę, że z jednej strony wykładowcy nie traktują studentów po partnersku, z drugiej strony podejście studentów wobec uczelni jest coraz bardziej klienckie. Czy ta idea się po prostu nie przeterminowała?

Alojzy Z. Nowak: Mój ideał uniwersytetu, także Uniwersytetu Warszawskiego funkcjonuje wokół dwóch kanonów: po pierwsze, kształcenie akademickie i badania naukowe powinny się łączyć; po drugie, wolność intelektualna i swoboda w badaniach oraz nauczaniu muszą być gwarantowane przez autonomię uniwersytetu. Uniwersytet Warszawski powinien być instytucją wzorcotwórczą i miejscem poszukiwania prawdy. Te zasadnicze kanony od czasu Uniwersytetów Humbolta nie wymagają przedefiniowania. Ważna i wciąż aktualna jest też misja uniwersytetu wobec swojego otoczenia. Badania, rozwój niezależnych dyscyplin z własnymi standardami i priorytetami powinny być w możliwie największym stopniu istotne z ekonomicznego oraz społecznego punktu widzenia. Takie właśnie podejście powinno przyczyniać się do zachowania uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów. Przecież to jedno z pierwszych miejsc, gdzie młodzi ludzie uczą się wolności i odpowiedzialności, a my dajmy im ku temu platformę. 

Nowa, uchwalona w tej kadencji strategia UW na lata 2023 – 2032 tworzona była na zasadach partycypacyjnych – w jej tworzeniu brali udział na równych prawach pracownicy naukowi i administracyjni oraz także właśnie studenci i doktoranci. Widzimy oczywiście komercyjne podejście do edukacji wyższej, ale uniwersytet to coś więcej, wspomnianych wcześniej wartości uniwersyteckich nie możemy zatracić. W dydaktyce uniwersyteckiej nie może to być prosta relacja klient, czyli student, a świadczący usługi – uczelnia. Mam nadzieję, że wychodzenie w tej relacji poza dydaktykę, dla przykładu włączanie studentów w badania naukowe czy inne projekty realizowane przez uczelnię, wzmacnia relacje pomiędzy członkami wspólnoty uniwersyteckiej. Nasze obecne działania z jednej strony zmieniają warunki pracy i studiowania na uczelni, a z drugiej pokazują społeczności akademickiej, a jestem przekonany – także pozaakademickiej – korzyści płynące z naszej działalności. Na przykład z ochroną klimatu, wykorzystaniem naturalnych źródeł energii, etc. Analizujemy i wyciągamy wnioski z doświadczeń największych i najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wiele czerpiemy z aktywnego uczestnictwa w Sojuszu 4EU+, konsorcjum europejskich uczelni badawczych. Jednym z moich priorytetów jako rektora Uniwersytetu Warszawskiego był powrót medycyny w struktury uczelni. Ideę tę mocno wspierał Senat i społeczność akademicka UW. Kształtujemy w ten sposób Uniwersytet Warszawski jako instytucję wszechstronną, obejmującą zakresem swoich badań i kształcenia możliwie najszersze spektrum nauki. Wspieranie badań prowadzonych na najwyższym poziomie, zarówno na wydziałach przyrodniczych, ścisłych, społecznych i humanistycznych oraz w jednostkach pozawydziałowych, jak np. Centrum Nowych Technologii, Centrum Optycznych Technologii Kwantowych, czy Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych, to potwierdzenie, że Uniwersytet Warszawski konsekwentnie realizuje swoją misję i przyjętą strategię.

Gdzie dostrzega pan największe wyzwania oraz szanse na przyszłość? Pytam zarówno o Uniwersytet Warszawski, jak i całość polskiej nauki.

Chcąc odpowiedzieć na tak postawione pytanie, należy zdefiniować te wyzwania i szanse stojące przed szkolnictwem wyższym czy polską nauką, a więc i przed Uniwersytetem Warszawskim. Naukę można definiować na wiele sposobów. Dla mnie wiąże się w pierwszej kolejności z dochodzeniem do prawdy. Bliski jest mi także pogląd, iż nauka to zobiektywizowany (niezależny od postaw i poglądów badawcza) sposób powiększania zasobu dostępnej wiedzy o różnych aspektach otaczającej nas rzeczywistości. Z tego punktu widzenia musi się ona obecnie zmierzyć z próbą opisu, diagnozy i rozwiązywania przede wszystkim wielu problemów globalnych, takich choćby jak zagrożenia klimatyczne, demograficzne, energetyczne, ale także te związane z nierównościami społecznymi, ekonomicznymi, wszelkiego rodzaju próbami wykluczenia społecznego. W wielu miejscach na świecie problemy pojawiają się w związku z polityką migracyjną, azylową, czy szerzej, kwestiami zarządzania granicami w skali globalnej. Osobnym, ale w dużym stopniu integralnym problemem w najbliższych latach jest kwestia wykorzystania sztucznej inteligencji. Już tylko te subiektywnie wyszczególnione wyzwania nakładają na naukę obowiązek ich analitycznego, dogłębnego badania i formułowania teoretycznych i praktycznych rozwiązań oraz zastosowań.

Uniwersytet Warszawski chce odgrywać coraz większą rolę w kształtowaniu i implementacji zdobyczy naukowych w Polsce. Szanse na podniesienie na wyższy poziom jakości badań naukowych dostrzegam między innymi w aktywnym, jak dotychczas, uczestnictwie Uniwersytetu Warszawskiego w Sojuszu 4EU+. Już teraz instytucje uniwersytetów europejskich tworzą coraz liczniejsze obszary współpracy, kooperacji, podejmują inicjatywy związane z innowacjami, transferami najnowocześniejszych technologii. To dzięki tej kooperacji, doświadczeniom z niej wynikającym możemy lepiej, sprawniej zarządzać uniwersytetem, czy tworzyć nową jakość kultury organizacyjnej. We współpracy z uczelniami europejskimi, amerykańskimi czy azjatyckimi nie chodzi jednak tylko o innowacje czy nowoczesne rozwiązania technologiczne, które w realnej gospodarce prowadzą do tworzenia nowoczesnych towarów tudzież usług i które zapewnią firmom zwrot z inwestycji i konkurencję na rynku globalnym. Uniwersytet Warszawski, pełniąc rolę „świątyni wiedzy” w swej misji podkreśla znaczenie realizacji takich wartości jak dobrobyt społeczny, rozwój kulturowy oraz troska o zrównoważony rozwój społeczny. Poprzez współpracę z wieloma uniwersytetami zagranicznymi widzimy też wielką szansę w zapewnianiu i tworzeniu warunków do rozwijania umiejętności i w budowaniu tzw. miękkich kompetencji społecznych. Uniwersytet Warszawski już dziś jest miejscem wolności, tolerancji i niczym nieskrępowanej wymiany poglądów. Tworzy warunki do dialogu dla ludzi różnych przekonań, środowisk, wyznań. Spory i dyskusje są u nas na porządku dziennym, gdyż to one leżą u podstaw rozwoju badań, zwalczania uprzedzeń i nacisków. W tym właśnie widzę szansę dla dalszego pomyślnego rozwoju naszej uczelni.

Podstawowe zagrożenie dla perspektyw rozwoju dla nauki dotyczy dziś stabilności systemu bezpieczeństwa i współpracy międzynarodowej, opartych na Karcie Narodów Zjednoczonych. Reguły ponadnarodowego porządku są dramatycznie naruszane. Jest prawdopodobne, że w ciągu najbliższych dekad rywalizacja o globalne wpływy może osiągnąć najwyższy poziom konfliktów od czasów zimnej wojny. Te możliwe fatalne perspektywy siłą rzeczy mogą także przekładać się na rozwój, stabilność oraz przyszłość całej nauki światowej.

Rozwój nauki musi przebiegać we współpracy z biznesem. W zakresie edukacyjnym wydaje się, że jest nieźle. Uczelnie współpracują z biurami karier korporacji, udało się jako tako dostosować strukturę kierunków do potrzeb rynku pracy. Otwierają się na interesariuszy. Gorzej sytuacja wygląda w czystej nauce. Komercjalizacja wyników badań idzie słabo, co w pana ocenie wymaga największej poprawy?

Jestem zwolennikiem korekty systemu finansowania uniwersytetów, tak by obok grantów i subwencji znaczący udział stanowiły środki zewnętrzne. Ten aspekt, w tym przychody z komercjalizacji wyników badań, jest po prostu niezwykle ważny dla samego funkcjonowania wyższych uczelni. Pytanie o środki pochodzące od zewnętrznych partnerów czy darczyńców w mojej opinii dotyka problemu zacznie szerszego, mianowicie zasadności i potrzeby relacji pomiędzy uczelniami a szeroko rozumianym biznesem. Spotkałem się niedawno z pytaniami, czy nie przespaliśmy w pewnym momencie w Polsce czasu na udział uniwersytetów i politechnik w innowacyjnym świecie technologicznej zmiany. To ważna kwestia. Jestem przekonany, że coraz wyższy poziom rozwoju technologicznego staje się obecnie kluczowy także dla jakości zarządzania uczelnią. Wszechstronne, innowacyjne technologicznie, cyfryzacyjne i merytoryczne kształcenie, oparte na jedności badań naukowych i dydaktyki, a jednocześnie szanujące wolność działalności badawczej to klucz do zrozumienia przemian dokonujących się w europejskich uniwersytetach.

Z moich licznych doświadczeń z funkcjonowania uniwersytetów amerykańskich próbuję także wyciągać jeszcze inne wnioski. W USA narodził się typ uniwersytetu przedsiębiorczego. Dziś, w szczególności takie uczelnie jak Harvard, Berkeley, MIT, Yale, Princeton, mogą stanowić uosobienie z jednej strony akademickiego prestiżu i bardzo wysokiego poziomu badań naukowych i nauczania, a z drugiej owego związku z wykuwaniem innowacji, nowoczesności i przedsiębiorczości. Oczywiście na rolę i znaczenie uczelni wyższych należy spojrzeć z punktu widzenia całego systemu edukacji, regulacji prawnych i  – co niemniej ważne – narodowych uwarunkowań i tradycji.

Podstawą amerykańskiej filozofii zarządzania uczelniami wyższymi jest imperatyw konkurencyjności. W warunkach amerykańskich podstawowym ogniwem łączącym aktywność przedsiębiorczą na uczelniach z gospodarką opartą na wiedzy jest głównie rynek oraz zamówienia instytucji prywatnych. Jeśli wprowadzane przez uczelnie innowacje i podejmowane ryzyko pomagają przyspieszyć tworzenie wiedzy i jej transfer do praktyki społecznej i gospodarczej, to wtedy polepszają one swoją reputację i zwiększają znaczenie, a w konsekwencji zwiększają swoje budżety. Związek amerykańskich uczelni z biznesem, pozyskiwaniem grantów jest kluczem do ich funkcjonowania.

Naturalnie, nie da się wszystkiego importować czy pozyskiwać tylko z doświadczeń amerykańskich. W Europie szkolnictwo wyższe jest bardziej regulowane oraz finansowane w dużej mierze z środków publicznych. Tym niemniej, od kilkudziesięciu lat w Europie regulacje dotyczące misji wyższych uczelni, głównie publicznych, stają się też coraz częściej nastawione w dużym stopniu na większą autonomię w zakresie działania oraz na większą niezależność źródeł finansowania. Faktem jest też, że europejska kultura akademicka ceniła zawsze bardziej tradycyjne i sprawdzone nurty nauczania i badań naukowych, ale to się szybko zmienia. Jeśli chodzi o związki szkół wyższych z biznesem, to także moje dotychczasowe doświadczenie krajowe prowadzi do oczywistej konkluzji. Uniwersytet Warszawski w jeszcze większym stopniu kształci również przyszłych przedsiębiorców, innowatorów i kreatorów rynku. Dla sukcesu modernizacyjnego Polski będzie miało przedsiębiorcze i proinnowacyjne nastawienie firm publicznych i prywatnych, pracowników i konsumentów. W tej sytuacji istnieje absolutna potrzeba nowej i przyspieszonej adaptacji nauki i gospodarki do nowych wyzwań, związanych m.in. z tzw. Gospodarką 4.0 – a więc gospodarki zorientowanej w coraz większym stopniu na nowoczesne technologie, innowacje, sztuczną inteligencję, szeroko rozumianą przedsiębiorczość. Często o tym mówię – nauka musi zatem szybko podążać, a nawet wyprzedzać potrzeby nowoczesnej gospodarki. To nie może być tylko myślenie życzeniowe. Do tego potrzebne jest zrozumienie nie tylko konieczności konkretnych działań, ale także same praktyczne działania. To już się dzieje na Uniwersytecie Warszawskim. Uważam, że wybitni przedstawiciele biznesu powinni częściej znajdować miejsce w uczelniach, czy to w postaci ciał doradczych czy w pomocy w prowadzeniu działalności badawczej i dydaktycznej, a przedstawiciele uczelni powinni zasiadać w radach nadzorczych firm czy też w radach dyrektorów. W rezultacie wzajemnego poznania się, współpracy oraz niejednokrotnie i wspólnych celów, część badań naukowych mogłaby być i już jest finansowana ze środków zewnętrznych, a studenci i absolwenci mogliby zdobywać doświadczenie i umiejętności w dobrze prowadzonych firmach. To w przyszłości zwiększałoby ich atrakcyjność na rynku pracy.

Udział firm w sponsorowaniu badań wciąż jest niewielki. W biznesie często słychać: chcielibyśmy, ale uczelnie chcą badać, a nie zbadać. Biznes oczekuje, że badania będą prowadziły w kierunku efektów, a inwestycja przyniesie zwrot. Jak to zjawisko wygląda z perspektywy Uniwersytetu? Co może zrobić rektor, by poprawić współpracę nauki z biznesem, szczególnie wydziałów technicznych i przyrodniczych?

Jak wspomniałem wcześniej, rozumiem, że szeroko rozumiany biznes i jego otoczenie słusznie oczekują, że badania naukowe będą w większym stopniu prowadziły do konkretnych efektów. Będąc zwolennikami znacznie większego zaangażowania nauki na rzecz bardziej ścisłej i efektywnej z nim współpracy, musimy zdać sobie sprawę, że bez wyników badań podstawowych nie będzie badań stosowanych. Błędy strategii badawczo-rozwojowych wielu krajów pokazały, jakie są niedobre skutki braku zrównoważenia w badaniach. Nie we wszystkich dyscyplinach zwrot z nakładów na badania będzie tak samo widoczny i mierzalny. Duża część pracy uczelni przynosi efekty nie tyle trudno mierzalne, co wręcz niemierzalne. Nie powinniśmy bać się oceny działania uczelni, powinniśmy jej podlegać, ale nie może ona być jedno- lub kilkuwymiarowa i ograniczać się do efektywności czy określonej wydajności. Uczelnia nie może przypominać nawet sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Takie podejście technokratyczne stanowi zagrożenie dla humboldtowskiego kanonu. Uniwersytet był i jest nadal postrzegany jako „świątynia wiedzy”.

Obecnie polska nauka w dużej mierze jest zależna od czynników zewnętrznych. Praktycznie nie ma polskich czasopism naukowych o odpowiedniej renomie, a chcąc zaistnieć, polscy akademicy zmuszeni są publikować w czasopismach zagranicznych, często płacąc za publikację, co niekoniecznie wiąże się z jej faktyczną jakością czy późniejszymi cytowaniami. Rocznie wypływa nam z tego powodu z Polski ponad 120 mln złotych. Czy nie lepiej byłoby te pieniądze zainwestować w rozwój polskich czasopism, tak, by za kilka lat samemu odgrywać istotną rolę w światowej nauce? 

Potencjał naukowy i organizacyjny Uniwersytetu Warszawskiego pozwala myśleć nie tylko o konkurowaniu z zagranicznymi uczelniami w tych zakresach, ale także o odgrywaniu ważnej praktycznej roli w promocji naszych osiągnięć naukowych na akademickiej arenie międzynarodowej. Uniwersytet Warszawski potwierdził, iż zajmuje czołowe miejsce w krajowej lidze uniwersytetów badawczych. Ewaluowaliśmy 24 dyscypliny i 8 z nich otrzymało kategorię A+, 12 – A, a 4 – B+. Oczywiście, gdybyśmy mieli same A+, bylibyśmy jeszcze bardziej zadowoleni. W ostatnich trzech latach wzmocniliśmy znacząco pozycję w nauce europejskiej i światowej. Od 2020 roku nasi pracownicy uzyskali 12 grantów ERC. Uczestniczymy w licznych konsorcjach europejskich. Rośnie, choć jeszcze nie w stopniu przez nas pożądanym, odsetek prac publikowanych w najbardziej prestiżowych czasopismach i wydawnictwach. Jesteśmy członkiem grupy CE7 – najlepszych uniwersytetów badawczych z Europy Środkowo-Wschodniej. Osobiście uważam, że rzeczywiście istnieje problem niskiej kompatybilności działalności naukowej i wysiłku naukowego na Uniwersytecie Warszawskim z ocenami międzynarodowymi w tych zakresach. 

Wysokie oceny tych działalności w kraju nie przekładają się na pozycje w rankingach zagranicznych. Wpływ na to ma między innymi niska cytowalność powstających w Polsce prac naukowych, w szczególności takich, które mają walor implementacji do żywotnych dziedzin życia społecznego i gospodarczego w kraju, ale i potencjalnie ich implementacji za granicą. Dylemat jak zwiększyć widoczność dorobku naukowego polskich uniwersytetów jest niezmiernie ważny i aktualny. Uniwersytet Warszawski, Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego (ICM) organizuje bezpłatne spotkania i szkolenia poświęcone Platformie Polskich Publikacji Naukowych, udostępnianiu treści w otwartym dostępie i licencjom Creative Commons. Szkolenia te organizowane są na terenie całego kraju. Ale zgadzam się z opiniami, że duże znaczenie dla polskich uczelni wyższych mogą mieć również przemyślane inwestycje w rozwój i doskonalenie, także nowych polskich czasopism, również w językach obcych. Podniesienie ich jakości i widoczności to jeden z warunków koniecznych dla obecności w stosownych bazach czy uzyskania przez nie Impact Factor. Program wsparcia organizacyjnego czy finansowego najlepszych polskich wydawnictw i czasopism naukowych byłby bardzo pożądany. 

Może Ministerstwo powinno się skłonić ku pilotażowemu programowi, w którym podnieślibyśmy jakość polskich czasopism? Profesjonalizacja, partnerstwo w know-how, wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Wymaga to pewnej pracy, ale wydaje się, że w perspektywie kilku lat może przynieść same korzyści.

Przede wszystkim podniesienie jakości polskich czasopism  – cel jak najbardziej pożądany  – w pierwszej kolejności zależy od autorów publikacji, poziomu ich badań naukowych, wyboru tematów badawczych, które możliwie najczęściej powinny wykraczać poza jednostkowy czy lokalny charakter, a ich celem powinna być maksymalizacja naukowego efektu publikacyjnego. Na przykład takiego, jak wniesienie oryginalnego wkładu do badanej dziedziny czy danej wiedzy. Osiąganie takiego efektu jest też zależne (o czym zbyt mało się dyskutuje) od właściwej komunikacji i współpracy autora z wybraną redakcją lub wydawnictwem. Tymczasem właśnie jakość takiej współpracy na ogół szwankuje. Wymagania instytucjonalne polskich wydawców są co prawda co do takiej kooperacji zróżnicowane, ale raczej niewymagające w odróżnieniu od wydawców zagranicznych. Zdecydowanie lepiej w polskich warunkach funkcjonują w tej materii wydawnictwa prywatne. 

Istotną kwestią wydaje się przemyślenie sprawy zdecydowanie silniejszego powiązania kariery naukowej nie tyle z ilością, ale i jakością dorobku publikacyjnego. W szczególności dorobku w językach obcych (na czele w angielskim), pogłębionego współpracą z liczącymi się zagranicznymi ośrodkami badawczymi, a przede wszystkim współpracą podkreśloną obecnością w czasopismach indeksowanych w głównych bazach publikacyjnych.

Czy ministerstwo może pomóc podnieść jakość polskich czasopism naukowych? Na przykład poprzez wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Może, ale pod warunkiem, że będzie to robić najpierw w konsultacji ze środowiskami naukowymi. Być może w ich rezultacie powinien powstać algorytm dotyczący finansowego wsparcia na rzecz podniesienia jakości czasopism. Warunkiem koniecznym jest też separacja polityki od często dyskusyjnej oceny jakości danego czasopisma. Stąd takie znaczenie może mieć powstanie wspomnianego wcześniej algorytmu. Widzę też bardziej szczegółowe powiązanie grantów z wynikami badań, które zostaną potwierdzone w publikacjach. W tej perspektywie warto stworzyć system pozyskania czy nawet przeniesienia pewnych rozwiązań z krajów o większym doświadczeniu, głównych wydawnictw światowych, które obsługują kluczowe czasopisma naukowe (tj. Wiley&Sons, Routledge czy europejski Springer), organizacji oferujących rozwiązania wspierające rozwój wydawnictw i inne formy promocji wyników badań (np. Index Copernicus Intl.) oraz innych funkcjonujących w otoczeniu publikacji naukowych, które pozwoliłyby przenieść na polski grunt projakościowe i profesjonalne rozwiązania w tym zakresie. Wsparcie rządu dla podniesienia jakości, widoczności i pozycji międzynarodowej polskich czasopism poprzez długoterminowy program, poprzedzony choćby działaniami pilotażowymi, uważam za bardzo potrzebne. Jest to szansa na zwiększenie tak istotnej cytowalności międzynarodowej wyników badań powstających na polskich uczelniach, a w konsekwencji również poprawienie ich pozycji międzynarodowej.

Jak zarządzać takimi procesami z perspektywy rektora, współpracy z ministerstwem, współpracy z resztą środowiska naukowego, a może właśnie z ekspertami zewnętrznymi?

Oczywiście dostrzegam potrzebę takiej współpracy. Największą nadzieję pokładam w szerokich konsultacjach środowisk naukowych, w tym oczywiście i rektorów uczelni na rzecz zobiektywizowanego i powszechnie akceptowanego modelu wsparcia ministerstwa na rzecz podniesienia jakości przede wszystkim polskich czasopism naukowych. Także w większym zaangażowaniu ministerstwa, niekoniecznie bezpośrednio, w promocji czy wsparciu na rzecz tak zwanej widoczności polskiego dorobku naukowego za granicą. W tym także we wspomnianych wcześniej programach wsparcia i promocji czasopism naukowych, z wykorzystaniem doświadczeń np. z pilotaży czy o ile to będzie możliwe, wspomnianych wcześniej partnerów międzynarodowych.

Pokładam też nadzieję w funkcjonowaniu Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Warszawskim, ale także w związku z tym z instytucjonalną współpracą z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym oraz Wojskowym Instytutem Medycznym. Wydział Lekarski przyczynia się już teraz do coraz lepszego wykorzystania zaplecza nie tylko nauk przyrodniczych, ale także społecznych i humanistycznych. Oczekujemy zwiększenia ilości publikacji i cytowalności wyników badań w najlepszych czasopismach naukowych. Chcę także zauważyć, iż Uniwersytet Warszawski przywiązuje dużą wagę do grantów na rozwój, dostosowanie i umiędzynarodowienie periodyków wydawanych na naszej uczelni.

Działania na rzecz zwiększenia międzynarodowego zasięgu periodyków wydawanych na UW, a co za tym idzie – potencjalnego wpływu ukazujących się w nich tekstów na naukę światową legły u podstaw projektu w ramach Działania I.2.1. Projekt zakłada rozwój wszystkich czasopism naukowych UW poprzez dostosowanie ich do standardów międzynarodowych (COPE, etyka, polityka wydawnicza, umiędzynarodowienie itp.), by zwiększyć ich szanse na dostanie się do międzynarodowych baz indeksujących, a co za tym idzie, zwiększyć wydolność publikacyjną pracowników uniwersytetu poprzez dostarczenie wysokiej jakości źródła do publikacji. Przeprowadzamy szkolenie przeznaczone dla redaktorów oraz pracowników redakcji czasopism, wydawnictw UW oraz wszystkich osób zainteresowanych promocją dorobku naukowego w mediach społecznościowych z poziomu autora, czasopisma, jak i wydawnictwa. Partnerstwo z ministerstwem w zakresie programu czy choćby pilotażu takiego programu byłoby dla UW i jego wydawnictwa bardzo interesujące.

Rozmawiając o jakości polskiej nauki, nie uciekniemy od trawiących ją patologii. W zasadzie przyzwyczailiśmy się już do rozsianych po całej Polsce wyższych szkół tego i owego oferujących stopień licencjata, rzadziej magistra we wszelkich specjalizacjach. Płacisz czesne zdajesz, płacisz w terminie zdajesz na pięć. Jak się niedawno dowiedzieliśmy, ta patologia osiągnęła kolejny szczyt w postaci niesławnego Collegium Humanum, wcześniej mające status instytucji państwowej Akademie Kopernikańskie. Jak przeciwdziałać istnieniu takich tworów?

W ostatnich latach doświadczyliśmy reformy nauki i szkolnictwa wyższego, kojarzonej przede wszystkim z Jarosławem Gowinem. Efekty tej reformy spotkały się z różnym przyjęciem przez pracowników nauki. Zasadne jednak wydaje się pytanie, czy potrzebna nam jest kolejna reforma nauki i szkolnictwa wyższego. Nauce raczej szkodzą niż pomagają częste i nagłe zmiany. Jak niejednokrotnie dawałem temu wyraz przed wprowadzeniem w życie tzw. reformy Gowina, wiele jej elementów nie sprawdziło się w rzeczywistości. Należy je zatem skorygować. Proces ten mógłby być przeprowadzony po podjęciu odpowiedniej, środowiskowej debaty, podczas której ustalono by, co jest niezbędne do stworzenia wszelkich warunków, aby badania naukowe w Polsce weszły na poziom najlepszych uniwersytetów europejskich. Warunkiem podstawowym powodzenia takiego przedsięwzięcia jest ograniczenie do maksimum wszelkiej ingerencji politycznej, w szczególności w tematykę i sposób prowadzenia badań naukowych.

Jeśli chodzi o patologię Collegium Humanum, to co dziś z pewnością można stwierdzić, iż jest ona niestety faktem. Właścicielem Collegium Humanum – Szkoły Głównej Menedżerskiej  – jest spółka z o.o. o nazwie Instytut Studiów Międzynarodowych i Edukacji Humanum z Warszawy, która została założona w 2011 r. z kapitałem zakładowym zaledwie 5 tys. zł. Uczelnia ta przejdzie zapewne do historii jako drukarnia dyplomów. Na konkretne przesądzające ustalenia jest jeszcze za wcześnie. Ważne jest jednak konsekwentne stosowanie prawa przy zakładaniu i kontrolowaniu funkcjonowania szkół wyższych oraz by przyjmować i stosować powszechnie obowiązujące międzynarodowe standardy edukacyjne, w tym w zakresie np. dyplomów MBA, a także zwiększyć zachęty do uzyskiwania przez polskie uczelnie powszechnie uznawanych akredytacji międzynarodowych.

Z nauką oraz Uniwersytetem jest pan związany całe życie zawodowe. Dziekan wydziału, prorektor, w końcu rektor. Jak się zarządza tak wielkim organizmem, jakim przecież jest Uniwersytet Warszawski? Jak pogodzić różne, a często sprzeczne interesy wydziałów, ich różne potrzeby oraz kierunki rozwoju?

Uniwersytet Warszawski to złożony organizm o dużej skali działania. Jego rozwój w dynamicznym świecie wymaga wizji uniwersytetu innowacyjnego, ambitnego, otwartego na dialog i zmiany. Bycie uczelnią promującą postawy społecznej odpowiedzialności i działalności na rzecz zrównoważonego rozwoju wymaga dużej wiedzy i umiejętności menedżerskich. W swojej obecnej działalności rektorskiej, ale i wcześniej prodziekana i dziekana Wydziału Zarządzania staram się opierać zarządzanie instytucją na wyznaczeniu jej konkretnych celów, a następnie realizacji strategii, która pozwoli na ich osiągnięcie. Jestem jednak głęboko przekonany, że wyznaczanie i osiąganie celów, w szczególności celów strategicznych, takich właśnie jak wspomniana wcześniej „Strategia na Uniwersytecie Warszawskim na lata 2023 – 2032”, jest możliwe tylko poprzez zaangażowanie i lojalną współpracę z całym środowiskiem uniwersyteckim  – w tym naturalnie ze środowiskiem studenckim. Posiadanie przez rektora wizji uczelni nie jest automatyczną gwarancją jej powodzenia, jednak stwarza taką szansę. Oczywiście, nie bez znaczenia jest też wiedza merytoryczna, umiejętność pracy zespołowej, zdolność przekonywania do swoich racji oraz akceptacja poglądów i zdania innych osób. Tylko poprzez dialog, współpracę i dobrą wolę można z sukcesem pogodzić różne, a niekiedy i sprzeczne interesy wydziałów, ich zróżnicowane potrzeby oraz kierunki rozwoju. Tym bardziej, że na Uniwersytecie Warszawskim pozostawiliśmy maksymalny dopuszczony tzw. reformą Gowina zakres niezależności jednostek organizacyjnych, której to szerokiej niezależności środowisk naukowych skupionych wokół tradycyjnych wydziałów i instytutów byłem i jestem zwolennikiem. Od początku swojej kadencji stawiałem na uniwersytet demokratyczny, zdecentralizowany, solidarny i badawczy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że daje to pozytywne skutki w rozwoju naszej Alma Mater.

Zarządzanie uniwersytetem to sprawy znane i długofalowe, ale też nagłe i niespodziewane. Co z perspektywy czasu wskazałby pan jako największe wyzwanie w obecnej kadencji rektorskiej? 

Obecnie nie tylko uniwersytety, ale różne inne ośrodki naukowe na całym świecie stoją przed wyzwaniami badawczymi i edukacyjnymi o charakterze globalnym. Jeśli spoglądamy tylko z europejskiego punktu widzenia, to już od początku Procesu Bolońskiego z 19 czerwca 1999 roku postępuje wiele przemian w sposobie funkcjonowania szkolnictwa wyższego w krajach europejskich. Uniwersytet Warszawski uczestniczy w umiędzynarodowieniu procesu tych zmian. Jest on korzystny dla naszej uczelni, bowiem europejskie ośrodki akademickie mają do spełnienia między innymi zadanie w procesie kreowania rozwiązań opartych na wiedzy dla dobra gospodarki, społeczeństwa. Na naszej uczelni aktualne wzywania nie są rozbieżne z tymi dylematami czy pytaniami, przed którymi stoi teraz gospodarka światowa, w tym również polska. 

Są też wyzwania o wyjątkowym charakterze, pojawiające się często w sposób nieprzewidziany i od razu stają się problemem nie tylko dla uniwersytetów, ale i dla rządów czy całych państw. Wspomnę tylko o pandemii COVID-19. „Czarny łabędź” pandemii, a także konsekwencje inflacji i kryzysu energetycznego w sposób istotny wpłynęły na funkcjonowanie największej polskiej uczelni, jaką jest Uniwersytet Warszawski. Pandemia nauczyła nas solidarności, racjonalności, opiekuńczości i większej empatii. Jednocześnie kluczem do efektywnego zarządzania stały się w coraz większym stopniu kompetencje związane z posługiwaniem się i korzystaniem z nowoczesnych rodzajów dydaktyki, komunikacji, sztucznej inteligencji. Kryzys energetyczny spowodował szybsze wdrażanie Programu Inteligentnego Zielonego Uniwersytetu, a inflacja spowodowała zwiększenie liczby powrotów młodzieży studenckiej do akademików, co z kolei wskazało na potrzeby remontu istniejących już domów studenckich i budowy nowych.

Co uważa pan za swój największy sukces w zarządzaniu Uniwersytetem?

Wszystkie działania, z których jestem dumny zostały zrealizowane z członkami wspólnoty Uniwersytetu i dla nich. Bez moich współpracowników z zespołu rektorskiego, zespołu kanclerskiego, członków Senatu, dziekanów i kierowników jednostek, Samorządu Studentów i Doktorantów i wielu innych osób nie byłyby one możliwe. Najważniejszym jest chyba utworzenie Wydziału Medycznego we współpracy z Wojskowym Instytutem Medycznym. Powstanie wydziału daje szanse na jeszcze większą integrację istniejących w ramach dotychczasowych wydziałów zespołów badawczych dla prowadzenia badań medycznych. Daje jednocześnie możliwości lepszego wykorzystania potencjału naukowego UW i WIM oraz umożliwia stworzenie tzw. hubu dla potrzeb prowadzenia badań medycznych. Umożliwi to z jednej strony wejście lekarzy z międzynarodowymi osiągnięciami w zakresie badań klinicznych w międzynarodowe sieci badawcze, a z drugiej publikacje w czasopismach o uznanej renomie światowej. Studentom Wydziału Medycznego zapewniliśmy też dzięki umowie z WIM oraz Szpitalem Południowym miejsce do odbywania zajęć praktycznych. Pośrednio z medycyną wiąże się sposób przeprowadzenia uniwersytetu przez kryzys covidowy. Udało się uporządkować zajęcia zdalne, co pokazało potencjał Uniwersytetu, ale też zorganizować niezależne punkty dobrowolnych szczepień dla pracowników i studentów, co wraz z akcją promocyjną przełożyło się na duży udział osób zaszczepionych. Dużym wyzwaniem była odpowiedź na kryzys związany z wojną w Ukrainie. Przygotowaliśmy pakiet finansowo-adaptacyjno-organizacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Zabezpieczyliśmy na UW miejsca dla ok. 2000 studentów ukraińskich na uczelni i w akademikach, przeszkoliliśmy kilka tysięcy Ukraińców – ucząc ich języka polskiego, angielskiego, chińskiego oraz wiedzy na temat Polski i Unii Europejskiej. Stworzyliśmy centra pomocy psychologicznej i prawnej. Wysyłaliśmy i wysyłamy na Ukrainę pomoc humanitarną. Bez perturbacji finansowych i organizacyjnych przeżyliśmy kryzys energetyczny. Nie ograniczaliśmy ani zajęć dla studentów, ani pracy laboratoriów, ani wykładów czy innych aktywności pracowników, studentów oraz doktorantów. W rezultacie ewaluacji poszczególnych dyscyplin naukowych uzyskaliśmy na UW liczne oceny A+, co pokazuje siłę merytoryczną UW i daje szanse na podwyższenie pozycji w rankingach międzynarodowych. Ustabilizowaliśmy oraz poprawiliśmy sytuację finansową uczelni. Daje to szanse na dalszy rozwój naukowy i dydaktyczny UW, a także na poprawę warunków materialnych pracy i studiów. Terminowo prowadziliśmy na Uniwersytecie inwestycje, zarówno badawcze, jak i dydaktyczne czy socjalne, jak nowy akademik na Służewie, co w okresie pandemii, kryzysu energetycznego i wojny w Ukrainie nie było sprawą prostą. Jak już wcześniej wspominałem, opracowaliśmy na zasadzie partycypacyjnej i przyjęliśmy Strategię Rozwoju UW na najbliższe 10 lat. Bardzo ważne było też opracowanie i przyjęcie w ostatnich dniach nowych rozwiązań i regulacji zapobiegających wszelkiej dyskryminacji oraz mobbingowi na UW. To tylko wybrane działania, których było znacznie więcej, jak choćby pozyskanie dodatkowych środków finansowych na rozwój naszej Uczelni, podpisanie wielu umów z podmiotami krajowymi i zagranicznymi w tym z firmami i uczelniami wspierającymi rozwój badań na UW i oferującymi staże czy praktyki dla naszych studiujących.

––––––-

Prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak – Rektor Uniwersytetu Warszawskiego, ekonomista, ekspert w zakresie finansów i ubezpieczeń. Znawca międzynarodowych stosunków gospodarczych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Członek licznych rad programowych czasopism (w tym międzynarodowych) rad nadzorczych i naukowych. Członek Rady Naukowej Instytutu Nowej Ekonomii Strukturalnej w Pekinie.

Zbrodnia okrutnie ludzka :)

 –

Ludobójstwo to coś więcej niż wojna,

ponieważ zamiar zawsze pozostaje,

nawet jeśli tym razem to się nie powiodło.

 

Jean Hatzfeld, Nagość życia: Opowieści z bagien Rwandy

 

Gdy patrzymy na wschód, widzimy ogrom zbrodni. Zbrodni, jakich jeszcze kilka chwil temu mieliśmy nadzieję nie doświadczyć ze strony cywilizowanych narodów. Zbrodni, które w każdej minucie niosą śmierć, strach, cierpienie; które przejmują trwogą, odbierają nam głos, choć przecież każą głośno krzyczeć przeciw wojnie, przeciw bestialstwu, przeciw każdej ze zbrodni. Społeczność międzynarodowa – na prośbę samej Ukrainy, ale też innych państw – zbiera dowody, mające pozwolić na postawienie winnych w stan oskarżenia, na osądzenie zbrodni, na wielowymiarową powojenną sprawiedliwość. Dziś mówimy o, określonych w Rzymskim Statucie Międzynarodowego Trybunału Karnego, zbrodni wojennej i zbrodni przeciwko ludzkości. Statut pozwala jednak sądzić i za dwie inne zbrodnie: za zbrodnię agresji (lecz tu ani Ukraina ani Rosja nie podlegają jego zapisom) oraz za ludobójstwo. Jednak z tym ostatnim sprawy nie mają się tak prosto, jak chciałyby to widzieć media czy szafujący słowem „ludobójstwo” politycy. Prawda, ogrom zbrodni w Buczy czy Mariupolu skłania do użycia tego określenia, ale sami prawnicy pozostają bardzo ostrożni. Bowiem aby sądzić za ludobójstwo, trzeba udowodnić ludobójczy zamiar. „Tak łatwo jest dokonać ludobójstwa – pisze w książce Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło, Konstanty Gebert. – Wystarczy przekonać swoich, że ich los się poprawi, gdy pozbędą się obcych. Prawdziwa próba przychodzi, gdy obcy nie zechcą się wynieść. Wtedy trzeba zabijać. I ze zdumieniem patrzyć, jak to łatwo idzie. Żołnierze wykonują rozkazy. Pięknoduchy nabierają wody w usta. Duchowni mówią o dziejowym przeznaczeniu narodu”. A jednocześnie… Tak trudno jest skazać za ludobójstwo. Dlaczego? Kluczowy jest ów zamiar. Ale… po kolei.

Ludobójstwo stanowi albo brutalny „element” wojny, albo najwyższy wyraz okrucieństwa lokalnych reżimów wobec własnych obywateli. Katalogując nowożytne ludobójstwa – począwszy od wymordowania Herero i Namaqua w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia), rzezi Ormian, przez Zagładę i Porajmos, okrucieństwo Czerwonych Khmerów, ludobójstwo w Rwandzie, masakrę w Srebrenicy, aż po ludobójstwo Rohingyów w Mjanmie i Ujgurów w chińskim Sikniangu – wraz z Gebertem szukamy „prawidłowości”, „powtarzalności”. I… nie tak trudno ją znaleźć. Ja jednak szukam najpierw tutaj, w świadectwach ocalonych. „Ludobójstwo – opowiada Jeanowi Hatfeldowi jedna z ocalałych rwandyjskich Tutsi – to nie jest jakiś krzak, który wyrósł z dwóch czy trzech korzeni, ale splot korzeni, które tkwiły pod ziemią i nikt tego nie zauważył”. Te jednak, choć gwarantują mu trwanie, tkwią pod ziemią i w normalnej sytuacji nikt ich nie dostrzega. Czasem nawet nie myślimy o ich istnieniu. Tymczasem one sięgają często bardzo głęboko i okazują się być silniejsze niż to, co widzimy nad powierzchnią. Potrafią przetrwać nawet, gdy zniszczymy to, co widoczne.  Najprostszym rozwiązaniem byłoby oczywiście zniszczenie owych korzeni i… na tym koniec. Gdyby jednak tak proste rozwiązania dawały się zastosować, to pokolenia nie byłyby wystawione na niebezpieczeństwo. „Historie” takie jak Kambodża, wojna w byłej Jugosławii, ludobójstwo w Rwandzie, tragedia Konga, Sudanu, Darfuru czy Syrii po prostu by się nie zdarzyły. By zatem analizować oblicze wojny, jakim niewątpliwie jest ludobójstwo, musimy dotrzeć właśnie do korzeni, przyglądając się kulturowej i narodowej tożsamości społeczeństw, zwracając uwagę na ich pamięć historyczną i przekonania, które wspólnie mają wpływ na mechanizm każdego ludobójstwa. Do takich „korzeni” dociera w swojej znakomitej książce Konstanty Gebert. Jego Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło to książka kompletna, nie tylko prowadząca czytelników przez nowożytne ludobójstwa, nie tylko pokazująca ich historię i skalę, nie tylko gromadząca fakty, ale – a może przede wszystkim – analizująca mechanizm ludobójstwa, pozwalający nadać mu „imię”, a tym samym odróżnić je od innych wojennych zbrodni.

Fakty są takie, że przed II wojną światową termin „ludobójstwo” w ogóle nie istniał. W roku 1941, mierząc się ze skalą ówczesnej wojennej tragedii, Winston Churchill mówił: „Od czasów mongolskich inwazji na Europę nigdy nie było tak bezlitosnych, metodycznych rzezi osiągających tak wielką skalę. Ale to tylko początek. Lada chwila krwawym śladem hitlerowskich czołgów nadejdą głód i zarazy. Jesteśmy świadkami bezimiennej zbrodni”. Zbrodnia ta zyskała nazwę dopiero w roku 1944 dzięki polskiemu prawnikowi, Rafałowi Lemkinowi. Już wcześniej pisał on o barbarzyństwie rozumianym jako „opresywne i destrukcyjne działania skierowane przeciwko jednostkom jako członkom grup narodowych, religijnych lub rasowych” oraz „wandalizmie oznaczającym niszczenie dziedzictwa kulturalnego”. W listopadzie 1944 Lemkin publikuje książkę Axis Rule in Occupied Europe, w której używa terminu „ludobójstwo” dla opisania eksterminacji całych narodów i grup etnicznych. Pisze dalej: „To skoordynowany plan różnych działań mających na celu zniszczenie podstaw życia grup narodowych, w celu ich unicestwienia. Ludobójstwo jest skierowane przeciwko grupie narodowej jako podmiotowi, a podejmowane działania skierowane są przeciwko jednostkom, ale nie jako jednostkom, lecz jako członkom grupy narodowej”. Co ważne, Lemkin rozumie ludobójstwo bardzo szeroko, nie tylko jako fizyczną eksterminację narodowych, rasowych i religijnych grup poprzez morderstwo, głód czy brak opieki medycznej, ale także jako niszczenie języka, kultury, świątyń, a nawet jako demoralizacji poprzez promocję alkoholizmu i hazardu. Według niego jest to „nowoczesna zbrodnia”, realizowana przy użyciu najnowszych technik, sprawnego systemu organizacji, a nawet konkretnego zarządzania. Jest to skoordynowany i przemyślany plan działań, zmierzający do unicestwienia danej grupy, rozgrywający się na każdym możliwym polu eksterminacji.

Dziś, dzięki uchwalonej w roku 1948 Konwencji o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa, zwanej przez niektórych Konwencją Lemkina, możemy uporządkować sytuację. I tak art. 2 mówi: „W rozumieniu Konwencji niniejszej ludobójstwem jest którykolwiek z następujących czynów, dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich: a) zabójstwo członków grupy, b) spowodowanie poważnego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia psychicznego członków grupy, c) rozmyślne stworzenie dla członków grupy warunków życia, obliczonych na spowodowanie ich całkowitego lub częściowego zniszczenia fizycznego, d) stosowanie środków, które mają na celu wstrzymanie urodzin w obrębie grupy, e) przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy”. Natomiast karze (art. 3) podlega „a) ludobójstwo, b) zmowa w celu popełnienia ludobójstwa, c) bezpośrednie i publiczne podżeganie do popełnienia ludobójstwa, d) usiłowanie popełnienia ludobójstwa, e) współudział w ludobójstwie”. I znów… Konieczne jest udowodnienie ludobójczego zamiaru; zaplanowanego, a nawet inspirowanego historycznie czy intelektualnie działania, mającego na celu eksterminację danej grupy.

I tak, rację ma Gebert, gdy pisze, że „jak każde wielkie ludzkie przedsięwzięcie, ludobójstwo potrzebuje najpierw zrywu wyobraźni”. Mówimy tu – jakkolwiek przewrotnie to brzmi – o intelekcie. To tu „myśli się to, co nie do pomyślenia”, aby później przekształcić to w czyn. W tym właśnie momencie będziemy rozpoznawać zamiar/intencję. Słusznie też wskazuje dwa „elementy ludobójczej wyobraźni”, tyleż proste, co upiorne. To dwie, niezmienne od dziesiątek lat, strategie: wybijanie zarazków (bo likwidacją chorób lub ich nośników inspirowano ludobójstwa) lub pielęgnowanie ogrodu (gdzie „pieli się chwasty”). A wszystko to dla… lepszego życia. „Ogrodniczy model myślenia o ludobójstwie – pisze Gebert – tym się różni od mikrobiologicznego, że postuluje, iż nie wystarczy wytrzebić to, co złe: trzeba jeszcze pielęgnować to, co dobre. W modelu mikrobiologicznym zakłada się zaś, że to, co dobre, po prostu samo się rozwinie do pełni swego potencjału, gdy szkodliwego złego zabraknie”. Tylko… gdy patrzymy na zbrodnię, na zabójców, ale najbardziej na tych, którzy przekonali ich, że takie działanie jest ze swej istoty moralne, to musimy zapytać: „Gdzie niby jest to dobre?” Bo… ja nie widzę.

Ale właśnie ze względu na ów zamiar musimy za Lemkinem powtórzyć, że ludobójstwo jest „najbardziej ludzką zbrodnią” (the most human crime), bo tylko człowiek potrafi zaprogramować eksterminację na tak wielką skalę. Tu korzenie sięgają po nienawiść wobec inności, agresywną propagandę i ideologię, ale także czerpią z pamięci, podsycają lęk, resentyment i potrzebę „odpłaty” tym, co wydają się zagrożeniem. Zygmunt Bauman podkreśla tu, że gdy w świecie współczesnym mamy do czynienia z „dehumanizacją relacji” i brakiem moralnej refleksji nad działaniem systemów politycznych i społecznych, wówczas „ludobójstwo jest wciąż możliwe, zwłaszcza podczas społeczno-ekonomicznych problemów i w państwach, które mają już w swojej historii tego rodzaju epizody”. A skoro tak, to owa zbrodnicza „mobilizacja” jest nie tylko możliwa, ale wydarza się. Raz za razem. Pytanie – dziś jeszcze bez odpowiedzi – brzmi, czy wydarza się również w Ukrainie? Sam mord, jakkolwiek okrutny, to jeszcze nie ludobójstwo. Ataki na ludność cywilną, to jeszcze nie ludobójstwo. Związane ręce, strzał w tył głowy, masowe groby, to jeszcze nie ludobójstwo. To zbrodnia wojenna. Pewną szansę na zmianę tej kwalifikacji daje uznanie działań Rosjan za „zaczystkę” – stosowaną przez Kreml przynajmniej od XVI wieku metodę doszczętnego wyniszczania narodu przeciwnika; zabijanie wedle ściśle opracowanego wcześniej planu, listy, na której mieli znaleźć się ukraińscy politycy, działacze społeczni, opozycjoniści, naukowcy czy artyści – słowem… intelektualna elita, bez której narodowi zawsze trudniej przetrwać.

Dziś wiemy jedno. W ludobójstwie na pierwszy plan wysuwa się kwestia relacji człowieka z drugim człowiekiem, jak również społeczności ze społecznością. Z owej relacji, lub raczej z jej załamania, wynika chęć wyeliminowania już nie tylko konkretnych ludzi, ale i części tworzonej z ich udziałem historii. Pamięć zbiorową zbrodniarze kwalifikują tu jako zagrożenie. Jest zaczynem resentymentu, pretekstem do zadawania śmierci. Wielokrotnie już tak zabijano cywilizacje. Dokonując operacji na żywym organizmie, chciano pozbyć się jednego z elementów, bez świadomości ryzyka, że musi ona stanowić stabilny układ wielu czynników. Że bez którejś ze swoich składowych cywilizacja przestaje być pełna i popada w zagrażający jej istnieniu konflikt. Rzeź strąca człowieka w rzeczywistość istniejącą przed ustanowieniem prawa i uformowaniem się wspólnoty, przed wspólną pamięć, gdzie „pojęcia tego, co słuszne i niesłuszne, sprawiedliwości niesprawiedliwości – jak pisał Thomas Hobbes – nie mają miejsca”… I na koniec. Coś, co musimy mieć na uwadze. Bo historia ludobójstw pokazuje nam, że „człowiek może w jednej chwili stać się bardzo zły”; że „gdy doszło do ludobójstwa, może dojść do drugiego, w dowolnym czasie, w dowolnym miejscu”… i mamy na to szereg przekonujących dowodów.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Rzeczpospolita (Nie)jednolita :)

Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.

Powszechny Spis Ludności, który właśnie trwa, jest pod wieloma względami bezprecedensowy. Do tej pory raczej nie było to wielkie wydarzenie. W tym roku to statystyczne badanie naszej populacji nabrało dużego znaczenia nie tylko przez postępującą cyfryzację, która umożliwia przeprowadzenie spisu na niespotykaną dotąd skalę, ale także dlatego, że to pierwszy raz kiedy może być ono wykorzystane w celu innym niż czysto informacyjny. Wraz z nasilającymi się nastrojami nacjonalistycznymi w kraju, wielu obywateli postanowiło poprzez wypełnienie formularza zaprotestować przeciwko wizji Polski jednolitej. Polski, której ludność według dotychczasowych statystyk składała się w przeważającej części z katolików deklarujących wyłącznie polską przynależność narodową. Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.

Tobie, Polsko” czyli kwestia śląska

Największa mobilizacja zapewne dotyczy Ślązaków, którzy od dawna walczą o ich oficjalne uznanie jako mniejszości. Przy obecnym spisie, tak jak przy poprzednich, ludzie są zachęcani do deklarowania przynależności narodowej śląskiej oraz języka śląskiego. Ten temat już od dawna wywoływał niemałe emocje, ponieważ nie można zignorować tendencji wzrostowej. Podczas spisu w 2002 roku narodowość śląską zadeklarowały 173 153 osoby, a w 2011 roku takich osób było już 847 tysięcy. Nie ulega wątpliwości ani że poczucie śląskiej tożsamości etnicznej jest coraz silniejsze ani to, że rządzący patrzą na to z nieukrywaną niechęcią. W lutym Ruch Autonomii Śląska skierował pismo do ministra edukacji z prośbą o sprostowanie treści zamieszczonych na elektronicznej platformie edukacyjnej, zatwierdzonej przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, w których został przedstawiony jako organizacja separatystyczna, dążąca do zmiany granic. Przy czym RAŚ dąży wyłącznie do uznania autonomii regionu, a nie jego oderwania od reszty kraju. Zresztą na mobilizację Ślązaków do zamanifestowania swojej odrębności odpowiedział sam marszałek województwa śląskiego Jakub Chełstowski, który apelował, aby „spisać się jak powstańcy” i „głosować za Polską”. Kontrowersje wzbudził fakt, że zajął stanowisko jako urzędnik państwowy, a ogłoszenie zostało sfinansowane z pieniędzy publicznych. Punktem kulminacyjnym, dającym bardzo mocno odczuć postawę władzy wobec kwestii autonomii Śląska, był projekt stanowiska rządu, który powstał w MSWiA. Ów dokument wydawał negatywną opinię w kwestii podniesienia rangi etnolektu śląskiego do rangi języka regionalnego. Stanowisko ministerstwa opatrzono uzasadnieniem, które zakładało, że taka zmiana mogłaby stanowić zagrożenie dla polszczyzny, ponieważ obywatele Polski przestaliby posługiwać się jednym językiem. Nadanie śląskiemu statusu języka miałoby rzekomo zachęcić inne mniejszości do podobnego działania. Jako przykład podano tutaj mieszkańców Wilamowic spod Bielska-Białej, którzy również zabiegają o uznanie ich etnolektu (należącego notabene do grupy germańskiej, a więc niemającego potencjału wpłynięcia na polszczyznę).

Jednak nie tylko politycy PiS patrzą krzywym okiem na oficjalne uznanie odrębności Ślązaków, także za rządów Platformy Obywatelskiej (PO) wszelkie dążenia do uznania języka śląskiego spotykały się z odmową. Jako podstawę tych decyzji podawano argument, że śląski nie jest językiem, a jedynie dialektem. Za język uznano z kolei kaszubski, co w wymiarze publicznym mogło sprawiać wrażenie, że wprowadzony podział jest oparty na naukowych podstawach. Takie postawienie sprawy poniekąd przedstawiało Ślązaków w oczach współobywateli z innych regionów jako krnąbrnych Polaków żądających nie wiadomo czego.

Jeśli chodzi o kwestie lingwistyczne, kaszubski zachował archaiczne formy sprzed ponad 1000 lat, niespotykane nigdzie indziej, a jego główna przewaga nad śląskim polega na tym, że posiada standard literacki. Jednak nie jest to wymóg konieczny do uznania języka (jak chociażby w przypadku języka sardyńskiego). W publikacji „Języki Indoeuropejskie” pod redakcją profesora Leszka Bednarczuka z lat 80., zarówno śląski, jak i kaszubski figurują jako równe sobie dialekty. Skąd więc wyróżnienie jednego z nich? Sprzeciw wobec wyodrębnieniu się śląskiej mniejszości ma podłoże zdecydowanie bardziej polityczne. Kaszubi są o wiele mniej aktywni na scenie politycznej – nie mają listy do sejmiku. Istnieje co prawda Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, a także Wspólnota Kaszubska, ale żadna z tych organizacji nie ma statusu partii, tak jak chociażby Śląska Partia Regionalna. Jednak nie tylko politycy są zainteresowani jednolitym charakterem narodu polskiego…

 

W służbie Bogu

W Polsce obok mniejszości etnicznych, związanych z określonym terenem czy historią, egzystują także mniejszości wyznaniowe. I choć nie zakładają partii, a ich wyznawcy raczej deklarują narodowość polską, to ich wpływy w niektórych regionach stanowią konkurencję dla Kościoła rzymskokatolickiego, który chętnie wykorzystuje swoją uprzywilejowaną pozycję, żeby je marginalizować.

Świetnym przykładem jest chociażby Bażanówka, mała wieś położona niedaleko Sanoka. W 1921 roku w wyniku konfliktu pomiędzy ks. wikarym Michałem Grzysiem, a proboszczem i dziekanem ks. Romanem Olkiszewskim, w tej wsi doszło do założenia parafii Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego (od 1951 r. Kościół polskokatolicki). Kościół, który został wzniesiony na potrzeby wiernych był pierwszą świątynią PNKK w Polsce. Ten odłam Kościoła starokatolickiego powstał w USA i został założony przez polskich imigrantów, którzy później wracając do kraju przenieśli go na ziemie polskie. Wielu takich repatriantów znalazło się właśnie w Bażanówce oraz sąsiednim Jaćmierzu, więc pojawienie się PNKK nie było niczym zaskakującym. Prawdopodobnie dlatego właściwie wszyscy mieszkańcy wsi stali się bardzo szybko wiernymi tego Kościoła. Parafia rzymskokatolicka w Jaćmierzu w odpowiedzi na te zmiany zdecydowała się otworzyć swoją filię w Bażanówce. Ponieważ był to okres dużej biedy, za zmianę wyznania oferowano ludziom zapomogi finansowe. Doprowadziło to dużych podziałów w lokalnej społeczności, trwających właściwie do dzisiaj. W okresie PRL-u zjawisko to było wzmocnione także niechęcią ze strony państwa do Kościoła polskokatolickiego ze względu na amerykańskie korzenie wyznania. Starsi pamiętają msze odprawiane po cichu (np. w stodołach) z obawy przed milicyjnymi patrolami. O następstwa tego rozłamu zapytałam mieszkankę Bażanówki, której rodzina jest wyznania polskokatolickiego. Początkowo niechęć wyrażali ci, co pozostali przy wierze, ponieważ uważali, że to nieuczciwe zmieniać wyznanie ze względu na pieniądze, ale podobne emocje pojawiły się szybko z drugiej strony. Niegdyś jeden wspólny cmentarz został podzielony i powstał oddzielny – rzymskokatolicki. W przypadku rodzin mieszanych stwarza to nierzadko problemy. Zmiana wyznania z powodów rodzinnych często staje się powodem poważnych kłótni. Niewątpliwie dużą rolę w antagonizowaniu sąsiadów odegrali duchowni Kościoła rzymskokatolickiego, którym zdarzało się nakłaniać swoich wyznawców do utrzymania wyraźnej odrębności, poprzez nieuczestniczenie w uroczystościach polskokatolickich sąsiadów, bądź przynajmniej nieprzyjmowanie komunii w ich parafii. W latach 80. i 90. podobno powszechne były oskarżenia o brak szacunku do Matki Boskiej, ponieważ Kościół polskokatolicki różni się tym, że odrzuca dogmat o niepokalanym poczęciu. Według mojej rozmówczyni, dla lokalnej młodzieży polskokatolickiej uczestniczenie w zajęciach religii nie jest wyłącznie elementem wychowania w wierze, ale także kwestią tożsamościową. O tej niechęci wspominał zresztą także ks. Andrzej Gontarek w wywiadzie dla NaTemat, gdzie przyznał, że jeśli duchowni rzymskokatoliccy są nastawieni do nich obojętnie, to można to określić jako pozytywne zjawisko. Tak duże podziały są zastanawiające, gdyż w tym przypadku mówimy o Kościołach, które przed 1870 rokiem były jednym wyznaniem. Wiele elementów jest wspólnych, a chrzest polskokatolicki jest w pełni uznawany przez Kościół rzymskokatolicki. Chociaż na wyższych szczeblach podejmuje się próby pojednawczych dialogów, to wciąż duchowni rzymskokatoliccy potrafią mieć za złe utratę wyznawcy i to napięcie przekazują wiernym.

Tego typu problemy pojawiają się w wielu miejscach, gdzie koegzystuje ze sobą kilka wyznań, ale w dużych miastach często tego nie widać tak dobrze, jak w miejscach podobnych do Bażanówki. Chociaż przynależność do wyznania powinna być sprawą czysto duchową, to okazuje się, że zmiana Kościoła wiąże się z niezadowoleniem środowiska. Z podobnymi trudnościami mierzą się osoby, które zmieniają wyznanie na protestantyzm. Przy odbiorze świadectwa chrztu potrzebnego do konwersji często spotykają się z podobnymi nieprzyjemnościami, co osoby chcące dokonać apostazji. Są straszeni brakiem możliwości zbawienia po śmierci, wiecznym potępieniem lub piekłem, albo traktowani protekcjonalnie. Problemy pojawiają się także w sferze bardziej prywatnej, ponieważ Kościół rzymskokatolicki ma tak duży wpływ na polskie społeczeństwo, że w wielu rodzinach taka zmiana jest postrzegana jako zdrada nie tylko religii, ale także tożsamości narodowej. Podobne reakcje obserwuje się w relacjach sąsiedzkich. Ma to znaczenie zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie brak któregoś z „regularnych” wiernych jest od razu zauważalny. Z kolei w przypadku przejścia do Kościoła katolickiego można często liczyć na taryfę ulgową. Na Podlasiu gdzie prawosławie jest równie silne co katolicyzm, zdarza się, że przejścia między wyznaniami są ułatwiane po to, żeby zatrzymać bądź pozyskać nowe dusze. Bez problemu udaje się zawrzeć ślub mieszany, a nawet można liczyć na to, że niedopełnienie jakichś warunków będzie zignorowane. Zawsze istnieje ryzyko, że w przypadku odmowy np. ślubu, drugi duchowny wyda zgodę i z parafii odejdzie więcej niż jeden wierny, ponieważ jego dzieci będą już wychowane w innej religii. A że oba wyznania od dawna żyją obok siebie, to nie ma dodatkowej presji w postaci konfliktów miedzy sąsiadami przynależącymi do różnych Kościołów. Jednak tak rozległe wpływy Kościoła rzymskokatolickiego i możliwości wpływania na lokalne społeczeństwa nie byłyby możliwe, gdyby państwo nie pomogło mu uzyskać statusu niemalże monopolisty.

 

Asymilacja czy emigracja

Czasami zdarzało się w historii tak, że władza podejmowała decyzję o pozbyciu się jakiejś mniejszości, a gdy Kościół rzymskokatolicki na tym korzystał, odwracał wzrok od krzywdy bliźniego, jeśli był innego wyznania.

Kiedy mówi się o tarciach na tle religijnym, zwykle podnoszony jest temat napiętych relacji między katolikami, a wyznawcami judaizmu. Więc dlaczego powszechnie mówi się o stosunkach polsko-żydowskich, choć obie strony sporu były obywatelami polskimi? W dwudziestoleciu międzywojennym religia miała ogromny wpływ na życie codzienne obywateli i tym samym podzieliła społeczeństwo. Należy tutaj wspomnieć art. 114 Konstytucji marcowej z 1921 roku, który stawiał wyznanie rzymskokatolickie ponad innymi wyznaniami Rzeczpospolitej. Przynależność do związku wyznaniowego była kluczowa chociażby w kwestii zawierania ślubu. W dwudziestoleciu międzywojennym próbowano wprowadzić śluby cywilne, ale zrezygnowano z tego pomysłu przez protesty środowisk katolickich. Znana jest chociażby wypowiedź Prymasa Augusta Hlonda: „Napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach kół wolnościowych na ducha narodu i jako zuchwałą próbę odcięcia Polski od kultury chrześcijańskiej, a wydania rodziny polskiej na bezeceństwa bolszewickie”. W efekcie obowiązywało prawo pozostałe po czasach zaborów, które w przeważającej części opierało się na tym wyznaniowym. Małżeństwa świeckie obowiązywały wyłącznie na terenie byłego zaboru pruskiego. Na ziemiach byłego zaboru rosyjskiego honorowano tylko małżeństwa religijne, a w Galicji co prawda uznawano śluby cywilne, ale katolicy byli zmuszeni brać śluby sakramentalne. W ich przypadku rozwody były zakazane, więc żeby móc legalnie wstąpić w nowy związek małżeński, musieli zmienić wyznanie. Adnotacje o religii często pojawiały się także w oficjalnych dokumentach. Nic dziwnego, że obywatele zaczęli stawiać znak równości między religią, a tożsamością narodową, z której wynikało, że „rdzenny” Polak powinien być katolikiem.

Jak bardzo tragiczny w skutkach był ten podział religijno-narodowy, jako pierwsi przekonali się Żydzi. W dwudziestoleciu międzywojennym bardzo nasiliła się działalność ruchów nacjonalistycznych, które aktywnie działały na rzecz marginalizowania Polaków żydowskiego pochodzenia, rzekomo w imieniu polskiego patriotyzmu. Jak skuteczne były to oddziaływania, można zauważyć chociażby po utworzeniu gett ławkowych. Podobnie w reklamach z tamtego okresu można dostrzec, że przedsiębiorstwa dzielono na „chrześcijańskie” lub „żydowskie”. Niektórzy księża oraz część środowisk związanych z Kościołem także byli zaangażowani w nagonkę.

Antysemickie treści pojawiały się chociażby na łamach wysokonakładowego „Małego Dziennika”, wydawanego przez franciszkański Niepokalanów. Jak bardzo niebezpieczne były te antagonizmy, pokazała II wojna światowa. Z wywiadu udzielonego „Rzeczpospolitej” przez badającego Holocaust historyka Gunnara Paulssona można się dowiedzieć, że największe zagrożenie dla Żydów stanowili przede wszystkim polscy szmalcownicy. Pomimo całej gałęzi nauki powołanej do rozpoznawania ras, niemieccy okupanci nie byli w stanie odróżnić Żydów od etnicznych Polaków. Zresztą warunkiem przetrwania poza gettem była m.in. bezbłędna znajomość katolickich obyczajów. Podejrzanych o żydowskie korzenie policja odpytywała ze znajomości modlitw czy znaku krzyża. Wystarczało, że ukrywający się zapomniał zdjąć kapelusza w kościele podczas mszy i już to samo mogło się stać podstawą donosu. Wojna niestety nie zakończyła podobnych praktyk. Aktor Krzysztof Kowalewski wspominał w wywiadzie rzece „Taka zabawna historia”, że chłopcy na podwórku oprócz wymuszania wyznania, że jego babka jest Żydówką, kazali mu zmawiać pacierz, żeby zweryfikować jego pochodzenie. Chociaż PRL miał być państwem laickim, to antysemicka nagonka z 1968 roku nie była do końca oderwana od wzorca, że Polak to katolik. Arnold Walfisz, jeden z emigrantów z tego okresu, we wspomnieniach opublikowanych na Wirtualnym Sztetlu, opisuje jak jego pierwsze małżeństwo rozpadło się, ponieważ nie chciano zezwolić na wyjazd katoliczce. Z kolei inna emigrantka, Paulina Chmielewska, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” opowiadała jak zrobiła sobie zdjęcie komunijne w sukience pożyczonej od koleżanki, żeby uciąć pytania otoczenia, czy już jest po ceremonii przyjęcia tego sakramentu. Wspomina także, jak pewna gorliwa katoliczka zabierała ją na msze święte, a jej się to podobało, ponieważ zazdrościła innym, którzy nie mieli powodów, żeby się bać. Zresztą jej imię zostało zmienione na bardziej polskobrzmiące, gdyż dyrektorka szkoły wprost powiedziała, że dziewczynka o imieniu Pesa prawdopodobnie będzie miała kłopoty. O tym, jak silna była to presja, świadczy także przypadek nauczycielki Eweliny Lipko-Lipczyńskej, która nie była Żydówką, ale stała się emigrantką marcową, ponieważ odważyła się stanąć w obronie wypędzanych i sprzeciwić niesprawiedliwej nagonce, przez co dla władzy stała się takim samym „elementem niepożądanym”. Z obawy przed prześladowaniami wiele osób decydowało się nie przyznawać do swojego pochodzenia lub całkowicie zasymilować. Kluczowym elementem nadal było przechodzenie na katolicyzm. Było to na rękę rządowi, bo mniejszości nie było widać. Kościół też nie protestował, bo zyskiwał nowych wyznawców, którzy przynależnością do jego struktur, chcieli potwierdzić swoją polskość. Wiadomo, że w polityce także ma to znaczenie. Po upadku komunizmu Bronisław Geremek nie został premierem choć bezsprzecznie miał odpowiednie kompetencje na to stanowisko, ale przeciwskazaniem było pochodzenie, które kłóciło się z wizją „Polski dla Polaków”. W efekcie, potomkowie polskich Żydów, którzy pozostali w kraju swoich przodków z reguły nawet nie wiedzą o swoich korzeniach i mają wszystkie katolickie sakramenty. W statystykach zasilają ponad 90-procentowy narodowo-wyznaniowy monolit, więc dużo osób dziwi się, kiedy słyszy o odrodzeniu życia żydowskiego w Polsce.

Podobny los spotkał także mniejszość Mazurów, którzy najpierw byli germanizowani, a po wojnie polonizowani, choć nie uważali się ani za Niemców, ani za Polaków. Mazurski pisarz Erwin Kruk wprost pisał o tym, że „Niemcy i Polacy próbowali oskrobywać Mazurów z ich narosłej przez wieki odmienności”. Po II wojnie światową ludność mazurską bardzo często traktowano jako Niemców. Sprowadziło to na mniejszość szykany ze strony zarówno państwa, jak i ludności napływowej, którą przesiedlano na te tereny. Kiedy okazało się, że Mazurzy chcą zachować swoją odrębność, władze Polski Ludowej postanowiły zastosować przymus jako siłę perswazji. Jednym z przykładów takiej polonizacji było spolszczanie imion oraz nazwisk. Zdarza się, że Mazurzy do dziś muszą domagać się o uznanie tożsamości, jak chociażby rodzina Sobottków, którzy jeszcze niedawno musieli stoczyć walkę z Urzędem Stanu Cywilnego o przywrócenie pierwotnych imion oraz nazwisk członków rodziny, zmienionych decyzją urzędników zaraz po wojnie. Zakazywano także używania języka niemieckiego, próbowano również wykorzenić wszelkie związki z niemiecką tradycją czy kulturą. Podobne środki stosowano także wobec Ślązaków. Władze zmuszały autochtonów do weryfikacji, a tych którzy odmawiali przekazywano milicji lub służbom bezpieczeństwa, żeby „nakłoniła” ich do zmiany zdania. Mazurzy nie chcieli deklarować przynależności do narodu polskiego nie tylko ze względu na swoją odrębność, ale także na liczne przypadki rabowania ich mienia przez ludność napływową i bierność państwa wobec takich incydentów. Problem skali tych prześladowań został pokazany w znanym filmie Smarzowskiego pt. „Róża”. Oczywiście nie bez znaczenia był także fakt, że Mazurowie są ewangelikami. W wyniku powojennych migracji liczba wiernych znacznie się zmniejszyła i chociaż prowadzono rozmowy odnośnie warunków przekazania czy wykupu świątyń na rzecz Kościoła rzymskokatolickiego, to zdarzały się bezprawne przejęcia. Także z udziałem księży. W 1979 roku, we wsi Spychowo w powiecie szczycieńskim, wręcz wyrzucono wiernych w czasie nabożeństwa. Kościół katolicki nie stawał w obronie pokrewnych wiarą chrześcijan. W końcu autochtoni, którzy czuli się w Polsce niechciani, zaczęli wyjeżdżać masowo do Niemiec.

W debacie publicznej bardzo często przewija się argument o dawnej tolerancyjnej Polsce, gdzie ludzie różnych wyznań i narodowości mogli żyć w pokoju obok siebie. Problem w tym, że ten mit stracił swoją ważność kilkaset lat temu. Polska stopniowo stawała się krajem coraz bardziej zamkniętym. Niepokojący jest fakt, że pomimo tragicznych doświadczeń II wojny światowej, te tendencje nie przestały przybierać na sile. Co prawda, po upadku komunizmu nacisk na ujednolicanie narodu zmalał, ale prawie żadne rozliczenie z przeszłością nie zostało dokonane, a wiele mniejszości (tak jak chociażby Ślązacy) do dziś musi walczyć o uznanie swojej odrębności. Narracja historyczna, którą tłumaczy się bieg wydarzeń, jest bardzo mocno okrojona. Polski antysemityzm czy Marzec ’68 roku nie były odosobnionymi przypadkami, które wynikały wyłącznie z polityki, czy chwilowej, trudnej do wyjaśnienia, złej woli ludzi. W XX wieku stopniowo i systematycznie utrwalano podział, który wyznaczał kto jest „prawdziwym” Polakiem, a kto tym „obcym”, aby na jego podstawie podjąć działania zmierzające do pozbycia się tych ostatnich. Ale po cichu. Nikomu nie grożono śmiercią, ani nie wywożono z kraju na siłę. Stosowano takie środki przymusu, aby ludziom odbiegającym od przyjętego standardu utrudnić życie na tyle mocno, żeby byli zmuszeni albo wyjechać (rzekomo dobrowolnie), albo dopasować się do modelu, tak aby, przynajmniej oficjalnie, zniknęli.

Nie bez znaczenia jest tutaj rola Kościoła rzymskokatolickiego, który co prawda nie był głównym sprawcą prześladowań mniejszości, ale odegrał w nich kluczową rolę. Znamienny jest fakt, że pomimo teoretycznie laickiego charakteru Polski Ludowej, żaden inny związek wyznaniowy nie cieszył się tak uprzywilejowaną pozycją. Chociaż Kościół rzymskokatolicki nie mieszał się raczej do kwestii etnicznych (np. Śląska), to na poziomie lokalnym, czy przede wszystkim religijnym, korzystał na możliwości zepchnięcia „konkurencyjnych” wyznań na margines. Nie ulega wątpliwości, że nie tylko przymykał oko na krzywdę wielu prześladowanych wbrew przesłaniu o miłowaniu bliźniego, ale bardzo często chętnie przejmował pozostałe po nich dobra, jak było w przypadku kościołów należących do protestantów. Czasami także z użyciem siły, bezprawnie, w asyście samych duchownych i co istotne bezkarnie, bez reakcji ze strony władz. Ta perspektywa rzuca duży cień na współczesną narrację, która przedstawia Kościół rzymskokatolicki jako jedną z najbardziej poszkodowanych stron. Choć nie można umniejszać takich tragedii, jak zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki, sama organizacja nie miała większych problemów z funkcjonowaniem w tym okresie. Odzyskana wolność nie przyniosła jednak oczekiwanych zmian, a przede wszystkim rozliczenia z przeszłością. Mniejszości, które pozostały bądź próbują się odrodzić na nowo, nadal często mierzą się z dużą niechęcią otoczenia. Wysiłki tych, co pozostali bądź wrócili, bywają postrzegane jako fanaberia czy niepotrzebny kłopot. Należeć do mniejszości w Polsce do tej pory nie jest łatwe, a towarzyszy temu atmosfera pewnego zdziwienia, że ktoś rezygnuje z „wygodnej” tożsamości Polaka-katolika. Przecież panował w tej kwestii konsensus i było dobrze, prawda? Niestety homogeniczność Polaków nie była naturalnym procesem, a wynikiem wielu lat systematycznego przymusu. Wtedy decyzja o zachowaniu tożsamości wiązała się z dużymi konsekwencjami. Można było na zawsze stracić kontakt z bliskimi, być zmuszonym do wyjazdu w nieznane czy doświadczać nieustannych szykan. Z tego punktu widzenia nie dziwi, że wybranie narzucanego modelu „właściwej” polskości mogło wydawać się wtedy mniejszym złem, a nawet praktycznym wyborem. Nie może być jednak mowy o wolności bez prawa do zachowania własnej odrębności, a przede wszystkim do tożsamości. Spis Powszechny to pierwsza od dawna okazja, żeby pokazać, że współczesna Polska to kraj dla wszystkich.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Strategia terminalna :)

Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami.

Nowa książka Jarosława Makowskiego – Kościół w czasach dobrej zmiany – nie mogła trafić na lepszy (bo najgorszy) czas: tytułowa instytucja nie tylko pozostaje w krzepkim uścisku z władzą, ale jest w przełomowym dla swoich dalszych losów momencie. Porównać go można do chwili, w której zaatakowane przez terrorystów Al-Ka’idy wieże Word Trade Center chwiały się trawione potężnymi pożarami – patrząc na nie, wiedzieliśmy, że katastrofa jest tylko kwestią czasu. Kościół instytucjonalny w Polsce jest dzisiaj taką waląca się konstrukcją, a jedyna – choć fundamentalna – różnica polega na tym, że nie upada na skutek ataku terrorystów, gejów, uchodźców, feministek czy przedstawicieli „ideologii gender”. Upada natomiast dlatego, że polscy hierarchowie w ostatnich dwudziestu latach nie tyle prześlepili przejęcie oświecenia przez rozmaite struktury dominujące (patriarchat, turbokapitalizm, nowe technologie), co postanowili – jako antidotum na nowoczesność – wesprzeć anachroniczne, realizowane przez populistyczny rząd Zjednoczonej Prawicy, próby nawrotu do organizacji świata znanej z wieku dziewiętnastego. Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami. Nade wszystko jednak z systemowymi strukturami zła, umożliwiającymi krzywdzenie najsłabszych – tych, którzy powinni być przedmiotem największej troski kościoła.

Książka Makowskiego nie jest przekrojową, diachroniczną analizą relacji państwo-kościół, choć autor od wielu lat przygląda się w swoich tekstach tym zależnościom. Kościół w czasach dobrej zmiany to raczej „publicystyka uczestnicząca” – próba uchwycenia in statu nascendi tego, co dzieje się w Polsce od roku 2015, w którym obie strony przestały zachowywać jakiekolwiek pozory i jasne stało się, że z myślami o postulowanym niegdyś przez Jerzego Turowicza „przyjaznym rozdziale tronu od ołtarza” trzeba się definitywnie pożegnać. O ile bowiem wszystkie rządy po 1989 roku próbowały – z mniejszym lub większym powodzeniem – tą zasadę realizować, o tyle rząd Prawa i Sprawiedliwości uskuteczniać zaczął (na niespotykaną dotąd skalę) politykę bezwzględnego wykorzystywania kościoła zarówno w doraźnych sporach ideologicznych, jak i kolejnych kampaniach wyborczych. Ośmieleni konserwatywną wizją światopoglądową i upojeni zwycięstwem „dobrej zmiany”, biskupi łatwo dali się zaprosić do gry na kontrolowanej całkowicie przez Jarosława Kaczyńskiego szachownicy. Nie najmniej ważny problem polegał jednak na tym, że zostali sprowadzeni do roli (czarnych) pionów.

Teologiczne reguły tej rozgrywki sformułował, wedle autora Wariacji tischnerowskich, arcybiskup Stanisław Gądecki perorujący na Jasnej Górze o tym, że kościół i państwo to „dwie instytucje zdane na siebie, i to zdane na podobieństwo ciała z duszą”. Kto jak kto, ale prezes PiS doskonale zdaje sobie sprawę, że spraw ducha lekceważyć nie wolno, dlatego rozpoczął regularne zabiegi pielęgnacyjne. Duszę wspierał jednak przede wszystkim środkami dogadzającymi raczej potrzebom ciała – rosnącymi wydatkami na Fundusz Kościelny oraz wielomilionowymi dotacjami dla ojca Rydzyka i całej ideowej infrastruktury pomocniczej, począwszy od konserwatywnych fundacji, przez dotacje na remonty świątyń, aż po wsparcie dla katolickich mediów.

Dalej poszło już łatwo, bo wszyscy wiemy, co (wedle słów klasyka) najlepiej kształtuje świadomość. Biskupi i księża – oczadziali dochodzącymi z co drugiego posiedzenia sejmu deklaracjami, że nie ma Polski bez kościoła, że rodzina jest najważniejsza, że będziemy zieloną wyspą odwiecznych katolickich wartości pośród zalatującego relatywizmem i poprawnością polityczną „oceanu zachodniego” – pogubili się kompletnie. Nowa książka Jarosława Makowskiego jest w pierwszej kolejności historią o politycznie karmionej pysze, która sprawiła, że kościół wyparł się swojego źródłowego przesłania ewangelicznego. Dobra Nowina zastąpiona została, jak aforystycznie zauważa publicysta, dobrą zmianą. I nie jest to drobna zamiana, lecz zupełnie zasadnicza, odsłaniająca absolutną bezradność polskiego kościoła instytucjonalnego wobec problemów późnej nowoczesności z jednej strony i obnażająca krótkowzroczną strategię działań hierarchów – z drugiej. Strategia ta – możemy nazwać ją strategią terminalną – zasadza się na próbie zawrócenia paradygmatu kulturowego do stanu przednowoczesnego i suflowania go wiernym jako opowieści o powrocie do tożsamości oraz oporze wobec (idących od strony zsekularyzowanej cywilizacji zachodniej) prób rozmycia tradycji i dostosowania depozytu chrześcijaństwa do wymogów współczesności. Zatrzaśnięcie chrześcijaństwa w takiej narracyjnej stop-klatce pozwoliłoby hierarchom bezpiecznie dotrwać do jedynego bodaj interesującego ich horyzontu – chwil, w których spoczną w kryptach „swoich” świątyń. Co dalej – nikogo już nie obchodzi.

Powodzenie temu przedsięwzięciu mają zapewnić przede wszystkim trzy strategie: antyracjonalizm, nacjonalizm i biopolityka. Żadna z nich nie jest w dziejach rodzimego kościoła nowa, ale – jak pokazuje Makowski – w IV RP doszło do ich radykalizacji i (by tak rzec) nader śmiałej realizacji, której motorem napędowym są rządy prawicowej koalicji.

Jeśli istnieją jeszcze tacy, którzy wierzyli, że – proponowany dwie dekady temu przez Jürgena Habermasa „oświecony zdrowy rozsądek” – stanie się kiedyś podstawową zasadą działania polskiego kościoła, to dzisiaj muszą się ze swoimi złudzeniami pożegnać. Prostujący ścieżki podążania nadwiślańskiego kościoła biskupi gnają dziś raczej tropem graniczącego z zabobonami antyracjonalizmu. W tym kontekście nie dziwi nie tylko niski poziom seminaryjnego kształcenia czy szczątkowość teologicznej debaty, ale też pospolite bzdury, wygadywane przez przedstawicieli duchowieństwa. To ostatnie zjawisko nasiliło się w pandemii – co rusz z opustoszałych świątyń dobiegały głosy perswadujące, że „w kościele jest bezpiecznie”, bo „Chrystus nie zaraża”, zaś globalny zasięg patogenu jest niczym innym, jak karą Bożą za „homoseksualizm i aborcję”. I pewnie można by pozostać tu na poziomie anegdoty, gdyby nie fakt, że to antyracjonalne ukąszenie sytuuje poczynania duchownych w archaicznym polu kulturowym, w którym porządny katolik powinien być ostrożny wobec wszelkich nowinek (nieoczywiste, delikatnie mówiąc, poparcie episkopatu dla szczepionek jest tu najlepszym przykładem) i zachowywać odpowiedni dystans wobec wszystkiego, co nie otrzymało imprimatur księdza proboszcza.

Stąd całkiem niedaleko już do ksenofobicznego nacjonalizmu, który ponownie stał się dla części duchownych jednym z pełnoprawnych wzorców katolicyzmu. Okazało się (który to już raz w polskiej historii), że „prawdziwi patrioci” to w gruncie rzeczy „prawdziwi katolicy” – depozytariusze wiary, ostoja tradycyjnych wartości i jaśniejący na firmamencie znak oporu wobec wszystkiego, co obce. Ufundowane na antyracjonalistycznym podglebiu narodowo-katolickie pododdziały „żołnierzy” i „rycerzy Chrystusa” mają nieustannie przypominać, że kościół jest przedmiotem szeroko zakrojonej operacji militarnej, której podstawowym celem jest skuteczne przeprowadzenie nad Wisłą manewru sekularyzacji. Ów zwrot nacjonalistyczny w polskim kościele często wiąże się także z przyzwoleniem na przemoc, sankcjonowaną już to ze względu na wspomnianą konieczność obrony tożsamości, już to z powodu nawracających tęsknot za przedustawnym nieledwie ładem, w którym komunię przyjmowało się na kolanach i do ust, a „na rękę to co najwyżej trzciną” można było (komu to przeszkadzało?) dostać. W swojej nowej książce Jarosław Makowski pokazuje, że tak wynaturzona wersja chrześcijaństwa jest świetnym pasem transmisyjnym, przekazującym nie tyle konserwatywną wizję świata, co – po prostu – rządowe komunikaty, wyprofilowane tak, by wygrywać kolejne wybory. Dlatego uchodźcy, osoby nieheteronormatywne czy o innym niż biały kolorze skóry mogą być przez jednego z najważniejszych polskich hierarchów nazwane czerwoną zarazą, a przez jednego z najważniejszych rodzimych polityków odhumanizowani do postaci „nie ludzi, lecz ideologii”.

Metaforyka batalistyczna powróciła jednak z całą siłą, kiedy okazało się, że populistyczny rząd zjednoczonej prawicy unieważnił (rękami Trybunału Julii Przyłębskiej) tak zwany kompromis aborcyjny. Poprzedziły to lata systemowej – opisywanej dokładnie przez katowickiego teologa – stygmatyzacji związków partnerskich, osób LGBT czy (wszystko w zależności od bieżących potrzeb politycznego dysponenta) migrantów. Prawdziwą wściekłość wzbudził jednak wspomniany wyrok, dzięki któremu władza skutecznie dobrała się do źródła pierwotnej akumulacji – kobiecego ciała. Żądając od kobiet heroizmu i nakazując im rodzenie mimo ciężkiej, letalnej wady płodu, rządząca koalicja osiągnęła symboliczne zwycięstwo nad narracją emancypacyjną, zakorzeniając ją na powrót w postromantycznej „kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu”, jak pisała Maria Janion w znakomitym liście na otwarcie Kongresu Kultury w 2016 roku. Nie trzeba dodawać, że szybko znaleźli się duchowni – chociażby przewodniczący Komisji Episkopatu Polski – którzy „z wielkim uznaniem” przyjęli decyzję trybunału.

Jednak najciemniejszą odmianą biopolitycznej przemocy są dla Jarosława Makowskiego przerażające przestępstwa pedofilii w kościele. Piszący o nich zanim to było modne, także w swojej nowej książce autor Kościoła w czasach dobrej zmiany konsekwentnie przekonuje, że trzeba je rozpatrywać również jako przejawy biowładzy ufundowane na feudalnej strukturze podporządkowania, w której słabsi są nie tylko drapieżnie wykorzystywani, ale też na całe dekady skutecznie uciszani ze względu na wyższą pozycję społeczną przestępców w sutannach. Tym większe znaczenie mają w tym kontekście działania niezależnych instytucji, które powinny uczynić wszystko, by wyjaśnić pedofilskie skandale, ukarać winnych i zadośćuczynić ofiarom. Tak jednak nie będzie, bo państwowa komisja powołana do wyjaśnienia nadużyć seksualnych w kościele jest – pisze Makowski – fasadowym tworem, który powstał pod presją opinii społecznej, a jego opieszałość i próby relatywizowania kościelnych skandali są raczej przykładem zamkniętego układu władzy i hierarchów. Dla ofiar miejsca w nim prawie nie ma.

Kolejne historie dokonywanych przez duchowych nadużyć seksualnych (czytamy o nich już niemal co tydzień) są, jak twierdzi Jarosław Makowski, ostatecznym dowodem na istnienie w kościele „struktur zła”, które zapewniają przestępcom bezkarność i potęgują cierpienia ofiar. Dlatego kościół musi poddać się zewnętrznym procedurom audytowym – widać wyraźnie, że sam oczyścić się nie zdoła. I także – lub wręcz przede wszystkim – dlatego nie można zostawić go w rękach biskupów. Bo katolicyzm, powiada autor Pobudka Kościele, jest zbyt cenny, by pozwolić sobie na taką dezynwolturę.

Tu dochodzimy do ważnej kwestii – Jarosław Makowski, choć od lat krytyczny wobec instytucjonalnego kościoła, podkreśla wyraźnie, że nie planuje z niego występować. To sprawia, że bolesne analizy publicysty zyskują na wiarygodności – pozbawione są bowiem podejrzenia o mściwy resentyment. Da się go dostrzec, na przykład, w tekstach niektórych byłych duchownych, którzy onegdaj machali kadzidłem, a dzisiaj w dłoni dzierżą publicystyczny łom, okładając nim po łbach wszystkich, ośmielających się zauważyć, że kościół katolicki nie jest wyłącznie przestrzenią demonicznego zła i systemowej opresji. Makowski nie boi się powiedzieć, że ciągle zna wielu przyzwoitych duchownych, katolicyzm to jego dom, a chrześcijaństwo nauczyło go określonego sposobu rozumienia świata. W czasach, gdy polaryzacja – jak czarna dziura – pochłania wszelkie subtelności myślenia, podobna deklaracja to całkiem niemało.

Lektura Kościoła w czasach dobrej zmiany każe jednak postawić pytanie o to, czy kościół katolicki w jego nadwiślańskiej odmianie anno domini 2021 może nauczyć jeszcze jakiegokolwiek sposobu pojmowania rzeczywistości. Czy wszystkie jego (opisywane w książce) problemy – znane od bardzo dawna, ale w czasach rządów dobrej zmiany objawiające się ze zdwojoną (bo wspartą przez cyniczną polityczność) siłą – nie osłabiły definitywnie tego inicjacyjno-hermeneutycznego potencjału? Otóż, Jarosław Makowski dowodzi, że jest jeszcze na to trochę nadziei – upatruje jej w „ogniu sekularyzacji”. Tylko ona, wypalając do cna kolonizacyjne i prozelickie zapędy instytucji, może sprawić, że katolicyzm odnajdzie utraconą zdolność do ponownego „unerwienia” (pożyczam to określenie od Jeana Luca-Nancy’ego) przestrzeni późnej nowoczesności. Książka Makowskiego jest zresztą także zapisem kolejnych przeoczeń polskiego episkopatu, który w ferworze usłużnych gestów wobec władzy i zdradzających syte zadowolenie pomrukiwań (podziękowania za „odważną obronę kościołów” czy, jak ostatnio, za przejęcie mediów regionalnych przez PKN Orlen) nie tylko nie rozpoznaje istotnych problemów ponowoczesności, ale nie jest w stanie wypracować adekwatnego wobec niej kulturowego wzorca katolicyzmu. Zamiast unieruchamiać go w skostniałych ramach antymodernizacyjnych i koncentrować się na ideologicznym spowolnieniu, mógłby, na przykład, pokazać chrześcijaństwo jako radykalną odpowiedź na przyspieszenie społeczne, o którym niemiecki socjolog Hartmut Rosa (w przetłumaczonej niedawno na język polski książce) pisze, że jest nową postacią totalitaryzmu. W tak zakrojonej perspektywie katolicyzm mógłby być nową formą uważności – na krzywdę bliźniego, wszelkie przejawy wykluczenia, nierówności społeczne, narodowy egoizm, brutalne eksploatowanie natury, praktyki nieokiełznanego konsumpcjonizmu. O tym jednak polscy biskupi mówią rzadziej, niż o wrogiej „ideologii, która za cel postawiła sobie przeprowadzenie rewolucji społecznej”, wtórując Jarosławowi Kaczyńskiemu wieszczącemu, że „są w naszym kraju tacy, którzy chcą się wedrzeć do naszych rodzin, naszych szkół, przedszkoli, do naszego życia. Którzy chcą odebrać nam naszą kulturę, wolność, nasze prawa. Którzy atakują nasze świętości, atakują Kościół”. Być może właśnie ten piejący unisono chór biskupów i rządzących sprawia, że coraz więcej osób w Polsce uważa, iż – parafrazując przedwojennego satyryka – ciągle jest w naszym kraju zbyt dużo święconej wody, a za mało szczepień.

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Potencjały polskiej prowincji :)

Nadchodzące wybory do polskiego parlamentu, podobnie jak wiele poprzednich, anonsowane są przez wszystkie strony politycznego sporu jako najważniejsze w naszej najnowszej historii. Nie wątpię, że mają one swoją wagę, a spory będą wyjątkowo gorące. Przyglądając się jednak pierwszym propozycjom programowym w zakresie gospodarczo-społecznym, odnoszę wrażenie, że wbrew zapowiedziom nie niosą one ze sobą przełomu. Polska gospodarka, ustabilizowana dzięki długiemu okresowi rozwoju gospodarki światowej, pozwala politykom kreślić z dozą dużej wiarygodności odległe perspektywy dorównania poziomem życia krajom zachodnim, które z racji długiego dystansu tego procesu są trudne do zweryfikowania.

Opisany powyżej punkt widzenia jest jednak domeną ludzi patrzących na gospodarkę i rozwój społeczny z perspektywy miasta oraz tak zwanej nowoczesnej gospodarki. Ścigając się w nierównym wyścigu z krajami znacznie bogatszymi, staramy się produkować więcej, budować innowacyjną gospodarkę czy konsolidować polskie firmy w postaci „narodowych czempionów”. W tej jednak pogoni za liderami światowej gospodarki całkowicie umyka nam ogromny obszar życia społecznego, jakim jest polska prowincja. A to właśnie ona w moim przekonaniu stanowi niewykorzystany potencjał, który może nam dać przewagę nad innymi krajami.

Polskie partie dzielone są często na miejskie i wiejskie. Przyglądając się ich programom wyborczym, nie dostrzegam jednak jakościowej różnicy w postrzeganiu terenów pozamiejskich. Najwięcej propozycji dla wsi znalazłem rzecz jasna na stronach Polskiego Stronnictwa Ludowego. Niezależnie jednak od różnic ilościowych sposób traktowania polskiej prowincji wydaje mi się niepokojąco podobny. Prowincji się pomaga, rolnikom dopłaca, a dzieciom w wieku szkolnym wyrównuje szanse. Są to działania bez wątpienia konieczne. Każdy, kto próbował jeździć swoim samochodem po drogach na przykład województwa podlaskiego, wie, że część z nich jest w stanie, który nie tylko zmniejsza komfort podróży, ale także generuje spore koszty naprawy zawieszenia. To niesprawiedliwe wobec ludzi zamieszkujących te regiony, w których inwestycje w infrastrukturę były i często są dramatycznie niższe aniżeli w obszarach stanowiące otoczenie dużych miast. Konieczność wsparcia regionów zaniedbywanych do tej pory przez państwo nie może jednak oznaczać, że są one kulą u nogi, a taki obraz wyłania się niestety z propozycji programowych partii, które walczą dziś o głosy Polaków, także tych z prowincji.

Nie jestem przedstawicielem prowincji. Przez prawie pół wieku mieszkałem w Krakowie. Od kilku lat znaczą część swojego życia spędzam jednak w Zwierzyńcu, niewielkim miasteczku pod Zamościem. Od dwóch lat mieszkam tu, dojeżdżając jedynie do Krakowa do pracy. Na otaczającą mnie prowincję patrzę więc zapewne z większą dozą refleksji niż jej mieszkańcy i widzę, że niezależnie od zaniedbań polska prowincja posiada znaczny potencjał, który można wykorzystać do uczynienia z Polski jednego z liderów przemian cywilizacyjnych. Nie myślę jednak o przyśpieszeniu, które podwoi nasze PKB czy skokowo zwiększy zarobki. W tym zakresie dystans do krajów bogatych będziemy zmniejszali (wierzę, że tak będzie) małymi krokami. Pisząc o znalezieniu się Polski wśród liderów, myślę raczej o wyznaczaniu drogi, którą podążą pozostałe państwa. W latach wcześniejszych umiejętne wdrażanie standardów państw zachodniej demokracji zapewniło Polsce stabilność. Dziś czas na to, aby Polska zaczęła wyznaczać te standardy. Głęboko wierzę, że klucz do zajęcia miejsca wśród krajów wzorcowych leży w możliwościach prowincji.

Propozycja, którą przedstawiam poniżej, nie jest kompletnym programem ani nawet jego ramą. Chcę jednak podzielić się zbiorem refleksji oraz propozycji, które pozwolą zobaczyć prowincję nie jako przestrzeń wymagającą jedynie pomocy, lecz taką, której pomoc otwiera możliwości inwestycji i przemian, mogących dać Polsce przewagę nad innymi krajami. Przewagę na polu, które mało kto jeszcze dostrzega. Rozwój prowincji nie zastąpi bowiem przyspieszenia technologicznego czy rozwiązań innowacyjnych, doda jednak do nich wymiar, który będzie stanowił swoistą przestrzeń luksusu, opartego na zdrowszym i bardziej atrakcyjnym modelu życia i gospodarki.

Moje twierdzenie o przewagach prowincji opieram na hipotezie o wyczerpaniu się możliwości rozwojowych miast. Generujące wciąż większe dochody niż miasteczka czy wsie nie potrafią już znaleźć nowszych perspektyw rozwoju od tych dotychczasowych, które ograniczają się najczęściej do zagęszczania zabudowy (deweloperka), przyśpieszenia życia (metro, szybki tramwaj itd.) oraz zwiększania swojej atrakcyjności dla turystów (także gości biznesowych). W efekcie miasta stają się betonową dżunglą, gdzie wszyscy się śpieszą. Wybrane fragmenty miast przemieniają się w enklawy zarezerwowane dla turystów. Szybkie tempo życia w miastach generuje wzrost gospodarczy, równocześnie jednak przyczynia się do pogorszenia zdrowia i powoduje ogromne szkody ekologiczne. Korzyści i szkody nie są łatwe do oszacowania. Z tego względu ograniczam się jedynie do hipotezy o wyczerpaniu możliwości rozwojowych miast i postuluję budowę bardziej zrównoważonego porządku społeczno-ekonomicznego, którego przeciwwagą dla wielkich miast stanie się prowincja.

Przewagi ekogospodarki

Postulując równoważenie życia miejskiego czasem spędzonym na prowincji, piszę w gruncie rzeczy o czymś, co praktykuje bardzo wielu Polaków. Sam jako dziecko jeździłem na długie wakacje na wieś, dziś coraz modniejsza staje się agroturystyka. Każdy, kto jeździ na takie wakacje, wie, jak potrafią być one kosztowne. Warto zatem uświadomić sobie, że w wielu przypadkach wynajem krótkoterminowy miejsca na prowincji jest droższy od wynajęcia mieszkania w Warszawie czy Krakowie. Tymczasem inwestycje pod turystów w ośrodkach miejskich są oczywistością i pochłaniają ogromne kwoty, których część warto byłoby przesunąć na prowincję. Tym bardziej że agroturystyka to dopiero pierwszy nieśmiały krok stanowiący bazę dla rozwoju nowych projektów. W niewielkich miasteczkach lub wioskach rodzi się bowiem powoli nowy rodzaj wynajmu ekskluzywnych domków (i nie tylko domków), których ceny zaczynają znacznie przekraczać te z dużych miast. Należy przy tym pokreślić, że wyjątkowość tych ofert nie opiera się na prostym podniesieniu ich standardu, lecz na znalezieniu i zaproponowaniu takiej przestrzeni i jej wyposażenia, które zaskoczą i oczarują najemcę. Wynika stąd, że prowincja nie musi opierać się jedynie na dotacjach i dopłatach, gdyż sama posiada potencjał i ofertę, za którą ludzie zamożni chętnie zapłacą. Aby jednak tak się stało, ktoś musi to dostrzec, pomóc właścicielom domów przygotować atrakcyjną ofertę i zadbać o ochronę otoczenia. Jeśli bowiem, skuszeni wciąż niewielkimi cenami, inwestorzy zaleją prowincję zestandaryzowanymi i paskudnymi hotelami, SPA itp., tereny te stracą na wartości, a pieniądze popłyną do wielkich korporacji. Dlatego właśnie jest to program dla rządu. Proponowana alternatywna gospodarka może nie zdążyć się rozwinąć.

Drugi walor prowincji, na który chcę zwrócić uwagę, to nowoczesne rzemiosło o charakterze ekologicznym. Usługi budowlane i rzemieślnicze już dziś nie są tanie. Wciąż jednak bardziej opłaca się Polakom pracować na Zachodzie. Najczęściej jest zatem tak, że Polacy wykonują tam prace fizyczne, a bogate zachodnie firmy przyjeżdżają sprzedawać nam nowe technologie i szkolić nas w ich zakresie. Tymczasem na świecie rozwija się nowy rynek usług o charakterze ekologicznym. Weźmy dla przykładu gliniane tynki, tak popularne przez setki lat w budownictwie wiejskim. Dziś pojawiają się nie tylko w drewnianych domkach, ale także w miejskich blokach, w których równoważą niekorzystny wpływ betonowych konstrukcji. Są ekologiczne, a materiał łatwo dostępny. Główny koszt stanowi ludzka praca, a umiejętności z nią związane uzupełnia wiedza o tym, jak łączyć ten materiał z innymi tworzywami. Może więc warto przyjrzeć się bliżej takim ekologicznym materiałom w Polsce, gdzie tysiące ludzi zajmuje się usługami budowlanymi. O ile bowiem w ramach rozpowszechnionych technologii główną zaletą jest ich masowa produkcja, w przypadku gliny lub innych ekologicznych materiałów fachowe umiejętności i wiedza odgrywają większą rolę. Innymi słowy, wielu ludzi znów chętnie zapłaci więcej za luksus ekousług, zaś wczesne ich rozwinięcie pozwoli Polsce stworzyć ekspertów, którzy zdobyte doświadczenie i wiedzę będą mogli sprzedawać do innych krajów. Dokładnie w ten sposób zarabiają Niemcy, którzy szkolą nas w wielu nowoczesnych technologiach budowlanych (sam brałem udział w kilku takich szkoleniach). Tyle że potęga ich chemicznego przemysłu jest poza naszym zasięgiem, tymczasem glina to materiał dość prosty. Próba zwrócenia uwagi na ekologiczne materiały i technologie nie wypływa jedynie z dostrzeżenia tego, że są one łatwiej dostępne, a rzemieślników w Polsce jest wielu. Chodzi mi także o zmianę modelu biznesowego, czyli sposobu myślenia i hierarchii wartości m.in. w dziedzinie usług budowlanych. Zmianę, w zakresie której jako kraj będziemy jednym z pierwszych. Jak ważne jest samo mentalne nastawienie czy inny sposób myślenia od tego przyjętego obecnie jako standardowego, uświadomiło mi spotkanie ze stolarzami, u których zamawiałem okna do drewnianego domku. Ojciec i syn, którzy podjęli się tego zadania, opowiedzieli mi o wygranym w Niemczech przetargu, do którego stanęli z firmami z Niemiec, Austrii i Czech. Zagraniczne firmy usiłowały koniecznie przekonać inwestora do standardowych eurookien. Tymczasem zlecenie dotyczyło zabytkowego zameczku, którego remont musiał ściśle odpowiadać wymaganiom konserwatora. Jedynymi, którzy to rozumieli, byli polscy stolarze, doświadczony w zawodzie ojciec i jego syn, absolwent ASP w Krakowie. Jestem przekonany, że właśnie dzięki tej wyższej świadomość wygrali.

Intelektualny drenaż polskiej prowincji

Mogłoby się wydawać, że ukończenie studiów z zakresu rzeźby w Krakowie, nie jest konieczne do uprawiania zawodu stolarza. A jednak dobre wykształcenie pozwala lepiej dostrzegać nowe możliwości biznesu i rozumieć oczekiwania klientów. Dlatego w kolejnej części projektu dla polskiej prowincji chcę zwrócić uwagę na kwestię wykształcenia wyższego, jakkolwiek skupię się na kilku jego mniej dostrzeganych aspektach.

Pierwszy to intelektualny drenaż prowincji przez duże miasta, zwłaszcza prowincji na wschodzie Polski. Fałszywy stereotyp przypisuje ludziom zamieszkującym tę część naszego kraju niższy poziom wykształcenia. Tymczasem rzut oka na wyniki matur pokazuje, że jest to nieprawda. Zdarzały się lata, w których maturzyści ze wschodniej części Polski uzyskiwali lepsze oceny. Różnice zaczynają się na późniejszym etapie studiów, przy czym nie chodzi o sam poziom ludzi z prowincji, ale ich migrację do dużych ośrodków akademickich. Proces ten obserwuję zarówno z perspektywy wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, jak i mieszkańca niewielkiego miasteczka na wschodzie Polski. Studenci przyjeżdżający do mojej uczelni pozostają po studiach najczęściej w Krakowie lub przenoszą się do innych dużych miast z silnymi ośrodkami akademickimi. Okazuje się zatem, że posiadające uznaną markę uczelnie stanowią magnes przyciągający dobrze wykształconych ludzi do określonego regionu. Podobne wnioski wypływają z moich doświadczeń z czasu spędzanego pod Zamościem. Dla wielu osób wyjazd do okolicznych, dobrych przecież uczelni, nie stanowi zdarzenia szczególnie istotnego. Z dumą wspominają o Krakowie lub Warszawie, zaś studia w Lublinie to najczęściej wyjazd po wiedzę, nie mówi się o nim zbyt wiele. W ten sposób wschodnia część Polski pozbawiona jest swojej intelektualnej tożsamości. Większość młodych ludzi wyjeżdża, by służyć swoimi zdolnościami daleko od miejsca urodzenia, zaś ci, którzy zostają, nie mają prestiżu, na który zasługują, jako osoby, które skończyły wymagające studia wyższe. I nie o sprawiedliwości, jaka im się należy za ich trud, tutaj piszę, lecz o szerszej perspektywie społecznej. Wzmocnienie lokalnych uczelni przyczyniłoby się bowiem do zatrzymania większej liczby ekspertów na miejscu, a jednocześnie wzmocniłoby lokalną wspólnotę. Osobom studiującym w pobliskich miastach znacznie łatwiej utrzymać więzi rodzinne czy przyjacielskie. Korzyści są zatem obustronne. Studenci nie muszą alienować się z miejsc swego pochodzenia, zaś społeczności lokalne mogą korzystać z wiedzy i nauki, które stają się im bliższe za sprawą bliskich im ludzi.

Dlatego w projekcie dla polskiej prowincji widzę konieczność przygotowania programu rozwoju i dużych inwestycji w szkolnictwo wyższe na wschodzie Polski. Po pierwsze, w wymiarze czysto finansowym. Po drugie – wizerunkowym i kierunkowym. Projekt taki wymaga z pewnością analizy obecnej sytuacji i rozpoznania potrzeb. W celu pobudzenia wyobraźni pozwolę sobie jednak zaproponować trzy kierunki rozwoju uczelni na wschodzie: w Rzeszowie – w kierunku współpracy z biznesem lotniczym oraz innych rozwiniętych technologii, w Białymstoku – wokół Uniwersytetu Medycznego, w Lublinie zaś, gdzie liczba uczelni jest duża, główny nacisk położyłbym na wypromowanie Uniwersytetu Przyrodniczego, jako jednostki dobrze wpisującej się w potencjał regionu, zajmującej się dziedziną nauk biologicznych, które w moim przekonaniu staną się wiodące w przyszłym rozwoju światowej cywilizacji. W ten sposób uniwersytety na wschodzie Polski zyskałyby swój wyrazisty, unikalny profil.

Wspólnoty zamiast ruchów

Wspólnota, jako oczywisty aspekt życia społecznego, w kontekście życia na prowincji wydaje mi się także czymś nie do końca rozpoznanym. Czymś, czego potencjału chyba wciąż nie rozumiemy. Dla mnie osobiście uderzająca była konfrontacja badań przeprowadzonych przez dra hab. Macieja Gdulę w Miastku z moją osobistą obserwacją życia na prowincji. W badaniu socjologicznym Gduli pojawia się zagadnienie ruchów społecznych jako ruchów sprzeciwu, tymczasem dla życia na prowincji ruch sprzeciwu zdaje się znacznie mniej istotny od funkcjonowania i budowania wspólnot. Opresyjne miasto zmusza jego mieszkańców do organizowania się w ruchach oporu, natomiast miasteczko czy wieś skłaniają raczej do budowania kontaktów pozwalających na intensyfikowanie życia na prowincji lub wzajemne wspieranie się w rozwiązywaniu problemów.

Przykładowe wspólnoty prowincjonalne to koła gospodyń wiejskich czy ludowe zespoły sportowe (nieco dziś zapomniane). Stanowią one ciekawą alternatywę dla ruchów miejskich, jednak z perspektywy miasta wciąż postrzegane są jako interesujący rodzaj folkloru. Dlatego w trwającej obecnie kampanii wyborczej kobiety z KGW pokazywane są w ludowych kostiumach, taki obraz pozostawiając w naszej świadomości. Tymczasem kobiety z KGW, które znam, to niezwykle nowoczesne, aktywne i samodzielne w myśleniu o świecie osoby. Stanowią swoisty przykład feminizmu, który podąża nieco odrębną ścieżką od feministek miejskich. Być może odczarowanie obrazu KGW jest zatem zadaniem bardziej dla mojego środowiska naukowców aniżeli dla polityków. Jednak sprowadzanie tej grupy kobiet do osób noszących ludowe stroje, które się wspiera finansowo zamiast pozwolić im sprzedaż  produktów, które wspólnie tworzą, nie pozwala odkryć ich siły i potencjału, o których tak mało wiemy.

Ludowe zespoły sportowe, a może po prostu lokalne drużyny, stanowią zjawisko, na które także warto spojrzeć z innej perspektywy aniżeli ta, jaką wyznacza władza centralna. Starając się zadośćuczynić ich potrzebom, rządy Platformy Obywatelskiej zbudowały orliki, PiS natomiast zapowiada ogromne inwestycje w sport. W obu jednak przypadkach rządy postrzegają funkcję sportu z perspektywy państwa, ogólnego zdrowia czy szukania talentów na miarę Lewandowskiego. I dobrze, a jednak w działaniach tych umyka wspólnotowy wymiar lokalnych drużyn i zespołów. Zawody są świętem, szansą na spotkanie, które w moim odczuciu stanowią alternatywę dla wielkich anonimowych w swojej naturze widowisk.

Nie chciałbym, aby moje refleksje o wspólnotach na prowincji sprawiały wrażenie, że ulegam jedynie fascynacji mieszczucha życiem wsi i miasteczek. Dlatego pozwolę sobie przywołać uwagi z zakresu medioznawstwa, które mówią o większym zainteresowaniu ludzi mediami lokalnymi niż ogólnopaństwowymi. Tymczasem odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie media centralne przyciągają najwięcej uwagi, przyczyniając się do tworzenia wyimaginowanej rzeczywistości, bo przecież często całkowicie odległej czytelnikom. Dlatego, odnosząc się z niepokojem do takiego przesunięcia uwagi społeczności, postuluję wzmocnienie wspólnot lokalnych jako przedmiotu zainteresowania lokalnych społeczności tym, co dla nich najbliższe. Nie po to, by wracać do tradycji, ale iść do przodu, aby przekroczyć modernistyczną perspektywę wszechogarniającej globalności.

Prawo głosu prowincji

Kolejnym zagadnieniem, na które zamierzam zwrócić uwagę, jest pozbawienie prowincji głosu, zarówno w wymiarze języka, jak i symboli. W dominującym nurcie naszej kultury historie Polaków wciąż opierają się na narracjach miejskich. I nie chodzi bynajmniej o to, że miasta mają większe możliwości oraz siłę przebicia, ale zaskakujące staje się rozpoznanie, że ludzie z prowincji są często onieśmieleni perspektywą ogólnonarodową i wstydzą się mówić o swoich doświadczeniach. Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Śląskie, Europejskie Centrum Solidarności to wspaniałe instytucje naszego państwa – co jednak pozostaje prowincji? Jako że lokowanie dużych przedsięwzięć w miastach wydaje się koniecznością, chciałbym wskazać jako alternatywę budowę pomnika partyzantów, a później poświęconego partyzantce muzeum w okolicach Zamościa. Dlaczego? Bo tu właśnie ruch partyzancki w czasie drugiej wojny światowej był największy. A skoro już jesteśmy przy bliskim mi regionie, warto wspomnieć historię Róży i Jana Tomasza Zamoyskich, którzy ratowali dzieci z obozów hitlerowskich. Dlaczego do tej pory nie powstał o nich film? To przecież temat na miarę Listy Schindlera. Pomnik, muzeum i film pozwoliłyby dostrzec, na tych dwóch zaledwie przykładach, jak wielki wkład w historię Polski ma prowincja. Bez wątpienia jednak te poważne przedsięwzięcia warto uzupełnić siecią lokalnych muzeów. Za przykład niech posłuży muzeum w Tykocinie, zorganizowane w prywatnym domu, w części zamieszkanym, w części zaś udostępnionym zwiedzającym. Warto, aby w każdym mieście jego mieszkańcy mieli szansę opowiedzieć o sobie za pomocą niewielkich przedsięwzięć, jak choćby to w Tykocinie.

W stronę ekologii

Ostatnim punktem moich propozycji programowych dla polskiej prowincji jest rozwój świadomości ekologicznej. Jednak przed poruszeniem kwestii kluczowej chcę wspomnieć o dwóch sprawach, które łączą się z ekologią i które wymagają pilnego rozwiązania. Krótko zatem. Polska jest krajem posiadającym jedne z najmniejszych zasobów wody w Europie. Sprawą racji stanu pozostaje więc pozyskanie wsparcia Unii Europejskiej do walki z suszą. Sami nie poradzimy sobie z tym problemem, jest on zbyt poważny i przekracza granice naszego kraju. Polscy politycy powinni więc doprowadzić do uruchomienia programu europejskiego, który roboczo można nazwać „Europejski Bank Wody”.

Drugim problem do rozwiązania pozostają relacje pomiędzy rolnikami a ochroną przyrody. O ile bowiem rolnictwo jest przecież częścią ekologii, ochrona przyrody i rolnictwo mają czasami sprzeczne interesy. Dlatego uważam, że warto byłoby zainicjować okrągły stół ekologiczno-rolniczy, który pomógłby rozwiązać kwestie konfliktowe i wskazać wspólne korzyści.

Jako propozycję o charakterze zdecydowanie pozytywnym pragnę zaproponować stworzenie programu „Europejskiej edukacji ekologicznej”. Wykorzystując wyjątkowe walory Roztoczańskiego Parku Narodowego i Białowieskiego Parku Narodowego, można by stworzyć modelowy program edukacji. Nie wchodząc w szczegóły merytoryczne, bowiem nauki biologiczne są mi odległe, zaznaczę, że powinien on mieć w edukacji młodzieży pozycję równą wycieczkom do Muzeum Powstania Warszawskiego czy Auschwitz. Projekt taki zawiera znacznie bardziej wartościowe walory kształtowania tożsamości młodych ludzi aniżeli modele historyczno-wojenne. Wycieczki do parków narodowych powinny uświadomić uczniom wpływ otoczenia przyrodniczego, i nie tylko przyrodniczego, na ludzkie życie, a jednocześnie historyczną specyfikę danego regionu czy kraju – zarówno w wymiarze praktycznym, obejmującym styl życia, drogi rozwoju, jak i symboliczno-ekologicznym. Przykładem tego drugiego niech pozostanie zamieszkujący polskie lasy tur, kiedyś chroniony przez polskich królów i magnatów jako „nasze polskie zwierzę”. Ucząc się polskości, warto byłoby uświadomić sobie, że ochrona tura w Polsce była jednym z pierwszych takich przedsięwzięć w skali Świata.

Polska prowincja standardem dla Europy

Nakreślony jedynie w kilku punktach pomysł edukacji ekologicznej jest jednym z wiodących elementów projektu „Polska prowincja”. Odpowiednio rozbudowany i promowany w Unii Europejskiej mógłby się stać wzorcowym dla innych krajów. Myślę, że idea edukacji znacznie szerszej od tej, o której wspomniałem, mogłaby znaleźć poparcie innych krajów, chociażby skandynawskich. Walory naszych niezwykle atrakcyjnych puszcz i lasów byłyby elementami wiodącymi w promocji projektu „Polska prowincja”, który powinien obejmować zintegrowane działania na rzecz rozwoju gospodarki, wsparcia społeczności i infrastruktury, ochrony przyrody, lepszej nowej edukacji. Wybrane elementy tych obszarów działań opisałem pokrótce w tym artykule. Mam nadzieję, że przekonają one osoby decydujące o rozwoju Polski lub przynajmniej grono „współwiernych”, którzy w polskiej prowincji widzą szansę na odmianę miejskocentrycznego modelu gospodarki i społeczności. Polska prowincja być może nie stanie się kołem zamachowym polskiej gospodarki, nie mam jednak wątpliwości, że może stać się wisienką na torcie, która sprawi, że to nasz kraj będzie wybierany przez innych jako kraj przyszłości.

——————————————————————————–

Photo: Flickr user miuenski miuenski

CC BY-NC-SA 2.0

W drodze na step :)

Bezradność i brak wiary – to chyba najtrafniejsze określenia stanu ducha nie-PiS-owskich Polaków w czasie, gdy piszę ten tekst. Jest lipiec 2018, mamy PiS-owski rząd, prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, właśnie po raz bodaj piąty znowelizowano przepisy dotyczące Sądu Najwyższego, co umożliwi w ciągu dwóch, trzech miesięcy upartyjnienie i poddanie tej instytucji kontroli władzy wykonawczej. Zbliżamy się do końca etapu, który Karol Modzelewski trafnie określił jako „legalizacją pałki” – czyli modyfikacji ustroju w taki sposób, by rządzący mogli reagować na krytykę czy opór bez zagrożenia, że słabszy będzie miał możliwość odwołania się do instytucji państwa pozostających poza kontrolą rządu, że jego prawa będą w jakikolwiek sposób chronione. Odtąd obywatel będzie zdany na łaskę i niełaskę rządzących.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Demokracja fasadowa jest „zgodna z obowiązującym prawem”

„Legalizacja pałki” byłaby umiarkowanie skuteczna w krajach o stabilnej demokracji, gdzie obyczaj i tradycja bywają równie silne jak prawo pisane. Niestety Polska do takich nie należy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większe czy mniejsze świństwa oraz nieprzyzwoitości uchodzą płazem, „bo nie naruszono prawa”, bo indolencja służb śledczych (czasem trudno uwierzyć w jej przypadkowość) uniemożliwia skuteczne karanie. Czyli – można robić świństwa, można przekraczać obiektywne granice działania na szkodę państwa czy obywateli, byleby znaleźć furtkę do stwierdzenia, że „nie naruszono prawa”. Za naruszenie elementarnego poczucia sprawiedliwości w Polsce nikogo nie spotyka żadna kara. „Śmierć cywilna”, będąca zmorą polityków krajów demokratycznych, której obawiają się oni na równi albo nawet bardziej niż wyroku sądowego, w Polsce nie istnieje. Dlatego prokurator Piotrowicz ogranicza możliwość wypowiedzi posłom na posiedzeniach komisji, przerywa Rzecznikowi Praw Obywatelskich (przypomnijmy – to organ konstytucyjny stojący w hierarchii państwa nieporównanie wyżej od przewodniczącego komisji sejmowej) – bo ma za sobą jakąś tam podstawę w regulaminie, nie czuje się w żaden sposób związany regułami ogólnymi. Marszałek Kuchciński tymże regulaminem przyznaje sobie prawo do eskalacji kar za „wykroczenia opozycji” w postaci wypowiedzi, które uzna za złe – cóż z tego, że jest to mordowanie istoty parlamentaryzmu, którą jest debata, rozmowa, spór, porównywanie racji. Sejm uchwala odpowiedni regulamin, więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem.

Przechodzenie do porządku dziennego nad zachowaniami nieetycznymi, ale „zgodnymi z prawem” nie zaczęło się oczywiście dziś – było jedną z narastających patologii Trzeciej Rzeczypospolitej. W jej początkach marszałek Andrzej Kern, angażujący aparat państwa do prywatnych porachunków z narzeczonym córki, zapłacił końcem kariery – choć dałoby się udowodnić, że wszystko działo się „zgodnie z prawem”. Potem kwestie etyki stopniowo zanikały, państwo stawało się łupem i „własnością” rządzących, którzy przyznawali sobie przywilej robienia wszystkiego, co im się spodoba, „zgodnie z prawem”. Dla jasności – to nie są próba budowania symetrii – Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wady i zalety, do tych ostatnich na pewno należały wolności obywatelskie, gospodarcze, niezależność sądów, elementarne poszanowanie praw mniejszości (także tej parlamentarnej), wolność zgromadzeń i słowa, uznanie konstytucji za źródło prawa o znaczeniu nadrzędnym dla ustaw i regulaminów sejmowych. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy erodującą Trzecią Rzeczpospolitą a usankcjonowaniem jej największych patologii przy likwidacji jej zalet, z czym mamy do czynienia dziś. Niemniej należy uznać, że nie ma punktu zmiany np. w roku 2015. Był proces psucia, który po roku 2015 wybuchł ze zdwojoną, może wręcz potrojoną czy zwielokrotnioną siłą, sam już nie wiem. Przez lata krytykowałem zalążki nepotyzmu i kolesiostwa w obsadzie spółek Skarbu Państwa, ale nigdy nie zbliżyliśmy się przez te lata do obecnego poziomu Misiewiczów, do dyktatury przeróżnej maści „Dyzmów”, traktujących swoje posady jak wygraną w totolotka, słusznie zresztą, bo dostają miliony za nic, za szczęśliwy traf, który spowodował że są mężami, żonami, szwagrami czy dziećmi kogoś ważnego. Kiedy czytam zwierzenia Piotra Walentynowicza, którego jedyną kompetencją pozostaje to, że jest wnukiem nieżyjącej, hołubionej przez PiS działaczki, jak to czuje się pokrzywdzony, bo swoją synekurę dostał poza Gdańskiem i musi dojeżdżać, to naprawdę nie umiem się do tego odnieść ani tego skomentować. Ale – ktoś mi zaraz powie – przecież Walentynowicz w spółce PIT-Radwar dostał pracę zgodnie z prawem.

Ta zgodność z prawem przy systemowym odrzuceniu kategorii etycznych czy bezdyskusyjnych dotąd norm poczucia sprawiedliwości doprowadziła nas do demokracji fasadowej, w której instytucje demokratyczne przestają być demokratycznymi, trójpodział władzy został odrzucony (aż się ciśnie na usta „jako burżuazyjny przeżytek”), sfera publiczna pozostaje nią tylko z nazwy, stając się faktycznie sferą partii rządzącej, która w dodatku zachowuje się jak władza okupacyjna, traktując opozycję jak tubylców do ucywilizowania i źródło danin finansujących politykę okupanta. Następne nowelizacje kolejnych bubli ustawowych wypluwanych z siebie przez władzę powodują, że wszystko to staje się „zgodne z prawem”.

Czas cudotwórców w globalnym konflikcie

Najgorsze jest to, że nie mamy do czynienia z problemem wyłącznie polskim. Robert Krasowski napisał kiedyś, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego i że sukces Donalda Tuska polegał na tym, że to zrozumiał i zagrał tak, by w tej epoce nie rządził Kaczyński. To jest tylko część prawdy. Kaczyński jest lokalnym kacykiem w świecie, w którym co jakiś czas powraca nigdy nierozstrzygnięta, być może nawet nierozstrzygalna wojna kulturowa. Wojna świata zurbanizowanego, opartego na cywilizacji łacińskiej i nieustającej modernizacji, ze światem stepu, podboju i nieustannego konfliktu. Granice stref wpływów i przenikania się tych światów przesuwają się od wieków, raz w jedną, raz w drugą stronę. Świat zachodu bywa nudny w swojej przewidywalności, procedurach, prawach, długim procesie decyzyjnym. Bywa nudny w swoim pacyfizmie i ekspiacji za przeszłe grzechy kolonializmu czy wojen religijnych. Świat stepu bywa pociągający w swojej dzikości, nieprzewidywalności, braku wątpliwości i wobec silnych wodzów. Świat zachodu to sklepikarz liczący swoje utargi, planujący otwarcie kolejnego sklepu, podczas gdy świat stepu to nieomylni wodzowie raz konno, raz na niedźwiedziu. Świat zachodu to stabilizacja, sytość, nuda, świat stepu zaś to nieustająca żądza, niedosyt, przygoda.

Mamy dziś kryzys zachodnich wartości, kryzys liberalnej demokracji. Zachód przez dziesięciolecia żył w przekonaniu, że doszedł do modelu rozwiązującego wszelkie problemy, że zna leki na każdą chorobę, a nawet gdy pojawi się nowa, to szybko jest w stanie potrzebny lek wymyślić. Kryzys gospodarczy baniek kredytowych, zaraz po nim kryzys migracyjny podkopały tę wiarę. Pojawili się populistyczni cudotwórcy z nowymi „receptami”. Większość z nich jest nie pierwszej świeżości, bo sprowadza się do testowanych już pomysłów ograniczania demokracji, rezygnacji z wartości wolnościowych zastępowanych etatyzmem i protekcjonizmem. Umiarkowaną nowością jest także to, że formacje projektujące wzmocnienie państwa i ograniczanie wolności obywatelskich i gospodarczych robią to pod hasłami poszerzania wolności i demokracji. Każdy z reżimów totalitarnych zdobywał władzę pod hasłem wyzwolenia od ucisku złej władzy – czy to była Republika Weimarska, czy rosyjski Rząd Tymczasowy. I w każdym z takich przypadków „wyzwolenie” prowadziło do stworzenia systemu bardziej totalitarnego od tego obalonego.

Na peryferiach

Polska od wieków ma nieszczęście być krajem frontowym, peryferyjnym dla jednej lub drugiej cywilizacji. W kryzysach cywilizacji stepu udaje nam się stawać krajem Zachodu. W kryzysie cywilizacji liberalnej równie szybko przesuwamy się na wschód. Spór dlatego jest w Polsce tak ostry i bezwzględny w sferze językowej, społecznej, dlatego porównywany do walki plemion, że nie jest normalnym sporem politycznym pomiędzy chadecją a socjaldemokracją czy konserwatystami a liberałami – linia tego sporu jest dokładnie tam, gdzie linia sporu o charakterze geopolitycznym i cywilizacyjnym. Nawet jeśli na co dzień sobie tego nie uświadamiamy lub nie chcemy o tym wiedzieć – PiS nie jest sobie jakąś tam konserwatywną partią, nawet jeśli przez 10 lat tak udawano – PiS jest partią kultury stepowej, a Kaczyński pozostaje wodzem jednej z pomniejszych odsłon wojny cywilizacyjnej. Fakt, że przez jakiś czas (obecnie coraz mniej, co też jest znaczące) PiS mocno podkreślał swoją antyrosyjskość – w żaden sposób nie zmienia to postaci rzeczy – w wojnie cywilizacyjnej PiS jest po tamtej stronie mocy, kłótnie w ich rodzinie tego nie zmieniają.

Po drugiej stronie, tej widzącej Polskę w strefie cywilizacji europejskiej, mamy paletę poglądową naturalną w demokracji – konserwatystów z PO, słabo zorganizowanych liberałów i lewicę. To zróżnicowanie działa oczywiście na niekorzyść opcji zachodniej, ale w imię właśnie tych wartości należy przyjąć to do wiadomości i organizować się z uwzględnieniem owych podziałów.

Piszę z uporem maniaka, że należy się uczyć od PiS-u, ale nie należy PiS-u naśladować. Naśladując PiS, zmieniamy strefę kulturową, zaprzeczamy wartościom, o które walczymy, w konsekwencji tracimy cel walki. Uczyć się należy umiejętności komunikacji, docierania ze swoim przekazem, nie naśladując treści, nie tylko dlatego, że te treści są odrzucające, ale dlatego, że w ich głoszeniu wiarygodny będzie tylko PiS.

Musimy także nauczyć się oddzielać – PiS jest partią cywilizacji stepu, ale nie PiS sam w sobie jest złem (potrafił balansować na granicy cywilizacji i wpisywać się w tę zachodnią), złem jest system, który PiS tworzy. Walczyć należy zatem z systemem, a nie partią czy ludźmi. Jednym z ważniejszych przesłań naszej cywilizacji jest szukanie w każdym człowieku dobra, próby zrozumienia motywacji. W partii rządzącej jest wielu ludzi po prostu złych, którymi powinny się w przyszłości zająć niezależne sądy, jest tam też wielu ludzi, którzy wierzą, że ich działania służą Polsce. Nie można wszystkich (a szczególnie już wyborców, którym Trzecia Rzeczpospolita dała powody, by ją odrzucić) wrzucać do jednego worka i szukać odpowiedzialności zbiorowej. Takie głosy często się podnoszą, są zrozumiałe, ale to fatalna droga.

Nikt nam nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy

W walce tej nie możemy liczyć na znaczące wsparcie, po PiS-owsku mówiąc, „zagranicy”. Nie wątpię, że państwa rdzenia cywilizacji łacińskiej dadzą sobie radę z kryzysem systemu – jak zawsze, modyfikując go, ale pozostając przy swoich wartościach. Ale są osłabione problemami wewnętrznymi, będą defensywne i wspomaganie peryferii – takich jak Polska czy Węgry – nie będzie priorytetem. Przyjmując stepową wersję polityki realnej – w interesie egoistycznym Niemiec czy Francji jest szybkie tworzenie UE wielu prędkości i prowadzenie własnej polityki wolnej od konieczności negocjacji z Kaczyńskim czy Orbanem, w ich interesie jest ucieczka do przodu i pozostawienie problemów środkowoeuropejskiego kotła swojemu losowi. W stepowym ujęciu polityki USA należy oddać Ukrainę i resztę „bliskiej zagranicy” Putinowi w zamian za antychińską koalicję globalną. Jedynym, co UE powstrzymuje od takich działań, jest odrzucanie stepowych antywartości. W wypadku USA sytuacja jest bardziej skomplikowana ze względu na wyskoki prezydenta Donalda Trumpa i następujące po nich akcje ratunkowe jego administracji.

Polska jako peryferium jest jak zawsze bardziej zależna od globalnego starcia niż od własnych wyborów, choć w sposób oczywisty proeuropejski i proatlantycki rząd mógłby nas uchronić od większości strat społecznych związanych z obecnym ciążeniem na stepową stronę frontu. Ale wiara w to, że bez zdobycia większości w krajowych wyborach ktoś nas uchroni przed odpłynięciem w głąb stepu jest złudna. Zachód ma dość własnych problemów, na nasze nie wystarczy mu czasu i energii.

Z góry także trzeba sobie powiedzieć – rząd prozachodni nie da nam luksusu pewności, że w żadnej Jałcie czy innych Helsinkach nie zostaniemy sprzedani, ale obecne rządy dają nam pewność, że na bliżej nieokreślony czas wypadniemy z kręgu cywilizacyjnego, do którego przez dziesięciolecia sowieckiej dominacji dążyliśmy. Bez żadnej nowej Jałty, na własne życzenie.

Czy wiemy, o co toczy się ta gra?

Nie wiem, na ile świadomość opisanego sporu istnieje w polskiej klasie politycznej – tak po stronie rządzących, jak i opozycji. Na ile jedni i drudzy łudzą się, że polski spór jest sporem politycznym, że dotyczy PiS i PO czy jakiejś tam innej konfiguracji politycznej. Wydaje się, że jedni i drudzy pozostają w przekonaniu, że to krajowy spór międzypartyjny, abstrahujący od starcia cywilizacyjnego i od będącej odpryskiem tego starcia gry Putina o odzyskanie wpływów w Europie Środkowej. Kontekst międzynarodowy w działaniach PiS-u pojawia się punktowo – w psuciu relacji z Niemcami, Izraelem czy Ukrainą. Kwestii globalnych rządzący starają się nie zauważać. Reaktywna opozycja odpowiada na działania PiS-u także punktowo. Mam takie poczucie, sadząc po reakcjach wyborców w badaniach opinii nieodosobnione, że mało jest wiary i przekonania polityków opozycji we własne słowa, szczególnie kiedy stawiają ostre tezy. Jakby cały czas grali na podstawowym poziomie – o obsadę ministerstw, a nie o przyszłość Polski. Jakby nie widzieli globalnego kontekstu i przesuwania się granic wpływów pomiędzy światem zurbanizowanym a stepem. Jakby sami nie byli przekonani, co do wyższości spokojnego mieszczańskiego życia nad hulaniem taczanką po otwartych nizinach. Mam też poczucie, że anty-PiS-owski opór obywatelski gromadzi ludzi, którzy świadomie bądź intuicyjnie czują konflikt cywilizacyjny, z jakim mamy do czynienia w Polsce.

Bez przywództwa

Nie zbliżamy się do odebrania PiS-owi władzy. Spontaniczne ruchy obywatelskie pojawiają się i znikają, dając świadectwo potencjału niezagospodarowanego przez partie, który nie wykreował samoistnych liderów. Demonstracje bardziej przypominają serię słabo ze sobą powiązanych happeningów niż ruch społeczny o określonych celach. Rządzący rozgrywają emocje, przyśpieszając i zwalniając destrukcję państwa na przemian, korzystając na widocznym nawet z daleka problemie przywództwa.

Przywódcą nie jest Grzegorz Schetyna, niewątpliwie najlepszy po stronie opozycyjnej polityk partyjny, dziś skrępowany jako przewodniczący PO ratowaniem tej organizacji, a co za tym idzie, kierowaniem się jej interesem jako priorytetem – stąd w wizji „zjednoczonej opozycji” tworzonej pod jego dyktando nie da się uzyskać synergii działań różnych formacji sprzeciwiających się obecnym rządom. Wizja Schetyny buduje jego partię – „zjednoczona opozycja” to PO i akolici, efektem tych działań jest koalicja z rezygnującą ostatecznie z samodzielnej polityki Nowoczesną i prawie pewny duży klub (pewnie ok. 150 mandatów) po kolejnych wyborach parlamentarnych. Z punktu widzenia PO to dobra droga do zapewnienia trwania partii, uniknięcie drogi SLD, które po utracie władzy zanikało, niemniej w kategoriach starcia cywilizacyjnego – pełna klęska, na ścianie sejmu kolejnej kadencji Klementyna Suchanow będzie mogła napisać jedynie: Mane, tekel, fares.

Nie było chyba od czasu Lecha Wałęsy startu lepszego, niż miał Mateusz Kijowski. Z dnia na dzień stał się liderem przyciągającym tłumy, dyktującym warunki szefom partii opozycyjnych, tworzącym masowy ruch, będącego dla PiS-u synonimem największego zła. I nie umiem sobie przypomnieć z historii przypadku tak ostrego upadku, zaraz po starcie. Upadku nie pod naporem okoliczności, przeciwników, tylko własnej słabości i niedojrzałości. Zupełnie mnie nie interesują orzeczenia na temat faktur Kijowskiego dla KOD-u, może nawet zostaną uznane za „zgodne z prawem” – faktem jest, że Kijowski swoim kombinatorstwem i nieuczciwością zamordował siebie, KOD i wspieranie finansowe opozycji ze zbiórek publicznych.

Gdzieś po drodze Kijowski „stworzył” Obywateli RP – odłam radykalny KOD-u, który przejął rolę macierzystej organizacji po jej upadku. Tu jednak z Pawłem Kasprzakiem jest pewien problem – o ile w KOD-zie zawsze było trochę zamieszania i spontaniczności, a tyle w Obywatelach RP jest chyba tylko spontaniczność i zamieszanie. Połączone z kompletnym chaosem komunikacyjnym – a to Kasprzak odcina się od bardziej radykalnych form protestu (napisy sprayem na murze), a to wjeżdża w bagażniku posłanki Schmidt do Sejmu – wytłumaczy mi ktoś (ufunduję nagrodę niespodziankę), czemu, u diabła, to miało służyć? Co wniosło do protestów? Czy to był jakiś test auta posłanki?

Brak liderów uliczna opozycja kompensuje sobie, tworząc liderów z ludzi, którzy ewidentnie nimi nie są, nie są przygotowani do tej roli, nie chcą jej. Trochę to przypomina poszukiwania wodza dla powstania przez podchorążych w roku 1830. Różni światli generałowie odmawiają, a ci, co się nawet zgodzą, działają potem wbrew powstaniu.
Takim generałem stała się profesor Małgorzata Gersdorf, w oczywisty sposób nieswojo czująca się w entourage’u wodza oporu. Zapewne przyzwoita sędzia raptem ma rozgrywać dużą politykę z poparciem tysięcy ludzi pod Sądem Najwyższym, a zaczyna lawirować, wdawać się w prezydenckie kontredanse, idzie na urlop, urlop przerywa, żeby w Karlsruhe oświadczyć coś o swoim uchodźstwie. Na swojego zastępcę wyznacza jedynego zapewne z sędziów SN z epizodem w wojskowym sądownictwie stanu wojennego. Jakby chciała uzasadnić każdą PiS-owską tezę na temat sądownictwa. To jest materiał na memy, nie na lidera.

Nadzieją ma być triumfalny powrót Donalda Tuska na białym koniu, ale co, jeśli koń się ochwaci albo Tusk wzorem Andersa nie wróci i ojczyzny nie zbawi?

Powyższy opis nie służy krytyce opozycji czy poszczególnych osób – jest pewną diagnozą stanu faktycznego, w mojej ocenie podstawą do rozważań o słabościach, jakie musi przezwyciężyć stronnictwo zachodu, by dać sobie szansę na zwycięstwo nad partią stepu.

Cel, program i moralna legitymacja

To wszystko jest jak z podręcznika – potrzebny jest zdefiniowany cel, akceptowane przywództwo i poczucie moralnej wyższości własnych racji. Celem nie może być tylko odsunięcie PiS-u od władzy, celem musi być budowa lepszej, nowej Rzeczpospolitej, osadzonej kulturowo i politycznie w cywilizacji łacińskiej, nadążającej za jej rozwojem. Żaden powrót do status quo sprzed 2015 roku do celu tego nie prowadzą. Żeby budować nowe państwo, partie i organizacje muszą się wyrwać z paradygmatów lat 90., spojrzeć w przyszłość, mieć odwagę zmian. Muszą odzyskać kontakt z aktywnymi wyborcami, stawiać diagnozy, znajdować recepty i przekonywać do nich wyborców. Od przekazu „PiS niszczy” ważniejszy jest „My zbudujemy”. Polakom potrzebna jest ofensywna alternatywa dla PiS-u.

Takie przeformułowanie celów wiąże się ze zmianą – albo liderzy się zmienią, albo sytuacja zmieni liderów. Zmieni ich na ludzi, którzy chcą być liderami, a nie robią tego z przypadku, na ludzi, którzy zastosują wobec siebie i swojego otoczenia podwyższone standardy etyczne. To kwestia wiarygodności dającej przewagę moralną. Na ludzi, zdających sobie sprawę, że nie mamy w Polsce sporu partyjnego – mamy spór cywilizacyjny i w tym sporze trzeba się opowiedzieć i zmobilizować do opowiedzenia wyborców. Zmobilizować pozytywną wizją dobrej polityki, dobrego państwa, jakie możemy zbudować.

Standardy etyczne to bardzo drażliwa kwestia. Narzucony przez PiS, ale bardzo chętnie przyjęty przez opozycję „naszyzm” i wynikająca z niego bezwzględna walka z symetryzmem, gdzie każdy, kto powie coś złego o rządach PO lub działaniach obecnych liderów opozycji, staje się symetrystą i pożytecznym idiotą PiS-u, utrudnia, a może wręcz uniemożliwia samooczyszczenie się organizacji opozycyjnych ze słabych punktów obniżających jej wiarygodność.

W prokuratora Piotrowicza należy bić za przeszłość i za teraźniejszość, bo to człowiek zły, ale nie można równolegle czynić bohatera z sędziego Józefa Iwulskiego, z jego przeszłością w sądownictwie wojskowym i jakimś uwikłaniem żony, co do którego unika się jakichkolwiek wyjaśnień. Państwo „Wolfgangowie” Przyłębscy to ludzie złej strony mocy, nie można zatem robić bohatera z płk. Adama Mazguły płaczącego na ubeckich wiecach o krzywdach tych przefajnych towarzyszy. Gdzieś są przecież obiektywne kategorie dobra i zła, przyzwoitości i jej braku, każdy z nas jest przecież w stanie je czuć bez pisanej ściągawki. Nie może „naszyzm” ich przesłaniać. Z propagandą braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza i Jacka Kurskiego nie można walczyć odwrotną, równie kłamliwą i usłużną wobec sponsorującej partii. Bo wtedy tracimy z oczu cel walki i jedną partię stepową zastąpi inna.

Bycie po stronie wartości to bezwzględny przymus kierowania się nimi zawsze, poczynając od siebie. Sprawie opozycji bardzo szkodzą zarówno opłacani przez PO propagandyści, jak i publicyści przekonani do bezwzględnej walki z symetryzmem. Bo samo pojęcie symetryzmu w ich ujęciu zakłada spór na jednej linii, na której istnieją tylko PO i PiS, czyli – poprzez takie zawężenie – błędną ocenę tego, z czym w Polsce mamy do czynienia. O ile jestem skłonny przyjąć, że PiS to samodzielny reprezentant idei stepu (choć tutaj także można niuansować, są narodowcy, kukizowcy, korwinowcy i obóz Rydzyka, którzy w PiS-ie bywają, ale nie zawsze są), o tyle twierdzenie, że PO jest jedynym reprezentantem opcji europejskiej, to uzurpacja irytująca lewicę i dużą część liberałów, których w PO nie ma i nawet w niej nie bywali. Jedyną podstawą walki z symetryzmem jest partyjny „naszyzm”, doktryna wykluczająca samodzielne myślenie i z założenia intelektualnie nieuczciwa. A spójrzmy na to z innej strony – na publicystów, niegdysiejszych głównych piewców „dobrej zmiany”, którzy zaczęli krytykować jej praktyczne działania – to także w definicjach naszystów „symetryści”, bo nadal nie są za PO, a już krytykują PiS. Co z nimi? Czy przypadkiem nie należy się cieszyć, że także dostrzegają zło obecnej władzy? Czy raczej ganić, że jeszcze nie kochają PO i zapewne nigdy nie pokochają? Czy może uznać, że linie podziału w Polsce nie muszą się pokrywać z sympatiami do obu największych partii? Bo ten podział doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, a to nie jest dobre miejsce.

„Naszyzm” jest drogą zamykającą rozmowę o tym, jak ma wyglądać przyszła Polska, nie pozwala szukać nowych modeli, wyciągać wniosków z przeszłości, nie pozwala w końcu samym działaczom partyjnym przyznać się przed sobą i przed nami do błędów i szukać sposobów ich uniknięcia w przyszłości.

O co może walczyć opozycja

Rozważania zacząć należy chyba od zdefiniowania tego, jak sobie wyobrażamy zmianę władzy. Gdy patrzę na działania opozycji, na stosowaną taktykę i środki, wcale nie jest dla mnie jasna wizja takiej zmiany. Bo jeżeli przyjmujemy (ja osobiście żyję taką nadzieją), że celem działania jest odsunięcie PiS-u od władzy w wyniku wygranej w wyborach parlamentarnych, to eskalacja i radykalizowanie form działania demonstracji ulicznych temu nie służy. Mają one oczywiście walor mobilizujący dla przeciwników PiS-u, ale równolegle wywołują syndrom oblężonej twierdzy nie tylko wśród polityków partii rządzącej, lecz także wśród ich wyborców i zaplecza medialnego. Jeden z lipcowych numerów prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” straszy tematem okładkowym: „Wsadzimy PiS za kratki. Totalna opozycja szykuje plan rozprawy z politykami, sędziami, dziennikarzami”. Duża część numeru to dosyć fantastyczne i bzdurne opisy tych planowanych ponoć prześladowań. Można to oczywiście wykpić, ale oddaje to nastroje, stan umysłu i sumę wszystkich strachów PiS-owskich publicystów. Do tego ich mobilizuje radykalizacja haseł i form protestu opozycji, przy których faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że prowadzą do przejęcia władzy w sposób rewolucyjny. Kiedy liderzy parlamentarnej opozycji stawiają tezę, że w Polsce już nie będzie wolnych wyborów, to siłą rzeczy nastroje muszą się radykalizować. Niekonsekwencją jest zatem montowanie wszelkich sojuszy i przepychanie się do kamery.

Zdefiniowanie, w jaki sposób PiS ma zostać odsunięty od władzy, determinuje sposób działania. Jeżeli liderzy opozycji głoszą, że wolnych wyborów już nie będzie i mamy dyktaturę, to konsekwentnie parlamentarzyści powinni opuścić budynki sejmowe, stworzyć alternatywny sejm, bojkotować działania obecnego rządu na każdym polu, łącznie z odstawieniem narkotyku, od którego są silnie uzależnieni – rezygnować z występów w publicznych mediach. Powinni być aktywni w organizowaniu demonstracji antyrządowych i nawoływaniu do obywatelskiego nieposłuszeństwa w pełnym zakresie.

Ani jednak niżej podpisany, ani najradykalniejsi w przemówieniach liderzy opozycji nie zakładają scenariusza przeprowadzenia rewolucji czy zamachu stanu. Zatem należy przyjąć, że drogą do usunięcia tego rządu są wybory parlamentarne. Jeśli to przyjmiemy, to radykalizowanie języka, ochocze przyjęcie zaproponowanego przez PiS sortowania ludzi, wykrzykiwanie „będziesz siedział!” do celu nie prowadzi.

„Zalegalizowana pałka”, o której wspomniałem, będzie oczywiście często używana do porachunków jednostkowych. Nie sądzę, by dało się jej użyć przy zdecydowanym zwycięstwie opozycji. Przejęcie Sądu Najwyższego to instrument do przekręcenia brakujących kilku procent w trzech okręgach, a nie do unieważnienia wyborów zdecydowanie wygranych przez opozycję.

Ale żeby wygrać wybory, trzeba wykazać, że Polska, którą nam funduje PiS, jest zła. Więcej tu daje punktowanie nepotyzmu, kolesiostwa i zwykłego złodziejstwa, jakie mamy teraz, zarówno w administracji, jak i – przede wszystkim – w spółkach Skarbu Państwa niż abstrakcyjna i niezrozumiała dla przeciętnego zjadacza chleba obrona pani Gersdorf. Więcej tu znaczy ujawnianie faktycznego przewartościowania i zmiany sojuszy geopolitycznych niż okrzyki „demokracja, konstytucja”.

Żeby wygrać wybory, trzeba pokazać wizję lepszej Polski, sprawnych sądów, dostępnej nie tylko dla prezesów służby zdrowia i stu innych kwestii. Zarzucić Sejm projektami, które co prawda trafią do „zamrażarki”, ale będzie można o nich Polakom opowiedzieć. Przedstawić spójny wielki projekt dobrej polityki, dobrego państwa.

By to zrobić, trzeba być wiarygodnym, czyli nie bać się rozliczenia własnych błędów, nie wpadać w histerię uniesień nieprzystających do faktycznej sytuacji. Wyborcy nie analizują, ale podświadomie czują fałsz takich uniesień.

Jeżeli zdefiniujemy konflikt w Polsce nie jako partyjną grę, tylko tak jak proponuję, jako element globalnego starcia cywilizacji, to opozycja musi zdecydowanie zmienić swój sposób działania. Mieć świadomość sytuacji nadzwyczajnej, wymagającej ponadstandardowej odpowiedzialności i sposobów działania. W miejsce partyjnych kontredansów i przeciągania uznać swoją różnorodność za fakt, którego nie zmienią nawet najmocniejsze układy polityków. Może się Schetyna dogadać z Katarzyną Lubnauer, Ryszard Petru z Barbarą Nowacką, Włodzimierz Czarzasty z Robertem Biedroniem i potem wszyscy razem mogą to uczcić wspólną mszą w najbliższym kościele farnym – nie zbuduje to siły, która pokona PiS. Jestem w stanie wyobrazić sobie porozumienie polityków, nie wierzę w połączenie wyborców.

Ordynacja wyborcza może wymusić startowanie w koalicji czy bloku – wcale nie wymusza zjednoczenia pod przewodem najsilniejszej partii, gdzie siłą rzeczy tożsamości będą ulegać zatarciu. PO, która daje zjednoczeniu najwięcej, jednocześnie ustawia nad nim szklany sufit na poziomie 25–30 proc. poparcia.

Siłą opozycji może być właśnie jej różnorodność, budowanie poszczególnych organizacji na bazie wspólnoty poglądów i idei, a nie na potrzeby najbliższej rozgrywki wyborczej. Dwa, trzy dynamiczne bloki oparte na różnych pomysłach ideowych dają więcej niż jeden ze sfrustrowanymi przystawkami. Takie organizacje są w stanie przyciągać nie-PiS-owskiego wyborcę różnej proweniencji, nie gwałcą sumień, nie pozostawiając wyboru innego niż „mniejsze zło”. Struktura koalicji wyborczej w postaci konfederacji daje szansę na zdobycie większości mandatów przez siły anty-PiS-owskie, a to dużo więcej niż murowana „zjednoczona opozycja” ze 150 mandatami na kolejne cztery lata.

Taki scenariusz wymaga od polityków przekroczenia własnych granic, nawyków, rezygnacji z walki o podwyższenie notowań koalicji przy PO z 20 na 25 proc. czy własnej partii z 5 na 8 proc. na rzecz podjęcia wspólnej gry o 50 proc. w konfederacji, której wspólnym mianownikiem będzie hasło „Europa zamiast Azji”. Może przegrane wybory do Parlamentu Europejskiego mogłyby być detonatorem nowego sposobu myślenia?

W grze, o której piszę, w rozgrywce o cywilizacyjną przynależność, nie ma już miejsca na „partyjne patriotyzmy” i nominacje na „lidera opozycji”. Jedyna szansa to wykazanie się przez liderów prawdziwie polskim patriotyzmem, budowanie z uznaniem wartości, jaką jest różnorodność środowisk proeuropejskich, ze świadomością, że przegrana i kolejna kadencja PiS-u spełnią najczarniejsze sny o polexicie i powrocie Polski na step.

Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Europa drogą do supremacji – rozmowa Leszka Jażdżewskiego z Brendanem Simmsem :)

Brendan Simms: Tematem mojego wystąpienia będzie Europa po supremacji. Zagadnienie, które jeszcze mniej więcej sto lat temu mogłoby się wydawać nieco dziwne. Europa była wówczas bezapelacyjnie uznawana za siłę dominująca, tymczasem tę supremację straciliśmy. Moja najnowsza książka traktuje o sprawie niemieckiej, tym samym podtytułem wystąpienia chciałbym uczynić „Kwestię niemiecką i rozwiązania angloamerykańskie”. Spróbuję wskazać wyzwania, jakie w dniu dzisiejszym stoją przed Europą, oraz przypomnieć o tych, z którymi zmagała się w przeszłości. Postaram się udzielić odpowiedzi na pytania: „Jak państwa mierzą się z owymi wyzwaniami?”, „Jak zastosować naukę zaczerpniętą z historii dla współczesnej Europy?” oraz „W jaki sposób osiągnąć najbardziej pożądane dziś dla nas rezultaty?”.

Mówiąc o wyzwaniach, mam na myśli przede wszystkim kryzys niezależności w Europie, problemy z euro, kryzys ekonomiczny, stagnację, recesję, a nawet coś, co ośmieliłbym się nazwać depresją panującą w znacznej części Unii Europejskiej. Mamy do czynienia z gwałtownym osłabieniem Unii na scenie światowej: w zakresie gospodarczym względem Chin, militarnie zaś wobec potęgi Rosji. Nie muszę przypominać, co działo się w ciągu ostatnich kilku miesięcy na Krymie i Ukrainie. Na skutek strategii przyjętych wobec tamtych wydarzeń Unia Europejska okazała się na scenie międzynarodowej słabym partnerem dla Stanów Zjednoczonych. Sądzę, że mamy do czynienia z dwoma fundamentalnymi problemami. Po pierwsze, z mocno dyskutowaną kwestią deficytu demokracji. Deficyt ów polega na paradoksie dysponowania demokracją konfederacyjną, opartą na systemie wybieralnych przywódców, przy jednoczesnym nieistnieniu federacji, czego skutkiem jest brak bezpośredniego wpływu obywateli ze strefy euro na przywództwo europejskie. Uwidacznia się to choćby w procesie wyboru przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i szefa Komisji Europejskiej. Po drugie, istotnym problemem pozostaje kwestia bezpieczeństwa w Europie. Niemcy są w niewystarczającym stopniu politycznie i militarnie zaangażowane w zapewnienie bezpieczeństwa Europy. W tym względzie wyjątkowo paląca pozostaje sprawa rosyjskich aspiracji terytorialnych na wschodzie Europy. Oba te problemy są zakorzenione w historii europejskiej, a szczególnie w dziejach Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Cesarstwo rzymskie, struktura niegdyś rządząca Europą Środkową, której dziedzictwo trwa do dziś – zostało stworzone, by zająć się problemem Niemiec. Pod kątem historycznym problem ów dotyczył ich rozmiaru terytorialnego, skali populacji, ale również ogromnego, wypracowanego przez wieki potencjału gospodarczego i zbrojnego połączonego ze znacznymi podziałami wewnętrznymi. Niemcy jak żaden inny kraj skupiały ogromną liczbę frakcji religijnych, politycznych i gospodarczych. Wszystko to sprawiało, że kraj ów przez pierwsze kilkaset lat istnienia imperium były celem dla innych potęg. Gdy zaś dla odmiany Niemcy się zjednoczyły – a zatem w latach 1871–1945 – dysponowały ogromnym potencjałem wpływającym na destabilizację systemu europejskiego.

Gdy przyjrzymy się umowom jałtańskim, ustaleniom wersalskim, a także kolejnym traktatom unijnym, z łatwością dostrzeżemy wspólne cechy owych porozumień. Wszystkie wspomniane umowy zostały stworzone, by rozproszyć moc niemiecką. Pozostawiały Niemcom tyle mocy i siły, aby mogły się one bronić przed agresorami zewnętrznymi, nie pozwalały im jednak stać się państwem tak potężnym, by zagrażać swoim sąsiadom. W istocie przez setki lat (z wyjątkiem okresu 1871–1945) głównym celem polityki europejskiej było okiełznanie potęgi Niemiec. Proces integracji europejskiej wprowadził w tym względzie wiele rozwiązań, które stały się konstytutywnymi elementami kultury politycznej Unii Europejskiej. Struktury stworzonej po to, by rozproszyć, a nie skupiać siłę. Gdybyśmy jednak przed laty obrali inną strategię, byłoby nie do pomyślenia, by prezydent Putin próbował obecnie zbliżyć się do naszych wschodnich granic.

Zastanówmy się teraz, w jaki sposób podobnym wyzwaniom stawiali czoła politycy w przeszłości. Najpierw przyjrzyjmy się Wielkiej Brytanii z początku XVIII w., kiedy to Anglia i Szkocja występowały jako oddzielone byty polityczne. Wyczuwały one silne zagrożenie ze strony Francji Ludwika XIV, obawę przed ideologicznym absolutyzmem i katolicyzmem, z północy zaś niebezpieczeństwo w postaci interwencji francuskiego wojska przez terytorium Szkocji, która była wówczas ekonomicznie rozbita. Pieniądze zostały przeznaczone na nieudane projekty kolonialne. Pojawiły się więc problemy ideologiczne, gospodarcze i militarne. Podobnie Ameryka Północna w drugiej połowie XVIII w. miała szereg problemów, mimo że zabezpieczyła swoją niepodległość przed Brytyjczykami. Mierzyła się z ogromnymi długami i zagrożeniem zewnętrznym, ot, choćby ze strony Hiszpanów na południu Florydy. Problemów nastręczała także polityka wewnętrzna: otwarta pozostawała kwestia niewolnictwa, stworzenia republiki, kontrola Zachodniego Wybrzeża. W jaki zatem sposób kraje anglosaksońskie stawiły czoła tym wyzwaniom?

Anglia i Szkocja w 1707 r. powołały wspólny parlament, wspólnego władcę, połączyły także swoje długi i armię. Szkoci zachowali swoją suwerenność w zakresie religii i prawa, jednak wspólnie z Anglikami stworzyli projekt imperium przeciwko Francji. Anglia i Szkocja, czyli Wielka Brytania, od tej pory występuje na scenie światowej jako jedna siła. W 1787 r. Amerykanie na zjeździe konstytucyjnym powołali urząd prezydenta, senat, Izbę Reprezentantów, utworzyli skarb, stworzyli wspólną armię. To zapewniło im wspólną tożsamość. W ten sposób Stany Zjednoczone stały się najpotężniejszym krajem na świecie. Te dwa wydarzenia to przykłady momentów w historii, w których przeciwnicy razem stawiali czoła problemom i podejmowali radykalne decyzje. Jak więc ową historyczną lekcję angloamerykańskich rozwiązań – które stanowią najbardziej efektywną strukturę dla zapewnienia wewnętrznej stabilizacji i zewnętrznej potęgi – można zastosować dla przezwyciężenie naszych dzisiejszych problemów?

Zwracam tu też uwagę na Polskę, która powinna włączyć się do strefy euro i stać się częścią tej dyskusji. Tym, czego bez wątpienia potrzebujemy, jest angloamerykańska struktura konstytucyjna. By ją wprowadzić, musimy porzucić tradycję cesarstwa rzymskiego w Europie. Tradycję, która opiera się na powolnej polityce, na założeniu, że rozwiązaniem problemów europejskich będzie proces, a nie określone zdarzenie. Obawiam się, że proces integracji europejskiej będzie trwał w nieskończoność. Lekcja płynąca z angloamerykańskiego przykładu pozwala przyjąć, że można zrobić wszystko za jednym razem, a szczegóły dopracować nieco później. Oczywiście, nie jest to proste, musimy wszak połączyć obywateli różnych państw, połączyć nasze długi, stworzyć jedną armię, a nawet jeden język władz, którym służyłby do porozumienia. To doprowadziłoby do paneuropejskiej konwencji konstytucyjnej opartej na propozycji głosowania we wszystkich krajach tego samego dnia. Konieczne byłoby tu wyrażenie głosu w jednorazowym demokratycznym referendum.

Chciałbym podsumować ten fragment odniesieniem do moich politycznych afiliacji, w tym projektu Unii Demokratycznej z siedzibą w Monachium, a także w Brukseli i Londynie. W przedsięwzięciu tym staramy się mówić o dwóch znamiennych dla Europy pojęciach: demokracji i unii. Ich znaczenie jest o wiele silniejsze niż sama idea Europy. Staramy się stworzyć grupę zaangażowanych aktywistów, którzy będą działać na rzecz Unii Demokratycznej. W naszym przekonaniu jedynie unia tego typu będzie mogła rozwiązać problemy, z którymi musimy się obecnie zmierzyć. Szczególnie, gdy chodzi o wspomniany deficyt demokratyczny oraz problem Niemiec. Niemcy wspierają strefę euro, są jednak słabe, jeśli chodzi o zaangażowanie militarne we wspólny projekt europejski. Musimy w tym względzie wyciągać wnioski z nauki historii, odpowiedź zaś leży, jak się wydaje, w rozwiązaniach angloamerykańskich. Czy uda nam się przezwyciężyć kryzys, zależy jedynie od nas.

Leszek Jażdżewski: W pana książce pojawia się wątek mówiący o tym, że współczesna historia to dzieje walki o dominację nad Niemcami lub z niemiecką dominacją nad Europą. Czy można stworzyć imperium bez imperatora, a zatem federację, która nie będzie zdominowana przez Niemcy bądź inny kraj? Czy politycznie jest to możliwe, a może to tylko utopia?

To pytanie, które wciąż się powtarza. W latach 80. było przyczyną konfliktu między Margaret Thatcher a Jakiem Delorsem i Komisją Europejską. Francuzi twierdzili, że trzeba Niemcy „wchłonąć” do Europy, ale Thatcher powiedziała „nie” i wskazywała, że doprowadzi to do umocnienia pozycji Niemiec. Niektórzy twierdzą – i rozumiem, dlaczego głoszą takie tezy –że w kryzysie strefy euro odbija się echo słów Margaret Thatcher. To w pewnym sensie prawda, gdyż głos niemiecki jest nieproporcjonalny, jeśli chodzi o wielkość populacji, ale proporcjonalny pod względem ekonomicznym. Pańskie pytanie brzmi, jak możemy zaprojektować Europę, która nie będzie zagrożona konfliktem. Chciałbym w tym miejscu powrócić do różnicy między demokracją federacyjną i konfederacyjną. W chwili obecnej Europa – ponieważ nie jest zupełnie federacyjna – została zaprojektowana w taki sposób, by zmaksymalizować potęgę największej jednostki, najsilniejszego europejskiego państwa. Gdyby Stany Zjednoczone były konfederacją, a nie unią, okazałoby się, że Nowy Jork, Kalifornia czy Teksas miałby nieproporcjonalny głos w stosunku do całej populacji. Tak się nie stało, ponieważ mamy strukturę federalną, która w pewien sposób owo ryzyko eliminuje. Po pierwsze, dlatego że mniejsze części federacji mają odpowiednio proporcjonalną reprezentację, jeśli chodzi o głosy. Po drugie, dlatego że istnieje także senat, który przyznaje głos stanom mniejszym pod względem populacji. A zatem gdybyśmy mieli w Europie pełną unię federalną, wówczas Niemcy w strefie euro miałyby znaczną proporcję, ale nie byłaby to dominująca większość. Tylko rozwiązania federacyjne, które dają pewność, że żadne pojedyncze państwo nie będzie dominować, mogą zapewnić szansę przezwyciężenia obecnych problemów Unii Europejskiej.

Czy jednak nie ma pewnej różnicy, jeśli chodzi o model unifikacji w Stanach Zjednoczonych i na kontynencie? Do procesów unifikacji  w USA czy Wielkiej Brytanii doszło równocześnie albo nawet z wyprzedzeniem wobec narodzin nowoczesnych tożsamości narodowych. Jak w swoich rozważaniach radzi pan sobie z kwestią nacjonalizmów? One mogą kiedyś zaniknąć lub też ulec transformacji, jednak jeśli chodzi o Europę są faktem. Gdyby istniała silna tożsamość narodowa nowojorczyków czy też mieszkańców Pensylwanii, wówczas proces unifikacji mógłby być znacznie utrudniony. Co więcej, mogą istnieć pewne kulturowe uwarunkowania tego, że zjawiska te wystąpiły w świecie anglosaksońskim, a nie gdzie indziej. Mam na myśli kulturę, religię, itd.

Różnica między modelem amerykańskim i brytyjskim zasadza się na odmienności pomiędzy unifikacją symetryczną a asymetryczną. Unia brytyjska jest bardzo asymetryczna – mamy tu dużo Anglii, a relatywnie niewiele Szkocji. Unia federalna natomiast musi być przede wszystkim unią parlamentarną. Konieczny jest wspólny parlament, w którym podejmowane są kluczowe kwestie takie jak pokój i finanse. Tak jednak w Europie się nie dzieje. Podczas tworzenia podstaw konstytucji amerykańskiej spoglądano na model proponowany przez Niccola Machiavellego, który jednak nie wydawał się zbyt dobry, bowiem zakładał wiele państw-miast. Przyglądano się Polsce – ona także wydawała się słaba, zbyt podzielona, za sprawą liberum veto pozbawiona politycznej dynamiki. Następnie rozważono rozwiązanie anglosaksońskie. I stwierdzono, że to właśnie odpowiedni model. Dlatego też w preambule do amerykańskiej konstytucji pojawia się język bardziej doskonałej unii zaczerpnięty z historii Anglii i Szkocji. Chcę zatem podkreślić, że istnieje pewnego rodzaju genealogia: pierwszy był przypadek anglosaksoński, następnie amerykański. Mam nadzieję, że kolejnym będzie projekt europejski.

Jeśli chodzi o nacjonalizm, trudno mi się zgodzić z poczynioną obserwacją. Ośmielę się twierdzić, że przeoczono powody, dla których wspomniane unie powstały. W wypadku Wielkiej Brytanii stało się to dlatego, że Anglicy i Szkoci nie pogodzili się ze sobą. Skakali sobie do gardeł przez setki lat i z tego właśnie powodu zdecydowali się stworzyć unię. Powiedzieli sobie: przestańmy z sobą walczyć, połączmy siły i walczmy przeciw Francuzom. Podobnie rzecz się miała z Amerykanami. W latach 80. XVIII w. mieli oni dogłębną świadomość, że mogą popaść w wewnętrzne konflikty, ponieważ poszczególne stany były niezwykle zróżnicowane. W niektórych kwitło niewolnictwo, w innych handel, między stanami występowały także ogromne różnice kulturowe i religijne. Ojcowie założyciele, w tym John Adams i James Madison, twierdzili, że jeśli nie uda się stworzyć unii, to Amerykanie zaczną z sobą walczyć i staną się ofiarami wrogiego świata zewnętrznego. Jeśli więc obecnie myślimy o narodzie amerykańskim czy brytyjskim, to musimy mieć na względzie fakt, że są to twory procesu politycznego, który odniósł sukces. Co to oznacza we współczesnym kontekście? Spotykam się z argumentami, że w Europie nie ma wspólnoty podobnej do tej, którą tworzyli kolonialiści, nie ma również wspólnego kulturowego rdzenia, który spajał Anglików i Szkotów. Nie sądzę, że tak jest. W ciągu ostatnich 20 lub 30 lat byliśmy świadkami intensywnego procesu europeizacji. W Europie wzmaga się bowiem poczucie, że większość krajów europejskich nie poradzi sobie sama. Frustracja, która z tego wynika, wydaje się bardziej związana z poczuciem odizolowania niż potrzebą renacjonalizacji. Tym, czego chcą europejscy obywatele, jest uczestnictwo w niezależności, którą utracili. Władza ta nie należy już do państw narodowych, zdryfowała w stronę, która nie jest jednak odpowiednio zakotwiczona w polityce demokratycznej. A zatem potrzebujemy projektu, który nie tyle odwróci europeizację, ile zdecydowanie nasili demokratyzację.

Zgadzam się. Uderzające jest jednak to, że obywatele Unii Europejskiej, zamiast wspierać zwolenników utworzenia federacji, wzmocnienia demokracji i zbliżenia wyborców do unijnych instytucji, w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego głosowali na polityków, którzy chcą zniszczenia europejskiego projektu. Dlaczego tak się stało?

Nie zgadzam się z pańską analizą wyborów europejskich. Ponad 60 proc. Europejczyków głosowało na partie nienacjonalistyczne, nieeurosceptyczne. W tym wypadku mamy do czynienia z dwuelementowym problemem: ci, którzy wzięli udział w głosowaniu i oddali swój głos na partię nacjonalistyczną, opowiedzieli się nie tyle za konkretnym ugrupowaniem, jak np. Jobbik, ale za określoną wizją Europy. Jeśli natomiast chodzi o fundamentalne nieporozumienie dotyczące koncepcji konfederacji i federacji wydaje się ono wpisane w samą formułę wyborów europejskich. Kiedy sporządzano traktat dotyczący owej formuły, uznano, że wybory przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i szefa Komisji Europejskiej będą uzależnione od decyzji premierów poszczególnych krajów. Dopóki nie mamy systemu, w którym bezpośrednio głosujemy na europejskich przywódców, dopóty frekwencja będzie niska.

Warta przedyskutowania jest także kwestia brytyjska. Według pana jednym z dwóch kluczowych graczy dalszej unifikacji jest Wielka Brytania. Bez niej Europa nie ma możliwości stania się znaczącym politycznym aktorem, zwłaszcza gdy chodzi o potęgę zbrojną. Wydaję się jednak, że Wielka Brytania zmienia swoją tradycyjną politykę wobec kontynentu z balance of power na splendind isolation. Dlaczego w ciągu ostatnich lat elity brytyjskie zmieniły swoje zapatrywania?

Byłbym zachwycony, gdyby Wielka Brytania zdecydowała się wstąpić do unii federacyjnej. To byłoby coś wspaniałego. Trudno się jednak tego spodziewać z tej prostej przyczyny, że Brytyjczycy tego nie potrzebują. Przyłączenie się do unii w pełni federacyjnej oznaczałoby utratę niezależności narodowej, na co Brytyjczycy nigdy się nie zgodzą. Zasadniczym elementem dla strefy euro pozostaje jednak fakt, że jest to model brytyjski. To angloamerykański model państwa polegający na tym, że zadłużenie i waluta zakotwiczone są we wspólnym parlamencie. Nie tyle więc potrzebujemy Wielkiej Brytanii, ile brytyjskiej Europy. Nie ma nic dziwnego w tym, że Amerykanie obrali model brytyjski, a potem, zmieniwszy go i wydatnie rozwinąwszy, stali się jeszcze potężniejsi. Dlatego też nie ma powodu, dla którego w strefie euro nie mielibyśmy przyswoić sobie brytyjskiego modelu i zarazem pozostać oddzieleni od Wielkiej Brytanii.

Czy nieobecność Wielkiej Brytanii będzie problemem dla przyszłej Unii? Czy osłabi Europę militarnie, ekonomicznie i w innych obszarach? Sądzę, że Europejczycy powinni być w tej kwestii bardziej pewni siebie. Tym lub innym sposobem będziemy musieli zbudować własne państwo federalne. Kwestia militarnego wkładu Wielkiej Brytanii jest de facto rozwiązana za sprawą istnienia NATO. W związku z tym będziemy musieli zaprojektować jedynie nową formę relacji konfederacyjnych między strefą euro i Wielką Brytanią dla celów zarządzania wspólnym rynkiem.

Jak w 2025 r. wyglądałaby wymarzona przez pana mapa Europy? Czy Unia powinna być jeszcze wówczas dwuwymiarowa?

Nie wierzę w dwuwymiarowe członkostwo. Wierzę w dwie unie w Europie: Wielką Brytanię i zjednoczoną strefę euro. Zjednoczona strefa euro powinna objąć całą Europę, z wyjątkiem Szwajcarii, a być może także Norwegii. Jestem przekonany, że gdyby taka unia istniała, byłaby decydującą siłą w regionie. Zatem postuluję jedynie dwie unie, a nie ich mnogość. Jak natomiast wyglądałaby przyszła mapa Europy? Byłaby to, jak już wspomniałem, mapa dwóch unii: Wielkiej Brytanii i jednej eurostrefy, która rozciągałaby się od południa, aż po Szwecję na północy, wschodnią zaś granicę tworzyłyby Białoruś i Ukraina.

Polska przez długi czas pozostawała na marginesie Europy. Czy mógłby pan opisać tożsamość europejską i Polskę na jej tle? Jak pańskim zdaniem wygląda obecnie rola polskiej wspólnoty?

W swojej książce wielokrotnie wspominam o Polsce i nie zgodziłbym się z tezą o jej marginalnej roli. W wielu sytuacjach, jak choćby w XVII w., pozostawała w centrum europejskiej sceny i istotnie wpływała na bieg wydarzeń. Dostrzegam bardzo interesujące paralele między wydarzeniami w XVII i XVIII w. a zagrożeniem rosyjskim obecnie. Istniało szaleńcze zaangażowanie narodów, które prosiły Reichstag o pomoc w momencie, gdy zbliżali się Turcy. W pewnym sensie polska interwencja była wtedy nieodzowna, bo Niemcy nie były w stanie poradzić sobie z Turkami. To był konkretny przykład polskiego zaangażowania.

Lekcja, jaką powinniśmy zapamiętać, jest taka, że struktura kulturowa ówczesnej polskiej wspólnoty była silna, lecz niedopasowana, dlatego nie mogła przetrwać. Polacy zdawali sobie sprawę, że choć mają silną tożsamość narodową, nie zdołają wytrwać jako suwerenne państwo. Dlatego też, w przeciwieństwie do większości innych Europejczyków, wciąż dostrzegają większą potrzebę integracji politycznej Europy. Rozumieją, że jest to jedyny sposób zarówno na zachowanie pełni wolności politycznych, jak i cech narodowych.

 

Instytucje polityczne w Europie umacniały się zwykle po okresach przelewów krwi. Czy wrogość Rosji może nas przerazić na tyle, żebyśmy byli skłonni dalej się integrować? Jakie są obecne cele Rosji jako państwa imperialnego?

To smutne, ale zagrożenie rosyjskie faktycznie niesie potencjał zjednoczenia Europy. Kiedy spojrzymy na strony mojej książki, która została wydana długo przed aneksją Krymu, odnajdziemy tam fragmenty mówiące o tym, że Unia Europejska zawsze zachowywała się najlepiej wobec zagrożeń. Kiedy pada pytanie, jakie mogą być zagrożenie zewnętrzne Europy, odpowiadam, że atak Rosji na Ukrainę, Białoruś i państwa bałtyckie. I to może być dla Europy wyraźny bodziec. Na Zachodzie żyjemy w świecie postmodernistycznym i niezależnym, a Rosja nadal funkcjonuje w wieku XIX. Rosja długo jeszcze nie będzie grała według naszych zasad i nie powinniśmy ciągle być tym zdziwieni. W chwili obecnej bardzo się boję, że Putin kieruje się realizmem, a my na Zachodzie nie. Jednym z powodów, dla których potrzebujemy unii federacyjnej, jest więc powrót do rzeczywistości.

Jakie są cele Rosji? Przyznam, że nie wiem. Jedynym, czego jestem pewien, jest to, że dyskurs mówiący o pragnieniu Putina, by odnowić Związek Radziecki, omija sedno sprawy. Kiedy posłuchamy tego, co mówi, jak uzasadnia potrzebę istnienia unii eurazjatyckiej, jasne stanie się dla nas, że zasięg jego ambicji wykracza poza wyłącznie terytorialne wizjonerstwo. On mówi o potrzebie stworzenia unii, która przeciwstawi się wielkim centrom potęgi na świecie: Chinom, Stanom Zjednoczonym i Unii Europejskiej. Dla niego jest to zatem walka globalna. Tu nie chodzi tylko o przywrócenie dawnego terytorium. Myślę, że nie doceniamy Putina. Nie ma bowiem powodu, by się łudzić, że prezydent Rosji, odzyskawszy wszystkie swoje terytoria, poczuje się syty i na tym poprzestanie. Nie będzie to wszak wystarczające dla odbudowania pozycji Rosji na arenie międzynarodowej, a to wydaje się jego głównym pragnieniem.

 

Do tej pory Putin postrzegany był jako technokrata, obecnie wydaje się jednak, że przyjął program swego rodzaju globalnego antyliberalizmu. Problematyczna jest jednak asymetria rosyjskiego zagrożenia. Dominacja rosyjska i przejęcie Ukrainy byłaby poważnym zagrożeniem dla Polski, ale nie dla Hiszpanii ani nie dla Francji. Można przypuszczać, że np. kraje bałtyckie będą wzywały do stworzenia bardziej federalnej Europy. Jak rysuje się to jednak z punktu widzenia Europy Zachodniej?

Jak słusznie pan zauważył, w Europie istnieje asymetria, jeśli chodzi o postrzeganie zagrożenia. Dlatego potrzebna jest unia zewnętrzna, która spoi wszystkie cele strategiczne w jedną wizję polityczną i musimy tego dokonać dzisiaj. Konieczna jest jedna Unia i jedna granica oraz spójna odpowiedź na politykę Rosji. Nie patrząc na skalę wyzwań i zagrożeń dla pojedynczych państw, musimy pamiętać, że to dotyczy przecież nas wszystkich.

Rozmowa została przeprowadzona w Łodzi podczas „Igrzysk Wolności” – wydarzenia związanego z obchodami 25. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., zorganizowanego przez Fundację Industrial w dniach 4–8 czerwca 2014 r.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję