Ekonomiczne dylematy polskiej inteligencji :)

O ile wiem, nie przeprowadzono nigdy rzetelnych badań dotyczących poglądów ekonomicznych polskiej inteligencji. Najpierw trzeba byłoby zresztą precyzyjnie określić, kogo zaliczamy do tej grupy. Jeśli mimo to piszę o ewolucji ekonomicznych poglądów polskich inteligentów, mam na myśli nie całą zbiorowość, lecz ważne dla niej opiniotwórcze media i autorytety.

http://www.flickr.com/photos/abphoto/13129780/sizes/m/in/photostream/
by ab.photo

Fala etatyzmu

Początek rządów komunistów w Polsce zbiegł się z wzbierającą falą etatyzmu na całym świecie. Ostrzegał przed nią Friedrich von Hayek w napisanej w roku 1944 „Drodze do zniewolenia”: „Jest rzeczą niezwykłą, że socjalizm, który nie tylko że wcześnie został rozpoznany jako najpoważniejsze zagrożenie wolności, ale wręcz otwarcie powstał jako reakcja przeciw liberalizmowi rewolucji francuskiej, zyskał zarazem powszechną akceptację, występując pod sztandarem wolności”.

Odwrót od wiary w wolny rynek miał swoje korzenie w wielkiej depresji. Warto przy tym pamiętać, że w II Rzeczpospolitej etatyzm brał górę nad liberalizmem, zarówno w dyskusjach teoretycznych, jak i w praktyce. Według szacunku historyków gospodarczych należące do państwa przedsiębiorstwa wytwarzały około 30 proc. PKB. To bardzo dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę znaczną rolę rolnictwa (na szczęście prywatnego) oraz drobnego rzemiosła i handlu. W bankowości i dużym przemyśle rola państwa była decydująca.

W ciągu 20 lat niepodległości państwowa własność rozszerzała się. Najbardziej znaczące sukcesy gospodarcze II RP – ujednolicenie dróg kolejowych, budowa Gdyni,  COP-u, Zakładów Azotowych – to zasługa państwa. W okresie PRL-u sentyment inteligencji do II RP łączył się z przekonaniem, że przedwojenne państwo sprawnie organizowało gospodarkę. Mało kto pamiętał, że państwowy sektor w Polsce przedwojennej  przynosił niewielkie zyski i pochłaniał szczupłe zasoby kapitałowe.

Wszystkie legalne partie działające do 1948 r. miały programy lewicowe i etatystyczne. Popierały nacjonalizację dużego przemysłu (w polskiej praktyce oznaczało to głównie nacjonalizację średnich przedsiębiorstw) i banków. PSL mówił w swym programie o „trzeciej drodze”, pomiędzy gospodarką upaństwowioną a prywatną, PPS natomiast kładł nacisk na rozwój spółdzielczości. W 1945 roku powstał Centralny Urząd Planowania, w którym znaczne wpływy mieli ekonomiści związani z PPS-em (prezes CUP-u Czesław Bobrowski był przewodniczącym komisji ekonomicznej CKW PPS). W lutym 1948 r. ekonomiści PPR-u (przede wszystkim Hilary Minc) skrytykowali CUP, którego kierownictwo zmieniono. Powojenny PPS był partią inteligentów, którzy szukali kompromisu z nowymi władzami, a ostatecznie znaleźli się w jednej partii z komunistami. Krótka historia CUP-u była jednym z mitów, które przetrwały przez cały okres PRL-u – w 1989 r., pod sam koniec PRL-u, Komisję Planowania, która była organem centralnego sterowania gospodarką, ponownie nazwano Centralnym Urzędem Planowania. Nawet jeśli działalność CUP-u w latach 1945–1948 była bardziej racjonalna niż późniejszych instytucji komunistycznych, z pewnością nie miał on na celu tworzenia w Polsce gospodarki rynkowej.

Socjalizm tak, wypaczenia nie

Aż do początku lat 80. dla większości polskiej inteligencji słowo „socjalizm” miało konotację pozytywną. Ruchy dysydenckie starały się raczej socjalizm zmienić, naprawić, niż odrzucić. Dotyczyło to zwłaszcza lewicy. Z kolei prawica (ROPCiO, KPN) albo w ogóle nie miała programów gospodarczych, albo były one mgliste. Przeciętny inteligent uznawał pryncypia ustrojowe : państwową własność gospodarki, centralne planowanie, brak rynku (poza szczątkowym rynkiem płodów rolnych) i był przywiązany do socjalnych przywilejów pracowników. Denerwowały go absurdy gospodarki centralnie planowanej, ale nie widział związku między nimi a pryncypiami ustrojowymi. Miarodajny dla PRL-owskiej inteligencji tygodnik „Polityka” wspierał rozwiązania, które w ówczesnych warunkach wydawały się racjonalne: zatrudnianie fachowców bezpartyjnych, promowanie innowacji, otwarcie gospodarki na Zachód, lecz nigdy nie podważał zasad ustrojowych.

W środowisku reformatorsko nastawionych ekonomistów panowało przekonanie, że kluczem do naprawy socjalistycznej gospodarki jest jej decentralizacja i większa samodzielność państwowych przedsiębiorstw.  „Reformatorzy” niekoniecznie byli dysydentami. Często pełnili funkcje wpływowych doradców władz PRL-u. Pierwsi „reformatorzy” pojawili się już w latach 50. Ich ruch był związany z politycznymi przemianami, jakie nastąpiły po śmierci Stalina, które w Polsce nazwano symbolicznie Październikiem. Politycy, a zwłaszcza ich ekonomiczni doradcy, zdawali sobie sprawę z tego, że gospodarka oparta na wydawaniu rozkazów działa źle, ale nie zamierzali wracać do sprawdzonego kapitalizmu. Wymyślili więc „socjalizm rynkowy”.

Propozycje zmian  nie były zbyt radykalne. Nie przekraczały Rubikonu, jakim były pryncypia upaństwowionej gospodarki centralnie planowanej. W roku 1956 powołano doradczy organ Rady Ministrów – Radę Ekonomiczną – w której znalazło się wielu „ekonomistów reformatorów”. Z dzisiejszej perspektywy dyskusje na posiedzeniach Rady Ekonomicznej były żenująco prymitywne: „Chcę zwrócić uwagę na problemy, które, zdaje się, są bardzo istotne. Po pierwsze, znany powszechnie problem spekulacji” – zaczynał swoją wypowiedź Michał Kalecki, który uchodził za najpoważniejszego polskiego kandydata do nagrody Nobla.

„Sprawę spekulacji i drenażu rynku poprzez import towarów konsumpcyjnych proponuję traktować łącznie” – dodawał Oskar Lange – obok Kaleckiego najbardziej znany polski ekonomista na świecie.

W 1957 r. Rada Ekonomiczna opracowała tezy „W sprawie przeprowadzenia zmian w handlu wewnętrznym”,  które zalecały między innymi zniesienie obowiązujących dotychczas cenników i receptury oraz związanie wysokości uposażenia kelnerów z wysokością zrealizowanych rachunków po odliczeniu wódki”.

W 1962 r. Gomułka rozwiązał Radę Ekonomiczną, uznając najwyraźniej, że sam potrafi mobilizować kelnerów do wydajniejszej pracy.

W latach 80. niemal wszystkie postulaty dawnych reformatorów zostały w końcu wprowadzone w życie.  Państwowe przedsiębiorstwa stały się samodzielne, centralne nakazy zostały rozluźnione, a na dodatek coraz większy wpływ na zarządzanie miały samorządy pracownicze. A mimo to gospodarka kręciła się coraz wolniej, rosła inflacja, a półki były puste. Stało się jasne, że rynek, aby działał dobrze, musi mieć więcej swobody, a graczami na nim nie mogą być państwowe przedsiębiorstwa, lecz prywatne podmioty.

Solidarność, czyli więcej socjalizmu

W sierpniu 1980 r. fala socjalizmu w Polsce osiągnęła punkt kulminacyjny. Intelektualiści, którzy pielgrzymowali do gdańskiej stoczni, dziękowali robotnikom za to, że walczą o wolność słowa i prawa obywatelskie. Odkrywali robotniczą kulturę i wartości, kłaniali się „rewolucji robotniczej”, jak Broniewski, „czapką do ziemi”. Powiało socrealistycznym kiczem. Andrzej Wajda w filmie „Człowiek z żelaza” świadomie lub nie nawiązywał do „Matki” Gorkiego.

Drewniane tablice, na których spisano 21 postulatów strajkujących, stały się relikwiami Solidarności (w 2003 r. trafiły na listę UNESCO „Pamięć świata”. Przypomnijmy kilka z nich:

  • podnieść zasadnicze uposażenie każdego pracownika o 2 tys. zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen,
  • zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza,
  • realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko nadwyżki,
  • znieść ceny komercyjne oraz sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym,
  • wprowadzić na mięso i jego przetwory bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku),
  • obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 55 lat, a dla mężczyzn do lat 60 lub przepracowanie w PRL-u 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek,
  • wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy.

 Jednocześnie strajkujący robotnicy i ich doradcy żądali, by władze przedstawiły „realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej”. Jak wyprowadzać kraj z kryzysu, rozdając jednocześnie pieniądze bez pokrycia, skracając czas pracy i eliminując jakiekolwiek bodźce rynkowe? Doradcy starali się hamować najbardziej radykalne roszczenia. Nie mieli jednak odwagi powiedzieć robotnikom, że braki w sklepach wynikają nie z eksportu mięsa do ZSSR, lecz ze sztywnych cen, których władzom nie udało się podnieść od dziesięciu lat mimo zbyt szybko rosnących płac.

Społeczeństwo przeżywało ciężki dysonans poznawczy. Racjonalne argumenty ekonomiczne były po stronie władzy, której propaganda do znudzenia przypominała, że dzielić można to, co się wyprodukuje. Z drugiej strony PZPR był odpowiedzialny za kryzys, a w dodatku nie miał zamiaru podzielić się władzą z Solidarnością. Dysonans poznawczy rozwiązano w prosty sposób: dopóki PZPR zachowuje monopol władzy, musi spełniać obietnice stworzenia w Polsce społeczeństwa dobrobytu. Że są nierealne? No to nie trzeba było obiecywać.

Atmosfera strajku w stoczni zrobiła ogromne wrażenie na Jadwidze Staniszkis, która pod jej wpływem sformułowała teorię „martwej struktury”, czyli błędnego koła socjalizmu. Według niej radykalne odrzucenie realnego socjalizmu przez buntujących się robotników jedynie umacnia socjalizm. Żądania płacowe i socjalne odwołują się do aktywności państwa w gospodarce. Robotnicy chcą jeszcze mniej rynku, a więcej równości. Zmiana polityczna wynosi więc do władzy kolejną ekipę, która obiecuje, że tym razem będzie realizowała ideały socjalistyczne.

Ta elegancka teoria zupełnie pomijała fakt, że gospodarka socjalistyczna osiągnęła kres swojego rozwoju i bez radykalnego odejścia od niej nie sposób wyjść z kryzysu.

Qui pro quo przy „okrągłym stole”

6 lutego 1989 roku rozpoczęły się rozmowy okrągłego stołu, podczas których władze starały się wciągnąć opozycję do współodpowiedzialności za rządy w Polsce. W kilku podstolikach dyskutowano o sprawach gospodarczych. Najważniejszymi reprezentantami po stronie opozycji w rozmowach gospodarczych byli: Andrzej Wielowieyski, Ryszard Bugaj, Jerzy Osiatyński, Witold Trzeciakowski, Cezary Józefiak. Szefem strony solidarnościowej  przy stoliku zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli też: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Józefiak, Olechowski, Wilczek, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna.

Solidarnościowi inteligenci przystąpili do rozmów z władzami komunistycznymi bez wizji programu reform gospodarczych. Opozycja stała na stanowisku, że to rząd powinien przedstawić sposób wyjścia z kryzysu, a zadaniem strony solidarnościowej jest kontrolowanie przebiegu reformy i dbanie o to, by jej koszty nie były dla społeczeństwa zbyt wysokie. Niektórzy przedstawiciele rządu reprezentowali znacznie bardziej prorynkowe stanowisko od ekspertów solidarnościowych. Kilka razy doszło do ostrego sporu Ryszarda Bugaja z Władysławem Baką (prezesem NBP) i Mieczysławem Wilczkiem. Szczególnie ten ostatni prezentował poglądy jednoznacznie prokapitalistyczne.

Porozumienia Solidarności z władzami, zawarte 5 kwietnia 1989 r., umożliwiły ewolucyjną zmianę sytuacji politycznej w Polsce, ale nie dawały podstaw do ukształtowania się nowego ładu ekonomicznego. W dodatku istniało poważne zagrożenie, że indeksacja płac przyspieszy jeszcze inflację i doprowadzi do jej utrwalenia.

Inteligenci wolnorynkowi

Na początku lat 80. punkt ciężkości w dyskusjach ekonomicznych w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej przesunął się w stronę wolnego rynku.  Jeszcze w 1971 r. prezydent Richard Nixon mówił: „Wszyscy jesteśmy keynesistami”, ale stagflacja sprawiała, że recepty keynesowskie stawały się bezużyteczne. W głównym nurcie ekonomii znalazły się: monetaryzm, szkoła racjonalnych oczekiwań, ekonomia podaży. Popularność odzyskała austriacka szkoła ekonomii. W Stanach Zjednoczonych wybory wygrał Ronald Reagan, w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Nie przepraszali, jak ich poprzednicy za kapitalizm, nie szukali „trzeciej drogi”, lecz wprowadzali zmiany w kierunku wolnego rynku.

Tymczasem po drugiej stronie muru berlińskiego był rozległy obszar gospodarki pogrążonej w kryzysie. Nie tylko PRL, lecz także inne kraje, w tym ZSSR, przeżywały ogromne kłopoty gospodarcze.

W latach 80. liberalizm zaczął być modny – może po raz pierwszy w naszej  historii. Jeszcze nie był głównym nurtem w szeroko rozumianym ruchu Solidarności, ale nie był już marginesem. Bestselerami drugiego obiegu stały się książki prorynkowych ekonomistów i ideologów: Guya Sormana: „Rewolucja konserwatywna w Ameryce” i „Rozwiązanie liberalne”, Michaela Novaka „Duch demokratycznego kapitalizmu”, Miltona Friedmana „Wolny wybór”, George’a Gildera „Bogactwo i ubóstwo”.

W opozycji, rozbitej na dziesiątki grup skupionych zwykle wokół wydawanych nielegalnie pism, pojawiły się takie, które jawnie głosiły afirmację kapitalizmu: gdańscy liberałowie wydawali nieregularny periodyk „Przegląd Polityczny”, Grupa Polityczna „Niepodległość” –miesięcznik „Niepodległość”, liberałowie krakowscy – miesięcznik „13”, a poznańscy – miesięcznik „Nurt”.

Liberałowie wnieśli do dyskusji  kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie dostrzegano przedtem – prywatyzację, tworzenie instytucji rynkowych (np. giełdy, banków). Co więcej, przedstawili rozwiązania, które w latach 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta utopijność sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Teoretyczne rozważania liberałów okazały się przydatne nadspodziewanie szybko.

W latach 80. liberalny, wolnorynkowy przechył inteligentów zaowocował też ruchem towarzystw gospodarczych. Powstało ich w Polsce kilkadziesiąt i ogromna większość z nich przestała działać na początku lat 90. Tworzyli je inteligenci – często byli pracownicy naukowi, dziennikarze, urzędnicy, nauczyciele, którzy mieli dość pracy „na państwowym”. Mieli własne, małe biznesy i potrzebę działalności dla dobra publicznego.Środowiska te – zwłaszcza Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze – wpływały na liberalny kierunek elit politycznych, które kształtowały się po roku 1989.

Plan Balcerowicza

Po wyborach w czerwcu 1989 r. gospodarka była w stanie chaosu, rząd Mieczysława Rakowskiego praktycznie już nie rządził, a opozycja nie miała pomysłu na wyjście z kryzysu. Działania przywódców OKP i Solidarności blokowała obawa przed wybuchem społecznym. Kolejne zakłady strajkowały, choć nie bardzo było wiadomo, kto miałby spełnić ich nierealne żądania.

2 miesiące później sytuacja się zmieniła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 21 sierpnia przyjechał do Polski Jeffrey Sachs, młody ekonomista z Harvardu, znany jako doradca kilku krajów, które przezwyciężyły inflację. Był dobrym znajomym kilku ekonomistów z pokolenia 40-latków, których kontakty z Zachodem były już intensywne. Spotkał się z senatorami i przekonał ich do „skoku” w gospodarkę rynkową poprzez urealnienie cen, ujednolicenie i stabilizację kursu walutowego, likwidację dotacji i deficytu budżetowego, otwarcie dla przedsiębiorczości krajowej i inwestycji zagranicznych. Wielkim zwolennikiem radykalnych przemian rynkowych stał się, przynajmniej na pewien czas, Jacek Kuroń – dla opozycyjnej inteligencji jeden z największych wówczas autorytetów moralnych. Przygotowało to polityczne i mentalne przedpole dla planu Balcerowicza.

Wprowadzane od początku 1990 r. reformy uderzały w interesy niemal wszystkich ważnych grup ukształtowanych w okresie PRL-u, w tym nawet w interesy drobnych przedsiębiorców. Były korzystne dla kraju, dla całej wspólnoty, ale koszty płaciły konkretne jednostki i grupy. Także inteligencja.

Zła sytuacja budżetowa sprawiła, że realne dochody pracowników państwowych – nauczycieli, lekarzy, naukowców, artystów, nawet prawników – przez kilka lat po rozpoczęciu reform spadały. To zniechęcało inteligencję do wolnego rynku, który nie jest jej naturalnym środowiskiem. Wielką zasługą polskiej inteligencji jest to, że mimo wszystko przez pierwsze, najtrudniejsze lata wspierała, wbrew grupowym interesom, przemiany rynkowe. Leszek Balcerowicz, który był ich twórcą i symbolem, przez pewien czas pozostawał poza krytyką głównych mediów, które na początku lat 90. były głosem polskiej inteligencji i kształtowały jej poglądy.

Odwrót od idei wolnorynkowych

Opisując nastroje społeczne, nie należy używać wielkich kwantyfikatorów. Inteligencja polska nigdy nie była jednolita. Duża jej część już w 1993 roku poparła w wyborach SLD lub PSL – partie głoszące wówczas dość otwarcie poglądy antyrynkowe. Jednak reformy okazały się na tyle trwałe, że nie udało się ich cofnąć. Polska gospodarka i Polska jako kraj weszły na początku lat 90. w obszar oddziaływania globalnych trendów, które wymuszały na kolejnych rządach utrzymywanie zasad rynkowych. Dla części społeczeństwa, także środowisk inteligenckich, było to niezrozumiałe. Na prawicy i na lewicy zaczynał dojrzewać mit o istnieniu tajemniczego układu, który nie pozwala dokonać ostrego (i pożądanego przez grupy o skrajnych poglądach) zwrotu w polityce gospodarczej.

W 2002 r. powstała „Krytyka Polityczna” – dynamiczna grupa młodych, mocno lewicowych intelektualistów, którzy buntowali się przeciwko „polityce bezalternatywnej”. W praktyce oznaczało to sprzeciw wobec polityki gospodarczej głównego nurtu lub – mówiąc umownie – polityki Balcerowicza. Środowisko „Krytyki” wzywało do uprawiania „polityki”. Nie godziło się na jeden – technokratyczny – scenariusz modernizacji Polski. Wierzyło w istnienie innych scenariuszy, które z niewiadomych powodów odrzucają elity III RP.

Niemal równocześnie z powstaniem „Krytyki Politycznej” prawicowi politycy i intelektualiści zaczęli mówić o konieczności „rewolucji moralnej”. Nie miała być skierowana przeciw wolnemu rynkowi jako zasadzie, ale przeciwko realnej polityce gospodarczej uprawianej przez kolejne rządy. Także przeciw otwarciu Polski na świat i jej integracji z Unią Europejską.

Rewolucyjni konserwatyści nie stworzyli jednego centrum decyzyjnego. Jednym z ich przyczółków był istniejący od 1992 r. krakowski Ośrodek Myśli Politycznej, w którym publikowali m.in.: Marek Cichocki, Dariusz Gawin, Zdzisław Krasnodębski, Miłowit Kuniński, Ryszard Legutko, Rafał Matyja, Bogdan Szlachta. Inne ośrodki to Warszawski Klub Krytyki Politycznej (Cichocki, Gawin, Tomasz Merta) i Centrum Europejskie Natolin.

Ich ideologię można by nazwać – za Ryszardem Legutką – „republikanizmem”. „Dzisiejszy republikanizm to coś więcej niż odrodzenie pojęcia cnoty – pisał Legutko w eseju «Demokracja i republika». – Stanowi on także próbę odbudowy klasycznego pojęcia polityki, które zostało zapoznane w wyniku dominacji myślenia liberalno-demokratycznego. […] Klasyczni republikanie nie bali się pisać o logice władzy, o obowiązkach z tym związanych, o nakazach, o zwierzchności i posłuszeństwie, o honorze i oddaniu, a więc o wszystkim, co w wyniku przyjęcia politycznego sentymentalizmu albo zniknęło, albo zostało potępione i wygnane poza obszar akceptowalności”.

O potrzebie „polityki” rozumianej jako zmiana nieustannie pisała „Europa” – intelektualny dodatek do „Dziennika”,  gazety, która przez pewien czas była nieformalnym organem „moralnej rewolucji”.

Za największą wadę państwa obóz „rewolucjonistów” uznał „imposybilizm”, czyli bierność. Słabe państwo w publicystyce rewolucjonistów było utożsamione z liberalnym państwem prawa. W praktyce więc polska „konserwatywna rewolucja” była skierowana przeciw liberalizmowi i wolnemu rynkowi.

Odwrót od idei wolnorynkowych nasilił się wraz z rozpoczęciem globalnego kryzysu finansowego. Środowiska lewicowe i konserwatywne uznały, że winę za wybuch kryzysu ponoszą  „neoliberałowie”. „Neoliberalizm” stał się etykietką, którą przylepiają przeciwnicy rozwiązań wolnorynkowych tym, którzy uznają realia rynkowe.

Przeciwnicy wolnego rynku czują wsparcie międzynarodowych autorytetów naukowych i intelektualnych. Przeciwko liberalizmowi opowiedział się brytyjski myśliciel John Gray, przed dwudziestu laty wybitny myśliciel liberalny. Zwolennikami ograniczenia rynku są nobliści: Joseph Stiglitz, Paul Krugman, George Akerlof.

Globalny kryzys został niemal entuzjastycznie przyjęty przez polską inteligencję lewicową. Związany z „Krytyką Polityczną” Jacek Żakowski, powołując się na słoweńskiego filozofa Slavoja ŽiŽka, wzywa: „Znów wolno myśleć”, a rozumie przez to – w polityce gospodarczej i społecznej można wytyczać nowe drogi.

Ale rozwiązania antykryzysowe przyjmowane w USA i w Europie oznaczają raczej powrót do zdrowej polityki rynkowej i ograniczenie roli państwa w gospodarce. Jest to nieuchronne choćby dlatego, że wiele państw niebezpiecznie zbliżyło się do granic wypłacalności. Jest zatem prawdopodobne, że moda na antyrynkowość szybko minie, a polska inteligencja, podążając za głównym nurtem myśli światowej, znów polubi wolny rynek.

Cyfryzacja w wydaniu gov.pl. Niekończąca się opowieść :)

Od blisko 25 lat cyfryzacja na poziomie rządowym pozostaje raczej obszarem zainteresowania polityków i liderów opinii publicznej niż polem przemyślanych i konsekwentnie realizowanych działań. We wczesnych latach 90. ówczesny premier Waldemar Pawlak chętnie pokazywał się przy komputerze, a „komputeryzacja” miała być jednym z filarów budowy nowoczesnej administracji publicznej.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Projekt zakończył wybuch tzw. afery Inter-Ams i przez kilka kolejnych lat komputery zniknęły, nawet jako rekwizyty, z polskiej sceny politycznej. Mniej więcej 10 lat później, w roku 2004 ministrem nauki i – uwaga – informatyzacji w rządzie Marka Belki został prof. Michał Kleiber. Zaczęło się drugie podejście, tym razem pod hasłem „informatyzacji”. Ministerstwo podjęło się realizacji wielu ciekawych przedsięwzięć, niestety rok później zostało… zlikwidowane. W efekcie opinia publiczna zapamiętała z tamtych czasów głównie problemy z wdrożeniem dużych systemów informatycznych w instytucjach państwowych takich jak ZUS czy Agencja Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa.

Niedługo potem wybuchła wojna państwowego regulatora rynku telekomunikacyjnego, czyli Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej z byłym już wtedy monopolistą – Telekomunikacją Polską SA, która z jednej strony przyczyniła się do zwiększenia konkurencji na rynku i obniżki cen usług, a z drugiej strony zahamowała na lata tempo inwestycji telekomunikacyjnych. Małym operatorom brakowało środków, a często też wyobraźni. Duzi bali się regulatora i jego decyzji, które w każdej chwili mogły nakazać udostępnienie konkurentom świeżo wybudowanej infrastruktury na nierynkowych zasadach. Kolejne pomysły na modernizację państwa z wykorzystaniem nowych technologii, podjęte po roku 2007 przez rząd Donalda Tuska, także nie wypaliły. Częste roszady personalne, brak konsekwencji w realizacji rozpoczętych projektów (vide słynny projekt „Komputer dla każdego ucznia”, hucznie ogłoszony i zawieszony w połowie pilotażu, czy e-dowód, którego realizacja jest wciąż przekładana przez kolejne rządy, także obecny), niski priorytet tematyki w obliczu innych wyzwań epoki (choćby kryzys na rynkach finansowych 2008–2009), w końcu tzw. infoafera, która dała wymówkę kolejnym ministrom odpowiedzialnym za tematy okołocyfryzacyjne, aby robić raczej niewiele, za to „uczciwie”.

Gdzie dziś jesteśmy?

W efekcie w zestawieniu Digital Economy and Society Index (DESI) 2018 Polska sytuuje się na 5. miejscu od końca wśród państw Unii Europejskiej. Dania, Szwecja, Finlandia i Holandia są w tym rankingu krajami najbardziej zaawansowanymi, a Rumunia, Grecja i Włochy – najmniej. Przy czym, o ile kraje takie jak Hiszpania, Cypr i Irlandia najszybciej nadrabiają zaległości w zakresie cyfryzacji, to Polska, mimo pokaźnych inwestycji i stymulowania popytu usług cyfrowych, również przesuwa się w rankingu – tyle że w dół [1].

Oczywiście, to „zasługa” nie tylko klasy politycznej i administracji publicznej. Swój udział mają w tym media, system oświatowy, nauka, a także biznes, który zwłaszcza w kategorii małych i średnich przedsiębiorstw niechętnie podejmuje wyzwania modernizacyjne. Tyle że jednym z powodów tej niechęci biznesu do inwestycji jest brak odpowiednich zachęt ze strony sektora publicznego oraz niestabilne otoczenie regulacyjne, zwłaszcza fiskalne. I tak koło się zamyka.

Tymczasem cyfryzacja, przemyślane wykorzystywanie nowych technologii, to dziś – obok kwestii klimatycznych – jedno z największych wyzwań cywilizacyjnych. W dodatku o ile nad problematyką sztucznej inteligencji, zwłaszcza w jej aspektach nietechnicznych, pochylają się dziś na świecie najtęższe głowy i szukają odpowiedzi na różne kwestie natury etycznej czy prawnej (ostatnio także nasz Minister Nauki podjął prace nad „narodową strategią rozwoju Sztucznej Inteligencji”), to my wciąż borykamy się z problemami identyfikowanymi jako podstawowe już wiele lat temu.

Katalog usług administracji publicznej dostępnych elektronicznie jest wciąż rozpaczliwie ubogi. Ostatnio próbowałem uzyskać cztery różne zaświadczenia związane z nieruchomością i po zalogowaniu się na rządowy portal ePUAP ze smutkiem odkryłem, że żadne z nich nie jest dostępne online. Pozostało odwiedzić urząd. Dwukrotnie. Raz żeby złożyć wniosek i dwa tygodnie później, żeby odebrać zaświadczenia, o które wnioskowałem. A wszystko to w dużej podwarszawskiej gminie będącej jednym z liderów rankingów przedsiębiorczości i zamożności – w Piasecznie. W Łodzi z kolei dwa tygodnie zajęło mi uzyskanie odpisu własnego skróconego aktu urodzenia. I też niezbędne były dwie wizyty w urzędzie.

PKP Intercity ogłosiło niedawno, że już w 2019 roku w pociągach marki Pendolino będzie dostęp do wi-fi. Czyli w czwartą rocznicę uruchomienia najnowocześniejszych pociągów w Polsce jest szansa, że będzie można w nich korzystać z internetu. Z kolei dopiero od dwóch lat wszyscy pasażerowie warszawskiego metra mogą się cieszyć z zasięgu komórkowego (wcześniej tylko jeden operator posiadał niezbędną do tego infrastrukturę na terenie stacji metra, a pozostali bezskutecznie zabiegali o odpowiednie zgody administracyjne przez całe lata).
Branża telekomunikacyjna od wielu lat walczy o wprowadzenie obligatoryjności położenia peszli na kable teletechniczne w pasie dróg i autostrad podczas ich budowy lub modernizacji, po to, aby nie musieć ponosić potem ogromnych kosztów odrębnych inwestycji, w dodatku poprzedzonych szeregiem proceduralnych obowiązków administracyjnych.

To tylko przykłady. Straconych szans lub spóźnionych działań strony publicznej, które mają wpływ na rozwój infrastruktury oraz kreowania popytu na usługi cyfrowe. Jakże daleko nam z tej perspektywy do dylematów związanych z wykorzystywaniem sztucznej inteligencji…

O co chodzi w cyfryzacji?

Cyfryzacja opiera się na trzech filarach: infrastruktura, usługi oraz kompetencje pozwalające z nich korzystać. Dopiero równomierny rozwój tych trzech obszarów może zapewnić stabilne kształtowanie się społeczeństwa informacyjnego. Przeinwestowanie jednego obszaru i niedoinwestowanie innego nie rozwiązuje problemu.

W Polsce stosunkowo najlepiej jest z infrastrukturą. Dostępność szybkiego internetu w Polsce gwałtownie rośnie, głównie dzięki masowym inwestycjom światłowodowym prowadzonym zarówno z wykorzystaniem środków publicznych (unijnych), jak i nakładów własnych przedsiębiorstw telekomunikacyjnych. W zasięgu telefonii mobilnej pozostaje 99 proc. mieszkańców naszego kraju, a liczba kart SIM istotnie przekracza liczbę ludności Polski.

Nieco bardziej złożona jest kwestia dostępu do usług cyfrowych. Z jednej strony usługi e-bankingu oferowane są ponad 32 mln klientów banków, a z drugiej strony korzysta z tej możliwości tylko połowa z nich[2]. Możliwość złożenia zeznania rocznego drogą elektroniczną mają wszyscy podatnicy, ale ponownie z możliwości tej korzysta co drugi [3]. Łącze szerokopasmowe ma 9 na 10 polskich małych firm, a stronę www – 7 na 10. Jednocześnie z komputera i sieci w realizacji codziennych zadań korzysta nieco ponad jedna trzecia, a z pracy w chmurze jedna dziesiąta. Potencjalną możliwość skorzystania z usług tzw. e-administracji ma każdy obywatel – robi to jednak bardzo niewielu, poza, rzecz jasna, rozliczeniem podatkowym. Warto zatem zapytać o przyczynę tego cyfrowego rozdwojenia jaźni: dlaczego, jeśli już nawet mamy dostęp do usług, które pozwalają zaoszczędzić czas, a nierzadko również pieniądze, to nadal wybieramy usługi tradycyjne.

Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w obszarze kompetencji, które rozumie się jako harmonijną kompozycję wiedzy, umiejętności i postaw [4]. Ten złożony wewnętrznie obszar pozwala zrozumieć, że o użytkowaniu technologii cyfrowych decyduje nie tylko umiejętność „wyklikania” czegoś, ale przede wszystkim wiedza o dostępnych usługach i serwisach oraz postawa gotowości do skorzystania z nich. Badania dotyczące barier w zakresie korzystania z technologii cyfrowych od lat już wskazują na spadek znaczenia tzw. barier twardych (infrastrukturalnych i sprzętowych). I choć znaczenie barier miękkich (brak umiejętności, brak potrzeby korzystania) również spada, to właśnie one są kluczowe w blokowaniu dostępu do technologii cyfrowych [5].

Co warto zrobić?

Od kilku lat przez wszystkie przypadki odmieniamy frazy „cyfrowy rynek pracy” i „cyfrowe zawody przyszłości”. Powtarzamy bez namysłu i refleksji, że „nasze” dzieci będą pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją, mimo że znaczna część współczesnych 30- i 40-latków też pracuje w zawodach nieistniejących, kiedy oni sami byli dziećmi. Boimy się tego, że maszyny zabiorą nam pracę – tak samo jak luddyści obawiali się mechanizacji pracy fizycznej. Tymczasem niebawem minie 10 lat, odkąd Institute for the Future opublikował raport Future Work Skills 2020 [6]. Autorzy tego raportu, wyliczając czynniki mające wpływ na przemiany na rynku pracy, wymieniają rozwój nowych mediów, powstanie inteligentnych systemów i urządzeń, globalną komunikację, komputeryzację, a także wydłużenie i podniesienie jakości życia oraz powstanie organizacji o „superstrukturach”. Niejako na przecięciu współoddziaływania tych czynników wyrastają nowe umiejętności, których gros stanowią kompetencje miękkie: umiejętność pracy w zespole międzykulturowym, kompetencje medialne, myślenie adaptacyjne, inteligencja społeczna, umiejętność pracy w zespole rozproszonym itd. Ponieważ nieuchronnie zbliżamy się do mitycznej granicy roku 2020, warto się skupić właśnie na pracy nad postawami Polaków. To bowiem w nastawieniu do technologii cyfrowych kryje się klucz do zwiększenia popytu na usługi cyfrowe oraz urządzenia pozwalające z nich korzystać. Ciekawość, brak obawy, zaufanie oraz pozytywny stosunek do nowych mediów powinny być sednem użytkowania mediów cyfrowych, a ich kształtowanie celem wszelkich działań cyfryzacyjnych.

Dlatego myśląc o strategicznym wymiarze rozwoju cyfryzacji w Polsce, mając w pamięci skromną listę sukcesów rządowych w tym zakresie, warto się skupić na tym, co najistotniejsze, a zarazem nie wymaga podejmowania wyzwań, które przerastają kompetencje sektora publicznego.

Jak widać na przykładzie infrastruktury, wystarczy po prostu nie przeszkadzać regulacjami, a działania prowadzone przez graczy rynkowych wzmacniać świadomą polityką np. w zakresie zamówień publicznych, które z definicji powinny zawsze zawierać komponent cyfrowy, niezależnie od tego, czy zamawiamy pociągi, czy drogi.

W ostatnim czasie prawdziwym sukcesem e-administracji okazało się wdrożenie elektronicznego modułu głośnego rządowego programu Rodzina 500 plus, który umożliwia jego beneficjentom w pełni zdalne przeprocesowanie wniosku. W dość masowej skali. Tyle że za tym sukcesem e-administracji stoi… branża bankowa. Skorzystała ona z luki, którą tym razem świadomie pozostawił rząd, realnie obliczając siły na zamiary. Być może to jest właśnie modelowe rozwiązanie – określenie przez aktora publicznego warunków brzegowych, standardów i pozostawienie całej warstwy wdrożeniowej usługi tym, którzy zajmują się tym profesjonalnie, na co dzień i to w wymagającym reżimie business cases, a nie w swobodnym strumieniu środków publicznych i w krainie niewiążących terminów.

Jedynym wyjątkiem od takiej optyki powinno być zagwarantowanie przez władze publiczne nowoczesnego dokumentu z warstwą elektroniczną, potwierdzającego w sposób niezaprzeczalny naszą tożsamość w sieci (mityczny e-dowód z tzw. „czipem”, czyli mikroprocesorem). To nie może się stać przedmiotem outsourcingu. A w każdym razie nie powinno, bo dotykamy twardego dominium państwa. Takiego rozwiązania, dostępnego powszechnie i poniekąd obowiązkowo dla każdego obywatela, potrzebuje wszak nie tylko administracja, lecz także biznes. Banki, ubezpieczyciele, telekomy, wszyscy dostawcy masowych usług wiele oddaliby za możliwość bezpiecznego i w pełni zweryfikowanego zdalnego kontaktu ze swoim klientem. A dla nas – obywateli/klientów – to po prostu ogromna wygoda i oszczędność czasu oraz pieniędzy. Proste narzędzie, które może istotnie zwiększyć popyt na usługi cyfrowe, a wielu z nas ośmielić do szerszego korzystania z nowych technologii, także w sytuacjach, które wciąż wymagają „analogowego”, fizycznego kontaktu z urzędem, firmą, uczelnią, biurem notarialnym itp.

Bez wsparcia sektora publicznego powszechny rozwój kompetencji cyfrowych na miarę potrzeb współczesnego świata nie nastąpi. Zaczynając od reformy anachronicznego systemu oświatowego, po masowe działania edukacyjne i informacyjne, nie tylko dające nam „twarde” umiejętności cyfrowe, takie jak umiejętność obsługi urządzeń czy korzystania z określonego oprogramowania, lecz także promujące postawy świadomego użytkownika nowych technologii. Rozumiejącego potrzebę dostępu do internetu i potrafiącego z niego korzystać. Umiejącego zarządzać ochroną swojej prywatności i bezpieczeństwem danych. Świadomego i zagrożeń, i potencjału. Wielu z nas świetnie sobie z tym radzi i bez wsparcia państwa. Ale bez tego wsparcia zarówno realizacja ambicji zwiększenia tempa rozwoju naszego kraju, jak i walka z wykluczeniem cyfrowym całych grup społecznych będą bardzo trudne.

[1] W 2018 r. Polska znajduje się na 5. miejscu od końca, w 2017 r. – była na 6. od końca.  https://ec.europa.eu/digital-single-market/en/scoreboard/poland
[2] https://prnews.pl/raport-prnews-pl-rynek-bankowosci-internetowej-iv-kw-2017-434184
[3] http://serwisy.gazetaprawna.pl/pit/artykuly/1040879,coraz-wiecej-osob-rozlicza-sie-z-fiskusem-przez-internet.html
[4] http://studiamedioznawcze.pl/Numery/2018_2_73/jasiewicz.pdf
[5] http://www.diagnoza.com/pliki/raporty/Diagnoza_raport_2015.pdf
[6] http://www.iftf.org/futureworkskills/

Strategiczna potrzeba istnienia państwa :)

Strategiczna potrzeba istnienia państwa

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – to samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej.

Przeżywamy okres prosperity i wzrostu gospodarczego, który trudno porównać z jakimkolwiek innym w naszej historii nowożytnej, o najnowszej nie wspominając. Oczywiście, można z tego kpić, jak to chętnie robi i prawica, i lewica, ale odsyłam do podręczników historii gospodarczej i statystyk.

Rozwojowi służy i czas pokoju, i odmieniane przez wszystkie przypadki dotacje UE, i zapotrzebowanie na równie dobrze, jeśli nie lepiej wykwalifikowaną, ale tańszą niż w Europie Zachodniej siłę roboczą, i nadspodziewana mobilność i elastyczność Polaków – zarówno jeśli chodzi o emigrację, jak i w kreowaniu własnego biznesu.

W kraju, w którym sfera prywatnej wytwórczości stanowiła sekowany przez państwo margines jeszcze 25 lat temu, dziś 60 proc. PKB jest wytwarzane przez mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa, a więc podmioty powstałe w wyniku pomysłowości i energii Polaków, a nie w wyniku procesów prywatyzacyjnych czy uwłaszczeniowych.

Niestety, opisywanie polskiego sukcesu jako efektu przemyślanych działań systemowych i genialnych posunięć klasy politycznej byłoby z gruntu fałszywe. Z niewielkimi wyjątkami procesy wiodące do dzisiejszej relatywnej stabilności i odporności na wstrząsy zachodziły nie dzięki działaniom rządzących i administracji publicznej, ale mimo tych działań.

Co zawdzięczamy politykom

Źródeł polskiego sukcesu należy oczywiście upatrywać przede wszystkim w bankructwie gospodarki centralnie sterowanej – czego efektem była tzw. reforma Wilczka, przenosząca prywatną wytwórczość i usługi ze sfery niemal zakazanej do sfery legalnej. Choć legalności tej nadal nie towarzyszyło faktyczne równouprawnienie z wytwórcami państwowymi. Szanse wyrównywało jedynie to, że wytwórcy państwowi pomimo preferencji od lat albo i dziesięcioleci pozostawali w pułapce nieefektywności, co wynik konkurencji przesądzało.

Są trzy niezaprzeczalne zasługi pierwszych ekip politycznych kierujących Polską. Dzięki Leszkowi Balcerowiczowi uniknięcie wariantu jugosłowiańskiego w gospodarce (przypomnę, że był moment, kiedy uznano tam markę niemiecką za walutę obowiązującą w rozrachunkach, ku pewnej konfuzji niemieckiego emitenta waluty). Dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi i Krzysztofowi Skubiszewskiemu uniknęliśmy wariantu jugosłowiańskiego w ustalaniu form państwowości i granic, choć pokus przy rozpadzie ZSRS i słabości powstających po tym rozpadzie państw nie brakowało. Dzięki wymienionej trójce i – co uczciwie trzeba przyznać – wspólnej postawie ówczesnej klasy politycznej wytyczyliśmy sobie nad podziw konsekwentnie realizowaną przez kolejne bez wyjątku rządy strategię ścisłego powiązania ze światem zachodnim, co zaowocowało naszym członkostwem w Unii Europejskiej i NATO.

Pozostałe procesy budujące dzisiejszą stabilność działy się poza władzą publiczną, a może nawet wbrew niej. Członkostwa w UE i NATO były pierwszymi i zarazem ostatnimi celami strategicznymi wytyczonymi przez polskich polityków.

Należy oczywiście oddać sprawiedliwość rządowi Jerzego Buzka – jedynemu po ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, który zajął się reformami czy też próbą budowy nowoczesnych systemów w niektórych sektorach państwa – takich jak ubezpieczenia zdrowotne, system emerytalny, administracja publiczna czy edukacja. Pierwszą zdemontował rząd Leszka Millera, drugą zupełnie niedawno – Donalda Tuska. Trzecia została wykoślawiona monstrualną liczbą powiatów. Czwarta, słabowita od poczęcia, spętana kostycznymi programami i metodami nauczania. Ale ten rząd był ostatnim, który podejmował próby budowy struktur i nadążania z formowaniem nowoczesnego sektora publicznego, za zmianami społecznymi i gospodarczymi dziejącymi się niezależnie od państwa.

Zamożność i wzrost nie dzięki, lecz pomimo

Wydarzenia polityczne – upadek komunizmu i powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego umożliwiły stworzenie zrębów ustroju społecznego pozwalającego na inicjatywę. Pakiet Balcerowicza wprowadzał zasady matematyczne do państwowych obliczeń, praktyczne kryterium opłacalności i sensowności przedsięwzięć gospodarczych, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Przywrócił gospodarce złotówkę, która z racji galopującej inflacji była wypierana z rynku przez wymianę towarową lub półlegalne obroty w stabilnych walutach obcych.

Trzeba być wyjątkowym ignorantem lub wyjątkowym cynikiem politycznym, by deprecjonować, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, „monetarystyczną” politykę Balcerowicza. Wiara w to, że upadające nieefektywne państwowe molochy należy utrzymać przy życiu, bo przecież w końcu staną się kołami napędowymi wzrostu, towarzyszyła wszystkim rządom PRL-u. Doprowadziła do bankructwa państwa ogłoszonego przez Wojciecha Jaruzelskiego w roku 1981. Wiara w to, że pieniądz w gospodarce jest zbędny, miała zaowocować dojściem do komunizmu w roku 1980 – jak prognozował Nikita Chruszczow.

Rząd Mazowieckiego przywrócił Polsce podstawowe ramy normalności – reformując gospodarkę, administrację publiczną (samorząd), likwidując system opresji cenzury, SB. I co najważniejsze – reformy w sferze gospodarki i powstanie rynku dóbr konsumpcyjnych wprowadziły nieunikniony w takiej sytuacji, a zbawienny chaos, szczególnie w sektorze drobnych usług, handlu i wytwórczości – chaos opanowany dopiero fiskalizacją PIT-u, CIT-u i VAT-u w połowie lat 90. Odziedziczona po PRL-u administracja fiskalna była zupełnie nieprzygotowana do obsługi, a tym bardziej hamowania rozwoju milionów Polaków sprzedających dosłownie wszystko z łóżek polowych, blaszanych budek, ściągających z najdziwniejszych zakątków świata telewizory i bawełniane majtki. Ten okres dzikiego, słabo albo w ogóle nieregulowanego rozwoju drobnej przedsiębiorczości stworzył dzisiejszą polską klasę średnią. Niskie zarobki w sektorze państwowym i możliwość uzyskania niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy marż w handlu powodował naturalny przepływ osób przedsiębiorczych do sektora prywatnego. Z łóżek polowych przenosili oni handel do powstających w niesłychanym tempie sklepów, produkcję z garaży, a często i z „dużych pokojów” swoich domów do warsztatów i hal. Z garażowych hurtowni powstawały sieci, często o zasięgu ogólnopolskim. Wielu, zdając sobie sprawę, że rynek w końcu nasyci się dobrami podstawowymi, relokowało zdobyty na handlu kapitał w usługi czy produkcję stabilniejsze w dłuższej perspektywie, choć mniej zyskowne krótkoterminowo.

Towarzyszący nam wzrost gospodarczy jest w dużej mierze echem wybuchu przedsiębiorczości pierwszej połowy lat 90. Odporność na kryzysy – wynikiem niezależności sektora MSP od systemu bankowego, najbardziej wrażliwego na globalne zawirowania. Nadal czynnikiem napędzającym naszą gospodarkę jest duży popyt wewnętrzny zaspokajany przez rodzime przedsiębiorstwa, których podstawą założycielską nie były kredyty czy bankowe programy inwestycyjne, które w latach 90. znaliśmy jedynie z amerykańskich filmów, ale praca i kapitał własny pomnażany w ciągu kolejnych lat.

Podobnie jak w gospodarce, w sferze wolności politycznych procesy dokonywały się żywiołowo, wyprzedzając czy zupełnie ignorując działania administracji. Z okazji 25. rocznicy zniesienia cenzury ktoś napisał, że to zniesienie cenzury pozostało w zasadzie niezauważalne. Oczywiście, że tak, bo formalność usankcjonowała stan faktyczny, gdzie każdy publikował, co chciał, a bezdebity paryskiej „Kultury”, wydawnictw podziemnych czy reprinty zakazanego „Lenina” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego można było kupić na każdym rogu. Wystarczyło znieść państwową kontrolę handlu papierem, by pojawiły się rejestrowane czy nie gazety wszelakiej proweniencji ideowo-politycznej. Wystarczyła ta jedna trzecia wolnych mandatów do Sejmu, by możliwość swobodnej wypowiedzi uzyskały wszelkie możliwe opcje. Cenzorzy mogli jeszcze pobierać swoje wynagrodzenie, ale ich wpływ na rzeczywistość publikacji był fikcyjny.

I w sferze politycznej, i w sferze gospodarczej wystarczyły niewielkie szczeliny w ograniczeniach, by nastąpił „wielki wybuch”. Tego wybuchu nikt nie planował, a jego efektów nikt nie kontrolował – z dużym pożytkiem dla nas wszystkich, dla samego państwa także.

Czy państwo jest nam jeszcze potrzebne?

Skoro wolności osobiste i polityczne zdobyliśmy w okresie bałaganu międzyustrojowego, a podstawy względnej zamożności i wzrostu gospodarczego dzięki niewydolności kontroli fiskalnej pierwszej połowy lat 90. – to pytanie zadane powyżej wydaje się zasadne. Pomimo państwa czy wbrew państwu staliśmy się wolni i zaczęliśmy robić interesy. W takim razie po co nam ono? Od czasu wejścia do UE i NATO państwo polskie nie stawia sobie żadnych celów strategicznych – na długo przed zdefiniowaniem przez Donalda Tuska „polityki ciepłej wody w kranie” taka polityka była podstawą działania rządu Leszka Millera. Krótki interwał PiS-owskiego szaleństwa, w którym też trudno przecież doszukać się jakiejś strategii, obrazu tego nie zmienia.

Nawet w języku polityków zupełnie oficjalnie zanikają pojęcia „programów państwowych”, a otwarcie mówi się o realizacji interesu partyjnego jako o wyznaczniku sukcesu w polityce. Rządy reformatorów – Mazowieckiego czy Buzka – są synonimami rządów poczciwych, naiwnych frajerów, bo przecież politycy ci potem przegrali wybory. Z faktu, że pomimo tych porażek i całej kampanii obwiniania autorów transformacji za wszelkie zło, rząd Mazowieckiego jest najwyżej ocenianym przez Polaków ze wszystkich w Trzeciej Rzeczpospolitej, z wyników wyborczych Jerzego Buzka czy nieustającej popularności Leszka Balcerowicza nasza klasa polityczna nie wyciąga żadnych wniosków. Liczy się tu i teraz, realizacja „przekazu dnia”, zdobycie mandatu w najbliższych wyborach.

Codziennie dostajemy dawkę informacji, co się dzieje, kiedy nasze państwo zaczyna działać: gdy budujemy autostrady – firmy za to odpowiedzialne bankrutują, gdy informatyzujemy ZUS – zawsze brakuje jakiegoś modułu, gdy ułatwiamy dostęp do usług medycznych – kolejki się wydłużają, gdy zaczynamy komputerowo liczyć głosy w wyborach – wyniki otrzymujemy po czterech miesiącach. Przykłady można mnożyć, szkoda mi miejsca, czasu i nerwów na wydłużanie tej listy, każdy z czytelników doskonale ją zna.

A tam, gdzie państwo nie działa, wzrastamy i kwitniemy. Jak może wyglądać służba zdrowia, wie każdy, kto w ramach dodatkowego ubezpieczenia korzysta z prywatnej. Że można stworzyć sprawnie działającą bazę danych – wie każdy, kto korzysta z bankowości internetowej. Że można budować i na tym zarabiać – pokazują deweloperzy i ich generalni wykonawcy. Każdej klęsce państwa można przeciwstawić sukces w sferze nieobjętej działaniami władz publicznych. Co gorsza, można też przedstawić listę przedsięwzięć skazanych na sukces, gdzie wkroczenie państwa sukces zamieniło w klęskę, czego najbardziej spektakularnym przykładem był drugi co do wielkości producent komputerów w Europie. Cóż z tego, że z naszej kieszeni wypłacone zastanie po latach procesu wysokie odszkodowanie, skoro Roman Kluska z innowacyjnej branży został wypchnięty i zajmuje się ponoć hodowlą owiec. Też dobry biznes, pewnie dochodowy, ale czy naprawdę państwo polskie powinno wymuszać taką zmianę profilu działalności? Może lepiej, żeby jednak nic nie robiło?

Takie państwo, jakie mamy dziś, jest nam zupełnie niepotrzebne. Kiedy zaczyna działać – nam zaczyna się gorzej żyć. Skupiłem się na kwestiach gospodarczych, ale wyobraźcie sobie, że to państwo zaczyna egzekwować pozostałości starego systemu dotyczące ochrony wysokich funkcjonariuszy przed obrazą… Absurdy prawa wykroczeń, nadzoru nad stowarzyszeniami i fundacjami? Brrr… zimno się robi na samą myśl. Jak to dobrze, że to państwo, cytując byłego ministra spraw wewnętrznych, „istnieje tylko teoretycznie”.

Generalnie w czasie pokoju i prosperity państwo jest nam umiarkowanie potrzebne – może z wyjątkiem jakichś sił porządkowych. Państwo „ciepłej wody w kranie”, poddające się fali trwania i realizowania kaprysów większości wyborców, dbania o przywileje silnych grup kosztem tych gorzej zorganizowanych czy mniej znaczących – takie państwo jest nam zupełnie niepotrzebne.

Państwo to projekt na gorsze czasy

Państwo to nie jest projekt na dobre czasy. Wiemy to, odkąd wspólnoty pierwotne decydowały się organizować w bardziej skomplikowane formy. Państwo jest nam potrzebne na czasy złe, kiedy nasze indywidualne interesy wymagają ochrony, jakiej sami sobie zapewnić nie możemy.

Mamy nie najlepsze doświadczenia. Budowana z zapałem i dużą dawką patriotyzmu Druga Rzeczpospolita nie spełniła tego podstawowego zadania. Nie uchroniła swoich obywateli przed utratą życia, godności, wolności, wreszcie dóbr materialnych. Jest wiele obiektywnych okoliczności tłumaczących upadek tamtego państwa – wieloletnia wojna ekonomiczna z Niemcami, światowy kryzys, dekoniunktura gospodarcza, wrogie sąsiedztwo zmuszające do wydawania znaczących (choć, jak się okazało, i tak zbyt małych) środków na obronność. Niezależnie jednak od nich ówczesne państwo polskie swojego podstawowego obowiązku wobec obywateli nie wypełniło.

Podobnie, choć już z przyczyn leżących bardziej po stronie Polaków i ich elit politycznych, było z Pierwszą Rzeczpospolitą i rozbiorami. Rozległe i bogate zamożnością swoich obywateli państwo stało się łupem biedniejszych w sumie sąsiadów. Licząc dzisiejszymi kategoriami wytwarzanych dóbr i zasobów, każde z państw zaborczych moglibyśmy sobie kupić na gwiazdkę. Wystawienie wojska zdolnego odeprzeć Austrię, Prusy i Rosję leżało w zasięgu możliwości. Ówczesne państwo rozsypało się na oczach Europy, ponieważ nie dysponowało żadnym systemem, który bogactwo obywateli, wzrost gospodarczy czasów saskich byłby w stanie przekształcić w siłę organizacji wspólnej.

Na przykładzie naszej własnej historii śmiało można udowodnić tezę, że państwo w czasach wzrostu służy do budowania wspólnej siły – gospodarczej, politycznej, militarnej w końcu, która ma nas obronić w czasach dekoniunktury czy zakrętu dziejowego. Takie państwo ma swoje strategie, cele dalekosiężne, wprowadza regulacje konsolidujące potencjał całego kraju, wykorzystuje wzrost gospodarczy do budowania trwałej, trudno poddającej się kryzysom organizacji.

Nie mamy w tym dużej tradycji. Ostatni raz tego typu funkcjonowanie naszego państwa odnajduję w czasach Jagiellonów. Bo już czasy Wazów to okres odłożenia interesów państwa na bok zakończony szwedzką okupacją, która stała się początkiem końca Rzeczpospolitej.

Niewielkie i peryferyjne – nawet z punktu widzenia Niemiec – Prusy mozolnie budowały swój potencjał, dochodząc do perfekcji w jego wykorzystaniu w razie potrzeby. Rzeczpospolita pod koniec XVIII w. mogłaby obronić się zapewne jedną piątą swojego potencjału – nie była jednak do tego przygotowana, nie posiadała odpowiedniej organizacji, to państwo istniało teoretycznie.

Nie chcę, by powyższe było odebrane jako prosta analogia do dzisiejszej sytuacji. Jak pisałem na wstępie – rozwijamy się gospodarczo, mamy w większości bezpieczne granice, jesteśmy członkiem silnego sojuszu militarnego i silnej organizacji gospodarczo-politycznej. W tej całej dzisiejszej układance niestety brakuje mi państwa.

Nie piszę tu o państwie omnipotencyjnym, które marzy się prawicy i lewicy, o państwie, które będzie regulowało, kto ma z kim spać lub kto ile ma zarabiać. Takie państwo jest archaiczne i śmieszne. Piszę o państwie, co do którego miałbym jeśli nawet nie przekonanie, to przynajmniej dużą nadzieję, że w chwili kryzysu mnie nie zawiedzie tak jak Pierwsza czy Druga Rzeczpospolita zawiodła moich przodków.

Dla nikogo, kto dobrnął w czytaniu tego tekstu aż tutaj, nie jest tajemnicą, że obecne państwo polskie w mojej ocenie kryterium zawartego w poprzednim akapicie nie spełnia.

Gdzie jest plan?

Nie ma organizacji działającej bez celu, bez domyślnej choćby strategii. Myślenie strategiczne skończyło się w Polsce wraz z przystąpieniem do struktur zachodnich. Jakby członkostwo w UE i NATO było w warunkach polskich Fukuyamowskim końcem historii. Ale sam Fukuyama swoją tezę odwołał, warto zatem, byśmy i my uznali, że życie toczy się dalej i że albo my będziemy tworzyć historię, albo będzie nam ona tworzona.

Zadaniem państwa w tej dobrej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest umacnianie własnych struktur, pozycji i siły oddziaływania. Wiem oczywiście, że Polska jest w tej pośredniej pozycji – możemy siebie nazywać największym z małych lub najmniejszym z dużych państw. To niewygodne i zawsze sprawiające problem w definiowaniu własnych możliwości i aspiracji. Ale nie możemy bez końca uciekać od ich zdefiniowania.

Kryzysy, takie jak ten ukraiński, dają dowody na to, jak dalece marnowaliśmy czas po przystąpieniu do NATO. Bo trzeba było tego kryzysu, byśmy zadali sobie pytanie: „A co będzie, gdy zaatakuje nas na przykład Rosja?” i uzyskali stosowną odpowiedź. Dziś wiemy, że skuteczna pomoc może nadejść po 90 dniach, czyli przez ten czas musimy opierać się na własnym potencjale. Czy w roku 1999 nie mogliśmy przewidzieć, z którego kierunku może nastąpić atak? Przecież było to równie oczywiste, jak i dziś. Czy więc przypadkiem nie zmarnowaliśmy tych 16 lat, podczas których przeprowadzaliśmy dosyć istotne reformy sił zbrojnych, jeśli chodzi o organizację ich pod kątem tych 90 dni skutecznego oporu? Czy w tym czasie trudno było zauważyć, że trzon operacyjny NATO to wojska amerykańskie, których obecność w Europie została zredukowana z 250 tys. do 40 tys., czyli stwierdzić, że poziom naszego bezpieczeństwa gwarantowanego przez siły zewnętrzne spada?

Rządy epatują nas „sukcesami” w pozyskiwaniu środków z kolejnych perspektyw budżetowych UE, nigdy jednak nie próbujemy określić swoich strategicznych celów członkostwa w tej organizacji. Pewnie, że miło mieć dotacje na aquaparki i dostać kroplówkę dla nieefektywnego rolnictwa, ale które z naszych istotnych problemów rozwiąże Unia Europejska w jej obecnym kształcie? Jakiej Unii Europejskiej Polacy potrzebują i na rzecz jakiej Unii Europejskiej nasze kolejne rządy powinny lobbować? Luźnej organizacji gospodarczej, strefy wolnego handlu czy może silnie zintegrowanej, ze wspólną polityką zagraniczną, obronną, energetyczną?

A wreszcie – czy jest plan B? Czy rozważamy na poziomie strategicznym wariant, w którym UE staje się organizacją marzeń brytyjskiego konserwatysty ograniczoną do bezcłowego handlu i prawie swobodnego przepływu zasobów ludzkich? Albo że Niemcy mają dość finansowania rozrzutnego i niewypłacalnego Południa Europy i mówią „dość wspólnego budżetu”? A jeśli Amerykanie wybiorą prezydenta, który spełni wyborcze obietnice Baracka Obamy o nieangażowaniu się w strefach, gdzie nie ma bezpośredniego interesu USA, i NATO faktycznie przestanie istnieć? To nieprawdopodobne? A czy w latach Jelcynowskiej Rosji ktokolwiek uważał za prawdopodobną agresję na Ukrainę i aneksję jej terytoriów?

Dzisiaj możemy tylko za Kaczmarskim zadać pytanie z „Modlitwy”: „Jeśli nas Matka Boska nie obroni / To co się stanie z Polakami?”. Nie chodzi mi o straszenie i zakładanie najgorszego – choć każdy odpowiedzialny polityk powinien żyć pod presją najgorszych wizji. I obok planu A mieć plan B, przynajmniej w zarysie.

Konfederacje państwa nie zastąpią

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej – w kreowaniu nowoczesności, w modernizacji, w dyskontowaniu względnej zamożności obywateli na rzecz budowy wspólnych struktur chroniących przed zagrożeniami.

Zarządzanie interesami wspólnymi w Polsce ma w sobie gen konfederackości. Niewiara w państwo, w możliwości sprawcze jego struktur – zarówno rządzących, jak i opozycji – podparte oczywiście wieloma dowodami teoretyczności istnienia państwa doprowadziło do sytuacji, w której jak w Pierwszej Rzeczpospolitej zamiast państwa z grą sił parlamentarnych i rotacją pomysłów mamy dwie konfederacje generalne. Dla każdej z nich zwalczanie tej drugiej jako szkodliwej jest nadrzędnym celem działalności.

W Pierwszej Rzeczpospolitej konfederacje (czyli wywodzące się z prawa nieposłuszeństwa rycerskiego wobec władcy instytucje zastępujące władzę) z założenia antysystemowe stały się systemem. Szczególnie po usankcjonowaniu w połowie XVII w. zasady jednomyślności parlamentu (liberum veto) konfederacje generalne były jedynym zdolnym do podejmowania decyzji gremium, które o ile miało odpowiednie poparcie w liczbie szabel, mogło nawet te decyzje wprowadzać w życie. Konfederacjami były i klasyczne rokosze, i próby reformowania takie jak Stanisławowski sejm konwokacyjny czy Sejm Czteroletni. Konfederacją (barską) Polacy bronili się przed zaborami, konfederacją (targowicką) Polacy zabory przyśpieszali.

Otóż niezależnie od szlachetnych czy podłych intencji albo skutków konfederacje były i są złem. Wiara w to, że „my z synowcem” wiemy lepiej, jak urządzić kraj, i możemy zastąpić rząd, bo „mamy rację”, bo „prawda i Bóg po naszej stronie”, że sami wybieramy tę chwilę najwyższej konieczności, w której depczemy procedury państwowe i wprowadzamy zmiany – ta wiara wykończyć potrafi największe i najbogatsze państwo.

Polskie elity polityczne zgromadzone w konfederacji generalnej PO i konfederacji generalnej PiS wykorzystują indywidualizm, brak zaufania do instytucji publicznych, brak kapitału społecznego do własnych celów. Ten mechanizm ma sprzężenie zwrotne – bo rządząc konfederacko, nikt nie wzmocni państwa, ba, zawsze je osłabi, dostarczając dodatkowych dowodów na to, że konfederacja jest konieczna.

Polskie elity polityczne nie wykreowały ani planu A, ani tym bardziej planu B. Nie mamy żadnej strategii członkostwa w organizacjach międzynarodowych. Płynięcie z prądem – co proponuje PO – nie jest planem. Planem byłoby wykorzystanie prądu do własnych celów.

„Ciepła woda w kranie” jest dopisywaniem filozofii do bierności i bezradności. „Ciepła woda w kranie” to taki smerf Maruda, który każdą szansę aktywności skwituje: „Na pewno się nie uda”. Bo społeczeństwo niegotowe, bo Niemcy, bo Rosja, bo Francja, bo Bostwana. To pół biedy. Widocznie niektórzy tak mają. Polskim koszmarem jest brak politycznej alternatywy dla tych tez. Przecież leczenia zaściankowych kompleksów przez pobrzękiwanie szabelką i nadymanie się pseudo-

patriotycznym wzmożeniem przy każdej okazji nikt rozsądny alternatywą nie nazwie.

Nie mamy także żadnej strategii przekucia sukcesu milionów Polaków w sukces organizacji, jakim jest państwo. Nie piszę tu o ocenach ratingowych, tylko o faktycznej sile, sile przyciągania przyjaciół i odstraszania wrogów.

Strategie i reformy

W historii każdego kraju zdarza się, że jest okres słabości myślenia strategicznego – czasem brakuje myśliciela, czasem okoliczności. Dopóki myślenie „antystrategiczne” nie staje się podstawą działania, można uznać to za incydent i żyć dalej. Ale w Polsce, niestety, „anty-

strategiczność” stała się myślą przewodnią. Z jednej strony patrioci Platformy Obywatelskiej (tak się sami nazywają, co odbieram jako nieco obrzydliwe w kontekście konfederackiego podziału Polski i pogłębiania się dekompozycji wspólnoty narodu politycznego) bronią mnie przed PiS-em, definiując rządy tej partii jako największe zagrożenie dla obywateli, a z drugiej strony PiS proponuje mi zwalczenie największego zagrożenia dla państwowości polskiej, jakim jest Platforma Obywatelska. Obie tezy, z gruntu fałszywe, rządzą emocjami Polaków od wielu lat, odwracając ich uwagę od spraw ważnych, usprawiedliwiając brak zainteresowania partii mainstreamowych budową nowoczesnego państwa.

Trzecia Rzeczpospolita ma swoje grzechy pierworodne. Podstawowym jest niezdefiniowanie tradycji państwowej. Z jednej strony propagandowe odwołanie się do Drugiej Rzeczpospolitej – ostatniej wolnej Polski, jaką mieliśmy. Z drugiej strony kontynuacja formalnoprawna PRL-u: systemu, stosunków społecznych i gospodarczych, z wielkimi korektami, ale jednak kontynuacja.

Nie wchodzę tu w wartościowanie, które z rozwiązań byłoby lepsze. Mamy hybrydę, której symbolem jest objęcie prezydentury przez Lecha Wałęsę – formalnie od Wojciecha Jaruzelskiego, ale od ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, insygnia też przyjął. Odrobinę powieliliśmy Polską Rzeczpospolitą Ludową, która sankcjonowała ciągłość z Drugą Rzeczpospolitą, ale konstytucję marcową i kwietniową pozostawiając rządowi emigracyjnemu. Nie chcę wdawać się tu w rozważania natury prawno-konstytucyjnej – stwierdzam fakty polityczne.

Fakty te jednak mają określone implikacje w sferze mentalnej. Jak konstruować tak ważną dla istnienia narodu politycznego politykę historyczną bez odpowiedzi na pytanie o to, którego projektu państwowego Trzecia Rzeczpospolita ma być kontynuatorką? A może jest zupełnie nowym projektem? Jak kreować ustrój gospodarczy bez zamknięcia jakkolwiek sprawy reprywatyzacji?

Żeby nie poprzestawać jedynie na pytaniach… Trzecia Rzeczpospolita powinna zdefiniować się jako zupełnie nowy projekt państwowy. Usunąć z szaf „trupy” zarówno po PRL-u, jak i po Drugiej Rzeczpospolitej. Wyznaczyć własne strategie i je realizować. Być w stanie przewidzieć i przeżyć kryzysy, które z całą pewnością nadejdą.

Realizować strategie to znaczy reformować państwo, budować je tam, gdzie aktywność obywatelska nie wystarcza. Nie czekać, jak to się dzieje dzisiaj, aż opinia publiczna wymusi zmiany. Państwo, które zmienia się tylko i wyłącznie pod presją przemożnej większości obywateli, jest mało atrakcyjne. Klasa polityczna, która oczekuje 80 proc. akceptacji społecznej dla uregulowania kwestii in vitro, aby podjąć działania w tej sprawie, nie zasługuje ani na miano klasy, ani na określenie „polityczna”.

Nie znam w historii sensownej reformy, zmiany, z którą czekano by na masowe poparcie. Rolą polityków jest widzieć dalej i szerzej niż przeciętny wyborca. W tej wierze, że są oni choć ciut mądrzejsi od nas, przecież ich wybieramy. Wyobrażacie sobie Polskę, w której Balcerowicz czekałby na referendum w sprawie swojego pakietu? W której Józef Piłsudski czekałby z dekretem o ośmiogodzinnym dniu pracy czy nadaniu praw wyborczych kobietom do momentu, w którym uzyskałby pewność, że społeczeństwo jest na to gotowe? Mazowiecki miałby czekać na wyniki sondaży, z których wynikałoby, że Polacy są za zniesieniem cenzury i samorządem z osobowością prawną?

Czekanie na moment, kiedy społeczeństwo będzie gotowe, jest chwytliwą retoryką konserwatystów bojących się jakiegokolwiek ruchu. Straszenie, że „jeśli przeprowadzimy reformy, to przegramy wybory i będą rządzić oni, a wtedy zobaczycie…” to wymówka leniwych.

Rolą polityków jest służyć, co nie znaczy „wykonywać wskazania większości”. Rolą polityków jest budować sprawne, nowoczesne państwo, co nie znaczy „schlebiać dzisiejszym gustom”. Jeśli rzucimy okiem na biografie największych polityków, to stwierdzimy, że choć każdy z nich martwił się najbliższymi wyborami, to żadnemu z nich to zmartwienie nie uniemożliwiło dążenie do wizji swojego kraju za lat 10, 20, 30 czy 50.

Polsce potrzebna jest wizja, jakim krajem ma być w roku 2030, 2050, 2100. To najkrótsze z możliwych perspektyw plany tworu politycznego, jakim jest państwo. I nie chodzi tu o napisane do szuflady plany Hausnera czy „Polski 2030” Michała Boniego, ale o założenia przyjęte i realizowane w politycznej praktyce.

W takiej strategii państwo musi odrzucić założenie omnipotencji. Powinno wycofać się ze sfery światopoglądowej, aksjologicznej – każda ingerencja tutaj jest stratą czasu i energii. Powinno nie w deklaracjach, ale w praktyce uwolnić energię Polaków. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby nasz wzrost gospodarczy, gdyby urzędy i izby skarbowe nie rozliczały się z liczby wymierzonych kar, ale na przykład ze zwiększenia rejestrowanego (czyli opodatkowanego) obrotu gospodarczego na swoim terenie? Wyobraźmy sobie szkołę, w której dzieci nie są dzielone na wierzące i niewierzące, tylko razem uczestniczą we wszystkich zajęciach, bo są Polakami bez względu na wyznanie. To przecież da się zrobić…

Polska potrzebuje polityków, którzy zdyskontują rentę czasu wzrostu i pokoju, budując sprawny system sądowniczy, aparaty bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Policję, która jest w stanie wykryć, kto i dlaczego zabił jej byłego komendanta. Wojsko, które jest w stanie odstraszyć chętnych do zajęcia naszego terytorium i majątków naszych obywateli albo bronić go przez 90 dni. Państwa, które kupi sprawne samoloty rządowe, a w przypadku katastrofy – prokuratury, która ustali przyczyny i postawi winnych w stan oskarżenia. Państwo musi zbudować zaufanie obywateli do swoich struktur.

Potrzebujemy polityków, którzy będą mieli świadomość, że dzisiejsza renta pokoju, przedsiębiorczości i niskich kosztów pracy musi się skończyć. Taki jest naturalny cykl koniunktur i dekoniunktur – każda hossa ma swoją bessę. Musimy nastawiać państwo na inną rentę – nowych technologii, innowacyjności. Nie przestawimy się na taki model z archaiczną, postpeerelowską strukturą usług publicznych.

Przygotowanie państwa na trudny czas wymaga nie tylko trudnych reform w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytalnego. Wymaga także szeregu działań na rzecz tworzenia między Odrą a Bugiem narodu politycznego – zastąpienia zwalczających się konfederacji socjalistycznych ultrakatolików i etatystycznych konserwatystów społeczeństwem obywateli o różnorodnych poglądach połączonych wspólną polisą ubezpieczeniową na złe czasy – państwem. I to państwem nie tylko przyzwalającym na wolność, co może wynikać z bezsilności, ale tę wolność gwarantującym swoją siłą. Takie procesy nie zajdą oddolnie, bez reform i udziału w nich elit politycznych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję