Nic śmiesznego :)

Czas pisania tego tekstu powinien wymusić na autorze primaaprilisowe żarty, może jakieś political fiction do zdementowania  za moment, z elementami  kupletów poświęconych ludziom znanym (choć niekoniecznie lubianym).

                W czasach, kiedy politycy w przemożnej większości traktowali swoje zajęcie poważnie, szczerze lub  z większą czy mniejszą dozą hipokryzji odwoływali się w swojej działalności do idei i wartości,  komentatorzy i szydercy mieli pole do popisu.

                Zapamiętanie ideowe i państwowotwórczy ton wypowiedzi daje możliwość pastiszu , karykatury – z tego korzystali Tuwim, Wierzyński, Słonimski pisząc primaaprilisowe szopki polityczne II RP. Ich potencjalni następcy nie mają szans na debiut, bo jak narysować karykaturę karykatury?

                Właściwie, za następców skamandrytów należy uznać obecnych przedstawicieli tzw. „klasy politycznej”, wprawdzie następcami są nieudacznymi, bez talentu i polotu, ale jedynymi.  Skutecznie blokującymi wszelką literacką konkurencję.

                Premier Rzeczypospolitej   przemówił w sejmie do szefa Solidarności nie jak szef rządu, ale tak, jak mógłby przemówić każdy pętak. W ten zabawny (dla niektórych) sposób przeniósł ciężar dyskusji o referendum emerytalnym na poziom rozważań o inwektywach, odbierając chleb satyrykom – ci mogliby sparodiować debatę, ale jak sparodiować dyskursu parodię?

                Dwie partie lewicy – dążące nieustająco do współpracy – okładają się nawzajem w sposób uroczy i nie do podrobienia w kabarecie. Szef lewicy swojego imienia uważa, że szef lewicy średniostarszego pokolenia powinien wycofać się z życia publicznego ze względu na zarzuty prokuratorskie w sprawie więzień CIA (wstyd, krew na rękach). W odpowiedzi słyszy, że jest rzecznikiem Al Kaidy (co akurat można chyba rozważyć, bo pan J.P. rzecznikiem różnych opcji już bywał). W ramach zbliżania stanowisk obu lewic, posłowie klubu imienia swego  przewodniczącego pohukują na Millera w trakcie debaty o polityce zagranicznej, wypominając PZPR-owską przeszłość, czym lewica  herbu JP zbliża się mocno do PiS i otwiera się na postulowany przez Jarosława Kaczyńskiego proces zjednoczenia prawicy. Miler odwdzięcza się pieszczotliwie nazywając szumiących posłów „naćpaną hołotą”. Palikot rewanżuje się tekstem o „starszych panach, którym trzeba wybaczać” – no pokażcie mi jak z tego zrobić szopkę?

                Niewątpliwie w formie satyrycznej jest Jarosław Kaczyński, żartujący publicznie – a to zaprasza do jednoczenia prawicy, a to pyta w jaki sposób Radosław Sikorski mógł wpaść na pomysł, że w rozbitym samolocie na lotnisku w Smoleńsku  ktoś mógł zginąć. Poseł Kempa w debacie o przesunięcia granicy wieku emerytalnego zarzuca rządowi tworzenie kobiecych obozów pracy. „Dyskretnie” sprzedaje też pomysł na numer do wyśpiewania swojemu koledze z kabare…  ups… klubu parlamentarnego. Na czele demonstrującej Solidarności staje Leszek Miller pomrukując pod nosem „Mury” …

                Nie, na satyrę polityczną z prawdziwego zdarzenia nie ma w Polsce miejsca – została wyparta zgodnie z prawem Kopernika przez autokarykatury polityków, którzy sami na co dzień wymyślają obśmiewające siebie samych kuplety, wyśpiewują je potem z trybuny sejmowej.

                Może walcząc z nieuchronnym bezrobociem satyryków, urzędy pracy powinny zorganizować dla nich kursy przekwalifikujące i skierować do pracy przy reformie finansów publicznych, szkolnictwa, ustroju niewydolnych sądów, systemu finansowania służby zdrowia i leków refundowanych. Bo warto, naprawdę warto by ktoś się tym zajął – na poważnie…

Młodzi – najwyższy czas się obudzić. :)

Polskie życie społeczno – polityczne jest pełne sytuacji kuriozalnych. Przez cztery lata swojej pierwszej kadencji Donald Tusk nie uczynił w zasadzie nic (w zasadzie, bo należy pamiętać o zniesieniu poboru i likwidacji części przywilejów przedemerytalnych) dla pokolenia ludzi młodych. Pomimo to przez cały ten okres cieszył się znaczącym poparciem tej grupy społecznej. Premier rozpoczął drugą kadencję od zapowiedzi niezwykle ważnych zmian, które długofalowo leżą w fundamentalnym interesie właśnie pokolenia dzisiejszych 20sto i 30stolatków. I równolegle spotkał się z największą w historii III RP mobilizacją młodego pokolenia przeciw władzy. Jeśli nastroje antyrządowe po sprawie ACTA sprawią, że reforma emerytalna wyląduje w koszu, będzie to najbardziej spektakularny samobój, jaki można by sobie wyobrazić w wykonaniu młodych ludzi.

Nie jestem specjalnym miłośnikiem premiera Donalda Tuska. Przez kilka pierwszych lat mojego działania w sferze publicznej pracowałem na rzecz odbudowy upadającej po odejściu Tuska i spółki Unii Wolności. Konsekwentnie krytykowałem na łamach Liberté! w poprzedniej kadencji politykę rządu, którego wizja małej stabilizacji, polityki tu i teraz, pozbawiała Polski wielkiej szansy rozwojowej i generowała problemy na przyszłość. Bardzo nie podoba mi się styl przywództwa Donalda Tuska, który polega na konsekwentnym pozbywaniu się tych współpracowników, którzy mają własne zdanie. Ale dziś sytuacja zmieniła się w zasadniczym punkcie. To premier walczy teraz o najważniejszą cywilizacyjnie reformę, jaką należy przeprowadzić w naszym kraju, czyli wydłużenie wieku emerytalnego. Reformę, która być może jest zbyt łagodna, rozłożona na zbyt wiele lat. Ale jest niezbędna, jeśli chcemy zachować system emerytalny, dzięki któremu ludzie będą w stanie przeżyć w okresie prawdziwej starości oraz skalę opodatkowania, która będzie do zniesienia mojego pokolenia 20sto i 30stolatków.

Co się zmieniło od czasów Bismarcka?

Pierwszy system emerytalny wprowadził w życie jeszcze w XIX wieku Otto von Bismarck. Jego celem było wsparcie dla osób w bardzo podeszłym wieku, którzy nie byli już w stanie pracować. Wiązało się to efektami rewolucji przemysłowej i odejścia od tradycyjnego wielopokoleniowego modelu rodziny. Należy pamiętać, że przy ówczesnej długości życia człowieka i jakości służby zdrowia okres pozostawania na emeryturze był średnio bardzo krótki. Wynosił zaledwie kilka lat. Jednocześnie przełom XIX i XX wieku to okres boomu demograficznego. Liczba osób pracujących z dziesięciolecia na dziesięciolecie w ekspresowym tempie rosła. Pracujących, którzy część swoich dochodów zgodnie z ideą Bismarcka przekazywała na rzecz nielicznych starców pozostających na zasłużonej emeryturze. Ten system solidarności społecznej miał konstrukcję piramidy. Był skuteczny tak długo, gdy liczba pracujących znacznie przewyższała liczbę osób pozostających na emeryturze. Na początku XXI wieku sytuacja diametralnie się zmieniła. Dzięki osiągnieciom medycyny długość życia znacząco wzrosła. Statystyczny obywatel Polski czy Europy żyje dłużej, również dłużej pozostaje w dobrej formie fizycznej. W efekcie na emeryturę w ostatnich latach przechodziły masowo osoby pięćdziesięciokilku lub sześćdziesięcioletnie ciągle na tyle sprawne fizycznie i mentalnie by wykonywać większość zawodów. Emerytura przestała być jedynie wsparciem dla starców. Jednocześnie na emeryturze ludzie, dzięki rozwojowi medycyny pozostają dziś statystycznie znacząco dłużej niż kiedyś, bo: 15, 20, 25, 30 lat. Zjawisko w najbliższych latach wyostrzy się poprzez niezwykle groźny w skutkach trend niżu demograficznego. Kiedyś na jednego emeryta pracowało kilka osób. Dziś szacuje się, że jest to proporcja 1 emeryt do 4 osób pracujących[1]. Eksperci prognozują, że za 20 – 30 lat będzie to proporcja 1 do 2. Oznacza to prostą rzecz: albo emerytury będą za 20 lat o połowę mniej warte niż dziś, albo każdy pracujący będzie płacił dwa razy większy ZUS. Tutaj odsyłam każdego czytelnika do swojego „paska” z zarobkami, aby zobaczył ile już dziś środków z jego pensji przesyłanych jest na fundusz emerytalny w ZUS właśnie. Podwyżka ZUS dla młodych ludzi (i dla wszystkich pracujących) oznacza, że będą zarabiać o kolejne mniej więcej ¼ mniej. Nie muszę chyba mówić jak wpłynie to na i tak tragicznie niską chęć posiadania dzieci. Nie mówiąc już o posiadaniu dwójki lub trójki potomków, co zapewniłoby zastępowalność pokoleń. Alternatywą jest obniżenie emerytur o połowę, ale każdy, kto ma w rodzinie samotną babcię lub dziadka wie, że de facto oznacza to dla nich niemożność przetrwania. Sytuacji nie ratują również tzw. indywidualne konta każdego ubezpieczonego w ZUS. Środki, które wpłacamy do ZUS są od razu wydawane przecież na sfinansowanie bieżących emerytur. W efekcie na kontach w ZUS mamy jedynie zapisy księgowe. Aby te zapisy księgowe przełożyły się na wypłatę naszych emerytur za trzydzieści lat musi istnieć odpowiednia liczba osób wówczas pracujących i wpłacających wystarczające kwoty do ZUS. Cudów nie ma.

Podwyższenie wieku emerytalnego wydaje się więc być najlepszą alternatywą dla zapobieżenia tej niezwykle negatywnej tendencji demograficznej. Osobiście wolę naprawdę pracować kilka lat dłużej, nawet martwiąc się o etat, będąc zmuszonym do przekwalifikowania się i zmiany pracy, ale mieć zapewnione minimum przetrwania na prawdziwą starość. Również chciałbym, aby skala podatkowa (czyli płatności na ZUS) pozwoliła mi na w miarę godne życie i możliwość utrzymania dwójki dzieci, kiedy się na nie zdecyduję.

Praca nie jest złem.

W komunizmie przyjęło się traktować pracę jako formę opresji, od której należy uciec tak szybko jak to możliwe. To smutne dziedzictwo wypaczyło postrzeganie sposobu organizowania życia, a także zjawisk społeczno – ekonomicznych przez naszych dziadków. Wydaje się jednak, że ten sposób myślenia nie jest już dominujący wśród pokoleń, które swoją aktywność zawodową prowadzą lub rozpoczynają w nowej Polsce. Te pokolenia auto definiują się przez pracę, to ona nadaje sens ich życia i funkcjonowania. Oczywiście problemem jest brak pracy, zjawisko bezrobocia czy strach przed jej utratą. Ale nie obowiązek jej wykonywania! Pokolenia III RP są od pracy uzależnione. Jestem przekonany, że dla większości osób z tych pokoleń dzień przejścia na emeryturę będzie swoistym końcem świata. Co innego mówić „kiedyś chcę odpocząć na emeryturze”, a co innego podjąć tę decyzję. Co oznacza to dla społecznego życia większości osób, które nie będą emerytami – milionerami? Pustkę, siedzenie w domu, telewizor, ograniczone kontakty z innymi ludźmi, autoizolację. Co szczęśliwsi będą mogli liczyć na posiadanie działki i możliwość pracy na niej (pracy, uwaga pracy!). Praca uspołecznia, wyrywa z apatii, buduje kontakty, angażuje, zmusza do wysiłku. Jarosław Makowski z Instytutu Obywatelskiego przywołuje dane, które pokazują, że praca do późnych lat zmniejsza podatność na choroby i poprawia jakość życia.[2]

Dlatego bardzo martwi mnie, że ton w dyskusji o reformie emerytalnej nadają najstarsi, którzy w ciągu kilku lat przejdą na emeryturę. Dlaczego jest to zjawisko tak negatywne? Po pierwsze ta reforma rozłożona na lata najmniej ich dotyczy. Długość ich pracy nie zostanie znacząco przedłużona. Po drugie to nie oni będą musieli płacić znacznie zwiększone podatki w przypadku zaniechania tej reformy za lat dziesięć czy dwadzieścia. Po trzecie to nie ich emerytury będą tak znacząco niższe jak pokolenie dzisiejszych 30latków. To również pokolenie, na którym największe piętno odcisnęła mentalność niechęci do pracy, oni najdłużej funkcjonowali jeszcze w poprzednim systemie. Mentalność obca pokoleniom wychowanym w III RP. Tymczasem to właśnie osoby z tego najstarszego pracującego pokolenia, silnie umocowane np. w związkach zawodowych, najsilniej protestują przeciw zmianom. Młodzi, dla których ten temat jest fundamentalny, ale jednocześnie odległy (który 28ośmiolatek myśli o emeryturze, czy podatkach za 10 lat – ważniejsze jest przecież aktualne prawo do ścigania z netu darmowego filmu…) nie wyrażają masowo swojego zdania. Co więcej agresywnie atakując rząd w sprawie ACTA, rząd który wreszcie podjął się kluczowego dla kraju projektu reformy emerytalnej, efektownie, grupowo strzelają sobie w nogę. Najwyższy czas się obudzić.

foto:by nc nd Pim Rupert dzięki flickr.com

[1] http://rzecznikzus.blog.onet.pl/, Zbigniew Derdziuk, O emeryturze, solidarności i wyborach życiowych, artykuł z czerwca roku 2011.

[2] http://wyborcza.pl/1,75515,11219762,To_reforma_jest_dla_ludzi.html

Mity o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym :)

Polską debatę publiczną czeka prędzej czy później debata nad zabezpieczeniem społecznym osób w wieku sędziwym, których dotknie ryzyko niesamodzielności. Jedną z cieszących się przychylnością części polskich ekspertów propozycji rozwiązania tego problemu – jeśli chodzi o finansowanie – jest wprowadzenie powszechnego społecznego ubezpieczenia pielęgnacyjnego, wzorem niektórych innych państw ( np. Niemiec). W Polsce ta debata się niemal nie toczy, wobec czego na szczególną uwagę zasługują wszelkie pojedyncze komentarze na ten temat, które pojawiają się w głównym nurcie. Niestety nieraz zdradzają one oznaki niewłaściwego zrozumienia koncepcji ubezpieczenia pielęgnacyjnego jak i społecznych oraz ekonomicznych skutków jego ewentualnego wprowadzenia.

Jednym z nich jest wypowiedź prof. Ireny Wóycickiej, głównego doradcy Prezydenta RP ds. społecznych. W wywiadzie udzielonym Piotrowi Pacewiczowi ( GW, 16 listopada 2011) na pytanie o sugestię Michała Boniego by wprowadzić składkę pielęgnacyjną, odpowiada ona:

” Nie jestem entuzjastką tego rozwiązania, jest kosztowne, uruchamia machinę biurokratyczną. Pomysł składki, jaką mam płacić, to ponadto zły sygnał, że przyszłość to moja sprawa. Odpowiedziałabym się raczej za rozwiązaniem mieszanym: opieka to odpowiedzialność i osoby starszej i jej rodziny, i społeczności lokalnej, i państwa. Stawiałabym nie na nowy rynek usług dla starszych, ale na wsparcie dla działań lokalnych, takich jak świetlice, usługi domowe, pielęgnacyjne. Ustawa żłobkowa stworzyła nianię, można by wprowadzić opiekunkę osób starszych ludzi”

Wypowiedź ta niestety reprodukuje bezpośrednio i pośrednio szereg mitów na temat ubezpieczenia pielęgnacyjnego, które mogą się udzielić niezaangażowanym w tematykę czytelnikom, zwłaszcza, że ową myśl wyraża autorytet w dziedzinie polityki społecznej ( także dla mnie). Warto antycypując debatę na ten temat w przyszłości, już teraz rozbroić owe nie mających empirycznych podstaw obawy przed wprowadzeniem tego rozwiązania do polskiego ustawodawstwa socjalnego.

Mit 1: Wprowadzenie indywidualnie płaconej składki pielęgnacyjnej to droga do nadmiernej indywidualizacji ryzyka niesamodzielności.

Faktycznie: rozwiązanie to daje szanse na poszerzenie solidarności społecznej wobec osób dotkniętych ryzykiem niesamodzielności czy niedołęstwa starczego.

Reprodukcja fałszywego mitu jest już zawarta w samych słowach prowadzącego wywiad Pacewicza, gdy mówi ” Minister Boni zaproponował składkę pielęgnacyjną, czyli każdy zbiera sobie kapitał na przyszłą niesprawność”. Otóż, po pierwsze, o ile mi wiadomo, w planach rządzącej partii przewidziana na 2012 tzw. „ustawa pielęgnacyjna” ma przynieść wiele zmian ( np. bon opiekuńczy) , ale akurat jeszcze nie ubezpieczenie pielęgnacyjne, które przewiedziane jest ( w myśl Zielonej Księgi Opieki Długoterminowej)[1] dopiero na kolejną fazę reformy w 2020 po tym jak zostaną uporządkowane i skoordynowane dotychczasowe regulacje i usprawnione orzecznictwo o niesamodzielności. Pomysł składki pielęgnacyjnej to raczej kwestia nieco dalszej przyszłości. Po drugie i ważniejsze nie jest do końca tak, jak twierdzi prof. Wóycicka, że ” Pomysł składki jaką mam płacić, to ponadto zły sygnał, że przyszłość to moja sprawa”, a już na pewno nie zwiększa to prywatnej odpowiedzialności za ryzyko niesamodzielności względem obecnego status quo.

Wprowadzenie powszechnych ubezpieczeń społecznych z tytułu różnych ryzyk socjalnych już u swej historycznej genezy, a także w ramach ich historycznego rozwoju, zwiększało solidarność społeczną, sprawiając, że jednostka nimi objęta ( a z czasem ubezpieczenia te były coraz bardziej powszechne) w obliczu sytuacji trudnych sytuacji życiowych nie pozostawała skazana na siebie i tylko swoje bądź rodzinne zasoby pochodzące z aktualnej pracy ani zgromadzonych prywatnie oszczędności. W okresie powojennym wraz z przechodzeniem od systemu kapitałowego ku repartycyjnemu i wprowadzeniu coraz silniejszego elementu redystrybucji system zabezpieczenia społecznego realizował coraz mocniej zasadę solidarności zarówno między-klasowej jak i międzygeneracyjnej. Faktycznie, w ostatnich dekadach ( co w Polsce zmaterializowało się z ponadprzeciętną siłą) system emerytalny zaczął podlegać pod wpływem zmian demograficznych, klimatu ideowego i układu sił ekonomicznych temu co dr Marek Rymsza określa desolidaryzacją[2]. W Polsce widać to w szczególnie wyraźnie, gdyż w nowym systemie po reformie z 1999 zaczęto eliminować komponent redystrybucyjny. Stąd też skojarzenia mechanizmu składkowego z indywidualizacją ryzyka nie jest w polskich realiach bez podstaw. Jednak nie jest to zależność konieczna. Dyskusja nad tym na ile ubezpieczenie pielęgnacyjne działałoby na zasadach repartycyjnych czy kapitałowych i jak silny byłby tu element redystrybucyjny jest dopiero przed nami. Dwie rzeczy jednak wydają się pewne.

Po pierwsze nie ma żadnego liczącego się projektu by ubezpieczenie pielęgnacyjne zastąpiło istniejące budżetowe finansowanie. Raczej postuluje się uzupełnienie istniejącej puli o dodatkowe środki, które otrzymywalibyśmy ze składek i w stopniu mniej lub bardziej ekwiwalentnym do wkładu byłyby one wypłacane osobom, które je wpłacały, w sytuacji zaistnienia tego ryzyka.

Po drugie, mówienie o zwiększeniu indywidualizacji ryzyka w obliczu ryzyka niesamodzielności w polskich realiach brzmi groteskowo, skoro system już teraz jest skrajnie zindywidualizowany i podlegający daleko idącej familizacji. Podaż instytucji publicznej opieki jest ograniczona, a możliwość skorzystania z prywatnych form jest dla wielu osób niezamożnych niedostępna. Te osoby niesamodzielne często z własnej kieszeni opłacają opiekuna na czarno lub są pielęgnowane przez członków rodziny, którzy nie dostają z tego tytułu wsparcia. Chyba, że zrezygnują z pracy- wówczas przysługuje im niewysokie świadczenie pielęgnacyjne ( 520 złotych). Sprzyja ona jednak dezaktywizacji opiekuna, co ekonomicznie nie wydaje się korzystne ani w ujęciu makro ani z punktu widzenia jednostki. System więc już jest zindywidualizowany i to w złym sensie tego słowa. Jednostka często zostaje zdana na własne zasoby zarówno finansowe jak i rodzinne, co w sytuacji gdy są one – często nie z winy jednostki – niewielkie, nie daje realnego pola wyboru i szans na zaspokojenie potrzeb na zagwarantowanym, choćby niewysokim, poziomie.

Kończąc ten wątek warto pochylić się nad niezgodą prof. Wóycickiej wobec tego że ” przyszłość to nasza sprawa”. Otóż, problem w tym, że poniekąd nie możemy – i nie powinniśmy – od tego uciekać. Pytanie jest inne: czy przeszłość to tylko nasza sprawa czy też nasza i wspólnoty. Nie chodzi o to by zastąpić indywidualną odpowiedzialność odpowiedzialnością za nas ze strony innych, ale o to by problem odpowiedzialności za sytuację w czasie starości rozłożyć między nas samych, a otoczenie, zarówno to bliższe ( rodzina, przyjaciele, wspólnota sąsiedzka) jak i dalsze ( instytucje państwowe i samorządowe), w sytuacji, gdy nasze własne zasoby nie pozwalają nam zaspokoić podstawowych potrzeb.

Mit 2. Wprowadzenie składki pielęgnacyjnej wprowadzi dodatkowy koszt i zwiększy machinę biurokratyczną.

Faktycznie: łączne koszty na opiekę długoterminową muszę wzrosnąć tak czy inaczej, natomiast ubezpieczenie pielęgnacyjne może – wraz z innymi działaniami – zmniejszyć koszty biurokratyczne.

Wzrost kosztów opieki długoterminowej w Polsce wydaje się nieuchronny i to w nieodległej przyszłości. Wiąże się to zarówno ze zmianami jakościowymi ( nowe, coraz droższe technologie medyczne i standardy opiekuńcze, rosnące oczekiwania co o jakości) jak i ilościowymi ( coraz więcej osób w wieku podeszłym). W naszym kraju, gdzie wydatki publiczne n opiekę długoterminową – według wyliczeń prof. Błędowskiego z SGH[3] – są znacznie niższe niż średnia unijna, wzrost nakładów w takiej czy innej postaci wydaje się nieuchronny. Tym bardziej, że niebawem czeka nas wejście w wiek sędziwy pokolenia powojennego wyżu. Powinniśmy to przyjąć do wiadomości i zapytać raczej o to w jaki sposób sprawiedliwie, a jednocześnie ekonomicznie racjonalnie te nakłady spożytkować by nie prowadzić do niekontrolowanego rozrostu procedur i kosztów biurokratycznych, a także by trafnie, bez marnotrawstwa, zaadresować istniejące potrzeby

Owe konieczne koszty mogą być wprawdzie zwiększone w oparciu o finansowanie budżetowe ( i dodatkową współ-płatność czy dobrowolne do-ubezpieczenie) ale w obliczu trudności systemu finansów publicznych jest to droga karkołomna, skutkująca koniecznością szukania ogromnych oszczędności w innych częściach budżetu lub podniesienia podatków. Z kolei wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia pielęgnacyjnego pozwalałoby – zachowując zręby solidarności – zabezpieczyć finanse publiczne przed drastycznym wzrostem wydatków.

Co do kosztów biurokratycznych również bezpodstawne jest przypuszczenie, że wzrosną one wraz z powołaniem ubezpieczenia pielęgnacyjnego. Tego typu koszty zwykle pojawiają się tam gdzie system jest mało przejrzysty, chaotyczny i rozproszony. Taki problem mamy w obecnym systemie gdzie opieka długoterminowa jest świadczona na podstawie wielu nieskoordynowanych ze sobą aktów prawnych przez nietworzące wspólnej struktury instytucji ( głównie w ramach służby zdrowia i pomocy społecznej). Powołanie osobnego funduszu opiekuńczego, do którego spływały środki pochodzące ze składek byłoby krokiem ku nadania opiece długoterminowej większej transparentności i tym samym uniknięcie budowania podglebia pod dalszy rozrost biurokracji.

Mit 3. Wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia pielęgnacyjnego może prowadzić do wyparcia tradycyjnych podmiotów na których spoczywa opieka – rodziny, wspólnot lokalnych, kręgów sąsiedzkich oraz oddolnych organizacji pozarządowych.

Faktycznie: Ubezpieczenie ( czy szerzej: zabezpieczenie) pielęgnacyjne nie stoi w sprzeczności ze świadczeniem funkcji opiekuńczych przez podmioty z najbliższego otoczenia, które dotąd się tym zajmowały. Wręcz przeciwnie może ułatwić im realizację dotychczasowych funkcji.

Zarzuty o pogwałcenie zasady subsydiarności a także niszczenie oddolnej, naturalnej solidarności między ludźmi za sprawą odgórnego obligatoryjnego mechanizmu ubezpieczeniowego, były stawiane nieraz przez przeciwników publicznego systemu zabezpieczenia społecznego np. w kontekście systemu emerytalnego i jego wpływu na solidarność międzypokoleniową w obrębie rodziny. Teraz podobne zarzuty mogą być kierowane wobec zwolenników wprowadzenia ubezpieczenia pielęgnacyjnego a w Polsce grunt pod tego typu retorykę jest dobrze przygotowany za sprawą niewielkiego zaufania do instytucji publicznych, zwłaszcza centralnych ( niski poziom pionowego kapitału społecznego – linking social capital) i jednocześnie dość wysokiego poziomu kapitału społecznego w wymiarze rodzinno-sąsiedzkim ( relatywnie duże zasoby wiążącego kapitału społecznego – bonding social capital).

Nie wchodząc w źródła tych zakorzenionych w społecznej mentalności przekonań i możliwości ich zmiany, warto w odniesieniu do kwestii ubezpieczenia pielęgnacyjnego zaznaczyć, że jego wprowadzenie nie koliduje ( a na pewno nie musi kolidować) ze sprawnym funkcjonowaniem w sferze opieki instytucji lokalnych, społecznych i rodzinnych. Rozwiązanie to, którego podstawą jest wprowadzenie powszechnej składki gromadzonej następnie w specjalnym funduszu, jest raczej formułą pozyskiwania i gromadzenia środków na opiekę długoterminową, a nie sposobu ich wydatkowania. Samo wprowadzenie ubezpieczenia pielęgnacyjnego nie determinuje tego w jaki sposób środki z niego zostaną wydane. Mogą one pójść na zwiększone wsparcie na opiekunów nieformalnych, na wspomożenie samorządów w organizacji usług opiekuńczych, zarówno stacjonarnych jak i środowiskowych, mogą też być w części przekazywane akredytowanym organizacjom społecznym, które działają w tym obszarze. Wszystkie sugerowane przez prof. Wóycicką instrumenty, w tym – działająca na podobnym zasadach co niania zatrudniona mocy ustawy żłobkowej – jak najbardziej mogą znaleźć w systemie, w którym środki pochodziłyby w części z ubezpieczenia pielęgnacyjnego. Wreszcie mogą one zostać przekazane bezpośrednio do osoby potrzebującej lub ich bliskich na zasadzie specjalnego bonu ( czeku) pielęgnacyjnego tak by sami bezpośrednio zainteresowani spożytkowali go na opiekę zgodnie z własnymi potrzebami i preferencjami. Ta ostatnia forma jest właśnie proponowana wraz z ubezpieczeniem pielęgnacyjnym ( które miałoby wejść w życie w przyszłości) przez ekspertów pod przewodnictwem senatora Mieczysława Augustyna. Dzięki stworzeniu mechanizmu wspólnotowego pozyskiwania i zgromadzenia minimalnych środków na wypadek niesamodzielności, na którą nie wszyscy zawczasu zdążą się finansowo przygotować ( a też nie wszyscy korzystając z bieżących dochodów są w stanie to uczynić) możliwe jest zapewnienie podmiotom świadczącym opiekę w ramach różnych sektorów większą stabilność funkcjonowania.

.

***

Zainspirowany do owej polemiki słowami Pani minister mam wrażenie, że spór nie dotyczy kwestii fundamentalnych, choć one się pojawiają w dyskusji. Niżej podpisany, podobnie jak prof. Wóycicka i zapewne większość osób, którym zależy na roztropnym zmierzeniu się z coraz bardziej naglącym wyzwaniem demograficznym ( czego wzrost liczby niesamodzielnych jest jednym z symptomów) łączy przekonanie, że należy szukać kompromisu między indywidualną ( oraz rodzinną) odpowiedzialnością a społeczną solidarnością, a także chęć realizacji tego kompromisu przy racjonalnym (w dłuższej perspektywie) wykorzystaniu zasobów. Część różnic w ocenie rozwiązania jakim jest ubezpieczenie pielęgnacyjne może wynikać z nie do końca adekwatnego do rzeczywistości rozumienia tego instrumentu i spodziewanych konsekwencji jego wprowadzenia.

Mam nadzieję, że udało mi się przynajmniej częściowo przekonać czytelników, że postulat wprowadzenia ubezpieczenia pielęgnacyjnego, nie niesie za sobą wszystkich zagrożeń, które mu się przypisuje, a zawiera za to pewien potencjał korzyści rozpatrywanych zarówno z perspektywy ekonomicznej racjonalności jak i społecznej użyteczności. Przede wszystkim wydaje się, że należy porzucić dwa biegunowe zarzuty jakie kieruje się wobec tego rozwiązania. Z jednej str
ony nie prowadzi on do desolidaryzacji i nadmiernej indywidualizacji ryzyka niesamodzielności, z drugiej strony nie przekreśla on indywidualnej podmiotowości przyszłego i obecnego świadczeniobiorcy oraz oddolnej solidarności ludzi wolnych.

p.s: Dokładniej z poglądami ekspertów, w tym prof. Wóycickiej, na temat opieki nad osobami niesamodzielnymi, będzie można zapoznać się już w środę podczas organizowanej przez Instytut Polityki Społecznej UW polsko-francuskiej konferencji na ten temat. Informacje dostępne tu: http://www.ips.uw.edu.pl/pliki/tymczasowe/seminar-pol_fr-program-20111207.pdf


[1] M.Augustyn, Opieka Długoterminowa w Polsce. Opis, diagnoza, rekomendacje, Warszawa 2009. http://boris.home.pl/new_mfsds.boris.org.pl/img/zielona_ksiega_3.pdf    
[2] M.Rymsza, Redystrybucyjna i więziotwórcza funkcja ubezpieczenia społecznego a ewolucja systemu emerytalnego w Polsce w: red.J.Hrynkiewicz, Ubezpieczenie społeczne w Polsce, 10 lat reformowania, Warszawa 2011

[3] P. Błędowski, Finansowanie Opieki Długoterminowej w Polsce, w:red.M.Augustyn, Opieka Długoterminowa w Polsce. Opis, diagnoza, rekomendacje, Warszawa 2009.s.137-150

Kasa z budżetu lub ustawy z lobby :)

W ostatnich dniach po raz kolejny, to już regularny rytuał, przez naszą debatę publiczną przetoczyła się dyskusja o zniesieniu budżetowego finansowania partii politycznych. Również więc i ja, niemal rytualnie, przedłożę po krótce moje, nieraz już przelane na łamy bloga, uwagi na ten temat. Finansowanie partii politycznych z budżetu należy w Polsce ograniczyć (równolegle zamykając partiom drogę do korzystania z najdroższych metod reklamy), zreformować, ale i zachować.

Od końca może. Dlaczego, inaczej niż większość, kierująca się instynktowną niechęcią wobec polityków i partii, opowiadam się przeciwko odebraniu im budżetowych dotacji? Powodem jest to, że alternatywny wobec tego system finansowania partii jest o wiele gorszy i zagraniczne przykłady świetnie to dokumentują. Zwłaszcza przykład amerykański. Jeśli na przykład przeanalizujemy listy sponsorów i darczyńców kampanii tamtejszej Partii Republikańskiej i jej kandydatów, także na prezydenta w latach 2000 i 2004, to lepiej zrozumiemy takie rzeczy jak prawdziwe przyczyny wybuchu wojny w Iraku, czy agresywny sprzeciw tej partii przeciwko reformie służby zdrowia, dzięki której miliony Amerykanów uzyskały polisy. Kto płaci, ten wymaga. Oczywiście w systemie publicznego finansowania polityki także słusznie musimy nieraz narzekać na traktowanie interesu publicznego po macoszemu przez polityków. Naiwna jest jednak wiara tych, którzy wierzą, iż nie będzie jeszcze o wiele gorzej, gdy polityków finansować będą pieniądze korporacyjne. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że interesy korporacji i interes publiczny często chodzą różnymi drogami. Natomiast warunek upublicznienia przez polityków i partie listy swoich prywatnych sponsorów, w czasach zmyślnego PR i nieelastycznych systemów partyjnych, nie chroni nas przed niekorzystnym wpływem lobbystów na politykę. Kończy się to tylko przekonaniem o skorumpowaniu całej klasy politycznej, wszystkich partii wiszących na klamkach różnych branż, ale i niemocą, frustracją wyborcy, brakiem pomysłu na uwolnienie się od nich, brakiem alternatywy.

Lepiej jest przebrzydłych polityków finansować z własnej kieszeni, redukuje to liczbę ich pokus. Stwierdzenie premiera, jakoby ultymatywną niemoralnością była sytuacja, w której politycy uchwalają wydatkowanie pieniędzy podatników na potrzeby partii, jest podręcznikowym przykładem populistycznego hasełka. Politycy co krok uchwalają wydatkowanie pieniędzy podatników na różne, często co najmniej kontrowersyjne cele i obywateli w referendum o nic nie pytają. Taka ich rola. Co więcej, określają wysokość naszych danin. Ten sam premier bynajmniej nie zapytał mnie o zdanie, gdy podwyższał VAT. Nikogo o zdanie nie pyta też, gdy z moich pieniędzy finansuje przywileje emerytalne, „becikowe” ludziom o dochodach a la Ryszard Krauze, konfesyjne szkoły prywatne czy Świątynię Opatrzności Bożej. Muszę z tym żyć, bo gdybym przestał w związku z tym płacić podatki, to przeszedłbym co prawda na utrzymanie państwa, lecz w mało przyjemnych warunkach.

Finansowanie partii w zasadzie ma lepszą legitymację w sensie zgody podatnika od innych wymienionych celów wydatkowania środków publicznych. Wysokość dotacji dla partii zależy od jej ostatniego wyniku w wyborach do Sejmu, więc każdy z nas głosując współokreśla wielkość dotacji. System ten należy jednak zreformować. Niechaj każdy 1 głos oddany w wyborach do Sejmu bieżącej kadencji odpowiada określonej sumie dotacji. Dzisiejszą globalną sumę dofinansowania podzielmy więc na pół, połowę partiom odbierzmy, zaś połowę podzielmy przez liczbę ważnych głosów oddanych w wyborach do Sejmu 2007. Tak określimy „wartość” jednego głosu. Wyborca świadomy tego, że za głosem idą pieniądze, będzie wiedział w przyszłości i głosując zaakceptuje sytuację, w której z jego podatków wybrana przez niego partia (i tylko ta) uzyska określoną sumę rocznie. Aby jednak nie dyskryminować żadnego wyborcy-podatnika należy znieść próg finansowania partii. Każde ugrupowanie, które zarejestruje listy i uzyska choć 1 głos ma prawo do dotacji, ponieważ jej wyborcy mają równe prawo, aby ich głos wspierał finansowo wyłącznie „ich” partię. Od następnej kadencji poziom finansowania byłby przy tym zależny od wysokości frekwencji. Jeszcze raz: 1 głos = 1 transza dotacji. Jej wysokość zależałaby od rzeczywistej liczby głosów, nie od odsetka uprawiającego do danej części tortu o z góry ustalonej wielkości.

To proponuję już od dawna i pisałem o tym parokrotnie. Nie mniej jednak, obserwacja naszej sceny politycznej pokazuje, że w Polsce (zupełnie inaczej niż w większości państw Europy zachodniej) wykształciły się wyłącznie partie wodzowskie. Lider partii trzyma ją w ryzach także dlatego, że kontroluje całą kasę partii. Pochodną tego, która nie jest do przyjęcia, jest faktyczne unieważnienie wolnego charakteru mandatu posła. Nie jest on zwykle finansowo niezależny, więc nie może pozwolić sobie na politykę w pełni zgodną z własnymi przekonaniami. Ewentualne wykluczenie z partii spowoduje bowiem najprawdopodobniej eliminację z polityki. Z tego powodu proponuję dziś, po raz pierwszy, także inną reformę finansowania partii. W przypadku ugrupowań, które weszły do Sejmu i z ponad 5% głosów uzyskują z budżetu znaczące pieniądze, wielkość dotacji niech zależy także od wielkości frakcji. Jeśli w trakcie kadencji z liczącego np. 150 posłów klubu odejdzie 15 osób, to wraz z nimi idzie 1/10 dotacji, którą partia ta traci wraz z posłami. Pieniądze idą więc za posłem. Jeśli np. trzech posłów przejdzie do innej czy założy nową partię, to uzyskuje ona odpowiednią dotację lub jej dotacja rośnie, gdy jej klub powiększy się w czasie kadencji. Dzięki temu to lider partii musi zabiegać o szeregowych posłów, nie szeregowy poseł o łaskę lidera. Taki model wzmocni koncyliacyjne i poszukujące kompromisów działanie w polityce, w obrębie partii i skończy z autorytarnym zarządzaniem parlamentarnym „wojskiem”, szantażowaniem przy pomocy nowo układanych list wyborczych. To byłaby realna reforma polskiej polityki, otwierająca debatę i uelastyczniająca scenę.

Jeśli zamiast tego zniesione zostanie finansowanie publiczne i zastąpione prywatnym sponsoringiem, to czeka nas niekończący się serial pt. „PO i ludzie biznesu” oraz podobnie akcje zdobywania grosza z kieszeni „moherowych beretów”, jakie prowadził onegdaj Tadeusz Rydzyk, tym razem w wydaniu PiS. To uczyni polską politykę lepszą? Wątpliwe. Gdy słyszymy populistyczne hasełka z ust polityków, warto się zastanowić czy nie są one zbyt piękne, aby były prawdziwe. Tak jest w przypadku „krucjaty” PO o likwidację finansowania partii politycznych z budżetu.

Prosimy o sprawiedliwsze rozłożenie ciężarów starzenia się społeczeństwa :)

Księgowość naszego państwa jest oszustwem. Gdybyś ty zdawał sprawę ze swoich finansów tak jak nasze państwo przed nami z naszych, to skończyłbyś w więzieniu. Nie wierzysz? Weź tylko ten przykład: gdy rząd Marcinkiewicza zatwierdził wcześniejsze emerytury dla górników, to oficjalne zadłużenie państwa nie wzrosło ani o złotówkę! A przecież powstało wymagalne zobowiązanie podatników do zapłaty na rzecz górników. To zobowiązanie szacowane jest na ponad 70 miliardów złotych, czyli około 2000 tysiące złotych na każdego Polaka. Niestety, oficjalna statystyka długu publicznego i budżet naszego państwa milczą na ten temat.

Milczą, ponieważ nasz dyskurs publiczny prowadzony przez starszych Polaków ukrywa informację o tym, że model transferów międzygeneracyjnych wypracowany w epoce wysokiej dzietności stał się w epoce niskiej dzietności niesprawiedliwy. Powoduje bowiem, że pokolenia starsze obciążają młodzież i pokolenia nienarodzone nieproporcjonalnie dużą częścią kosztów starzenia się społeczeństwa. Dziś budżet państwa to mechanizm transferów międzygeneracyjnych, który poprawia stopę życia starszych Polaków, a rachunek za konsumpcję w postaci oficjalnego długu publicznego oraz wysokich niezewidencjonowanych zobowiązań państwa przerzuci na młodych obywateli. Rachunek ten zapłacony zostanie przez młodych oraz jeszcze nienarodzonych Polaków – w wyższych podatkach oraz niższych świadczeniach i gorszej infrastrukturze publicznej.

Obecni seniorzy nie odłożyli w ZUS-ie oszczędności na swoje leczenie i emerytury. Ich składki wydano na emerytury ich rodziców i dziadków – naszych dziadków i pradziadków. Koszt emerytur i leczenia obecnych seniorów jest pokrywany na bieżąco z kieszeni dzisiejszych i przyszłych podatników – za pomocą rosnącego obciążenia podatkowego oraz rosnącego zadłużenia państwa. Skutek jest taki, że młodsi oraz nienarodzeni Polacy pokrywają wydatki starszych Polaków. Ale ze względu na spadającą od kilkudziesięciu lat liczbę urodzin, młodzi oraz nienarodzeni Polacy będą musieli również zapłacić za swoje emerytury i leczenie z własnej kieszeni. Możliwość przerzucania tych kosztów na dzieci i wnuki obecnej młodzieży właśnie się skończyła. Nasze społeczeństwo szybko się starzeje. Jeszcze w latach 60-tych na jednego emeryta lub rencistę przypadało dwanaście osób w wieku produkcyjnym; dziś na jednego emeryta lub rencistę przypada mniej niż trzech Polaków w wieku produkcyjnym.

Źródło: Główny Urząd Statystyczny

Pewne kroki ku naprawie sytuacji już poczyniono. By Polska nie zbankrutowała pod ciężarem obietnic, częściowo zreformowano system emerytalny. Zrobiono to w ten sposób, że młodzi muszą z podatków ufundować swym dziadkom i rodzicom emerytury oraz leczenie, a ponadto muszą w OFE uzbierać na swoje własne emerytury. Młodzi więc płacą dwa razy: raz za seniorów i drugi raz za siebie. Po jakiejkolwiek sensownej reformie sektora usług medycznych będzie podobnie – młodzi będą musieli również zapłacić za własne leczenie oraz za leczenie swych dziadków i rodziców. Trzeba się na to zgodzić. Nie ma innego wyjścia.

Ale zasadnym jest pytanie o proporcje kosztów przerzucane na różne pokolenia Polaków. Ile zapłacą za starzenie się społeczeństwa dzisiejsi 40-, 50- i 60-latkowie, a ile zapłacą młodzi i pokolenia jeszcze nie narodzone? W Polsce – jak w większości rozwiniętego świata – wynaturzono solidarność międzypokoleniową w rosnące drenowanie kieszeni młodych i nienarodzonych podatników na rzecz pokolenia starszych, tłumnie głosujących wyborców.

W takiej sytuacji podstawowym wyzwaniem rozwojowym Polski jest problem, jak zapłacić za emerytury i leczenie naszych dziadków i rodziców bez podnoszenia podatków. Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie łatwe, bowiem wymaga zrozumienia przez Polaków grozy naszej sytuacji finansowej oraz podjęcia decyzji o ograniczeniu nadmiernego obciążania młodych i przyszłych pokoleń kosztami starzenia się naszego społeczeństwa. Poniżej przedstawiam siedem kroków, które pomogą nam się zmierzyć z tym wyzwaniem.

Po pierwsze, uczciwie policzyć zadłużenie państwa wobec obecnych i przyszłych pokoleń. Jeżeli obiecaliśmy darmowe leczenie i emerytury żyjącym dziś obywatelom, to elementarna uczciwość wymaga oficjalnego szacunku kosztów wynikających z tych obietnic. Obywatelom należy się informacja o tym, czy państwo polskie stać na wywiązanie się ze swych obietnic, czy też nie, oraz kto sfinansuje te obietnice. Bez takiego szacunku nie będzie możliwy sprawiedliwy podział kosztów świadczeń pomiędzy wszystkich Polaków.

Po drugie, w miarę szybko, czyli w okresie 3-5 lat, zrównać i podwyższyć wiek emerytalny mężczyzn oraz kobiet do 68 roku życia. Współcześnie żyjemy dłużej, więc i pracować musimy dłużej, niż gdy tworzono obecny system ubezpieczeń społecznych. Jeżeli dalej będziemy podwyższać podatki, by sfinansować emerytury i „bezpłatne” usługi medyczne, to wypchniemy z polskiego rynku pracy kolejne setki tysięcy młodych.

Po trzecie, umożliwić szybką i legalną imigrację do Polski znacznej liczby obcokrajowców oraz stworzyć im szansę na stanie się Polakami. Państwo polskie może i powinno prowadzić świadomą politykę imigracyjną, której celem jest przyciągnięcie tych, którzy poprawią polską przeciętną w każdym ważnym względzie. Oznacza to dla imigrantów i ich rodzin prawo do legalnej pracy, prawo do osiedlenia się na stałe oraz prawo do przejrzystej i przewidywalnej ścieżki do polskiego obywatelstwa.

Po czwarte, objąć wszystkich obywateli – w tym rolników – równym obowiązkiem podatkowym. Albo jesteśmy społeczeństwem równoprawnych obywateli, albo dzielimy się na zawody i korporacje o różnej sile politycznej i różnych przywilejach. Należy też zauważyć, że odrębne podatki i ubezpieczenia są przekleństwem dla rolników. Z jednej strony rolnicy uzyskują przywileje, ale z drugiej strony tworzone jest getto, które odbiera chęć i możliwości wyjścia z nieopłacalnej produkcji rolnej. Na przywilejach najbardziej korzystają bogaci i ustosunkowani, a zwłaszcza tzw. latyfundyści, natomiast w rolniczym skansenie najbardziej cierpią biedni i młodzi pozbawieni atrakcyjnych perspektyw.

Po piąte, dokonać rzeczywistej reformy służby zdrowia. Oznacza to wprowadzenie powszechnego współpłacenia w publicznej służbie zdrowia, zdefiniowanie koszyka świadczeń nie objętych pakietem „bezpłatnym” oraz wprowadzenie dodatkowych, dobrowolnych ubezpieczeń zdrowotnych. Dzięki tym rozwiązaniom popyt na „bezpłatne” świadczenia w ochronie zdrowia zostanie zracjonalizowany.

Po szóste, obniżyć wiek wyborczy do 16 lat. Dzisiejsza młodzież wpłaci do budżetu więcej, niż z niego dostanie. Natomiast starsze pokolenia dostają obecnie więcej, niż kiedykolwiek wpłaciły do budżetu. W rezultacie dzisiejsi wyborcy poprawiają sobie stopę życia kosztem dzisiejszej młodzieży. Życie na koszt młodzieży jest możliwe, ponieważ nie ma ona ani świadomości nakładanych na nią obciążeń, ani prawa głosu. Anachroniczne przepisy uznaniowo ograniczające prawo do głosowania do osób, które ukończyły 18 lat, są sprzeczne z obniżeniem do 12 lat wieku pełnej odpowiedzialności karnej. Jeśli młodzież może mieć pełną świadomość konsekwencji czynów karalnych, to dlaczego nie może posiadać świadomości politycznej? Wiek wyborczy na poziomie 16 lat występuje obecnie w kilkunastu krajach świata, posiadających tak jak Polska znaczny odsetek młodych w populacji. Jednak również w krajach o wysokim odsetku ludzi starszych (choćby w Austrii oraz USA) dyskutowany jest obecnie postulat obniżenia wieku wyborcze
go do 16 lat.

Po siódme, wszystkim, którzy zaprzeczają temu, że budżet jest narzędziem transferu dobrobytu od młodych do starych, proponuję, by pozwolili młodym na wybór: albo obowiązek płacenia na ZUS i korzystanie z ZUS-owskich dobrodziejstw, albo obowiązkowe ubezpieczenie się w OFE i prywatnych ubezpieczalniach zdrowotnych. Jeżeli młodzi podatnicy nie dokładają do starszych, lub dokładają tylko niewiele, to nic się nie stanie gdy młodzi wyemigrują z ZUS.

Nie trzeba zgadzać się ze wszystkimi z powyższych propozycji, zwłaszcza z tą ostatnią. Można czekać i ignorować narastające problemy. Można czekać, aż brak pieniędzy na leczenie i emerytury za kadencji któregoś kolejnego rządu wywoła kryzys gospodarczy i polityczny. Można pozwolić, by Polska nadal była kłębowiskiem kast i korporacji, wyrywających sobie nawzajem zmniejszające się przywileje, rozdzielane przez coraz bardziej bezradnych polityków. Tu dorzucą sędziom, tam nauczycielom, a tam komuś jeszcze i zabiorą młodym pracującym w sektorze usług, bo oni i tak rzadko głosują i nie przyjdą wybijać szyb w urzędzie. Można czekać, aż koniecznym będzie podwyższenie podatków, obniżenie wydatków na infrastrukturę i świadczenia, a politycy wytłumaczą się tym lub następnym zewnętrznym kryzysem.

Ale można również już dziś, już teraz, uczciwie porozmawiać o sprawiedliwszym rozłożeniu ciężarów starzenia się społeczeństwa. Można szybko podjąć działania – niezbędne, by Polska była dynamiczna i sprawiedliwa.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: pagedooley ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję