Strajk nauczycieli a decentralizacja Polski :)

Artykuł został opublikowany pierwiotnie w Gazecie Wyborczej http://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,24678215,profesor-z-uniwersytetu-lodzkiego-zamienmy-komitety-strajkowe.html

democracy road sign illustration design over a white background

Prof. dr hab. Jarosław Płuciennik

 

Wiele ostatnio mówi się przy okazji strajku nauczycieli o stanie polskiej edukacji. Tego mówienia i debat brakowało, kiedy obecna władza zabierała się do deformowania zastanego systemu, który już zaczął zbierać pozytywne owoce w latach 2015–16 w niezależnych międzynarodowych raportach PISA, już zestawiano w nich Polskę obok takich edukacyjnych tygrysów jak Finlandia czy Korea Południowa. Musimy mówić i debatować. I wspierać samorządny i solidarny ruch nauczycieli.

 

Podkreśla się, że trzeba podwyższyć nauczycielom wynagrodzenia, bo to jest najważniejszy sposób na upodmiotowienie tej grupy i zwiększenie jej autorytetu, tzw. prestiżu zawodu – jak to ważne widać szczególnie we wzorcowej Finlandii. Podkreśla się konieczność wzrostu nakładów na oświatę i reformę systemu finansowania oświaty, być może z urealnieniem godzin pracy nauczyciela.

 

Z drugiej strony, pisze się i mówi o zmianach koniecznych z perspektywy ucznia, który zawsze przecież jest najważniejszy, bo to o naszą przyszłość idzie. Z tego punktu widzenia nasz system edukacyjny, choć zawsze nieco anachroniczny, od ostatnich kilku lat znalazł się na antypodach współczesności: uczeń jest obarczany pamięciowym opanowaniem mnóstwa szczegółowych faktów i danych, oceniany jest w skali punktowej, która jest prymitywna i przeszła do nas z czasów stawiania do kąta i klęczenia na grochu. Pobyt w szkole jest koniecznością, tylko od poszczególnych nauczycieli zależy, czy może być także przyjemnością. Szkoła promieniuje także na dom, bo przecież wypycha z siebie ten nadmiar pamięciówki, każąc uczniom nadrabiać zaległości pracami domowymi. Stąd konieczność korepetycji i rosnące nierówności społeczne (finansowe) w dostępie do oświaty, która niby jest powszechna, obowiązkowa i dla wszystkich równa. A jednak nie wszystkich stać na dodatkowe „korki”.

 

Jednak nie o to w tym chodzi, aby teraz zmieniać wszystko kolejną odgórną nakazowo-rozdzielczą polityką ministerstwa takiego, czy innego, istota problemu nie tkwi w centralnych decyzjach. Bardzo charakterystyczne, że dwie reformy edukacji przeprowadzone ostatnio w Polsce, tj. reforma oświaty i szkolnictwa wyższego nie były w ogóle skorelowane, ani w czasie, ani strategicznie – nikt nie rozmawiał z nikim o pogodzeniu misji, żeby na przykład cele reformy nauki i szkolnictwa wyższego były jakoś zbieżne z tymi celami głównymi szkół mających przygotowywać przecież także do szkół wyższych. W rezultacie mamy centralistyczny system kuratorialno-ministerialny w oświacie i centralistyczny system rektorsko-ministerialny.

 

A przecież w wyniku reformy samorządu terytorialnego wprowadzonej od 1991, ale ukończonej na dobrą sprawę dopiero w 1999 r., polska edukacja na poziomie przedszkolnym, podstawowym i średnim jest we władzy zarządczej jednostek samorządu terytorialnego. Uniwersytety były coraz bardziej autonomiczne rozkwitały, zarówno merytorycznie, jak i finansowo (choć daleko było do Cambridge czy Harvardu, ale przecież nie o to idzie). Jednak to nie samorządy mogą decydować o programach nauczania szkół, choć prowadzą je organizacyjnie i finansowo. Samorządy dokładają drugie tyle, ile dostają z budżetu państwa (47 mld), bo koszty oświaty w Polsce to 70 mld zł, nie mają zaś żadnego wpływu na to, jak edukacja ma wyglądać. To jest jawna niesprawiedliwość i niekonsekwencja. Upodmiotowienie proponowane przez zwiększenie uposażeń musi dotyczyć także upodmiotowienia samych szkół i zarządzających nimi samorządów lokalnych.

 

Regionalizacja Polski, zwiększenie kompetencji samorządów, pogłębienie reformy samorządowej z 1999 r. wydaje się najlepszym sposobem na bolączki oświaty. Czy musimy mieć anachroniczne podstawy programowe z mnóstwem danych? Dane i informacje nie czynią wiedzy. W podstawie programowej powinny znaleźć się listy kompetencji i umiejętności, a nie szczegółowy wykaz wiedzy do opanowania pamięciowego. Owe listy kompetencyjne nie mogą opierać się na mniemaniach i opiniach, ale na badaniach naukowych, społecznych, diagnozach, wywiadach, debatach. Podobnie standardy egzaminacyjne, które trzeba zachować, ale może nie tak kostyczne, szerzej i mniej biurokratycznie.

 

Decentralizacja Polski proponowana przez stowarzyszenie ponad podziałami o nazwie Inkubator Umowy Społecznej oznacza w praktyce zróżnicowanie przy zachowaniu równości obywatelskiej, oznacza także regionalną specjalizację, w której przecież nie ma nic złego. Specjalizacja regionalna dla wszystkich regionów nie oznacza autonomii Śląska, tylko autonomię wszystkich regionów na równych prawach. W swoim czasie np. ostoją polskości były zarówno Ziemia Cieszyńska, jak i Rzeczpospolita Ostrowska (w Wielkopolsce), zaś wielokulturową Ziemią Obiecaną była Ziemia Łódzka.

 

Żeby zrozumieć wyzwania chwili, potrzebna jest zmiana paradygmatu myślenia o Polsce, ale także o wyzwaniach cywilizacyjnych stojących przed młodym pokoleniem Polaków: to będzie świat otwartych zasobów edukacyjnych z jednej strony, czyli powszechnej dostępności do szczegółowej wiedzy, z drugiej zaś dominacji w różnych sieciach tzw. fake-newsów w dobie post-prawdy, wojny informacyjnej. W tym świecie trzeba nauczyć się żyć i funkcjonować, trzeba uczyć się przez całe życie, do tego nie jest potrzebna wysoce specjalistyczna wiedza, ale umiejętności i kompetencje, takie jak kreatywność, krytyczne myślenie, komunikacja językowa i komunikacja wielokulturowa w dobie globalizacji oraz umiejętność zespołowego rozwiązywania problemów. Problemów globalnych, ale i lokalnych, lokalnie rozpoznawanych i lokalnie rozwiązywanych. Problemy komunikacyjne Łodzi są inne od problemów komunikacyjnych Warszawy, ale walka ze smogiem może być już wspólna, choć na pewno inaczej będziemy je rozwiązywać niż na Śląsku czy na Śląsku Cieszyńskim w górach. Jeśli potrzebna będzie jakaś wiedza szczegółowa, to raczej „piśmienność kulturowa”: kulturowe abecadło, umiejętność czytania i pisania tekstów kultury, powszechna wiedza kulturowa. Demokratyzuje się wiedza, dzisiaj dla młodzieży autorytety to często nie szkoła czy Kościół, ale blogerzy i vlogerzy, coraz częściej sama młodzież włącza się aktywnie w produkcję w sieci materiałów edukacyjnych. Jeśli nie upodmiotowimy uczniów w tym względzie, poniesiemy sromotną klęskę. Komitety strajkowe powinniśmy zamienić w komitety obywatelskie (tak jak w 1914 roku na początki I wojny światowej). Dokończmy reformowanie państwa zaczęte po 1989 r. Ale nie cofając nas do czasów słusznie minionych, tylko patrząc naprzód i wsłuchując się w wyzwania teraźniejszości i przyszłości. To samorządy decydowały o gimnazjach i to samorządy ponosiły, i będą ponosić koszty ich wygaszania oraz likwidacji. Pozwólmy im decydować. To samorządy mogą dogadywać się z poszczególnymi Kościołami i biskupami, jeśli idzie o religię w szkole. Potrzeba tylko otwartości.

 

Jarosław Płuciennik – prof. dr hab. nauk humanistycznych, prof. zw. UŁ, kulturoznawca, literaturoznawca, kognitywista, cyfrowy humanista, dziennikarz obywatelski, publicysta Liberte!, bloger i vloger. Były prorektor Uniwersytetu Łódzkiego ds. edukacji. Pełnomocnik Rektora ds. otwartych zasobów edukacyjnych. Członek stowarzyszenia ponad podziałami Inkubator Umowy Społecznej. Rzecznik KOD w regionie łódzkim. Członek stowarzyszenia Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, brał udział w strajkach studenckich 1989 r. i strajku akademickim w czerwcu 2018 r.

 

 

 

Kobiety w obecnym pokoleniu są bardzo dobrze wykształcone [rozmowa Piotra Beniuszysa z Cornelią Pieper] :)

Piotr Beniuszys: Pani konsul, 13 lipca planuje pani wraz z konsulatem generalnym Niemiec w Gdańsku, w Gdyńskiej Akademii Filmowej międzynarodowe spotkanie z okazji stulecia praw wyborczych kobiet w Polsce. Czy może pani powiedzieć coś więcej o idei tej konferencji? Prawa kobiet nie są raczej jednym z najczęściej podejmowanych tematów na płaszczyźnie stosunków polsko-niemieckich.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Cornelia Peiper: Bardzo szkoda, że prawa kobiet i równość praw rzadko są tematem w relacjach polsko-niemieckich. Nasza konferencja odbędzie się w formacie Trójkąta Weimarskiego. Przy udziale uczestniczek z Polski, Francji i Niemiec będziemy wspólnie świętować setną rocznicę uzyskania przez kobiety w Polsce praw wyborczych. W programie pojawią się debaty polityczne, ale także planujemy projekcję filmu o Marii Curie-Skłodowskiej, który powstał jako polsko-francusko-niemiecka koprodukcja.

Ten film robi duże wrażenie, podobnie jak wielkie wrażenie robi dorobek Marii Curie, która jako jedyna kobieta w historii dwukrotnie zdobyła Nagrodę Nobla. Zaprosiliśmy do nas także jedną z najwybitniejszych kobiet współczesnego świata nauki, dr Agnieszkę Gajewicz. Dzięki temu chcemy uzyskać ciekawą perspektywę porównawczą, spojrzeć wstecz na początki obecności kobiet wśród wybitnych osobistości nauki oraz na dzień dzisiejszy. Bardzo cieszy, że właśnie teraz gdańska badaczka, pani doktor Gajewicz, która została wyróżniona nagrodą przyznawaną przez UNESCO i została zaliczona do grona 15 najbardziej obiecujących kobiet nauki w skali całego świata – i zgodziła się wygłosić dla nas wykład!

Setna rocznica praw wyborczych kobiet doskonale wpisuje się w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Jest wyrazem ówczesnej epoki przełomu u końca pierwszej wojny światowej. W czasie wojennej zawieruchy wiele kobiet zostało zmuszonych, by stanąć na wysokości zadania. Musiały zastąpić przebywających na froncie mężczyzn, wykonując za nich wiele zawodów i prac, które wcześniej były przez mężczyzn zdominowane. Był to czas międzynarodowego zaangażowania ruchu sufrażystek, także jego liberalnego skrzydła, które było protoplastą rewolucyjnego kobiecego ruchu protestu – źródła decydującego impulsu na rzecz wywalczenia przez kobiety praw wyborczych.

Wierzę, że to jest bardzo ważne, aby przypominać, jak wiele odważnych kobiet zapisało się na kartach historii i osiągnęło sukces w postaci potwierdzenia równych praw wyborczych dla obu płci w ustawach zasadniczych naszych obu krajów.

Cornelia Peiper. Fot. Moritz Kosinsky / Wikipedia
Cornelia Pieper. Fot. Moritz Kosinsky / Wikipedia

Ma pani za sobą długą i udaną karierę w polityce partyjnej i państwowej. Była pani m.in. ministrem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w czasach wicekanclerza Westerwellego, a wcześniej także sekretarzem generalnym niemieckiej partii liberalnej FDP. Aby to osiągnąć, musiała pani najpierw wspiąć się na poszczególne szczeble i pokonać kolejne przeszkody. A wszystko to działo się w czasie – od początku lat 90. po obecną dekadę – w którym raz jeszcze wiele zmieniło się dla kobiet szukających swojego miejsca w polityce. Jak nakreśliłaby pani porównanie pomiędzy np. rokiem 1990 a obecną sytuacją?

Na początek chcę podkreślić, że moja polityczna droga zaczęła się w Polsce. W roku 1980 studiowałam polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. To był także czas przełomu, czas założenia „Solidarności”, kiedy iskra protestu przeskoczyła ze Stoczni Gdańskiej i innych zakładów pracy do świata akademickiego. Studenci i wykładowcy demonstrowali, domagając się większej wolności w swoim kraju.

Niezwykle chętnie wspominam tamten czas i tamte dyskusje. Pamiętam, jak jeden z wykładowców powiedział mi wtedy, że dzisiaj Polacy wychodzą na ulice walczyć o swoją wolność, a za 10 lat upadnie mur berliński i wolność dotrze do NRD. Odpowiedziałam, że brzmi to jak cudowne marzenie, ale nie sposób w nie uwierzyć. Tymczasem ta prognoza okazała się bardzo precyzyjna. Odwaga Polaków w tamtych latach nam, Niemcom, bardzo wiele dała.

To był początek mojej drogi w polityce. Ale oczywiście motywowała mnie także liberalna idea wolności powiązanej z odpowiedzialnością. Postanowiłam wtedy uchwycić się tej unikalnej szansy, jaką była możliwość współkształtowania kierunków politycznych bezpośrednio po przeprowadzeniu pokojowej rewolucji w moim kraju – rewolucji, która była jedyna w swoim rodzaju na świecie.

W wieku prawie 30 lat zdobyłam mandat w Landtagu Saksonia-Anhalt w roku 1990. Zostałam wtedy wiceprzewodniczącą Landtagu oraz zastępczynią przewodniczącego frakcji FDP. Bardzo wiele pracowałam na polu polityki społecznej i oświatowej. To był wyjątkowy moment. W zasadzie uchwalaliśmy ustawy od zera i na nowo kształtowaliśmy całe te systemy. To naturalnie zmieniło się z biegiem lat. Debaty w tamtym okresie były też bardziej emocjonalne. W Landtagu pierwszej kadencji reprezentowaliśmy przekrój całego społeczeństwa, wszystkich grup zawodowych.

Dzisiaj już niestety nie do końca to tak funkcjonuje. Obecnie liczy się przede wszystkim doświadczenie, a wtedy na pierwszym miejscu stał autentyzm pasji ludzi pragnących zaangażowania w demokrację i urzeczywistniania swoich idei. Demokracja po raz pierwszy w historii zawitała przecież wtedy do wschodnich Niemiec. Gdy tamte przemiany traktuje się dzisiaj jako coś oczywistego i skupia wyłącznie na wielkiej polityce, to ja zawsze nawołuję, aby pamiętać, z jak dalekiej podróży wtedy wracaliśmy.

Po przemianie ustrojowej skokowo wzrósł odsetek kobiet w Bundestagu, także wśród ministrów w krajach związkowych i na poziomie federalnym. Kobieta została w końcu także kanclerz federalną i delikatnie mówiąc, odniosła duży sukces. Czy można powiedzieć, że „szklany sufit” został w Niemczech całkowicie przezwyciężony?

Na pewno nie. O suficie w Niemczech nadal można mówić. Trzeba podkreślić, że tylko ledwie ok. 30 proc. posłów do Bundestagu stanowią kobiety, w Landtagach jest podobnie. „Szklany sufit” widoczny jest także poza polityką. Gdy spojrzy pan na koncerny notowane w indeksie DAX, na składy ich rad nadzorczych, to okaże się, że zasiada tam tylko garstka kobiet. To był zresztą powód, dla którego w Niemczech i w Europie sygnalizowany jest postulat wprowadzenia kwot dla kobiet w różnych gremiach menedżerskich, a takie – powiedzmy – „miękkie kwoty” rzeczywiście gdzieniegdzie zostały wprowadzone. Przy czym, z mojego punktu widzenia, te kwoty niekoniecznie doprowadziły do zwiększenia liczby menedżerek w zarządach i radach nadzorczych firm z indeksu DAX czy w polityce.

Jednak obecnemu rządowi federalnemu należy się słowo uznania. Rzeczywiście dużo kobiet jest teraz reprezentowanych na stanowiskach w ministerstwach i urzędach. Zarówno SPD, jak i CDU/CSU dopilnowały parytetowego obsadzenia stanowisk urzędniczych. Widać więc, że bardzo wiele zależy od woli kręgów decydenckich w partiach politycznych, sam zapis o istnieniu kwoty nie jest w stanie dać tego efektu. Z tego powodu nie uważam, aby kwoty można było uznać za panaceum na zbyt słabą reprezentację kobiet na stanowiskach państwowych.

Kobiety w znacznym stopniu mają dzisiaj wyższe kwalifikacje od mężczyzn, większość kobiet posiada w Niemczech dyplomy ukończenia studiów. Mimo to nie stanowią one większości w gremiach decyzyjnych świata polityki, gospodarki czy nauki. To coś, co stopniowo nastąpi wraz z upływem czasu. Kobiety z młodego pokolenia coraz lepiej radzą sobie z trudnościami podwójnego, a nawet potrójnego obciążenia, jeśli angażują się w politykę albo wolontariat. Łączą to z pracą zawodową i rodziną. Swoim uporem osiągają postawione sobie cele. To dobrze wróży. Za jakiś czas to one będą zajmować stanowiska kierownicze.

Hillary Clinton w wydanej niedawno książce napisała bardzo jednoznacznie: „W środowisku polityków nie znam ani jednej kobiety, która nie doświadczyła dyskryminacji ze względu na swoją płeć. Ani jednej”. Czy kobiety w polityce muszą się zmagać ze stereotypami, na przykład przy podziale resortów na typowo „męskie” i typowo „kobiece”, z brakiem społecznej akceptacji dla kobiet mających własne ambicje i starających się zdobyć władzę poprzez udział w polityce, a nawet z drobiazgową analizą swojego wyglądu czy doboru garderoby?

Oczywiście, wygląd zewnętrzny nigdy nie powinien stanowić kryterium oceny żadnego polityka. Takim kryterium winny być jego przekonania, wartości, które reprezentuje, i cele, o których mówi. To powinno decydować o wyborze do danego gremium. Zasada ta dotyczy kobiet i mężczyzn w równym stopniu. Przy czym ja osobiście nie wierzę w to, że tego rodzaju dyskryminacja nie dotyka w polityce czy w biznesie także i mężczyzn. To zjawisko nie dotyczy wyłącznie kobiet, chociaż w istocie w ich przypadku jest ono bardziej dostrzegalne i w większym stopniu odzwierciedla różne sytuacje społeczne.

Bardzo ważne jest obecnie właśnie to, aby kobiety nie zajmowały się wyłącznie tematami takimi jak polityka społeczna, ale właśnie celowo wybierały kariery w innych resortach, takich jak finanse, gospodarka czy obronność. W Niemczech mamy już cały szereg dobrych przykładów, że także w takich dziedzinach kobiety okazują się „twardymi facetami”, przewrotnie mówiąc. Dlaczego nie miałoby się to stać po prostu normalnością? Niestety nie wszędzie jeszcze normalnością jest. Jeśli wolno mi poczynić uwagę na temat polskiej rzeczywistości, to życzyłabym sobie, aby więcej kobiet znalazło swoje miejsca w pierwszym szeregu pracy politycznej, zwłaszcza właśnie w tych dla kobiet „nietypowych” resortach.

Jak już wspomnieliśmy, bardzo istotnym tematem jest godzenie życia rodzinnego z pracą zawodową. Kobieta nadal często jest stawiana przed wyborem. Jeśli decyduje się na urodzenie dziecka, to zmniejszają się jej szanse na osiągnięcie wysokich szczebli kariery, a awans na najlepiej płatne stanowiska zostaje znacznie odsunięty w czasie. Wiąże się to z przerwami w pracy zawodowej czy też okresami pracy w niepełnym wymiarze czasu. Alternatywą jest brak dzieci, co jednak stawia w trudnej sytuacji przyszłość naszych systemów socjalnych i emerytalnych. Jakimi środkami dysponują polityka i państwo, aby ten dylemat przezwyciężyć?

Na te problemy warto spojrzeć globalnie. Emancypacja powinna być emancypacją i kobiet, i mężczyzn z ich ról. Ten dylemat to realia, ale dyskryminacja potrafi dosięgnąć także mężczyzn, którzy chcieliby poświęcić więcej czasu wychowaniu dzieci. Dlatego niemiecki ustawodawca przewiduje zasiłki i urlopy wychowawcze także dla ojców. Tę politykę popieram i jest ona, jak pokazują dane, sukcesem. W ten sposób rodzi się świadomość, że godzić pracę z życiem rodzinnym musi na pewnym etapie nie tylko matka, lecz także ojciec. Tą drogą powinniśmy iść dalej.

Oczywiście prawdą jest, że matki w pierwszej kolejności chcą się opiekować swoimi dziećmi. Ale w większości przypadków chcą połączyć to z pracą w zawodzie. Tak ukształtowana jest już teraz w Niemczech świadomość całego społeczeństwa – młode matki są postrzegane jako osoby, które chcą móc równocześnie funkcjonować w obu tych sferach życia.

Warunkiem powodzenia jest jednak istnienie adekwatnej oferty w postaci żłobków, przedszkoli, ale także szkół umożliwiających całodzienną opiekę. Zwłaszcza w zachodnich Niemczech nadal stanowi to niekiedy wyzwanie. Istnieją spore deficyty, które usiłuje się dzisiaj przezwyciężyć miliardowymi inwestycjami. W tej dziedzinie to wschodnie Niemcy stanowiły wzór do naśladowania. Tutaj zjawiskiem normalnym, jeszcze w czasach sprzed przemian ustrojowych, było to, że odsetek kobiet pracujących zawodowo był bardzo wysoki. To oczywiście miało przyczyny czysto finansowe. Po prostu oboje rodzice musieli pracować, aby utrzymać rodzinę. W efekcie powstała szeroko rozwinięta infrastruktura żłobkowo-przedszkolna.

Ale dzisiaj nie chodzi tylko o ilość. Obecnie w odniesieniu do opieki przedszkolnej istotna jest w równej mierze także jakość. Potrzebni są dobrze przygotowani wychowawcy i opiekunowie, nowoczesne programy wczesnej edukacji oraz jednolite standardy oświatowe w różnych krajach związkowych, tak aby młodzi rodzice nie rezygnowali z lepszej pracy w innym landzie tylko dlatego, że panują tam odmienne standardy opieki.

Podsumowując, potrzebujemy odwagi zarówno matek, jak i ojców, aby się zmierzyć z zadaniem pogodzenia życia rodzinnego z pracą i zrobić to z poszanowaniem celów obu partnerów. I potrzebujemy zobowiązania polityki do tego, aby im to stale ułatwiać.

Czy istnieją jeszcze mentalnościowe różnice pomiędzy byłą Niemiecką Republiką Demokratyczną a starymi krajami związkowymi w podejściu do karier zawodowych młodych kobiet? Mam na myśli stereotyp Rabenmütter [wyrodnej matki], która oddaje małe dziecko pod opiekę i pracuje, zamiast sama się nim zająć?

Figura Rabenmütter jest zjawiskiem wyłącznie zachodnioniemieckim, a w dawnej NRD pojęcie to zupełnie nie występuje. Nie potępiano i nie powinno się potępiać kobiet, które – jak już zaznaczyłam – często mają niezwykle wysokie kwalifikacje, za to, że chcą kontynuować karierę akademicką lub zawodową i pozostać aktywne także w pierwszych latach po urodzeniu dzieci. To są sprawy bardzo podstawowe. Praca jest źródłem zadowolenia, własnej wysokiej samooceny i po prostu szczęścia dla tych młodych kobiet. A zatem jest konieczna także z punktu widzenia ich własnego samopoczucia, zdrowia. Stanowi w efekcie wartość społeczną.

W liberalnych demokracjach, pamiętajmy o tym, kierujemy się wzorcem odpowiedzialności za siebie, samodzielności i indywidualnej niezależności w ramach społeczeństwa. A wzorzec ten można osiągnąć tylko wtedy, jeśli kobietom i mężczyznom otworzy się możliwość rozwoju zawodowego, a co za tym idzie, rozwoju ich osobowości i samorealizacji. Warunki ku temu państwo musi stworzyć i utrzymać, jeśli ma być demokracją liberalną.

Różnice mentalności pomiędzy oboma częściami podzielonych dawniej Niemiec są, to jasne ze względu na tamte różnice panujących warunków. Ale sytuacja w zachodniej części kraju dynamicznie się zmienia, co jest zasługą przede wszystkim młodego pokolenia. Stopniowo zmniejszają się też różnice regionalne. Przykładowo Bawaria przez całe dekady zaniedbywała dostępność opieki żłobkowo-przedszkolnej i do dziś jest landem z największymi potrzebami inwestycyjnymi. W istocie bowiem debata w zachodnich landach trwała niemal 20 lat, zanim pojawiła się konkluzja, że to jest kierunek oczekiwany przez młode pokolenie, a więc rodziców niedalekiej przyszłości.

Czy podziela pani krytykę pod adresem tych rozwiązań systemowych, które – jak wspólne rozliczanie podatku czy zasiłki na dziecko – tworzą zachęty dla kobiet do ograniczania czasu pracy lub zupełnej rezygnacji z niej? W Polsce istnieje i stale jest przedmiotem debaty program Rodzina 500 plus, a niedawno opublikowane badania społeczne pokazują, że od jego wprowadzenia znacząca liczba młodych kobiet wycofała się z rynku pracy. Czy stanowi to niebezpieczeństwo dla procesu zmierzającego w kierunku większej równości szans na rynku pracy?

Tego rodzaju zasiłki na dziecko uważam za uzasadnione. Istnieją one także w Niemczech, gdzie co roku są zresztą rewaloryzowane w relacji do minimum socjalnego, a więc w praktyce podwyższane. Niemiecka ustawa zasadnicza wymaga, aby rodziny wielodzietne posiadały gwarancję dochodów na poziomie wyższym niż to minimum. Także w przypadku polskiego programu docenić należy finansowe wzmocnienie dużych rodzin, które zyskują dzięki takiemu programowi bezpieczeństwo socjalne. Jeśli jednak program oddziałuje również tak, że kobiety rezygnują z obecności na rynku pracy, to staje się to kontrproduktywne. Polska, podobnie jak Niemcy, zaczyna cierpieć z powodu deficytu wykwalifikowanej siły roboczej. Kobiety, z reguły wysokie posiadające kwalifikacje, ale rezygnujące z ich wykorzystania, stanowią odczuwalną stratę dla gospodarki. To oznacza, że wypłatę tego rodzaju świadczeń należy koniecznie połączyć z systemowymi zachętami do podejmowania pracy zawodowej.

Chciałbym zapytać jeszcze o gender gap w Niemczech. Analiza danych sprzed mniej więcej 13 lat oraz tych aktualnych pokazuje, że zasadniczo różnica w wysokości płac pozostaje na takim samym poziomie: spadła tylko z 22 do 21 proc. Natomiast dość znaczny postęp udało się osiągnąć w zakresie współczynnika skorygowanego i uwzględniającego strukturę wyboru poszczególnych zawodów przez obie płcie. Spadł on z 12 do 6 proc. Z tego wynika, że hasło „równa płaca za równą pracę” powoli zaczyna się urzeczywistniać, natomiast nie ma większych zmian, jeśli chodzi o uwarunkowanie wyboru ścieżki kariery przez kryterium płci oraz jeśli chodzi o niższe płace w zawodach postrzeganych jako „typowo kobiece”. Czy polityka może wyciągnąć z tego jeszcze dalsze wnioski i coś zmienić, równocześnie nie dusząc gospodarki rynkowej kolejną transzą regulacji?

Regulacje tutaj nic nie pomogą i zasadniczo nie mam o nich najlepszego zdania. Przedsiębiorcy po prostu muszą rozumieć, że ich sukces jest uzależniony od wysoko wykwalifikowanej kadry pracowników, a kobiety w obecnym pokoleniu są bardzo dobrze wykształcone. Dalsze istnienie gender gap oznacza, że pracodawcy sami sobie szkodzą, w tym także wizerunkowo. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że kobietom przy zatrudnieniu na nowym miejscu pracy uporczywie proponuje się niższą płacę aniżeli mężczyznom. W ostatnim czasie czytałam badania, z których wynika, że nadal ta różnica wynosi 20 proc. w odniesieniu do zatrudniania na takim samym stanowisku. To doprawdy jest obce duchowi naszych czasów. Firmy powinny mieć interes w wygrywaniu konkurencji o najlepsze talenty, w wiązaniu ich ze sobą na dłużej. Zatem nie powinny dyskryminować. W ten sposób piłują gałąź, na której same siedzą.

Czy globalizacja i uelastycznienie pracy nie odgrywa tutaj negatywnej roli? Aby zrobić karierę w takiej gospodarce, trzeba w zasadzie być stale dyspozycyjnym. W efekcie właściwy moment na potomstwo nigdy nie nadchodzi. Czy neoliberalni zwolennicy globalizacji i wolnego rynku nie powinni dostrzec tu swoich zaniedbań?

Oczywiście, każdy powinien ciągle na nowo podawać w wątpliwość i korygować swoje przekonania. To dotyczy liberałów tak samo jak wszystkich innych partii politycznych. Jednak osobiście w uelastycznieniu, a także w globalizacji widzę dla kobiet na rynku pracy raczej więcej szans aniżeli skutków negatywnych. Przecież uelastycznienie świadczenia pracy w cyfrowym środowisku oznacza, że pracownikom można zaoferować więcej możliwości, takich jak job-sharing lub home office. To są ciekawe opcje, zwłaszcza dla kobiet z dziećmi. W cyfrowym świecie środowisko pracy jest uelastycznione i nie ma potrzeby wymagać od nikogo pracy w ciągu konkretnych ośmiu godzin każdego dnia. Każdy, kto ma do czynienia z siecią i nowymi narzędziami społecznościowymi wie, że tutaj nie można po prostu po zakończeniu dnia pracy zaprzestać komunikacji ze światem. Elastyczne godziny to zatem szansa dla kobiet na łatwiejsze pogodzenie pracy z życiem rodzinnym, ale też wyzwanie dopasowania przyzwyczajeń z rynku pracy do wymogów tak skonstruowanego świata.

W Polsce rośnie obecnie w siłę kobiecy ruch o nazwie Czarny Protest, który jest skierowany przeciwko próbom dalszego zaostrzenia i tak już bardzo restrykcyjnej ustawy o przerywaniu ciąży. Dwukrotnie udało mu się już zatrzymać prace w parlamencie nad tego rodzaju projektami ustaw. Niemiecka ustawa o przerywaniu ciąży jest w polskich kręgach liberalnych często podawana jako wzór do naśladowania, aczkolwiek w samych Niemczech bywa raz po raz przedmiotem krytyki. Jak zapatruje się pani na ten temat?

Przede wszystkim uważam za rzecz godną podziwu, jak silne są te kobiece organizacje pozarządowe, które operują poza ramami głównych partii politycznych. Mogę je tylko zachęcić, aby dalej kroczyły taką właśnie drogą. W Niemczech, po zjednoczeniu kraju, także mieliśmy bardzo kontrowersyjną debatę na temat przerywania ciąży. W końcu, po zorganizowaniu wielu wysłuchań z udziałem ekspertów doszło się do konkluzji, że musi to pozostać decyzją kobiety. Jednak kobiety powinny je podejmować po skorzystaniu z intensywnego poradnictwa, które zostaje im zaoferowane.

Zatem kompromis w Niemczech polegał na uchwaleniu liberalnego prawa o aborcji w połączeniu z obowiązkowym poradnictwem dla kobiet w ciąży. To właściwa droga. Pozwala się podjąć kobiecie samodzielną decyzję, ale w sytuacji bycia dobrze poinformowaną. I cieszy fakt, że większość kobiet po skorzystaniu z porady, po zdobyciu informacji o dostępnych środkach wsparcia, decyduje się nie przerywać ciąży. Nie czują się w tym momencie pozostawione same sobie w trudnej sytuacji, ponieważ państwo oferuje im konkretną pomoc, gdy nie dostrzegają dla siebie i dla dziecka żadnej innej perspektywy. To jest w zasadzie czymś bardzo pozytywnym.

W mojej ocenie dyskusja, którą prowadzi się na ten temat w Polsce, jest o wiele zbyt zdominowana przez ideologię. Niektórzy zajmują w niej stare, klerykalne pozycji ideologiczne. O wiele zbyt mało uwagi poświęca się dobru dziecka w kontekście całościowo pojętego życia rodzinnego. To jest zawsze bardzo trudna decyzja, jeśli dziecko ma na przykład przyjść na świat ciężko upośledzone. W tym wypadku poradnictwo ma szczególnie doniosłą rolę, gdyż pokazuje perspektywy długookresowego wsparcia dla rodziny, gdzie takie dziecko przychodzi na świat. Ale decyzja zawsze należy do kobiety, żadna aborcja nie jest przymusowa. Uważam to w zasadzie za dobrą drogę.

O takich rozwiązaniach można by pomyśleć także w Polsce, ale oczywiście ja do niczego nie chcę namawiać, bo każdy kraj jest suwerenny i musi sam decydować o tych kwestiach. Jednak jestem też zdania, że warto wysłuchać głosu Polek. Jest to bardzo uzasadnione, że ruch protestu i organizacje pozarządowe wychodzą na ulice i chcą zostać usłyszane, jako że po prostu nie odnajdują się w partyjnej polityce.

Jest pani dzisiaj na pewno wzorem dla wielu młodych polityczek w Niemczech. Powszechnie wiadomo, że pani osobistym wzorem jest Hans-Dietrich Genscher. Czy może pani wskazać swój wzór również wśród kobiet?

Naturalnie, mogę je wskazać. Ale Hans-Dietrich Genscher jest architektem jedności Niemiec, współautorem umowy 2+4, wraz z polskim ministrem Krzysztofem Skubiszewskim doprowadził do szczęśliwego końca sprawę granicy pomiędzy naszymi krajami. Jako minister spraw zagranicznych wskazywał kierunki. Także w późniejszym okresie był motorem wielu ważnych wydarzeń w polsko-niemieckich relacjach, m.in. w związku z procesem polskiej akcesji do Unii Europejskiej.

Ale oczywiście nie tylko Genscher należy do moich wzorów. Myślę tutaj szczególnie także o Hildegard Hamm-Brücher. To jedna z wielkich, liberalnych osobistości w Republice Federalnej Niemiec, ponadto także jedna z moich poprzedniczek na stanowisku minister stanu w MSZ-ecie w czasach ministra Hansa-Dietricha Genschera. Bardzo rozwinęła dyplomację na polu kultury, wprowadziła na agendę zagraniczną politykę kulturalną i w dziedzinie szkolnictwa wyższego, które do dziś pozostają nieodzownymi elementami niemieckiej polityki zagranicznej. Hildegard Hamm-Brücher była ikoną walki o rozszerzenie praw obywatelskich, walczyła o rozwój demokracji, była też kandydatką na urząd prezydenta federalnego Niemiec, lecz niestety nie wygrała. Byłaby, podobnie jak Joachim Gauck, prezydentem obywateli w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż była – jako liberał – głosem obywateli, a nigdy nie chciała być rozumiana jako głos partii politycznej. To zawsze mnie fascynowało i podziwiałam jej odwagę, aby stawać do boju w ramach swojej własnej partii o bliskie jej idee i często płynąć pod prąd.

[Foto: Pixabay]

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Humanistycznie wykluczeni, czyli powrót człowieka pierwotnego :)

W roku 2008 ówczesna minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka uruchomiła ideę kierunków zamawianych. Program zatytułowany „Zamawianie kształcenia na kierunkach technicznych, matematycznych i przyrodniczych” zakładał dotowanie uczelni oraz studentów, którzy podejmą studia na określonych kierunkach wskazywanych jako kluczowe z perspektywy rozwoju gospodarczego państwa. Nie bez powodu wśród tych kierunków nie znalazł się ani jeden humanistyczny czy społeczny. Implicite uznano je za nieistotne czy też – parafrazując język rozporządzenia ówczesnej minister – „niekluczowe” dla gospodarki opartej na wiedzy. To działanie nie jest bynajmniej początkiem zmiany podejścia władz wobec humanistyki, ale raczej jednym z symptomów procesów już trwających, procesów na skalę światową.

Tradycje antyhumanistycznej ignorancji

Heath3Oczywiście antyhumanistyczne nastroje w Polsce ostatniego dziesięciolecia nie są bynajmniej odstępstwem od jakiejś światowej prohumanistycznej normy. Tradycje antyhumanistycznej ignorancji w naszym kręgu kulturowym są dość bogate i choć wiele już napisano o tym krytycznych esejów czy wręcz monografii, to jednak kolejne społeczeństwa ulegają tej dziwnej modzie. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach szereg organizacji międzynarodowych – m.in. OECD, ale również Bank Światowy i MFW – zaczęło stosować miękki nacisk na poszczególne państwa członkowskie w celu wymuszenia na nich zmian w ich systemach edukacji. Główne kierunki zmian to: standaryzacja wymagań, pomiarowość efektów oraz zadaniowość. W standaryzacji, pomiarowości i zadaniowości jako takich nie ma rzecz jasna niczego złego i trudno na tej tylko podstawie snuć jakieś pesymistyczne prognozy. Jeśli jednak standaryzacja staje się uniformizacją, pomiarowość – testomanią, a zadaniowość – pasywnym wykonywaniem poleceń, wówczas dopiero cele te nabierają nieco odmiennego znaczenia.

Winowajców takiego stanu rzeczy szukać można w różnych miejscach i zapewne co do tego wątku trudno będzie, zarówno w świecie naukowym, jak i w publicystyce, osiągnąć jakiś konsens. Eugenia Potulicka, profesor specjalizująca się w tematyce edukacyjnej, wskazuje na neoliberalizm i korporacjonizm jako ideologie odpowiedzialne za fetyszyzację idei racjonalności ekonomicznej, z której – jej zdaniem – uczyniono w ostatnich latach uniwersalne narzędzie oceniające w różnych sferach ludzkiego życia. Potulicka wskazuje: „racjonalność ekonomiczna dominuje w naszej świadomości, prowadząc do przekonania, że interakcje ekonomiczne ze światem to jedyny świat1. Przywołuje ona również słowa Grovera Whitehursta, amerykańskiego podsekretarza stanu w ministerstwie edukacji, który podkreślał, że „od nauczycieli wymaga się jedynie podstawowej edukacji, a ich zadaniem jest przygotowanie uczniów do wejścia na rynek pracy, lepiej więc wydawać pieniądze na pomoc w kształtowaniu podstawowych umiejętności”2. Ekonomizacja edukacji sprawia, że kształt systemów edukacyjnych w większym stopniu dostosowuje się do oczekiwań przedsiębiorstw czy wręcz korporacji – a podobno i tak nie dzieje się to „odpowiednio” szybko – aniżeli do dawnej idei wychowywania człowieka świadomego i moralnego.

Według Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej istnieje kilka przejawów niniejszego kryzysu. Najważniejszy z nich to niekorzystny sposób finansowania uniwersytetów, który wysokość dotacji uzależnia od liczby studentów. Z oczywistych względów „nieopłacalne” – kierując się taką logiką – stają się wówczas kierunki mało popularne i humanistyczne, jak chociażby filozofia czy filologia klasyczna. Symbolicznym wydarzeniem stała się próba likwidacji filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, która doprowadziła do zaktywizowania się środowisk akademickich humanistów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że pod względem wielkości nakładów przeznaczanych na naukę nasz kraj sytuuje się w europejskim ogonie (wydajemy coraz więcej, ale non stop ktoś nas przegania) i jak dotychczas żaden z rządów Polski po roku 1989 nie zdobył się na uczynienie nauki i edukacji swoimi priorytetami, tym samym nie zdecydował się na wyraźne zwiększenie transferów pieniężnych do tego sektora. Krótkoterminowa i prymitywna logika polityczna, jakiej jesteśmy przedmiotem przez ostatnie ćwierćwiecze, zakłada, że pieniądze z publicznej kiesy trafiają albo do najbardziej agresywnych grup zawodowych, które bezkompromisowo walczą o swoje przywileje przed gmachem sejmu (niejednokrotnie z użyciem płonących opon), albo są one przeznaczone na cele, których realizację widać w perspektywie kilkuletniej: stadiony, orliki, autostrady, lotniska itp. Nauka i edukacja to wydatek, a humanistyka – fanaberia.

Kryzys humanistycznego wychowania

Kryzysu humanistyki nie należy jednak postrzegać wyłącznie w perspektywie instytucjonalno-akademickiej czy tym bardziej finansowej. Wydaje się, że w kryzysie znalazło się również humanistyczne wychowanie, a konkretniej: wychowanie w kulturze i dla kultury, czyli to, co tradycyjnie nazywano edukacją liberalną. Leo Strauss przekonywał, że „edukacja liberalna jest kształceniem w kulturze i ku kulturze. Końcowym efektem takiej edukacji jest zaś człowiek kulturalny”3. Oczywiście tak rozumianej edukacji liberalnej nijak nie należy utożsamiać z edukacją neoliberalną, o której pisała Potulicka. Humanistyka jako właśnie takie „kształcenie w kulturze i ku kulturze” daje człowiekowi poczucie sensu i gwarantuje rozumienie świata, w którym funkcjonuje. Michał Januszkiewicz ważność humanistyki dostrzega „nie w oświeceniowym typie refleksji, głoszącej triumfalny pochód ku lepszemu światu w imię idei postępu i stałego przyrostu wiedzy, ale w jej zdolności do zdawania sprawy z tego, kim jesteśmy w świecie, który stał się areną niejednoznaczności, zmienności, niepewności”4. Znajomość dziejów swojej kultury, historii, podstaw nauki o moralności, a także dyscyplin takich jak socjologia czy psychologia pomaga więc człowiekowi w adaptacji do zmieniającej się rzeczywistości, którą to właśnie nauki humanistyczne są w stanie ogarnąć w całej jej zmienności.

Allan Bloom – niezwykle krytyczny wobec zmian w amerykańskim systemie edukacji zachodzących od lat 60. – wskazywał, że społeczeństwo amerykańskie jest coraz lepiej wykształcone jedynie z pozoru. Przekonywał: „wrażenie, że ludność Ameryki jest teraz lepiej wykształcona, opiera się na dwuznaczności słowa «wykształcenie» czy też na zatarciu rozróżnienia pomiędzy studiami technicznymi i liberalnymi. Wybitny fachowiec od komputerów niekoniecznie ma większą wiedzę w dziedzinie moralności, polityki i religii niż osoba o znikomym wykształceniu”5. Wyraźnie podkreślał, że to wyłącznie edukacja liberalna, czyli szeroko rozumiane przystosowanie do funkcjonowania w kulturze, zasługuje na miano wykształcenia. Młodzi absolwenci studiów ścisłych czy technicznych niejednokrotnie okazują się totalnymi ignorantami w zakresie wiedzy o własnym kraju, kulturze i przeszłości, od kiedy kształcenie humanistyczne zostało na kierunkach niehumanistycznych zredukowane do minimum bądź wręcz zlikwidowane. Proces opisywany przez Blooma dokonuje się lub już się dokonał w krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Humanistykę uznano implicite za nieprzydatną i nieużyteczną, bowiem podobno nie przekłada się na namacalne umiejętności praktyczne, które jesteśmy w stanie zmierzyć i odpowiednio wycenić na wolnym rynku. Zapomniano jednak, że to, czego nie potrafimy zmierzyć i wycenić, niekoniecznie jest nieprzydatne lub nieużyteczne.

Tygodnik „Polityka” w roku 2014 przywoływał badania wskazujące – na przykładzie absolwentów Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu – że młodzi filozofowie należą do najlepiej radzących sobie na rynku pracy. Stwierdzono, że bezrobocie wśród absolwentów filozofii wynosiło wówczas 1,4 proc.6

Lepiej od nich radzili sobie jedynie absolwenci Akademii Muzycznej i Uniwersytetu Medycznego. Humaniści znajdują zatrudnienie w takich sektorach jak media, marketing i reklama, public relations, ale zatrudniają się również w administracji państwowej i organizacjach pozarządowych. Wielu pracodawców docenia ich umiejętność stosunkowo łatwego i szybkiego uczenia się, kreatywność, elastyczność i wychodzenie poza utarte schematy. Oprócz tego absolwenci kierunków humanistycznych bardzo dobrze radzą sobie w pracy w zespole, efektywnie współpracując ze swoimi kolegami. Rzeczywiście nie są to umiejętności, które bylibyśmy w stanie zmierzyć i przedstawić ich stężenie za pomocą narzędzi matematycznych, co jednak nie zmienia faktu, że w tak szybko zmieniających się realiach rynku pracy i współczesnego świata to właśnie osoby z humanistycznym wykształceniem bądź też po prostu z humanistycznym backgroundem poradzą sobie lepiej.

Humanista i produkty masowej kultury

Humanista nie jest produktem kultury masowej, a człowiek bez odpowiedniego humanistycznego przygotowania i zasobu pewnych idei oraz wartości ważnych w naszym kręgu kulturowym stanie się wręcz niewolnikiem tejże kultury masowej. Ayn Rand w jednym ze swoich esejów konkludowała: „Przeciętny absolwent szkoły średniej jest gwałtownym, niespokojnym, roztargnionym młodzieńcem z umysłem jak strach na wróble zrobiony z najróżniejszych strzępów, które nie dają się ułożyć w jakikolwiek kształt”7. Wskazywała tym samym na wybiórczość i niekompletność współczesnego wykształcenia średniego w Stanach Zjednoczonych. Zapewne moglibyśmy opisać tym samym sposobem w pewnym stopniu realia polskich szkół ponadgimnazjalnych, w których kilka lat temu nauczanie biologii, chemii, fizyki i geografii zredukowane zostało do propedeutycznych zajęć z przyrody, a pełne kursy historii oraz wiedzy o społeczeństwie zamieniono na równie propedeutyczny w swoim charakterze przedmiot nazwany: historia i społeczeństwo. Nie udało się zastąpić przerostu wiedzy akademickiej, jakiej kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu wymagano od polskiego licealisty, mądrymi, ale kompleksowymi w swojej istocie podstawami programowymi.

Bloom widzi w takich zmianach w systemach edukacji zaplanowane działanie przynoszące efekt w postaci ukształtowania człowieka, które okazałoby się bardziej współmierne do demokratycznych realiów. W „Umyśle zamkniętym…” pisze on, że „demokratyczny system edukacyjny, czy się do tego przyznaje, czy nie, chce i potrzebuje stworzyć ludzi obdarzonych upodobaniami, wiedzą i charakterem, które sprzyjają ustrojowi demokratycznemu”8. Wydaje się oczywiste i historycznie prawdziwe, że wszystkie systemy polityczne poprzez m.in. system edukacji przystosowują swoich obywateli do przyjętego w nich katalogu fundamentalnych wartości, tak samo więc jest zapewne w systemach demokratycznych. Bloom wskazuje również, że „nowa edukacja moralna nie posiada ani krzty owego geniuszu, z którego rodzi się moralny instynkt czy druga natura, podstawa nie tylko dla charakteru, lecz także dla myślenia. W istocie nauka moralna w rodzinie sprowadza się obecnie do wpojenia absolutnego minimum reguł zachowań społecznych (takich jak zakaz kłamstwa czy kradzieży)9. Odwrót od humanistyki jest jednak również odwrotem od tego, co nazywa on mianem „edukacji moralnej”. „Nowa edukacja moralna” jest de facto brakiem jakiejkolwiek edukacji moralnej, a tym samym uczynieniem człowieka bezbronnym wobec moralnych wyzwań i dylematów, przed którymi nolens volens będzie musiał stanąć.

Michał Januszkiewicz podkreśla właściwość humanistyki, jaką jest poszukiwanie sensu. Przypomina, że „nauki humanistyczne zapytują o sens wyników nauk przyrodniczych. Ów sens nie jest dla człowieka czymś neutralnym czy obojętnym, ale tym, co w sposób istotny nas dotyczy i dotyka”10. Za każdym wynalazkiem i pomysłem stoi zawsze jakiś sens, jego wskazanie zaś jest działaniem do głębi humanistycznym. Ponadto przecież to właśnie humanistyka stawiała i nadal stawia sobie wielkie pytania dotyczące człowieka, świata, historii czy kosmosu. Stawianie pytań i poszukiwanie odpowiedzi dotyczących sensu to przymioty typowego bohatera europejskiej – a także polskiej – literatury. Życie zawodowe w realiach zmiennego i dynamicznego świata domaga się przecież nie tylko udzielania właściwych odpowiedzi, lecz także stawiania odpowiednich pytań. Dobrze wykształceni humaniści wykazują się więc zdolnością planowania działań strategicznych, charakteryzowania potencjalnych szans i zagrożeń czy też umiejętnego poszukiwania rozwiązań w sytuacjach kryzysowych. Tak głęboko wpisane w kulturę europejską poczucie schyłkowości i kryzysu sprawi, że współczesność będzie wydawała się mniej przerażająca, a jej niebezpieczeństwa – możliwe do przezwyciężenia. Trzeba jednak uprzednio mieć świadomość tej europejskiej choroby schyłkowości.

Umiejętności zamiast książek

Pracodawcy na polskim rynku pracy coraz częściej wskazują, że niezwykle trudno znaleźć odpowiedniego pracownika, który posiadałby wszystkie wymagane kompetencje twarde, a przy tym cechował się kompletem oczekiwanych przez nich kompetencji miękkich. Wbrew powszechnemu przekonaniu to te pierwsze – kompetencje twarde – są łatwiejsze do opanowania, czego zresztą dowodem są organizowane przez pracodawców szkolenia przygotowujące nowych pracowników do określonych zadań. Zdecydowanie trudniej jest nabyć kompetencje miękkie i raczej kształtują się one u człowieka w toku całej jego drogi życiowej, nie zaś w trakcie kursów i szkoleń. Najczęściej wskazywane przez pracodawców kompetencje miękkie to: komunikatywność, podejmowanie inicjatyw, samodzielność, umiejętność zarządzania czasem, łatwość w nawiązywaniu kontaktów11. Dobre wykształcenie humanistyczne – obejmujące lekturę, rozmowę, analizę, debatę, krytykę i apologetykę – jest w stanie utrwalić i rozwinąć w młodym człowieku wszystkie wymienione umiejętności. I bynajmniej nie chodzi o to, aby uczynić z humanistyki narzędzie tresury przyszłych menedżerów czy sprzedawców, jednakże – jak widać – prawdopodobnie dobrze wykształcony humanista będzie miał większe szanse, żeby stać się sprawnym menedżerem czy skutecznym sprzedawcą.

heath march of intellect 3Rand, krytykując amerykańskie realia uniwersyteckie, ubolewała nad tym, że „filozofia jest traktowana przez pozostałe wydziały z […] pogardą”12. Z podobną postawą m.in. sporej części elit politycznych od kilku lat mamy do czynienia w Polsce. Zohydzanie młodym ludziom nauk humanistycznych – pamiętamy przecież niejedną wypowiedź polskiego polityka na temat bezrobotnych filozofów czy politologów – odbywało się pod hasłem odejścia od nauczania pamięciowego, a skupienia się na kształceniu i ćwiczeniu umiejętności. Bloom podkreślał jednak, że oba te obszary – wiedzy i umiejętności – zawsze muszą być ze sobą sprzężone. Przekonywał, że „choć byłoby głupotą sądzić, że wiedza książkowa wystarczy za całą edukację, jest ona zawsze konieczna, zwłaszcza w czasach, kiedy samo życie dostarcza niewielu godnych naśladowania wzorców człowieczeństwa”13. Umiejętności muszą być zbudowane na wiedzy – ta zaś na skutek postępu cywilizacyjnego staje się coraz bardziej skomplikowana, a dla przeciętnego człowieka zwyczajnie nieosiągalna kompleksowo. Zupełne jednak odwrócenie się od wiedzy sprawi, że człowiek będzie jeszcze bardziej zagubiony w meandrach nieznanego.

Współczesny uniwersytet coraz bardziej staje się wyższą szkołą zawodową, w której „celem nie jest przekazywanie jakichkolwiek szczególnych filozoficznych treści, ale trening umysłu studenta”14. Trening do pewnych powtarzalnych umiejętności, które mają mu zapewnić pracę i odpowiednie warunki życia. W kulturze masowej człowiek taki odnajdzie się doskonale. Antonina Kłoskowska zaznacza, że „ekspansywne dążności masowej kultury amerykańskiej związane z właściwą jej realizacją zasady wspólnego mianownika wiążą się z rozbudową jej rozrywkowych funkcji”15. Dlatego właśnie zmęczony całodzienną aktywnością pracownik, u którego nie wyrobiono humanistycznego zmysłu, odda się w sposób bezrefleksyjny i kompletnie bierny wątpliwej jakości urokom tejże kultury masowej. Wyniki czytelnictwa rokrocznie publikowane w Polsce uświadamiają nam, w jaki sposób polskie społeczeństwo coraz bardziej odsuwa się od tego głęboko humanistycznego zwyczaju, jakim jest czytanie. Paradoksalnie badania edukacyjne PISA wskazują, że polscy piętnastolatkowie całkiem nieźle dają sobie radę ze zrozumieniem tekstu czytanego, niestety – jak wskazuje czytelnicza praktyka – niezbyt chętnie z tej umiejętności korzystają. Kryzys humanistyki będzie więc korzystny dla przemysłu prymitywnej rozrywki serwowanej niczym sieczka przez kolejne kanały telewizyjne. Nasze społeczeństwo jest więc namacalnym przykładem tego, że „filozofia zabawy, rehabilitowana i przystosowana do użytku mas, odgrywa w tej epoce dużą rolę”16.

Humanistyczna wizja nauczycielstwa

Allan Bloom z sentymentem wspomina, jak „u młodzieży europejskiej znajomość siebie pochodziła z książek, a jej aspiracje ukształtowane były przez wzorce napotkane w równym stopniu w książkach, co w życiu”17. Lektura była swego rodzaju przewodnikiem po przeszłości i wskazówką na przyszłość. Książka stanowiła skarbnicę wiedzy o człowieku z dawnych czasów, ale również o człowieku współczesnym. Bloom, który był przecież wykładowcą akademickim, wspomina, jak to „studenci utracili nawyk czytania. Nie posiedli umiejętności czytania, nie spodziewają się znaleźć w lekturze ani przyjemności, ani korzyści”18. Jego słowa pewnie jak najbardziej pasowałyby do odczuć przeciętnego profesora nauk humanistycznych w Polsce współczesnej, choć przecież Bloom opisywał realia amerykańskie sprzed niemalże 30 lat (pierwsze wydanie „Umysłu zamkniętego…” ukazało się w roku 1987). Nauczycielem nie jest już książka, staje się nią telewizja wraz z „dobrodziejstwem” inwentarza, od programów typu reality shows począwszy, na serialach paradokumentalnych skończywszy.

Podtrzymano również w Polsce po roku 1989 degradację zawodu nauczyciela – tak istotnej przecież postaci w klasycznej wersji nauczania humanistycznego. Do pierwszej fazy degradacji doszło jeszcze w PRL-u, kiedy to praca umysłowa nie tylko straciła na znaczeniu, lecz także stała się zajęciem wstydliwym i godnym politowania. Nowa Polska nie dość, że nie podjęła najmniejszej próby odbudowania prestiżu tego zawodu (nie śmiem nawet marzyć o przywróceniu pozycji z okresu międzywojennego), ale pozostawiła nauczycieli w stanie finansowego niedomagania, a na domiar złego umożliwiła kształcenie nauczycieli każdej nowo powołanej szkółce. Eugenia Potulicka wskazuje, że „minimalne wymagania dotyczące kształcenia nauczycieli oznaczają okrawanie programów studiów pedagogicznych, które de facto stają się szkołami zawodowymi. Z programów tych studiów usunięto socjologię i psychologię”19. Nauczyciele kształceni są byle jak, a ograniczenie kompetencji kuratoriów oświaty pozbawiło ich jakiejkolwiek opieki metodycznej ze strony oświatowych specjalistów. Nauczycielem może być każdy, a – co więcej – system awansu zawodowego sprawia, że każdy w dość krótkim czasie może zostać nauczycielem dyplomowanym, czyli osiągnąć najwyższy szczebel.

Oczywiście minęły już czasy, kiedy to stosunek mistrz–uczeń definiował relacje nie tylko akademickie, lecz także licealne. Żyjemy w czasach powszechnej edukacji, w erze egalitaryzmu i wolności, kiedy to wolność młodego człowieka musi – i słusznie! – być respektowana przez nauczycieli, ale także rodziców. Czy jednak naprawdę tak bardzo podoba nam się – sprzeczna przecież z humanistycznymi ideałami – koncepcja zawodu nauczyciela, który niczym robotnik drogowy usypuje i wylewa kolejne warstwy przyszłej autostrady? Jak pisze Bloom: „sens powołania nauczycielskiego polega na tym, by znać pragnienia swoich uczniów i wiedzieć, co może je zaspokoić. Trzeba je wytropić i wydobyć na wierzch”20. Jednakże edukacja, w której humanistykę systematycznie się degraduje, nie potrzebuje zawodu nauczyciela postrzeganego jako powołanie. Wymaga sprawnego urzędnika, który przekaże, przećwiczy i ostatecznie wyegzekwuje wyznaczone przez ministerialnych urzędników lub „ekspertów” wymagania. Tymczasem młody człowiek poszukiwać będzie wzorców i wskazówek w mediach masowych i wątpliwej jakości rozrywce, pustkę intelektualną zaś wypełni współczesną „hagiografią”, której bohaterami będą celebryci.

Kolejny fin de siècle?

Humanistyka znalazła się w kryzysie. Nie tylko polska, lecz także cała humanistyka w naszym kręgu kulturowym. Współczesny człowiek uznał ją za niepotrzebną i niepraktyczną, choć wszystko wskazuje na to, że tylko dzięki niej potrafił się odnajdować w skomplikowanym świecie, że to właśnie ona doprowadziła go w miejsce, w którym się aktualnie znajduje. Paradoksalnie współcześni pracodawcy chętnie zatrudniają młodych humanistów, uznając ich za bardziej kreatywnych, otwartych, pomysłowych i lepiej radzących sobie z realiami otaczającego świata. Tymczasem klasa polityczna od lat systematycznie utrwala ten humanistyczny fin de siècle. Humaniści stali się swoiście rozumianymi wykluczonymi: rzekomo niepraktyczni, matematyczni ignoranci, niedouczeni marzyciele. W rzeczywistości jednak powoli – w oparach antyhumanistycznej nagonki – wszyscy stajemy się humanistycznie wykluczeni. Człowiek pierwotny wraca.

1 E. Potulicka, Neoliberalne reformy edukacji w Stanach Zjednoczonych: od Ronalda Reagana do Baracka Obamy, Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014, s. 12.

2 Tamże, s. 16.

3 L. Strauss, Czym jest edukacja liberalna?, „Dialogi Polityczne”, 2007, nr 7, s. 19.

4 M. Januszkiewicz, Czy mamy dziś kryzys humanistyki?, „Znak”, 2009, nr 652.

5 A. Bloom, Umysł zamknięty: o tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 71.

6 J. Podgórska, Filozofia bytu, „Polityka”, nr 10 (2948), 5–11.03.2014.

7 A. Rand, Comprachicos, [w:] Powrót człowieka pierwotnego: rewolucja antyprzemysłowa, przeł. Z.M. Czarnecki, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003, s. 105.

8 A. Bloom, Dz. cyt., s. 30.

9 Tamże, s. 73.

10 M. Januszkiewicz, Dz. cyt.

11 M. Kocór, A. Strzebońska, K. Keler, Kogo chcą zatrudniać pracodawcy?: potrzeby zatrudnieniowe pracodawców i wymagania kompetencyjne wobec poszukiwanych pracowników, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Warszawa 2012, s. 39–49.

12 A. Rand, Dz. cyt., s. 113.

13 A. Bloom, Dz. cyt., s. 24.

14 A. Rand, Dz. cyt., s. 115.

15 A. Kłoskowska, Kultura masowa: krytyka i obrona, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, s. 291.

16 Tamże.

17 A. Bloom, Dz. cyt., s. 55.

18 A. Bloom, Dz. cyt., s. 75.

19 E. Potulicka, Dz. cyt., s. 16.

20 A. Bloom, Dz. cyt., s. 21.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Gdzie się podziali intelektualiści? :)

Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści, panie profesorze?

Kiedy przyjrzałem się programowi spotkania, zauważyłem, że będzie ono poświęcone relacji pomiędzy intelektualistami a demokracją. Od razu mogę stwierdzić, że to trudna relacja. Myślę, że intelektualiści są z natury demokratyczni i do ludzkich możliwości podchodzą idealistycznie. Wierzą we wszystkie obietnice Oświecenia i w ważność wartości uniwersalnych. W ten sposób o tym myślę, kiedy mam dobry dzień. Kiedy mam nieco gorszy dzień, patrzę wstecz: na naszą historię i doświadczenia ostatnich kilku tysięcy lat. Wtedy staje się dla mnie jasne, że relacja między intelektualistami a demokracją jest bardzo skomplikowana. Gdy się spojrzy na początki dyskusji, do której doszło w starożytnej Grecji ponad dwa tysiące lat temu, należy stwierdzić, że w tamtych czasach intelektualiści byli bardziej zainteresowani rozwijaniem teorii przeciw demokracji niż ją wspierających. W relacji Platona Sokrates pyta, dlaczego skoro do budowy domu i do nawigacji statków potrzebujemy ekspertów, to nie szukamy ekspertów do rządzenia, lecz wybieramy kogokolwiek. Dzisiaj takich ekspertów nazywamy technokratami. To oni decydują o przyszłości społeczeństwa. Sądzę, że dyskusja pomiędzy ekspertami a społeczeństwem, do której doszło w Atenach, powtarza się co jakiś czas.

Mieszkam w Anglii, gdzie intelektualiści nie posługują się potocznym językiem, aby nawiązać prawdziwy i szczery dialog. Być może nauczyło ich tego życie, jest to jednak jedna z tragedii inteligencji. Prawdziwy intelektualista nie musi mieć pieniędzy, aby udowodnić, że jest liberalnym intelektualistą. By zasłużyć sobie na ten tytuł, trzeba zdobyć autorytet poprzez interakcję ze społeczeństwem, poprzez prowadzenie dialogu. Najbardziej martwię się tym, że dzisiaj – szczególnie na Zachodzie – intelektualiści poświęcają dużo czasu na mówieniu o tym, co ogranicza wolność, a pomijają kwestię tego, co tę wolność poszerza.

W Europie Zachodniej uniwersytety nie powinny odgrywać takiej roli, jaką odgrywał Kościół katolicki w średniowieczu. Wtedy to Kościół katolicki przyglądał się wszystkiemu, co było publikowane, a jego przedstawiciele nie bali się mówić: „Nie! To jest herezja. Nie podoba nam się to”. Zwracali się do wszystkich drukarzy, mówiąc im, co mogą drukować, a czego nie. Tymczasem dziś, pisząc książkę albo artykuł do czasopisma naukowego, dostaję wykaz słów i wyrażeń, których nie mogę użyć, aby nikogo nie obrazić. W ten sposób wmawia się mi, że jestem idiotą, któremu trzeba wskazać, które słowa są odpowiednie, a które nie. Uniwersytet, zamiast być najswobodniejszym miejscem na świecie, jest organem monitorującym.

W Stanach Zjednoczonych, gdzie jest tak źle, że już nie może być gorzej, studenci dostają listę lektur, z której prowadzący zajęcia muszą ich przepytać. Przy tytule książki „Wielki Gatsby” są zapisane uwagi typu: „przemoc”, „samobójstwo”. Tego rodzaju wytyczne mają za zadanie wskazywać, że trzeba uważać, gdyż wielu studentów może taka lektura przerazić lub zszokować. Nie wiem, czy ktoś z tu zgromadzonych studiuje lub naucza literatury, ale wielka literatura ma przecież burzyć spokój. Jeśli czytamy książkę, która nie wywołuje u nas emocji, to równie dobrze zamiast niej możemy przeczytać książkę telefoniczną. Odczucia będą podobne.

Można zatem dojść do następującego wniosku: jeśli współcześni intelektualiści komunikują się w taki sposób jak średniowieczny kler, nie można się dziwić, że pozytywne, demokratyczne, eksperymentalne idee są we współczesnej Europie słabe.

A co z uniwersytetami? Chyba od zawsze wierzyliśmy, że uniwersytety są miejscami, w których kształcą się intelektualiści. Jaka jest pana opinia na temat celu szkolnictwa wyższego?

To bardzo ciekawe pytanie. Uniwersytety zawsze walczyły z naciskami politycznymi. Walczyły również z naciskami ekonomicznymi, a zatem z oczekiwaniami, że przygotują osoby gotowe do rynku pracy. Oczywiście, występowały poza tym naciski kulturowe. Na szczęście wciąż istnieją młodzi ludzie – studenci, wykładowcy – którzy przeciwstawiają się tym naciskom i próbują z nimi walczyć. Jest to odwieczna, trudna walka. Sedno sprawy polega na tym, że oto wyłonił się nowy model uniwersytetu, który jest przeciwieństwem edukacji liberalnej.

Założeniem tradycyjnego uniwersytetu było kształcenie dla samego kształcenia. Dążenie do prawdy, do wiedzy, która jest wartością samą w sobie. Dla prawdziwego naukowca, intelektualisty, uniwersytet jest podróżą. Wsiadamy na statek i nie wiemy, dokąd dopłyniemy. Ci z was, którzy kiedykolwiek mieli okazję prowadzić badania naukowe, dobrze wiedzą, jak wygląda ta droga – wiemy, gdzie zaczynamy, ale nie wiemy, dokąd dotrzemy, i często jesteśmy zaskoczeni tym, gdzie się znaleźliśmy. Uwielbiam to!

Współcześnie jednak obserwuje się tendencję, wedle której uniwersytet został przekształcony w instytucję, którą można zarządzać. Dziś mówiąc o uniwersytecie, nie posługujemy się językiem akademickim, ale używamy zwrotów pochodzących ze świata biznesu lub z inżynierii społecznej. Ilustracją niech będzie tu dyskusja o efektach kształcenia. Planując zajęcia, muszę określić ileś tam efektów, które wskażą na to, czego studenci się nauczą i co z tego im się przyda. To nic innego niż lista punktów do odhaczenia. Problem polega na tym, że jeżeli ktoś jest filozofem, literaturoznawcą albo socjologiem, tak jak ja, to niekoniecznie wie, jaki będzie końcowy efekt nauczania.

Najlepsze i najbardziej ekscytujące zajęcia to te, których efektów nie da się przewidzieć, ponieważ nauczanie jest procesem. Podczas dyskusji, rozmów, a przede wszystkim poprzez zaangażowanie uczestników zajęć, można się wiele nauczyć. Jednak jeśli powiem studentom: „to jest to, czego macie się nauczyć”, zamykam dyskusję. Kiedy chcecie nauczyć siedmiolatka alfabetu albo ośmiolatka wiersza na pamięć, będziecie mogli łatwo sprawdzić, czy to się udało. Jednak tego typu podejście zmienia kształcenie akademickie w szkołę podstawową, a metody, jakimi posługujemy się dziś na uniwersytetach dla dojrzałych ludzi, okazują się po prostu prymitywne.

Nie ma zgody odnośnie do kwestii celu szkolnictwa wyższego. Chociaż wszyscy twierdzą, że edukacja jest niezwykle ważna, to rola uniwersytetu jest często oceniania z wąskiej, instrumentalnej perspektywy. Używa się argumentów ekonomicznych, które są ważne dla narodu, kładzie się nacisk na oczekiwania rynku pracy, ale również na osobisty rozwój zawodowy. Uniwersytety są coraz częściej traktowane jako instytucje inżynierii społecznej, w których społeczne i ekonomiczne nierówności mogą zostać wyrównane. Wreszcie uniwersytet jest postrzegany w kategoriach doświadczenia, które studenci mogą zakupić. To nic innego jak etos konsumpcyjny, który funkcjonuje w formie groteskowej zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Wielkiej Brytanii, stanowiąc zarazem instrument, dzięki któremu rozwijają się wpływy antyintelektualne.

Osobiście uważam, że uniwersytet może mieć różne znaczenie, ale przede wszystkim musi opierać się na liberalnej idei dążenia do prawdy i wyjaśniania zjawisk poprzez rozwój wiedzy i nauki. Nie chodzi więc wyłącznie o prowadzenie badań, lecz właśnie uprawianie nauki.

W jednym z artykułów wspomniał pan, że obserwujemy dziś „infantylizację edukacji”. Odbywa się to także na poziomie akademickim. Czy zjawisko to należy wiązać z zewnętrznymi aktorami, którzy narzucają uniwersytetom, jakie metody mają stosować?

To jest wielki problem. Mamy teraz zupełnie odmienne podejście do studentów. W czasach, gdy ja studiowałem, na pewno nie byłem już dzieckiem. Dzisiaj jest inaczej. Kiedy nadchodzi pierwszy dzień zajęć w Anglii lub Stanach Zjednoczonych, na korytarzach pojawia się więcej matek i ojców niż studentów! Na dni otwarte organizowane przez uczelnie z dziewiętnasto- i dwudziestolatkami przychodzą rodzice! Nie wiem, czy takie rzeczy dzieją się w Polsce, ale dawniej oznaczałoby to towarzyskie samobójstwo, choć dziś oczywiście już tak nie jest. Obecnie drukujemy ulotki na temat uniwersytetów dla rodziców: „Przyprowadźcie swoje dzieci do Princeton!”. Właściwe podejście do studentów oznacza partnerstwo – jesteśmy partnerami we wspólnej przygodzie. Dla mnie dobry student to ten, który sam kieruje procesem własnego kształcenia, czyta książki, w tym nie tylko te polecone przez mnie. Dzisiaj jednak bywa już tak, że nie dajemy studentom książek. Na socjologii nie trzeba ich już czytać, co najwyżej zapoznać się z kserokopią dziesięciu stron tekstu, bo te biedactwa nie dają już rady przeczytać całej książki. W ten oto sposób upada cały system edukacji.

Sądzę, że w Polsce mamy do czynienia z podobną sytuacją. Studenci nie czytają książek, często oczekują od nas, że podamy im pytania egzaminacyjne wraz z odpowiedziami. Czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że pojawił się nowy etos uniwersytecki, który brzmi: „Uszczęśliwiajmy studentów”?

W zachodnich społeczeństwach narodziła się dziwna koncepcja: jeśli zmierzamy do tego, aby wszyscy czuli się znakomicie, należy przyjąć, że obecnie wszyscy są chorzy. Byłoby znacznie lepiej, jeśli wyszlibyśmy z założenia, że każdy czuje się znakomicie. Jednak jeśli sprawdzimy, ile jest instytucji nastawionych na poprawę naszego samopoczucia, zrozumiemy, że tak nie jest. Jeśli chcemy żyć, nawiązywać przyjaźnie, romansować, jeśli chcemy zmagać się z ideami, nie możemy być szczęśliwi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Normalny człowiek ma lepsze i gorsze dni. Młodzi ludzie mają różne doświadczenia, ponoszą porażki, walczą z tym na różne sposoby – wewnętrznie, egzystencjonalnie. Niektórzy uważają, że musimy ich przed tym chronić.

Czy możliwe jest powstrzymanie umasowienia szkolnictwa wyższego, inflacji dyplomów, powierzchowności badań czy też rozwoju instrumentalnej orientacji w nauce? W jaki sposób możemy zachęcić studentów i pracowników uniwersytetu do myślenia?

Nie sądzę, aby udało się powstrzymać ten proces. Społeczeństwo zostało przekształcone właśnie na skutek ekspansji szkolnictwa. W konsekwencji nie ma już różnicy między szkolnictwem średnim a wyższym. Trzeba zauważyć także, że moment wejścia w dorosłość się opóźnia. Teraz w dorosłość wchodzą trzydziestolatkowie, a nie dwudziestoparolatkowie. Co możemy uczynić? Jedynie niewielka liczba instytucji kształcenia wyższego osiągnęła sukces, unikając podejścia konformistycznego. Należy zwiększać liczbę instytucji szkolnictwa, które skupiają się na intelektualnych wyzwaniach, te zaś są zazwyczaj domeną uniwersytetu.

Czy popiera pan neoliberalne założenie, że studenci są konsumentami, a uniwersytety – fabrykami?

Język, którym posługują się szkoły, aby sprzedać swoją ofertę, zjednuje konsumentów. Odkąd uniwersytet zamienił relację student–mistrz w relację usługową, coraz mniej jest w nim uniwersytetu. Szkolnictwo wyższe nie jest technicznym procesem transmisji lub sprzedaży wiedzy, lecz procesem rozwoju relacji, który wspiera klimat niezależności intelektualnej i doświadczeń. Tego nie można kupić.

Wspomniał pan również o biurokratyzacji szkolnictwa wyższego, która niszczy etos akademicki, sprawiając, że naukowcy tracą czas na różne rzeczy, zamiast przeznaczyć go na myślenie, prowadzenie badań czy nauczanie. Nie uważa pan, że biurokratyzacja niszczy instytucje demokratyczne? Jak możemy sobie z nią radzić?

Biurokratyzacja ma wiele twarzy. W wypadku uniwersytetu środowisko instytucjonalne kładzie nacisk na proces, a nie na zawartość. W konsekwencji praca akademicka zostaje zorganizowana według zasad, które same sobie przeczą. Obserwuje się tendencję do wprowadzania audytu, mierzalności oraz technik menedżerskich, dla których wartością jest to, co da się zmierzyć, a nie to, co powinno być sednem kształcenia akademickiego i badań. To coś więcej niż kłopot, to powoduje erozję jakości życia akademickiego

Amerykański publicysta Alfie Kohn w jednym ze swych esejów pytał: „Co to znaczy być człowiekiem dobrze wykształconym?”. Czy można udzielić na to pytanie prostej odpowiedzi?

Nie wydaje mi się. Zawsze jestem podejrzliwy, gdy ktoś mówi, że jest dobrze wykształcony albo że nie jest dobrze wykształcony. Chyba nie o to jednak chodzi. Musimy postrzegać edukację jako proces, który trwa w czasie. Odpowiednie wykształcenie to nic innego niż umiejętność uczenia się i studiowania rozumiana jako otwartość na nowe doświadczenia. Jest to trudne zadanie. Należy ciągle stawiać pytania i jednocześnie kwestionować to, co robimy. Nie można spocząć na laurach i powiedzieć sobie: „ale jestem super, ale jestem fajny”, to jest po prostu nudne. Musimy skupiać się na rozwoju, a nie na tym, co już udało nam się osiągnąć. Ci, którzy aspirują do tego, aby nazywać ich intelektualistami, tak właśnie powinni czynić. Bardzo duże znaczenie mają przyjaźnie. Uważam, że ważne dla stawiania pytań jest odpowiednie środowisko, w którym odbywa się kształcenie. Wiem, że dla mnie najważniejszym wydarzeniem intelektualnym była sytuacja, która wydarzyła się, kiedy miałem dwadzieścia cztery lata. Mówiłem wtedy, że zrobię doktorat, na co moja dziewczyna odparła: „Ale z ciebie ściemniacz”. Wiedziała, jaki jestem, i zdawała sobie sprawę, że w tym momencie mojego życia przechwalam się tym, czego jeszcze nie osiągnąłem. Uderzyła wówczas w czuły punkt.

W Polsce można zaobserwować optymizm wobec wyników PISA. Czy uważa pan, że tego rodzaju globalne opracowania mówią coś ważnego o naszych uczniach, o ich wiedzy i zdolnościach?

Nie wydaje mi się. W wielu obszarach edukacja, która jest wartością, nie może być poddawana kwantyfikacji. Imperatyw mierzenia osiągnięć prowadzi do wypaczonego postrzegania rzeczywistości. Moim głównym zastrzeżeniem wobec PISA jest to, że mierzone są jedynie nabyte umiejętności, a pomija się wiedzę, która wywodzi się z danej dyscypliny. PISA wzmacnia zatem w edukacji tę orientację, która jest jednostronna oraz konformistyczna.

Kolejne pytanie dotyczy współczesnego młodego pokolenia. Z jednej strony narzekamy na młodych ludzi, a z drugiej strony ludzkość zawsze na nich narzekała. Chciałabym zapytać, w co wierzą młodzi ludzie, w czym pokładają nadzieję, czego się boją? Mówi się, że jest to pokolenie Piotrusia Pana, czyli ludzi, którzy nigdy nie dorosną. Czy zgadza się pan z tym?

Należy powiedzieć coś bardzo ważnego, a mianowicie, że to, jakie jest młode pokolenie, zależy od pokolenia ich rodziców. Pokolenie Piotrusia Pana jest wynikiem tego, jak ci ludzie byli traktowani przez rodziców. To jest ogromny problem. Z drugiej strony młodzi ludzie zawsze byli i są do siebie podobni. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi w wieku 16–18 lat, ponieważ są oni wówczas idealistami i pozostają otwarci na nowe problemy. Nie są cyniczni i mają świeże pomysły. Nastolatkowie często podchodzą do siebie poważnie, mówią „to już czytałem, to już wiem”. Pytanie, które trzeba zadać, brzmi: „Co z nimi zrobimy?”. Myślę, że ponownie musimy wrócić do kwestii odpowiedzialności, ponieważ pokolenie dorosłych, zamiast zachęcać młodych ludzi do intelektualnej, niezależnej wędrówki, traktuje ich w sposób infantylny. To powoduje, że ich rozwój jest hamowany, a oni nie chcą się kształcić. Zawsze przy takiej okazji opowiadam historię o moim synu. Kiedy miał sześć, może siedem lat codziennie wracał ze szkoły odznaczony specjalnymi buźkami, każdego dnia było ich więcej. Gdy poruszyłem ten temat z nauczycielką, stwierdziła, że mój syn Jacob jest tak genialny i mądry, jak Einstein. Wiedziałem, że ta nauczycielka jest po prostu leniwa, że niewiele jej się chce. Jak każdy nauczyciel, pokazała mi idealny obraz mojego syna. W Anglii nauczyciele zamiast zachęcać do zdobywania wiedzy, do słuchania, opierają się na systemie motywacyjnym. Dobrym nauczycielem w angielskiej szkole jest ten, który ma poczucie humoru, sypie dowcipami z rękawa i jest po prostu cool. Jednak od tego są klauni, a nie nauczyciele. Myślę, że edukacja w krajach anglosaskich upadła w momencie, w którym nauczyciele chcieli zostać najlepszymi przyjaciółmi swoich uczniów. Począwszy od lat 80., zaczęli używać języka młodzieżowego, aby uzyskać ich przychylność. Dlatego też odeszli od swojego głównego celu – przekazywania wiedzy. Proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie mam nic przeciwko poczuciu humoru, ale to wiedza powinna być podstawą autorytetu.

Pod tym względem, pomimo 25 lat wolności, mamy jednak inne doświadczenia. W polskich szkołach wciąż naucza wielu nauczycieli, którzy funkcjonowali jeszcze w poprzednim systemie politycznym i nie są aż tak przyjacielsko nastawieni do uczniów. Chciałabym jednak wrócić do kwestii akademickich i zapytać o rolę intelektualistów na uniwersytetach. W jednym z pana artykułów pojawiło się pytanie: „Czy akademicy wciąż myślą?”. Pisał pan dalej „[…] coraz częściej myślenie staje się działaniem dla wolnych strzelców, które uprawiamy w momencie, kiedy nie uczymy, nie zajmujemy się administracją czy badaniami”. Trudno się z tym nie zgodzić. Dlaczego tak się dzieje?

Chyba wynika to z faktu istnienia nowego etosu, który mówi, że na uniwersytecie wszystko, co jest policzalne, jest dobre, natomiast to, co takie nie jest, po prostu nas nie interesuje. Problem tkwi w tym, że idee nie są czymś, co można zamienić na język statystyki. Nie możemy określić na przykład tego, że dobra koncepcja czy świetny pomysł dostają 80 proc., a zły jedynie 20. Podobnie jest, jeśli chodzi o relacje akademickie, ponieważ nie są one czymś, co można zamienić na cyferki. Wszystko to, co ważne w kształceniu akademickim, jest niemierzalne.

Trzeba zauważyć, że na uniwersytetach w Europie Zachodniej wiedza nie jest już uznawana za ważną. Argumentuje się to w następujący sposób: w szybko zmieniającym się świecie wiedza z dnia wczorajszego jutro będzie bezużyteczna, więc o niej zapominamy. Każdy dokument edukacyjny z Brukseli zaczyna się od tego samego mniej więcej paragrafu: „Żyjemy w świecie zglobalizowanym, który zmienia się szybciej niż kiedykolwiek w historii, a ponieważ zmienia się tak szybko, to wiedza równie szybko się dezaktualizuje”. A to nie jest prawda. Stare zasady geometrii sprzed dwóch tysięcy lat nadal obowiązują. Jeśli wiedza nie jest tak ważna, to co nam zostanie? Zostaną nam tylko umiejętności. A tym, co mierzymy na uniwersytetach, są właśnie umiejętności. Brukselski plan skupiony na umiejętnościach prowadzi do tego, że wszystko w zasadzie może być za nie uznane. I tak na przykład każdego roku przesyłają nam dokumenty, które mówią o szkoleniu umiejętności. Używają tam słowa „szkolenie”, a nie „kształcenie”. A to dwa różne słowa. Istnieją umiejętności interpersonalne, dotyczące tego, jak przeprowadzić rozmowę telefoniczną, istnieją też umiejętności w zakresie myślenia krytycznego. Problem polega na tym, że myślenie krytyczne nie jest umiejętnością. To jest coś, co wychodzi z zaangażowania intelektualnego. W efekcie proces myślenia, który jest w istocie poszukiwaniem i dążeniem do wiedzy, zostaje odłożony na bok. Rozmawiałem z wieloma intelektualistami, którzy często powtarzają opinią, że najlepsze dyskusje nie odbywają się na uniwersytecie, ale poza nim. Poznałem wielu ciekawych ludzi, między innymi dziennikarzy, którzy cały czas zajmują się nowymi kwestiami. Tymczasem na zajęciach uniwersyteckich wszyscy usypiają, ponieważ plan zajęć jest po prostu nudny. Trudno w ten sposób motywować.

Zadałam to pytanie, ponieważ obecnie w Polsce obserwujemy zmianę ścieżki awansu akademickiego. Wspomniał pan, że praca intelektualna nie może być zmierzona, ale sądzę, że ludzie z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wiedzą, jak to zmierzyć. Otóż starają się przyznawać nam punkty. Być może mają one znaczenie w naukach ścisłych, ale humaniści nie bardzo wiedzą, po co one są. Nas humanistów prowadzi to donikąd, a często także do frustracji. Czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem brytyjskiego badacza Dennisa Hayesa, że „naukowcy dojrzeli do tego, aby wysłać ich na terapię”?

Myślę, że Hayes ma rację. Terapeutyczny imperatyw w edukacji uzyskał status ideologii. Ta ideologia nie toleruje również wiedzy opartej na programie nauczania. Wiedza ta musi być krytykowana, a ten antyintelektualny etos musi być zwalczany. Moim zadaniem nie jest uczynienie studentów szczęśliwymi, lecz rzucanie im wyzwań, zachęcanie ich do kultywowania nawyku niezależności intelektualnej.

Wspominał pan także o dziennikarzach, dlatego chciałabym zapytać, czy sądzi pan, że możliwe jest bycie intelektualistą w czasach kultury typu instant. Mam na myśli Twitter, Facebook i inne media społecznościowe.

Jestem fanem nowych mediów. Sądzę, że w mediach społecznościowych tkwi ogromny potencjał. Myślę również, że za każdym razem, kiedy powstaje jakaś nowa technologia, ludzie mają obawy. Na przykład wtedy, gdy Gutenberg stworzył druk, ludzie pomyśleli: „o Boże, będzie za dużo książek!”. Ważne jest to, aby ludzie wiedzieli, co czytać, a czego nie. Niepokoje tego typu pojawiają się przez cały czas, ale ich źródłem nie jest technologia, lecz otaczająca nas kultura. Na moim uniwersytecie trzeba każdemu studentowi zapewnić notatki z zajęć, które są dostępne online. Jeśli dajemy uczniom notatki, to po co mają przychodzić na zajęcia?

Dziś wszystko trzeba umieszczać w sieci. Jednocześnie zmniejszamy liczbę książek, którą studenci powinni przeczytać. Zasadniczo wykonujemy proces odwrotny do kształcenia. Jeśli uniwersytety nie będą wymagać odpowiedniego zaangażowania intelektualnego, nie będzie się można dziwić, że ludzie przestaną czytać książki. Dzieci i młodzież nie stają się coraz bardziej leniwi, to raczej my zniechęcamy ich do rozwijania ciekawości intelektualnej. Jak by na to nie spojrzeć, nowe technologie mogą być bardzo użyteczne, nie jako substytut edukacji, lecz jako dodatkowe medium, przez które możemy się wyrażać. Dla przykładu, ja uwielbiam Twittera. Zawsze kiedy mam problem natury intelektualnej, zadaję tam pytanie. W ciągu dwóch godzin ludzie z całego świata odpowiadają na przykład: „Przeczytaj tę książkę” i podają do niej link. To cudowne.

Można do tego podchodzić na różne sposoby. Problem jednak tkwi w tym, że intelektualnie robimy coś odwrotnego do kształcenia ludzi. Często nie dajemy im możliwości korzystania z umysłu, zbytnio im pochlebiamy. Wyobraźmy sobie rodziców, którzy mówią o swoim sześcioletnim dziecku: „Popatrz na Marysię! To mój geniusz komputerowy! Potrafi zrobić więcej niż ja! To cudowne!”. Patrzymy na to, co robi Marysia, i stwierdzamy, że to zupełnie podstawowe rzeczy. W ten sposób rodzice infantylizują dzieci i nic dziwnego, że zaangażowanie staje im się obce.

Zastanawiałam się nad rolą mediów w dzisiejszym świecie. Nie tylko tych nowych, lecz także gazet i telewizji. Jakie jest pana zdanie na ten temat? Czy media oferują tylko powierzchowną i banalną rozrywkę, czy może jednak motywują do myślenia?

To ważne pytanie. Należy rozstrzygnąć dwa problemy. Po pierwsze, media są najważniejszą instytucją społeczną, jednak nie ze względu na ich jakość, ale ze względu na fakt, że życie publiczne upada. Życie polityczne nie wzbudza już takich emocji jak kiedyś. Instytucje takie jak Kościół czy system edukacji nie mają już takiej siły inspirowania jak dawniej. Dochodzimy do punktu, w którym związki międzyludzkie – miłość i przyjaźń – stają się fragmentaryczne, w tym sensie integrująca rola mediów jest istotna. Po drugie, większość mediów nie jest ekscytująca, ale wręcz deprawująca. Ja do pornografii zaliczam nie tylko pokazywanie nagich ciał, lecz także programy, które z kamerami wchodzą w życie ludzi i pokazują ich w najbardziej intymnych momentach. Ale kiedy teraz o tym mówię, przychodzi mi na myśl sytuacja z XIX w., kiedy kształtowała się kultura masowa. Była to ogromna sfera zmasowanej i zdegradowanej kultury, ale przecież był to także obszar dla kształtowania i rozwoju literatury pięknej, wyłaniania się nowych ruchów artystycznych. Wszystkie te sfery istniały obok siebie.

Nie powinienem się do tego przyznawać, ale uwielbiam oglądać telewizję. Kocham ją. Jestem od niej uzależniony. Najlepsze programy to te kulturalne i intelektualne. Warto je oglądać. Oczywiście tego typu audycje stanowią niewielki procent oferty medialnej, ale są one wartościowe. W Internecie jest mnóstwo śmieci, ale są również interesujące wydania gazet. Każdego poranka przeglądam strony z wiadomościami i znajduję bardzo ciekawe artykuły na wysokim poziomie intelektualnym. Technologia, kiedy jest właściwie wykorzystywana, ma ogromny potencjał.

Myślę, że w Polsce wciąż niewiele mamy takich czasopism. Chciałabym zapytać o polityków w kontekście mediów. Czy myśli pan, że przetrwali tylko showmani? Czy jest jeszcze miejsce na debatę polityczną i intelektualną, czy jest to już dla widzów i potencjalnych wyborców zbyt nudne?

Myślę, że Europejczycy szukają polityków, którzy będą przywódcami, ale mówię tutaj o przywódcach we właściwym znaczeniu tego słowa. Pragną osobowości, które będą mogli podziwiać, które ich zainspirują. Klasa polityczna w Europie jest w dużej mierze niedoświadczona. Większość polityków w Wielkiej Brytanii lub w Niemczech to dobrze wyglądający faceci i kobiety, którzy skończyli studia trzy lub cztery lata temu, a już ich ciągnie do polityki. Nigdy nie byli przywódcami, nigdy nie musieli walczyć. Są to bardzo mili ludzie, ale zupełnie nieodpowiedni w sensie politycznym. Jeśli się pojedzie do Brukseli, wystarczy pójść na spotkanie polityków, by usłyszeć, że wszyscy mówią to samo. W związku z tym ma się wrażenie, że bez względu na to, czy są to Niemcy czy Anglicy, przeszli takie samo szkolenie. Używają słów, które dla mnie są zupełnie bez znaczenia.

Opowiem państwu pewną historię. W Anglii mamy partię UKIP [The UK Independence Party], która jest nacjonalistyczna i negatywnie podchodzi do kwestii emigracji. Zdobyła uznanie, ponieważ ludzie zobaczyli, że jej lider – Nigel Farage – jest inny niż wszyscy politycy. A dlaczego? Ponieważ posługuje się językiem, który nie jest technokratyczny. Jest to po prostu zwykły język, który ludzie rozumieją, a Farage wychodzi na normalnego człowieka. Moja przyjaciółka, która jest dziennikarką, spędziła z nim jeden dzień. Najpierw poszli do pubu na piwo. Gdy do niego weszli, wszyscy wstali i zaczęli bić brawo. Natychmiast. Zaraz po przekroczeniu progu. W drugim pubie, który był bardzo luksusowy i modny, nikt co prawda się nie zerwał, ale gdy obsługa przez mikrofon poinformowała o jego obecności, to znów wtedy wszyscy wstali i zaczęli klaskać. To już była inna grupa ludzi. W kolejnym pubie, który wybrała dziennikarka, menedżer przysłał im do stolika butelkę szampana, a wszyscy tam obecni przyszli po autograf. Farage, chcąc porozmawiać z mieszkańcami miasteczka, wybrał siłownię. Dlaczego? Ano dlatego, że chodzą tam wszyscy, pojawia się tam mieszanka ludzi ze wszystkich warstw społecznych: i elektrycy, i nauczyciele. Nawet jeśli ludzie na niego nie głosowali, to mówiło się, że wreszcie znalazł się ktoś, kto mówi do wyborców jak do dorosłych, kto nie traktuje ich jak dzieci. Moim zdaniem to świetnie pokazuje, że istnieje ogromny popyt na takich ludzi. Mówiących prosto z serca, a nie czytających z kartki, bo to ogromna różnica, ludzie to widzą. Myślę, że gdybyśmy mieli otwartych i liberalnych polityków, którzy byliby równie odważni, jak i on, to pociągnęliby za sobą rzeszę ludzi.

Kiedy czytam książki i publikacje współczesnych socjologów, odnoszę wrażenie, że nie są one optymistyczne, gdy chodzi o przyszłość. Również pana artykuły wpisują się w ten nurt. Czy zatem powinniśmy postrzegać przyszłość optymistycznie, czy też pesymistycznie, a może raczej cynicznie?

No cóż… Bycie cynicznym nigdy nie jest dobre, a zwykle okazuje się nawet destrukcyjne. Jeśli jesteśmy cyniczni, to chronimy się przed trudnymi pytaniami i bolesnymi doświadczeniami. Tak więc cynizm to coś, z czym trzeba walczyć, co nie jest łatwe, bo to postawa wyjątkowo często obecna w mediach.

Jeśli chodzi o pytanie dotyczące przyszłości, odpowiem tak: kiedy czuję się źle, zawsze myślę o tym, jak wyglądało moje życie, kiedy miałem dziewięć lat. Mieszkałem wtedy w Budapeszcie. Pamiętam, że moja osiemnastoletnia siostra wracała z gimnazjum z ulotkami, które rozdawali studenci. Nikt nie sprzedawał publikacji, ale rozdawano ulotki. Nie wiedziałem wtedy dokładnie, o co chodzi, ale czułem, że dzieją się rzeczy ważne. W tamtym okresie Budapeszt był cichym, wycofanym, a nawet podupadłym miastem i nagle pojawiło się w nim dużo ulotek, a w październiku doszło do rewolucji. Nigdy nie zapomnę tych kilku dni węgierskiej rewolucji, zanim rosyjskim władzom udało się ją stłumić. Mówiono tylko o tym. To był czas, gdy ludzie się jednoczyli. W tak ciężkiej sytuacji – najgorszej, jaką można było sobie wyobrazić – było jednak wiele nadziei.

Spójrzmy na dzisiejszy świat. Poczucie bezpieczeństwa w Europie, w tym także w Europie Wschodniej, jest nieporównywalnie większe niż wtedy, kiedy dorastałem. Nie możemy być optymistycznie nastawienie wobec przyszłości, jeśli nie będziemy siebie traktować poważnie. Nie widzę też powodu, dla którego ciągle mamy kroczyć tą samą ścieżką. To jak z tym bohaterem przypowieści w książce Franza Kafki, który całe życie chciał przejść przez drzwi, czego zabraniał mu odźwierny, jednocześnie dając nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Człowiek się zestarzał i dopiero tuż przed śmiercią usłyszał, że te drzwi były przeznaczone dla niego. I właśnie o to teraz chodzi – należy znaleźć drzwi, a kiedy już je znajdziemy, musimy mieć na tyle odwagi, aby je otworzyć.

Polska nauka :)

To artykuł zaangażowany i bardzo subiektywny. Pozszywany z gorzkich doświadczeń pojawiających się ze względu na mój ośli upór włączenia się w polskie życie naukowe. Jedyne moje pozytywne doświadczenia w Polsce pochodzą z uczelni prywatnych, które ukształtowały moją akademicką przeszłość i teraźniejszość. Każdy kontakt z uczelniami państwowymi, także (i zwłaszcza) tymi renomowanymi skutkował wywołaniem obrzydzenia do całego systemu.

Jako naukowiec wiem doskonale, że liczbą mnogą od „przeżycie” nie jest „dane” (plural for anecdote is not data). Jednak moje wielokrotne doświadczenia w mojej opinii ogniskują problemy polskiej nauki na właściwie każdym etapie i polu działalności. Jedynie o kształceniu na uczelniach publicznych trudno mi się wypowiadać bo szczęśliwie go nie zaznałem, ale dowody pośrednie są dość porażające.

Obrazek 1 – młody ambitny chce się kształcić dalej

Z przyczyn natury sentymentalnej, nawet po przyjęciu na studia doktoranckie za granicą, szukałem możliwości skończenia doktoratu w Polsce. Zasadniczo rysowały się trzy potencjalne drogi. Po pierwsze tradycyjna – czyli pozostanie na uczelni po zakończeniu magisterium. Zasadniczo niedostępna dla osób kończących uczelnie prywatne (dziś już z kilkoma wyjątkami). Sedno problemu widać w opisie – brak jakiejkolwiek wymiany absolwentów między uczelniami. Zasadniczo uczelnia ma prowadzić delikwenta od matury po profesurę i intruzi są niemile widziani. Wniosek wielokrotnie potwierdzony. Sam proces mało przyjemny polegający głównie na odpracowaniu pańszczyzny na rzecz profesora. Im student lepszy tym dłużej trwa doktorat, bo po co pozbywać się produktywnego podwładnego. Druga opcja to kupienie sobie doktoratu – przeznaczona dla bogatych przedsiębiorców i szczurów korporacyjnych snobujących się na tytuł naukowy. Koszt to około kilkadziesiąt tysięcy, zjazdy co dwa tygodnie przez trzy lata. Kpina sprawiająca, że doktorat w Polsce zaczyna znaczyć mniej niż matura w II RP. Trzecia opcja to przyszycie się do seminariów naukowych i liczenie na to, że ktoś taki wolny elektron przygarnie. Stosunkowo najwartościowsza i najmniej kosztowna możliwość, ale także bardzo niepewna co do czasu trwania i rezultatów. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Wniosek dla potencjalnych doktorantów – jeśli tylko możecie uciekajcie! Wniosek z następnych doświadczeń: jeśli udało wam się uciec to nie wracajcie!

Obrazek 2 – powrót młodego naukowca do Polski

Ukończywszy studia na szanowanej uczelni, w departamencie zaliczanym do 5% najbardziej produktywnych naukowo na świecie postanowiłem wrócić do kraju i tu kontynuować karierę naukową. Jednak by to uczynić należy najpierw dyplom nostryfikować, czyli uznać go za równoważny polskiemu (choć pewnie lepszym sformułowaniem byłoby „nie gorszym niż”). Z teczką pełną papierów udałem się do wiodącej polskiej uczelni w mojej dziedzinie pewien załatwienia formalności. Pewność rozwiała się po trzech kwartałach zupełnej bezczynności pomimo ponagleń. Wyczerpująca się cierpliwość doprowadziła mnie do interwencji u rektora i w ministerstwie. Pomogło. Dostałem listę dodatkowych wymagań: tłumaczenie pracy na polski (widomy znak, że nikt do niej dotąd nie zaglądnął), konieczność zdania trzech egzaminów w tym jeden z języka obcego (po 4 latach doktoratu w USA), ponownej obrony pracy oraz opłaty w wysokości 5000 złotych (to jedyny stały element wymagań w mojej podróży). Jako człowiek zmotywowany zgodziłem się na wszystko. Co zaowocowało kolejnymi dwoma miesiącami kompletnej bezczynności.

Zabrałem dokumentację, pomimo szantażu ze strony dziekana, że uniemożliwi mi nostryfikację na innych uczelniach. Na pytanie o przeciągłość stwierdził, że nostryfikacja to „nie łapanie much”, ale stwierdzić jakie kroki zostały podjęte nie był w stanie.

Kolejna uczelnią była lokalna akademia ekonomiczna. Musze stwierdzić, że tu zachowanie lokalnej uczelni było o kilka klas lepsze od zachowania uczelni najbardziej prestiżowej. Po prostu po dwóch tygodniach poinformowali mnie, że nie bardzo wiedzą co z tym wszystkim zrobić i wolą bym zabrał te wszystkie papiery i poszedł sobie gdzie indziej. Na tle poprzednich doświadczeń rewelacja – straciłem tylko dwa tygodnie a nie rok.

Trzecia szkoła to uniwersytet. Tu procedura szła dość sprawnie. Rozbiła się na radzie, która uznała, że doktorat jest zbyt cienki. Chodziło tu bynajmniej nie o slangowe określenie jego zawartości merytorycznej, ale liczbę stron. Moja uczelnia macierzysta dowiedziawszy się o tym rozprawiła się ze stwierdzeniem w słowach krótkich acz brutalnych (na piśmie). Zasadniczo dopytując się przy tym gdzie jest Kozia Wólka, w której znajduje się uniwersytet, o którym nigdy nie słyszeli bo nikt z niego nie publikuje w uznanych periodykach.

Czwartą uczelnią, była w końcu uczelnia prywatna. Początki były trudne – cztery miesiące bez reakcji. I w końcu nastąpił przełom – sejm przyjął ustawę, która automatycznie uznaje dyplomy z krajów OECD, oszczędzając mi przy tym dalszej wędrówki, kolejnych egzaminów oraz, bagatela, 5000 złotych.

Obrazek 3 – naukowiec nieafiliowany próbuje nie porzucać działalności naukowej

Cóż w takiej sytuacji? Może wybrać się na seminaria naukowe? Telefon na uniwersytet wskazuje, że najbliższe odbywa się w środę i można na nie przyjść. Seminarium się odbywa, choć jest mało naukowe – prezentuje wrażenia pani profesor z wycieczki po Chinach, przeplatając wywody turystyczne danymi ekonomicznymi. W sumie sympatycznie, w końcu nie każde seminarium musi być na poziomie noblowskim. Może następne będzie lepsze? Otóż okazuje się, że seminariów jest 5 rocznie (słownie pięć). Kiedy chciałem zaprezentować własne badania dowiedziałem się, ze najbliższy wolny termin jest za 2 lata. Do tego czasu moje wyniki mają stać na półce. Jak można w tym tempie prowadzić sensowną wymianę pomysłów? Pani profesor prezentująca powiedziała mi po cichu i w zaufaniu, że próbowała to zmienić, ale w końcu dała sobie spokój ze względu na brak zainteresowania.

Przy okazji można zaobserwować ciekawe zjawiska socjologiczne. Otóż uczestnicy zadawali pytania nie tyle prowadzącemu, co osobie następnej w hierarchii uczelnianej. Jedynie kierownik katedry zwracał się wprost do pani profesor. Feudalizm w czystej postaci. Feudalizm umysłów.

W międzyczasie we współpracy z polską uczelnią udało się zorganizować w Krakowie konferencję Multinational Finance Society. Być może nie jest to najważniejsza organizacja naukowa w branży, ale niewątpliwie znana i uznana. Lepszej metody na zaprezentowanie swojej pracy bez dużych wydatków na wyjazdy zagraniczne nie sposób znaleźć. Tymczasem polskiego autorstwa wystąpień były całe trzy. Jedno młodej pani doktor, która właśnie wróciła z Niemiec i właśnie była w trakcie organizowania sobie ucieczki z powrotem za granicę, jedna grupa z nad morza i ja. Ani jednego z uczelni organizatora.

Obrazek 4 – naukowiec szuka pracy na uczelni

Uczelnia ogłosiła nabór na stanowisko adiunkta. Zaaplikowałem. Na rozmowę kwalifikacyjną stawiły się dwie osoby – świeżo upieczony doktor z miejscowego uniwersytetu i ja. Kontrkandydat został serdecznie powitany przez przewodniczącego komisji jeszcze na korytarzu. Ja na powitanie musiałem poczekać, a składało się ono z zarzutu kłamstwa w złożonych dokumentach, wyrażone zresztą w słowach napastliwych i agresywnych. Profesor twierdził, że przedstawione publikacje nie były publikowane w czasopiśmie punktowanym, ja odwrotnie. Dyskusja jałowa i przeciągająca się, w końcu udało mi się zaproponować, że po zakończeniu rozmowy przedstawię dowody. Na tym jednak napaści i uszczypliwości nie skończyły się.

Oferty oczywiście nie otrzymałem, mimo, że wykazałem swą prawdomówność. Elementem dyskwalifikującym okazał się brak wykształcenia pedagogicznego, którego nie kompensowało dziesięcioletnie doświadczenie w wykładaniu na trzech kontynentach.

Pejzaż

Mizeria polskiej nauki, przejawiająca się marnym poziomem kształcenia, brakiem międzynarodowych publikacji (poza kilkoma odosobnionymi zapaleńcami) oraz brakiem innowacyjności możliwej do implementacji w gospodarce ma wiele powodów. W mojej ocenie jednak głównym problemem jest ścisłe zamknięcie środowiska. Pracownik naukowy zaczyna naukę na uczelni i umiera w niej jako pracownik naukowy. Ma to szereg niekorzystnych konsekwencji.

Po pierwsze duszenie się we własnym sosie. Ludzie kształceni przez te same osoby, mające te same perspektywy i podobne pomysły i raczej nie dokonają niczego przełomowego. Brak jest jakiejkolwiek wymiany pomysłów, paradygmatów pochodzących z różnych ośrodków, które najczęściej prowadzą do nowych rozwiązań. Do tego brak wymiany pomysłów nawet w tak zawężonych środowiskach przejawiające się brakiem seminariów. Wiara w to, że pomysł można wypracować samemu jest utopijna, a taka droga zarezerwowana jest dla geniuszy.

Po drugie brak konkurencji. Nie trzeba się obawiać napływu świeżej krwi, bo jest on programowo zduszony. Jeśli tak to brak również motywacji do pracy badawczej. W sprawnie działających systemach produktywni naukowcy mogą przechodzić do lepszych uniwersytetów za lepsze pieniądze. U nas etat po grób odbiera chęć do badań, bo z jednej strony lepsze stanowiska są i tak dla nas zamknięte, z drugiej zaś strony nie musimy się obawiać napływu rządnych naszego etatu. O awansie decyduję jedynie lokalna struktura i liczą się jedynie kolejne kroczki awansu. A kroczków tych musi być jak najwięcej, by utrzymywać podwładnych w stanie odpowiedniej służalczości. Tym można tłumaczyć żywotność pomysłów takich jak habilitacja.

Stąd króluje serwilizm, politykierstwo, zaś zapał do badań znika ekspresowo bo nic nie daje, a może narazić na niechęć kolegów i spowolnić awans zawodowy. Zresztą to samo dotyczy współpracy z biznesem. Przy więcej niż jednej okazji spotkałem się z negatywną odpowiedzią młodych pracowników naukowych w zakresie współpracy uzasadnianą obawą przed podpadnięciem przełożonym.

Jak wszędzie nasza nauka nie zostanie uzdrowiona dopóki nie zapanuje w niej zdrowa konkurencja oparta na otwartości, możliwościach i szansach. Jak długo katedry będą udzielnymi ksiąstewkami profesorów, tak długo nic w jakości naszego szkolnictwa wyższego się nie zmieni. A obserwując doświadczenia ostatnich dekad można śmiało założyć, ze długo się nie zmieni.

ksiazki

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję