Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Kryzys niszczy rządy. Skutki globalnej zapaści finansowej w Europie Wschodniej oraz liberalne recepty na wyjście z kryzysu :)

Dwadzieścia lat po wprowadzeniu zasad gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej młode gospodarki w tym regionie Europy stoją przed swoim pierwszym poważnym sprawdzianem. Po wielu latach wzrostu gospodarczego kryzys dotarł także do Europy Wschodniej, aczkolwiek sytuacja w regionie jest zróżnicowana. Kraje, które obrały kurs liberalny i zorientowany na osiągnięcie stabilizacji, lepiej niż pozostałe radzą sobie z zawirowaniami. Liberalne rozwiązania i koncepcje reform propagowane przez partnerów Fundacji Naumanna w Europie Wschodniej, w większości krajów Europy Zachodniej – przede wszystkim w Niemczech – nie znajdują zrozumienia. Tym samym pojawia się zagrożenie nie tylko rozpadu tak potrzebnej – szczególnie w czasach kryzysu – europejskiej solidarności, ale także zerwania z podstawowymi zasadami gospodarki rynkowej w ramach Jednolitego Rynku.

Reformatorskie kraje we wschodniej części Europy zmuszone są dostrzec, iż w czasach kryzysu w dobie globalizacji nie istnieją żadne „wyspy szczęśliwości”. Początkowo miały one nadzieję, iż najgorsze je ominie. Banki w Europie Wschodniej nie handlowały „toksycznymi papierami” (Vetter, 2008), a młode gospodarki rosły niepohamowanie przez wiele lat, przyspieszane globalną ekspansją i integracją rynków. W międzyczasie jednak skutki wielkiego kryzysu finansowego ich gospodarki odczuły także w sferze realnej. Po okresie prosperity nieoczekiwanie nastąpił spadek (patrz: tabela 1).

Estonia należy do tych krajów członkowskich Unii Europejskiej, które bardzo ucierpiały na skutek kryzysu, jaki miał miejsce na międzynarodowych rynkach finansowych, i których gospodarki uległy gwałtownemu załamaniu. Najważniejsze gałęzie gospodarki w kraju – nieruchomości i budownictwo – po latach prosperity wpadły w tarapaty. Wiele osób straciło pracę. Stopa bezrobocia w ciągu roku wzrosła z 6% do 10%. Spadek w gospodarce nadal trwa i nie można już zaprzeczyć, iż mamy do czynienia z długookresowym trendem negatywnym: w 2008 r. PKB spadło o 3,5%, a w ostatnim kwartale 2008 r. o 9,7%. W pierwszym kwartale 2009 r. spadek PKB wynoszący 15,6% był najpoważniejszym od 1994 r. Wszystkie te negatywne czynniki spowodowane są m.in. silnym spadkiem konsumpcji na Jednolitym Rynku.

Tabela 1. Wzrost gospodarczy w krajach Unii Europejskiej.

2006

2007

2008

20091)

20101)

Unia Europejska (27 krajów)

3,1

2,9

0,9

-4,0

-0,1

Unia Europejska (25 krajów)

3,1

2,9

0,8

-4,0

-0,1

Bułgaria

6,3

6,2

6,0

-1,6

-0,1

Czechy

6,8

6,0

3,2

-2,7

0,3

Estonia

10,4

6,3

-3,6

-10,3

-0,8

Irlandia

 5,7

6,0

-2,3

-9,0

-2,6

Grecja

4,5

4,0

2,9

-0,9

0,1

Łotwa

12,2

10,0

-4,6

-13,1

-3,2

Litwa

7,8

8,9

3,0

-11,0

-4,7

Węgry

4,0

1,2

0,6

-6,3

-0,3

Polska

6,2

6,6

5,0

-1,4

0,8

Rumunia

7,9

6,2

7,1

-4,0

0,0

Słowenia

5,9

6,8

3,5

-3,4

0,7

Słowacja

8,5

10,4

6,4

-2,6

0,7

Prognoza. Źródło: Eurostat.

Łotwę, niegdysiejszego „tygrysa” wśród krajów bałtyckich, kryzys gospodarczy i finansowy dotknął najmocniej spośród innych krajów. Jeszcze w 2007 r. gospodarka łotewska wykazywała najwyższy stopień wzrostu w Europie (10,3%). W ostatnim kwartale 2008 r. skurczył się on jednak dramatycznie do 0,3%, co stanowiło największą recesję w krajach Unii Europejskiej. Wartość handlu detalicznego spadła o 20%, bardziej niż w gdziekolwiek w Unii Europejskiej. Pomimo kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 7,5 mld euro, na Łotwie oczekiwany jest w tym roku spadek PKB o ok. 15%.

Na Węgrzech sytuacja jest na tyle dramatyczna, iż Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny oraz Unia Europejska musiały ratować ten kraj przed bankructwem przekazując mu pakiet kredytowy wartości 20 mld euro. Wzrost gospodarczy jednak już przed kryzysem wykazywał tendencję spadkową. PKB w 2007 r. wzrósł o 1,1%, w 2008 r. tylko o 0,3% , a w 2009 r. prognozowane jest załamanie o wartości -3,3%. Stan zadłużenia w stosunku do PKB zwiększył się z 65,8% (2007) do 72,2% (2008) i w roku 2009 ma wynieść 75,9%.

W porównaniu międzynarodowym Polska wydawała się być długo nie tknięta międzynarodowym kryzysem gospodarczym. W międzyczasie jednak widać zapowiedź jego skutków, które pojawiają się z opóźnieniem, ale są jednak słabsze niż w innych krajach Europy Wschodniej. Niepokojem napawa rosnące bezrobocie. Podczas gdy przez cały rok 2008 zanotowano istotny spadek bezrobocia, a w drugiej połowie roku – po raz pierwszy od początku istnienia demokracji w Polsce – stopa bezrobocia była jednocyfrowa i wynosiła 7,4%, to w 2009 r. należało liczyć się z jej wzrostem.

W Bułgarii dopiero teraz tak naprawdę recesja dotknęła gospodarkę. Po raz pierwszy od 12 lat w tym roku przez dwa kwartały pod rząd spadła wydajność gospodarki. Tylko w okresie od kwietnia do czerwca była ono mniejsza o 4,8% w porównaniu do roku 2008. Deficyt finansów pod koniec roku wyniesie 1,3 mld euro (Lambreva, n-ost, 28.8.2008).

Jeżeli spojrzeć poza granice Unii Europejskiej w tym regionie Europy, to sytuacja jest często jeszcze gorsza. Wprawdzie Serbia należała w ostatnich latach do tych państw na Zachodnich Bałkanach, które wykazywały istotny wzrost PKB, jednakże w bieżącym roku wzrost ten z pewnością się zakończy i przejdzie w recesję.

Jednakże 5-6% wzrost nie jest w stanie pokryć deficytu strukturalnego. Chodzi tutaj o bardzo wysoki deficyt na rachunku bieżącym bilansu płatniczego do czego dochodzi jeszcze słaba baza eksportowa oparta na sprzedaży części samochodowych i produktów przemysłu surowców podstawowych, zbytnia zależność od zagranicznych inwestycji bezpośrednich, oraz rozdęta administracja publiczna. Zauważalnego deficytu budżetowego nie zdołano pokonać za pomocą polityki pieniężnej. To spowodowało jego zwiększenie. A teraz z kraju wycofują się zagraniczni inwestorzy i powstaje sytuacja stale rosnącego niedoboru kapitału.

Ukraina jest krajem najbardziej dotkniętym kryzysem spośród krajów Europy Wschodniej. Produkcja przemysłowa zmniejszyła się tam w I kwartale 2009 r. o 31,9%. Dyrektor renomowanego Instytut Badań Gospodarki i Doradztwa Politycznego (IER) w Kijowie, Ihor Burakowsky, zakładał, iż PKB w 2009 r. zmniejszy się łącznie o ok. 12%. Jest to dramatycznie duży spadek, przede wszystkim, jeśli mieć w pamięci wysoki wzrost wynoszący 7,9% jeszcze w 2007 r.

Również Rosja przeżywa obecnie ciężki kryzys gospodarczy. W roku 2009 Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozował w Rosji spadek PKB o 6%. Szczególnie dramatyczny jest spadek produkcji przemysłowej wynoszący ok. 20%. W przemyśle maszynowym jest to nawet ok. 50%. Rubel stracił wobec euro w przybliżeniu 30% swej wartości, a wobec dolara amerykańskiego znacznie więcej. Inflacja wynosi obecnie ok. 13-14%. Bezrobocie według danych oficjalnych wynosi 8,5% i dramatycznie rośnie, choć w sposób zróżnicowany, zależnie od regionu. Jednocześnie Rosja jest pod jednoczesnym wpływem dwóch zewnętrznych czynników: dramatycznego spadku cen surowców w odniesieniu do rosyjskiego gazu i ropy naftowej oraz zanik kredytów na międzynarodowych rynkach kredytowych w kontekście międzynarodowego kryzysu finansowego i gospodarczego.

Więcej informacji na temat skutków kryzysu finansowego znaleźć można w specjalnym wydaniu biuletynu Biura Regionalnego Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej:

http://freiheit.org/files/786/Newsletter_MSOE_Special_Edition.pdf,

a także w publikacji „How to do it: Lessons from Successful Liberal Reforms in Central and Eastern Europe”:

http://www.freiheit.org/files/537/Reforms_in_CEE_2008_low_1.pdf.

Szczególnie bolesny jest przy tym fakt, iż kryzys ten w dużej części zaimportowany został z Zachodu poprzez wysychające strumienie kredytów i drastycznie spadający popyt ze strony Zachodu. Od tamtej pory silnie zwiększyły się: duże i drogie zadłużenie, deficyt budżetowy, bezrobocie i niezadowolenie społeczne. Nie trzeba było długo czekać na zawirowania polityczne w innych krajach: na Łotwie, w Czechach i na Węgrzech upadały nawet rządy z powodu kryzysu.

Wielki kryzys także z własnej winy

Sytuacja w Europie Wschodniej nie jest jednak wszędzie jednakowa. Kryzys uderzył szczególnie mocno przede wszystkim w te kraje, które – zapatrzone w fazy prosperity w kilku działach gospodarki – odkładały niezbędne reformy, gdzie państwo i obywatele w coraz większym stopniu żyli na kredyt, gdzie nie były modernizowane zepsute struktury państwa i gospodarki, i gdzie ograniczano działania w zakresie polityki stabilizacji,.

Tak więc, przyczyną dramatycznej sytuacji na Łotwie jest fakt, iż kraj ten przez wiele lat funkcjonował ponad swoje możliwości, a boom gospodarczy oparty był na glinianych nogach, tzn. na konsumpcji finansowanej kredytami i na bańce nieruchomości.

Na Węgrzech co najmniej jedna trzecia problemów jest rodzimego pochodzenia, jak to sami przyznają politycy węgierscy. W rzeczywistości przede wszystkim mści się teraz fakt, iż kraj ten przez wiele lat finansował swój wzrost na kredyt.

Serbia w przeszłości nie umiała wykorzystać przychodów z prywatyzacji, by zmniejszyć poprzez inwestycje w sposób świadomy swój strukturalny deficyt ekonomiczny. Dochody z prywatyzacji poszły głównie na konsumpcję i zostały przejedzone. Owo przyzwyczajenie do konsumpcji, opartej w większości na kredytach, przysparza obecnie krajowi szczególnych trudności.

Spadek rosyjskiej produkcji przemysłowej (bez uwzględnienia wydobycia surowców) rozpoczął się już w styczniu 2008 r. i trwa – poza nieznacznym wzrostem w okresie pomiędzy kwietniem a czerwcem – aż do dziś. Wzrost gospodarczy w ostatnich latach zatem opierał się niemal wyłącznie na rosnących cenach surowców, co kompensowało spadek, jaki miał miejsce prawie we wszystkich innych gałęziach gospodarki. Powodem tego jest fakt, iż i tak słaba baza kapitałowa gospodarki rosyjskiej w dużym stopniu skoncentrowana jest na sektorze surowcowym. Rosyjski system bankowy do dzisiaj ma bardzo słaby kapitał, a kredyty zagranicznych banków koncentrują się na (rzekomo) odpornych na działanie kryzysu branżach, takich jak wydobycie surowców i budownictwo. Dywersyfikacja, której domagał się także rosyjski rząd, w ogóle nie miała miejsca. Wiele przedsiębiorstw przemysłowych do dzisiaj jest nieefektywnych. Jest to następna ważna przyczyna tego kryzysu.

Listę grzeszników i listę ich grzechów można by kontynuować, i to nie tylko w odniesieniu do Europy Wschodniej.

Unia Europejska jako kotwica bezpieczeństwa?

Zasadniczo członkostwo krajów Europy Wschodniej w Unii Europejskiej stabilizuje je i zwiększa ich wiarygodność. W oparciu o finansowe pakiety ratunkowe, w których uczestniczy Unia Europejska, udało się uniknąć poważnych kryzysów w obszarze bilansów płatniczych i wesprzeć wysiłki w zakresie konwergencji. Tym samym problemów uniknęli wierzyciele w tych krajach członkowskich, których banki silnie powiązane są z Europą Wschodnią (Lang, Schwarzer, 2009).

Owo, tak często wychwalane jako kotwica stabilności, członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie euro nie musi być jednak koniecznie zbawienne.

Zasady polityki stabilności szybko poszły w kąt, przede wszystkim w Niemczech i we Francji. I nawet Komisja Europejska zrezygnowała ze swej roli strażniczki europejskiego paktu na rzecz stabilności i zasad konkurencyjności, określając wytyczone rozsądkiem granice nowych długów i narodowych subwencji: w czasach kryzysu wciągnięto na pokład tak zachwalaną kotwicę stabilizującą (Göbel, 2009). Liberałowie ostrzegali przed tym wielokrotnie w sposób wyraźny w Parlamencie Europejskim (Bowles, eldr, 2.4.2009).

Wirując coraz szybciej, karuzela subwencji sprzyja nie tylko tendencjom do renacjonalizacji, które stoją w sprzeczności z podstawowymi zasadami Jednolitego Rynku, ale także powiększa ekonomiczną przepaść między Wschodem a Zachodem. Tym bardziej sceptycznie kraje Europy Wschodniej traktują subwencje, którymi ich bogaci sąsiedzi na Zachodzie wspierają swoje gospodarki (Frasch, 2009).

Zadłużenie prowadzi w ślepą uliczkę

Szczególnie Niemcy – jako największy kraj członkowski Unii Europejskiej i ówczesny mentor rozszerzenia Unii na Wschód, oraz ze względu na ich znaczenie gospodarcze dla reformujących się krajów Europy Wschodniej – ponoszą zasadniczą odpowiedzialność za ich rozwój. Jest to także zrozumiałe z punktu widzenia interesów Niemiec. Ale rząd federalny daje bardzo zły przykład, który przeczy każdej zasadzie reform: zamiast zapowiadanego zerowego zadłużenia, prowadzi kraj w kierunku nowego zadłużenia. Nowe długi rosną gwałtownie, a kryteria z Maastricht od wielu lat są martwymi zapisami. (Spiegel-Online, 8.7.2009).

W latach 2006-2009 wydatki federalne wzrosły o ok. 44 mld euro do kwoty ponad 300 mld euro. W oparciu o drugi(!) budżet uzupełniający, wydatki federalne wzrosły w 2009 r. w porównaniu z rokiem 2008 o ponad 13 mld euro. Przyczyną tego jest nie tylko kryzys gospodarczy i finansowy, ale także olbrzymi wzrost wydatków w ostatnich latach, jak szacuje przewodniczący komisji budżetowej niemieckiego Bundestagu, liberał, Otto Fricke (Fricke, 2009). Niemiecki cud gospodarczy stał się blamażem gospodarki, kpi „The Economist” (8.8.2009). W międzyczasie gospodarka niemiecka skurczyła się od początku 2008 r. do początku 2009 r. o 6,8%, a więc bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie, poza Węgrami. Warte miliardy euro pakiety, mające pobudzić koniunkturę, okażą się – podobnie jak premie za złomowanie starych samochodów – kosztownym słomianym ogniem, który jedne gałęzie gospodarki pobudzają, a inne tym samym dyskryminują. Nie ustało także – na co wyrażano nadzieję – polityczne oddziaływanie w okresie walki wyborczej: obywatel nie jest w stanie dostrzec tego, iż swymi podatkami subwencjonuje zakup nowego francuskiego lub japońskiego samochodu dokonany przez jego sąsiada.

Liberalne sposoby wyjścia z sytuacji

Kraje Europy Wschodniej różnią się miedzy sobą pod względem ogólnej odporności gospodarki, finansowej solidności i sytuacji społeczno-ekonomicznej, albowiem ścieżki ich procesów transformacji oraz polityki reform przeprowadzonych w ciągu ostatnich lat, wyraźnie od siebie się różnią (Lang, Schwarzem, 2009). Te kraje, gdzie polityka gospodarcza i finansowa są liberalne i zorientowane na uzyskanie stanu stabilności, były nie tylko lepiej przygotowane na przyjęcie skutków globalnego kryzysu, ale miały także większe szanse na to, by wyjść z zapaści. Kryzys można było nawet wykorzystać jako leczniczą terapie szokową tam, gdzie dochodziło do przegrzania koniunktury i nieprawidłowej alokacji zasobów.

Przede wszystkim te liberalne think-tanki w Europie Wschodniej, które są partnerami Fundacji, przedstawiły najbardziej skuteczne propozycje przedsięwzięć antykryzysowych. Zdaniem Ruty Vainiene, prezes litewskiego Instytutu Wolnego Rynku (Free Market Institute, LFMI), należy unikać przede wszystkim trzech rzeczy: stosowania pakietów poprawiających koniunkturę, poręczeń finansowych (bail-outs), oraz stosowania przedsięwzięć protekcjonistycznych!

Zamiast tego Vainiene proponuje reformę polityki banku centralnego, mającą na celu powstrzymanie niepohamowanego strumienia kredytów. Ważna jest również jej zdaniem konsolidacja finansów państwa, jako hamulca zadłużenia, w połączeniu ze zmniejszeniem obciążenia podatkowego. Oprócz tego należy dokonać liberalizacji rynku pracy, jak też przeprowadzić reformę publicznych systemów ubezpieczeń społecznych. Szczególnie ważna w okresie kryzysu jest możliwość prowadzenia wolnego handlu, albowiem protekcjonizm chroni jedynie mało konkurencyjne gałęzie gospodarki, które nie są w stanie rozwinąć potencjału sprzyjającego wzrostowi gospodarczemu i zwiększeniu zatrudnienia.

Sveta Kostadinova, dyrektor zarządzająca liberalnego Instytutu Gospodarki Rynkowej (Institute for Market Economics, IME) z Sofii, przyznaje rację ekspertce z Wilna. Zdaniem Kostadinovej chodzi o zasadnicze ograniczenie roli państwa – szczególnie w czasach kryzysu – poprzez ograniczanie wydatków państwowych, bardziej ograniczoną regulację i poprawę warunków inwestowania w odniesieniu do gospodarki prywatnej. Całkiem niedawno instytut IME otrzymał wiele pozytywnych opinii na temat przeprowadzonej analizy efektów dobrobytu w warunkach odchudzonego państwa (The Optimum Size of Government, 2009, http://ime.bg/en/articles/the-optimum-size-of.government/).

Aktualna sytuacja

O tym jednak, iż propozycje te znajdują w Europie Wschodniej posłuch, świadczy aktualna sytuacja w tym regionie (zestawienie dokonane przez dr. Borka Severę, dyrektora praskiego Biura Fundacji):

Estonia, która od końca lat 90. przeżywała szczególny boom ekonomiczny i gdzie tworzenie nowego zadłużenia zabronione jest ustawowo, ma więcej rezerw niż jej sąsiad Łotwa. W lepszych czasach Estonia stworzyła rezerwy wynoszące 10% PKB. Kryzys spowodował zmniejszenie inflacji z 10% w 2008 r. do 0,6% w I kwartale 2009 r. Tę sytuację rząd pragnie wykorzystać dla wprowadzenia euro.

Wprowadzenie przez szefa rządu Andrusa Ansipa twardej polityki oszczędnościowej z powodu koniunktury, doprowadziło w połowie roku do ostrego spadku w gospodarce i upadku koalicji rządowej, jaką liberalno-konserwatywna partia Ansipa utworzyła wcześniej z socjaldemokratami. Nie chcieli się oni zgodzić na cięcia w zakresie świadczeń socjalnych. Rozmowy koalicyjne z chłopską Unią Ludową nie powiodły się z tego samego powodu.

Obecnie Ansip stoi na czele rządu mniejszościowego, który przy pomocy pakietu oszczędnościowego o wartości 435 mln euro chce utrzymać łączny deficyt budżetu państwa na poziomie powyżej 3% PKB. W tym celu rząd odrzuca propozycje podwyżek podatków i opłat. Przewidywane są natomiast cięcia w obszarze świadczeń socjalnych. Poza tym planowana jest redukcja płac i wynagrodzeń w sektorze publicznym. Liberalny pakiet „siedmiu kroków” ma na celu ponowne wprowadzenie Estonii na ścieżkę wzrostu.

Jeszcze bardziej niż inne kraje bałtyckie konieczność wprowadzenia drastycznego kursu oszczędnościowego widzi Łotwa, stojąca na skraju bankructwa. Rząd premiera Dombrovskiego dokonał z tego powodu redukcji budżetu o dalsze 500 mln łatów do kwoty 4,5 mld łatów. Był to rodzaj narodowej zgody z poparciem wszystkich partii reprezentowanych w Saeima. Przewidywane są redukcje płac urzędników państwowych o ok. 20%. Zredukowane będą inwestycje w budownictwie drogowym i skreślone zostaną budżety przeznaczone na cele socjalne o dalsze 35 mln łatów. Planuje się m. in. redukcje zasiłku na dzieci dla rodziców pracujących zawodowo o 50%. A wszystko to przy rosnącym niezadowoleniu społeczeństwa z powodu polityki oszczędnościowej, albowiem Ryga już kilka miesięcy temu dokonała redukcji wynagrodzeń w sektorze publicznym o jedną czwartą. W sektorze prywatnym ustalono obniżki wynagrodzeń sięgające nawet do 50%, by ratować choć część zagrożonych miejsc pracy, albowiem bezrobocie wzrosło tam od 2007 r. z 5% do 14%. Regulacje te przewidują także redukcję miesięcznej płacy minimalnej ze 180 do 140 łatów.

Mimo, iż Polska w I kwartale 2009 r. jako jedyny kraj członkowski Unii Europejskiej, według danych warszawskiego Głównego Urzędu Statystycznego GUS, wykazywała wzrost PKB wynoszący 0,8%, to rząd polski zredukował prognozę wzrostu w stosunku do całego roku 2009 na 0,2%. Już wcześniej jednak wprowadzono przedsięwzięcia antykryzysowe. Rząd zrezygnował wprawdzie z szeroko zakrojonych programów pobudzających koniunkturę, wprowadził jednak na początku czerwca ustawę o zapobieganiu skutków kryzysu gospodarczego wobec pracodawców i pracobiorców. Ustawa zawierająca m.in. szczególne uregulowania dotyczące prawa pracy, jak też wytyczne odnośnie finansowej pomocy państwa dla przedsiębiorców, zatwierdzona została w lipcu przez parlament w Warszawie, ale wejdzie w życie najwcześniej we wrześniu. Zgodnie z zawartymi w ustawie regulacjami, przedsiębiorstwa dotknięte kryzysem mogą dokonać przez okres półroczny redukcji czasu pracy oraz wynagrodzeń do 50%.

W maju doszły do tego przedsięwzięcia w ramach pakietu antykryzysowego o wartości 91 mld złotych, jaki przygotowała koalicja rządowa jeszcze w grudniu 2008 r. Podwyższono gwarancje państwowe dla wkładów bankowych do wysokości 50 000 euro. Zabezpieczenie kredytów udzielanych małym i średnim przedsiębiorstwom przez państwo miało na celu zachęcenie banków do udzielania kredytów. Pomimo tego, iż polskie banki praktycznie nie uczestniczyły bezpośrednio w kryzysie finansowym, to Polska odczuła pośrednio skutki tego kryzysu w postaci zmniejszenia się ilości dostępnych kredytów oraz spadku popytu na rynkach zachodnioeuropejskich.

W innych krajach było gorzej. Na Węgrzech wprowadzeniu przedsięwzięć antykryzysowych stanęła na drodze pogłębiająca się od początku roku niestabilna sytuacja polityczna. Gordon Bajnai, stojący na czele rządu ekspertów w kraju, który mocno dotknięty został kryzysem z powodu ciągle jeszcze olbrzymich długów państwowych i zagranicznych, zwrócił się do wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie o wsparcie przy ustalaniu budżetu na rok 2010 dostosowanego do sytuacji kryzysowej, otrzymał jednak od szefa opozycji Viktora Orbana jednoznaczną odpowiedź negatywną. Nowe wybory wydaja się zatem być nieuniknione.

W Bułgarii liberalny Narodowy Ruch na Rzecz Wzrostu i Stabilizacji (NDSV), będąc mniejszym partnerem w koalicji kierowanej przez socjalistów, opowiedział się wraz z konserwatywna opozycją za redukcją wydatków socjalnych i przeciwko podwyżkom wynagrodzeń. Jednakże w stosunku do 2008 r. rząd zwiększył w 2009 r. wydatki państwa jeszcze o 25%, podczas gdy dochody spadły o 10%. Po zwycięstwie prawicowej, populistycznej partii GERB w wyborach parlamentarnych na początku lipca nowy premier Bojko Borissov zapowiedział niepopularne posunięcia: zamrożenie zasiłków socjalnych, emerytur i płacy minimalnej.

Aby cała Europa mogła uporać się ze skutkami kryzysu finansowego, potrzebna jest solidarność, oparta o realizowane skutecznie od wielu lat zasady wolnorynkowe: tyle państwa, ile jest konieczne, tyle prywatnej inicjatywy, ile tylko możliwe. Państwo natomiast powinno ponownie skupić się na swych zasadniczych zadaniach, tworząc obywatelom oraz przedsiębiorcom najlepsze możliwości rozwoju w ramach niezakłóconej niczym konkurencji. Wzrost osiągnąć można zawsze – trzeba tylko wiedzieć jak i mieć swobodę działania, by to uczynić.

Źródło:

Analiza nr 11/2009, Biuro Regionalne Europy Wschodniej, Środkowej i Południowo-Wschodniej Fundacji im. F. Naumanna na Rzecz Wolności. (http://www.freiheit.org/files/62/Nr.11_Auswirkungen_der_globalen_Finanzkrise_auf_Osteuropa_und_liberale_Auswege.pdf)

Tłumaczenie: Roman Benedykciuk

Refleksje na temat kryzysu finansowego w USA :)

Jeśli bank jest za duży, aby upaść, jest po prostu za duży

W niniejszym artykule zamierzam omówić, jak znaleźliśmy się w kryzysie finansowym i w końcu zastanowić się nad koniecznymi zmianami, które mogą zmniejszyć ryzyko kryzysów w przyszłości.

Należy jak najszybciej się da zamknąć Fannie Mae (FNMA, Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (FHLMC, Federal Home Loan Mortgage Corporation). Nie było żadnego innego powodu do założenia tych dwóch instytucji, niż uniknięcie procesu budżetowego w Kongresie. Korzyści, jakie ludzie otrzymali od Fannie i Freddie, pochodziły z subsydiów do oprocentowania kredytów hipotecznych. Kongres mógł przekazywać je bez końca, nie naruszając budżetu. Jest to przykład złej polityki rządu.

Po drugie, patrząc w przyszłość, zadłużenie Stanów Zjednoczonych jako udział w PKB wzrośnie z 40 do co najmniej 60 proc. Jeśli spojrzeć na Japonię, Włochy czy Belgię, nie wydaje się to być zaskakującą liczbą, jednak różnicą jest to, że znaczna część tego długu należy do cudzoziemców. Wybiegając w przyszłość, należy przyzwyczaić się do tego, że będzie trzeba więcej eksportować, a konsumpcja będzie rosła w wolniejszym tempie. Po roku rosnących wydatków na konsumpcję w Stanach Zjednoczonych trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie będzie to politycznie łatwa do zrobienia rzecz. Biada prezydentowi, który obejmie kadencję w tym okresie.

Po trzecie, jedno z najczęściej zadawanych mi przez prasę pytań dotyczy deflacji. Ostatni raz, gdy ktoś zadał mi to pytanie – chyba piętnasty raz – powiedziałem, że jest to jedno z najgłupszych pytań, jakie słyszałem w czasie 40 lat moich kontaktów z prasą. Nadszedł czas, by ludzie, którzy mówią o deflacji, wrócili do szkoły i douczyli się o różnicy pomiędzy utrzymaniem tempa zmian cen a jednorazową zmianą w ich poziomie. Tzw. deflacja, z którą będziemy mieć do czynienia, to spadek cen ropy naftowej i żywności, który jest przeciwieństwem wzrostu cen ropy i żywności. Są to zmiany w poziomie cen, a nie w stopie szybkości zmiany cen. Deflacja właściwie rozumiana odnosi się jedynie do trwałego spadku tempa zmian cen. Nawiasem mówiąc, w historii Rezerwy Federalnej (FED) jest sześć lub siedem okresów, gdzie mieliśmy do czynienia z deflacją. Tylko jedna z nich była katastrofą: Wielki Kryzys lat 30. Była to katastrofa, ponieważ gdy deflacja rosła, wartość pieniądza spadała w takim tempie, że spodziewano się stałego wzrostu inflacji.

Czwarta obserwacja dotyczy prawa upadłościowego. Wywierana jest duża presja na konieczność zmiany prawa upadłościowego i dostosowania go do obecnej sytuacji. Jeśli się to uczyni, faktem stanie się to, że nie będziemy mieli prawa upadłościowego. Korzyścią wynikającą z tego prawa jest możliwość czerpania przez ludzi pomysłów na radzenie sobie z sytuacjami trudnymi. Jeśli więc się je zmieni, w odniesieniu do tych okoliczności, naruszy się zasadę prawa.

Wreszcie, uważam, że Kongres i administracja zajmują się złym problemem. Można rozwiązać problem hipotek przez rozwiązanie problemu mieszkaniowego. Jednak nie można rozwiązać problemu mieszkaniowego przez dostosowanie rynku kredytów hipotecznych. Pozwolę sobie na rozwinięcie tej kwestii. Poważnym problemem, z jakim gospodarka ma do czynienia w kwestii mieszkaniowej i rynku kredytów hipotecznych, jest fakt, że spadek cen domów powoduje niewywiązywanie się z płatności. Oczekiwany spadek cen w 2009 roku, który ma wynieść 11 proc. oznacza, że będziemy mieć o wiele więcej niewypłacalności, gdy ceny domów będą spadać poniżej wartości hipotek. To jest ten właściwy problem, który trzeba rozwiązać.

Trudność polega na tym, że politycy dążą do czerpania korzyści ze zmniejszania kredytów hipotecznych wybranych ludzi, bądź stóp procentowych od tych kredytów, licząc na to, że zachęcą innych do proszenia o pomoc. Aby rozwiązać problem spowodowany przez spadek cen nieruchomości oraz problem przyszłego rynku kredytów hipotecznych, będzie istniała potrzeba wzrostu popytu na domy. Jeśli rok 2008 byłby normalnym rokiem, udałoby się sprzedać w przybliżeniu 1,5 miliona, a nie 500,000 domów. Istnieje więc spore pole do wzrostu popytu i należy znaleźć sposób, by go pobudzić. Moja propozycja jest prosta i przejrzysta. Zamiast polegać na urzędnikach rządowych, którzy decydują, kto się liczy, a kto nie, trzeba pozwolić obywatelom dokonywać wyborów odnośnie tego, co chcą zrobić. Jeśli kupujący wpłaci zaliczkę na dom do końca 2009 roku, dostanie ulgę podatkową na kwotę zaliczki lub tyle, by uczynić ją atrakcyjną. Jeśli kupujący nie płaci podatków, i tak dostanie kredyt. Nieważne, czy jest to jego pierwszy, drugi, trzeci, czy tak jak w przypadku Johna McCaina, ósmy dom. Ważne jest, aby usunąć nadmiar podaży. Uczyni to dwie rzeczy: spowolni lub zatrzyma spadek cen, a zatem będzie pracować nad niewywiązywaniem się z zobowiązań finansowych w przyszłości. Po drugie, będzie stymulować powrót do pracy osób w zawodach budowlanych, które zajmują dużą część w gospodarce.

Prywatyzacja nie spowodowała kryzysu finansowego

Chciałbym teraz przejść do problemu, który irytuje mnie najbardziej. Kongres obwinia wszystkich, którzy mogli przyczynić się do stworzenia obecnych problemów. Mówi dużo o prywatyzacji. Chciałbym rzucić wyzwanie każdemu, kto wskazałby istotny przypadek w ostatnich ośmiu latach, gdzie miała ona miejsce. Żadne znaczące przedsiębiorstwo nie zostało sprywatyzowane. Główną w ostatnich latach deregulacją był dokument podpisany przez prezydenta Clintona, który usunął przepisy Glass-Steagall, które oddzielały bankowość komercyjną od inwestycyjnej. Żaden inny kraj na świecie tego nie robi i żaden nie ma z tego powodu problemów. My też nie mieliśmy. George Benston w 1990 roku napisał dokument wskazujący, że wszystkie argumenty za Glass-Steagall były oparte na czyichś domysłach. Wszyscy, którzy o tym mówili, odnosili się do przypuszczeń. Nikt nie przedstawił dowodu pokazującego, że połączenie komercyjnej i inwestycyjnej bankowości jest przyczyną Wielkiego Kryzysu lat 30. Teraz oczywiście rozumiemy, że jego przyczyną był System Rezerwy Federalnej.

Co powinno zostać zmienione?

Jest kilka rzeczy, które muszą zostać rozpoznane i poprawione. Po pierwsze, należy zrobić coś z przedsiębiorstwami sponsorowanymi przez rząd, takimi jak Fannie Mae i Freddy Mac. Kongres uchwalił Community Reinvestment Act w 1977 roku, który wówczas nie był nieszkodliwy, ale nie tak szkodliwy, jak stał się później. Warunki CRA dla kupujących domy stawały się coraz korzystniejsze. W 2005 roku Agencja Budownictwa i Urbanizacji (The Housing and Urban Development Agency) zachęcała do kredytów hipotecznych bez obowiązku zaliczki. Można było zauważyć polityczną presję dążącą do umieszczenia ludzi w domach, mimo tego, że nie byli oni w stanie spłacać kredytów. Ta presja oraz instytucje finansowane przez rząd, takie jak Fannie Mae i Freddie Mac, zaczęły odkupywać pożyczki subprime, które często nie wymagały zaliczek.

Skalę problemu najlepiej oddaje to, co miało miejsce od 1980 do 2007 roku. Podczas tego okresu kwota hipotek nabytych przez Fannie i Freddie wzrosła z 200 milionów dolarów do około 4 bilionów. Jeśli chcemy subsydiować mie
szkania dla ubogich, to powinniśmy robić to bezpośrednio z budżetu. Wielką reformą Kongresu, której nigdy nie doczekamy, jest zamknięcie wszystkich pozabudżetowych agencji.

Po drugie, musimy także pamiętać o roli Rezerwy Federalnej w kryzysie finansowym. Alan Greenspan popełnił błąd. Utrzymywał on zbyt długo zbyt niskie stopy procentowe. Bał się deflacji. To było błędem. Ryzyko deflacji w ekonomii, z naszym deficytem budżetowym i długoterminową perspektywą spadku wartości dolara, wydaje mi się minimalne. Tak czy owak, myślał, że będziemy musieli się zmierzyć z deflacją, więc utrzymywał politykę pieniężną na zbyt łagodnym poziomie. Jednak nikt nie zmusił ludzi w bankach i instytucjach finansowych do kupowania hipotek, mogli kupować jedynie weksle skarbowe. Dlatego też, mimo że FED przyczynił się do stymulowania środowiska, gdzie ilość kredytów była olbrzymia, decyzja o lewarowaniu i zaciąganiu ryzykownych pożyczek spadła na sektor prywatny. Instytucje finansowe mogły być wspierane przez wiarę w tzw. Greenspan put (jeśli popadną w tarapaty, FED ich wesprze), ale nie ma niezbitych dowodów na poparcie tej teorii.

Pisząc historię FED-u, dotarłem m.in. do faktu, że w ciągu 95 lat nigdy nie ogłoszono, czym w rzeczywistości była polityka „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Czasami wspierała banki, czasami pozwalała im upaść, a czasami robiła coś pośredniego. Wynegocjowała pewne ustalenia, takie jak te z Long – Term Capital Management (LTCM), a obecnie Bear Stearns, gdzie ktoś mógłby je przejąć. Rezerwa Federalna nie pozwoliłaby im zbankrutować. Brak jasnej polityki powoduje niepewność, zwłaszcza w takich czasach jak te.

W przypadku Bear Stearns, Rezerwa Federalna częściowo uratowała finansowego giganta, ale potem pozwoliła na bankructwo Lehman Brothers. Jeśli używasz portfela inwestycyjnego, to jakiego następnego kroku Rezerwy Federalnej powinieneś oczekiwać? Następny krok może być taki, że albo FED ci pomoże, albo nie. Niepewność wzrasta. Po tym jak Lehman Brothers upadło, kierownicy ds. portfela inwestycyjnego zwrócili się po weksle skarbowe i doprowadzili ich stawki do bliskich zeru. Tworzenie masowej niepewności było błędem, który musi zostać naprawiony. FED musi ogłosić i domagać się – to najtrudniejsza część – polityki „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Musi pozbyć się „zbyt dużych na upadek” (too big to fail). Jeśli bank jest za duży aby upaść, jest po prostu za duży.

Po trzecie, chcę powiedzieć, że istnieje problem z odszkodowaniami. Mieliśmy absolwentów MBA z najlepszych szkół biznesu, którzy przez 5 albo 10 lat sprzedawali nam i kupowali „śmieci”. Dlaczego to robili? Byli bardzo dobrze za to wynagradzani oraz byli zwalniani jeśli tego nie robili, więc robili to i przy okazji zarabiali duże pieniądze. Nie działo się to w każdym banku. JP Morgan Chale jest oczywiście przykładem, tak jak Pittsburgh National. Bank of America był przykładem zanim nabył Countywide i Merrill Lynch. Nie zrobiły tego co Citigroup i niektóre inne. Kierownictwo musi pomyśleć nad sposobem, w który zrekompensuje straty ludzi i rozszerzy odszkodowania w długim okresie. Kierownictwo i pracownicy muszą mieć coś, co wchodzi w grę, kiedy przeprowadzają transakcje. Fakt, że mieliśmy w czasie kilu ostatnich lat do czynienia z dwoma kryzysami – internetowym i bankowo-kredytowym kryzysem mieszkaniowym – ma dużo związku ze sposobem, w jaki ludzie są wynagradzani. Jest to problem do rozwiązania przez kierownictwo, a nie rząd.

Po czwarte, ci, którzy sprawowali nadzór, nigdy nie wspomnieli o fakcie, że Bazylejska Umowa Kapitałowa (Basel Accord) przyczyniła się do bieżących problemów. W mojej książce, „Historia Rezerwy Federalnej” („A history of the Federal Reserve”, 2009), mówię i powtarzam to często obecnie, że prawnicy oraz urzędnicy tworzą regulacje, a rynki uczą się te drogi obchodzić. Bazylejska umowa była porozumieniem, które mówiło, że banki, które posiadają ryzykowne aktywa, muszą utrzymać większy kapitał. Co zrobiły banki? Nie utrzymały większego kapitału, a ryzykowne aktywa trzymały poza swoimi bilansami. To dobry przykład ominięcia kosztownych przepisów. Istnieje o wiele więcej przykładów: Regulation Q była jednym z nich.

Po piąte, firmy Wall Street zrobiły się za sprytne. To one wynalazły instrumenty kredytów hipotecznych, których nie mogą teraz zwinąć z powrotem. Przyczyniło się to w znacznym stopniu do obecnego kryzysu. Kiedy Sheila Bair mówi: „powinniśmy wybaczyć ludziom, którzy nie dokonują płatności”, nie dostrzega, że będzie trudno zebrać części tych kredytów hipotecznych i połączyć je na nowo. Nie tkwią tam, gdzie były stare oszczędności i połączenia pożyczek oraz gdzie były hipoteki i nawet jeśli uda się je sprzedać, to tylko w części. Dzisiaj nie jest jasne, kto jest odpowiedzialny za połączenie pakietów kredytów hipotecznych. Ludzie byli za sprytni na okoliczności, które się później wykształciły.

Podsumowanie

Jeśli mamy zapobiec kryzysom finansowym w przyszłości, dobrym początkiem jest:

1) model „pożyczkodawcy ostatniej instancji”,

2) zmuszenie Kongresu do ustalenia odpowiedniej ilości pieniędzy, które będą używane do subsydiowania rynku nieruchomości,

3) poprawa systemu odszkodowań na rynku,

4) pozbycie się jednych z najgorszych ustaleń Ustawy Bazylejskiej i

5) zamknięcie Fannie i Freddie.

Cato Journal, tom 29, nr 1 (zima 2009).

Copyright C Cato Institute. All rights reserved.

Duńska wstrzemięźliwość, czyli o braku konieczności ekspansji fiskalnej w czasie kryzysu :)

Kiedy stało się jasne, że kryzys kredytowy nie ograniczy kręgu swoich ofiar do kilku instytucji finansowych, ale pogrąży największe światowe gospodarki w trwającej wiele kwartałów recesji, nie tylko ekonomiści, ale i politycy zaczęli intensywnie odkurzać nieco już zapomniane dzieła Johna Maynarda Keynesa. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, które dotychczas szczyciły się przed Europą niskim stopniem ingerencji państwa w gospodarkę, coraz częściej pojawiały się głosy, że jedynym ratunkiem dla światowych gospodarek są setki miliardów dolarów wstrzykniętych w nie bezpośrednio z państwowej kiesy. Próbę prowadzenia innej polityki przez część państw europejskich traktowali wręcz jako chęć zdezerterowania z ekonomicznego pola walki i to w dodatku na plecach tych, którzy owe gigantyczne programy stymulacyjne zdecydowali się sfinansować.

W ekonomii niezwykle trudno odpowiedzieć na pytanie „co by było, gdyby”, czyli w tym przypadku „jak potoczyłyby się losy kryzysu gospodarczego, gdyby nie gigantyczne programy stymulacyjne”. Uwarunkowania każdego kraju i momentu historycznego są na tyle specyficzne, że nie sposób przenosić ich na inne gospodarki, czy wręcz generalizować jakichkolwiek doświadczeń. Pisząc jednak o zagadnieniu gospodarczego interwencjonizmu z perspektywy Polski, a więc kraju, który bez hojnego pakietu stymulacyjnego jako jedyny spośród krajów członkowskich UE zdołał w drugim kwartale 2009 utrzymać wzrost gospodarczy, skłania jednak ku refleksji, że wpompowanie ogromnych środków publicznych pieniędzy do gospodarki nie było warunkiem sine qua non przejścia przez kryzys obronną ręką. Polska nie jest jednak jedynym przykładem. Brak pakietu stymulacyjnego o znaczącej skali nie zaszkodził również Danii, a więc gospodarce niewielkiej, otwartej i posługującej się walutą silnie związaną z euro.

W latach 2005-2007 poprzedzających pojawienie się pierwszych symptomów kryzysu w sferze realnej, gospodarka duńska znajdowała się w bardzo dobrej kondycji. Przeciętny poziom wzrostu gospodarczego w tym okresie wynosił 2,4 proc., a więc był nieco wyższy niż średnio w krajach Unii Europejskiej (z wyłączeniem nowych państw członkowskich). Negatywną dynamikę wzrostu PKB wywołaną kryzysem gospodarczym zanotowano w Danii jednak już w trzecim kwartale 2008 roku, kiedy wyniósł on -1,7% rdr, w pierwszym kwartale roku 2009 gospodarka duńska skurczyła się z kolei o 4,3% rdr, a więc nieznacznie mniej niż w starych krajach Unii Europejskiej. W odniesieniu do całego roku 2009 Komisja Europejska szacuje, że PKB Danii spadnie o nieco ponad 3 proc., podczas gdy w roku 2010 prognozowany jest już nieznaczny wzrost rzędu 0,3 proc. (por. rys 1). Według szacunków Duńskiej Izby Gospodarczej największy wpływ na spadek PKB Danii w 2009 roku będą miały przede wszystkim: spadek inwestycji (-4,2 proc. rdr ), spadek eksportu (-3,6 proc.) oraz ograniczenie konsumpcji prywatnej (-1,8 proc.).

Powyższe dane świadczą jednoznacznie, że skala recesji w gospodarce duńskiej jest zbliżona do innych rozwiniętych państw europejskich, przy czym wyraźnie widać, że w pierwszych kwartałach kryzysu tempo spadku PKB było w Danii szybsze niż w innych tzw. starych krajach członkowskich Unii Europejskiej. Z drugiej strony gospodarka duńska zdaje się szybciej niż inne kraje wchodzić na ścieżkę ożywienia gospodarczego. Taki scenariusz, który potwierdzają prognozy zarówno Komisji Europejskiej, jak i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jest związany z kilkoma charakterystycznymi cechami duńskiej gospodarki.

Po pierwsze, skala problemu rosnącej stopy bezrobocia jest w Danii bez wątpienia dużo mniejsza niż w innych krajach Unii Europejskiej. Według danych Eurostat w maju 2009 roku stopa bezrobocia w Danii wynosiła 6,2 proc., podczas gdy w krajach strefy euro ten wskaźnik utrzymywał się na poziomie 9,4 proc..

W odniesieniu do gospodarki duńskiej umiarkowanie rosnące bezrobocie może jednak nieść za sobą również pozytywne konsekwencje. W okresie bezpośrednio poprzedzającym kryzys gospodarczy bezrobocie zmniejszyło się w Danii do rekordowo niskiego poziomu 47 tysięcy osób, co doprowadziło do znacznego wzrostu płac (o 4,2 proc. w 2008 r.), a nawet okresowego spadku produktywności. Rosnące bezrobocie zmniejszy, lub wręcz wyeliminuje problem dostępności siły roboczej dla przedsiębiorstw, zahamuje wzrost płac, a w konsekwencji przełoży się na wzrost konkurencyjności gospodarki. Po drugie, ze względu na podjęte decyzje z zakresu polityki fiskalnej, w Danii dość szybko powinno dojść do ożywienia konsumpcji prywatnej. Impulsem takiego ożywienia może być wycofywanie środków z tzw. Specjalnego Funduszu Emerytalnego, które zostało umożliwione przez rząd. W latach 1998-2003 na osobiste konta działające w ramach tego funduszu Duńczycy byli zobowiązani przekazywać 1 proc. zarobków brutto, obecnie ta kwota wynosi 49 miliardów koron. Ponadto w Danii, która charakteryzuje się jednym z najbardziej rozwiniętych systemów pomocy społecznej na świecie, stosunkowo efektywnie powinny zadziałać tzw. stabilizatory automatyczne. Spadek dochodów z pracy nie powinien więc tak silnie, jak w innych krajach przełożyć się na spadek konsumpcji prywatnej, gdyż dochody zostaną w dużym stopniu zastąpione transferami z budżetu państwa. Poza elementami dotychczas wbudowanymi w system duńskiej polityki fiskalnej, rząd tego kraju w bardzo niewielkim stopniu zdecydował się na jej dalszą ekspansję w obliczu kryzysu. Jedynym działaniem o charakterze „programu stymulacyjnego” był tak zwany „pakiet wiosenny” o wartości nieprzekraczającej 5 miliardów koron i przeznaczony głównie na realizację projektów infrastrukturalnych. Warto przy tym zauważyć, że duński rząd mógłby pozwolić sobie na szerszy zakres wsparcia dla gospodarki ze względu na dobry stan finansów publicznych (nadwyżka budżetowa w latach 2003-2008, por. rys. 5).

Silna ekspansja fiskalna nie nastąpiła w Danii, mimo znacznego poluzowania polityki monetarnej będącego min. skutkiem sztywnego związania duńskiej waluty z Euro. W okresie od października 2008 r. do czerwca 2009 r. Narodowy Bank Danii (BD) aż siedmiokrotnie podejmował decyzję o obniżeniu stóp procentowych. Stopa dyskontowa znajduje się obecnie na poziomie 1,2 proc. a więc jest o 330 punktów bazowych niższa niż w październiku 2008 roku (por. rys. 3)

Poziom stóp procentowych jest obecnie w Danii nieco wyższy niż w strefie euro, jednak harmonogram ich obniżek był wyraźnie skorelowany z polityką monetarną EBC. Ta zbieżność, którą BD wprost wyraża w uzasadnieniach decyzji dotyczących poziomu stóp procentowych, jest konsekwencją prowadzonej przez Danię polityki sztywnego kursu walutowego, która pociąga za sobą konieczność harmonizacji poziomu stóp procentowych. Oprócz obniżki stóp procentowych, BD zdecydował się również na alternatywne metody rozluźnienia polityki monetarnej. Głównym instrumentem wykorzystanym przez BD było uruchomienie specjalnej linii kredytowej dla instytucji finansowych, które dysponowały wyższym kapitałem bazowym w stosunku do wymogów regulacyjnych (Tier-1). Maksymalna wielkość pożyczki jest ustalana na podstawie wielkości nadwyżki kapitałowej, a jej oprocentowanie jest określane jako stopa referencyjna plus 1 p.p. W przeciwieństwie do wielu banków centralnych, BD nie zdecydował się na sięgnięcie po instrumenty tzw. poluzowania ilościowego (quantitative easing), polegających na skupie z rynku obligacji komercyjnych. Ze względu na dość oszczędne stosowanie przez Bank Danii alternatywnych (tzn. poza-stopowych) metod poluzowania polityki monetarnej, jego działalność antykryzysową należy określić jako umiarkowanie aktywną. Do większej aktywności w tym zakresie – zwłaszcza w ostatnich miesiącach 2008 roku – mógł jednak zniechęcać stosunkowo wysoki poziom inflacji

W obliczu kryzysu gospodarczego, który doprowadził do silnych wahań kursów wielu walut narodowych, w duńskiej debacie publicznej odżyła kwestia przyjęcia wspólnej waluty. W przeciwieństwie do Polski, w Danii kryzys gospodarczy w niewielkim stopniu wpłynął na zdolność spełnienia kryteriów konwergencji. Gdyby badanie konwergencji dla Danii przypadło na maj tego roku, kraj ten spełniałby wszystkie kryteria. Ze względu na zmniejszoną presję inflacyjną, wypełnienie kryteriów monetarnych również w najbliższych miesiącach nie powinno stanowić dla Danii problemu. Choć Ministerstwo Finansów planuje zwiększenie deficytu rządowego do -3,3 proc. PKB w 2010 r. , można założyć, że przy politycznej woli przyjęcia wspólnej waluty, możliwe byłoby ograniczenie deficytu do poziomu referencyjnego i spełnienie kryteriów fiskalnych.

Formalna gotowość nie przesądza jednak o poparciu Duńczyków dla wspólnej waluty – w maju jedynie 44 proc. mieszkańców Danii popierało integrację monetarną,. Należy przy tym zauważyć, że faktycznie w Danii, czyli kraju utrzymującym z sukcesem od 1987 r. politykę sztywnego kursu walutowego (por. Rys. 6.), bezpośrednie korzyści wynikające z integracji monetarnej będą mniejsze niż w przypadku krajów o płynnym reżimie kursowym.

Dzięki konsekwentnej polityce kursowej, ryzyko związane z kursem korony już teraz jest niewielkie, wejście do strefy euro obniżyłoby dodatkowo koszty transakcyjne i mogło zwiększyć konkurencję między przedsiębiorcami na lokalnym rynku. Wydaje się jednak, że najpoważniejszą zaletą wejścia Danii do strefy euro jest możliwość wpływania na politykę monetarną EBC, od której Dania jest zależna już w tej chwili ze względu na powiązanie swojej waluty z euro.

Przypadek Danii jasno wskazuje, że nawet mała i otwarta gospodarka, której waluta jest silnie powiązana ze wspólną walutą europejską, mogła poradzić sobie w czasach kryzysu nie gorzej niż inne podobne gospodarki. Co więcej, fiskalny konserwatyzm pozwoli Danii utrzymać zadowalający stan finansów publicznych, co oznacza, że koszty walki z kryzysem nie zostaną przerzucone na kolejne pokolenia, które w innych krajach będą musiały uporać się z rosnącą górą długów zaciągniętych po bardzo wysokich kosztach. Brak ślepego kopiowania anglosaskich rozwiązań w dziedzinie polityki fiskalnej pozwoli również Duńczykom na wejście do strefy euro w rozsądnej perspektywie czasowej. Ostatecznie, przypadek Danii pozwala odrzucić wypowiadane a priori argumenty, że bez milionów płynących z państwowej kiesy kryzysu pokonać się nie da.

Chiny wobec kryzysu ekonomicznego :)

Kiedy jesienią 2008 roku rozpoczął się globalny kryzys ekonomiczny, oczy świata zwróciły się na wzrastającą gospodarkę – Chiny. Zadawano rozliczne pytania: w jaki sposób Państwo Środka poradzi sobie z narastającymi problemami, czy będą one katalizatorem zmian politycznych i wreszcie, czy całość doprowadzi do redefinicji układu stosunków międzynarodowych?

Etatystyczna walka z kryzysem

Rozpoczęte ponad 30 lat temu reformy, oprócz niekwestionowanych sukcesów, przyniosły wiele nowych, niespotykanych dotąd problemów. Stosunkowo szybko Chiny dołączyły do międzynarodowego rynku, a chiński wzrost gospodarczy w okamgnieniu uzależnił się od popytu zewnętrznego. Władze chińskie odłożyły ad acta kreowanie popytu wewnętrznego lansując proeksportowy model gospodarki. Napływające inwestycje, głównie do prowincji wybrzeża, spowodowały, iż rozwój Chin stał się nierównomierny. Dysproporcje między dochodami wsi i miast są jak 3,2: 1. Zdaniem głównego chińskiego ekonomisty Hu Anganga różnica ta w 2020 roku wyniesie 5:1. Przewidywania te nie brały jednak pod uwagę możliwości pojawienia się kryzysu ekonomicznego. Kiedy zaczął się kryzys chińska gospodarka dzięki eksportowi zyskiwała 2,5 tryliona USD rocznie, a dzięki inwestycjom zagranicznym – 870 mln USD. Ponadto połowa rezerw walutowych zainwestowana została w amerykańskie papiery dłużne. Z kolei w firmach z udziałem kapitału zagranicznego pracowało wówczas 25 milionów Chińczyków. Uzależnienie dało znać o sobie bardzo szybko, w pierwszym kwartale 2009 roku eksport chiński zmalał o prawie 25 proc. – w konsekwencji spowodowało to utratę pracy przez blisko 20 milionów ludzi, głównie „migrujących wieśniaków”, którzy w poszukiwaniu pracy opuszczali rodzinne strony. Trudno jednak oszacować skalę zjawiska z uwagi na spory udział tzw. „czarnego społeczeństwa” czyli szarej strefy. Ponadto nastąpił znaczący wzrost napięć między pracownikami a pracodawcami, głównie z powodu niewypłacania wynagrodzeń w terminie. Skutki kryzysu wywołały falę dyskusji w chińskich mediach. Ujawniły się nastroje oskarżające Zachód o przyczyny niepowodzeń w Chinach. Grupa tzw. Nowej Lewicy wskazywała wręcz, iż partia stała się „sługusem” państw zachodnich, a przystąpienie do WTO było nieprzemyślane i błędne.

Wkrótce chiński rząd uznał za celowe przygotowanie pakietu stymulującego, który miał doprowadzić do powrotu wzrostu chińskiej gospodarki na „poziomie dwucyfrowym”. Wiosną 2009 roku podczas sesji Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych (chiński parlament) premier Wen Jiabao przedstawił konkretne propozycje: 580 mln USD programu stymulacyjnego oraz zwiększenie budżetu do 139 mld USD – najwyższe w ostatnich latach. Zadaniem rządu ma być stymulowanie rynku pracy poprzez inwestycje rządowe, na które wstępnie przeznaczono miliard USD. Zdaniem ekonomistów 1/10 chińskiego PKB przeznaczona na inwestycje rządowe może stworzyć do miliona miejsc pracy. Głównym zadaniem planu stymulacyjnego ma być: utrzymanie eksportu na niezmiennym poziomie oraz tworzenie popytu wewnętrznego, który ma ożywić chińską gospodarkę i uniezależnić ją od eksportu. W tym wypadku pytania nasuwają się same: jaki skutek przyniesie chiński „New Deal” w prowincjach, w których infrastruktura jest już bardzo dobrze rozwinięta? Lokalne władze bardzo chętnie podejmą nowe wyzwania, tylko na ile będą one skuteczne? W tej sytuacji istnieje szansa, iż napięcia społeczne zdecydowanie zmaleją, choć dzieje się to kosztem m.in. zaniedbań w ochronie środowiska, za które z pewnością zapłacą przyszłe pokolenia Chińczyków. Dodatkowo należy zauważyć, iż proeksportowy model gospodarki natrafił na barierę w postaci protekcjonistycznych działań innych państw. Najlepszym tego przykładem są cła nakładane na produkty wyrabiane w Chinach przez administrację amerykańską. 11 września br. Barack Obama nałożył, na okres trzyletni, 35 proc. cła na chińskie opony. W tej sytuacji opłacalność sprowadzania opon z Chin z pewnością spadnie.

Czy zmiany polityczne?

Stale pojawia się pytanie, czy kryzys gospodarczy może być katalizatorem zmian politycznych. Globalny kryzys, podobnie jak olimpiada czy SARS nie przyspieszy tempa rozwoju politycznego Chin. Zmiany generalnie następują, ale w bardziej ewolucyjny sposób. Zdania na temat demokratyzacji w Chinach są podzielone. Jedni twierdzą, że należy edukować społeczeństwo, a dopiero na takich podstawach budować system demokratyczny. Inni natomiast, m.in. akademicy z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych uznają, iż do demokracji nie potrzeba specjalnego wykształcenia, a chłopi, którzy głosują w Chinach w ponad 600 tys. okręgach wyborczych, bez problemu zdają sobie sprawę z wagi ich wyboru. Należy przy tym zauważyć, że wybory na najniższym szczeblu administracyjnym nie mają większego wpływu na całokształt polityki państwa, a co najwyżej tylko na położenie wodociągu we własnej wiosce. Inni, m.in. chińscy konserwatyści, przyjmują za główną determinantę czynnik kulturowy, uniemożliwiający wprowadzenie demokracji w Chinach. Faktem jest, iż hierarchiczna struktura społeczna lansowana przez Konfucjusza może mieć wpływ na postrzeganie własnej roli w społeczeństwie, ale jednocześnie należy zauważyć, że Państwo Środka na niespotykaną dotąd skalę otworzyło się na wpływy z Zachodu.

Władze w Pekinie, bez względu na kryzys ekonomiczny, podejmują próby zmiany systemu politycznego w Chinach. Świadczyć o tym mogą zmiany w chińskiej konstytucji, która mimo, że niejednoznaczna z zachodnimi rządami prawa, to jednak jest istotnym krokiem naprzód. Wszelkie jednak zmiany będą w najbliższym czasie oscylować wokół utrzymania legitymizacji partii. Ta możliwa jest jedynie przy utrzymaniu stabilizacji, zapewnionej przez wzrost gospodarczy bądź też kontrolowane wspieranie chińskiego nacjonalizmu. Ewentualny brak zachowania stabilizacji, przy jednoczesnej chęci zachowania systemu jednopartyjnego, może prowadzić do rozbudzenia tendencji nacjonalistycznych.

Możliwa redefinicja układu międzynarodowego

Wykorzystując problemy ekonomiczne państw rozwijających się, Chiny zaczęły udzielać im wsparcia finansowego. Tak było w przypadku Jamajki. Kiedy w marcu 2009 roku podpisano kontrakt na pożyczkę 138 mln USD, Chiny stały się głównym partnerem biznesowym Jamajki. Kryzys wykazał słabość systemu „kapitalistycznego”, dla którego według jednego z chińskich profesorów – Cui Zhiyuana – konsensus pekiński może stanowić alternatywę obecnego układu w międzynarodowych stosunkach gospodarczych. Zdaniem Cheng Enfu z Chińskiej Akademii Nauk, konsensus pekiński oznacza gospodarkę opartą w większej części na udziale wartości państwowej, powolnych reformach zamiast terapii szokowej i połowicznym otwarciu na świat.

W sektorze finansowym chińskie działania mogą zostać odebrane jako chęć odgrywania coraz bardziej istotnej roli. Wskazują na to wspomniane porozumienia z Jamajką, ale również przedstawione przez szefa centralnego banku Zhou Xiaochuana propozycje stworzenia oddzielnych rezerw walutowych powiązanych z walutami azjatyckimi, a nie dolarem. Pomysł ten poparty został przez Hugo Chaveza. Co ciekawe, Chiny rozpoczęły podpisywanie umów o wymianie walut zawierające klauzule o konieczności utrzymywania części rezerw w chińskim yuanie. Zdaniem m.in. Nouriela Roubini z Uniwersytetu w Nowym Jorku, może to oznaczać, że za około 10 lat yuan będzie podstawą koszyka walutowego globu. Takie posunięcia, zdaniem Wang Yizhou z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, będą możliwe dopiero gdy Chiny będą miały liczną reprezentację w kołach decyzyjnych WTO czy Banku Światowego. Tu świat Zachodu staje przez poważnym wyzwaniem. Kto będzie reprezentował Chiny – zwolennicy etatyzmu czy szeroko rozumianego konsensusu pekińskiego, czy ekonomiści o bardzie liberalnym nastawieniu? Mimo że Konsens Pekiński został przedstawiony przez Joshua Ramo, to niektórzy z chińskich intelektualistów zaczęli lansować go jako model postwaszyngtoński. To, czy model chiński zastąpi system zachodni, zależy od tego, czy Zachód wyciągnie wnioski z kryzysu i odrobi zaległą lekcję. Warto przy tym zauważyć, że chiński sukces trwa tak naprawdę od kilku lat i nie jest powiedziane, że będzie trwał przez następne dekady. Niemniej jednak Chiny kształtują silne partnerstwo w ramach BRIC – Brazylii, Rosji, Indii i Chin. Państwa te w sposób bardzo jednoznaczny odrzuciły koncepcję pożyczki z dużych własnych rezerw walutowych na rzecz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w celu zwiększenia funduszy dla najbardziej dotkniętych kryzysem. Należy przy tym zauważyć, że Chiny, mające największe rezerwy walutowe na świecie, przedstawiają się jako „państwo rozwijające”, które z tego tytułu czerpie określone korzyści, będąc biorcą zagranicznej pomocy m.in. Banku Światowego czy programów Narodów Zjednoczonych.

Całość działań chińskich można określić jako próby szukania sprzymierzeńców na „biednym Południu”. Podział na bogatą Północ i biedne Południe lansował Mao Zedong. Idąc „ścieżką poszukiwania sprawiedliwości”, od 2005 r. Chiny lansują koncepcje świata harmonijnego, sprawiedliwego dla biednych, a jednocześnie wskazujących na sprawców wszystkich globalnych problemów. Z drugiej strony w kontaktach z Zachodem władze chińskie są bardzo powściągliwe w krytyce. Mimo to, wykorzystując sytuację, będą starały się zyskać dla siebie coraz istotniejszą pozycję na arenie międzynarodowej.

+++

Najbardziej istotnym elementem obcego kryzysu ekonomicznego jest redefinicja układu w stosunkach międzynarodowych. Posunięcia Chin, zręczne dyplomatycznie, poszukujące sprzymierzeńców w państwach rozwijających się, tworzą ciekawą mozaikę w stosunkach międzynarodowych. Ponadto postępująca globalizacja przyniosła de facto niespotykaną dotąd sytuację. Państwo, które poprzez napływ inwestycji zagranicznych i proeksportowy model gospodarki, zamiast pozostać jedynie globalnym dostawcą, stało się jednym z głównym liderów światowej gospodarki. Najlepiej o możliwościach Chińskiej Republiki Ludowej świadczy wykupienie amerykańskich papierów dłużnych.

Z punktu widzenia władz w Pekinie budowanie mocarstwowej pozycji nie jest jednak najbardziej priorytetowym wyzwaniem. Jakiekolwiek wstrząsy wewnętrzne w Chinach, m.in. narastanie niezadowolenia społecznego prowadzącego do szerszych wystąpień, będą niebezpieczne nie tylko dla Państwa Środka, ale również dla całego systemu międzynarodowego.

Kto umie w samorządy? :)

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia reformy samorządowej, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Za miesiąc bez jednego dnia kolejny raz pójdziemy do urn wyborczych – tym razem wybrać władze nam najbliższe – samorządowe. Powstanie samorządu terytorialnego było prawdopodobnie największym osiągnięciem polskiej transformacji ustrojowej. Czy idealnym? Na pewno nie – trudno jest wytłumaczyć sens istnienia powiatów czy dualizmu na poziomie wojewódzkim – marszałka i wojewody. Trudno też zrozumieć, dlaczego Warszawa ma więcej radnych niż Nowy Jork. To całkowicie zbędne etaty i koszty istnienia tych urzędów, które ponosi podatnik. Tak, należałoby te urzędy i stanowiska czym prędzej zlikwidować, ich zadania przekazać innym organom, a zaoszczędzone środki wydać na coś konstruktywnego. Jednakże te kwestie nie przysłaniają podstawowej wartości, jaką przyniosła wspomniana decentralizacja. Wreszcie o sprawach codziennego życia, tak przyziemnych jak lokalizacja przedszkola, drogi czy lokalne warunki zabudowy, decyduje się blisko tych spraw – w danej okolicy. Nie decyduje o tym rządowy nominat, choćby i mieszkający w danej okolicy, ale realizujący politykę rządu. Decyduje człowiek wybrany, co do zasady, przez swoich sąsiadów i przez nich rozliczany. Nie jest bowiem sprawą Warszawy co i jak można budować w Końskich, podobnie jak sprawą Końskich nie jest zabudowa warszawskiego śródmieścia. To sprawa mieszkańców tych miast.

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia tej reformy, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Dla PiS-u bowiem, podobnie jak kiedyś dla PZPR, samorządy to nie władza odrębna i samodzielna, lecz transfer władzy centralnej do mas. Lokalny burmistrz nie ma myśleć jak najlepiej zabudować nowe osiedle czy zorganizować miejscowy transport. Centrala wyśle „prikaz”, a on ma go jedynie wdrożyć. Ludziom się nie podoba? Tym gorzej dla ludzi. Bo w pisowskiej Polsce nic nie może być indywidualne, dobre lokalnie czy po prostu fajne. W pisowskiej Polsce wszystko musi być centralne, narodowe, pełne kompleksów i pompatyczne. A jak ma nosić czyjeś imię, to koniecznie bohatera narodowego, najlepiej Jana Pawła II – albo wróć! – Lecha Kaczyńskiego.

Najlepszym przykładem pisowskiej mentalności jest CPK. Odłóżmy na moment wszystkie merytoryczne dyskusje o sensowności tego projektu. Załóżmy, że Warszawa faktycznie potrzebuje nowego lotniska. PiS nie może po prostu wybudować nowego, dużego lotniska, które obsługiwałoby aglomerację warszawską. Wiadomo, że takie lotnisko z założenia będzie największym i w pewien sposób centralnym lotniskiem w Polsce. Dokładnie tak samo jak dziś jest nim port na Okęciu. PiS musi budować centralny port komunikacyjny, strasząc lotniskiem w Berlinie. Takim, z którego – dodajmy – latają głównie tanie linie lotnicze. Nawet w tak trywialnej kwestii jak infrastruktura, PiS nie umie się obejść bez leczenia kompleksów swojej najgłębszej zaściankowości. PiS nie rozumie, że Polska jest dziś ważnym państwem Unii Europejskiej, a Polacy funkcjonują bez kompleksów wśród innych narodów europejskich. 

W tych warunkach przez osiem lat byliśmy świadkami i zarazem ofiarami walki z samorządami. Nie mając większości do zmiany konstytucji, PiS postanowił samorządy zniszczyć finansowo – rok po roku PiS zwiększał obowiązki samorządów zarazem ograniczając ich dochody. Kwintesencją tych działań był „polski ład”. Przenosząc część podatku dochodowego na rzecz para-podatku – składki zdrowotnej i jednocześnie podnosząc kwotę wolną, PiS upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony ordynarnie okradł tych Polaków, którzy zarabiali nieco lepiej, a z drugiej strony diametralnie obniżył dochody samorządu. Obok lokalnych podatków i opłat najważniejszymi dochodami samorządów są bowiem wpływy z PIT i CIT oraz dotacje wraz z subwencjami. A dotacje i subwencje można dać lub nie dać. W ten cudowny sposób PiS pozbawił samorządy gwarantowanych i obiektywnych dochodów na rzecz decyzji politycznej partii aktualnie rządzącej. W wydaniu praktycznym odebrał pieniądze dużym i liberalnym miastom, aby na ich koszt sponsorować ośrodki spolegliwe wobec pisowskiej władzy. 

Aby spojrzeć na skalę tego zjawiska, wystarczy porównać dane o dochodach samorządów w dłuższym okresie czasu. Od 2018 roku coroczny wzrost dochodów samorządów z PIT i CIT oscylował wokół 10% rocznie. To całkowicie normalna konsekwencja wzrostu wynagrodzeń w gospodarce – wyższe pensje i lepsze wyniki firm to wyższe podatki. Tymczasem w roku 2022 – pierwszym roku obowiązywania „polskiego ładu” – ten wzrost wyniósł jedynie 3,7%. Co się stało, widzimy w wynikach całego sektora – o ile w latach poprzednich dochody sektora samorządowego ogółem wyniosły 12-13% PKB, to w roku 2022 było to 11,3%. O ile jeszcze dochody gmin wiejskich niewiele, ale jednak wzrosły, to gmin miejskich już spadły nominalnie.

Aby rozwiać wątpliwości ten mniejszy wzrost dochodów absolutnie nie był konsekwencją globalnego obniżenia podatków, cięcia wydatków czy po prostu zmniejszenia wydatków sektora publicznego względem całości gospodarki. Za to każdy rząd należałoby nie tyle pochwalić, co wręcz wynieść na polityczne ołtarze. Niestety wydatki szeroko rozumianego państwa w Polsce rosną i szans na poprawę nie widać. Żadną poprawą sytuacji nie może jednak być ograniczanie rozwoju ośrodków miejskich. Niezależnie od słuszności zarzutów o rozwarstwienie i nierówne tempo rozwoju, to duże ośrodki zawsze były i będą wehikułem napędzającym rozwój całej gospodarki. Wiele z inwestycji i innowacji wymaga odpowiednio dużego popytu, aby odnieść sukces, a ten z przyczyn oczywistych nigdy nie powstanie w ośrodkach mniejszych. Te mogą skorzystać na sukcesie dopiero w drugiej kolejności, gdy dana innowacja odniesie sukces i rozleje się po całym rynku. Doprowadzanie do pogorszenia sytuacji finansowej dużych ośrodków na rzecz dotowania mniejszych może w krótkim terminie przynieść doraźne korzyści polityczne, lecz w perspektywie długoterminowej skutkować będzie słabszym rozwojem także tych mniejszych ośrodków. Efekty „polskiego ładu”, a także skutki blokady środków unijnych widzimy już teraz w spadku inwestycji po stronie dużych miast. Choć na pierwszy rzut oka może cieszyć spadek zadłużenia sektora samorządowego, to trzeba mieć świadomość, że nie wynika on z genialnego zarządzania czy nagłego wzrostu dochodów, które nie zostały jeszcze zagospodarowane. Tymczasem skutki mniejszych inwestycji będziemy odczuwać w postaci wolniejszego rozwoju w latach następnych.

Czym się kończy nadmierne „dojenie krowy”, widzimy w tzw. janosikowym. Choć nie jest to wymysł ostatnich ośmiu lat, to jednak jest to, obok „polskiego ładu”, kolejny hamulec zaciągnięty na rozwoju polskich miastach. Jest to swoiste opodatkowanie najbogatszych samorządów, aby środki te rozdysponować wśród gmin najbiedniejszych, dążąc do wyrównania ich możliwości rozwojowych. Janosikowe płacą gminy przekraczające 150% dochodów na mieszkańca dla gmin, 120% dla powiatów i 125% dla województw. W 2022 roku janosikowe zapłaciły 144 jednostki na 2850 ogółem. W teorii można by to uzasadnić jako oddanie przez największe ośrodki dochodów utraconych przez mniejsze np. poprzez migrację mieszkańców do dużych miast. Tyle że praktyka pokazuje, że ci ludzie często płacą swoje podatki właśnie w miastach pochodzenia. 

Patologię janosikowego najlepiej ukazuje przypadek województwa mazowieckiego, gdy w 2013 roku przyszło mu zapłacić 660 mln złotych przy dochodach 3 mld (janosikowe bowiem płaci się na podstawie dochodów sprzed 2 lat). Choć w swej idei miało to zagwarantować czas na zaplanowanie wydatku w budżecie, to żaden samorząd nie jest w stanie przewidzieć kryzysu i radykalnego spadku dochodów oraz konieczności oddania niemal 1/4 budżetu. Szczególnie gdy rozmawiamy o przypadku wyjątkowo specyficznym – Mazowsze pozbawione Warszawy to jeden z najbiedniejszych rejonów w Polsce. W ramach samorządowego socjalizmu nakazano biednym głodować i podzielić się z bogatszymi. Tego absurdu do dziś nie zmieniono

PiS, podobnie jak komuniści i sanacja, samorządów nie lubi, ponieważ są one zaprzeczeniem wyżej opisanych kompleksów. Samorządy to decentralizacja władzy i pozbawienie rządu centralnego części władzy – tej władzy, która najbardziej wpływa na codzienne życie ludzi. Jak ważna jest dywersyfikacja ośrodków władzy, pokazało nam ostatnie osiem lat. Mimo podejmowanych prób, PiS nie był w stanie zablokować antyrządowych demonstracji, a postawienie smoleńskich profanacji pomników zostało, choć nie zablokowane, to znacznie opóźnione. Podejmowane przez Przemysława Czarnka próby wykorzystania państwowych szkół do, dosłownie, hodowli nowych Polaków, powstrzymała podległość szkół nie tylko ministerialnym kuratoriom, ale też bezpośrednio samorządom. Podobnie samorządy powstrzymywały organizację brunatnych marszy narodowców czy nieco już zapomniane inwestycje deweloperskie spółki Srebrna. Wieże Kaczyńskiego nie powstały właśnie dzięki temu, że pozwolenie na ich budowę musiał wydać samorząd.

Oczywiście nie jest tak, że samorządy to krystalicznie czysty obszar pozbawiony korupcji i lokalnych układów. Wiele jest przypadków, gdzie burmistrz lub prezydent otoczony swoistym dworem rządzi od pięciu kadencji. Oczywiście można przyjąć, że jest tak dobry, że lepszy się nie znalazł. To, że jego majątek urósł w tym czasie niewspółmiernie do oficjalnie osiąganych dochodów, także można tłumaczyć darowiznami dziadków na edukację wnuków lub wyjątkowym szczęściem na automatach w kasynie. Niejasności, niekompetencji czy wręcz jawnych nadużyć jest w samorządach oczywiście dużo. Śmiem postawić tezę, że im mniejsza miejscowość, tym pole do nadużyć, kolesiostwa oraz zwykłych błędów jest większe – mniej jest kontroli mediów. Największe miasta także mają swe olbrzymie grzechy – choćby plany zagospodarowania przestrzennego, a dokładniej ich brak. Kompromitacją jest fakt, że stolica kraju może nie mieć planów zagospodarowania dla połowy swej powierzchni, w tym prawie całego centrum. Inne duże miasta nie są lepsze. Nie, swoboda wydawania w takiej sytuacji zezwoleń – warunków zabudowy – to nie jest pożądana elastyczność. Wszystko jest lepsze niż swoboda urzędników do podejmowania takich decyzji jak pozwolenie na budowę. Te zasady powinny być jasne i przejrzyste, a urzędnik jedynie sprawdzać wniosek z wymaganiami. Tyle że idąc tym tokiem rozumowania naturalną konsekwencją prezydentury Andrzeja Dudy powinna być likwidacja urzędu Prezydenta RP. Nie wydaje się to właściwym kierunkiem, tak samo jak nie jest właściwym kierunkiem likwidowanie de iure czy de facto samorządu terytorialnego.

Wiele z błędów samorządów to także efekt braku zainteresowania obywateli i dostatecznej kontroli wyborców. Choć samorządy odpowiadają za najbliższe nam otoczenie, to często ich swoboda decyzyjna ograniczona jest w ustawowych widełkach. Przykładowo samorządy nie mogą między sobą konkurować stawkami podatków dochodowych. Pomijam kwestie podatku od nieruchomości – ustawa wyznacza jedynie poziom maksymalny, teoretycznie każda gmina może ustawić niższy. Problem w tym, że stawka maksymalna jest tak niska, że nie staje się żadnym argumentem dla wyboru miejsca zamieszkania czy prowadzenia firmy. W praktyce gminy ustalają najwyższy dopuszczalny poziom, a wszelka sprawczość ma charakter iluzoryczny. Dopiero pozwolenie regionom na prawdziwą konkurencję pomiędzy sobą, przeniesienie szerokiego zakresu odpowiedzialności na ich poziom, spowoduje zaangażowanie obywateli w życie społeczne i nadzór nad polityką. Polska nie musi być krajem tak unitarnym jak jest, a kompetencje władz centralnych mogą zostać spokojnie ograniczone do kwestii ogólnych, pozostawiając rozwiązania szczegółowe, nieistotne z perspektywy państwa jako całości, do decyzji samorządom. Tak na szczeblu gminnym, jak i wojewódzkim. Uosobieniem patologii dzisiejszej zależności samorządu od rządu jest możliwość zablokowania każdej uchwały rady gminy, powiatu czy sejmiku przez wojewodę. Nominowany przez rząd wojewoda może pod byle pretekstem nie zaskarżyć do sądu, a zawetować każdą uchwałę, dopiero organ, który tą uchwałę wydał, może domagać się w sądzie uchylenia weta. W praktyce wojewoda może co najmniej opóźnić wejście w życie każdej uchwały, która mu się zwyczajnie nie podoba. 

Wiele z tych zarzutów należy skierować także do samych samorządów. Zamiast słuchania głosu mieszkańców i traktowania ich jako partnerów, a zarazem pracodawców, pomija się ich głos narzucając na siłę z góry ustaloną tezę. Władze największych miast w Polsce wielokrotnie okazują się zakładnikami miejskich aktywistów, często prezentujących skrajne poglądy, oderwane od tego co myślą przeciętni mieszkańcy. Konsultacje społeczne bywają nieśmiesznym żartem, by nie powiedzieć, że kpiną – organizowane w dzień powszedni, o porze dnia, gdy większość ludzi zwyczajnie przebywa w pracy. Pytania zadawane w ankietach są tendencyjne, a gdy już konsultacje dadzą wynik sprzeczny z oczekiwaniami urzędników, starają się oni podważyć ich wiarygodność. Jak obywatele mają czuć się suwerenem swojej własnej ziemi i angażować w sprawy społeczne?

W tych warunkach, a także wobec upartyjnienia samorządów w większych miastach, trudno się dziwić zarówno brakowi zainteresowania, jak i zrozumienia kompetencji samorządu. W całej Europie to wybory samorządowe cieszą się największą frekwencją – w Polsce jest dokładnie na odwrót. Kampania wyborcza? O konkretach? W mniejszych miastach na pewno też, niestety w tych dużych znowu będziemy słyszeć o aborcji, prawach osób LGBT czy polityce zagranicznej. Niestety, ponieważ żadnego z tych bardzo ważnych tematów, te wybory nie dotyczą. Nie ma żadnego znaczenia co na temat aborcji tudzież praw kobiet myśli prezydent miasta. Ma natomiast kolosalne znaczenie, co sądzi o strefach płatnego parkowania, zwężaniu ulic, cenach biletów komunikacji miejskiej czy opłatach za wywóz śmieci. Bo prezydent miasta nie może nic zrobić z prawem do aborcji. Ale może miasto rozwijać i czynić w nim życie bardziej komfortowym. Może też zamienić ulice na ścieżki rowerowe, uczynić parkowanie płatnym na obszarze połowy miasta i sprawić, że życie w mieście stanie się koszmarem dla wszystkich, dla których rower jest środkiem rekreacji, a nie sensem życia. Gdziekolwiek mieszkamy, sprawdźmy kim są kandydaci, jaką mają wizję miasta, co w razie wygranej zrobią z naszym najbliższym otoczeniem. Jeśli obiecują nam cokolwiek spoza kompetencji samorządu, nie głosujmy na nich. Pomylili wybory, a nas traktują wyłącznie jako trampolinę do wyższych stanowisk. Zasługujemy na więcej.

Pomruki z katafalku :)

8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Polskie wybory parlamentarne 2023 obrastają już legendą. I to nie tylko w samym kraju, ale także poza granicami. Przez całe długie trzy dekady obowiązywania demokracji Polki i Polacy nie wykazywali się wielkim zamiłowaniem do praktykowania tego ustroju. Frekwencje wyborcze były u nas rachityczne i budzące nieskrywane niedowierzanie ze strony zewnętrznych obserwatorów swoim niskim poziomem. Trzecia Rzeczpospolita nie budziła większych emocji, jej instytucje były traktowane w najlepszym razie obojętnie, konstytucja nie inspirowała nikogo do recytowania jej fragmentów z pamięci, cała państwowość nie zbudowała wokół swojego istnienia żadnego mitu, narracji czy legendy, która kogokolwiek by porywała, i to pomimo sprzyjających do tego warunków, które u jej zarania stworzył przecież pokojowy demontaż komunizmu przez obywatelski ruch Solidarności. 

Tego rodzaju zobojętniała i stroniąca od etosu gromada ludzi wydawała się idealnym materiałem do wzięcia ją pod but autorytaryzmu z podpórką w postaci hojnych transferów socjalnych. Odrzucenie stresującego ładu wolności, samodzielności i odpowiedzialności za własne życie i wybory, który kroczy wraz z demokracją liberalną, na rzecz Kisielowego „urządzenia się w dupie”, paternalizmu, patriarchatu, schematu stada owiec kroczącego za pasterzem i państwa opiekującego się finansami mieszkańców w zamian za ich milczenie i posłuszeństwo, wydawało się logiczną konsekwencją i strzałem w dziesiątkę nad Wisłą. Tymczasem 8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Obywatele Polski wyrwali się ze stuporu. Niemal 75% z nich zagłosowało w kluczowych wyborach, liczba nigdy wcześniej nie widziana, niespodziewana, nieprzewidziana przez żadne przedwyborcze badania społeczne. Efekt? Wynik wyborów, w których mocno już zakorzeniona, autorytarna i populistyczna władza została odsunięta nie o włos, jak w USA lub Brazylii, a przytłaczającą przewagą głosów dla jej zadeklarowanych przeciwników, dotąd nazywanych partiami demokratycznej opozycji.

Polski wyborca dostrzegł, że PiS usiłuje uczynić zeń mieszkańca anachronicznego skansenu. Skansenu przymuszającego ludzi do życia według wartości minionych i gremialnie odrzuconych przez młode pokolenia, których symbolem była odchodząca wraz z władzą PiS Wanda Półtawska. Zamachnięcie się przez reżim na prawa kobiet, w efekcie wraz z ich prawem do życia, okazało się kilka lat później śmiertelnym ciosem w rządy partii Kaczyńskiego. To wtedy jej poparcie tąpnęło, a skrzywdzeni poprzysięgli zemstę w lokalach wyborczych. 

Wieloletni i nierozwiązany konflikt ze światem zachodnim o ustrojowe ramy praworządnościowe (nawet jeśli sama ta materia, jako dość skomplikowana, nie docierała do masowego odbiorcy i jego emocji) z roku na rok coraz bardziej prawdopodobnym czynił jakąś formę rozstania się Polski z Unią Europejską, utracenia możliwości rozwojowych uznawanych (pochopnie) za oczywistość i osunięcia się kraju do geopolitycznej szczeliny pomiędzy światami, w której łowić mógłby nader łatwo pan na Kremlu. Zamknięcie granicy ze Słowacją, mające odsunąć od rządu PiS zarzuty sprokurowania kryzysu migracyjnego poprzez aferę wizową, stało się zamiast tego poglądową demonstracją przyszłości Polski w razie polexitu i było masywnym strzałem Kaczyńskiego w jego schorowane kolano.

W końcu, do bardzo wielu młodych Polaków dotarło też, że dobrobyt ufundowany na zasiłkach, dopłatach i innych transferach, na tymczasowych prowizorkach w postaci tarcz antyinflacyjnych czy zmanipulowanych cenach na Orlenie, to w średniej perspektywie przepis na katastrofę inflacji, zadłużenia, zerowego wzrostu PKB i znikających szans na tworzenie własnych małych biznesów w kraju, w którym państwo nosiło się nawet z zamiarem powołania państwowej sieci sklepów spożywczych. Oni początkowo chcieli zagłosować na Konfederację, aż Ryszard Petru uświadomił im, że liderami Konfederacji są niekompetentni politycy różniący się od PiS tylko tym, że zamiast tekturowych czeków rozdają na imprezach falsyfikaty banknotów.

PiS zalała fala społecznego oburzenia i niezgody na pisowską wizję Polski. Landslide victory – tak w języku angielskim określa się tego rodzaju rezultaty wyborcze, lawinowe zwycięstwa. W obecnie trwającej fazie rośnięcia w siłę autokratów w państwach Zachodu (jej początek datuje się na lata 2005-08) PiS jest pierwszą autorytarną ekipą, która poniosła totalną porażkę, pomimo dwóch kadencji ciosania ustroju i podporządkowywania wszystkich instytucji państwa partii i jej interesom. Na nierównym boisku wyborczym, gdzie nie było uczciwej kampanii, nie było bezstronnych mediów publicznych, nie było równości w dostępie do kampanijnych funduszy, gdzie mandaty były wadliwie podzielone pomiędzy okręgi, gdzie usiłowano unieważnić głosy Polaków mieszkających za granicą, gdzie podważono tajność wyborów za pomocą zlania ich z referendum, PiS dostał tzw. łomot. Polsce może się i III RP zanadto nie udała. Ale przede wszystkim nie udał się jej autorytaryzm. Szczęśliwie okazał się on słaby, przeskalowany, nadmiernie pewny siebie i stojący na słabych fundamentach. 

Gdy analitycy polityki i czynni politycy w wielu krajach zajmują się analizą przyczyn załamania się polskiej demokracji w 2015 r. i przyczyn jej odrodzenia się w roku 2023, jako że sami szykują się na nadchodzący czas smuty pod prezydenturą Le Pen czy ekspansję AfD, my zastanówmy się, dlaczego wygraliśmy. Czy byliśmy tak mocni czy reżim był tak słaby?

W przeddzień wyborów po stronie demokratycznej dominowało raczej narzekanie i antycypowano niepowodzenie. Dzisiaj wydaje się, że były to nastroje wewnątrz internetowej bańki politycznych „wyjadaczy”, którzy polityką żyją dzień w dzień. Tam nie ustawało narzekanie na brak wspólnej listy (lub na nawoływania do wspólnej listy), histeryzowanie na każdy kolejny sondaż pokazujący większość dla potencjalnej koalicji PiS i Konfederacji oraz przygotowywania do wzajemnych oskarżeń i rozliczeń od pierwszego dnia po wyborach. W tym samym czasie zwykli obywatele, interesujący się polityką z grubsza co cztery lata, którzy polskiego politycznego Twittera w życiu na oczy nie widzieli, kończyli właśnie ostrzyć noże, grzać smołę i gromadzić pierze w workach. Niepewny był tylko wybór gałęzi, na której dokona się ten symboliczny lincz na pozostałościach pisowskiego planu na Polskę. 

Byliśmy więc o wiele silniejsi, niż sami sądziliśmy. Mieliśmy za sobą miliony młodych ludzi, którzy, uznając nas za żenujących dziadersów, nigdy nie widzieli potrzeby, aby nam dać znać, że są po tej samej stronie. Może nawet bawiła ich nasza rozpacz i załamywanie rąk przed bitwą?

A czy reżim był słabszy niż się wydawało? To ciekawe pytanie. Jego siłą było na pewno przejęcie na potrzeby partyjne całego aparatu państwa z jego całym potencjałem. Na zawołanie Kaczyńskiego były służby specjalne, policja, część wojskowych, państwowe koncerny, banki (w tym centralny), sądy (w tym najwyższy), prokuratura, media, stacje benzynowe, przytłaczająca większość duchownych, niezliczone agencje, fundacje i dotowani przez osiem lat lojaliści. Słabością całego tego systemu była jednak bezprecedensowa i niesłychana wręcz pazerność. Niemal wszyscy ci ludzie i wszystkie ich instytucje nie wspierały partii Kaczyńskiego dla krzewienia konserwatywnej idei, dla obrony kanonu katolickiej wiary, dla wzmacniania rodziny, dla strzeżenia narodowej suwerenności czy dla stawiania czoła europejskiej „zgniliźnie”. Ci ludzie byli obok Kaczyńskiego dla pieniędzy i kariery. W przytłaczającej większości życiowe miernoty, który chwyciły Pana Boga za nogi, dostrzegając jedyną w życiu szansę na przeskoczenie kilku szczebli do góry na liście płac nie dzięki wysiłkowi i samodoskonaleniu, a dzięki lizusostwu i współudziale w serii deliktów konstytucyjnych, stanowiących zamach na ustrój państwa. 

Gdy ktoś kieruje się lizusostwem i chciwością miast ideą, to nie przygotowuje dla TVP sprytnej propagandy, która pod pozorem neutralnych materiałów kształtuje poglądy odbiorców, tylko tworzy groteskową „sieczkę”, tak dramatycznie czytelnie nierzetelną, że nawet wyborcy PiS z dyplomem ukończenia szkół nie dają rady tego oglądać (za to cieszy się dziadzio z Żoliborza, który rozdaje konfitury). Gdy ktoś kieruje się żądzą pieniądza, to jest zbyt zajęty karierą, aby przez pół roku znaleźć rosyjską rakietę pod podbydgoskim lesie; zbyt zajęty wywieszaniem banerów i wymyślaniem dowcipów na konferencje prasowe, aby realnie walczyć z inflacją zagrażającą trwaniu ukochanej władzy; zbyt zajęty wysyłaniem setek radiowozów do obstawy Żoliborza bądź kierowaniem funkcjonariuszy na wysięgnik celem zabezpieczenia miesięcznicy, aby zadbać o bezpieczeństwo i wizerunek munduru policyjnego; zbyt zajęty odbieraniem telefonów od ministra sprawiedliwości, aby rzetelnie ścigać przestępców; zbyt zajęty robieniem obiadów dla lidera partii władzy, aby kontynuować jakiekolwiek prace Trybunału Konstytucyjnego.

Niebezpieczeństwo zaprowadzenia w Polsce dyktatury było realne, bo odchodzący reżim podręcznikowo się do tego zabrał kolejno likwidując wszystkie niezależne instancje władcze pozostające poza kontrolą kierownictwa partii władzy. Natomiast wątpliwość co do powagi tego zagrożenia budzi jakość materiału ludzkiego, który do zmiany ustroju został zrekrutowany. Zwróćmy uwagę, że mówimy o ekipie, która stanowisko prezydenta oddała komuś pokroju Andrzeja Dudy, Trybunał Konstytucyjny powierzyła osobie o cechach Julii Przyłębskiej, a wicepremierem odpowiedzialnym za spółki skarbu państwa uczyniła człowieka o potencjale intelektualnym Jacka Sasina…

Na ile daleko osadzanie się autorytaryzmu zaszło w Polsce pokażą najbliższe tygodnie. To właśnie transfer władzy z rąk upadającego reżimu jest najlepszą miarą wielkości niebezpieczeństwa, jakie realnie tworzył. Atak na Kapitol czy zamieszki w stolicy Brazylii były miernikiem jadowitości reżimów Trumpa i Bolsonaro. Czy w Polsce może w grudniu dojść do jakiejś próby zatrzymania transferu władzy w ręce Donalda Tuska za pomocą zamieszek, użycia przemocy, wygenerowania pretekstu do wprowadzenia stanu wyjątkowego? Czy Duda poważy się po prostu odmówić mianowania w drugim kroku desygnowanego przez Sejm kandydata na premiera, uzbrojonego już w wotum zaufania? Czy zostaną użyte służby w celu dyskredytacji kandydatów na ministrów i liderów partii demokratycznych, tak aby Dudzie dostarczyć jakiegoś uzasadnienia dla takiego kolejnego już naruszenia konstytucji w jego wykonaniu? 

Jeśli droga do przekazania władzy okaże się usłana tego rodzaju przeszkodami, będzie jej towarzyszyć poczucie zagrożenia i niestabilności sytuacji w kraju, pokaże to, że leżący na katafalku reżim był poważnym zagrożeniem. Jeśli jednak, a miejmy taką nadzieję, Kaczyński pogodzi się z demokratycznym werdyktem i odda władzę po, zwyczajowych dla niego, kilku próbach przekupstwa poczynionych względem demokratycznych posłów lub wbicia klina pomiędzy demokratów poprzez nominowanie lidera PSL na kolejne stanowiska, to może i był to papierowy autorytaryzm. 

To jednak i tak nie będzie znaczyło, że nie było trzeba dmuchać na zimne. Przyszłość Polski to zbyt poważna sprawa. Polki i Polacy pokonali jeden reżim. Niechaj wszyscy kolejni chętni do odegrania tutaj roli dyktatorów usłyszą wyraźnie: „Nawet nie próbujcie, na pewno przegracie”.

Polska, kraj wysokiego ryzyka :)

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce.

 

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce. Choć chwalą się rosnącym PKB, zapominają, że rozwój zapewniają inwestycje, a nie konsumpcja. Tymczasem zarówno dziś, jak i w czasie kryzysu 15 lat temu to wysokie PKB napędzane było konsumpcją, nie inwestycjami. Fajnie jest wyjść do restauracji na dobry obiad, tyle że tym się majątku nie zbuduje. W tej materii gospodarka nie różni się od prywatnego portfela. Inwestycje w polskiej gospodarce zawsze wypadały blado na tle Europy, ba, nawet na tle naszych sąsiadów. O dziwo i słusznie zauważył to Mateusz Morawiecki w swym słynnym planie… tzn. slajdach z PowerPointa. Ba, dostrzegł nawet, co jest tego przyczyną – niestabilność prawa i ryzyko polityczne. Każdy inwestor oczekuje bowiem bezpieczeństwa swojej inwestycji, a by odpowiednio skalkulować ryzyko biznesowe, potrzebna jest przewidywalność warunków. Czy ktokolwiek z nas wybudowałby dzisiaj hotel na wschodzie Ukrainy? Może chociaż kupił mieszkanie pod wynajem? No właśnie, nawet gdyby się znalazł taki odważny, to musiałaby to być finansowa okazja życia – cena tak niska, że opłacałoby się podjąć ryzyko utraty tego mieszkania w najbliższym bombardowaniu. Choć przypadek jest ekstremalny, to tak samo działają wszystkie nieprzewidywalne zmiany prawne. Inwestuje się u nas mniej i oczekuje za to wyższego zwrotu. Niestety jakość prawa w Polsce od lat stoi na niskim poziomie – zmiany na szybko, bez konsultacji, poszanowania elementarnych zasad prawotwórstwa. Nie jest to specjalność PiS-u – kradzież OFE jeszcze wiele lat będzie się nam odbijać czkawką, proces o PZU z Eureko też jest pamiętany. Choć ilość nowelizacji wydawanych przez parlament przez ostatnie 20 lat to po części skutek akcesji do UE i konieczności dostosowania prawa, to jej przytłaczająca ilość także nie pomagała. W praktycznie wszystkich dużych polskich miastach plany zagospodarowania ma raptem połowa powierzchni. Kupując działkę inwestor nie wie, co będzie mógł na niej wybudować, a decydować będzie o tym dobra wola urzędnika lub w gorszym przypadku hojność łapówki.

O ile jednak przez lata było źle, o tyle PiS rozbił bank. Niezależnie od dyskusji czy sądownictwo to nasz krajowy temat, faktem jest, że odbiło się echem na świecie. Skutek? Brak zaufania do polskich sądów, a w konsekwencji mniejsza skłonność do inwestowania w Polsce. Polski Ład? Pisana po kątach na kolanie kompleksowa zmiana systemu podatkowego. Sam sposób procedowania tej ustawy był skandaliczny i niedopuszczalny w żadnym cywilizowanym państwie. Jej treść niewiele lepsza. W trosce o inwestycje PiS był gotów na wywłaszczenie największej amerykańskiej inwestycji w Polsce – nacjonalizację TVN. Wszystko to działo się w tle Ukrainy – najpierw Krym i Donbas, potem pełnoskalowa wojna. Do tego covid i jawna dywersja gospodarki przez prezesa NBP deklarującego blokadę przyjęcia Euro dopóki on jest prezesem NBP.

Wojna na Ukrainie odciska swoje piętno – droga ropa, złoty tracący na wartości, napływ uchodźców. Stosunek inwestycji do PKB w 2022 roku mieliśmy trzeci najgorszy w UE. Zaraz po Grecji i Bułgarii. W tym ponurym krajobrazie z odmętów pisowskiego sabotażu polskich interesów wyłania się Andrzej Duda. Wetuje wywłaszczenie TVN, dwukrotnie wyrywa polską szkołę z Czarnka mocy czy o dziwo blokuje nowelę ordynacji wyborczej do PE, która miała PiS-owi zagwarantować dobrze płatne mandaty w PE niczym PZPR miał w Sejmie. Andrzej Duda lata od Kijowa do Waszyngtonu, jak nie klepie po ramieniu Zełenskiego to poucza Scholtza czy Macrona. Niektórzy zapomnieli już nieporadnego Andrzejka, co to miał tylko godnie przegrać wybory z Bronisławem Komorowskim. Ba! Gotowi byli nawet wybaczyć podeptanie konstytucji, zaprzysięganie sędziowskich uzurpatorów czy skok na Sąd Najwyższy. Niestety, 29 maja 2023 Andrzej Duda przypomniał ekstremum swych kwalifikacji – potańczy bączka na światowych dniach młodzieży, poświęci obraz w Rychwałdzie. Tego stopnia poniżenia urzędu Prezydenta RP nie praktykował nawet Ignacy Mościcki.

Lex Tusk można rozpatrywać na kilku płaszczyznach – mieliśmy komisję McCarthy’ego, mieliśmy trójki stalinowskie, była też lustracja Macierewicza. Wszystko łączy jeden wspólny mianownik – prawda nie miała większego znaczenia. Jedynym celem było zniszczenie politycznych przeciwników. Tak samo jedynym celem pisowskiej komisji ds. wpływów rosyjskich jest atak na przeciwników politycznych. Abstrahując od legalności sankcji, jakie miałaby orzekać, ich wdrożenie przed nadchodzącymi wyborami jest kalendarzowo nierealne. Do powołania nowego rządu zostaje pięć miesięcy, jest niewykonalnym zapadnięcie prawomocnego orzeczenia w sądach administracyjnych do tej pory. Co jest celem? Jedynie wyborcza hucpa. Niestety po raz kolejny w świat wysyłany jest sygnał, że Polska to dziki kraj bezprawia, w którym o prawie zasiadania w rządzie decydować mają komisarze polityczni. Na wzór swych stalinowskich braci dostali uprawnienia przesłuchiwania adwokatów, lekarzy, terapeutów. Duchownym się upiekło, tajemnica spowiedzi obowiązuje. Politrucy dostali też ustawową gwarancję bezkarności – cokolwiek zrobią w ramach prac w komisji, ujdzie im na sucho. Literalnie tortury dozwolone.

Praworządność to nie tylko ładnie brzmiące słowa, hasło z demonstracji czy jakaś fantasmagoria. W cywilizowanym państwie – takim bez prywatnych armii i grasujących band – prawo to jedyne, co chroni obywatela przed rządem. I tyle wystarczy, przynajmniej dopóki to prawo jest przestrzegane. Tak, zawsze trafi się głupi policjant, sędzia czy minister – to tylko ludzie. Ale system działa – prawo i uczciwy wymiar sprawiedliwości są gwarancją praw obywatelskich, ale też własności, którą potencjalny inwestor ma zainwestować. Zarówno krajowy, jak i zagraniczny. Niezależnie od losów przywołanej ustawy, kolejny raz wysłaliśmy w świat sygnał, że Polska nie jest krajem zachodniego świata, z cywilizowanym systemem prawnym i politycznym. Jednym głupim aktem prawnym wyrzuciliśmy do śmietnika miesiące dorobku zbudowanego na wojnie na Ukrainie i jedyną nadzieją na zmianę tego postrzegania jest zmiana rządu w kolejnych wyborach. Na jakikolwiek, gorzej już nie będzie. Nie wyjdziemy z pułapki średniego dochodu, dopóki nie będziemy stabilnym i przewidywalnym państwem praworządności. Obrazki z 4 czerwca dają nadzieję, nie schrzańmy tego znowu.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

„Czy starczy nam cierpliwości?” – z prof. Dariuszem Rosatim rozmawia Wojciech Marczewski :)

Wojciech Marczewski: Pomimo tarcz antyinflacyjnych, inflacja przekroczyła 16%. Zna Pan remedium?

Dariusz Rosati: Poważna walka z inflacją musiałaby zakładać zdecydowane i radykalne ograniczenie wydatków budżetowych, ale na to się nie zanosi. Wręcz odwrotnie, dziś mamy masę dodatkowych wydatków głównie w postaci rozmaitych świadczeń transferowych i ulg podatkowych. Gdy na początku tego roku przyszedł szok cenowy, rząd przyjął metodę stosowania „proszków przeciwbólowych” zamiast walki ze źródłami inflacji. To są działania nieskuteczne, bo co prawda obniżki VAT przynoszą pewną ulgę odbiorcom, ale nie likwidują źródeł inflacji. Co więcej, zostawiają sporo pieniędzy w kieszeniach gospodarstw domowych, które trafiają na rynek i potęgują inflację. Do tego dodajmy obniżkę podatków związaną z polskim ładem, dodatek węglowy i osłonowy, 13. i 14. emeryturę, i będziemy mieli skalę dodatkowych wydatków na około 100 miliardów złotych w tym roku. Trudno więc mówić, że rząd na poważnie podchodzi do walki z inflacją.

Wojciech Marczewski: Czas na austerity?

Dariusz Rosati: Inflacja oznacza, że po prostu zbyt wiele pieniędzy jest na rynku w stosunku do podaży dóbr i usług po danych cenach. Dlatego, jeżeli chcemy obniżyć inflację, to musimy zmniejszyć wydatki, ale to nie musi się wiązać z poświęceniami i austerity. My od kilku miesięcy konsekwentnie zgłaszamy propozycję wypuszczenia specjalnych obligacji emitowanych przez NBP, oprocentowanych na poziomie inflacji. To z całą pewnością skłoniłoby wiele osób do ulokowania w nich pieniędzy, które mają w portfelach lub na rachunkach bankowych. Dzięki temu pieniądze byłyby oszczędzane, a nie wydawane, co zmniejszyłoby presję popytową. Niestety ani NBP, ani rząd nie chcą się na to zgodzić. I trudno się dziwić, bo to konkurencja dla obligacji skarbowych. Nie sądzę, że coś z tego wyjdzie.

Wojciech Marczewski: Obligacje obligacjami, ale ostatecznie nie da się uciec od cięcia wydatków. Da się to sprzedać wyborcom?

Dariusz Rosati: Wielokrotnie podkreślaliśmy, że utrzymamy wszystkie transfery, które dał rząd PiS, ale musimy zmienić formułę programów antyinflacyjnych, bo są przeciwskuteczne. One w ogóle nie likwidują przyczyn inflacji, a jedynie łagodzą ból z nią związany, i to przejściowo. To droga donikąd. W ten sposób tylko nakręcamy dalszą inflację i za pół roku będziemy mieli 20%. Te tarcze trzeba skonstruować inaczej. Powiedzmy bardzo wyraźnie — tego typu działania w czasie inflacji mają charakter osłonowy, a nie antyinflacyjny. Jeżeli ma być osłona, to tylko dla tych, którzy tej osłony potrzebują. To po prostu nie jest możliwe, żeby skompensować skutki inflacji i wzrost cen dla wszystkich jak leci. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby obniżki stawek VAT obejmowały ludzi zamożnych, czy gospodarstwa domowe mające po kilka samochodów, czy wielkie domy. To jest wyrzucanie i marnowanie pieniędzy podatników.

Wojciech Marczewski: W tym momencie mamy do czynienia nie tylko z inflacją, ale i spowolnieniem gospodarczym. Nietrudno doszukać się podobieństwa do lat siedemdziesiątych. Jakie mogą być konsekwencje polityczne w wyniku coraz mocniejszego kryzysu gospodarczego?

Dariusz Rosati: Faktycznie, mamy ryzyko recesji, co w połączeniu z inflacją będzie oznaczało, że możemy mieć stagflację — bardzo niebezpieczną i przykrą kombinację obu nieszczęść naraz. To faktycznie jest powtórka z lat siedemdziesiątych, kiedy wstrząs naftowy doprowadził do stagflacji w krajach zachodnich. Dziś znowu wchodzimy w taki okres i rzeczywiście jest niebezpieczeństwo, zwłaszcza w Europie Zachodniej, że recesja spowoduje trudną sytuację społeczną w postaci wzrostu bezrobocia. To może wiązać się ze wzrostem napięć społecznych i renesansem partii populistycznych, które będą oferować rzekomo łatwe sposoby na wyjście z tej trudnej sytuacji. Tutaj nie ma łatwych sposobów i wszyscy muszą dostosować się do nowych warunków. Paliwa już nigdy nie będą takie tanie jak były, dlatego rządzący powinni uświadamiać społeczeństwu, że są to zmiany strukturalne i jedyne wyjście, niestety dopiero na dłuższą metę, to odejście od paliw kopalnych. Niestety musimy się przygotować na pewne ofiary. Trzeba jednak pilnować, żeby najsłabsze grupy społeczne były objęte systemem pomocy.

Wojciech Marczewski: W wyniku kryzysów lat siedemdziesiątych zachód porzucił keynesizm i rozpoczął się neoliberalizm. Dziś również czeka nas zmiana paradygmatu ekonomicznego?

Dariusz Rosati: Przede wszystkim „neoliberalizm” to jest zwykły epitet i karykatura.

Wojciech Marczewski: Powrotu do liberalizmu.

Dariusz Rosati: Tak. To był mainstreamowy kierunek ekonomii polegający na wykorzystaniu sił wolnego rynku, deregulacji, na uwolnieniu i, istotnie, liberalizacji rynków. Natomiast przeciwnicy tego kierunku, zwłaszcza z lewej strony, nazywają to neoliberalizmem. Ale, tak jak powiedziałem, to nie jest termin naukowy. Keynesiści nazywali się keynesistami, monetaryści monetarystami, ale nikt nie nazywał się neoliberałem.

Wojciech Marczewski: Austriacy nazywali się Austriakami.

Dariusz Rosati: Tak, chociaż w tej chwili jest to oczywiście kompletna fikcja i nie wracamy już do Hayeka czy von Misesa. Nie ma o tym mowy. Wydaje mi się, że ten odwrót od skrajnie liberalnych pozycji w polityce zaczął się podczas kryzysu finansowego w 2008. Nie wiem, czy teraz będziemy mieli kontynuację tego trendu, czy wręcz odwrotnie, natomiast nie odkryliśmy nowych rzeczy, więc nie spodziewam się tutaj nowego paradygmatu. Wszystko już wiemy o tym, w jakich dziedzinach zawodzi rynek, a w jakich państwo. Nie uważam też, żebyśmy mieli jakąś szerszą tendencję, żeby wycofywać się z regulacyjnej roli państw, zwłaszcza jeśli mówimy o Europie.

Ba, ja ciągle uważam, że w wielu dziedzinach Europa jest nadal przeregulowana. Jeśli chodzi o prawo pracy, to w wielu krajach to po prostu ogranicza konkurencję, być może ze względów społecznych, ale cierpią na tym firmy, a w konsekwencji i sami pracownicy. W indywidualnych przypadkach mogą być lepiej funkcjonujące instytucje, jak w Skandynawii, gdzie nie ogranicza się inicjatywy i innowacyjności, ale jest wiele krajów z przeregulowanym rynkiem pracy. Możemy tu wskazać Grecję, Włochy czy Francję. To samo tyczy się wszystkich działań osłonowych czy związanych z ochroną bezrobotnych, czy pracowników. To zmniejsza dynamizm gospodarczy i te kraje płacą za to bardzo wysoką cenę. Z kolei w krajach anglosaskich mamy tradycyjnie więcej swobody i wolnego rynku i mniej regulacji, ale takie są preferencje tych społeczeństw. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wybrać sobie inny rząd.

Wojciech Marczewski: Sandersa.

Dariusz Rosati: Tak, albo panią Elizabeth Warren. To są oczywiście skrajne przykłady, ale Europa Zachodnia faktycznie wygląda podobnie. To jest społeczna gospodarka rynkowa, ale, i jest to moja indywidualna opinia, we Francji czy Włoszech mamy jednak nadmierne regulacje.

Wojciech Marczewski: Czyli obejdzie się bez rewolucji?

Dariusz Rosati: Uważam, że nauka ekonomii doskonale ukazuje nam, gdzie są słabe punkty rynku i słabe punkty państwa i nie ma co tutaj wymyślać nowej teorii. Społeczeństwa wybierają między tymi biegunami zgodnie ze swoimi preferencjami. Natomiast większych zmian możemy spodziewać się, jeżeli chodzi o politykę. To wyjdzie w toku wyborów, natomiast z całą pewnością pojawia się znowu przestrzeń dla populizmu. Jak w każdym kryzysie wszędzie tam, gdzie następuje nadepnięcie na odciski ludziom, pojawiają się szarlatani polityczni, którzy obiecują szybkie i proste rozwiania.

Wojciech Marczewski: Jak długo może trwać ten kryzys? W latach siedemdziesiątych kryzysy ciągnęły się przez około siedem lat. Czeka nas podobny los, czy możemy szybciej uporać się z problemami?

Dariusz Rosati: To nie musi trwać siedem lat, nie musi trwać pięć lat, natomiast na pewno najbliższe kilka lat będzie trudne, zwłaszcza dla Europy. Stany Zjednoczone mają alternatywne możliwości uzupełniania paliw i energii, więc są w bardziej komfortowej pozycji. Europa jest w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ jest dużym rynkiem praktycznie pozbawionym własnych źródeł paliw i energii, naturalnie poza energią odnawialną. Jednak doprowadzenie do sytuacji, w której znaczna większość naszej energii pochodzi ze źródeł odnawialnych lub z atomu, to jest niestety pieśń przyszłości.

Do tego dochodzi wojna na Wschodzie. To jest źródło dużej niepewności dla Europy, a zwłaszcza flanki wschodniej. Trudno tutaj przepowiadać przyszłość, bo Putin jest kompletnie nieprzewidywalny i operuje według logiki, która jest dla nas zupełnie obca. Nie rozumuje w kategorii korzyści i kosztów powszechnie akceptowanych, tylko jest gotów narzucić własnemu narodowi wielkie ofiary tylko po to, aby podążać za swoim projektem imperialnym. Musimy się więc przygotować na ciężkie kilka lat.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o potencjalnej zmianie paradygmatu gospodarczego, jednak wydaje się, że wojna zmieniła przede wszystkim paradygmat geopolityczny. Z „It’s the economy, stupid” przenieśliśmy się do świata „It’s the security, stupid”. Czy w sytuacji, w której znowu istotna staje się kwestia bezpieczeństwa, należy spodziewać się powrotu do protekcjonizmu?

Dariusz Rosati: Oczywiście. To jest jeden ze skutków tej wojny — Putin doprowadził do tego, że powracamy do samowystarczalności i kończy się globalizacja, jaką znaliśmy. Do tego wcześniej była pandemia COVID-19. Przede wszystkim zerwane zostały łańcuchy dostaw, które były bardzo optymalne, ponieważ produkowało się w tych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie było najtaniej i najszybciej. Wchodzimy więc w nową epokę. Epokę zwiększonej samowystarczalności i protekcjonizmu. Mam jednak nadzieję, że na skalę regionalną, a nie krajową.

Na szczęście mamy Unię Europejską, która stoi na straży jednolitego rynku, bo to jest droga donikąd. Protekcjonizm jest drogą donikąd, bo skłania partnerów do takiej samej reakcji. W ostatecznym rozrachunku wszyscy tracą. Na tym polega osiągnięcie jednolitego rynku, że udało się rozmontować wszelkie bariery handlowe. W związku z tym, jeśli będziemy mieli populistyczne rządy w wielu krajach, a jest takie ryzyko, to instytucjom europejskim może być trudno obronić to, co udało się osiągnąć i nie jest wykluczone, że będą podejmowane działania protekcjonistyczne. Jednak podkreślam jeszcze raz, to jest droga donikąd! To tylko nas osłabi i na dłuższą metę jeszcze bardziej ograniczy wzrost gospodarczy.

Wojciech Marczewski: Przenieśmy się na Wschód. Jak po pół roku ocenia Pan skuteczność sankcji?

Dariusz Rosati: Sankcje działają z całą pewnością. Doprowadziły do spadku rosyjskiego PKB o około 8%, a dopiero się rozpędzają. Putin jedzie jeszcze na rezerwach, ale to oczywiście musi się skończyć. Sankcje zawsze działają dopiero w dłuższym okresie, zwłaszcza w przypadku kraju o tak ogromnych zasobach, jak Rosja. Na kolana można rzucić kraj niemający zasobów, odciąć go od dostawy ropy i koniec. Natomiast w przypadku Rosji sankcje działają wolniej. Co istotne, Putinowi będzie brakowało coraz bardziej nowych technologii. On nie jest w stanie teraz odbudowywać ani potencjału zbrojnego, ani potencjału przemysłowego, jedzie na końcówkach zapasów, kanibalizuje własne samoloty. Ostatnio rozbawiło mnie doniesienie, że Rosja negocjuje dostawy dronów z Iranem. Z Iranem. To jest świadectwo upadku Federacji Rosyjskiej.

Wojciech Marczewski: Wciąż pozostaje problem eksportu surowców. Dzięki wzrostowi cen i zwiększonemu eksportowi do Indii i Chin w maju 2022 Rosja zarabiała na ropie o ponad 250 milionów Euro dziennie więcej niż w maju 2021.

Dariusz Rosati: Owszem, Rosja może sprzedawać ropę do Chin czy Indii, ale nie może sprzedawać gazu, bo nie mają infrastruktury – 80% szło do Europy, i to jest skończone. Nowej infrastruktury nie zbudują, tym bardziej że nie mają niezbędnej technologii. To może trwać rok, trzy, a może i pięć, ale ostatecznie Rosja będzie rzucona na kolana. Oczywiście, pod warunkiem, że Zachodowi starczy wytrwałości.

Wojciech Marczewski: Można przyspieszyć ten proces?

Dariusz Rosati: Zdecydowanie trzeba rozszerzać sankcje. Należę do tych, którzy uważają, że trzeba istotnie ograniczyć wydawanie wiz obywatelom Rosji, oczywiście z wyjątkiem wiz humanitarnych i azylowych, jednak wizy turystyczne czy biznesowe powinny być co do zasady zawieszone. To jest państwo, z którym jesteśmy de facto w stanie wojny, a w czasach wojennych obywateli obcego państwa się internowało. Ja nie mówię, że trzeba internować Rosjan, ale na pewno powinno się ograniczyć ich napływ, żeby na własnej skórze odczuli konsekwencje wspierania reżimu Putina. Jednak to wszystko zadziała dopiero w dłuższym okresie. Liczę na to, że Zachodowi starczy cierpliwość, że populiści nie przeważą, że nie wrócimy do „business as usual” z Rosją.

Wojciech Marczewski: A starczy nam cierpliwości?

Dariusz Rosati: To zależy od postawy największych krajów Unii – Niemiec, Francji i Włoch. Niemcy stanowią w tej chwili najmniejsze ryzyko, bo wprawdzie niezbyt szybko, ale odchodzą od rosyjskiego gazu. To nie wydarzy się jutro, obecny rząd stara się trochę rozłożyć to w czasie, ale decyzja w sprawie gazu jest już podjęta, a dostawy węgla i ropy mają być zakończone jeszcze w tym roku. Pozytywne jest też to, że najprawdopodobniej przedłużą funkcjonowanie kilku ostatnich elektrowni atomowych. Poza tym Niemcy, co prawda w bólach, ale stopniowo odchodzą od pacyfistycznej doktryny w polityce zewnętrznej. Natomiast Francja jest w pewnym paraliżu, jeśli chodzi o politykę zewnętrzną, bo prezydent nie ma większości w parlamencie. Ponadto Francja tradycyjnie była niechętna zaostrzaniu stosunków z Rosją, wolała się dogadywać i często przymykała oko na to, co Rosja wyczynia wokół swoich granic. Włochy są trzecim krajem, który tradycyjnie również jest raczej prorosyjski, ale wiele zależy od tego, jaki będzie rząd. Jeśli wygra pani Meloni z panem Salvinim, to będziemy mieli kolejny problem.

Wojciech Marczewski: Zakładając, że faktycznie starczy nam cierpliwości i Ukraina zachowa niepodległość, pojawia się ogromna szansa dla zachodnich inwestycji w Ukrainie. Czy Polski kapitał ma szanse wejść w Ukrainę, czy raczej zostaniemy na boku, a prym jak zwykle wieść będą Stany, Niemcy czy Francja?

Dariusz Rosati: My mamy dwa atuty. Po pierwsze mamy najlepsze rozeznanie na tym rynku i jesteśmy blisko, więc mamy przewagę na starcie nad firmami francuskimi czy amerykańskimi. Drugim atutem jest to, że choć nie jesteśmy potentatem kapitałowym, to jednak mamy możliwość korzystania ze środków unijnych. Tu Polacy będą mieli przewagę, ze względu na znajomość rynku, istniejące powiązania i know-how. Będziemy mogli w proporcjonalnie większym stopniu korzystać z pieniędzy unijnych, jeśli chodzi o finansowanie naszej ekspansji na Ukrainę. Rzecz jasna nie będziemy numerem jeden, pewnie będą to Niemcy albo USA, ale to nie jest problem. Niech każdy inwestuje! Nie wiemy jednak, czym to się skończy. Mówimy o tym hipotetycznie i z pewnym cynizmem, że będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca, ale to jest, szczerze powiem idealna sytuacja, żeby raz na zawsze przetrącić kręgosłup agresywnej Rosji.

Wojciech Marczewski: No właśnie, to nie cynizm, że Ukraińcy przelewają krew, a my dywagujemy o potencjalnych zyskach dla Zachodu?

Dariusz Rosati: Ja nie widzę tu dwuznaczności moralnej, jeśli to będzie w ramach jakiegoś planu odbudowy dla Ukrainy zniszczonej wojną. To, że firmy zachodnie przy tym zarobią jest nieuniknione. Nie ma innego wyjścia. Kapitał prywatny nie pójdzie charytatywnie. Powinniśmy mieć też publiczne inwestycje, pożyczki rządowe, ale ostatecznie ktoś tam musi postawić tę fabrykę czy elektrownię. To muszą robić prywatne firmy i one nie będą dopłacać do interesu, ale warunki do tych inwestycji muszą stworzyć władze publiczne.

Wojciech Marczewski: Nagrodą za przelaną krew powinno być członkostwo w Unii Europejskiej?

Dariusz Rosati: Tak, jestem zwolennikiem Ukrainy w Unii, natomiast przed nimi bardzo długa droga. Unia zrobiła to, co powinna była zrobić – dała perspektywę europejską, dała status kandydata, ale nie można iść na skróty. Nic by z tego nie wyszło, gdybyśmy wpuścili Ukrainę już teraz. To przecież w ogóle nie ma sensu. System prawny jest zupełnie inny, są inne regulacje dotyczące biznesu, o korupcji nie wspominając. Na przykład amerykańskie firmy wyszły z Ukrainy kilka lat temu, bo po prostu nie były w stanie sobie poradzić z korupcją. Niestety, to jest nadal jeden z najbardziej skorumpowanych krajów byłego ZSRR. To paradoks, ale Białoruś na tle Ukrainy jest wzorem praworządności i transparentności. Jednym słowem, to będą wieloletnie przygotowania i nie możemy stwarzać płonnych nadziei, że to się da zrobić z dnia na dzień, nie można oszukiwać Ukraińców. My mówimy uczciwie — każde państwo, które wchodziło do Unii, musiało spełnić warunki. Od nich zależy, kiedy to zrobią.

Wojciech Marczewski: Pan sam reprezentował Unię w Ukrainie.

Dariusz Rosati: Tak, jeszcze za prezydenta Poroszenki byłem szefem delegacji Parlamentu Europejskiego do Ukrainy. Jeździliśmy tam wielokrotnie w latach 2016-2019 i mogę powiedzieć, że to będzie bardzo trudny proces. Ukraińcy oczywiście wszystko nam obiecywali, natomiast potem nic z tego nie wychodziło. Był ogromny opór struktur i grup nacisku. Zazwyczaj mówili, że nie są w stanie przeforsować reform przez swój parlament. Odpowiadałem więc: „No trudno, to nie pójdziemy do przodu”. Są po prostu rzeczy, jak prawo antykorupcyjne czy transparentność, zwłaszcza jeśli chodzi o majątki polityków, które są absolutnie niezbędne. Nie byli w stanie. Dopiero po trzech latach w końcu przyjęli ustawę, i to też okrojoną. Po prostu nie wywiązywali się z tych zobowiązań. Więc to potrwa.

Wojciech Marczewski: Naprzeciw tym problemom wyszedł prezydent Macron, proponując utworzenie Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Nie jest to dawanie złudnych nadziei?

Dariusz Rosati: To oczywiście zależy od intencji. Ja uważam, że generalnie idea jest dobra — stwórzmy przestrzeń, w której będziemy mogli z Ukrainą robić pewne rzeczy wspólnie już od dziś, tak jakby była już w Unii. Możemy mieć na przykład wspólną politykę energetyczną, można zwiększyć pomoc finansową, wspomagać ich transformację. Jednak z całą pewnością nie może to być alternatywa do członkostwa. Trzeba uczciwie powiedzieć, że chcemy Ukrainy w Unii, ale muszą wypełnić wszystkie warunki. To zależy od nich.

Wojciech Marczewski: Polska i Polacy niemalże z dnia na dzień stali się bohaterami i wzorem dla całej Europy. Czy poprawa polskiej pozycji na arenie europejskiej będzie trwała?

Dariusz Rosati: Istotnie, kraj, który ze względu na znane problemy, był izolowany w Unii, był swego rodzaju pariasem, nagle znalazł się w centrum uwagi i zachowuje się wręcz wzorowo, jeśli chodzi o pomoc dla uchodźców, wsparcie wojskowe i finansowe. Rząd oczywiście powinien wykorzystać to „okno możliwości”. Gdyby PiS zszedł ze ścieżki konfrontacji w sprawach wymiaru sprawiedliwości, to właściwie wszystko byłoby otwarte, jeśli chodzi o dostęp do środków unijnych. Co więcej, moglibyśmy, tak jak Pan wspomniał, zdecydowanie wzmocnić naszą słabiutką obecnie pozycję, zaczęto by nas słuchać. Ale ja nie wierzę w taką zmianę obecnej władzy. Rząd tak zwanej Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie dokonać nowego otwarcia na Europę i po prostu musi odejść. Niemniej, to stanowi doskonały punkt wyjścia dla przyszłej władzy, która będzie mogła na tym budować, a jednocześnie będzie wiarygodna, demokratyczna i praworządna.

 

Autor zdjęcia: Noah Silliman

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję