Przyszłość podpisu elektronicznego :)

Podpis elektroniczny w telefonie komórkowym lub urząd podatkowy online, czyli jak rozwiązać problem z elektronicznym sygnowaniem danych?

Leszek Miller powiedział kiedyś, że „informatyzacja jest współczesną postacią oświecenia”. Mimo, iż nie jestem szczególnym zwolennikiem autora tych słów trudno się z nimi, w pewnym stopniu, nie zgodzić. Internet jest dzisiaj wykorzystywany niemal w każdej dziedzinie życia. Nie trzeba było czekać długo, zanim zaczęto dostosowywać prawo do zmieniającej się rzeczywistości. Już w latach 90 Internet w USA stał się do tego stopnia popularny, że pojawiła się konieczność prawnego uregulowania oświadczeń woli składanych elektronicznie i nadania im określonej prawnej doniosłości. Do sądów coraz częściej trafiały sprawy w których jako dowód pojawiały się umowy zawierane przy pomocy poczty elektronicznej, czy przez Internet. Stało się niezbędne uregulowanie charakteru prawnego takich umów i stworzenie substytutu podpisu własnoręcznego, na potrzeby dokumentów elektronicznych. Pierwszą tego próbą była ustawa Stanu Utach z roku 1995 o podpisie cyfrowym. Rok później Komisja Narodów Zjednoczonych ds. Międzynarodowego Prawa Handlowego (UNCITRAL) opublikowała Prawo Modelowe o Handlu Elektronicznym. W tym samym roku Niemcy uchwaliły pierwszą ustawę o podpisie elektronicznym w Europie. Pod koniec lat 90-tych problem ten został podjęty na płaszczyźnie Unii Europejskiej czego efektem jest Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady Europy 1999/93/WE w sprawie wspólnotowych ram w zakresie podpisów elektronicznych, obowiązująca do dnia dzisiejszego.

Formalnie w Polsce, podpis elektroniczny funkcjonuje od wejścia w życie ustawy z dnia 18 września 2001 roku o podpisie elektronicznym, która była implementacją dyrektywy 1999/93/WE, o której wspomniałem powyżej. Sama ustawa była podpisana przez prezydenta Kwaśniewskiego właśnie za pomocą podpisu elektronicznego. Do dziś niestety sygnowanie elektroniczne nie przyjęło się szerzej w Polsce. Podstawowym powodem jest jego cena i bardzo ograniczone zastosowanie. Znaczna część urzędów, szczególnie w mniejszych miejscowościach nie jest przystosowana do obsługi podpisu elektronicznego. Dużo lepiej z wdrożeniem podpisu elektronicznego poradził sobie ZUS oraz Urzędy Skarbowe choć mimo to, w roku 2008 wysłaliśmy jedynie niecałe 47 tyś. deklaracji podatkowych, co w związku z faktem, że spora część podatników wysyła więcej niż jeden formularz i to częściej niż raz do roku, powoduje, że liczba 47 tyś. wysłanych deklaracji wydaje się jeszcze skromniejsza. Należy także wspomnieć, że podpis elektroniczny przypisany jest do konkretnej osoby, co w przypadku większych firm, które używają podpisu elektronicznego do wysyłania na przykład deklaracji podatkowych, może powodować konieczność zakupu kilku zestawów do podpisów elektronicznych, aby choroba/urlop pracownika posługującego się podpisem (na przykład głównej księgowej) nie powodowała niepotrzebnych problemów. Sam zestaw, kosztuje około 400 zł oraz, dodatkowo co roku (lub co dwa lata, zależy od wersji) około 100 zł na odnowienie ważności certyfikatów. Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe kwestie, zakup i korzystanie z podpisu elektronicznego jest drogie i dla wielu przedsiębiorców nieopłacalne, co skutecznie blokuje jego szersze wejście do powszechnego obiegu.

Aby zauważyć jak istotna jest zmiana obecnego stanu rzeczy, wystarczy porównać koszt wysłania pisma tradycyjną pocztą, do jakiegokolwiek urzędu plus koszt wysłania odpowiedzi/decyzji administracyjnej przez urząd, z kosztem wysłania e-maila. Koszt tego drugiego jest nieporównywalnie niższy. Dochodzą jeszcze koszty prowadzenia dokumentacji papierowej i obsługi obywateli w urzędzie. W związku z tym im powszechniejszy i tańszy byłby podpis elektroniczny tym ,więcej pieniędzy można by zaoszczędzić, zarówno po stronie administracji jak i obywateli, zwłaszcza przedsiębiorców. Korzyści te zauważa dzisiejszy rząd i szuka rozwiązania. Kwestia podpisu elektronicznego leży obecnie w kompetencjach MSWiA które pilotuje projekt o nazwie pl.ID. Jest to jeden z pomysłów na rozpowszechnienie podpisu elektronicznego. Miało by to polegać na tym, że każdy obywatel dostanie nowy dowód osobisty zaopatrzony w chip zawierający podpis elektroniczny, oraz opcjonalnie inne informacje jak na przykład dane biometryczne. Na pierwszy rzut oka rozwiązanie wydaje się strzałem w dziesiątkę a dodatkowo jest promowane i dotowane przez Unię Europejską. Szacowany koszt przedsięwzięcia wynosi 400 mln zł. W jego konsekwencji, każdy posiadacz dowodu osobistego byłby posiadaczem podpisu elektronicznego. Wymiana dowodów miała by następować stopniowo, w miarę wygasania obecnych dowodów. Centrum Projektów Informatycznych MSWiA planuje rozpoczęcie wymiany w 2011 roku.

Patrząc przyszłościowo na pomysł pl.ID wspomina się że będzie można w chipie umieszczonym w dowodzie, zaprogramować inne dane niż tylko podpis elektroniczny. Wymienia się tu chociażby kartę zdrowia, bilet autobusowy, kartę biblioteczną, odciski palców, informacje o grupie krwi i wiele, wiele innych. Rozwiązanie ciekawe gdyż mamy sporo informacji w jednym kawałku plastiku. Ryzyko tutaj jednak, stanowić może skumulowanie zbyt wielu informacji poufnych w jednym miejscu i związane z tym ryzyko ich kradzieży a następnie niepowołanego wykorzystania.

Projekt nowych dowodów ma dwie zasadnicze wady. Po pierwsze tylko w nieznacznym stopniu zmniejsza on wydatki związane z korzystaniem z podpisu elektronicznego gdyż poza dowodem z chipem, potrzebny jest jeszcze czytnik do tego dowodu, co jest wydatkiem około 300 zł. Być może jednak posiadanie podpisu elektronicznego w dowodzie osobistym będzie dla wielu zachętą do zakupu wyżej wspomnianego czytnika. Pytanie tylko czy wystarczającą.

Po drugie, przynajmniej raz na dwa lata oprogramowanie z dowodu trzeba aktualizować. Na szczęście nie jest konieczna tutaj ponowna wymiana dowodu gdyż można przeprogramować sam chip umieszczony w dowodzie. Jednak wiążą się z tym dodatkowe wydatki, oraz konieczność, przynajmniej raz na dwa lata, ustawienia się w kolejce po „aktualizację dowodu”.

Rozwiązaniem tych dwóch problemów może być umieszczenie podpisu elektronicznego w telefonie komórkowym. Rozwiązanie na pierwszy rzut oka kontrowersyjne, lecz wydaje mi się bardzo praktyczne. Nośnikiem podpisu elektronicznego może być w tym wypadku z powodzeniem karta SIM umieszczona w każdym telefonie, natomiast rolę czytnika może spełnić, wyposażony w odpowiednie oprogramowanie aparat telefoniczny. Rozwiązanie to jest nieporównywalnie tańsze od pomysłu pl.ID ponieważ praktycznie każdy posiada dziś kompletny zestaw do podpisu elektronicznego w postaci telefonu komórkowego. Potrzeba jedynie wgrać odpowiednie oprogramowanie na telefon, oraz podpis elektroniczny na kartę SIM. Wyżej wymienione usługi mogły by z powodzeniem realizować operatorzy sieci komórkowych. Nie potrzebne w tym wypadku jest wydawanie około 400 mln zł na wymianę dowodów, zaopatrzenie urzędów w sprzęt do programowania chipów i inne wydatki związane z pl.ID. Dodatkowo nie każdy potrzebuje podpisu elektronicznego więc dawanie go za pieniądze publiczne w postaci nowych dowodów wszystkim obywatelom jest marnotrawstwem. Znika również problem aktualizacji podpisów elektronicznych gdyż przeciętny użytkownik telefonu i tak raz na dwa lata wymienia swój aparat na nowy, co było by okazją do wspomnianej aktualizacji. Problem stania w kolejkach po „aktualizację
dowodów” znika sam.

Już samo przeniesienie obowiązku rozpowszechniania podpisu elektronicznego na prywatne firmy jest czymś pozytywnym. Raz że państwo oszczędza bo nie wydaje 400 mln zł na wymianę dowodów dla wszystkich, nawet dla tych którzy z podpisu elektronicznego nigdy nie skorzystają. Dwa, że zarobią na tym operatorzy telefonii komórkowej, więc sami będą żywo zainteresowani promocją tego rozwiązania. Trzy, do wprowadzania podpisu elektronicznego można wykorzystać bardzo dobrze rozwiniętą sieć dystrybucji operatorów komórek a po podpis szło by się nie do ratusza lecz np. do centrum handlowego przy okazji wymiany telefonu na nowy.

Jest jeszcze trzecia droga. Należy się zastanowić czy jest konieczne utrzymywanie podpisu elektronicznego w obecnej formie. Podpis elektroniczny nie ma na celu zastąpienie podpisu własnoręcznego. Rozwinięta informatyzacja przyczyniła się do coraz częstszego wymieniania dokumentów w postaci elektronicznej. Stało się niezbędne nadanie tym dokumentom cech które posiada dokument podpisany i dostarczony własnoręcznie takich jak:

  • uwierzytelnienie (podpis można przypisać do jednej konkretnej osoby)
  • integralność dokumentu (dokument po podpisaniu nie może zostać zmieniony, bądź wszelkie zmiany dokonane będą widoczne)
  • niezaprzeczalność (możliwość udowodnienia wysłania bądź dostarczenia dokumentu)
  • poufność (osoby niepowołanie nie mogą zapoznać się z treścią dokumentu)

Dzięki zastosowaniu zaawansowanej kryptografii, dokument podpisany bezpiecznym podpisem elektronicznym, weryfikowalnym za pomocą certyfikatu spełnia cztery, wyżej wymienione, kryteria. W związku z tym ustawodawca nadał tak podpisanym dokumentom, powagę dokumentów podpisanych podpisem własnoręcznym.

Nic nie stoi na przeszkodzie, aby opracować inny, prostszy i tańszy system informatyczny który będzie spełniał te cztery cechy. Warto zwrócić tutaj uwagę na system bankowy w Polsce, w którym informatyzacja jest szeroko rozwinięta.

Banki w Polsce musiały same wytworzyć system obsługi klienta za pomocą Internetu, a z braku konkretnych prawnych regulacji tej materii, miały tutaj dużą swobodę. Klient tzw. bankowości elektronicznej posiada założone dla niego, przez bank z którego usług korzysta, osobiste konto internetowe, w którym zawarte są między innymi, informacje o prowadzonym rachunku bankowym. Aby dostać się na konto wymagane jest posiadanie odpowiedniego hasła. Dokonywanie np. przelewów jest obwarowane dodatkowymi zabezpieczeniami. W niektórych bankach są to karty kodów jednorazowych, w innych sms z hasłem wysyłany na numer podany przy zakładaniu rachunku bankowego. Dopiero po wprowadzeniu w/w hasła zmiany na rachunku mogą być dokonywane. Całość połączenia pomiędzy klientem a bankiem jest szyfrowana. Konkluzja jest taka, że bankowość w Polsce wytworzyła system w którym przekazywana informacja spełnia wszystkie cztery wymienione wyżej cechy podpisu elektronicznego.

System ten może z powodzeniem zastąpić tradycyjny podpis elektroniczny w kontaktach obywateli z administracją. Mam tu na myśli rozwiązanie, gdzie na przykład urząd skarbowy założy dla każdego z podatników osobiste konto za pomocą którego, podatnik będzie mógł przesłać na przykład deklarację podatkową z identycznym skutkiem jak złożenie własnoręcznie podpisanej deklaracji. Wszystko oczywiście powinno być zabezpieczone chociażby jak przy bankowych kontach internetowych. Rozwiązanie takie już funkcjonuje w niektórych krajach UE gdzie elektroniczne rozliczenia z administracją podatkową nie wymagają stosowania e-podpisu. We Francji funkcjonuje swoisty centralny urząd podatkowy online. Jest to portal do rozliczeń podatkowych, z którego użytkownicy korzystają dzięki nadanemu przy rejestracji numerowi identyfikacji podatkowej oraz otrzymanemu hasłu. Podobnie sytuacja z deklaracjami wysyłanymi online wygląda również w Niemczech. Patrząc przyszłościowo na to rozwiązanie, można pokusić się o stworzenie czegoś takiego jak e-konto obywatelskie, które po połączeniu całej administracji w jeden spójny system informatyczny, mogło by stać się głównym kanałem komunikacji pomiędzy państwem a obywatelami. Po zalogowaniu się na takie konto można by było skontaktować się z każdym urzędem a pismo wysłane z tego portalu, zabezpieczone np. hasłem jednorazowym, jak w niektórych bankach w przypadku przelewów, miało by takie same skutki prawne, jak pismo podpisane odręcznie. Dużym plusem powyższego rozwiązania, obok niskich kosztów, jest łatwość obsługi, gdyż wystarczy tutaj zwykła przeglądarka internetowa z którą zaznajomiony jest chyba każdy użytkownik Internetu. Rozwiązanie to wydaje się być skutecznym tylko w relacjach obywateli z administracją. W relacjach obywatel – obywatel, mimo że zdecydowanie rzadziej używa się podpisu elektronicznego, rozwiązania trzeba szukać gdzie indziej. Chociażby w koncepcji podpisu w telefonie komórkowym.

Trzy wyżej zaprezentowane alternatywne sposoby przesyłania danych, o skutkach prawnych zrównanych z podpisanym własnoręcznie dokumentem, nie są zapewne wszystkimi możliwymi. Zaprezentowałem jedynie najpopularniejsze. Na przyszłość podpisu elektronicznego w Polsce optymistycznie pozwala patrzeć chociażby wypowiedz ministra Michała Boni w wywiadzie dla stacji RMF FM z dnia 17.11.2008 r.: „Myślę, że powinniśmy się uporać z problemem podpisu elektronicznego. Nie na takiej zasadzie, że musimy wdrożyć skomplikowane rozwiązania z podpisem, tylko zobaczyć jak funkcjonuje elektroniczne przekazywanie danych, deklaracji podatkowych w krajach, które nie mają podpisu elektronicznego.” Dobrze, że w rządzie są osoby które szukają nowych rozwiązań zamiast trzymać się kurczowo tradycyjnego podpisu elektronicznego. Zafundowanie karty z podpisem elektronicznym każdemu obywatelowi jak na przykład w projekcie MSWiA – pl.ID może nie przynieść oczekiwanych rezultatów. W dobie coraz bardziej odczuwalnego kryzysu gospodarczego, oszczędności wynikające z popularyzacji elektronicznego przesyłania danych, chociażby przez administrację, mogą być bardzo potrzebne.

Serdeczne podziękowania dla dr Małgorzaty Ganczar z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II za pomoc naukową, niezwykle przydatną przy powstawaniu tego artykułu.

Czeka nas powtórka z wczesnej zimnej wojny – reportaż z Polish Economic Forum :)

12 marca w Londynie odbyła się konferencja Polish Economic Forum, organizowana przez polskich studentów LSE. Pomimo interdyscyplinarnego charakteru konferencji, dotyczącej również technologii czy biznesu, stałym elementem dyskusji był atak na Ukrainę. Podczas panelu o inwestycjach podkreślano wpływ wojny na biznes w całym regionie, Premier Marek Belka nawoływał do odcięcia się od rosyjskiej energii, a historyk Timothy Garton Ash porównał dzisiejsze wydarzenia do września 1939, przywołując wspomnienia Bronisława Geremka o fecie pod brytyjską ambasadą trzeciego września.

Postać Geremka została również wspomniana przez Marka Matraszka — moderatora panelu dotyczącego bezpieczeństwa. Przywołał on słowa Geremka wypowiedziane dokładnie 23 lata wcześniej w Independence w Missouri podczas oficjalnego akcesu Polski do NATO:

Dzisiejsza uroczystość potwierdza, że Sojusz jest wspólnotą wartości. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat sukces NATO został zbudowany na zasadach demokracji oraz praw i wolności obywatelskich, podzielanych przez wszystkich członków. Narodom, które dziś przystępują do tej wspólnoty odmawiano tych wartości do roku 1989. Na ulicach Budapesztu w 1956 r., Pragi w 1968 r. i Gdańska w 1970 i 1981 r. płaciły za nie wysoką cenę. Udowodniły tym samym swój demokratyczny mandat, który daje im prawo być dziś tutaj.

Podkreślana przez Geremka istota chronionych przez NATO liberalnych wartości, stała się przewodnią myślą panelu. Były Prezydent Estonii Toomas Hendrik Ilves podkreślał wartość sojuszu opartego na wspólnych wartościach, zwłaszcza w świecie globalnych zagrożeń – Dziś zagrożenia nie znają granic. Tallin, Turyn, Tokio i Toronto są nie tylko tak samo zagrożone cyberatakami, ale mogą zostać zaatakowane w tym samym momencie. Dziś musimy na nowo przemyśleć, czym jest siła. W przyszłości nasze sojusze powinny być zdecydowanie bardziej oparte na wartościach. Gdy każde miejsce jest tak samo zagrożone, nie ma powodu, aby Japonia, Korea Południowa czy Nowa Zelandia nie były uwzględnione w większym, demokratycznym sojuszu – mówił w późniejszej rozmowie.

Poza Ilvesem w panelu udział brał były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Daniel Fried oraz Vladyslav Rashkovan z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który otworzył konferencję, wygłaszając poruszające przemówienie o cierpieniu, walce i nadziei Ukraińców.

Moja mama urodziła się w 1941, zaraz po rozpoczęciu walk na terytorium Ukrainy. W ostatnim tygodniu ta osiemdziesięciojednoletnia kobieta spędziła 39 godzin, uciekając z naszej rodzinnej miejscowości. Spędziła 29 godzin w paraliżującym mrozie, probując pieszo przekroczyć granicę. Rozmawiałem z nią podczas tych chwil. Płakała. Jako jej syn chciałem jej pomóc, jednak czułem się bezradny, mogłem jedynie podtrzymywać ją na duchu. Pomimo bycia wytrzymałym, tak jak moja mama, mój kraj płacze, widząc miliony uchodźców uciekających do Europy, (…) mój kraj płacze, widząc bombardowania cywilnych obiektów, (…) mój kraj płacze, widząc jak niszczony jest port w Mariupolu.

WYZWANIE DLA EUROPY

Dziś to Ukraina zmuszona jest udowadniać swój demokratyczny mandat. Po latach dryfowania między wschodem i zachodem, autokracją i demokracją, rosyjska inwazja i spadające na Kijów, Charków, i Mariupol Iskandery ostatecznie pchnęły Ukrainę w objęcia Zachodu. Stawia to jednak przed nami wyzwanie. Wyzwanie, przed którym Zachód nie stał od osiemdziesięciu lat. Prezydent Ilves, porównując część zachodnich przywódców do mentalnych Pigmejów, podkreślał jego wagę.

Mówiąc o Pigmejach mam na myśli „wizjonerów” mówiących, że nic nie można zrobić, bo jesteśmy zbyt uzależnieni od rosyjskiego gazu, że Ukraińcy nie są jeszcze gotowi by być prawdziwą częścią Europy, że Ukrainą należy zająć się później. To jest właśnie myślenie Pigmejów, które tak mnie irytuje. (…) Unia nie jest w stanie pojąć, że gdy jesteśmy świadkami ludobójstwa i anihilacji narodu, troska o błahostki pokroju artykułu 49 jest moralną deprawacją. – tłumaczył Ilves, dodając – Nie możemy kłaniać się tym, którzy mówią o rozwiązaniach dyplomatycznych, gdy ludzie giną w nalotach dywanowych.

Prezydent Ilves proponował znaczne zwiększenie militarnego wsparcia dla Ukrainy, zwłaszcza w postaci samolotów i broni przeciwlotniczej. Pytany o obawy przed reakcją Putina na dodatkowe wsparcie dodawał – Niepokonana Armia Czerwona okazała się papierowym tygrysem. (…) Ukraińcy to udowodnili, jednak potrzebują więcej wsparcia – w późniejszej rozmowie przytoczył też historię z czasów swej pracy dla Radia Wolna Europa – Gra tu też rolę korupcja. Od 2008 pojawiło się wiele artykułów mówiących, że Rosja rozbudowała swoją armię. Jednak ja pamiętam, jak ponad 30 lat temu byłem członkiem estońskiego Radia Wolna Europa. Był tam też facet, który pracował z radziecką armią w NRD. Opowiadał mi, że NATO nie ma bladego pojęcia o tym, jak beznadziejnie wygląda radziecka armia. Opowiadał o hangarach zapełnionych tysiącami czołgów, które oficjalnie były gotowe ruszyć na rozkaz, jednak w rzeczywistości żaden z czołgów nie miał paliwa, a jedynie te stojące w pierwszym rzędzie miały sprawne gąsienice. Pozostałe były kompletnie rozebrane — części zostały po prostu rozkradzione. (…) Jeśli wybuchłaby wojna, żaden z czołgów nie mógłby się ruszyć. To właśnie jest obraz moskiewskiej armii.

Rashkovan kładł nacisk na dalsze sankcje, zwłaszcza europejskie embargo na rosyjskie surowce naturalne. Proponował również nowe myślenie o sankcjach – Potrzebujemy bardziej kreatywnych sankcji. Sankcji nakładanych nie przez kraje, a prywatne firmy, które postrzegają Rosję jako toksyczny rynek. Podejście to jest już realizowane. Ponad sześćset firm wycofało się z Rosji, Rosjanie utracili dostęp do większości wygód dzisiejszego świata. Wygód, do których zdążyli przywyknąć w ciągu ostatnich dekad. Nie są w stanie płacić kartą, zrobić zakupów w ulubionych sklepach i korzystać z mediów społecznościowych. Co ważniejsze, rosyjska gospodarka została odcięta od dostaw mikroprocesorów, bez których produkcja i naprawa jakichkolwiek urządzeń elektronicznych jest niemalże niemożliwa.

Przesłanie jest więc jasne. Musimy robić więcej. Nie możemy ulegać propagandzie o winie Zachodu. Nie możemy grząźć w szczegółach traktatów. Nie możemy, jak wielokrotnie podkreślał Ilves, bać się Rosji i dać się jej szantażować.

Wśród apeli o embargo, baterie rakiet Patriot, i samoloty MIG-29, dał się słyszeć również głos Daniela Frieda, przypominający o zagrożeniach dla Zachodu. Były ambasador nawiązał do słynnych słów Johna F. Kennedy’ego, mówiąc o Long Twilight Struggle, jak Kennedy określił zimną wojnę. Będziemy musieli radzić sobie z rosyjskimi cyberatakami, rosyjskim sabotażem, a może i zabójstwami na naszych terytoriach. Będzie to przypominało wczesną zimną wojnę, bardziej niebezpieczną zimną wojnę. (…) To będzie trudny czas. – komentował. Według Frieda konieczna będzie wspólna, długoterminowa polityka Zachodu. Polityka opierająca się na powstrzymywaniu rosyjskiej agresji, wyniszczeniu rosyjskiej gospodarki oraz wspieraniu rosyjskiej opozycji.

Fried zwrócił również uwagę na inną kwestię — siłę i jedność NATO. Pomimo problemów wymienianych przez Ilvesa, Zachód dokonał refleksji na temat Rosji i nie powtarza błędów z lat trzydziestych. NATO, a zwłaszcza USA, wykazało ogromną determinację w walce z Putinem. Szpica NATO po raz pierwszy w historii została postawiona w stan gotowości, a Prezydent Biden wielokrotnie zaznaczał świętość artykułu piątego. NATO już nigdy nie powróci do stanu, w którym gwarancje wynikające z artykułu 5 funkcjonowały jedynie na papierze. (…) Amerykańskie wojska pozostaną w krajach bałtyckich, Polsce i Rumuni. Jestem tego pewien – zapewniał Fried. Jak przyznaje Ilves, NATO pokazało dobitnie, że nie jest sojuszem tylko na papierze, a obrona każdego cala terytorium NATO nie jest jedynie pustą deklaracją.

POLSKA NIE JEST RUSOFOBICZNA – POLSKA MA RACJE

Podczas panelu słychać było również żal o łagodną politykę wobec Rosji, prowadzoną przez ostatnie lata. Żal o flirt z Moskwą, w którym uczestniczyli reprezentanci całego spektrum zachodnio-europejskiej polityki. Socjaliści pokroju Mélenchona czy Warufakisa od lat uprawiali apologię reżimu Putina w imię krytyki zachodniego imperializmu. Zarówno socjaldemokraci, jak i chadecy i konserwatyści z Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Włoch przez lata handlowali z Putinem bronią, z otwartymi rękoma przyjmowali rosyjskich oligarchów tworząc dlań przyczółki w Kensington, Saint-Tropez i Forte dei Marmi, oraz uzależniali swoje kraje od rosyjskiego gazu. O otwartym romansie Putina z przedstawicielami skrajnej prawicy pokroju Orbana, Le Pen, Salviniego czy Gaulanda nie trzeba nawet wspominać.

W opozycji stały kraje „porwanego Zachodu”, jak Milan Kundera określił nasz region. Kraje, które na własnej skórze doświadczyły radzieckiej miłości. Obawy Polski i państw bałtyckich przez lata były bagatelizowane, a podejście wschodnich członków Unii było uznane za nerwowe i nadwrażliwe. Podział ten podkreślił Prezydent Ilves – Podczas mojej prezydentury byłem w Polsce 18 razy. Polska była priorytetem mojej polityki zagranicznej, bo Polska jest jedynym istotnym państwem w Unii, w którym, gdy mówisz o masowych deportacjach, ludzie rozumieją. Wtórował mu Fried mówiąc – Polska jest jedynym dużym krajem w Europie, który to rozumie. Polska nie ma paranoi na punkcie Rosji, Polska nie jest rusofobiczna — Polska ma racje.

Dziś błędy polityki ostatnich lat stały się boleśnie jasne. Zachód, przynajmniej częściowo, zreflektował się i zmienił politykę. Macron, korygując politykę Hollanda, zaprzestał handlu bronią, Johnson, po latach gościnności dla rosyjskich oligarchów, zdecydował się zamrozić ich majątki i odebrać wizy, Scholz odwrócił o 180 stopni niemiecką politykę zagraniczną, a Parlament Europejski przyjął rezolucję o embargu na wszystkie surowce energetyczne z Rosji, do którego nawoływał Rashkovan. Pomimo ciągłych niedociągnięć, przyjazne relacje z Moskwą i beneficjentami reżimu Putina stały się w końcu politycznym balastem.

Po zbrodniach na ludności cywilnej w Buczy, Irpieniu i Hostomelu nikt nie kwestionuje już barbarzyństwa rosyjskiej armii, przed którym Warszawa, Ryga, Wilno i Tallin przestrzegały od lat. Kwestią sporną pozostaje jednak odpowiedzialność i mentalności zwykłych Rosjan. Fried również zwrócił na to uwagę. Nie wierzę, że Rosjanie nie są zdolni do stworzenia lepszych liderów niż Putin. Udało im się to w przeszłości. Jest możliwe, że gdy koszty tej wojny staną się jasne, Rosjanie poczują głęboki wstyd i zastanowią się jak to możliwe, że przewodził nimi ktoś kto doprowadził ich do stanu głębokiej izolacji. – stwierdził. Głosy zrozumienia dla zwykłych Rosjan wygłaszali też Paulo Coelho, Janis Warufakis czy Marina Ovsyannikova, która zasłynęła protestem w rosyjskiej telewizji.

Ilvesa oburza taka narracja – 80 lat temu takie samo nastawienie mieli Niemcy. Problemem jest ogromny egoizm. Znaczna większość Rosjan przyklaskuje słysząc hasła o rosyjskim Krymie. To pokazuje, że wśród Rosjan panuje mentalność imperialna, że uważają się za lepszych i bardziej wartościowych ludzi – mówił po panelu.

Badania przeprowadzone w ostatnich tygodniach wydają się potwierdzać słowa Ilvesa. Według niezależnych badań ponad 58% Rosjan popiera inwazję, a jedynie 23% jest jej przeciwne. Badanie Active Group wskazuje, że Rosjanie popierają inwazję nie tylko na Ukrainę, ale i inne państwa byłego bloku wschodniego. Ekspansywne nastawienie Rosjan udowadnia też samo poparcie dla Putina, które według niezależnego centrum Levada, oscyluje w granicach 70%. Poparcie nie płynie też jedynie z nizin społecznych. Zwrócił na to uwagę Rashkovan, przypominając list Związku Rektorów Federacji Rosyjskiej popierający Putina. Tezy o wojnie Putina, nie Rosjan, powinniśmy więc włożyć między bajki.

Pomimo poparcia dla Putina, płynącego ze strony przytłaczającej większości Rosjan, należy pamiętać o bohaterstwie i poświęceniu wielu tysięcy ludzi protestujących na ulicach rosyjskich miast, publicznie potępiających rządy Putina, czy podpisujących listy poparcia dla Ukrainy, jak uczyniła inna grupa ponad sześciuset rosyjskich naukowców. Są oni uosobieniem wartości, za które giną dziś Ukraińcy.

UKRAINA PŁACZE, LECZ WALCZY

Putin ściga się dziś z czasem. Rosyjska gospodarka dogorywa, rośnie niezadowolenie wśród oligarchów, a Ukraińcy z każdym dniem odzyskują kolejne kilometry swej ojczyzny. Wszystko wskazuje na to, że w ciągu miesiąca Rosja będzie zmuszona ogłosić bankructwo, a Sekretarz Stanu USA Blinken stwierdził, że nie widzi scenariusza, w którym Ukraina nie wygra wojny.

Klęski Rosji są jednak obłożone wysoką ceną. Barbarzyństwo rosyjskiej armii rośnie proporcjonalnie do jej porażek. Słychać płacz ofiar z Kramatorska, głodzonych w Mariupolu, i masowo mordowanych w Buczy. Słychać płacz Ukrainy, o którym mówił Rashkovan.

Jednak mówiąc o płaczu, dodał słowa otuchy i nadziei – Chciałbym jednak podkreślić, że mój kraj płacze, lecz walczy, również po to by inne kraje nie musiały płakać. Czułem się bezradny rozmawiając z moją mamą przy granicy. Jednak Ukraina nie jest bezradna — my nie jesteśmy bezradni.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Samorządowa Karta Praw Rodzin pozbawia nas praw :)

29 stycznia 2020 roku głosami radnych łódzkiego sejmiku uchwalono Samorządową Kartę Praw Rodzin, która wywołuje w ostatnim czasie wiele kontrowersji. Coraz więcej środowisk reaguje na jej zapisy i bynajmniej nie są to głosy przychylne dokumentowi. A wszystko ma swój początek w zdaniu, które możemy przeczytać na stronie internetowej poświęconej Samorządowej Karcie Praw Rodzin: Zamach na prawa rodziców! Coraz częściej samorządy próbują podważać konstytucyjne prawa rodzin i rodziców. Najbardziej jaskrawym przykładem jest podpisana 18 lutego 2019 r. przez Prezydenta Warszawy Deklaracja LGBT+, która m.in. przewiduje wprowadzenie do szkół zajęć z permisywnej edukacji seksualnej. Nie możemy na to pozwolić! Aby temu przeciwdziałać, musimy przekonać nasze władze lokalne, by pilnie przyjęły Samorządową Kartę Praw Rodzin, potwierdzającą konstytucyjne gwarancje praw rodzin i praw rodziców oraz tworzącą realne gwarancje ich przestrzegania.” (źródło:https://www.kartarodzin.pl/).

Można długo dyskutować nad sensem cytowanego jak wyżej zdania, ale nie sądzę by miało to większe znaczenie. Jesteśmy świadkami tego, jak środowiska konserwatywne przy akompaniamencie aktualnej frakcji rządzącej, rozpętują wojnę ideologiczną wśród niemalże wszystkich Polek i Polaków. Wojna ta jest jednak kompletnie oderwana od rzeczywistości, w której żyjemy i absolutnie nie współgra z faktami, których istnieniu część z nas próbuje usilnie zaprzeczyć.

Jako nauczycielka nie mogłam przejść obojętnie obok jej zapisów, ponieważ zdecydowana ich większość dotyczy właśnie edukacji. Pozornie nie wzbudzają one zaniepokojenia, ale jeśli przyjrzymy się im bliżej oraz poddamy głębszej analizie w kontekście istniejącego już prawa oświatowego i sytuacji społeczno-politycznej, to nabierają one zupełnie nowego, niebezpiecznego znaczenia. Ponadto bardzo ważne wydaje się zwrócenie uwagi na to, iż Karta została napisana i wsparta przez organizacje prawicowe czy ultrakatolickie, bez uwzględnienia głosu innych podmiotów. Absolutnie zaburza to chęć współpracy i samo w sobie jest wykluczeniem. A jak powszechnie wiadomo, w Polsce rodziny mamy różne.

Zwróćmy jednak uwagę na kilka punktów dotyczących funkcjonowania szkół, które są zawarte chociażby w pierwszym rozdziale tegoż dokumentu. Zapisy są sugestią, jakoby szkoły funkcjonowały w oderwaniu od prawa oświatowego, przez co jawnie wprowadzają w błąd nieświadomego czytelnika. Naprawdę nie każdy musi znać się na prawie oświatowym, ale wykorzystywanie przez autorów potencjalnej niewiedzy swojego odbiorcy jest sporym nadużyciem i manipulacją. Co zatem możemy przeczytać w rozdziale pierwszym Samorządowej Karty Praw Rodzin? Między innymi to:  „W szkołach samorządowych muszą być respektowane ustawowe prawa rodziców, w tym w szczególności kompetencji rady rodziców do uchwalenia programu wychowawczo-profilaktycznego oraz do wyrażania zgody na podjęcie współpracy z organizacjami pozarządowymi i wymóg każdorazowego uzyskania zgody rodzica na udział dziecka w zajęciach nieobowiązkowych. Ponadto, właściwą praktyką jest umożliwienie rodzicom aktywnego włączenia się w te procesy, w tym w aspekcie merytorycznym.”. Powyższy zapis jest spekulacją, jakoby szkoły działały w oderwaniu od zapisów prawnych, a przecież tak nie jest i być nie może. W kompetencjach Rady Rodziców znajduje się m.in. uchwalanie w porozumieniu z radą pedagogiczną programu wychowawczo-profilaktycznego szkoły lub placówki, o którym mowa w art. 26 Ustawy Prawo Oświatowe. Żaden program wychowawczo-profilaktyczny szkoły nie może zatem być uchwalony bez zgody rodziców. Swoją drogą, pełne kompetencje Rady Rodziców można odnaleźć w tej samej Ustawie, w art. 84.

Kolejny fragment Samorządowej Karty Praw Rodzin brzmi: „Dobrą praktyką jest także informowanie przez szkołę rodziców o przysługujących im uprawnieniach, nawet jeśli taki obowiązek nie wynika wprost z ustawy.”. Ważne jest by zwrócić tu uwagę na to, że szkoła spełnia trzy podstawowe funkcje: dydaktyczną, opiekuńczą i wychowawczą. Nie słyszałam o informacyjnej, co nie zmienia faktu, że rodzic wie. Wskazuje chociażby na to fakt, że w każdej szkole odbywają się zebrania z rodzicami, na których wychowawcy przekazują informacje o działaniach podejmowanych w klasach czy szerzej – w szkole. Nauczyciele korzystają z dzienników elektronicznych służących ciągłemu kontaktowi, zapraszają na konsultacje indywidualne. Ponadto na stronach internetowych szkół są podane do nich kontakty, w tym telefoniczne. Zawsze można zadzwonić do sekretariatu i otrzymać odpowiedź na nurtujące nas pytania. Traktuję ten punkt jako formę poziału rodziców i nauczycieli, przy wykorzystaniu szczególnej sytuacji w jakiej się znajdujemy. Oświata przeżywa przecież poważny kryzys, a ubiegłoroczny strajk jest trudnym doświadczeniem, dla jednych i drugich. Zapis sugeruje również, że szkoła nie spełnia kategorii informowania rodziców o podejmowanych działaniach, a także zdejmuje z rodziców obowiązek dopytania i interesowania się życiem szkoły. A współpraca powinna być obopólna.

Kolejnym godnym uwagi zapisem jest ten brzmiący następująco: „Samorząd prowadzący szkołę powinien również publicznie udostępnić informacje o współpracy szkół z organizacjami pozarządowymi, podając je w Biuletynie Informacji Publicznej i na stronie internetowej gminy. Wskazać trzeba przynajmniej nazwy organizacji, na działalność których wydał zgodę dyrektor, oraz określić, jaki jest charakter ich aktywności. Dzięki takiemu rozwiązaniu rodzice będą dysponować wiedzą o funkcjonowaniu szkoły jeszcze
przed podjęciem decyzji o powierzeniu jej zadań z zakresu wychowania dziecka.”
. Tu ważną informacją jest ta, że organem zewnętrznym sprawującym nadzór pedagogiczny nad placówkami oświatowymi są kuratorzy oświaty, którzy doskonale wiedzą, co dzieje się w szkołach, bo każda z nich pisze masę sprawozdań ze wszystkiego, dosłownie wszystkiego. Być może zadanie powinno być nałożone na kuratorów oświaty, którzy opieraliby swoje dane na analizie tychże sprawozdań? Choć swoją drogą wydaje się to wszystko nieco zabawne, bo szkoły nie mają tajemnic w zakresie współpracy z różnymi organizacjami. Są to informacje publiczne i dostępne. Ponadto każda szkoła organizuje drzwi otwarte oraz zebrania z przyszłymi uczniami szkoły. Naprawdę nie ma problemu, by dopytać o cokolwiek w celu rozwiania wątpliwości. Posiadają także takie dokumenty jak: koncepcje pracy czy  sylwetkę absolwenta. Krótko mówiąc, jasny kierunek wychowania dziecka, które uczęszcza do danej szkoły.

Dalej, w Samorządowej Karcie Praw Rodzin, czytamy: „Dobrą praktyką jest udostępnienie informacji zawierającej nie tylko nazwę, ale też program zajęć oraz profil takiej organizacji każdemu rodzicowi z osobna, w sposób umożliwiający zapoznanie się z treścią tych dokumentów przed zapisaniem na zajęcia. Podobny mechanizm powinien zostać zastosowany wobec wszystkich innych form działalności dydaktyczno-wychowawczej szkoły lub placówki, które wykraczają poza podstawę programową lub dotyczą zagadnień objętych podstawą programową wychowania do życia w rodzinie, w tym realizowanych w ramach grantów ze środków publicznych.”. Po pierwsze, mało rzeczy wykracza poza podstawę programową. Po drugie, o propozycjach zajęć dodatkowych wykraczających poza podstawę programową (choć podkreślam raz jeszcze, że to bardzo trudne!) rodzice są informowani i muszą wyrazić pisemną zgodę na udział dziecka w tychże zajęciach. Przykładem potwierdzającym powyższe jest chociażby zapis w podstawie programowej w pierwszym etapie edukacyjnym kl. I-III, który brzmi: „Kształcenie w szkole podstawowej stanowi fundament wykształcenia. Zadaniem szkoły jest łagodne wprowadzenie dziecka w świat wiedzy, przygotowanie do wykonywania obowiązków ucznia oraz wdrażanie do samorozwoju. Szkoła zapewnia bezpieczne warunki oraz przyjazną atmosferę do nauki, uwzględniając indywidualne możliwości i potrzeby edukacyjne ucznia. Najważniejszym celem kształcenia w szkole podstawowej jest dbałość o integralny rozwój biologiczny, poznawczy, emocjonalny, społeczny i moralny ucznia.”. (źródło: https://podstawaprogramowa.pl/Szkola-podstawowa-I-III).

Powyższa analiza dotyczy wyłącznie pierwszego rozdziału Samorządowej Karty Praw Rodzin dla gmin. Tempo ich uchwalania w różnych miastach i województwach jest zatrważające, a treści mają zbyt szerokie pole do interpretacji, co daje z kolei może prowokować nadużycia. Nie da się ukryć, że najbardziej uderza w środowisko osób LGBT+, które nie wpisuje się w preferowane wartości środowisk prawicowych i ultrakatolickich. Dokument jawnie zagraża edukacji antydyskryminacyjnej czy seksualnej, które są przecież obowiązkowe. Każda placówka oświatowa w Polsce ma realizować, zarówno jedną i drugą, co jest zapisane w prawie oświatowym i nie tylko.  Sugerowanie, jakoby były w sprzeczności z nim, jest ciosem poniżej pasa. W kraju powstaje już wystarczająco „stref wolnych od…”. Wszelkie mniejszości, inności, a zwłaszcza rodziny, które nie wpisują się w tak zwany tradycyjny model, na który powołują się autorzy, stają przed realnym zagrożeniem wykluczenia. Ważne jest to, by pamiętać, że dokument, który tak ochoczo jest uchwalany przez samorządy, nie jest w żaden sposób wiążący. Autorzy podkreślają, że to wyłącznie kodeks tzw. „dobrych praktyk”, które wydają się być wątpliwe. Niemniej nie oznacza to, że mamy nie reagować. Musimy wręcz.

Samoistnie narzuca mi się pewne skojarzenie, które oddaje charakter działań decydentów oraz aktualnej sytuacji społeczno-politycznej. To poruszające wystąpienie Mariana Turskiego, który przy okazji obchodów 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau, wzruszył miliony Polek i Polaków. W swoim przemówieniu mówił o tym, jak łatwo odpuszczamy i akceptujemy powolne przejawy dyskryminacji. Niby nie są oczywiste, niby nic nie znaczą, a w konsekwencji mogą mieć tragiczny wpływ na losy poszczególnych ludzi, co zresztą dobitnie, nie jeden już raz, pokazała historia. Turski powiedział bowiem: „Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana, ponieważ istotą demokracji jest to, że większość rządzi, ale demokracja na tym polega, że prawa mniejszości muszą być chronione jednocześnie. Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek władza narusza przyjęte umowy społeczne, już istniejące. Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przykazanie: nie bądź obojętny, bo jeżeli nie, to się nawet nie obejrzycie jak na was, jak na waszych potomków, „jakieś Auschwitz” nagle spadnie z nieba.”. Niech te słowa będą drogowskazem w naszym codziennym życiu. Nie przechodźmy obok nich obojętnie.

 

..i kamieni kupa. O polskich usługach publicznych :)

Taśmy z restauracji Sowy nie dostarczyły nam korupcyjnych wątków, jakich można byłoby się spodziewać w prywatnych rozmowach polityków. Zamiast tego otrzymaliśmy garść trzeźwych ocen stanu naszego państwa. W mojej ocenie najistotniejszą z nich było stwierdzenie, że struktury naszego państwa są fasadowe (teoretyczne), a całość trzyma się na gipsie i taśmie klejącej.

Faktycznie jeśli przyjrzeć się bliżej to wygląda na to, że wiele funkcji państwa jest realizowanych niejako z rozpędu jeszcze od czasów PRL. Przy czym rozpęd jest ten wytracany i spod dykty przeziera smutna rzeczywistość, oczywista dla co raz większej grupy obywateli. W ten nurt włączył się w kampanii PiS, mówiąc o „Polsce w ruinie”, co wydaje się absurdem kiedy popatrzymy na drogę jaką przeszliśmy przez ostatnie 30 lat. A jednak pobrzmiewa w nim nuta prawdy: przynajmniej w zakresie tego co prezentuje sobą nie tyle kraj co państwo.

O polskich usługach publicznych - Liberté!

Rzeczywiście mieliśmy tylko dwie fale systemowych zmian.

Pierwsza – jak dotąd najtrwalsza – to transformacja początku lat 90., która wprowadziła wolnorynkowy kapitalizm wpierany prywatyzacją oraz skopiowanie ram instytucjonalnych z zachodnich demokracji. Elementy te, wraz z kursem na UE i NATO, były wspólnym mianownikiem niemal wszystkich formacji i rządów – aż do obecnych czasów PiS. Druga fala nie zestarzała się tak dobrze: z czterech reform AWS do dziś dotrwała tylko jedna: samorządowa – reszta została rozmontowana po drodze przez ekipy PiS, PO i SLD. Ta ostatnia zresztą też znajduje się na celowniku obecnie rządzących.

Tak czy inaczej, te mniej lub bardziej udane reformy dotyczyły tylko drobnych wycinków państwa. Tymczasem samo państwo z chęcią abdykowało z wielu dziedzin gdzie jego udział jest nieodzowny – czego najlepszym dowodem jest uwielbiany przez Polaków WOŚP. Dało się tu zauważyć oportunizm polityków. Odpuszczali te zakresy, które nie budziły społecznych sprzeciwów – łatając te najbardziej bolesne i w przypadku których społeczeństwo nie mogło sobie poradzić inaczej. Tak na przykład udało się odbudować policję na skutecznej walce ze zorganizowaną przestępczością w latach 90. Jednocześnie państwo zazdrośnie strzeże swych prerogatyw tam, gdzie jest zbędne – przede wszystkim w gospodarce, w której firmy państwowe i z państwem związane stanowią ponad połowę. Spółki skarbu państwa zaś stały się nieodzownym elementem politycznych łupów – koniecznym do budowania autorytarnych partii wodzowskich. Tym niemniej nie mieliśmy tu do czynienia z żadnym planem, a jedynie doraźnymi decyzjami wywołanymi bieżącymi wydarzeniami.

Tymczasem sytuacja zaczyna wyglądać katastrofalnie.

Służba zdrowia trzyma się jako tako dzięki pracy starych lekarzy, którym wyjeżdżać się już nie opłaca i całkiem młodych – dopiero zdobywających doświadczenie. O tym, na jak cienkiej linie jesteśmy, świadczy fakt, że rząd, który nie ugiął się pod właściwie żadnym naciskiem – łącznie z okupacją sejmu przez niepełnosprawnych – stosunkowo szybko skapitulował (łącznie z odwołaniem ministra) przed protestem rezydentów. Wystarczyło ich żądanie przestrzegania (sic!) prawa pracy, by uwzględniono zasadniczo wszystkie ich postulaty, bo gniew suwerena przy zamkniętych szpitalach byłby wielki. Co ciekawe, wciąż wytrzymuje on wieloletnie kolejki na zabiegi i do lekarzy specjalistów, które stają się już obiektem żartów, i które byłyby może i śmieszne gdyby nie to, ze nasza rzeczywistość prowadzi tysiące do śmierci i kalectwa.

I tak mamy do czynienia z odwlekanie nieuniknionej zapaści.

Wraz ze starzeniem się społeczeństwa starzeje się personel i niedługo on sam będzie wymagał opieki. Tymczasem zastępców nie widać – szczególnie w pielęgniarstwie. Niech obrazu dopełni statystka mówiąca, że w kraju, w którym za 15 lat ponad 30% społeczeństwa będzie miało ponad 60 lat, mamy 400 geriatrów. Problem zaś nie leży wyłącznie w niedostatecznych pieniądzach, ale w braku jakiejkolwiek strategii. I nawet jeśli w momencie załamania wysupłamy większe kwoty, nie nadrobi się w ciągu roku braków kadrowych i infrastrukturalnych.

 

O polskich usługach publicznych - Liberté!

A służba zdrowia to tylko wierzchołek góry lodowej.

Polskie szkolnictwo wyższe zajmuje się głównie reprodukcją kadr i niewiele tu wnosi reforma ministra Gowina. W międzynarodowych statystykach właściwie nie istniejemy. I nic się tu nie zmieni bo polscy naukowcy w przytłaczającej większości nie znają lingua franca nauki – angielskiego. Zaś ci zdolniejsi są odsysani przez przemysł ze względu na dysproporcje dochodowe. Zostają albo pasjonaci albo nieudacznicy. System emerytalny poraża biurokracją, która kręci się ze względu na inercję, tocząc się wprost na ścianę zapaści demograficznej (a ścianę tę przysunął znacząco bliżej PiS obniżeniem wieku emerytalnego). System opieki społecznej właściwie nie istnieje, kręcąc się wokół biurokracji i tych, którzy potrafią wyciągać z niego niezłe pieniądze.

Tymczasem grupy takie, jak niepełnosprawni bezskutecznie domagają się jakiejkolwiek pomocy. Na systemową już nie liczą i dlatego domagają się gotówki. Litanię można ciągnąć. Wojsko niewydolne poza elitarnymi jednostkami. Zdemolowane szkolnictwo – ledwo okrzepłe po ostatniej reformie, która dla odmiany zlikwidowała bardzo potrzebne szkolnictwo zawodowe. Niewydolne sądy – bo to przewlekłość postępowań jest głównym problemem, a nie, jak próbuje mówić PiS, korupcja.

Koronnym przykładem indolencji naszego państwa jest jednak cyfryzacja usług publicznych.

Książki napisano o wdrożeniach systemów w ZUS i ich kosztach przekraczających koszt wyprawy na Marsa. Jednocześnie OFE poradziły sobie z dość podobnymi systemami bez większego problemu (należy zaznaczyć pewne odmienności w zakresie specyfiki, jedne na korzyść ZUS inne OFE). Od dekady czekamy na dowody osobiste z podpisem elektronicznym. I jeszcze pewnie poczekamy następnych kilka lat.

Podobny czas zajęło stworzenie prościutkiego systemu informującego o uprawnieniach do leczenia pacjentów, tak by nie musieli co miesiąc biegać do działu kadr po wydruk RMUA, z którego wynikało, że mają opłacone składki (to zaś wszystko po to, by odłowić te 2% nieubezpieczonych – najczęściej najbardziej poszkodowanych przez los – co pokazuje, ze nasz system jest nie tylko bez sensu, ale także bez serca). Liczba spraw możliwych do załatwienia przez Internet wynosi obecnie całe 42. W tym tak kluczowe dla obywatela jak „Zostań rzeczoznawcą podręczników”. Do tego potrzebny jest profil zaufany, którego ze względu na formalności mało komu chce się zakładać (na chwilę obecną to około miliona użytkowników).

Trafionym ruchem PiS jest zaangażowanie (podobnie jak w przypadku 500+ i 300+) do autoryzacji tych profili banków – bo teraz można taki profil założyć bez wychodzenia z domu – ale to pokazuje kolejny przykład kapitulacji państwa i prywatyzacji swoich zadań. Cyfryzacja postępuje sensownie zasadniczo tylko w przypadku firm, w dużej mierze na ich koszt. System JPK wprowadzony przez PO był jednak wymuszony sytuacją wyłudzeń podatku VAT i wpisuje się w obraz reaktywności państwa.

Trafna diagnoza PiS nie przekłada się jednak na jakiekolwiek systemowe recepty.

Odpowiedzią na niedomagania ma być ręczne sterowanie przez totumfackich, co jednak musi prowadzić do katastrofy w dużym i nowoczesnym państwie, bo centrala nie jest w stanie ogarnąć całego zakresu zagadnień i siłą rzeczy musi skupić się na gaszeniu pożarów. Co gorsza PiS nie ogranicza się do wymiany kadrowej, ale otwarcie łamie działające instytucje. Pół biedy jeśli by na ich miejscu tworzył nowe, ale w spadku dostajemy jedynie teatr marionetek. Kolejnym elementem „antysystemowości” PiS jest kapitulacja w zakresie tworzenia rozwiązań systemowych. Zamiast tego proponowane są rozwiązania proste, żeby nie powiedzieć prostackie, ale nie wymagające żadnego większego przygotowania. 500+ i 300+ jest tego koronnym przykładem: gotówka do ręki każdemu – cóż może być prostszego. A skoro jest proste to i działa.

Uproszczenie to słowo klucz i jest też wytłumaczeniem źródeł sukcesu reformy samorządowej.

Bowiem i w tym przypadku sprawdziło się upraszczanie problemów, z którymi najwyraźniej nie jesteśmy sobie w stanie poradzić systemowo. Tu jednak zamiast upraszczania zasad mamy ograniczenie skali – bo to co w skali kraju jest beznadziejnie skomplikowane w skali gminy staje się dużo prostsze. Nawet jedyna reforma „systemowa” PiS – czyli likwidacja gimnazjów jako tako się powiodła, bo jej wdrożenie w całości spadło na samorządy. Zapędy obecnej władzy do centralizacji są spore, ale ograniczane potencjałem problemów jakie może wywołać przejęcie takiej odpowiedzialności przez centrum.

Wielu uważa, że decentralizacja poszła niewystarczająco daleko i więcej kompetencji powinno być przekazane do samorządów – bo wyraźnie radzą sobie one wyraźnie lepiej z wieloma zadaniami. Co więcej takie podejście może rozładować wiele z napięć społecznych jakie właśnie obserwujemy, zwłaszcza w kwestiach światopoglądowych. Jeśli kontrowersyjne decyzje, takie jak związki partnerskie, in vitro czy aborcja mogły podejmować regiony to konserwatywny wschód żyłby wedle swoich zasad, zachód zaś wobec nieco innych. Znakiem zapytania pozostaje jednak czy daleko posunięta decentralizacja nie wywoła znaczących sił odśrodkowych mogących skutkować jakiegoś rodzaju dekompozycją państwa. Takiego obrotu rzeczy obawia się wielu konserwatystów wyrażających to choć przez słynne już określenie Ślązaków „ukrytą opcją niemiecką”.

O polskich usługach publicznych - Liberté!
Ruch Autonomii Śląska, źródło: Wikipedia, fot. Ewkaa (CC BY-SA 4.0)

Czy zatem czas przyznać, że jako państwo nie jesteśmy w stanie przeprowadzać trwałych systemowych reform? Może warto sprowadzić wszystko do najprostszych możliwych mechanizmów, tak by przynajmniej zapewnić minimum usług publicznych jak najmniejszym kosztem? Może po prostu emerytura obywatelska, minimalny koszyk opieki medycznej dla każdego i dochód podstawowy? A co tylko się da przekazać samorządom, bo one wyraźnie nieźle sobie radzą.

Według mnie kluczem jest jednak – nawet w takim podejściu – zadanie sobie podstawowego pytania: jakie usługi państwo powinno zapewniać, a jakich nie.

Czy rzeczywiście musi skupiać się na trzymaniu żelazną ręką lotnictwa, kolejnictwa i energetyki? Czy raczej powinno się skupiać na opiece nad niepełnosprawnymi i szkolnictwie? Przy naszych ograniczonych i zdewastowanych kadrach wszystkim się nie zajmiemy. Warto więc wyznaczyć priorytety co do trzonu. Co do reszty zaś podzielić się z innymi instytucjami (bo nie tylko samorządem) zarówno odpowiedzialnością jak i zasobami. To jednak wielki projekt na miarę IV (czy to już V) RP. Projekt na jaki w czasie obecnej walki politycznej nie ma miejsca, i na który nie będzie miejsca w przyszłości kiedy uderzy w nas zapaść demograficzna. Wtedy bowiem wrócimy do gaszenia pożarów na wielką skalę.

Budżet obywatelski? To się nie może udać… a jednak! :)

Wbrew wielu sceptykom budżet obywatelski w Łodzi w roku 2013 okazał się ogromnym sukcesem. 908 propozycji zgłoszonych przez mieszkańców oraz 129 tys. oddanych głosów sprawiło, że o mieście zaczęło być głośno. Jak udało się to osiągnąć?

Jak to bywa z prostymi pytaniami, odpowiedź na nie jest nader skomplikowana. O dobrych efektach zadecydował bowiem nie jeden, lecz kilka równie istotnych elementów. Najprościej mówiąc, w przypadku tak skomplikowanych procesów wyjść musi niemal wszystko – planowanie i przygotowanie jasnych zasad, kampania informacyjna, realizacja oraz zaangażowanie społeczne. Jeśli czegoś zabraknie, sukcesu nie będzie.

Poniżej postaram się część z tych haseł uszczegółowić. Z racji ograniczonej objętości tekstu pominę większość informacji odnoszących się do opisu samej procedury (m.in. terminów, kwot, podziału miasta na rejony). Zainteresowane osoby zachęcam do sięgnięcia po istniejące już publikacje i materiał źródłowy, w których można znaleźć szczegółowy opis wszystkich przyjętych w Łodzi rozwiązań.

Warunki brzegowe – planowanie procesu

Decyzja o wprowadzeniu budżetu obywatelskiego w Łodzi zapadała stopniowo. Trudno dokładnie określić, dlaczego władze ostatecznie postanowiły zdecydować się na podobny krok. Powody były z pewnością różne. Budżet partycypacyjny stawał się w Polsce coraz bardziej popularny, a przykłady takich miast jak Sopot zachęcały do tego, by eksperymentować także u siebie. Nie bez znaczenia były z pewnością również pozytywne doświadczenia związane z pilotażowym budżetem partycypacyjnym w łódzkich radach osiedli (jednostkach pomocniczych) czy też zachęty płynące ze strony niektórych aktywistów społecznych i radnych miejskich. Wszystkie te inspiracje i namowy na niewiele by się jednak zdały, gdyby władze miasta nie były przekonane, że budżet obywatelski będzie dla niej korzystny na innej niż ideowa płaszczyźnie. W obliczu zbliżających się wyborów samorządowych każdy dodatkowy głos poparcia mieszkańców miał znaczenie. Jak zaś pokazały późniejsze wydarzenia, dobrze przeprowadzony budżet potrafi wzbudzić wiele pozytywnych emocji, co może przełożyć się również na wynik wyborczy. Zwłaszcza w wypadku decydentów, którzy w odróżnieniu od poprzedników kładli zdecydowanie większy nacisk na kwestie związane z uczestnictwem obywatelskim.

Bez względu na to, co przeważyło, jedno jest pewne: Łódź – w odróżnieniu od wielu innych miast w Polsce – miała czas na to, by się przygotować do wprowadzenia budżetu obywatelskiego. Po przyzwoleniu ze strony Rady Miejskiej prezydent Hanna Zdanowska powołała zespół, który przez kilka miesięcy opracowywał zasady całego procesu.

Skład tej grupy był bardzo zróżnicowany, co niewątpliwie stanowiło dużą zaletę. Obok radnych Rady Miejskiej i rad osiedli w zespole pracowali również urzędnicy, członkowie organizacji pozarządowych oraz przedstawiciele świata akademickiego. Prace były intensywne. Na cotygodniowych spotkaniach przez 17 tygodni rozkładano proces budżetu partycypacyjnego na części pierwsze oraz analizowano różne rozwiązania – począwszy od kwestii związanych z podziałem środków, poprzez rodzaj zadań możliwych do zgłaszania, sposoby głosowania, a na założeniach kampanii skierowanej do mieszkańców kończąc. Dyskusje były nieraz pełne emocji, a przy niektórych – co bardziej kontrowersyjnych – kwestiach trzeba było odwoływać się do głosowania jako jedynej metody zakończenia wymiany zdań. Ostatecznie jednak udało się przyjąć dokument, pod którym podpisał się cały zespół. Co równie istotne, rekomendacje sformułowane przez grupę zostały niemal w całości przyjęte przez władze miasta i przełożone na język rozporządzenia, które stało się podstawą prawną do przeprowadzenia budżetu obywatelskiego.

Choć wiedzieliśmy, że nie udało nam się przewidzieć wszystkich sytuacji, to mieliśmy poczucie dumy z opracowanych ram – zarówno z zapisów dotyczących cykliczności procesu, obniżonych ograniczeń wiekowych związanych z uczestnictwem, zakresu projektów możliwych do zgłoszenia, transparentności procesu, wpisania w całe przedsięwzięcie daleko idących działań promocyjnych, informacyjnych i edukacyjnych skierowanych do mieszkańców czy w końcu z wprowadzenia obowiązku corocznej ewaluacji. Krótko mówiąc, udało się wpisać w łódzki budżet partycypacyjny większość zasad postulowanych mniej więcej w podobnym czasie przez II Kongres Ruchów Miejskich obradujący w Łodzi.

Powołanie międzysektorowego zespołu, jak również przełożenie ustaleń na dalsze działania sprawiły, że pod wieloma względami mieliśmy do czynienia z dobrą praktyką. Dobrą, co nie znaczy, że idealną. Zabrakło bowiem konsultacji społecznych na temat proponowanych ustaleń, jak to się stało choćby w Dąbrowie Górniczej. Głównym problemem okazał się brak czasu. Zostaliśmy postawieni przed alternatywą – albo robimy konsultacje i przesuwamy realizację budżetu obywatelskiego na rok kolejny, albo z konsultacji rezygnujemy, a błąd postaramy się naprawić w trakcie ewaluacji następującej po I edycji. Ostatecznie zdecydowano się na rozwiązanie drugie.

Warunki brzegowe wyglądały jednak bardzo obiecująco. Mieszkańcom obiecano wiążący wpływ na wydanie 20 mln zł z budżetu miasta. Było to mniej niż proponował zespół, ale i tak kwota przemawiała do wyobraźni. Można więc było mieć nadzieję zarówno na wzbudzenie zainteresowania obywateli, jak i mediów. Same zaś zasady i architektura procesu – które dla sukcesu są istotniejsze niż pieniądze – pozwalały oczekiwać, że uda nam się w mieście przeprowadzić dobry budżet partycypacyjny.

Promocja, informacja, edukacja

Nawet najlepsze zasady procesu partycypacyjnego nie pomogą, jeśli nikt spośród mieszkańców nie przyjmie zaproszenia do uczestnictwa. Zarówno wspomniany zespół, jak i władze miasta doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Dlatego też od początku duży nacisk w rekomendacjach oraz w samym zarządzeniu położono na zagadnienia związane z promowaniem, informacją i edukacją. Uznano, że działania mające na celu zachęcenie łodzian do aktywności oraz ich merytoryczne wsparcie powinny się odbywać przez cały okres przygotowania budżetu obywatelskiego.

Zgodnie z rekomendacjami zespołu prowadzenie kampanii promocyjno-informacyjnej i edukacyjnej zlecono organizacjom pozarządowym. W ogłoszonym przez miasto konkursie wybrano wspólną propozycję Fundacji Normalne Miasto – Fenomen oraz Łódzkiego Stowarzyszenia Inicjatyw Miejskich Topografie. Wymienione organizacje były odpowiedzialne za przygotowanie materiałów informacyjnych (drukowanych oraz elektronicznych, w tym strony internetowej), promocję, ale także bieżące kontakty z mieszkańcami – zarówno poprzez kanały komunikacji masowej, internetowej, jak i bardziej bezpośrednie.

W ramach kampanii przeprowadziliśmy serię spotkań. W sumie zorganizowaliśmy: dwa spotkania z interesariuszami, tj. z radami osiedli oraz organizacjami pozarządowymi (kwiecień); 36 spotkań osiedlowych, po jednym w każdej jednostce pomocniczej, dwa spotkania dziennie (maj); pięć spacerów badawczych, po jednym w każdej dzielnicy (maj); jedno spotkanie z osobami głuchymi z udziałem tłumacza języka migowego (czerwiec); sześć spotkań prezentujących zasady głosowania oraz projekty mieszkańców, w tym pięć spotkań dzielnicowych oraz jedno ogólnomiejskie (wrzesień).

We wszystkich naszych spotkaniach udział wzięło 805 osób. Do tego trzeba by doliczyć również uczestników innych zebrań zrealizowanych poza kampanią, na które byliśmy zapraszani, a których nie byliśmy organizatorami, np. udział w spotkaniach sympatyków różnych partii politycznych (PO i SLD). Już jednak sama liczba biorących udział w wydarzeniach oficjalnych daje wyobrażenie o skali podjętych działań.

Gdy przygotowywaliśmy kampanię, zależało nam również, by jak najbardziej ułatwić mieszkańcom zgłaszanie zadań. Dlatego też w czerwcu pomagaliśmy zainteresowanym w wypełnianiu formularzy służących do zgłaszania pomysłów. Byliśmy dostępni zarówno telefonicznie, mailowo, jak i osobiście, a gdy zaszła taka konieczność – dojeżdżaliśmy do zainteresowanych (np. pensjonariuszy domu pobytu dziennego).

Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się tak dużego zainteresowania. Liczba rozmów z każdym dniem rosła. Ostatni telefon odebraliśmy 10 minut przed końcem terminu zgłaszania zadań – ktoś chciał się dowiedzieć, gdzie zawieźć dokumenty. Pod koniec czerwca policzyliśmy z kolegą, że wspólnie odebraliśmy 264 telefony. Oprócz tego mieliśmy 121 wizyt w punkcie informacyjnym oraz sześć spotkań doradczych poza nim.

Olbrzymią pracę wykonał również Urząd Miasta Łodzi, który w niemalże każdej komórce organizacyjnej wyznaczył pracownika bądź pracowników, do których mieszkańcy mogli zwracać się z pytaniami dotyczącymi konkretnych pomysłów na projekty. Pracownicy administracji publicznej pomagali ustalić stan własnościowy działek, a także szacunkowe koszty zadania, oraz doradzali, czy dany pomysł da się zrealizować w ciągu jednego roku. Choć niektóre komórki, zwłaszcza te mniejsze, zostały wręcz sparaliżowane natłokiem obowiązków, to większość urzędników stanęła na wysokości zadania i starała się jak najszybciej odpowiadać zainteresowanym.

We wrześniu, tuż przed głosowaniem, UMŁ dodatkowo włączył się w promocję m.in. poprzez zakup ogłoszeń w prasie, produkcję spotów radiowych i telewizyjnych, liczne konferencje prasowe czy kampanię „od drzwi do drzwi”, w której wzięli udział nie tylko urzędnicy wolontariusze, ale również przedstawiciele władz miasta, w tym prezydent Hanna Zdanowska.

W promocję włączyły się również spontanicznie inne instytucje, organizacje i społeczności, w tym m.in. niektóre rady osiedli, Młodzieżowa Rada Miejska w Łodzi czy w końcu sami mieszkańcy. Takie zresztą były od początku nadzieje i tak też zaplanowany został cały proces. Liczyliśmy, że wiele rozwiązań zawartych w regulaminie budżetu obywatelskiego skłaniać będzie łodzian do tego, by próbowali dotrzeć z informacją o całym procesie do sąsiadów, rodziny, przyjaciół i znajomych.

Już na samym etapie zgłaszania propozycji zadania konieczne było zdobycie 15 popisów poparcia, co wymuszało opowiedzenie o projekcie innym. Niektórzy z wnioskodawców szli znacznie dalej i dostarczali formularze do urzędu z kilkudziesięcioma podpisami, a czasem także z ich setkami czy nawet tysiącem. Poczta pantoflowa – jedna z najskuteczniejszych form komunikacji przy podobnych projektach – zaczęła działać, a promocja realizowana przez samych łodzian nabrała dodatkowego tempa przed głosowaniem.

We wrześniu odnieśliśmy wręcz wrażenie, że gdyby zespół realizujący kampanię na kilka tygodni przed głosowaniem pojechał na wakacje, to żadnej tragedii by nie było. Kampania promocyjno-informacyjna i edukacyjna potrzebna była bowiem najbardziej na samym początku jako impuls do działania. Kiedy budżet obywatelski stał się jednym z głównych tematów w życiu miasta, sami mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce. Organizacjom pozarządowym i administracji nie pozostało do zrobienia wiele więcej niż tylko podtrzymywać istniejące już zainteresowanie.

Sukces w obszarze promocji i informacji był jednak bezsprzeczny. Współpraca samorządu z organizacjami trzeciego sektora, choć niepozbawiona różnych napięć, przyniosła bardzo dobre rezultaty. Urząd Miasta Łodzi mógł przekazać odpowiedzialność za część zadań, którymi zajmować się nie chciał. Organizacje pozarządowe dobrze poradziły sobie zarówno z prowadzeniem samych spotkań w roli zewnętrznych moderatorów, jak i z jasnym przekazywaniem informacji na temat budżetu. Część rozwiązań, które wprowadziliśmy – takie jak doradztwo – okazała się strzałem w dziesiątkę i wzbudziła zainteresowanie w innych miastach. Dobre rezultaty podobnej współpracy ośmieliły też inne samorządy, które – jak w Warszawie – postanowiły kampanię zlecić organizacjom pozarządowym.

Wykon, czyli od pomysłu do realizacji

W przypadku kampanii promocyjno-informacyjnej i edukacyjnej ojców (i matek) sukcesu było wiele. Jeśli jednak chodzi o kwestie związane z przyjmowaniem, sprawdzaniem wniosków oraz głosowaniem, znajdowały się one praktycznie całkowicie po stronie władz (wykonawczych i uchwałodawczych) oraz administracji. Gdyby nie ich tytaniczna praca z całego procesu byłyby nici.

Mało kto zdaje sobie sprawę z wyzwań, jakie stawia przed samorządem budżet obywatelski. W Łodzi kwestiami związanymi z partycypacją zajmuje się przede wszystkim Biuro ds. Partycypacji Społecznej, które odegrało w całym procesie kluczową rolę. Ponieważ jednak projekty zgłaszane przez mieszkańców dotyczyły wszystkich zadań wchodzących w kompetencje gminy i powiatu, konieczne było zaangażowanie urzędników z większości komórek organizacyjnych UMŁ. Biuro wzięło na siebie rolę koordynacyjną. W kluczowych momentach – gdy do urzędu wpłynęło 908 wniosków, które trzeba było sprawdzić pod względem formalnoprawnym i gospodarności, czy też w trakcie głosowania i liczenia głosów – pracy było niewyobrażalnie dużo. Pracownicy biura często zostawali po godzinach, nawet do drugiej w nocy. Inne komórki UMŁ też miały bardzo dużo obowiązków przy wnioskach, zwłaszcza że etap sprawdzania wypadł w tradycyjnie urlopowym okresie wakacyjnym.

Budżet-lokalnie-ogólnomiejsko

Ogromną rolę odegrała również doraźna komisja rady miejskiej ds. budżetu obywatelskiego w Łodzi. To do niej trafiały po sprawdzeniu przez urzędników wnioski mieszkańców. Radni mogli opinię administracji podtrzymać lub zmienić, a więc ostatecznie decydowali, czy dany pomysł zostanie poddany pod głosowanie.

Wakacyjne obrady komisji były otwarte dla wszystkich zainteresowanych. Zgodnie z przyjętymi zasadami cały proces budżetu miał być transparentny. Dlatego też osoby, które zgłosiły swój pomysł, mogły nie tylko zapoznać się z obszernym uzasadnieniem urzędników, lecz także wziąć udział w dyskusji podczas posiedzeń komisji.

Radni przy okazji rozpatrywania samych wniosków spotkali się 15 razy, poświęcając na to zadanie mniej więcej 60 godzin. W obradach wzięło udział też blisko 540 mieszkańców. Zdarzało się, że niektóre wnioski rozpatrywano po kilka razy, by mieć pewność, że żaden z pomysłów nie został przedwcześnie odrzucony. Dzięki staraniom radnych jedynie 146 wniosków (czyli 16 proc.) zostało zweryfikowanych negatywnie. Odpadły tylko propozycje niemożliwe do realizacji albo z powodu stanu własnościowego działek (np. ktoś zaproponował inwestycję na gruncie nienależącym do miasta), albo zbyt długiego czasu wykonania, albo wykraczania poza zadania samorządu, albo z powodu kosztów przekraczających środki przeznaczone na budżet obywatelski. Bywało, że niektóre propozycje miały już zapewnione finansowanie z innych źródeł, wobec czego nie było sensu poddawać ich pod głosowanie.

Dzięki pracy radnych oraz administracji udało się uczciwie i transparentnie sprawdzić propozycje łodzian. Również dziewięciodniowe głosowanie (korespondencyjne, osobiste i internetowe) przebiegło bez większych problemów.

Zdarzały się, co prawda, sytuacje, gdy ktoś próbował w głosowaniu elektronicznym podszyć się pod inną osobę, ale nie były to przypadki częste. UMŁ opracował też procedurę, dzięki której każda osoba, której nr PESEL został wykorzystany w aplikacji internetowej do zagłosowania, mógł złożyć oświadczenie i wycofać nieuczciwie oddany głos. Większym problemem dla części mieszkańców mogła się okazać awaria serwerów na dwie godziny przez końcem głosowania. Raz jeszcze zainteresowanie społeczne budżetem partycypacyjnym przerosło oczekiwania wszystkich.

Trudności techniczne z pewnością muszą zostać rozwiązane. Podobnie jak należy wymyś-
lić sposób, w jaki ułatwić wnioskodawcom kontakt z sobą. Zdarzało się bowiem, że kilka osób złożyło albo podobne wnioski, albo wnioski komplementarne, które można by połączyć w celu zwiększenia potencjału promocyjnego. Ze względu na ochronę danych osobowych UMŁ nie mógł jednak przekazywać mieszkańcom danych kontaktowych ani też udostępniać ich realizatorom kampanii, co utrudniało dotarcie do autorów przy okazji organizacji spotkań.

Nie zmienia to jednak faktu, że sposób, w jaki samorząd podszedł do budżetu obywatelskiego, był pod wieloma względami modelowy. Mam nadzieję, że podobnie będzie to wyglądało w kolejnych latach. Na razie przed samorządem stoją kolejne wyzwania. Po pierwsze, przeprowadzenie ewaluacji razem z mieszkańcami oraz wyciągnięcie wniosków na przyszłość. Po drugie, uchwalenie budżetu gwarantującego powstanie wybranych w głosowaniu pomysłów i po trzecie, realizację propozycji łodzian.

Jak wynika z doświadczeń innych miast, nie ma lepszej promocji dla budżetu partycypacyjnego niż realizacja decyzji podjętych rok wcześniej. Jest co robić, bo ostatecznie w głosowaniu łodzianie wybrali aż 47 pomysłów, spośród których część to inwestycje „twarde”. Na szczęście wygląda na to, że JST poważnie podchodzi do złożonych obietnic. Z autorami zwycięskich propozycji spotkała się niedługo po głosowaniu prezydent Hanna Zdanowska, by porozmawiać o tym, w jaki sposób można mieć wpływ na dalszą realizację projektów.

Urząd sporządził również szczegółowy harmonogram dotyczący wprowadzania w życie każdego z projektów, z którego wynika, że część działań (związanych z planowaniem czy uzyskiwaniem potrzebnych zgód) przewidzianych zostało jeszcze w roku 2013. Nad terminowością będą z pewnością czuwać sami mieszkańcy, którzy w trakcie I edycji budżetu partycypacyjnego wielokrotnie pokazali, jak bardzo zależy im na sprawach miasta.

Wybuch zaangażowania społecznego

Budżet obywatelski tworzą nie tylko zasady, kampania i działania magistratu, ale przede wszystkim aktywność mieszkańców. Sukces całego procesu nie byłby możliwy, gdyby zaproszenie do udziału w decydowaniu o publicznych środkach nie spotkało się z życzliwym przyjęciem łódzkiej społeczności. Stało się jednak inaczej. Mieszkańcy, mimo różnych doświadczeń z władzą, raz jeszcze postanowili jej zaufać i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Początki wcale tego nie zapowiadały. Choć frekwencja na spotkaniach osiedlowych nie była zła, to zaczęły się pojawiać wątpliwości, czy uda się wykorzystać pełną kwotę w budżecie. Po spacerach badawczych, które zakończyły się frekwencyjną klapą (m.in. z powodu złej pogody), w lokalnej prasie pojawiły się nerwowe nawoływania: „gdzie są ci obywatele?”. Niektórzy eksperci zajmujący się PR twierdzili wręcz, że zasady budżetu są zbyt skomplikowane, a wymagania wobec obywateli przy składaniu wniosków za duże. Także część radnych i pracowników magistratu zaczęła mieć wątpliwości, czy kampania została odpowiednio przygotowana. Staraliśmy się ich uspokajać, wiedząc, jaką pracę wykonaliśmy, i licząc na to, że wcześniej czy później przyniesie ona owoce.

Nastroje nie były jednak najlepsze, tym bardziej że do początku czerwca wpłynęło zaledwie kilka wniosków. Na tydzień przed ostatecznym terminem liczba ta urosła do mniej więcej 60. Potem wszystko się zaczęło. Z każdym dniem wniosków przybywało w oszałamiającym tempie. Dzień przed upływem czasu zgłoszono jakieś 300 propozycji. Ostatniego dnia spłynęło kolejnych 600… W sumie łodzianie złożyli do budżetu obywatelskiego 908 pomysłów, których realizacja kosztowałaby ok. 0,5 mld zł.

Raz jeszcze okazało się, że czekanie do ostatniej chwili ze składaniem dokumentów jest czymś w rodzaju naszego sportu narodowego. Widać również było, że przy właściwie przygotowanej informacji, dobrym nagłośnieniu tematu przez media (nawet jeśli część materiałów była alarmująca i sceptyczna), jedyne, czego potrzeba obywatelom, to czas. 60 dni zagwarantowanych zgodnie z harmonogramem na zgłaszanie propozycji zadań do budżetu okazało się zbawienne. Dzięki temu informacja miała szansę dotrzeć do wszystkich zainteresowanych.

Aktywność obywatelska nie ustała na etapie zgłaszania projektów. Autorzy pomysłów wpierw aktywnie brali udział obradach Komisji Rady Miejskiej ds. Budżetu Obywatelskiego, później zaś zabrali się do promocji swoich propozycji. Masowo zaczęły powstawać strony na Facebooku zachęcające do oddania głosu na wybrane projekty, korzystano również z newsletterów. Niektórzy wnioskodawcy zawiązywali koalicje i promowali kilka wniosków pod jednym szyldem. Inni decydowali się na drukowanie ulotek i plakatów rozwieszanych w przestrzeniach publicznych i w okolicy miejsc zamieszkania. Widzieliśmy nawet samochód z naklejoną informacją o jednym z wniosków.

Te wszystkie działania oraz promocja organizacji pozarządowych i UMŁ doprowadziły do tego, że frekwencja podczas głosowania była bardzo wysoka. Ostatecznie wzięło w nim udział 129 tys. osób, które wskazały bardzo zróżnicowane propozycje. Za sukces można więc też uznać, że wygrały nie tylko projekty mające na celu poprawę warunków do uprawiania sportu (boiska) czy rekreacji (inwestycje w parkach), lecz także pomysły odpowiadające na potrzeby osób w trudnej sytuacji życiowej, np. dotyczące prowadzenia banku żywności czy poprawy warunków pensjonariuszy domów dziennego pobytu.

Podsumowanie – jest dobrze i co dalej?

Pierwsza edycja budżetu obywatelskiego skończyła się niewątpliwym sukcesem. Łódź zdecydowała się na przeprowadzenie skomplikowanego procesu partycypacyjnego, w którego trakcie zrezygnowano z chodzenia na skróty. Dobrze przemyślane zasady, ogromna praca władz i administracji, zaangażowanie trzeciego sektora, a nade wszystko ogromny społeczny entuzjazm sprawiły, że pod wieloma względami łódzki budżet partycypacyjny można pokazywać jako dobrą praktykę.

Pierwszy rok był przełomowy i trudny, bowiem wiązał się z wprowadzeniem całkowicie nowego modelu współdecydowania mieszkańców. W kolejnych latach będzie pod pewnymi względami łatwiej – można liczyć, że potrzebny będzie mniejszy wysiłek, by wytłumaczyć obywatelom, w jaki sposób budżet partycypacyjny funkcjonuje oraz jak można się w niego włączyć. Bogatsi też jesteśmy o różne doświadczenia ułatwiające uniknięcie niektórych błędów.

Poprzeczka została jednak postawiona wysoko i trzeba będzie się bardzo starać, by jej nie strącić. Zaufania mieszkańców nie wolno zawieść. Dużo zależy od władz samorządowych, które odpowiadają za realizację wybranych projektów oraz przygotowanie kolejnej edycji budżetu. W momencie pisania tekstu wciąż nie do końca wiadomo, jak proces ten zmieni się w następnym roku. Ewaluację z udziałem obywateli zaplanowano na grudzień 2013 r. – niedługo potem trzeba będzie przyjąć już ewentualne poprawki do modelu i zadecydować, jak będzie wyglądała kampania w roku następnym oraz kto będzie za nią odpowiadał. (Sprawa udziału organizacji pozarządowych pozostaje otwarta).

Wielu szczegółów jak na razie nie znamy. Można mieć tylko nadzieję, że sukces pierwszej edycji skłoni władze do pójścia za ciosem i do stopniowego ulepszania modelu, obywateli zaś do tego, by wspierać w tym władze poprzez życzliwe patrzenie na ich ręce. W końcu nawet najlepszy proces partycypacyjny nie jest dany raz na zawsze. Wymaga on ciągłej troski i uwagi.

Tekst oryginalnie ukazał się na stronie partycypacjaobywatelska.pl, portalu Pracowni Badań i Innowacji Społecznych Stocznia.  Został zamieszczony także w XVII numerze „Liberte!”.

Wybory dla wyborców :)

Aby zapewnić możliwość reprezentacji poglądów należałoby powrócić do idei list krajowych – ustalanych przez partie, na które oddawalibyśmy drugi głos. Głosowanie „na ludzi” do senatu jest fikcją – należy więc przyjąć rzeczywistość do wiadomości.

Kolejne wybory, poza wskazaniem przez Polaków na rządy kontynuacji, potwierdzają także mimo sukcesu Janusza Palikota, zamknięty obieg, czy jak ktoś woli zabetonowanie sceny politycznej. W dużej mierze jest to decyzja suwerena – czyli obywateli, którzy zagłosowali tak, a nie inaczej, w jakiejś części jest to przewidywalny efekt systemu wyborczego i finansowania partii politycznych.

Senat – twór mało zabawny o przeznaczeniu niewiadomym

Nowością wprowadzoną w wyborach 2011 są jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do senatu. Wynik wyborów w takim systemie potwierdza wszystkie obawy przeciwników tego sposobu wybierania, wytrąca argumenty zwolennikom. Senat w obecnym kształcie kolejną kadencję będzie jedynie narzędziem w ręku koalicjanta większego (PO ma tam pewną samodzielną większość) wobec koalicjanta mniejszego (PSL ma 2 mandaty) do korygowania ewentualnych spornych, w ramach koalicji, konstrukcji prawa. Obecność opozycji w senacie ma znaczenie tylko w postaci ryczałtów na biura i uposażeń senatorów – bo politycznie obecność ta ma wymiar symboliczny. W JOW-ach, wbrew marzeniom ich zwolenników – mało kto głosuje na „ludzi” – powtarza się głosowanie partyjne, tylko w innym sposobie liczenia głosów – powoduje to naturalną wynikającą z reguł matematycznych wielką premię dla zwycięzcy. Poszerzanie strefy JOW na Sejm jest sensowne tylko w jednym przypadku – jeśli chcemy wprowadzić jednopartyjne rządy po wyborach – największa partia weźmie większość i nie będzie musiała szukać koalicji. Są pewne plusy takiego rozwiązania – na pewno stabilizacja na 4 lata, ale w odróżnieniu od Anglików czy Amerykanów, gdzie dominujące partie, przekazujące sobie od czasu do czasu władzę są do siebie zbliżone, jeśli chodzi o strategię rządzenia, wizję państwa itp., różnią się z naszej perspektywy nieznacznie, o tyle w warunkach naszej polaryzacji i zmiana rządu z samodzielnej PO na samodzielny PiS – pachnie budowaniem koncepcji państwa od nowa po każdej zmianie.

Senat w obecnym kształcie nie spełnia założonej konstytucyjnie roli – jest bardziej partyjny od sejmu, nawet ciekawie wyglądająca inicjatywa Unii Prezydentów poniosła kompletną porażkę. Pomysły stworzenia z senatu np. izby samorządowej z udziałem marszałków województw czy prezydentów wielkich miast – to też koncepcja nic nie wnosząca – bo skąd są ci marszałkowie i prezydenci? No właśnie z partii parlamentarnych – i Dutkiewicz czy Majchrowski wiosny nie czynią. Pomysł wprowadzenia do senatu rektorów wyższych uczelni – to już się zimno ze strachu robi – uczelnie wolne w tej chwili od walki stricte politycznej, dostały by demokrację partyjną w całej krasie – z walką na wydziałach o powiązanych z partiami elektorów i wieczorem wyborczym w telewizji, z wyliczaniem wybranych rektorów – UW – PO, UJ -PO, UMCS – PiS. Zgroza.

Nie ma dobrej koncepcji na senat – i nie widzę jakiegoś sensownego uzasadnienia dla trwania tej izby w obecnym kształcie. W 1989 r. wybrany w wolnych wyborach senat pełnił funkcję kontrolną nad kontraktowym sejmem oraz nawiązywał do tradycji Polski niepodległej, potem izbą korygującą (91 i 93), od 1997 jest izbą nie wnoszącą żadnej wartości dodanej do systemu politycznego. Kolejna kadencja udowadnia nam, że senat nie jest nam potrzebny.

Jak to działało i działa?

Nie istnieją idealne systemy wyborcze. Ideałem, jest demokracja bezpośrednia – technicznie niewykonalna w 40 mln. państwie. Jesteśmy zatem skazani na demokrację przedstawicielską, z systemem partyjnym jako preselekcyjnym wyborów przedstawicieli do ciał władczych. Przez 20 lat wolnych wyborów przetestowaliśmy na własnej skórze różne systemy – od sejmu I kadencji, rozdrobnionego, z koniecznością nieprawdopodobnej ekwilibrystyki politycznej przy tworzeniu koalicji z 8 czy 10 podmiotów, przez sejmy 2 i 3 kadencji gdzie wprowadzone progi i premia dla zwycięzcy, pozwalająca rozdawać karty Leszkowi Millerowi czy Marianowi Krzaklewskiemu. W międzyczasie konstytucja umocniła rolę premiera (czytaj – zwycięskiej partii) względem parlamentu (czytaj ew. współkoalicjanta/koalicjantów), zmiany w systemie finansowania partii politycznych zbudowały przepaść pomiędzy partiami parlamentarnymi a każdą inną polityczną inicjatywą pozaparlamentarną. Sukcesy Samoobrony czy Ruchu Palikota wcale tej przepaści nie zmniejszają.

Sejm I kadencji przy tysiącu wad miał jedną zaletę – na mapie politycznej Polski trudno było znaleźć podział na mainstream i underground. Generalnie wszystkie aktywne odcienie politycznych poglądów Polaków były reprezentowane w parlamencie. Skutkowało to oczywiście tym, o czym wspomniałem wyżej – trzeba było geniuszu B. Geremka by zbudować w tym sejmie większość rządową. Za to z debaty publicznej nikt nie był wykluczony.

Demokracja to nie tylko wybory

Debata publiczna jest równie ważnym elementem, może nawet ważniejszym, jak sam akt wyborczy. Często demokracja jest sprowadzana tylko do karty i urny wyborczej – to błąd. Istotą demokracji są kompromisy, tworzone w toku ucierania się poglądów, wymiany doświadczeń i oglądu tego samego problemu z różnych pozycji. To jest podstawowa wyższość demokracji nad innymi systemami – wytwarzanie swego rodzaju mądrości zbiorowej. Jeśli pozbawimy jej ciągłego dyskursu i kompromisu, a sprowadzimy do głosowania co 4 lata – będzie to oznaczało wyznaczanie co 4 lata dyktatora.

Debata publiczna wymaga wprowadzenia do niej idei i pomysłów – duże partie stronią od określania się ideowego, bo tracą możliwość zdobycia większości – to jest oczywistość, na którą nie warto się zżymać – Miller nie byłby premierem, gdyby nie „przesunął” SLD do centrum rezygnując z lewicowej wyrazistości, AWS nie wygrałby wyborów gdyby nie prezentował szerokiego spektrum od centrum do skrajnej prawicy, PO nie włączy do swojego programu legalizacji miękkich narkotyków bo straciłaby umiarkowanych konserwatystów na rzecz PiS.

Cała historia społeczeństw dowodzi, że nowe idee rodzą się poza mainstreamem – który ma naturalną skłonność do przywiązywania się do pomysłów, które już zdały egzamin i niechęć do eksperymentów.

Demokracja stwarza możliwości stabilnego, nierewolucyjnego rozwoju i dostosowywania prawa i rządu do wymogów czasu. Różnie w różnych demokracjach to funkcjonuje – w USA tworzą się stowarzyszenia, które prędzej czy później biorą pod swoje skrzydła partie – ekologów czy socjalistów Demokraci, ruchy pro life czy libertarian Republikanie – przy czym ruchy te są niezależne, ewoluują swoimi drogami, partie muszą nadążać za ich ewolucją chcąc zapewnić sobie ich poparcie. Europa kontynentalna ma bardziej otwarte systemy na nowe podmioty – stąd Zieloni w niemieckim parlamencie. Bo dobra demokracja nie dopuszcza do powstania znaczącego undergroundu – to podstawowy bezpiecznik systemu.

Uwaga – kryzys

W tej chwili obserwujemy pewien kryzys demokracji – związany na pierwszy rzut oka z kryzysem gospodarczym, choć ja raczej bym wiązał to z kryzysem partycypacji nie tylko w dochodach, ale także w życiu publicznym. Tradycyjna lewica, która była naturalnym reprezentantem ludzi o niższych dochodach czy z takich czy innych przyczyn wykluczonych (lub czujących się wykluczonymi społecznie) przestała być dla nich wiarygodna. Jak sądzę przede wszystkim dlatego, że liderzy światowej lewicy, nie dostrzegli i zlekceważyli postulaty alterglobalistów, które przecież nowe nie są – system polityczny odrzucił ich przekaz – zamiast podjąć dyskusję. Zapominając o tym, że siłą systemu nie jest jego formalna przewaga nad undergroundem – ale otwartość na każdy pomysł i koncyliacyjność w działaniu. Systemy, które wierzą w swoją przewagę i nieomylność – upadają.

Postulaty okupantów Wall Street, demonstrantów Madrytu czy Aten są mi bardzo dalekie – ich ekspozycja warszawska (dosyć mizerna) opiera się na sprawdzonych i znanych działaczach ultralewicy (Piotr Ikonowicz) okraszonych medialnie Ryszardem Kaliszem (co akurat, wbrew chórowi medialnemu uważam za pozytywne – bo Kalisz daje sobie szansę poznać postulaty protestujących) – ale jest to zjawisko społeczne, któremu należy się przyjrzeć i postarać zrozumieć. Jeśli demokracja nie słucha każdego głosu – nie jest demokracją.

W tłumaczeniu na systemy wyborcze – należy unikać „zabetonowania” mainstreamu. W Polsce mamy to zjawisko – by wedrzeć się do mainstreamu trzeba być antysystemowym – PJN proponujący wzbogacenie obecnej sceny politycznej o formację konsekwentnie konserwatywno -liberalną nie ma szans. Szanse mają formacje jednoznacznie antysystemowe – jak Samoobrona czy Ruch Palikota. Przy każdym z tych ruchów zawsze trzeba sobie zadać pytanie – a co się stanie, jeśli ciśnienie odrzuconego undergroundu stanie się tak duże, że nie skończy się na wprowadzeniu 10% posłów a wywrócimy system? Czy mamy jakiś lepszy pomysł?

Polityka dla polityków?

Poza opisanymi wyżej mechanizmami wyborczymi i finansowania dochodzi jeszcze naturalna i w pełni zrozumiała zasada – dla 99% Polaków polityka nie tylko nie jest sensem życia, ale też nie jest jedynym z priorytetów – mamy swoje rodziny, pracę, dom, samochód, wakacje, urodziny, imieniny, wędkowanie, grzybobranie. gdzieś tam na końcu wybory polityczne. To normalne, ale siłą rzeczy nie partycypujemy codziennie w życiu publicznym, nie zastanawiamy się nad problemami, ideami i programami – co nie oznacza, ze nas nie dotyczą. Oczywiście w wyborach jak w kinie według bohaterów „Rejsu” – głosujemy na tych, których już oglądaliśmy. Do czasu, kiedy nie poczujemy, ze ktoś nas spektakularnie krzywdzi – wtedy wybuchamy i równie nieracjonalnie głosujemy na tych „którzy jeszcze nie rządzili”. Nasz brak zainteresowania polityką powoduje, że jedyne słyszalne głosy to głosy mainstreamu – służy temu tabloidyzacja przekazu, zdjęcia wyłapujące posłów na wakacjach w Egipcie, ustawki u lekarza itp. Z tego wniosek, że jedyną szansą na naturalną rotację elit i pomysłów jest otwarty system parlamentarny, gwarantujący reprezentatywność.

Oczywiście równie ważna jest stabilność systemu i możliwości operacyjne powoływania rządów – pamięć o I kadencji sejmu jest ważnym ostrzeżeniem. Dojrzała demokracja powinna szukać równowagi pomiędzy reprezentatywnością a stabilnością – I kadencja to skrajna reprezentatywność, obecne parlamenty to skrajna stabilność.

Może wybory dla wyborców?

Nasze własne doświadczenia, jak też procesy zachodzące w starszych demokracjach, które choć nie muszą, ale mogą dotrzeć i do nas skłaniają do tego, by system polityczny wzbogacić o element większej reprezentacji poglądów obywateli. W moim odczuciu większą reprezentatywność jesteśmy w stanie osiągnąć poprzez:

  1. Wyższą frekwencję w wyborach – czyli wciągnięcie większej liczby obywateli w system partycypacji w systemie
  2. Stworzenie możliwości (swoistego wentyla bezpieczeństwa) uczestnictwa mniejszych partii (gorzej zorganizowanych, nie dysponujących dotacją budżetową lub hojnymi sponsorami) w debacie publicznej – czyli wprowadzenie ich do parlamentu nie naruszając w sposób znaczący stabilności.

Wyższa frekwencja w wyborach nie będzie efektem najlepszych nawet działań NGO’sów czy większej ilości spotów z udziałem najsympatyczniejszych nawet celebrytów – wymaga spojrzenia na akt wyborczy z perspektywy obywatela, a nie partii politycznych. Kiedy dyskutowano o kodeksie wyborczym – ton rozmowie nadawały rozważania – to rozwiązanie jest korzystne dla PiS, to dla PO a tamto dla SLD. Dwudniowe wybory miały być korzystne dla PO a jednodniowe dla PiS – jakoś stało się tak, że w jednodniowych wygrała PO. Zdrowe dla systemu byłoby zapomnienie na czas konstruowania prawa wyborczego o istnieniu partii politycznych a skupienie się na tym, który powinien być najważniejszy – wyborcy. Co jest potrzebne wyborcy, by wziąć udział w głosowaniu?

– jasność i zrozumiałość reguł wyborczych – z pełną informacją, co jest efektem postawienia krzyżyka w konkretnej kratce.

– przedstawienie szerokiej oferty politycznej – umożliwienie wyborcy zagłosowania nie tylko zgodnie z sondażami czy „przeciwko” – ale także za.

– łatwość głosowania – ta w wymiarze fizycznym, niech głosowanie nie oznacza straty godziny czy dwóch prywatnego czasu, bo to zniechęca.

Głosuję – wiem co robię

Całe doświadczenie dwudziestolecia wolnych wyborów w Polsce skłania do utrzymania systemu proporcjonalnego, progowego z systemem obliczania wyników mandatowych preferującym duże partie – bo to zapewnia stabilność. Ze względu na konieczność reprezentatywności odrzucam wszelkie populistyczne pomysły ograniczenia liczby posłów – w kategoriach finansów państwa nie ma to najmniejszego znaczenia praktycznego, zmniejszy tylko możliwości kandydatów spoza pierwszych miejsc na listach wyborczych. Wyborca głosując musi wiedzieć, że jego głos powoduje, że Tusk będzie premierem, a PO otrzyma największą dotację budżetową. Musi wiedzieć, że wybieramy posłów RP, którzy będą stanowić prawo, a nie lobbystów na rzecz budowy przedszkola w jakiejś dzielnicy – w ulotkach wielu kandydatów możemy wyczytać takie obietnice. I tak głosujemy na partie – czy będących ich symbolami liderów – Tusk, Kaczyński, Palikot. Nie udawajmy że jest inaczej.

Szersze spektrum wyboru

Aby zapewnić możliwość reprezentacji poglądów należałoby powrócić do idei list krajowych – ustalanych przez partie, na które oddawalibyśmy drugi głos. Jak opisywałem wyżej – głosowanie „na ludzi” do senatu jest fikcją – należy więc przyjąć rzeczywistość do wiadomości. Głosując na listę krajową, którą wyobrażam sobie jako bezprogową i dzieloną wprost proporcjonalnie do uzyskanych głosów, przy uwzględnieniu w dzieleniu mandatów matematycznych reguł zaokrąglania, z doliczeniem do puli podziału wyników dających zaokrąglić się jedynie do zera. Zakładając, że z list krajowych przydzielamy 100 mandatów (uzyskane po likwidacji senatu) na zasadach opisanych wyżej, a głosy na listę krajową układają się tak jak na listy okręgowe uzyskujemy następujący układ w parlamencie:

PO – 207 +40 = 247

PiS – 157 + 30 = 187

RP – 40 +10=50

PSL – 28+8 = 36

SLD – 27+8=35

Mniejszość Niemiecka – 1

PJN – 2

KW Nowa Prawica – 1

PPP Solidarność 80 -1

Liczba posłów – 560, większość rządowa – 281. Co się zmienia?

PO i PSL mają w sumie 282 mandaty – mogą tworzyć rząd. W parlamencie są reprezentanci -mniejszych partii. Stabilność jest zachowana, a reprezentatywność podniesiona. Oczywiście w takiej ordynacji wyniki pewnie mogłyby być inne -zapewne z korzyścią dla tych mniejszych – bo głosując w okręgu na mniejsze zło, wyborca wcale nie musiałby wybierać tak samo drugim głosem. Mógłby wybrać większe dobro – nie obawiając się, że głos ten będzie stracony, bo sondaże wskazują, ze partia nie przekroczy progu. Organizacje od lat obecne na scenie politycznej – typu Sierpień 80, czy kolejne wcielenia Janusza Korwin – Mikkego uzyskują reprezentację – ale uzyskują też coś niebywale ważniejszego – motywację do działania w kampanii wyborczej i głosowania, nie biją się o honor – ale o jeden czy dwa mandaty, które pozwolą im promować swoje pomysły także wśród szerokiej publiczności – jedne z tego skorzystają, inne nie, ale stwarzamy im możliwość partycypacji, uczestnictwa w procesie legislacyjnym, uczestnictwa w pracy państwowej. Szczególnie że obie wymienione formacje od lat uczestniczą w wyborach i jak się wydaje mają stałe grono sympatyków – niereprezentowanych w żaden sposób w parlamencie. Inicjatywa nowa – PJN zyskałaby możliwość przekonywania do siebie wyborców prawicy.

Nie jestem szczególnym fanem finansowania partii politycznych z budżetu – uważam, ze to wprawdzie mniejsze, ale nadal duże zło, – wprowadziłbym jednak jasną zasadę podziału – dokładnie proporcjonalną do wyniku listy krajowej – zakładamy, ze rocznie wydajemy np. 20 mln na finansowanie – i każdy komitet uczestniczący w wyborach otrzymuje część tej kwoty odpowiadającej wynikowi wyborczemu. To także motywacja do wzięcia udziału w wyborach – pozyskanie możliwości rozwoju partii czy organizacji, która może rozbijać się o brak kilku tys. złotych na utrzymanie biura. Jeśli już musi być to finansowanie – to nie tylko tuzów parlamentarnych, ale także i tych, których aktywność uzyskała jakiekolwiek poparcie w wyborach.

Kolejnym aspektem, który zwrócił moją uwagę w ostatnich wyborach to tzw. podpisy poparcia. Problem dobrze zorganizowanego środowiska Korwin Mikkego wywołany procedurami PKW (to temat na inne, konstytucyjnej miary rozważania o układzie: prawa obywatela-procedura administracyjna) wskazuje na nieracjonalność tego systemu selekcji inicjatyw wyborczych. Z drugiej strony jest PPP-Sierpień 80 który jak rozumiem, dla stania się listą ogólnopolską musiała złożyć w połowie okręgów w sumie ponad 100 tys. podpisów, by uzyskać potem we wszystkich okręgach głosów niecałe 80 tys.. Korwinowi nie udało się udowodnić zebrania tych 100 tys. by potem w połowie okręgów otrzymać 150 tys. Coś tu nie gra.

Komisje poza numerem PESEL nie mają żadnej możliwości realnego sprawdzania list poparcia – bo orzekanie w sprawie czytelności wypełnienia rubryk jest jakąś tragifarsą. Sama bariera 5000 podpisów ma różne znaczenie w zależności od zurbanizowania okręgu wyborczego. Zebranie tej liczby podpisów pod dowolną inicjatywą jest operacją w Warszawie czy Krakowie logistycznie dosyć prostą. Kilkanaście sprawnych osób zrobi to w kilka dni. Ta sama ilość podpisów w rozległych okręgach gdzie nie ma ośrodków metropolitarnych – wymaga struktury co najmniej kilkudziesięciu aktywnych osób. Pomijam to, co jest codziennością – zastępowania struktur pieniędzmi – płaci się od kilkudziesięciu groszy do kilku zł za podpis wynajmując „zbieraczy”. Znowu uprzywilejowuje to organizacje z rozbudowanymi strukturami i wysokim stanem konta. Może należy likwidować te bariery – obniżając liczbę koniecznych podpisów, lub wprowadzając próg podpisów w skali kraju (rzędu np. 30 tys.) – bo w przypadku małych partii, muszą one przed wyborami zebrać podpisy wszystkich swoich zwolenników, a jak wskazuje przykład Solidarności 80 – nawet sporo więcej.

Łatwość głosowania

Opisywałem wyżej, naturalne zjawisko „lenistwa wyborczego” – dopóki nas ktoś szczególnie nie dotknie, nie mamy motywacji do psucia sobie niedzieli chodzeniem do obwodowej komisji. Kilka rozwiązań dyskutowanych jest od lat, ale ze względu na pytania: komu to pomoże? PO czy PiS? umiera w politycznym klinczu.

Widmem krążącym nad nami jest głosowanie przez Internet. Nie znam żadnego informatyka, który twierdziłby, że to technicznie niemożliwe. Znam wielu polityków którzy tak twierdzą – ponieważ jednak mam uzasadnione podejrzenia, ze wiedza informatyków w tym zakresie jest nieco większa, śmiem twierdzić że przyczyny oporu przed tą formą głosowania są czysto polityczne. Systemy bankowości internetowej obsługują większe operaty użytkowników niż wyborcy – zapewniając bezpieczeństwo, poufność i skuteczność działania. Oczywiście zdarzają się ataki hakerskie, włamania do systemów – nikt jednak po takich atakach, czy to w internecie, czy klonowaniu kart kredytowych nie proponuje powrotu do bankowości gotówkowej i czeków podróżnych. Politycy tłumaczą nam, że aktu demokratycznego można dokonać jedynie na papierze. Niedługo będzie to jedyna czynność wymagająca wypełnienia papierowego formularza – mamy już podpis elektroniczny, w oddziale swojego banku byłem wiele lat temu – dlaczego muszę chodzić do lokalu wyborczego żeby wskazać swojego kandydata? Być może jest to efekt nieznajomości nowych technologii przez naszych reprezentantów – duża część z nich nie korzysta samodzielnie z maila, pewnie także czują strach przed tymi „siedzącymi przed monitorami z piwem” .

Każdy kto chciałby poszerzyć partycypację obywateli w wyborach musi postulować głosowanie internetowe – poza głosowaniem leniwych, którzy zagłosują bez wychodzenia z domu, zlikwiduje to problemy z głosowaniem poza miejscem zameldowania – zaświadczenia dla studentów, czy czasowych emigrantów – po prostu jestem w spisie wyborców w danym okręgu i bez względu na to, czy jestem w Paryżu, Londynie czy w swojej sypialni – głosuję. A że jest jakaś możliwość fałszowania? W moim odczuciu dużo mniejsza – jeśli dostanę automatyczne potwierdzenie z systemu, ze zagłosowałem w dniu.. o godz. . oddając głos na. – nikt bezkarnie nie dostawi drugiego krzyżyka na mojej karcie. A głosów nieważnych w ostatnich wyborach znowu było 5%.

Zdaję sobie sprawę, ze nie wszyscy jesteśmy internautami. Dlatego wybory powinny być dwudniowe – i wcale nie weekendowe. Jeśli oderwiemy się na chwilę od rozważań, czyi wyborcy zagłosują w niedzielę po kościele, a czyi w sobotę wieczorem – a zastanowimy się przez moment nad wygodą wyborcy, to możemy dojść do szokującej odpowiedzi na pytanie kiedy przemożna większość wyborców jest w miejscu zamieszkania i jest skłonna wyjść z domu – w dni robocze. W poniedziałki nie organizujemy grilla, nie jedziemy na weekendowe szaleństwa w góry czy nad morze, nie mamy wesel i innych świąt rodzinnych – w poniedziałki w lepszym lub gorszym nastroju maszerujemy do pracy. W związku tym – wybory dwudniowe – niedziela i poniedziałek. Nie przekonują mnie obawy przed strasznymi naruszeniami prawa w nocy pomiędzy dniami wyborów – kwestia organizacji. Dezorganizacja hallów szkolnych w dniu nauki (gros lokali jest w szkołach) to znakomita lekcja wychowania obywatelskiego dla uczniów – którzy mogli by w tym dniu wręcz uczestniczyć pomagając organizatorom wyborów. Dla wielu z tych uczniów, których rodzice z założenia nie głosują, mogłaby być to pierwsza wiadomość, że takie coś jak wybory istnieje. A jakaś część z nas w drodze do lub z pracy zajrzałaby do lokalu wyborczego – nie tracąc czasu przeznaczonego w weekend na wycieczkę rowerową czy imieniny u sąsiada.

Do jakiegoś stopnia problemem jest obsada komisji – składających się z kilku urzędników i członków zgłaszanych przez komitety wyborcze. To system mający na celu wzajemne pilnowanie siebie nawzajem – gdzie ze względu na nadmiar chętnych często losuje się pomiędzy kandydatami komitetów. System ten z założenia wyklucza profesjonalizm – bo jedyną stwierdzoną kompetencją większości członków komisji jest ich zgłoszenie przez partię. Często jest to forma nagrody dla aktywu – 200 zł diety. To powoduje, ze do komisji trafiają różni ludzie – i nadający się do tej pracy i zupełnie przypadkowi. Jako nominatom partyjnym nie zawsze udaje im się zachować neutralność tak w przeprowadzaniu wyborów jak i zapewne w liczeniu głosów. Często słabo znają prawo wyborcze i nieświadomie wprowadzają w błąd wyborców w sprawach proceduralnych. Aż prosi się zastąpić ich wolontariatem – ochotnikami, którzy musieliby przejść sito kwalifikacji – zaliczyć test ze znajomości prawa wyborczego, być ocenionymi pod kątem umiejętności rozwiązywania problemów w praktyce, zadeklarować apartyjność – tak stworzony korpus wolontariuszy mógłby w drodze wyznaczania losowego komisji, stanowić ich obsadę. Partiom pozostałaby możliwość przypomniana przez PiS stworzenia własnych korpusów mężów zaufania – uprawnionych do obserwowania, ale nie biorących udziału w wykonywaniu procedur. Wrócilibyśmy do zasady, wg której zainteresowani nie liczą głosów (a działacze partyjni, nawet jak nie kandydują, należą moim zdaniem do zainteresowanych) a wyborca otrzymałby pomoc odpowiednio przygotowanego merytorycznie członka komisji.

Brońmy demokracji

Jedyną skuteczną obroną demokracji liberalnej przed ruchem antysystemowym jest zaproszenie formacji undergroundu do systemu – to nie przypadek, że w Europie Zachodniej nie było komunizmu – bo lewica i jej postulaty weszły do mainstreamu, Bismarck – przecież nie socjalista wprowadzał system emerytalny a niezbyt lewicowy Churchill – 8-godzinny dzień pracy. To nie przypadek, że rewolucja bolszewicka zdarzyła się w Rosji – gdzie system walczył z undergroundem nie będąc zdolnym do wchłonięcia go. Broniąc demokracji liberalnej musimy ją otwierać – aby jak największa liczba obywateli miała poczucie wspólnego tworzenia własnej rzeczywistości, a jak najmniejsza miała poczucie bycia marginesem.

Unia bez barier? :)

Wspólny rynek, rynek wewnętrzny, jednolity rynek, co oznaczają te pojęcia? Można ich w zasadzie używać zamiennie. Prawdą jest też, że odzwierciedlają pewien sposób myślenia o rynku europejskim na różnych etapach jego rozwoju. Początkowo, gdy integracja dopiero się zaczynała, mówiono o wspólnym rynku, następnie używano sformułowania rynek wewnętrzny, chyba trochę po to, by pokazać silną integrację wewnątrz wspólnoty. W ostatnim czasie najczęściej słyszę o rynku jednolitym, to pewnie ze względu na coraz wyraźniejsze dążenie do ujednolicania poszczególnych dziedzin życia tak różniących się praw 27 państw członkowskich. Jednak te pojęcia nie mają większego znaczenia, istotną jest treść, jaką ten rynek jest wypełniony.

Jednolity rynek jest dla mnie esencją integracji europejskiej. Na co dzień często nie dostrzegamy jego istnienia. On sam opiera się na czterech wolnościach: przepływu osób, towarów, usług i kapitału. Od niedawna dodawana jest także piąta dotycząca przepływu wiedzy.

 

Historia jego tworzenia jest historią likwidowania barier lub znoszenia granic pomiędzy krajami członkowskimi: najpierw Wspólnot a od prawie 20 lat – Unii Europejskiej. Począwszy od zniesienia barier celnych i ograniczeń ilościowych wewnątrz samej wspólnoty, poprzez wspólną politykę celną wobec krajów trzecich, tworzenie polityk sektorowych takich jak rozwoju regionalnego, transportu, rolnictwa, prawa konkurencji i wielu innych. I właśnie przez to, państwa członkowskie powiązały się ze sobą bardzo mocno. Nie chcę powiedzieć, że nierozerwalnie, ale w bardzo wielu sektorach mamy wspólne przepisy prawne, wspólne instytucje i to nie tylko te podejmujące decyzje w Brukseli jak na przykład Parlament Europejski, ale także te w Polsce i w innych krajach członkowskich. Czasem nie zwracamy uwagi na to, że takie instytucje jak Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Centra Konsumenckie, wreszcie organizacje pozarządowe są bardzo mocno zsieciowane z partnerami z innych krajów Unii. Wymieniam tutaj tylko te, z którymi ja, na co dzień współpracuję. Partnerów w innych krajach członkowskich znajdujemy z łatwością w każdym rodzaju naszej działalności. Te instytucje nie istnieją w oderwaniu od swoich europejskich partnerów, nie rozwiązują tylko polskich problemów. Dzięki temu, możemy być bardziej skuteczni także w rozwiązywaniu problemów lokalnych, bo korzystamy z dorobku wiedzy innych i wzbogacamy ich naszymi doświadczeniami. Do tego właśnie doprowadził rynek wewnętrzny.

Podwaliny rynku wewnętrznego zostały położone poprzez przyjęcie Jednolitego Aktu Europejskiego w 1987 roku, który usprawnił funkcjonowanie Wspólnoty i poszerzył jej kompetencje. W następnych latach przyjęto wiele przepisów regulujących jego funkcjonowanie. Stopniowo wprowadzano je w życie i dziś uznaje się, że rynek wewnętrzny istnieje od końca 1992 roku. Istnieje, ale częściowo jeszcze tylko na papierze, bo w rzeczywistości wspólny rynek to nie tyle dyrektywy i rozporządzenia regulujące jego funkcjonowanie, ale konkretne możliwości, z których mogą korzystać obywatele i przedsiębiorcy. Jednolity rynek to swoboda przekraczania granic, to możliwości kupowania i sprzedawania za granicą, także w internecie, podejmowania pracy, studiów, zamieszkania za granicą, to prawa do uznawania w każdym kraju członkowskim umiejętności i doświadczenia zdobytego w innym, to wreszcie prawo do ochrony w całej Unii własności intelektualnej wytworzonej w jednym państwie członkowskim.

Kiedy słyszę o „tabelach wyników deficytu transpozycji dyrektyw dotyczących jednolitego rynku” to przestaję rozumieć, o czym mowa albo natychmiast zasypiam. Obowiązkiem nas wszystkich, a zwłaszcza polityków jest mówienie o wspólnym rynku po ludzku. Po ludzku to znaczy tak, żeby rozwijać prawdziwą debatę, angażować w nią obywateli i organizacje pozarządowe, a nie zamykać jej niezrozumiałymi, nudnymi sformułowaniami wygłaszanymi w euromowie. Czasem mam wrażenie, że za przemądrzale brzmiącymi formułkami kryje się po prostu brak zrozumienia tematu. Jednolity rynek to sprawy tak podstawowe jak większa konkurencja, co za tym idzie niższe ceny i większy wybór towarów i usług dla obywateli, jasne reguły udzielania pomocy publicznej, ale przede wszystkim to są setki konkretnych nowych szans dla nas, na przykład na tańsze zakupy, mniejsze koszty prowadzenia działalności gospodarczej, równy dostęp do rynków zamówień publicznych w całej Europie, tańsze i prostsze rejestrowanie patentów, uznawanie podpisu elektronicznego w całej Unii Europejskiej i wiele innych.

Europa potrzebuje teraz jak nigdy wcześniej naszej energii i entuzjazmu. Nasza prezydencja przychodzi w samą porę. Pamiętam dobrze, kiedy jeszcze przed rozpoczęciem węgierskiej prezydencji słyszałam od moich koleżanek i kolegów z Komisji Rynku Wewnętrznego, że już czekają na Polską Prezydencję, bo wierzą, że ona może pogłębić rynek wewnętrzny. Gdy teraz z nimi rozmawiam, mówią, że są pozytywnie zaskoczeni profesjonalnym przygotowaniem przyjeżdżających do Brukseli polskich urzędników. To wszystko kreuje bardzo dobrą atmosferę. Wielu w Europie pamięta jak Polska walczyła o liberalizację dyrektywy usługowej, wiedzą też, że jak mało który kraj Unii Europejskiej opowiadamy się niemal zawsze za pogłębianiem wspólnego rynku i likwidowaniem istniejących na nim barier. Można przypomnieć marcowy list 9 przywódców europejskich do przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Barroso i do przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana van Rompuya, w którym apelowali o „nowy kierunek gospodarczy” i dokończenie budowy unijnego wspólnego rynku. Jednym z inicjatorów tego listu był właśnie polski premier – Donald Tusk. Patrząc na priorytety naszej prezydencji, widzimy, że jako pierwszy wymieniany jest właśnie jednolity rynek oraz poszukiwanie nowych źródeł wzrostu w Europie. Głęboko wierzę, że w czasie trwania prezydencji nadamy szybsze tempo likwidowaniu barier na wspólnym rynku. Mamy do załatwienia konkretne sprawy dla obywateli takie jak obniżenie roamingu, stworzenie jednolitego patentu europejskiego, reforma uznawania kwalifikacji zawodowych, stworzenie systemu alternatywnego rozwiązywania sporów dla handlu elektronicznego.

Optymalnie, likwidowanie barier na rynku wewnętrznym odbywa się za pomocą harmonizacji legislacji czyli ujednolicania prawa na poziomie europejskim przy współudziale Parlamentu Europejskiego i Rady. Ale to nie załatwia sprawy, później musi dojść do właściwego wdrożenia tego prawa we wszystkich krajach członkowskich połączonego z likwidowaniem barier administracyjnych. Tutaj potrzebna jest szczególna czujność, inaczej praca wykonana na poziomie europejskim idzie na marne, bo państwa członkowskie czasem nawet nie likwidują, ale wręcz dodają obciążeń administracyjnych obywatelom. Określa się to terminem gold plating, czyli pozłacanie, a tłumaczenie, które często słyszymy, to, że „Bruksela kazała”. Rynek wewnętrzny będzie działał dobrze, jeśli w każdym kraju będziemy pilnowali, aby niepotrzebne bariery administracyjne ograniczające działania, przedsiębiorczość, aktywność obywateli były likwidowane. Potrzebna jest tutaj społeczna kontrola.

Zaangażowanie społeczeństwa jest głównym celem Forum Jednolitego Rynku, które odbędzie się w Krakowie 2-4 październiku tego roku (http://ec.europa.eu/internal_market/top_layer/single_market_forum_en.htm). Udało mi się przekonać Komisję i Parlament do zorganizowania tego wydarzenia a sama uczestniczę w komitecie sterującym, który je przygotowuje. Pracujemy tam wspólnie z Polską Prezydencją, głównie z Ministerstwem Gospodarki. To będzie jedno z największych wydarzeń podczas polskiej prezydencji. Planujemy, że pojawi się na nim ponad 1000 uczestników z całej Unii Europejskiej. Tutaj właśnie najważniejsi politycy europejscy i urzędnicy tworzący ramy wspólnego rynku odpowiedzą na oczekiwania obywateli. Będzie to miejsce debaty nad stanem wspólnego rynku, będzie można też dowiedzieć się o swoich prawach na wspólnym rynku o tym, czego ma prawo od nas wymagać administracja kraju członkowskiego, a czego wymagać nie ma prawa, jakie uprawnienia przysługują nam w podróży, jak zarejestrować samochód czy podjąć pracę w innym kraju członkowskim. Forum ma nadać kierunek zmianom na rynku wewnętrznym, ma odpowiedzieć na pytanie, co najbardziej przeszkadza obywatelom i przedsiębiorcom i poszukać najlepszych metod wprowadzania dobrych rozwiązań w życie. Zależy mi na tym, aby polski głos był w tej debacie słyszalny.

Dlatego postanowiłam wspólnie z moim kolegą, również pracującym w Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów – posłem Rafałem Trzaskowskim oraz ze stowarzyszeniem Projekt: Polska rozpocząć projekt informujący o jednolitym rynku. Nosi on nazwę „Unia bez barier”. Chcemy przez ten projekt wywołać publiczna dyskusje i promować wiedzę o jednolitym rynku poprzez młodych ambasadorów. W ramach, adresowanego głównie do uczniów i studentów z całej Polski, konkursu wyróżnieni zostaną ci uczestnicy, którzy w najbardziej twórczy i przystępny sposób przedstawią w swoich środowiskach propozycje możliwych zmian i zaangażują rówieśników w decydowanie, które są dla nich najistotniejsze. Do konkursu można się zgłaszać na stronie www.uniabezbarier.pl. W tym samym miejscu uczestnicy mogą odnaleźć szkolenie e-learningowe, które wyjaśni im na czym polega jednolity rynek i opowie o konkretnych propozycjach reform, takich jak: obniżenie roamingu, wprowadzenie europejskiej karty zawodowej, patentu europejskiego, zapewnienie prawdziwej swobody świadczenia usług w całej Unii Europejskiej, uznawania podpisu elektronicznego w całej UE czy rzeczywiście swobodnych płatności elektronicznych. Na najaktywniejszych uczestników czekają nagrody, w tym iPady ufundowane przez Ministra Gospodarki, wyjazdy studyjne do Brukseli, czy też staże w Parlamencie Europejskim u mnie oraz u posła Trzaskowskiego. Jednak, najbardziej prestiżową nagrodą jest możliwość uczestnictwa w Forum Jednolitego Rynku oraz osobistego przekazania propozycji reform komisarzowi odpowiedzialnemu za rynek wewnętrzny i usługi – Michel Barnier. Bardzo liczę, że uda nam sie najpierw przeprowadzić debatę w Polsce o konkretnych zmianach na wspólnym rynku a później wpłynąć na debatę europejska naszym aktywnym uczestnictwem na Forum Jednolitego Rynku w Krakowie.

Barier jest jeszcze wiele, mimo, ze dla otwierania dla naszej działalności w Europie mnóstwo zostało zrobione, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Wyobraźmy sobie jeden dzień bez wspólnego rynku. Idziemy do sklepu i okazuje sie, że pomarańcze są 30% droższe już nie mówiąc o winie. Nasz kuzyn już nie może legalnie pracować w Anglii i prosi nas o pomoc w zorganizowaniu powrotu. Okazuje sie, ze w internecie nie odnajdujemy stron tanich linii lotniczych. Eksport mebli został obłożony cłami i grozi mi zwolnienie z pracy, gdyż mój pracodawca gwałtownie poszukuje oszczędności. Na szczęście to tylko ponury sen, ale ciągle musimy dbać o to, aby tylko snem pozostał. Na tym co już osiągnęliśmy, musimy budować dalej i nieustannie i aktywnie definiować hamulce i ograniczenia dla naszego funkcjonowania wśród 500 milionów Europejczyków oraz wspólnie z nimi je znosić. Wykorzystajmy do tego właśnie okres zbliżającej się prezydencji i wejdźmy w 2012 rok w jeszcze bardziej wspólnym rynku.

Czekając na e-voting :)

System umożliwiający Polakom głosowanie przez Internet ma przynieść frekwencyjną rewolucję. Przynajmniej na to liczą entuzjaści pomysłu skupieni wokół inicjatywy e-glosowanie.org. Ostatnio wprowadzenie możliwości głosowania przez Internet obiecał w ankiecie dla Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji Bronisław Komorowski. Jednak w rzeczywistości do najbardziej oczekiwanej obecnie reformy prawa wyborczego może nigdy nie dojść.

E-głosowanie to wygoda i prostota

20 czerwca, wybory prezydenckie 2010. W polskich placówkach konsularnych i ambasadach na całym świecie otwarte zostaje kilkaset punktów wyborczych. W wielu z nich frekwencja osiągnie 100%. Jeden z moich znajomych, który mieszka w niemieckim Düsseldorfie poświęca kilkadziesiąt minut na podróż do odległej o blisko 40 kilometrów Kolonii. Znacznie gorzej sytuacja wygląda w Szwajcarii. Tam zagłosować można tylko w stolicy państwa Bernie – około 160 kilometrów od popularnej wśród obcokrajowców Genewy – siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych, międzynarodowych korporacji i miasta zamieszkiwanego przez liczną polonię. Podobnie, jak w przypadku wielu innych Polaków na całym świecie, moja znajoma nie była w stanie pokonać tak dużej odległości by zagłosować.

W Polsce, tradycyjnie już, niższa frekwencja została zanotowana na wsi. W wielu miejscowościach nie ma placówek, w których można oddać głos. Komisje wyborcze tworzone są głównie w gminach, większych wsiach. Droga do punktu wyborczego to często kilka – kilkanaście kilometrów. Niedziele to dni, w których komunikacja zbiorowa jeździ znacznie rzadziej, czasami przez cały dzień nie ma autobusu, którym można dojechać na głosowanie. Wielu ludzi nie posiada własnych samochodów. W połączeniu z ogólnym zniechęceniem do polityki, brakiem wiary w możliwość zmiany ludzie nie będąc zdeterminowanymi do udziału w głosowaniu prawdopodobnie nie wezmą w nim udziału – nie widzą powodu dla którego mieliby pokonać tak dużą drogę i tracić czas na wrzucenie do urny kartki wyborczej.

Umożliwienie oddania głosu przez Internet mogłoby wiele zmienić. Biorąc pod uwagę stale rosnącą liczbę gospodarstw domowych podłączonych do sieci, e-voting w szybkim czasie dałoby szansę udziału w wyborach praktycznie każdemu – mieszkającym na wsi i za granicą, niepełnosprawnym i osobom starszym, zapracowanym, niemającym czasu na wycieczkę do punktu wyborczego. Mogłoby to zadziałać lepiej niż prowadzone dotychczas tradycyjne akcje profrekwencyjne.

W Estonii e-voting już działa

Krajem przodującym w dziedzinie e-votingu jest Estonia. Możliwość oddania głosu przez Internet wprowadzono w 2005 roku podczas tamtejszych wyborów samorządowych. Wyniki nie były najlepsze: z pomocy Internetu skorzystało zaledwie dziewięciu Estończyków na tysiąc (1.85% głosujących wybrało Internet). Jednak od tego czasu wynik z roku na rok jest coraz lepszy: w wyborach parlamentarnych w 2007 było to 3.4%, w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 6.5%, zaś kolejnych wyborach samorządowych aż 9.5% (odsetek głosujących przez Internet wśród wyborców stanowił odpowiednio: 5.4%, 14.7%, 15.75%). Wyższy jest również ogólny poziom frekwencji wyborczej. W wyborach samorządowych w 2009 roku zmiana w stosunku do wyborów z 2005 roku wyniosła 12.8%. W wyborach parlamentarnych frekwencja wzrosła o mniej spektakularne 3.9% jednak wiązało się to z zahamowaniem występującego od 1995 roku trendu spadkowego. Estończycy mogą być w szczególności dumni z ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego podczas których frekwencja wyniosła 43.9%, pięć lat wcześniej do urn poszło tylko 26.8% uprawnionych (w Polsce odpowiednio 20.9% i 24.53%). Mimo to trudno udowodnić, że na tak dużą poprawę frekwencji największy wpływ miał właśnie Internet. Decydujący wpływ mogło mieć zwiększenie zaufania do polityków, czy wprowadzony jako integralny element systemu głosowania przez Internet wydłużony czas wyborów.

Wybory w Estonii organizowane są w dwóch turach. Jako pierwsi, na kilka dni przed przebiegiem tradycyjnych wyborów, zagłosować mogą internauci. Na oddanie głosu mają kilka dni, potrzebują do tego czytnika kart, swojego elektronicznego dowodu osobistego z zapisanym tzw. kluczem prywatnym oraz oczywiście komputera i dostępu do Internetu. Wyborcy mogą głosować wielokrotnie zmieniając za każdym razem zdanie – podczas liczenia pod uwagę brany będzie tylko ostatni głos. Swój internetowy głos zmienić można także idąc w dniu wyborów do komisji wyborczej i stawiając krzyżyk na tradycyjnej karcie wyborczej.

Polacy entuzjastyczni, ale wciąż nie gotowi

W Polsce wprowadzenie głosowania przez Internet nie będzie łatwe. Zgodnie z planem wprowadzanie elektronicznych dowodów osobistych zawierających podpis elektroniczny rozpocznie się w przyszłym roku i trwać będzie dziesięć lat. Zaś kwalifikowany podpis elektroniczny, który mógłby zastąpić ten z dowodu osobistego, to wydatek rzędu kilkuset złotych. Jednak pomimo braku narzędzi technicznych już dziś można prowadzić prace na rzecz propagowania idei głosowania przez Internet i projektowania odpowiedniego systemu.

Liderem środowiska działającego na rzecz e-votingu pozostaje od kilku lat Młoda Polska prowadząca inicjatywę e-glosowanie.org. Udało im się zebrać podpisy poparcia kilkudziesięciu przedstawicieli organizacji pozarządowych, aktorów, polityków. Ściśle współpracują z kilkunastoma naukowcami, w tym z zespołem prof. Kutyłowskiego z Politechniki Wrocławskiej, który stworzył swoją propozycję mechanizmu głosowania przez Internet. Ostatnio poparcie dla idei głosowania przez Internet wyraził też Bronisław Komorowski, który w ankiecie „Cyfrowy portret kandydata” przygotowanej przez Polską Izbę Informatyki i Teleinformatyki (PIIT) pisał: „Jako Prezydent, chciałbym zainicjować dwa działania w zakresie teleinformatyki: (…) Po pierwsze: Możliwość głosowania przez Internet. Chciałbym, aby następne wybory prezydenckie dawały taką możliwość, oczywiście z gwarancją bezpieczeństwa i tajności aktu wyborczego. Zwiększyłoby to frekwencję wyborczą, pozwoliło na większy udział w wyborach osobom niepełnosprawnym i zniosłoby uciążliwe dla wielu osobiste stawianie się w lokalu wyborczym. Oczywiście, zgodnie z zasadami demokracji, dotychczasowy sposób głosowania powinien pozostać jako opcja.”

Profesjonaliści sceptyczni

Mimo to e-voting ma w Polsce wielu przeciwników, głównie wśród osób zajmujących się informatyką zawodowo. Systemom głosowania przez Internet zarzuca się obdarcie tajnych, bezpośrednich, równych i powszechnych wyborów z dwóch pierwszych przymiotników. Listę zarzutów w stosunku do e-głosowania poszerza zresztą sama estońska komisja wyborcza, która na plakatach promujących głosowanie przez Internet pisze: „Wolność zachowania się wyborców nie może być w pełni zagwarantowana w przypadku wyborów przez Internet, dlatego wyborca ma prawo do zastąpienia swojego i-głosu…” Na wyborców głosujących w domu wpływ może mieć rodzina, łatwiej taki głos też kupić. Tajność w większości systemów gwarantowana jest dzięki instytucji pośrednika, który zna tożsamość głosującego, jednak nie zna dokonanego przez niego wyboru (w przeciwieństwie do komisji zliczającej głosy, która wie na kogo oddany został głos, ale nie zna tożsamości głosującego). Mechanizm ten rodzi zaś obawy o wykluczającą tajność głosowania sytuację, w której oba podmioty wymienią się informacjami. Całkowicie podważyć można tylko zarzut niszczenia bezpośredniości wyborów. Ta bowiem nie dotyczy szczegółów technicznych, a więc faktu, że głos zamiast trafić prosto do urny, będzie przechodził przez system teleinformatyczny i pośredników. Bezpośredniość wyborów polega na podejmowaniu decyzji bezpośrednio przez głosujących, a nie – jak dzieje się to na przykład podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – wybranych przez głosujących organ. Głosowanie przez Internet w żaden sposób nie wpływa na tę kwestię.

Przeciwko próbom wprowadzenia głosowania przez Internet protestuje także polski oddział Internet Society – jednej z największych i najbardziej wpływowych organizacji zajmujących się, jak sama o sobie pisze, „propagowaniem rozwoju Internetu i społeczeństwa informacyjnego”. Już na początku 2007 roku uchwaliła swoje stanowisko, w którym opowiedziała się przeciwko wszelkim próbom wprowadzenia głosowania elektronicznego. Jak mówi Marcin Cieślak, prezes zarządu stowarzyszenia, od tej pory zmieniło się niewiele, stanowisko można by uzupełnić o kolejne przykłady naruszeń wyborczych w zakresie e-votingu. ISOC Poland zdaje się wychodzić z założenia, że „nie ma systemu, którego nie można złamać” stanowiącego jedną z najpopularniejszych informatycznych maksym. Członkowie Stowarzyszenia nie podważają matematycznej poprawności systemu proponowanego przez prof. Kutyłowskiego. Najsłabszym ogniwem systemu ma być człowiek – w tym konkretnym wypadku od trzech do dziewięciu ludzi. Tyle osób według jednego z członków Stowarzyszenia należałoby przekupić lub zastraszyć by móc w dowolny sposób zmanipulować głosami oddanymi przez Internet. Podczas tradycyjnych wyborów nad poprawnością działania systemu czuwają tysiące osób, ostateczny wynik weryfikowalny jest natomiast przez każdego z wyborców – każdy bowiem jest w stanie policzyć papierowe głosy. System e-głosowania w dogłębny sposób sprawdzić potrafiłoby kilkadziesiąt osób z Polski, kilkaset na całym świecie. Ostatnio na problem ten zwrócił także uwagę niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który stwierdził, że głosowanie powinno opierać się na zasadzie jawności (przejrzystości) wyborów – proces wyborczy powinien być zrozumiały dla przeciętnego wyborcy. System elektroniczny nigdy nie będzie w stanie sprostać temu wymaganiu.

Co dalej?

W wyborach internetowych pokłada się dziś wielkie nadzieje. Jednocześnie nie ma żadnych gwarancji, że zostaną one spełnione. Nie przeprowadzono żadnych badań na temat tego, jak e-głosowanie wpłynąć może na wyborczą frekwencję, wnioski wyciągać musimy z pojedynczych przykładów. Wokół takiej formy głosowania wciąż pojawia się mnóstwo kontrowersji. Mimo to brak jest systematycznie prowadzonej dyskusji między zwolennikami i przeciwnikami pomysłu. Nikt nie zastanawia się na ile poważne są stawiane zarzuty. Głosy sprzedaje się także dzisiaj (wystarczy aparat w komórce, by zrobić zdjęcie karcie wyborczej), słychać o rzekomym unieważnianiu oddanych głosów przez dorysowywanie kratek przy nazwiskach innych kandydatów. Jednocześnie przy badaniu odporności systemu na ataki zakłada się manipulacje w infrastrukturze polskiego Internetu (zmiany sprzętowe w głównych internetowych węzłach) i modyfikacji sposobu rozumienia komend przez procesor maszyny liczącej głosy. Wspólnie zastanowić się musimy nad tym, jaki poziom ryzyka dopuszczamy, czy warto płacić jakąkolwiek cenę za ogólną wygodę internautów i możliwość udziału w wyborach tysięcy dziś nie głosujących ludzi.

Wciąż istnieje wiele innych obszarów możliwej partycypacji, które choć wcale nie kontrowersyjne, nie mogą liczyć na zainteresowanie i wsparcie polityków i opinii publicznej. Obok dyskusji na temat głosowania przez Internet warto rozmawiać także o tych pozostałych projektach. Jak zauważa Piotr Waglowski, autor serwisu Vagla.pl – Prawo i Internet, takich zaniedbanych obszarów jest wiele: wnioski o przeprowadzenie referendum (wymagane pół miliona tradycyjnych podpisów), obywatelska inicjatywy ustawodawczej (wymagane sto tysięcy tradycyjnych podpisów) czy listy wyborcze w poszczególnych wyborach, na przykład prezydenckich (również wymagane sto tysięcy tradycyjnych podpisów). Każde z tych narzędzi pozwala obywatelom na znacznie silniejszą kreację rzeczywistości politycznej, niż udział w wyborach. Być może e-voting ostatecznie okaże się pomysłem nie do zrealizowania. Mam nadzieję, że nie zabraknie wtedy determinacji do przeprowadzenia pozostałych internetowych reform.

Podczas pisania artykułu korzystałem z informacji na temat e-votingu zaczerpniętych z listy dyskusyjnej ISOC Polska. Wszystkim dyskutującym serdecznie dziękuję za pomoc.

Łódź zawinęła do Portu :)

Port Łódź to nowoczesne centrum handlowe wybudowane przez Inter IKEA Centre Polska (ciekawostką jest, to że nazwa marki IKEA to akronim – skrót utworzony z pierwszych liter imienia, nazwiska oraz nazw farmy i parafii, skąd pochodzi założyciel firmy: Ingvar Kamprad Elmtaryd Agunnaryd). Jest to największy kompleks tej grupy w Europie – pozycję lidera straciło Porto w Portugalii. Otwarcie miało miejsce 24-go marca, ale od czasu narodzin koncepcji wybudowania kompleksu, upłynęło ponad trzynaście lat. W roku 1996 zakupiono pierwszą część gruntów pod budowę i od tego czasu sukcesywnie przybliżano się do spełnienia wizji stworzenia czegoś niespotykanego.

Podczas wizyty w dniu otwarcia udało mi się porozmawiać z rzecznikiem prasowym Portu Łódź – Izabelą Sawicką oraz panem Jackiem Lipińskim, Project Managerem.

Pierwsze wbicie łopaty nastąpiło dopiero w listopadzie 2008 roku. Jak podkreśla Jacek Lipiński: Budowa Centrum Handlowego została wykonana w rekordowo krótkim czasie – w ciągu 15 miesięcy, pomimo wyjątkowo ciężkiej, ostatniej zimy.

Za budowę kompleksu było odpowiedzialnych tylko pięć podmiotów, wliczając wykończenia oraz oszklenie. Całe centrum zostało podzielone na trzy obszary powiązane tematyką: las, woda oraz góry. Pomysłodawcą takiej wizji był pan Terry Evenden z duńskiego biura, zajmującego się aranżacją podobnych wielko powierzchniowych obiektów.

Aby mógł powstać ten olbrzymi moloch dający zatrudnienie kilku tysiącom łodzian, już podczas etapu budowy Inter IKEA Centre Polska i IKEA Retail przeznaczyły na inwestycję ponad 200 mln euro. Jednakże kwota ta objęła budowę nie tylko samego kompleksu, ale także miejskiej infrastruktury – przebudowa jednej nitki ulicy Pabianickiej oraz sfinansowanie przeniesienia krańcówki tramwajowej linii 11 i 46 pochłonęły ponad 11 mln euro. Inwestycja korporacji na tym jednak się nie skończy, planowane jest do roku 2011 połączenie Portu Łódź z projektowaną drogą ekspresową S14 – przyszłą obwodnicą miasta.

Gdyby wzdłuż elewacji tego największego centrum handlowego wybudować bieżnię, to można by na niej rozgrywać konkurencję biegu na 1500m. Natomiast w wykopie powstałym w pierwszej fazie budowy zmieściłaby się woda z 94 basenów olimpijskich (prawie 259 000 m3). Cały teren gruntów Portu Łódź to 127 000 m2. Z czego 100 000 m2 zajmuje powierzchnia wynajmowana przez ponad 200 sklepów. Największy w Polsce sklep meblowy IKEA dzięki zastosowaniu połączenia z galerią handlową jest jedynym takim obiektem, w którym klienci mogą się swobodnie przemieszczać bez wychodzenia na zewnątrz.

Ponadto, na klientów centrum czekać będą m.in. Leroy Merlin i Saturn – dwa pozostałe (obok sklepu IKEA) wierzchołki trójkąta, supermarket poznańskiej sieci Piotr i Paweł, sklep Empik, salony ze sprzętem elektronicznym Sony Centre i RTV EURO AGD, sklepy odzieżowe i obuwnicze, wśród nich: Zara, Bershka, Stradivarius, Pull&Bear, H&M, C&A, Kappahl, Reserved, CroppTown, Intimissimi, Calzedonia, Smyk, Camaieu, Promod, New Yorker, Charles Vogele, House, Mohito, Cubus, Benetton, Solar, Bytom, Sunset Suits, Pawo, Bata, Quazi, Ryłko, Lesta, Wojas, Cohnpol, Ecco, Bartek, Mango, Adidas, sklepy sportowe EXIsport i Sizeer, salony jubilerskie Apart, Swarovski, Pandora i Yes oraz drogeria-apteka sieci SuperPharm. Ofertę Portu Łódź uzupełnią punkty gastronomiczne i kawiarnie, m.in. Solo Pizza, Pizza Da Grasso, Mr Hamburger, Restauracja Zielony Chrzan, W Biegu Cafe, Coffee Heaven, Cube Cafe i wiele innych.

Aby Port Łódź stał się miejscem jeszcze bardziej przyjaznym rodzinie wykorzystano wiele nowatorskich rozwiązań logistycznych. Praktyczne udogodnienia zastosowane w barwnych, bogato wyposażonych pokojach dla rodzin z małymi dziećmi pomogą zapewnić dobry nastrój rodzicom naszych milusińskich. Umieszczone w pasażach handlowych oraz w przyszłości na Patio, bezpłatne place zabaw umożliwią maluchom rozrywkę i sprawią, że nie będą narzekać na nudę, podczas gdy rodzice będą przyglądać się sklepowym witrynom.

Jak dowiedziałem się od pani rzecznik Izabeli Sawickiej pierwszego dnia otwarcia centrum handlowego zastosowano po raz pierwszy w Polsce, bardzo innowacyjny, system liczenia odwiedzających. Opiera się on na sygnałach wysyłanych przez włączone telefony komórkowe do operatorów sieci. Program mierzy ilość wysłanych sygnałów i podaje dzięki temu liczbę gości oraz zagęszczenie na terenie centrum, dzięki czemu można ocenić, które części kompleksu są najbardziej atrakcyjne dla potencjalnych klientów. Co ciekawe, jeżeli któryś z odwiedzających posiada przy sobie dwa lub więcej aparatów – system wykrywa to i tak jako jedną osobę.

Kampanię otwarcia Portu Łódź doskonale przedstawia informacja prasowa wydana na konferencji w przeddzień otwarcia centrum.

Kampania reklamowa Portu Łódź była nietypowa i wzbudziła zainteresowanie wielu łodzian. Wykorzystano w niej element zaskoczenia oraz działania na portalach społecznościowych, które zainicjował Kapitan Włodzimiesz Ka. Zakochany marynarz, niebanalne akcje w przestrzeni miejskiej oraz nawiązujące swym wyglądem do haseł manifestacyjnych billboardy Żądamy Portu dla Łodzi przykuwały uwagę i prowokowały do dyskusji.

Pierwszy etap kampanii, tzw. teaser miał na celu wywołanie pozytywnego zaskoczenia. Polegał na wciągnięciu odbiorców do pewnego rodzaju gry. Zdecydowaliśmy się na niebanalną kampanię reklamową, żeby zaprosić łodzian do wspólnej zabawy. Dzięki niestandardowym działaniom w przestrzeni miejskiej, chcieliśmy zainteresować odbiorców i pobudzić do dyskusji – tłumaczy Aleksandra Sikora z biura prasowego IKEA.

1-go marca w centrum Łodzi pojawiły się billboardy z hasłami: Żądamy Portu dla Łodzi!, To oczywiste, że Łódź potrzebuje Portu!, Cała Łódź cumuje w Porcie!, Niech Łódź będzie miastem z własnym Portem!, Łodzianie żądają Portu dla Łodzi. Jeszcze większe emocje i uśmiechy na twarzy wywoływały siedmiometrowe latarnie morskie, które z dnia na dzień pojawiły się w najbardziej uczęszczanych miejscach miasta. Każdego wieczora włączane przez latarnika, prowadziły łodzian do Portu i wskazywały dobrą drogę do rozwiązania zagadki.

Od 8-go marca w mieście trwały manifestacje. Zwolennicy Portu angażowali Łodzian i zachęcali do podpisania petycji wyrażającej ich pozytywny stosunek do nowatorskiej inicjatywy. Bycie ZA portem dla Łodzi zjednoczyło łodzian, którzy podejmowali temat i dopytywali o co chodzi?.

Zależało nam także na umieszczeniu kampanii Portu Łódź w mediach społecznościowych. Staraliśmy się wykorzystać potencjał Facebooka i innych portali społecznościowych – wspomina Aleksandra Sikora. Na portalu Facebook pojawił się profil Kapitan Włodzimiesz Ka – zakochany do szaleństwa marynarz, pragnący rzucić w Łodzi kotwicę, poszukujący zwolenników dla swojej inicjatywy budowy portu w mieście, zyskał wielu sympatyków.

15-go marca kampania wkroczyła w kulminacyjny etap. Wszystko stało się jasne, zagadka została rozwikłana, a wszelkie w
ątpliwości łodzian rozwiane. W mieście pojawiły się billboardy zapowiadające Wielkie Otwarcie Portu Łódź 24-go marca. Uruchomiona została także strona internetowa www.PortLodz.pl, na której oprócz informacji o centrum znaleźć można było także zaproszenia do udziału w konkursach, które uświetnią otwarcie. Kampanię Portu Łódź opracowały i wykonały agencje: Red8, Telma Group Communications oraz Endorfina.

Po wyjściu z kompleksu byłem zauroczony architekturą oraz ogromem prac włożonych w budowę tego giganta. Mam nadzieję, że z Portu Łódź będzie widać światło latarni, które zauważą inne firmy, płynące jak okręty aby wreszcie zacumować po długiej drodze na odkrytej ponownie, urodzajnej ekonomicznie ziemi.

Wykorzystano materiały z konferencji prasowej z dnia 23-go marca 2010.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję