Francja, Ukraina i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Jacquesa Rupnika, profesora badawczego w Le Centre de recherches internationales – Centre for International Research at Sciences Po w Paryżu, profesora wizytującego w College of Europe w Brugii i ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej, a także byłego doradcę prezydenta Czech Vaclava Havla i członka zarządu Instytutu Sprawiedliwości Historycznej i Pojednania w Hadze. Rozmawiają o tym, jak wojna w Ukrainie zmieniła francuską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa w Europie, jakie są perspektywy członkostwa Ukrainy w UE i NATO oraz czy oś władzy w UE przesunęła się na wschód.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czy w świetle ostatnich wydarzeń wojna w Ukrainie oznacza otwarcie czy zamknięcie Europy na wschód?

Jacques Rupnik

Jacques Rupnik (JR): I jedno, i drugie – to otwarcie na Ukrainę i zamknięcie na Rosję. Na pewno jest to otwarcie, bo to konflikt na wschodnich peryferiach Unii Europejskiej, a UE – poprzez wsparcie Ukrainy w czasie wojny – wyraźnie ciągnie na wschód. Również dlatego, że w czasie konfliktu Unia zaprosiła Ukrainę do ubiegania się o status kandydata.

Jest to również zamknięcie, ponieważ Unia zamyka się na Rosję. W okresie po 1989 roku podejmowano różne próby i toczono wiele debat na temat tego, jak postępować z poradziecką Rosją. Początkowo te starania miały mieć charakter otwierania się, potem stały się koegzystencją, teraz jest to już wyraźne zamknięcie.

LJ: Ukraina uzyskała status kandydata do UE i złożyła wniosek o członkostwo w NATO – przed wojną to, że Ukraina ma szansę stać się członkiem tych organizacji nie wydawało się realne. Czy teraz jest to bardziej realistyczne?

JR: Formalnie rzecz biorąc, żaden kraj w stanie wojny nie może przystąpić do Unii Europejskiej. To pierwszy warunek przyłączenia się do projektu europejskiego – trzeba być krajem w stanie pokoju, sprawować kontrolę nad własnym terytorium i być w stanie realizować wspólne wymagania, polityki, posiadać instytucje i stosować się do ograniczeń ekonomicznych. Jeśli więc przyjmiemy propozycję członkostwa dosłownie, wówczas odpowiedź, czy jest ono realistyczne, brzmiałaby „nie”.


European Liberal Forum · Ep157 France, Ukraine, and the future of Europe with Jacques Rupnik

Podobnie nie ma możliwości, aby kraj w stanie wojny miał szansę zostać członkiem NATO. Nie oznacza to jednak, że nie może złożyć wniosku i rozpocząć procesu, bo to już inna kwestia.

Podsumowując, członkostwo w czasie wojny jest niewykonalne, ale sam proces aplikacyjny można rozpocząć – nawet podczas wojny. W przypadku Ukrainy być może proces ten by się nie rozpoczął, gdyby właśnie nie trwająca wojna. Oznacza to zatem, że będzie to zupełnie inny rodzaj procesu rozszerzenia – i być może także inny rodzaj członkostwa, ponieważ jest to kraj, który będzie borykał się z konsekwencjami wojny przez bardzo długi czas (w perspektywie lat, a nie miesięcy). Mam nadzieję, że Ukraina będzie stopniowo przyciągana do UE, ale też sama Unia Europejska będzie musiała się zmienić, żeby mogła się zaangażować w miejscu takim jak Ukraina.

LJ: Jakiej Unii Europejskiej potrzebujemy, żeby być gotowym na przyjęcie Ukrainy?

JR: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć, czym jest Unia Europejska i jak powstała. To powojenny projekt stworzony jako sposób na pojednanie między Francją a Niemcami. Pomysł opierał się na fakcie, że w XX wieku były już dwie wojny, więc nie dało się tak dalej funkcjonować, gdyż było to autodestrukcyjne dla Europy. Oznaczało to, że dwie potęgi pozaeuropejskie (Rosja i Stany Zjednoczone) rządziły podzieloną Europą, a więc Europa jako aktor nie mogła dalej tak istnieć.

Europa została zbudowana w opozycji do geopolityki. Zbudowaliśmy pokój poprzez gospodarczą, społeczną, instytucjonalną i prawną współzależność między naszymi krajami. Filozofia ojców założycieli była taka, że ​​im więcej współzależności, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo konfliktu. To ogromny sukces krajów członkowskich UE, ale w naszym wschodnim i południowym sąsiedztwie wciąż mamy do czynienia z zagrożeniami dla bezpieczeństwa i potencjalnie destabilizującymi zjawiskami.

Wojna w Ukrainie postawiła UE w sytuacji, która zachwiała posadami Unii. Oczywiście ta siła (w tym siła militarna) ma znaczenie i dlatego UE musi myśleć geopolitycznie. Mówiąc krótko, myślenie geopolityczne oznacza na przykład mówienie, że Ukraina może zostać kandydatem do UE, czego wcześniej nie było w spektrum możliwości – a normalnie nie byłoby to możliwe, ponieważ Ukraina pozostaje w stanie wojny.

To także zmiana myślenia o tym, po co nam Unia Europejska – zarówno dla jej założycieli, jak i nowszych członków. Wspomniałem przed chwilą, że UE powstała wbrew geopolityce – tak było. W Niemczech to słowo było tematem tabu. W niemieckiej konstytucji był zakaz fałszywej projekcji poza granicami Niemiec.

Francja zawsze myślała w kategoriach polityki siły, podobnie jak Wielka Brytania – dawne imperia. Ale to podejście nie było częścią UE. Dopiero w ostatnich latach Francja rozwinęła ideę, zgodnie z którą UE powinna być strategicznym aktorem w zakresie bezpieczeństwa i wojskowości.

Ten pomysł zupełnie nie spodobał się Europie Środkowo-Wschodniej. Ogólnie rzecz biorąc, ich zdaniem w zakresie bezpieczeństwa jest tylko jedna instytucja, która się sprawdziła – NATO. Dlaczego? Bo za NATO stoją Stany Zjednoczone, które pełnią rolę siły odstraszającej. Dla krajów, które odradzały się po upadku Związku Radzieckiego, NATO było jedynym istotnym graczem pod względem bezpieczeństwa.

Jeśli zaś chodzi o demokrację, politykę i instytucje, to państwo narodowe stanowi podstawę i ramy, w których wciąż operują kraje członkowskie. Po co więc jest Unia Europejska? Zasadniczo jest to narzędzie oraz ramy rynkowe i ekonomiczne, wraz ze wszystkimi normami prawnymi, które są związane z dobrze funkcjonującym rynkiem. Jest także narzędziem modernizacji dla krajów słabiej rozwiniętych poprzez transfer tzw. funduszy strukturalnych. Taka była wizja – bardzo brytyjska wizja UE w Europie Środkowo-Wschodniej. To oczywiście spore uogólnienie, bo zawsze są wyjątki od reguły – jak na przykład profesor Geremek, który też miał swoją wizję Europy. Był to jednak dominujący pogląd większości rządzących.

Ten pogląd na Europę również ma swoje ograniczenia. Po Brexicie odkryliśmy, że brytyjska wizja Europy niekoniecznie jest dziś najbardziej odpowiednia. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Unia Europejska to nie tylko przestrzeń gospodarcza, ale także projekt polityczny. Dlatego jeśli chcesz pomóc np. Ukrainie, nie możesz ignorować faktu, że Ukraińcy domagają się bliższych relacji z UE – i robią to z powodów politycznych (a nie tylko po to, by dostać jakieś dotacje lub z innych względów ekonomicznych). Ukraina chce mieć polityczną kotwicę na Zachodzie. To właśnie oznacza dla Ukraińców Unia Europejska.

Nawet mieszkańcy Europy Środkowej, którzy podzielali ten brytyjski pogląd na UE, muszą go teraz zrewidować – i każdy z nich musi to zrobić na własną rękę.

LJ: Co sądzi Pan o koncepcji autonomii strategicznej? Czy Europejczycy osiągną większą integrację polityczną i stworzą szerszą wizję geopolityczną? A może w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą musiały stać się jeszcze bardziej obecne w regionie?

JR: Wojna w Ukrainie zmieniła sposób myślenia ludzi o tych sprawach. Od bardzo dawna Francuzi uważali, że powinniśmy rozwijać europejski potencjał w zakresie europejskiej autonomii strategicznej. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszym świecie główna rywalizacja przyszłości rozgrywa się między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Były prezydent Obama zapowiedział zwrot ku Azji, a Trump poszedł jeszcze dalej – trzykrotnie wyraźnie zakwestionował znaczenie NATO. Ludzie już o tym zapomnieli, choć nie było to tak dawno.

Pojawiło się przekonanie, że nie zawsze możemy polegać na kimś innym, kto rozwiąże nasze problemy. Kiedy w byłej Jugosławii w latach 90. trwała wojna to ostatecznie NATO i USA wraz ze swoimi sojusznikami pomogły położyć jej kres. Ale nie zawsze znajdzie się ktoś inny, kto rozwiąże za nas problemy. Taki był francuski sposób myślenia. Jednak za francuskim dążeniem do autonomii strategicznej i potęgi europejskiej kryła się próba niejawnego zbudowania dystansu wobec Stanów Zjednoczonych, a zatem wszelkie sugestie dotyczące autonomii strategicznej stawały się „nieważne”, gdy tylko pojawiały się jakieś podejrzenia.

Wniosek jest taki, że w Europie nie może być mowy o autonomii strategicznej. Jedynym sposobem jest przekonanie wszystkich, że jedynym właściwym i wiarygodnym sposobem na osiągnięcie tego celu jest Sojusz Atlantycki. Chodzi o to, aby Stany Zjednoczone były głównym sojusznikiem filaru europejskiego i aby ten polegał na ich wsparciu. Jednak Europa nie zawsze będzie mogła polegać na Ameryce w rozwiązywaniu problemów w sąsiedztwie Europy. W takim przypadku dąży się do zbudowania europejskiego myślenia strategicznego.

Potrzebujemy wspólnej kultury strategicznej – a to nie jest łatwe. Oprócz pytania, w jakim stopniu Europa i Stany Zjednoczone są ze sobą powiązane, pojawia się również pytanie, gdzie znajdują się główne problemy i zagrożenia. Była to jedna z przeszkód dla powstania wspólnej kultury strategicznej. Ponieważ jeśli jesteś z Polski lub krajów bałtyckich, główne zagrożenie dla bezpieczeństwa jest oczywiste – ludzie z tego obszaru wiedzą to z kontekstu geograficznego, historycznego oraz zachowania Putina.

Gdyby pięć lat temu zapytać kogoś z Włoch, Hiszpanii, a nawet Francji, jakie jest jego zdaniem główne zagrożenie, z pewnością powiedziałby, że to upadające państwa na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego – od Libii po Syrię, a zapalnikiem jest wojna w Iraku. Upadające państwa, organizacje terrorystyczne, fale migracyjne, zmiany demograficzne itp. Na południowych peryferiach panuje wielka niestabilność, która generuje zagrożenia bezpieczeństwa nowego typu. Teraz mamy do czynienia z wojną w Ukrainie, która jest bardzo klasycznym zagrożeniem. Podobnie jak podczas I wojny światowej, ludzie walczą na froncie.

Mamy zatem do czynienia z dwoma rodzajami zagrożeń w dwóch typach sąsiedztwa. Dziesięć lat temu ludzie powiedzieliby, że głównym zagrożeniem była islamistyczna oś kryzysu – od Libii aż po Pakistan. Obecnie cała Europa zgadza się co do tego, że to Rosja (z jej rewizjonistycznym podejściem do ładu europejskiego i agresją na Ukrainę) stanowi główne zagrożenie.

Jeśli w przyszłości chcemy rozważać wspólne mocarstwo europejskie – również pod względem siły militarnej, w tym wkładu wojskowego w ramach NATO – musimy pogodzić te różne sposoby postrzegania zagrożeń. A oba te zagrożenia powinny być zwalczane, co nie jest łatwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

LJ: Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy możemy spodziewać się prawdziwych inicjatyw ze strony Unii Europejskiej na rzecz przeciwdziałania rosyjskiemu zagrożeniu?

JR: Po pierwsze, już widać pewne efekty. Nie sądzę, aby Putin sądził, że Europejczycy pozostaną tak zjednoczeni, jak w pierwszym roku konfliktu. Już za prezydencji francuskiej wprowadzono sześć rund sankcji wobec Rosji. Następnie za czeskiej prezydencji wprowadzono kolejne trzy rundy sankcji. Teraz, ze Szwecją u steru, szykuje się kolejna runda.

Pomimo różnic, których jesteśmy świadomi, Europejczycy pozostają zjednoczeni w swojej reakcji. Udzielili też Ukrainie ogromnej pomocy – choć w różnym stopniu. Na przykład Polska właśnie ogłosiła, że ​​dostarczy Ukrainie samoloty, co może nie być czymś, na co inni są gotowi. Pomimo tych różnic jestem raczej pod wrażeniem, że ogólnie Europejczycy utrzymali się na swoim stanowisku, a ich poglądy na wojnę były zbieżne – nawet wśród tych, którzy na początku bardzo obawiali się eskalacji konfliktu (w tym możliwej eskalacji nuklearnej, co było realną narracją).

Nie ma także podziałów, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – tutaj cele są wspólne, bo wszyscy chcą, żeby Rosjanie opuścili granice Ukrainy. Różnice wynikają z tego, że Europa nie chce być bezpośrednio wciągnięta w konflikt. Pytanie brzmi: „Jak daleko się posuniemy?”. Widzieliśmy stopniowo postęp w zakresie wsparcia wojskowego, jakie otrzymuje Ukraina. Nadejdzie moment, w którym trzeba będzie zająć się przepaścią między udzielaniem wsparcia a faktycznym zaangażowaniem (a to obawa, która jest silniejsza na Zachodzie).

Jak wyjść z tej sytuacji? Są tacy, którzy twierdzą, że ta wojna nie skończy się, dopóki Rosja nie zostanie pokonana i dopóki reżim Putina nie zostanie obalony – pogląd ten podziela wielu inteligentnych ludzi w Europie Wschodniej (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko). W Berlinie czy Paryżu nie usłyszy się komentarzy o konieczności zmiany reżimu jako warunku zawarcia umowy. Słyszymy zatem głosy o potrzebie rozróżnienia między zawieszeniem broni a traktatem pokojowym.

Oczywiście nikt poza Ukraińcami nie może negocjować porozumienia pokojowego. Unia Europejska może jednak znaleźć się w sytuacji, w której zawieszenie broni wyda się najlepszą opcją. Dlaczego? Bo o ile nie przewiduję upadku po stronie ukraińskiej (ma ona poparcie krajów zachodnich i wolę walki), to nie widzę też klęski strony rosyjskiej (są źle zorganizowani, słabo uzbrojeni, ale mają niesłabnącą zdolności do mobilizacji, ponieważ Rosja jest dyktaturą i może siłą przymusu wysyłać ludzi na front). W rezultacie możemy tkwić w tej sytuacji na dłuższą metę.

Może dojść do momentu, w którym w czasie zawieszenia broni zostaną poczynione jakieś tymczasowe ustępstwa. Europejczycy z Zachodu byliby prawdopodobnie bardziej skłonni zaakceptować pewne ustępstwa (np. w sprawie Krymu) niż mieszkańcy Polski czy krajów bałtyckich. Jednak w dyskusji ustępującego prezydenta Czech z nowo wybranym prezydentem Petrem Pawłem, wieloletnim generałem NATO, ten ostatni powiedział ostrożnie, że choć o ewentualnym porozumieniu pokojowym mogą decydować tylko Ukraińcy, to może dojść do sytuacji, w której obie strony – w zależności od stopnia zmęczenia konfliktem – uznają za konieczne zawarcie jakiegoś porozumienia (choć nie nazwał tego zawieszeniem broni).

Zawieszenia broni mogą trwać długo. Weźmy na przykład wojnę koreańską – linia zawieszenia broni została wyznaczona w 1953 roku i obowiązuje do dziś. Nie został tam zawarty pokój; to faktycznie zawieszenie broni. Nie twierdzę, że jest to scenariusz prawdopodobny – z pewnością nie jest to coś, czego życzyłbym komukolwiek. Gdyby jednak tak było, co Europejczycy by z tym zrobili? Nie mogą powiedzieć Ukraińcom, żeby podjęli jakieś kroki, ale mogą pomóc Ukraińcom poradzić sobie z sytuacją, w której byliby oni zmuszeni do takich działań przez implikacje militarne. Jedyną „rekompensatą” dla Ukraińców za zaakceptowanie czegoś, co byłoby trudne – bo w zasadzie każdy na ich miejscu chciałby zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu – jest Europa. Perspektywa europejska nagle staje się realna.

Biorąc pod uwagę, że Ukraina będzie zaangażowana w odbudowę, będzie to zupełnie nowa forma integracji europejskiej. Najbardziej zbliżonym przykładem są Bałkany po wojnie, ale w ich przypadku musieli spędzić niejako 20 lat w poczekalni, żeby ten pociąg ruszył. Teraz, ponieważ daliśmy Ukraińcom sygnał o europejskiej perspektywie, nie moglibyśmy tego zrobić bez wcześniejszego ruszenia bałkańskiego pociągu. Aby być wiarygodną wobec Ukraińców, Europa musiała pokazać, że Bałkany traktuje poważnie.

To zupełnie nowy typ rozgrywki. Wszystko, co zakładali Francuzi, nie wyszło – myśleli, że możliwe jest jakiś układ bezpieczeństwa z Rosją, co się nie udało. Pomysł, jak rozszerzać Unię, również okazał się niewykonalny dla kraju takiego jak Ukraina. Dlatego Francuzi muszą to wszystko przemyśleć, ale robią to także mieszkańcy Europy Wschodniej. Nagle odkryli, że Unia Europejska to nie tylko wspólny rynek, że Unia musi stać się także zwierzęciem politycznym.

Nie możemy dłużej tylko powtarzać, że walczymy o wartości demokratyczne przeciwko dyktaturze. Jeśli poważnie traktujemy to, co mówimy o zasadach, wartościach, instytucjach i rządach prawa, to sami musimy to realizować. Stawiam na to, że przyszłość Unii Europejskiej – z możliwością poszerzenia UE – oznaczałaby poszerzenie horyzontów w kierunku wschodnim (przy czym Polska jest pod tym względem krajem kluczowym). W wyniku wojny w Ukrainie środek geopolitycznej grawitacji przesunął się na wschód, ale instytucje nadal pozostają na Zachodzie. Kiedy wojna się skończy, zacznie się odbudowa.

Europejski plan Marshalla dla Ukrainy pod względem politycznym i gospodarczym powstanie na Zachodzie, bo tam są kraje, które są płatnikami netto do budżetu UE. W sytuacji powojennej Ukrainy Polska powinna porzucić eurosceptyczną retorykę obecnego rządu, której nie podziela opozycja. Choć być może sama wojna już ją stonowała, bo nie słyszę tego typu wypowiedzi już tak często.

Wyobrażam sobie, że w przyszłości – gdyby nastąpiły jakieś zmiany polityczne – wyłoniłaby się strategiczna oś współpracy między Francją, Niemcami i Polską. Trójkąt Weimarski mógłby stać się kluczową osią polityczną w Europie. Wymaga to od Francuzów porzucenia wszelkich złudzeń co do możliwego układu bezpieczeństwa z Rosją w dającej się przewidzieć przyszłości. Niemcy będą musieli poważnie potraktować Zeitenwende i uświadomić sobie, że cała powojenna kultura polityczna musi się zmienić. Tymczasem Polska może być zaś zmuszona do zmiany rządu.


Dowiedz się więcej o gościu: www.sciencespo.fr/ceri/en/cerispire-user/7175/674


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Nowe rozdanie na Wschodzie :)

Europa Wschodnia to region wyjątkowo trudny, a przede wszystkim pełen sprzeczności, mających swoje źródło w minionym systemie, co czyni go wyjątkowo nieprzewidywalnym.

Gdy opada kurz po szoku wywołanym agresją Rosji na Ukrainę, niepewność dotycząca rozwoju konfliktu na jego początkowym etapie ustępuje miejsce pytaniu o to, jak będzie wyglądał jego koniec. Trwająca wojna złamała dotychczasowe status quo, co  nieuchronnie oznacza zmiany w Europie Wschodniej. Pomimo tragizmu całej sytuacji, wiele osób  widzi w niej szansę  i nadzieję na nowy, lepszy porządek w regionie. Wreszcie włączenie Ukrainy do gremium państw demokratycznego Zachodu, poprzez członkostwo w UE czy NATO, nigdy nie było tak realne. Podobnie w kwestii upadku Rosji jako światowej potęgi. Jednak Europa Wschodnia to region wyjątkowo trudny, a przede wszystkim pełen sprzeczności, mających swoje źródło w minionym systemie, co czyni go wyjątkowo nieprzewidywalnym.

Choć ustrój Rosji zmieniał się na przestrzeni lat, to zawsze, w ten czy inny sposób, na jego czele znajdował się ktoś spełniający rolę cara. Największe sukcesy jako przywódcy  odnosili ci, którzy wykazali się wystarczająco silną ręką. Putin te kryteria spełnił. Były oficer KGB z powodzeniem stworzył sieć zależności, umożliwiającą mu trzymanie całego kraju w szachu. Dwór zastąpiły parlamentarne sale, a o społecznym awansie przestało decydować pochodzenie. Niemniej charakter wewnętrznych, politycznych rozgrywek nie zmienił się wiele. Oligarchowie stojący na czele najważniejszych firm oraz instytucji, w zamian za możliwość pomnażania majątków w sposób niekoniecznie legalny, mieli w razie potrzeby podejmować decyzje, służące celom politycznym przywódcy. Ci, którzy nie zrozumieli zasad gry, pozwalając sobie na zbyt wiele swobody, byli karani „dla przykładu”, tak jak Michaił Chodorkowski. Zresztą taka forma wymuszania posłuszeństwa stała się w Rosji bardzo powszechna. Kary za występowanie przeciwko władzy są nieadekwatnie surowe do popełnianych czynów po to, żeby skutecznie zniechęcić innych, nawet do myślenia o dokonaniu czegoś podobnego. Przykładem są aktywistki z Pussy Riot (przetrzymywane w areszcie do rozprawy, a następnie skazane na dwa lata kolonii karnej o zwykłym rygorze za zorganizowanie happeningu w cerkwi obrażającego rzekomo uczucia religijne), czy obecne kary za mówienie o wojnie, zamiast „specjalnej operacji” (grozi za to 14 lat więzienia). Nie jest też tajemnicą, że ci najbardziej niewygodni są po cichu eliminowani, czego dowodem jest zabójstwo Borysa Niemcowa i Anny Politkowskiej czy próby otrucia Siergieja Skripala i Aleksieja Nawalnego. Mimo wszystko Putin nie jest niezniszczalny, a nawet będąc niekwestionowanym królem rosyjskiej politycznej rozgrywki, musi dbać o to, żeby tę pozycję zachować.

Nie wiadomo kiedy i jak skończy się wojna, ale na pewno będzie trwała długo. Nie ma co liczyć na to, że rosyjskie wojska posłuchają apeli Zachodu i wycofają się z Ukrainy. Putin nie może się poddać. Stawką nie jest już zwycięstwo Rosji, ale jego przetrwanie. Przeciągająca się wojna, nie przynosząca zadowalających efektów, powoli zamienia się w wyrok śmierci. Przywódca Rosji zdaje sobie sprawę, że wielu z jego popleczników zaciera ręce na możliwość niepowodzeń na froncie w nadziei na przejęcie władzy. Nie może okazać słabości, bo ta z pewnością zostanie wykorzystana. Nawet jeśli jego najbliższe otoczenie pozostanie lojalne, marne szanse, że społeczeństwo rosyjskie wybaczy mu porażkę. Jeśli się wycofa, będzie musiał odejść. Jednocześnie Putin doskonale zdaje sobie sprawę, że także w jego przypadku obowiązuje zasada „rubel za wejście, dwa za wyjście”, o której mówił były oficer radzieckiego wywiadu wojskowego GRU, Wiktor Suworow, obecnie dysydent przebywający za granicą. Dla prezydenta Rosji ewentualna emerytura będzie miała najprawdopodobniej charakter ostateczny. Desperację jego położenia można wyczuć chociażby w tym, z jakim uporem i bez względu na koszty prze do zajęcia Bachmutu. Zdobycie miasta nie zmieni strategicznie sytuacji na froncie, ale będzie miało znaczenie czysto polityczne, czyli dla Putina kluczowe.

Społeczeństwa zachodnie mogą  zastanawiać się, dlaczego ktoś tak bardzo łamiący wszelkie zasady, cieszy się niezmiennie wysokim poparciem, ale dla Rosjan silny przywódca to także kwestia bezpieczeństwa. W ubiegłym stuleciu przez Rosję przetoczyły się rewolucje, wojny światowe, pierestrojka, rozpad Związku Radzieckiego. Zmieniały się ustroje. Wszystkie te zdarzenia przynosiły chaos oraz  nowy, dla wielu niekorzystny porządek, dlatego duża część Rosjan boi się zmian. Putin być może przyzwala na korupcję, jest okrutnym i autorytarnym przywódcą, a w wielu regionach panuje bieda, ale sprawdził się w roli protektora trzymającego kraj w jednym kawałku. Podczas II wojny czeczeńskiej, czeczeńscy separatyści przeprowadzili serię krwawych zamachów, które sterroryzowały cały kraj m.in. na moskiewski teatr Dubrowka w 2002 roku, czy na szkołę podstawową w Biesłanie w 2004 roku. Choć podczas szturmów doszło do wielu zaniedbań ze strony służb, szybko o nich zapomniano. Putin wykorzystał strach oraz poczucie zagrożenia, do wprowadzenia zmian w prawie zwiększających jego wpływy, a także obsadzenia władzy w Czeczenii zwolennikami Kremla. Przywódca położył kres zamachom i wprowadził porządek. Lud to docenił, a ponieważ w przeważającej mierze pragnie stabilności, zaczął Putina uwielbiać.

Dla Rosjan jutro nie musi być lepsze, ale musi być przynajmniej pewne. To zresztą cel, który Putinowi dał dyspensę na wiele nadużyć godzących w demokrację i praworządność. Sprawującego obecnie w Czeczenii władzę Ramzana Kadyrowa bez problemu można porównać do bandyty. Czeczeni go nienawidzą, żyją w strachu, ale Kreml będzie pilnował, żeby pozostał na swoim stanowisku. Dla Zachodu to kolejna, często niezrozumiała zagadka, dlaczego wielu Rosjan taki stan rzeczy akceptuje. Wyjaśnienie tej kwestii jest niestety dość prozaiczne. W tak dużym, różnorodnym państwie jak Rosja panuje podział. Ruscy czyli „rdzenni” Rosjanie stoją w hierarchii społecznej wyżej niż przedstawiciele setek mniejszości narodowych, nazywanych Rossijanami. Silny przywódca dba, by ta równowaga nie była zachwiana, w razie potrzeby pacyfikując zagrażających temu porządkowi. Choć zwykle myśli się w tym kontekście o reprezentantach różniących się kulturą czy wyznaniem, jak Czeczeni czy Buriaci, tę samą niechęć da się wyczuć w stosunku do pozostających poza Federacją narodów np. Ukraińców, nazywanych przez  pytanych na ulicy Rosjan pogardliwie chachłami. To określenie funkcjonuje już od dawna, a w oryginalnym zamyśle miało odnosić się do gwary chachłackiej powstałej z przemieszania języka ukraińskiego z polskim, białoruskim lub rosyjskim (rusińskim), co dla Rosjan było niedbałą, nieczystą wymową ich języka. Podobnie pejoratywne określanie Polaków pszekami, również powstało z obraźliwego odnoszenia się do tego, w jaki sposób Rosjanie odbierali wymowę języka polskiego.

Do tego dochodzi świetnie działająca machina propagandowa. Dla mieszkańców prowincji rządowa telewizja jest najczęściej jedynym źródłem informacji. Pisarka Maja Wolny podróżując po Rosji pod koniec 2022 roku sprawdzała, jak Rosjanie podchodzą do wojny w Ukrainie. Spotkała się z ogromną niechęcią do Polski i Polaków, do których jeszcze do niedawna stosunek nie był na tyle zły, by wiązało się to z ryzykiem agresji. Zresztą w przeważającej większości ludzie pytani przez Maję Wolny nie uważali się za agresorów, a inwazję traktowali jako reakcję na rzekome zagrożenie ze strony NATO. Twierdzili też, że Zachód będzie cierpieć z powodu drożyzny, niedoborów benzyny oraz braku możliwości ogrzania swoich domów, przekonani o znaczących wpływach Rosji w tym sektorze. Sankcje też nie są tak bardzo widoczne, ponieważ zagraniczne towary są sprowadzane z krajów takich, jak Turcja czy Chiny, a ich ceny nie podniosły się na tyle, żeby stać na nie było tylko wąskie grono wybranych.

Sukces rosyjskiej propagandy najlepiej potwierdza jej odbiór za granicą. Europa Wschodnia na Zachodzie nie ma najlepszej prasy, ale Rosja zawsze uwodziła opinię społeczną  jako kraj potężny, trochę orientalny, niezrozumiały, produkujący tyle samo wielkiej kultury co bogaczy. Tak jak chociażby Polacy czy Ukraińcy widoczni byli jako wykonawcy niskopłatnych prac, tak Rosjanie stanowili nieodłączny element krajobrazu zagłębi luksusu w najmodniejszych miastach świata. Biedy nie widać, ponieważ pozostała w kraju. Nikogo , kto żyje na głębokiej prowincji w ubóstwie raczej nie stać, żeby zacząć życie za granicą.

Wielu ludzi na Zachodzie podziwiało pokazy siły Putina, śledząc rosyjskie kanały informacyjne, dopóki nie zostały zablokowane jak  np. Russia Today. Niektórzy dopatrywali się w Rosji zbawcy świata. Kanadyjski psycholog Jordan Peterson, idol prawicy, zyskujący sławę na świecie kontrowersyjnymi wypowiedziami, bronił agresorów, opisując Rosję jako remedium na zdegenerowanie Zachodu oraz obrońcę chrześcijaństwa. W styczniu 2023 Francuski Instytut Opinii Publicznej opublikował wyniki badań, według których co drugi młody Francuz w wieku 18-24 obwinia ukraińskie władze za zorganizowanie masakry ludności cywilnej w Buczy oraz oskarża przeciwników Trumpa o upozorowanie marszu na Kapitol. Biorąc pod uwagę podejrzane związki byłego prezydenta USA z Rosją oraz zbieżność jego polityki z politycznymi celami Moskwy, można również uznać to za spektakularny sukces kremlowskiej propagandy.

Na pewno nie wszyscy Rosjanie są zwolennikami wojny i nie można zapominać o dysydentach, ponoszących ogromne konsekwencje za swoją działalność, ale większość Rosjan nadal żyje snem o wielkim, imperialnym, potężnym państwie, takim jakim był ZSRR. Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – głosi znane porzekadło. Państwo może nie zapewnia obywatelom dobrobytu, ale daje poczucie wielkości i dumy ze swojego kraju. Putin od samego początku obiecywał swoim wyborcom realizację tego śmiałego snu o potędze, na tym budował swoją popularność i następstwem jest trwająca obecnie wojna. Warto  zauważyć, że tę społeczną potrzebę rozumie jego główny przeciwnik, Aleksiej Nawalny. Rosyjski opozycjonista, traktowany na Zachodzie jak bohater, wcale nie potępił aneksji Krymu. Choć bez wątpienia w sytuacji upadku obecnego systemu władzy może być  szansą i nadzieją na nową jakość przywództwa Rosji, nie należy zapominać, że zabiega o poparcie większości tych samych ludzi, którzy do tej pory byli, albo pozostają, zwolennikami urzędującego prezydenta.

Nikt nie wie kiedy i na jakich warunkach zakończy się konflikt w Ukrainie, ale na pewno sytuacja geopolityczna w tym regionie nie powróci do tej sprzed 24.02.2022. Dla Rosji koniec wojny nie oznacza nic dobrego. Współczucia nie będzie. Koniec z wizerunkiem Rosji jako światowego mocarstwa z bogatą kulturą. Pogłębienie recesji spotęgowanej sankcjami osłabi pozycję tego największego terytorialnie państwa. Kurcząca się gospodarka przełoży się na wzrost  ubóstwa. Rosja  jako agresor nie będzie mogła liczyć na powrót do dawnych relacji biznesowych. Brak nowych zdobyczy terytorialnych będzie najpewniej końcem obecnego przywódcy Rosji i jednocześnie początkiem wewnętrznych walk o władzę. Porażka militarna grozi rozpadem państwa, a rozdrobniona Rosja to kolejne  zagrożenie dla świata.

W odróżnieniu do Rosji, dla Ukrainy zakończenie konfliktu to nowa nadzieja i perspektywy na lepsze jutro.

Wojna znacząco zmieniła stosunek Zachodu do Ukrainy. Po pierwsze, uzmysłowiła, że Ukraina to nie Rosja, a tocząca się wojna to nie jest konflikt wewnętrzny. Po drugie, Prezydent Wołodymyr Zełenski bezprecedensowo uzyskał wizerunkową przewagę nad Putinem, co nie udało się żadnej innej głowie państwa. Po trzecie, Ukraina niewątpliwie ma szansę stać się po wojnie wiodącą demokracją w regionie, a wizja dołączenia do  Unii Europejskiej jeszcze nigdy nie była tak blisko. Jednak nie można jednoznacznie przewidzieć, jak będzie w przyszłości. Bohaterski zryw ma potencjał stać się zarówno motorem rozwoju państwa, jak i może okazać się tylko tymczasowym pobudzeniem. Korupcja, wpływy oligarchów czy kłopoty z praworządnością nie znikną w magiczny sposób. Jeśli Ukraina nie zacznie rozwiązywać ich już teraz, istnieje ryzyko, że „prześpi” strategiczny moment wprowadzania zmian systemowych, których brak może znacznie utrudnić, a nawet pogrzebać szanse na stanie się zachodnim państwem. Jako dobry omen zwiastujący zaangażowanie Kijowa w walkę z korupcją można potraktować aresztowanie Konstantina Żewagi, ukraińskiego oligarchy podejrzanego o sprzeniewierzenie funduszy prywatnego banku, pranie pieniędzy i ukrywanie dochodów z przestępstwa. Wszystko zależy jednak od tego, czy ta determinacja się utrzyma.

Do tego dojdą problemy związane bezpośrednio z zakończeniem wojny. Kontrola nad  bronią, aby nie krążyła po całym terenie Ukrainy i nie zasiliła grup przestępczych to jeden z nich. Wyzwaniem będą także widoczne tendencje nacjonalistyczne, których przykładem było choćby upamiętnienie 114 urodzin Stepana Bandery przez ukraiński parlament. Delikatnym problemem są też pojawiające się doniesienia o wyłudzeniach świadczeń socjalnych, przysługujących uchodźcom przebywającym w Polsce. Skala jest na tyle wysoka, że wiceszef MSWiA, pełnomocnik rządu ds. uchodźców wojennych z Ukrainy Paweł Szefernaker zapowiedział w październiku uszczelnienie systemu. Wiele będzie zależało też od zwykłych ludzi. Postkomunistyczne kraje Europy Wschodniej nie zmieniają się łatwo. Po upadku komunizmu w Polsce również dostrzegano podobne możliwości, oraz wieszczono świetlaną przyszłość demokratycznego państwa. Jednak wystarczyło 30 lat, by patologie komunistycznego ustroju zaczęły wracać z woli samych obywateli. Dziś  członkostwo Polski i Węgier w Unii Europejskiej nie byłoby oczywiste. Ale czy Ukraina będzie się uczyć na błędach swojego wschodniego sąsiada? Niestety tego nie da się przewidzieć.

 

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Od Połtawy do Doniecka? Krótka historii pewnego mocarstwa i narodziny nowego :)

Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Spośród wielu paneli w ramach tegorocznej edycji Yalta European Strategy (YES) wśród internautów największym zainteresowaniem cieszy się dyskusja zatytułowana The Place of this War in Human History. Być może to magia nazwisk tak przyciąga, bo wzięły w niej udział czołowe postacie obiegu intelektualnego – Timothy Snyder, Niall Ferguson, Serhij Płochij, a dyskusję prowadziła doskonale znana Anne Applebaum.

Może liczba odtworzeń na YouTubie świadczy o tym, że zależy nam na odnalezieniu się w tym, w czym bierzemy udział, co obserwujemy, w zrozumieniu wydarzeń dziejących się na naszych oczach, choćby na ekranach smartfonów, laptopów czy telewizorów, zdarzeń, o których czytamy na portalach internetowych czy w gazetach. Do tego w ostateczności sprowadza się tytuł wspomnianego na początku panelu – „Miejsce trwającej wojny w historii świata”. Media informacyjne nam tego na co dzień nie zapewniają. Zresztą nie do końca taka jest ich rola.

W tym roku, do będącego na oczach całego świata Kijowa, do którego przeniosła się jałtańska konferencja w 2014 r. po aneksji Krymu przez Rosję, przybyło pokaźne grono znamienitych uczestników i uczestniczek. Oprócz wymienionych na początku, byli m.in. Wolodymir Zełenski, Mateusz Morawiecki, Fareed Zakaria.

Wielkość sali kontrastowała jednak z rozpoznawalnością i znaczeniem osób. Scena również nie była okazała. Powiedziałbym, że raczej kameralna. Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Amerykański historyk Timothy Snyder podczas panelu siedział na tle nieba z Amsterdamu i Obwodu Połtawskiego – Poltava Oblast. Te nazwy rzucają się w oczy zwłaszcza na nagraniu. W Rosji Amsterdam i Połtawa to nazwy przywołujące ważną kartę w jej historii. Drugie z wymienionych miast nie tylko nie może dobrze kojarzyć się w Szwecji, ale także dla Polski ma negatywne konotacje. Warto przyjrzeć się też tym wydarzeniom ze względu na to, że Putin przywołuje w swoich wystąpieniach Piotra I.

(Osoby mniej zainteresowane historią mogą od razu przeskoczyć do części Koniec mocarstwa?)

Narodziny imperium

Holandia była jedną z destynacji podróży po Europie jaką w 1697 r. incognito odbył car
Piotr I. To obrosłe w legendę Wielkie Poselstwo, w którym wzięło udział ponad 200 osób, miało stać się źródłem budowy potęgi rosyjskiej. Car szukał inspiracji w instytucjach społecznych i politycznych najbardziej rozwiniętych krajów ówczesnego świata. Fascynowały go nowe technologie, zwłaszcza związane z okrętami. To dlatego tyle czasu spędził w holenderskich i angielskich stoczniach. Podczas podróży ściągał do Rosji inżynierów, aby stworzyć flotę morską z prawdziwego zdarzenia.

Piotr I nie chciał uczynić Rosjan Europejczykami. Chciał z nich zrobić Holendrów, z którymi pierwszy raz spotkał się w moskiewskiej dzielnicy handlowej Niemiecka Słoboda zamieszkałej przez holenderskich, angielskich i niemieckich kupców. To w końcu Niderlandy przez niemal cały wiek XVII dominowały na świecie, zwłaszcza gospodarczo. Amsterdam był ówczesnym centrum świata finansowego. Podejście pod miasto wojsk Ludwika XIV zachwiało jego pozycją. Ostateczny upadek potęgi holenderskiej nastąpił tuż po opuszczeniu Holandii przez Piotra, gdy upadła Kompania Wschodnioindyjska i Bank Amsterdamski, a kraj uzależnił się od Francji, kolonie zaś zajęli Anglicy.

XIX-wieczny poeta rosyjski Wasilij Żukowski, odwiedzając dom w Zaandam, w którym mieszkał Piotr Wielki, na ścianie napisał, zwracając się do przyszłego cara Aleksandra II, który mu towarzyszył: „Nad biedną tą chatą / Unoszą się aniołowie święci. / Wielki Książę! Pochyl głowę: / Tu kolebka twego imperium, / Tu narodziła się wielka Rosja”. To oczywiście poetycka przesada i romantyczna fantazja.

Dla owładniętego chęcią uczynienia z Rosji potęgi Piotra I morze było kluczowe, co pokazywała niewielka przecież Holandia. To ono było oknem na świat, a wiek XVII to czas świata (aby użyć określenia wybitnego francuskiego historyka Fernanda Braudela). Glob coraz bardziej oplatały szlaki handlowe europejskich potęg – w tym okresie Holandii i wyrastającej na jedyną potęgę morską Anglii. Zresztą morze stało się jednym z podstawowych problemów prawa międzynarodowego tamtych czasów – ius publicum europeum. Co to znaczy, że morze jest wolną przestrzenią? Czy jest niczyje, czy jednak należy do wszystkich? Co z wojną prowadzoną na nim – jak pogodzić to, że dla niektórych jest ono obszarem wojny, z faktem, że dla innych to przestrzeń pokojowego handlu? Czy możliwy jest porządek na morzach i oceanach oparty na jakiejś formie równowagi sił, a więc zasadzie, która obowiązywała państwa europejskie? Czy też może on zostać utrzymany jedynie, gdy gwarantuje go ostatecznie wyraźnie dominująca siła? Spierali się o te kwestie prawnicy i wielkie umysły tamtych czasów.

Na ile świadomy był tych zagadnień Piotr I, trudno powiedzieć. Być może kierował się swoją fascynacją żeglowania z lat dzieciństwa, do której przyczynił się jego nauczyciel, Holender Franz Timmerman i holenderski szkutnik Karsten Brandt, którzy odremontowali starą łajbę, na której przyszły car nauczył się pływać. Być może potężna flota miała być imitacją światowych potęg, a być może narzędziem do pokonania na Morzu Czarnym Imperium Osmańskiego, z którym od dekady Rosja prowadziła wojnę. Być może wszystkie te powody po trochu miały wpływ na dążenie cara do otworzenia rosyjskiego okna na świat.

Okno czarnomorskie

Z pewnością jednak za pierwszy cel podboju obrał Azow, twierdzę u ujścia Donu do Morza Azowskiego należącą do Turków. W 1695 r. jego wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Jednak powtórna próba zdobycia miasta w następnym roku przyniosła sukces. W drugim podejściu po raz pierwszy wykorzystane zostały statki wybudowane na potrzeby tej kampanii w stoczni na rzece Woroneż, dopływie Donu. Jednak to Azow miał stać się głównym miastem stoczniowym, tu miała zostać wykuta przyszła rosyjska flota tak wojskowa, jak i handlowa. Tu Piotr I ściągał europejskich specjalistów. Nawet, kiedy w 1709 r. zbliżała się, jak się później okazało, kluczowa bitwa, car przebywał w Azowie i nadzorował budowę statków. Dwa lata po tym wydarzeniu, w 1711 r., Rosja utraciła miasto, które wróciło do Porty Osmańskiej, by w 1739 z powrotem znaleźć się w rosyjskich rękach. W tamtym czasie los Azowa to był prawdziwy „rollercoaster”. Nic więc dziwnego, że wspomina o nim Wolter w Kandydzie – tym przewrotnym utworze – w pokręconej historii nieszczęsnej staruszki.

Po zwycięstwie nad Turkami, Piotr I zwęszył okazję do budowania pozycji Rosji, bo – jak podkreślał – nad swoje życie przedkładał chwałę swojego państwa. Podczas Wielkiego Poselstwa szukał sojuszników do ostatecznego rozprawienia się z Wysoką Portą. Sułtan, widząc swoją słabnącą pozycję, zmierzał jednak do pokoju. Holandia i Anglia podjęły się mediacji między Imperium Osmańskim a Ligą Świętą (Austria, Rzeczpospolita, Wenecja, Państwo Kościelne, Rosja). Na kongresie w Karłowicach podpisano traktat, w którym Turcja zrzekała się terytoriów na rzecz pozostałych sygnatariuszy. Był to bodaj pierwszy raz, kiedy rosyjscy dyplomaci spotkali się z wykorzystaniem mediacji w negocjacjach pokojowych.

Wówczas tylko między Imperium Osmańskim a Rosją został zawarty rozejm. Dopiero w następnym roku w Stambule podpisano już „pokój wieczysty”, na mocy którego Azow oraz część zdobytych terenów stały się częścią Cesarstwa Rosyjskiego. Jeśli Piotr I liczył na więcej, musiał obejść się smakiem. Czarnomorskie szlaki handlowe wciąż pozostawały wyłącznie w rękach tureckich, na co naciskały także Holandia i Anglia. W ten sposób na południu, w rejonie Morza Czarnego, sytuacja się ustabilizowała.

Okno bałtyckie

Teraz Rosja mogła podejść do drugiego okna na świat i zdobyć dostęp do Bałtyku. To właśnie ten kierunek obrał car w roku 1700 udając się na Narwę. Uzasadnienie tego posunięcia, powtarzane przez wieki, pobrzmiewa dziś znajomo. Chodziło o odzyskanie „prastarych ziem rosyjskich” oraz zabezpieczenie się przed zagrożeniem płynącym z Zachodu. Rzecz w tym, że te rzekomo prastare ziemie rosyjskie nie były rosyjskie, lecz należały do będącej związanej z Rusią Kijowską Rusi Nowogrodzkiej, która w XV w. została podbita przez Wielkie Księstwo Moskiewskie. Samą Narwę natomiast zdobył dopiero Iwan Groźny w połowie XVI w. Wtedy też zaczęła pełnić funkcję ważnego dla Rosji miasta handlowego.

W drugiej dekadzie XVII w., w wyniku wojny szwedzko-rosyjskiej, Narwę i pas terytorium nadbałtyckiego objęła w posiadanie Szwecja. W 1617 r. zwróciła Rosji Nowogród, ale odcięła dostęp do Bałtyku. Szwedom marzyło się także uzyskanie Archangielska, tak by przez Szwecję przechodził cały handel Rosji z Europą. Do tego nie dopuścili mediatorzy w pertraktacjach – Anglik John Meyrick i Holender Reinoud van Brederode, gdyż obawiali się o interesy swoich krajów, które były wówczas równoznaczne z interesami kompanii handlowych.

Tak więc w 1700 r. Szwecja była w regionie Morza Bałtyckiego potęgą rosnącą od 90 lat w siłę. To właśnie Szwecja uosabiała zagrożenie płynące z Zachodu. Stabilizacja na południu pozwoliła Piotrowi I na konfrontację nad Bałtykiem. Był to warunek koalicji antyszwedzkiej, jaką car stworzył z nowo wybranym królem Polski, Augustem II Sasem oraz z Danią. Uderzenie wojsk rosyjskich na Narwę nie powiodło się. Piotr I, który uciekł przed walką, miał po czasie uznać tą porażkę za błogosławieństwo, ponieważ zmusiła ona armię do modernizacji i ciężkiej pracy. Po kilku latach Szwedzi boleśnie się o tym przekonali.

Zanim do tego doszło, Karol XII odpuścił dalszą walkę z Piotrem I i zaatakował Rzeczpospolitą. Car wykorzystał zaangażowanie głównych sił szwedzkich w innym teatrze wojennym i zdobywał kolejne terytoria i miasta nad Bałtykiem. W 1703 r. na okupowanych terenach rozpoczął nawet budowę miasta, które miało stać się przyszłą stolicą i głównym ośrodkiem handlowym z Europą. Nazwał je Sankt-Pieter-Burch, a więc w jedynym zagranicznym języku jaki znał, czyli niderlandzkim. Zdobyte tereny na stronę rosyjską formalnie przeszły dopiero w 1721 r. W tym też roku oficjalnie powstało Imperium Rosyjskie, a Piotr I został imperatorem.

Rzeczpospolita – przedpokój na drodze do mocarstwa

Narew stała się również miejscem, w którym Rzeczpospolita ostatecznie utraciła podmiotowość i stała się terytorium wojny Szwecji i Rosji. To tam w 1704 r. Piotr I podpisał pakt z Augustem II, któremu zresztą już kilka lat wcześniej, jako elektorowi saksońskiemu, pomógł podczas wolnej elekcji zostać królem Polski przekupując szlachtę oraz za pomocą  groźby użycia rosyjskich wojsk. W traktacie narewskim Sas podporządkowywał politykę polską rosyjskiej. Rzeczpospolita miała otrzymywać rosyjskie subsydia oraz pomoc wojskową, walczyć razem z Rosją przeciwko Szwecji aż do końca wojny i nie podejmować samodzielnych pertraktacji pokojowych. Była to odpowiedź konfederacji sandomierskiej, pierwszego prawdziwego stronnictwa prorosyjskiego, na ogłoszenie przez konfederację warszawską, stronnictwo proszwedzkie, bezkrólewia, a następnie na życzenie Karola XII, aby królem wybrano Stanisława Leszczyńskiego.

Był to czas dwuwładzy. Na kontrolowanych przez Szwedów terenach władzę sprawował Leszczyński, tam, gdzie stacjonowały wojska polskie i rosyjskie, a więc głównie na rozległych terytoriach wschodnich – August. Do tego polska szlachta była podzielona co do orientacji politycznej. Na niekorzyść Szwecji mocno wpływała stosowana przez jej wojsko przemoc. Chytrym posunięciem, uderzając na Saksonię, z której się wywodził i którą władał August, Karol XII zmusił Sasa do zrzeczenia się korony Polski na rzecz Leszczyńskiego i zerwania sojuszu z Cesarstwem Rosyjskim

Rozwiązawszy sytuację w Rzeczpospolitej, Szwecja mogła skupić się na Rosji. Piotr I nie był chętny do konfrontacji. Unikał bitew, wycofywał się stosując taktykę spalonej ziemi, tak aby maksymalnie utrudnić życie, a przede wszystkim aprowizację w żywność szwedzkiego wojska. Wciąż byli przy nim konfederaci sandomierscy, mający nadzieję na obsadzenie przez niego w przyszłości nowego króla.

Tymczasem Karol XII i Leszczyński zawarli sojusz z hetmanem Mazepą, obiecując mu niepodległość Lewobrzeżnej Ukrainy wraz z Kijowem, będących od 40 lat częścią Rosji. Na wieść o tym Piotr I urządził masakrę w Baturynie, stolicy Hetmanatu. Trójprzymierze szwedzko-polsko-kozackie miało doprowadzić do decydującego starcia z Rosją.

Połtawa – drzwi do mocarstwa

Miejscem, które można wskazać jako kolebkę imperium, była położona na terytorium dzisiejszej Ukrainy Połtawa. To w bitwie o to miasto siły rosyjskie rozniosły wojsko szwedzkie, a król Karol XII musiał uciekać i prosić o azyl Wysoką Portę. To samo zrobił Mazepa. Po bitwie, Piotr I wziętym do niewoli generałom podziękował za to, że Szwedzi swoimi zwycięstwami nauczyli go sztuki wojennej. Za to wzniósł toast przy salwie armatniej. W takich okolicznościach Szwecja utraciła status mocarstwa regionalnego. Po tej porażce już się nie podniosła, choć wojna północna trwała jeszcze przez wiele lat.

Znaczenie tej bitwy opiewała również poezja, zwłaszcza ta romantyczna. To Połtawie poświęcił swój poemat adorator Piotr Wielkiego, Puszkin. To od wspomnienia Połtawy rozpoczyna swój poemat w pierwszej połowie XIX w. Byron. Dostrzega w nim, że „Chwała, potęga i laury wojenne, / Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne, / Przeszły na cara zwycięskiego stronę”. Wolter z kolei napisał biografię Karola XII i historię Rosji za panowania Piotra I, jakby podkreślając doniosłe znaczenie tego starcia w historii świata.

To wtedy Rosja zaczęła pukać do klubu mocarstw europejskich. Po Połtawie Piotr I przywrócił na tron polski Augusta II, uzależniając mocno króla i jego stronnictwo od siebie. Później Katarzyna II doprowadziła do stworzenia z Rzeczpospolitej protektoratu, a ostatecznie włączyła jej olbrzymie obszary do rosyjskiego imperium. Lecz ostatecznym potwierdzeniem uznania pozycji Rosji było zaproszenie cara Aleksandra I do mocarstwowego stołu w 1814 r., który miał ustanowić nowy, ponapoleoński porządek europejski.

Koniec mocarstwa?

Dobrze znać historię narodzin Imperium Rosyjskiego, zwłaszcza że Wladimir Putin porównuje się do Piotra I. W ten sposób można nie tylko lepiej zrozumieć perspektywę rosyjską, ale także rozpoznawać dezinformacje. W jednym i drugim przypadku jest to skuteczny mechanizm obronny przed wpasowywaniem się w putinowską strategię, nawet jeśli wymaga to częściowego wpisania się narrację Putina.

Zresztą gdyby nie ilość zbrodni, krzywd i ostatecznie nihilistycznego niszczenia można byłoby nabijać się z jego strategii. W końcu osoba, która za największą tragedię XX w. uważa rozpad Związku Radzieckiego i chciałaby odbudować jego pozycję wcielając kraje i społeczeństwa do rosyjskiego miru, doprowadziła do jeszcze większej tragedii ze swojej perspektywy. Putin, anektując Krym w 2014 r. i prowadząc wojnę w obwodach donieckim i ługańskim, nie tylko zmienił geografię polityczną Ukrainy ale i, co podkreśla wielu komentatorów, zjednoczył naród ukraiński. A tegoroczną agresją na Ukrainę doprowadził do utraty pozycji mocarstwowej przez Rosję.

Wbrew powszechnej opinii rozpad ZSRR w 1991 r. nie był jeszcze końcem mocarstwa. Choć wiele się zmieniło, to sporo zostało po staremu. Wpływy Rosji w należących do Związku państwach pozostawały silne. Ekonomicznie nadal były one od niej uzależnione. Energetyka była wręcz narzędziem przemocy ekonomicznej. Infrastruktura temu sprzyjała. Kontrakty, te istniejące i te potencjalne, wciąż były kuszące. To pozwalało na ingerowanie w sprawy tych krajów lub choćby naciski, a to w końcu jedno z narzędzi mocarstwa, nawet jeśli w liberalnej jego odmianie przemoc klasyczna i ekonomiczna jest odrzucana.

Zrywanie zależności

Ukraina stanowi przykład tego, jak Rosja wykorzystywała swoją pozycję mocarstwową, a zwłaszcza jak działała, aby zachować swoje wpływy i nie dopuścić do utraty na rzecz Europy państw dotychczas z nią silnie związanych. Jest to równocześnie historia tego, jak je traciła.

W 2004 r. w Jałcie, w Pałacu w Liwadii, w którym prawie 60 lat wcześniej Churchill, Roosevelt i Stalin ustanawiali nowy porządek świata, pierwszy raz zebrała się grupa 30 europejskich liderów, aby dyskutować o współpracy Ukrainy i UE. Inicjatorem przedsięwzięcia był jeden z najbogatszych ludzi Ukrainy Wiktor Pinczuk, który w latach 90. dorobił się na kontraktach z Rosją, a teraz skierował wzrok w przeciwną stronę. To był początek Yalta European Strategy.

Był to rok największego w historii Unii Europejskiej rozszerzenia, głównie o państwa byłego bloku wschodniego. Klimat akcesji kolejnych państw był więc obecny i uzasadniony, zarówno po stronie unijnej, jak i ukraińskiej. Nie wszyscy podzielali jednak te nadzieje. Sceptycy znajdowali się wśród europejskich urzędników oraz przywódców starych, jak wówczas ich nazywano, członków Unii. Obawiali się oni wyzwań stojących przed Wspólnotą w związku z przystąpieniem krajów takich jak Polska. Także u nas znajdowały się sceptycznie nastawione grupy. Obawiały się one utraty kontroli państwa nad wieloma obszarami życia, a także przyniesienia zmian kulturowych. Z kolei w Ukrainie niechęć do integracji europejskiej części społeczeństwa związana była z bliskimi relacjami z Rosją, zwłaszcza w wymiarze gospodarczym.

Napięcie między wizjami Ukrainy proeuropejskiej i prorosyjskiej stało się osią przewodnią kampanii prezydenckiej odbywającej się na jesieni owego roku 2004. Pierwszą reprezentował Wiktor Juszczenko, drugą Wiktor Janukowycz, urzędujący premier popierany zresztą przez ustępującego prezydenta Leonida Kuczmę. W pierwszej turze obaj szli łeb w łeb. Sfałszowanie wyników drugiej tury na korzyść Janukowycza doprowadziło w listopadzie do wybuchu pomarańczowej rewolucji. Ostatecznie w grudniu głosowanie zostało powtórzone i urząd prezydenta objął Juszczenko.

Kurs na Europę wygrał, jednak droga okazała się wyboista i pełna ofiar. Do nadania statusu kandydata potrzebna była dopiero obecna wojna. W międzyczasie powołano z inicjatywy Polski i Szwecji Partnerstwo Wschodnie, wreszcie prawie podpisano umowę stowarzyszeniową, jednak w ostatniej chwili wycofał się z niej Janukowycz, który jako prezydent ją negocjował.

Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej doprowadziło do wybuchu w 2013 r. euromajdanu i ucieczki Janukowicza z kraju. To wtedy też Rosja zaatakowała Ukrainę i zaczęła okupować Krym. Później weszła do obwodów donieckiego i ługańskiego. Od tego czasu wojna w Ukrainie trwa nieustannie. Wydarzenia te zmieniły całkowicie jej geografię wyborczą. Wyraźny podział na część zachodnią i północną – proeuropejską, która w 2004 r. popierała w ponad 60 do nawet 96 proc. Juszczenkę, i na część wschodnią i południową, w której poparcie dla Janukowycza wahało się między ponad 60 a ponad 90 proc., zatarł się. To na nim, zwłaszcza w przypadku obwodów donieckiego, ługańskiego i Krymu, Putin przez lata snuł swoje mokre fantazje imperialne, które przerodziły się w krwawą rzeź.

Europejski lewar

Rzeczywistość jednak od tamtego czasu dynamicznie się zmieniała. Putin mógł tego nie dostrzegać, ponieważ przez ostatnie 30 lat na arenie międzynarodowej pozycja mocarstwowa Rosji była uznawana w pełni. Jako spadkobierczyni prawna ZSRR pozostała ona w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co dziś władze Ukrainy starają się podważyć. Pewnie gdyby odbywało się wówczas głosowanie w tej sprawie, nic by to nie zmieniło. W tamtym czasie ludzie przez dekady dorastali i żyli z wiszącą nad nimi groźbą wojny atomowej. Ten czynnik był wtedy znacznie silniej odczuwany niż przez ostatnie 2-3 dekady, w których, zwłaszcza w Europie, rozpowszechniało się przekonanie i urosły nadzieje o pokojowym świecie, których nie mąciły nawet trwające wojny i działania zbrojne w różnych częściach świata, a nawet te w byłej Jugosławii.

O pozycję mocarstwową Rosji dbała również społeczność międzynarodowa. Utrzymanie jej miało wpływać na względną stabilność na świecie, zapobiec możliwym wstrząsom, jakie z jej utratą mogłyby się wiązać. Jednym z głównych narzędzi było wpompowywanie do Moskwy ton pieniędzy w zamian za surowce energetyczne. Jeśli rosyjski budżet składał się z ok. 45 proc. właśnie z handlu nimi, to wpływ europejski był niezwykle ważną jego częścią. Utratę tego wkładu Rosja teraz odczuje, a zastąpienie go będzie możliwe dopiero ok. roku 2030, gdy powstanie infrastruktura pozwalająca przesyłać do Azji surowce ze źródeł, z których dotychczas płynęły one do Europy.

Dziś już widać wyraźnie, że Nord Streamy miały stanowić narzędzie do utrzymania równowagi sił, utrzymania powojennego status quo, przy zmieniających się na niekorzyść Rosji okolicznościach. Tylko to tłumaczy tak wielki opór Niemiec nie tylko wobec zamknięcia projektów, ale nawet nałożenia sankcji na rosyjski gaz. Ta obawa przed niepewnością wielkiej zmiany wyjaśnia niedostatecznie szybki rozwój innych źródeł energii, a nawet zamykanie elektrowni atomowych. Jeśli widzi się w sankcjach na surowce energetyczne narzędzie powstrzymania rosyjskiej agresji na Ukrainę, to wcześniejsza rezygnacja z nich musiała oznaczać utratę pozycji mocarstwowej Rosji.

Conference of the Big Three at Yalta makes final plans for the defeat of Germany. Here the „Big Three” sit on the patio together, Prime Minister Winston S. Churchill, President Franklin D. Roosevelt, and Premier Josef Stalin. February 1945. (Army)
Exact Date Shot Unknown
NARA FILE #: 111-SC-260486
WAR & CONFLICT BOOK #: 750

Surowce krytyczne

Surowce energetyczne, niczym niegdyś wojska, są ważnym czynnikiem równowagi sił na świecie i jej stabilizacji. Zmiana kierunków ich dostaw w Europie, zwiększenie wolumenu amerykańskiego, sięgnięcie do zasobów bliskowschodnich zachwieje dotychczasowym porządkiem. Tak samo jak zapowiadana rewolucja energetyczna, która musi doprowadzić przecież do zmiany w układzie sił. UE jest tego w pełni świadoma, bo przecież ogłoszony przez przewodniczącą KE Ursulę von der Leyen Europejski Zielony Ład w zasadzie wprost nawołuje do tego, aby Europa stała się mocarstwem. Zapowiada jednak, że w okresie przejściowym tej transformacji potrzebny będzie gaz, niekoniecznie z Rosji. Choć w wyniku wojny tymczasowo wznawia się lub zwiększa pracę elektrowni węglowych, cel jednak zostaje niezmienny.

Jednak przyszłość pozycji mocarstwowej zależy nie tylko od surowców energetycznych, ale także od rozwoju nowych technologii w obszarach energetyki i świata cyfrowego, którego UE również chce się stać światowym liderem, za którym podąży reszta świata. Chodzi o elektronikę, przemysł samochodowy oraz militarny, np. samoloty piątej generacji niewidoczne dla radarów. Na rozwój tych technologii mają wpływ surowce, zwłaszcza tzw. pierwiastki ziem rzadkich. Część z nich należy w Europie do surowców krytycznych, czyli do takich, których nie ma w państwach członkowskich. 21 spośród 30 takich surowców znajduje się w Ukrainie, a liczne potwierdzone złoża są w Donbasie. Od 2020 r. pracuje europejski sojusz na rzecz surowców, a w 2021 r. UE podpisała z Ukrainą strategiczne partnerstwo dotyczące surowców krytycznych, także w dzieleniu się najnowszymi technologiami w obszarze badania i wydobywania. Choć Rosja potencjalnie posiada liczne zasoby surowców rzadkich, to właśnie ich odkrycie i wydobycie stanowi duży problem, a w wyniku sankcji nawet prywatne firmy nie przekazują najnowszego know-how swoim rosyjskim oddziałom.

W tym wyścigu technologicznym Rosja może, w wyniku wojny, zostać więc w tyle. Jeszcze na początku agresji miała przewagę nad Zachodem posiadając wystrzeliwaną z samolotów broń hipersoniczną Kindżał, a już po 24 lutego przeprowadzała próby hipersonicznych pocisków Cyrkon wystrzeliwanych z morza. USA też taką broń już posiadają. Umożliwia to szachowanie się, jednak zasadniczy problemem pozostaje – nieskuteczność systemów przeciwlotniczych w stosunku do poruszających się z ogromną prędkością pocisków.

Wciąż największe obawy wywołuje broń atomowa – to dziedzictwo nauki XX w. – znajdująca się w rękach rosyjskich. Jednak użycie nawet taktycznych bomb nuklearnych w jeszcze większym stopniu przekreśliłoby szanse Rosji na odzyskanie pozycji na światowej szachownicy, choć znów za cenę ogromu cierpienia i katastrofy ekologicznej. Ich użycie nie odwróci już przemian, które zaszły. To powoduje, że sięgnięcie po tą broń nie ma podstaw strategicznych, ani taktycznych, a jedynie może być oznaką konwulsyjnych działań. Dlatego obecnie pogodzenie się z przegraną w Rosji jest kluczowe, choć do tego potrzebny jest czas.

Przegrana jako szansa

Jeszcze podczas tegorocznego Europejskiego Forum w Alpbach Timothy Snyder wygłosił tezę o pożytku, jaki daje przegrana Rosji nie tylko światu, Europie, a zwłaszcza Ukrainie, ale także jej samej. Wywodził to z doświadczenia przegranych wojen kolonialnych. „To przegrana w imperialnych wojnach skłoniła pogrążone w kryzysie państwa europejskie do współpracy” – tłumaczył amerykański historyk dodając, że powszechna narracja na temat powstania UE, wywodząca ją z pojednania narodów i zobaczenia zła w wojnach, zaciemnia nam dostrzeżenie tego.

Dzisiejsza wojna w Ukrainie jest klasyczną wojną kolonialną, nawet jeśli Putin nazywa ją „operacją specjalną”.

Po pierwsze ze względu na traktowanie Ukrainy i Ukraińców, tak jak państwa kolonialne traktowały podbijane terytoria i ludność – jako wolną przestrzeń, nierównorzędne państwa zamieszkiwane przez gorszy sort ludzi. Tak było w przypadkach podboju Ameryki, Afryki, Azji, a także w kolonialnej polityce Hitlera, w której terytoria wschodnie Europy traktowane były jak wolna przestrzeń do zdobycia zamieszkana przez podludzi, co dowodzić miał rasizm. W najlepszym razie traktowano ich jak niewolników wydobywających i produkujących zasoby (zwłaszcza żywność), których na świecie wydawało się być za mało. Jeśli okazywali się nieużyteczni lub wręcz przeszkadzali, byli eksterminowani.

Po drugie, dzisiejsza wojna w Ukrainie, tak jak wcześniejsze wojny kolonialne, wiąże się z wymiarem ekologicznym. Wspomniany wcześniej kontekst surowców energetycznych i oparty na nich model gospodarki zagrażają naszej planecie. Putinowi utrzymanie go byłoby na rękę, bo pozwalałoby mu odgrywać ważną rolę na świecie. Snyder wspominał także o kryzysie żywnościowym i porównywał nieproduktywność rolnictwa niekorzystającego z nawozów sztucznych i pestycydów z pierwszych dekad XX w. z kryzysem dostaw żywności na świecie wywołanych zamknięciem ukraińskich portów czarnomorskich. Europejski Zielony Ład stanowi też ważny kontekst tej wojny, ze względu na zmianę źródeł energii na mniej szkodliwe dla środowiska, skutkującą odcięciem się Europy od Rosji, a także odchodzeniem od rolnictwa opartego na nawozach sztucznych na rzecz rolnictwa ekologicznego i precyzyjnego, możliwego dzięki nowoczesnym technologiom, które zapewnią nie tylko wystarczającą ilość pożywienia, ale także jego wysoką jakość.

Wreszcie trzeci wymiar wojen kolonialnych – kryzys moralny. Tu Snyder wymienia wyparcie przeszłości kolonialnej Europy czy układanie się Europy z Putinem. Amerykański historyk wspomina również gotowość części opinii publicznej do poddawania się rosyjskiej propagandzie i dezinformacji, zwłaszcza określaniu Ukraińców jako faszystów, co ma odbierać Europie język ocen moralnych.

Dochodzi do tego fakt, że przez długie tygodnie europejskie społeczeństwo nie dostrzegało konieczności dozbrajania Ukrainy. W Polsce lepiej to rozumiano. Nawet ludzie dotychczas przeciwni dozbrajaniu szybko zrozumieli, że jest to w obecnej sytuacji niezbędne. W tym kontekście symboliczna była zrzutka społeczeństwa obywatelskiego na drona bojowego Baykar wartego 22,5 mln zł. Wiele osób przyznawało się, że nigdy by nie pomyślało, że kiedykolwiek wpłaci na śmiercionośną broń i będzie namawiać do tego innych. Ciekawe jak taka zbiórka poszłaby w większych i bogatszych społeczeństwach europejskich. Czy także tam wykazano by się takim zrozumieniem? Jak podkreślił Synder – „to wojna Europy, a nie Ameryki”.

Co pocznie Europa?

Jeśli to wojna Europy, to kluczowe pytanie brzmi, co zrobi, gdy Rosja przegra? A istnieje tylko jedna możliwość rosyjskiej porażki – wycofanie się z granic Ukrainy. Każde inne rozwiązanie będzie zwycięstwem Putina. Choć układ sił się zmieni, rewizji granic nie będzie. Wyobraźmy więc sobie taką sytuację.

Jeśli przyjąć twierdzenie Snydera o przegranych wielkich państw w wojnach kolonialnych jako źródle współpracy międzynarodowej i integracji, to jak Europa będzie współpracować z Rosją? Jaką pozycję w porządku światowym europejscy przywódcy dla niej widzą? Nie bez znaczenia w tym będzie również rola Stanów Zjednoczonych oraz samych Rosjan, którzy ułożą post-putinowską władzę.

Bez reparacji się nie obejdzie. Będą one ciążyły rosyjskiej gospodarce, odciętej od lukratywnych kontraktów z Europą. Czy w obawie przed recydywą depresji lat 30. powstanie jakiś fundusz na wypadek ewentualnego pogrążania się Rosji w kryzysie ekonomicznym? To będzie zależało od tego, jaką Rosję po przegranej wojnie będzie chciał widzieć Zachód.

Jest pewne, że będzie chciał pozostawić wiele wolnemu rynkowi. Tak jest przecież teraz, w trakcie wojny. To firmy zdecydują, czy chcą powrócić na rynek rosyjski, czy ponownie wprowadzą na niego pełen asortyment, czy będą podpisywać nowe kontrakty. A co ze strategicznymi inwestycjami? Jeśli będzie dokonywać się zielona transformacja, to będzie ich coraz mniej. Zwiększone dostawy gazu do Europy z USA czy ze złóż szelfu norweskiego zablokują zapotrzebowanie na rosyjski surowiec.

Otwarcie traktatów

Do tego rozszerzenie Unii Europejskiej o Ukrainę i inne kraje regionu spowoduje silniejsze nastawienie antyrosyjskie, a szybkie przyłączenie Ukrainy do UE będzie potrzebne. Przedłużający się proces może spowodować zniechęcenie się Ukraińców do Europy. Wypowiedzi Zelenskiego z pierwszych miesięcy wojny zamiast jako mobilizacyjne, zaczną być postrzegane  jako oskarżenia wobec państw europejskich i UE i wykorzystywane przez sceptyków. Utrata Ukrainy, a co za tym idzie też pozostałych państw, które weszły na tę samą drogę, będzie oznaczać utrzymujący się brak stabilizacji w regionie i zachęcanie osłabionej Rosji do agresywnej aktywności. Przy braku poparcia lokalnej ludności działania eksterminujące, wysyłanie kobiet do Rosji i wszystkie działania, które znamy z ostatnich miesięcy, wrócą. Europa nie może sobie na to pozwolić, bo podkopie to nie tylko jej pozycję, ale także wartości, które wyznaje. To będzie presja na szybką integrację.

Zmieniona sytuacja porządku światowego oraz potrzeba odpowiedzi na nowe zewnętrzne wyzwania i rozszerzenie zmieniające w jej ramach układ sił będzie popychać Europę do tak nielubianego otwarcia traktatów. Proces negocjacji jest zawsze niewygodny oraz niepewny i znajdzie się duża grupa państw i polityków temu niechętna. Ktoś mógłby powiedzieć, że niestabilny okres to nie najlepszy czas na zabieranie się do przemeblowywania Unii. Jednak to właśnie w czasie rozpadu Związku Sowieckiego rodził się Traktat z Maastricht – Traktat o Unii Europejskiej, w trakcie trwania wojen w byłej Jugosławii powstawał traktat amsterdamski i przygotowania do rozszerzenia, a Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy był wypracowywany w okresie rozszerzenia i gdy wszyscy patrzyli na sytuację w Iraku. Nowe okoliczności wymagają zmian.

Europa na czas chaosu

Otwarcie traktatów będzie musiało przygotowywać Unię do odgrywania ważniejszej roli na arenie międzynarodowej. Europa nie będzie mogła już się krygować, stosując wyłącznie miękką siłę. Na czas niepewności trzeba być przygotowanym, posiadać odpowiednie instrumenty szybkiego reagowania.

W Polsce i innych krajach eurosceptycy mogą uznać, że wraz z osłabieniem Rosji można sobie pozwolić na osłabienie integracji europejskiej. Dążenie do tego byłoby jednak realizowaniem testamentu politycznego Putina. Co jednak ważniejsze w czasie niepewności potrzebna jest znacząca siła, która na arenie międzynarodowej będzie stabilizowała sytuację międzynarodową. Podzielona, niedecyzyjna Europa nie będzie nikomu potrzebna. Niepewna sytuacja będzie wymagała mniejszej liczby ośrodków decyzyjnych i skrócenia łańcuchów decyzyjnych w obszarze bezpieczeństwa zarówno w ramach UE, jak i na świecie.

Zmiana układu sił na świecie – utrata pozycji mocarstwowej Rosji, nawet przy posiadaniu przez nią broni atomowej, pojawienie się nowej zjednoczonej Europy – postawi również pytanie o światowe instytucje, zwłaszcza te dotyczące bezpieczeństwa. Sojusz Północnoatlantycki nie budzi tu większych wątpliwości. W nowych okolicznościach nic nie będzie stało już na przeszkodzie, aby go rozszerzyć, a w zasadzie będzie to konieczne.

Fantomowe ciało

W powojennym porządku światowym główną formalną instytucją bezpieczeństwa jest Rada Bezpieczeństwa ONZ, a dokładniej jej stali członkowie. Jednak obecna wojna pokazała, że jest ona adekwatna tylko do ówczesnej epoki z jej powołania. Nie jest przygotowana na duże zmiany. Co prawda daje możliwość dołączenia do tego grona, jak w latach 70. Chinom, jednak nie da się praktycznie wykluczyć z niej państwa, które już się w nim znalazło. Nawet takiego, które samo zagraża międzynarodowemu bezpieczeństwu. Obecna Rada Bezpieczeństwa faktycznie jest uszyta pod rosyjskie aspiracje, nawet jeśli Moskwa straci pozycję mocarstwową, pozostanie jej namiastka siły, czyli rola destrukcyjna – blokowanie działań pozostałych. I co jest paradoksem, faktycznie to Rosji zależy na zachowaniu powojennego porządku, który w momencie jej porażki w Ukrainie runie.

Czy zatem także w Narodach Zjednoczonych czekają nas zmiany? Czy Rada Bezpieczeństwa stanie się na stałe fantomowym ciałem, jak to od czasu do czasu bywało? A może jednak zajdą w niej zmiany – zostanie powołany w jej miejsce nowy organ lub w ogóle z niej się zrezygnuje, zostawiając ONZ tylko i aż rozstrzyganie spraw miękkich oraz koordynację światowych procesów? Czy zmieniona Europa znajdzie w tym miejsce?

Równowaga sił nie jest święta, ale gdy zostanie ona zniszczona, świat dąży do ustanowienia nowej. Gwarantuje ona choćby chwiejną, ale jednak stabilność. A ta jest warunkiem dobrobytu i pomyślności, co boleśnie pokazał nam jej brak wywołany rosyjską agresją. Z powodu zmiany orientacji tak dużego, terytorialnie, ludnościowo i bogatego w zasoby państwa jak Ukraina, a także z przyczyn pryncypialnych powrót do status quo ante nie jest już możliwy. Nie oznacza to jednak, że najbardziej odpowiadające wyzwaniom rozwiązanie samo z siebie zaistnieje.

Czasami jednak to co konieczne, jest nie do zrobienia. Innym razem to, co wydaje się niemożliwe do przeprowadzenia, staje się faktem. Co zrobią państwa europejskie? Jak postąpi międzynarodowa społeczność? Na co zdecydują się mocarstwa? Czy najwygodniejsze dla wszystkich okaże się utrzymywanie nieoptymalnej sytuacji, ale niewymagającej trudnych decyzji? A może jednak zdecydują się na zrobienie kroku, który wiąże się z niepewnością? Podczas obecnej wojny niejedna rzecz dotychczas trudna do wyobrażenia już nastąpiła. Przede wszystkim wraz z nią skończył się powojenny porządek międzynarodowy przez wielu skrupulatnie dotychczas broniony. Takie jest jej miejsce w historii świata, odpowiadając na pytanie jednego z jałtańskich paneli w Kijowie.

Globalne konsekwencje rosyjskiej inwazji na Ukrainę [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Brendana Simmsa, dyrektora Centrum Geopolityki i profesora historii europejskich stosunków międzynarodowych Uniwersytetu w Cambridge. Rozmawiają o szerszym kontekście rosyjskiej inwazji na Ukrainę, lekcjach wyciągniętych ze zwycięstw Hitlera i błędnych założeniach z czasów II wojny światowej, roli sojuszu transatlantyckiego w konfliktach oraz globalnych implikacjach wojny.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego Hitler zdecydował się na inwazję na Polskę, wiedząc, że wschodnie mocarstwa będą się temu sprzeciwiać?

Brendan Simms

Brendan Simms (BS): To bardzo dobre pytanie. Stosunek Hitlera do Polski był w rzeczywistości znacznie mniej negatywny niż się przypuszcza. W latach 30. XX wieku nie celował on specjalnie w Polskę. Ponadto identyfikował Polskę jako kraj, z którym mógłby mieć dobre stosunki. W rzeczywistości był uważany za wielbiciela marszałka Piłsudskiego.

Dlaczego zaatakował Polskę? U podstaw tej decyzji oraz czasu jej wcielenia w życie (1 września 1939 r.) leżała fascynacja Hitlera potęgami anglosaskimi – Imperium Brytyjskim i Stanami Zjednoczonymi. Postrzegał on te kraje jako prawdziwe globalne siły do spraw tworzenia światowego porządku i chciał do nich dołączyć. Jego zdaniem jedynym sposobem, aby tego dokonać, było zabezpieczenie terenów sąsiadujących z Niemcami na wschodzie. I nie chodziło tylko o samą Polskę.

Na początku 1939 roku Hitler liczył na zapewnienie sobie poparcia ze strony polskiej dla ataku na Związek Radziecki. Kiedy prośba ta została odrzucona, Hitler zaatakował Polskę, chcąc zająć jej terytorium i wykorzystać jako bazę wypadową przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Jednak Związek Radziecki nie był głównym celem Hitlera dlatego, że obawiał się, że ZSRR zaatakuje Niemcy, ale raczej dlatego, że widział on w tym państwem terytorium, którego potrzebował, aby dorównać Anglii i Ameryce.

Od 1937 roku zapewniano Hitlera o narastającej wrogości Wielkiej Brytanii, ale także Stanów Zjednoczonych pod rządami Roosevelta, który jesienią 1937 roku wygłosił słynną mowę kwarantannową, w dużej mierze skierowaną przeciwko Hitlerowi. To był powód, dla którego Hitler czuł, że kończy mu się czas. Musiał zabezpieczyć swoją pozycję, a nie udało mu się zapewnić sobie współpracy ze strony Polski.

LJ: Jak ocenia Pan retorykę Władimira Putina? Czy pobrzmiewa w niej echo historycznego kontekstu z czasów Hitlera? Czy występują tu jakieś podobieństwa, zwłaszcza w kontekście walki z mocarstwami anglosaskimi?

BS: Po pierwsze, należy nadmienić, że obecnie mamy do czynienia z zupełnie innym kontekstem historycznym. Władimir Putin nie jest Hitlerem, gdyż choćby nie prowadzi takiej samej antysemickiej polityki. Są także inne różnice, trzeba to podkreślić.

Niemniej jednak ma Pan całkowitą rację, zwracając uwagę na te jednocześnie fascynujące i niepokojące podobieństwa, które kręcą się wokół antagonistycznej postawie względem świata anglosaskiego – świata międzynarodowego kapitalizmu. Wiata, który jest kontrolowany przez Zachód, który to – w opinii Putina – niesprawiedliwie wykluczył Rosję i ustalił własne zasady.

European Liberal Forum · Ep133 Global implications of the Russian invasion of Ukraine with Brendan Simms

 

Tak jak Hitler był postrzegany jako przeciwwaga dla Imperium Brytyjskiego i Stanów Zjednoczonych, tak i Putin postrzega Euroazjatycką Unię Gospodarczą jako przeciwwagę dla Chin i Stanów Zjednoczonych, a konkretnie wobec Unii Europejskiej, którego niektóre struktury naśladują. Istnieje tu zatem pewne niepokojące podobieństwo między Hitlerem a Putinem. Obaj postrzegają siebie jako reprezentujących biegun przeciwny porządkowi anglosaskiemu.

LJ: Porozmawiajmy o inwazji rosyjskiej w szerszym kontekście. Czy konflikt ten jest peryferyjny wobec centralnego konfliktu, jeśli chodzi o sprawy europejskie?

BS: Myślę, że to bardzo istotny konflikt, który stanowi wyzwanie dla całego europejskiego porządku. To zakrojony na szeroką skalę atak na ten kraj, obejmujący celową aneksję dużych części jego obszarów. Trzeba zaznaczyć, że 24 lutego jest datą eskalacji tej inwazji, a nie datą jej rozpoczęcia, które to początki sięgają oczywiście początku 2014 roku wraz z aneksją części Ukrainy, a następnie rosyjską interwencją w celu wsparcia ruchów separatystycznych. To był właściwie początek tego konfliktu, który od tamtego czasu stanowi wielkie wyzwanie dla porządku europejskiego i globalnego, ponieważ jest otwartym aktem buntu wobec panującego systemu, podjętym przy cichym przyzwoleniu Republiki Chińskiej. To ogromne wyzwanie. Fakt, że w tej chwili dyskusje wokół tego ucichły w porównaniu z końcem lutego i początkiem marca, nie powinien przesłaniać faktu, że to, czego jesteśmy obecnie świadkami, ma absolutnie krytyczne znaczenie.

LJ: Czy da się określić, jakie są cele Putina w tej wojnie? Czy dostrzega Pan geopolityczne lub ideologiczne uzasadnienie tej inwazji?

BS: Myślę, że jego celem jest przede wszystkim wywołanie konfliktu z Zachodem. W jego własnym umyśle i tylko w jego umyśle jest to konflikt obronny. W jego przekonaniu reaguje on nim na to, co uważa za niechciane ambicje Zachodu i próbuje „odzyskać” obszary, które uważa za przestrzeń należącą do Rosjan.

W tym zakresie Ukraina jest polem bitwy. To nie jest główny cel wojny. Mówię to nie po to, by umniejszać osiągnięcia Ukraińców ani odmawiać im sprawstwa, ale po prostu po to, by zwrócić uwagę, że porażka Ukrainy to nie koniec historii.

Putin uważa Ukrainę za obszar, na którym rosną zagrażające mu zachodnie wpływy. Postrzega też Ukrainę jako rodzaj siły antyrosyjskiej – wielokrotnie powtarzał, że ​​nie może pozwolić, by Ukraina stała się antyrosyjska. Ukraina miała odnieść sukces i wkroczyć na szlak wytyczony wcześniej przez Polskę. Jeśli cofniemy się w czasie do roku 1991, to różnica gospodarcza między Polską a Ukrainą wcale nie była duża, a teraz jest już ogromna, co wynika z opcji zachodniej i integracji europejskiej z Polską.

To, czego Putin w ogóle nie jest w stanie sobie wyobrazić, to podobna ścieżka rozwoju Ukrainy, co miałoby wpływ na samą Rosję. Tak więc, chociaż losy Ukrainy są ważne same w sobie, to jednak główna batalia Putina toczy się z Zachodem. Dlatego mówię, że to znacznie szerszy konflikt i dlatego nie możemy sobie pozwolić na jego przegranie.

LJ: Jak postrzega Pan perspektywę przyszłego konfliktu, biorąc pod uwagę zasoby Rosji (z pośrednim lub bezpośrednim wsparciem Chin) w starciu z Zachodem, który wciąż jest silniejszy, ale nie tak zdeterminowany, by bronić Ukrainy, jak to miało miejsce w czasie II wojny światowej? Jak ten konflikt może się rozwinąć w perspektywie kolejnych kilku miesięcy lub lat?

BS: Myślę, że Rosja nie ma szans na wygranie konfliktu, który będzie trwał długo. W tej chwili jest to prowadzenie wojny mającej na celu wyczerpanie sił przeciwnika, co pod wieloma względami jest właśnie niewłaściwym sposobem prowadzenia wojny. Pomoc Zachodu dla Ukrainy jest już znaczna. Podobnie jak w przypadku Japonii i Niemiec, to samo stanie się z Federacją Rosyjską. Może nie w sensie fizycznej alienacji, ale w sensie długotrwałego, powolnego wykrwawiania się gospodarki, kultury, demografii i zdrowia – Rosja zostanie po prostu zmarginalizowana jako populacja i podmiot polityczny.

Jedyną szansą dla Putina byłoby przeprowadzenie czegoś w rodzaju wojny błyskawicznej, co też zamierzał zrobić, ale mu się nie udało. Tak więc Putin jest pod wieloma względami podobny do Mussoliniego, który zaatakował Grecję w 1940 roku i poniósł porażkę. Ponieważ Rosjanie nie odnieśli sukcesu w przeprowadzeniu tego rodzaju ataku, tak naprawdę nie mają szans na sukces w wojnie na wyczerpanie. Zachód dobrze radzi sobie bowiem w tego typu konfliktach – dostarcza dostaw broni lub odcina wroga od mediów globalnych. To próba sił, w której Zachód może wytrzymać dłużej niż Rosjanie, co napawa mnie optymizmem.

LJ: Czy możliwe jest, że dołączymy do tego konfliktu później, w zakresie militarnym? Co musiałoby się stać? Czy możliwa jest eskalacja konfliktu między NATO a Rosją?

BS: Myślę, że rosyjski atak na NATO, a więc kraje bałtyckie z Polską, Finlandią czy Szwajcarią na czele z pewnością doprowadziłby do konfliktu zbrojnego. Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym NATO zostanie mimo wszystko uwikłane w wojnę, co może prowadzić do śmierci cywilów, a więc do sytuacji, którą widzieliśmy na początku obecnie prowadzonej wojny. Jednak w tej chwili wydaje się to być dość odległą wizją z jednego prostego powodu – Rosjanie nie realizują swoich celów i są najprawdopodobniej w odwrocie.

Nie ma też żadnych oznak, które wskazywałyby na to, że zamiary Putina ulegają eskalacji. W ostatnich tygodniach i miesiącach nastąpiło bardzo odczuwalne spowolnienie działań rosyjskich. Dlatego też uważam, że żadna bezpośrednia interwencja nie wydaje się prawdopodobna.

LJ: Jak ocenia Pan dotychczasową odpowiedź Europy na wojnę w Ukrainę? Czy reakcja była poniżej poziomu strategicznego, którego oczekiwalibyśmy od Europejczyków, którzy chcieli nieco odciąć się od Stanów Zjednoczonych? A może mamy do czynienia z sytuacją podobną do czasów zimnej wojny?

BS: Myślę, że odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona. Jeśli porównamy reakcję z lutego 2022 roku z odpowiedzią na aneksję Krymu, to jest dużo lepiej. Jednak bardzo mało dyskutuje się o tym, co się obecnie dzieje, kto jest temu winny w ramach porozumienia, a także o tym, że ​​należy podjąć konkretne działania.

Poza tym złożoność odpowiedzi na to pytanie zależy także od tego, o której części Europy mówimy. Głównie część wschodnia, zwłaszcza Polska, Finlandia, Szwecja, czyli kraje bałtyckie dały przykład najlepszej z możliwych reakcji – co nie jest zaskakujące, ponieważ państwa te znajdują się na linii frontu. Jednocześnie reakcja przewagi pozostałej części Europy była szczerze żałosna. Reakcja Niemiec była żałosna, ale nie tak zła jak w okresie bezpośrednio poprzedzającym agresję rosyjską i w latach przedwojennych. Jak wiadomo, Niemcy postawili na niewłaściwego konia i poczynili zupełnie błędne założenia co do intencji Rosjan. W efekcie niemieckie przywództwo znalazło się w sytuacji szantażu energetycznego, a jego skutki dotykają obecnie nas wszystkich.

Nie zdziwiło mnie przemówienie kanclerza Scholza. Jestem rozczarowany, ale niezbyt zaskoczony, tym, że do tej pory Niemcy w mniejszym stopniu wspierały Ukraińców militarnie, mimo że w przemówieniu tym pojawiła się obietnica czegoś innego. Ale taka jest natura nowoczesnych Niemiec, które choć mają wiele dobrych cech, to jednak do których myślenie strategiczne, umiejętność zadawania ciosów odpowiednich dla ich wagi, nie należą.

To samo, do pewnego stopnia, można powiedzieć o Francji, która również postawiła na niewłaściwego konia. Pamiętne negocjacje prezydenta Macrona z Putinem, które w rzeczywistości trwały dłużej niż dzień inwazji. To był oczywiście błąd.

Myślę, że również należy zdać sobie sprawę z reakcji Wielkiej Brytanii. Wielka Brytania dostała ostrzeżenie o inwazji i była bardzo obecna na linii frontu, dostarczając Ukrainie broń. Faktem jest, że to właśnie to państwo europejskie najbardziej pomogło prezydentowi Zełenskiemu i Ukraińcom.

Tak, jak już wcześniej zaznaczyłam, Europa jest rzeczywiście zróżnicowana w zakresie reakcji na wojnę w Ukrainie. Do pewnego stopnia przoduje tu Wielka Brytania. Ważną rolę odgrywają Polska i kraje bałtyckie (Szwecja i Finlandia). Reszta Europy nadal działa zachowawczo. Uważam jednak, że bez wsparcia Stanów Zjednoczonych Europa byłaby w bardzo trudnej sytuacji. Tak, ostatecznie Stany Zjednoczone wiodą prym, ale Wielka Brytania i kilka innych krajów, które zaopatrywały Ukrainę w niezbędne dostawy, również odegrały bardzo ważną rolę.

LJ: Jak postrzega Pan te konsekwencje zarówno dla projektu europejskiego, jak i spraw globalnych, zwłaszcza rywalizacji między Chinami a Rosją? Czy uważa Pan, że będzie to rodzaj zachowania status quo, czy raczej próba demontażu obecnego porządku światowego?

BS: W przypadku Unii Europejskiej obawiam się, że o ile można by oczekiwać i mieć nadzieję, że to przemieszanie zbliży do siebie państwa członkowie UE i da impuls do pełnej unii politycznej, to niestety niewiele wskazuje na to, że przybliży nas to do koncepcji Stanów Zjednoczonych Europy. Obawiam się więc, że nie doprowadzi to do żadnej wielkiej zmiany w Unii Europejskiej. Po prostu ujawni jej niektóre słabości, które istniały także przed eskalacją inwazji.

Inną konsekwencją jest fakt, że ​wojna ​pokazuje, jak ważna jest rola Wielka Brytanii w Europie. Uważam, że to jest coś, nad czym Europa musi się zastanowić i zdecydować, czy zamierza podążać za tymi różnicami pod różnicami w sposób, który może przeciąć relacje z Wielką Brytanią. To ważne, ponieważ Wielka Brytania robi wiele rzeczy dla dobra Europy, jak choćby chroni ład europejski, co wydaje się istotne, ponieważ Europejczycy wydają się nie być w stanie zrobić tego we własnym zakresie. Dlatego też sądzę, że Europejczycy muszą zadać sobie pytanie, czy będą kontynuować politykę uwypuklania różnic między UE a Wielką Brytanią, czy może zrobią krok wstecz i docenią, co Wielka Brytania robi na froncie obronnym. To jest coś, nad czym UE musi się zastanowić.

Na koniec, jeśli chodzi o konsekwencje globalne, to nie do końca się z Panem zgadzam, że antagonizm ChRL osłabł. On wciąż ma się dobrze. Dlatego też to nadal ważna kwestia także po inwazji na Ukrainę. Pytanie brzmi, jakie będą następstwa tego zjawiska? Czy ChRL założy, że teraz, kiedy Rosjanie podjęli pewne kroki, to oni także powinni i to już teraz, zanim będzie za późno?

To była główna część japońskiego toku myślenia pod wpływem decyzji Hitlera o wypowiedzeniu wojny Stanom Zjednoczonym. Albo też może Chiny pomyślą, biorąc pod uwagę trudności, jakich Rosjanie doświadczyli w konflikcie z Ukrainą, „czy tak łatwo będzie przejąć Tajwan? Spójrzmy na reakcję Zachodu na tę inwazję i zastanówmy się, co się stanie, jeśli zostaniemy odłączeni od systemu gospodarczego”. Nie wiemy więc, co się wydarzy. Ja zaś obawiam się, jakie decyzje podejmą przywódcy z Pekinu.


Podcast został nagrany 28 września 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.cfg.polis.cam.ac.uk/directory/brendan-simms


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Polityka zagraniczna i przyszłość rozszerzenia UE [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Stefana Lehne, Senior Fellow w Carnegie Europe w Brukseli, gdzie jego badania koncentrują się na rozwoju polityki zagranicznej Unii Europejskiej po Traktacie Lizbońskim, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków między UE a państwami członkowskimi. Rozmawiają o polityce zagranicznej UE, europejskiej reakcji na rosyjską inwazję na Ukrainę, dlaczego Rada UE powinna przejść na tryb głosowania większościowego w sprawie polityki zagranicznej oraz o tym, jak przygotować europejskie instytucje do zadań stojących przed nimi w związku z perspektywą rozszerzenia Unii Europejskiej.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak dostosować politykę zagraniczną UE do wojny geopolitycznej, z którą mamy do czynienia? Jak oceniłby Pan reakcję UE na rosyjską inwazję na Ukrainę?

Stefan Lehne

Stefan Lehne (SL): Unia Europejska zareagowała zdecydowanie i z determinacją, z jaką rzadko się wcześniej spotykaliśmy. UE zawsze była podzielona, ​​jeśli chodzi o kwestię Rosji. Mamy tu kraje (przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie), które były bardzo sceptycznie nastawione do Moskwy, podczas gdy wiele innych państw (m.in. Włochy, Austria czy Grecja), które szczyciły się pozytywnymi stosunkami z Rosją, koncentrując się na potencjale gospodarczym tej współpracy.

Podziały te były dość głębokie. Są dwa powody, dla których udało się je przezwyciężyć w reakcji na rosyjską agresję na Ukrainę. Przede wszystkim inwazja była tak prymitywna, nieuzasadniona i straszna, że ​​nawet najwięksi zwolennicy Putina wśród unijnych rządów musieli przemyśleć swoje stanowisko. Po drugie, administracja USA poradziła sobie z tym problemem wyjątkowo dobrze. Był to jeden z nielicznych krajów, które prawidłowo oceniły zagrożenie i silnie współpracowały z Europejczykami przy tworzeniu pakietów sankcji, pomagając tym samym zapewnić spójną reakcję UE.

LJ: Czy ostatnie wydarzenia mogą podważyć ideę autonomii strategicznej?

SL: Na razie wojna w Ukrainie zahamowała rozwój europejskiej polityki obronnej – co do tego nie ma wątpliwości. W konsekwencji NATO zostało silnie wzmocnione. Sporo krajów zdało sobie sprawę, że nie ma alternatywy dla zaangażowania USA na kontynencie europejskim. Potrzeba autonomicznej polityki obronnej UE jest mniej oczywista niż wcześniej.

 

European Liberal Forum · Ep129 EU foreign policy and the future of EU enlargement with Stefan Lehne

 

Fakt, że Szwecja i Finlandia wystąpiły o członkostwo w NATO, stanowił wotum nieufności dla europejskiej obronności. Najwyraźniej wierzą, że tylko z pomocą Stanów Zjednoczonych mogą zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom. Oznacza to, że nacisk nie będzie tak mocno kładziony na autonomiczną obronność europejską.

Pozostaje jednak jedno zasadnicze pytanie, które dotyczy Stanów Zjednoczonych. Kraj ten boryka się z problemem silnie spolaryzowanego społeczeństwa. Istnieje duża niepewność co do wyniku najbliższych wyborów do Kongresu i wyborów prezydenckich. Niewykluczone, że na scenie politycznej pojawi się ktoś w rodzaju Donalda Trumpa (a być może nawet on sam powróci) – z wielką osobowością, brakiem zainteresowania partnerstwami międzynarodowymi i marginalnym zaangażowaniem w sprawy europejskie. Jeśli tak się stanie – a może się tak zdarzyć – wtedy cały obraz zmieni się diametralnie. Nagle pojawiłaby się potrzeba ponownego położenia znacznie większego nacisku na obronność europejską.

LJ: Czy problem leży po stronie Europejczyków? Czy zbytnio przyzwyczailiśmy się do tego, że nad naszymi głowami rozpięty jest amerykański parasol ochronny i właśnie to sprawia, że nasze myślenie strategiczne jest utrudnione? Czy możemy rozwinąć kulturę strategiczną w Europie?

SL: Możemy wyróżnić trzy podstawowe przyczyny słabości europejskiej polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa. Po pierwsze, istnieje silna preferencja niektórych dużych krajów UE do koncentrowania się na własnej narodowej polityce zagranicznej. Dotyczy to Francji, a do pewnego stopnia także Niemiec, Włoch i Hiszpanii. Kraje te chcą po prostu prowadzić własną politykę narodową i patrzą na UE jako na mechanizm gwarantujący, że ich krajowa polityka zagraniczna będzie skuteczniejsza i bardziej wspierana niż polityka innych państw. Nie chcą w pełni identyfikować się z polityką zagraniczną UE. A z pewnością nie chcą, aby brukselskie instytucje były potężne w ich państwie.

Francuski prezydent jest jak król – może wysłać wojska w dowolne miejsce w ciągu 24 godzin. Nie musi nikogo pytać o zgodę. Nie do pomyślenia jest oczekiwanie, że człowiek ten pozwoliłby, aby Joseph Borrel czy Ursula von der Leyen prowadzili za niego politykę zagraniczną. Można tę płonną nadzieję porównać do tego, że ​​wieża Eiffla nagle zostanie przeniesiona z Paryża do Brukseli – to po prostu nonsens!

Drugie ograniczenie wiąże się z faktem, że wiele mniejszych państw członkowskich po prostu nie interesuje się tym tematem, nie ma kultury strategicznej i prawdziwej tradycji kultywowania graczy polityki zagranicznej. Lubią wyrażać swoje opinie w Radzie i komentować konkretne wydarzenia, ale brakuje im gotowości do stawienia czoła kosztom i ryzyku działań operacyjnych, a prawdopodobnie także i w zakresie poparcia dla ewentualnych działań ze strony obywateli ich krajów.

Po trzecie, przez dziesięciolecia wszyscy w tej dziedzinie byli uczeni, by najpierw bacznie przyglądać się temu, co Waszyngton zrobi w przypadku danego kryzysu. Dlatego naprawdę trudno jest uwolnić się od tego instynktownego sposobu myślenia i podążania za kursem wyznaczanym przez USA. Fascynujące jest to, co stało się po administracji Trumpa, ponieważ pojawiło się wtedy u Europejczyków ogromne poczucie ulgi i szczęścia, że ​​​​UE powróciła pod parasol tej łagodnej amerykańskiej hegemonii.

Gdyby tak się jednak nie stało, bo Stany Zjednoczone pochłonęłyby wewnętrzne kryzysy lub byłyby one kierowane przez przywódcę, który nienawidzi Europy (jak Donald Trump), to pojawiłaby się potrzeba dużo poważniejszego podejścia do polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa w UE. Pozostałe dwa ograniczenia można by wtedy ewentualnie przezwyciężyć, nie wykluczam tego.

Jednak w perspektywie krótko- i średnioterminowej dużo bardziej obiecująca jest, w moim przekonaniu, geoekonomia – wspólne zajmowanie się łańcuchami dostaw, kwestiami zmian klimatycznych czy polityką przemysłową. Mnóstwo rzeczy trzeba jeszcze zrobić, a kwestie te z pewnością są nie mniej istotne niż polityka zagraniczna. Unia Europejska jest znacznie lepiej przygotowana do radzenia sobie z tego typu problemami, ponieważ dysponuje konkretnymi narzędziami i skuteczniejszymi procedurami do podejmowania decyzji.

LJ: Czy jesteśmy krótkowzroczni, skupiając się na zmianie traktatów UE? A może ich zmiana przyspieszy procesy decyzyjne?

SL: W ciągu ostatnich 20-30 lat nastąpiła duża liczba przemian – od jednomyślności do głosowania większością kwalifikowaną, ale także w dość delikatnych kwestiach (takich jak kontrolowanie spraw wewnętrznych państw członkowskich i w wymiarze sprawiedliwości); kwestiach, które są równie bliskie istocie narodowej suwerenności. Te przemiany doszły do skutku, więc nie ma powodu, dla którego nie miałoby to być możliwe w obszarze polityki zagranicznej.

Wyzwaniem w tym zakresie są mniejsze kraje – zwłaszcza te, które borykają się z dużymi problemami (jak choćby Cypr i w pewnym stopniu kraje bałtyckie). Są bardzo wrażliwe. Na przykład Cypr uważa, że ​​potrzebuje prawa weta, aby chronić swoje kluczowe interesy narodowe – na przykład w związku z Turcją. Dlatego niezwykle trudno będzie pozbyć się tych tendencji.

Konstruktywne wstrzymanie się od głosu to z pewnością bardzo cenny mechanizm, który choć w przeszłości był bardzo rzadko stosowany, to ma spory potencjał. W traktacie jest też zapis, zgodnie z którym, jeśli mamy do czynienia z głosowaniem większością kwalifikowaną, ale w grę wchodzą ważne interesy narodowe, to dany kraj może skierować decyzję do Rady Europejskiej. To kolejne narzędzie zabezpieczające, które może być przydatne.

Jestem pełen nadziei. Jeśli istnieje silne przywództwo w tej sprawie, to myślę, że możliwe jest osiągnięcie pewnego postępu. W przeszłości nawet duże kraje nie były w ​​ten proces wystarczająco zaangażowane – Francja nigdy nie uważała europejskiej polityki zagranicznej za priorytet, Niemcy dużo o niej mówili, ale nigdy nie naciskali zbyt mocno. Mogę sobie jednak wyobrazić, że teraz pojawił się wreszcie odpowiedni kontekst – w tym znacznie ciemniejszym, trudniejszym świecie – do podjęcia poważnych wysiłków w celu przezwyciężenia problemów, przed którymi stoimy.

Nie musimy zmieniać traktatu, aby tego dokonać. Można to zrobić poprzez tzw. klauzulę passarelle – jednomyślną decyzją Rady Europejskiej. W kluczowych kwestiach przełom nie jest niemożliwy. Oczywiście nie będzie to złoty środek, dzięki któremu europejska polityka zagraniczna odniesie niesamowity sukces. Jednak mnożenie się zatorów, jakich doświadczyliśmy w ciągu ostatnich 5-10 lat (m.in. z deklaracji praw człowieka, relacjach z Chinami czy spraw związanych z Izraelem). Wszystkie te problemy można przezwyciężyć.

Możemy już zaobserwować pewien trend w europejskiej polityce zagranicznej – na przykład w instytucjach multilateralnych – gdzie, jeśli jakiś kraj blokuje daną propozycję, a pozostałe 25 czy 26 państw członkowskich chce iść do przodu, to mogą one przyjąć określone oświadczenie lub deklarację. Jeśli blokad będzie więcej, nieuchronnie pojawi się tendencja do zawiązywania się silniejszych grup, które będą chciały iść do przodu możliwie poza unijnym kontekstem – co oczywiście byłoby negatywne dla rozwoju unijnej polityki zagranicznej.

LJ: Biorąc pod uwagę doświadczenia kilku miesięcy, które już upłynęły od rozpoczęcia wojny w Ukrainie, czy powinniśmy zmienić sposób, w jaki są skonstruowane i funkcjonują instytucje UE? Czy są jakieś zmiany instytucjonalne, które należałoby wprowadzić w odniesieniu do Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ) i Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych?

SL: Pojawia się tu kilka problemów. Pierwsza dotyczy Rady Ministrów Spraw Zagranicznych. Kiedy pracowałem z Javierem Solaną, wszyscy ministrowie spraw zagranicznych byli obecni na posiedzeniu rady i zwykle przez wiele godzin dyskutowali o Bliskim Wschodzie i Bałkanach. Teraz wielu z nich jest nieobecnych, a inni przychodzą tylko na lunch. To druzgocące.

Głównym powodem tej sytuacji jest to, że ministrowie spraw zagranicznych po prostu nie są tak ważni jak kiedyś. Podczas I wojny światowej ministrowie spraw zagranicznych podejmowali krytyczne decyzje; teraz są w zasadzie pomocnikami premierów. Współcześnie stosunki międzynarodowe nie są sprawą jednego ministerstwa, ale całego rządu. Jedynym politykiem, który naprawdę potrafi koordynować działania i podejmować decyzje, jest premier. Minister spraw zagranicznych może być wpływowy tylko wtedy, gdy jest blisko premiera; jednak w niektórych rządach koalicyjnych nawet tak nie jest.

W Unii Europejskiej nacisk na ważne kwestie polityki zagranicznej przesunął się na Radę Europejską, w której obecni są premierzy. To nie jest tragedia, ale problem polega na tym, że wielu premierów nie radzi sobie zbyt dobrze z polityką zagraniczną, ponieważ zostali ukształtowani w kontekście wewnętrznym danego kraju. Niektórzy z nich nie bardzo rozumieją politykę zagraniczną.

Nie ma też silnej struktury wsparcia Rady Europejskiej w instytucjach. Wszystko w zasadzie zależy od przewodniczącego Rady Europejskiej, który nie ma silnej rady eksperckiej. Między innymi dlatego wszystko jest raczej improwizowane i koncentruje się na zarządzaniu kryzysowym, a czasami nawet to nie jest w ogóle robione. Dlatego przydałoby się stworzyć Radę Bezpieczeństwa Narodowego (na wzór tej w Stanach Zjednoczonych) – gremium ekspertów i doradców politycznych, które analizuje doniesienia służb wywiadowczych i inne kwestie, wydając zalecenia Radzie Europejskiej. Byłby to pozytywny rozwój sytuacji.

Kolejną kwestią są rządy Wysokich Przedstawicieli i ESDZ. Postanowienia traktatu lizbońskiego są w rzeczywistości dość mocne. Stworzono bardzo ważną funkcję w postaci Wysokiego Przedstawiciela, który przewodniczy Radzie, Służbie Działań Zewnętrznych (ministerstwu spraw zagranicznych UE), a także jest wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Ten, kto pełni tę funkcję, zasadniczo koordynuje stosunki zewnętrzne (kierowane przez Komisję) oraz politykę zagraniczną i w zakresie bezpieczeństwa.

Jednak, jak na ironię, po stworzeniu tak ważnego stanowiska, państwa członkowskie nie chciały, aby jakakolwiek ważna osoba pełniła tę funkcję, ponieważ byłoby to zbyt dużym zagrożeniem dla ich polityki narodowej. W rezultacie, jeśli spojrzymy na osoby, których wybrano do tej pory – Federica Mogherini, Catherine Ashton, a teraz Borrell – wszyscy oni byli dostojnymi postaciami, ale nie liczącymi się graczami politycznymi. Nie są kimś, kto mógłby powiedzieć „nie” prezydentowi Macronowi i zasugerować, że coś należy zrobić inaczej. Są to w zasadzie urzędnicy służby cywilnej, wskutek czego wśród niektórych wpływowych polityków panuje pewien brak szacunku dla tej funkcji.

Borrell radzi sobie z tym zadaniem zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Jest dużo bardziej wygadany. Oczywiście pojawia się jednak kwestia, w czyim imieniu tak naprawdę przemawia, ponieważ często jego wypowiedzi znacznie wykraczają poza konsensus w Radzie. Stał się w pewnym sensie Wysokim Think-Tankerem Unii Europejskiej – pisze bloga i udziela ciekawych wywiadów, ale momentami nie wiadomo, kogo reprezentuje.

Doświadczenia ostatnich 3-4 lat pokazały, że Komisja Europejska stała się znacznie ważniejszym graczem w polityce zagranicznej. W przeciwieństwie do Jean-Claude’a Junckera, Ursula von der Leyen jest żywo zainteresowana tą kwestią i ma mocne zaplecze (była ministrem obrony Niemiec). Na przykład, jeśli chodzi o sankcje wobec Rosji, większość prac wykonał Waszyngton (doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Joe Bidena) we współpracy właśnie z gabinetem von der Leyen. Borell i Służba Działań Zewnętrznych odegrali marginalną rolę.

Dlatego też uważam, że Komisja Europejska i jej przewodniczący są w tej chwili prawdopodobnie najważniejszym aktorem polityki zagranicznej w UE. Sama instytucja jest też silniejsza od Rady Europejskiej i Wysokiego Przedstawiciela.

LJ: Pracował Pan w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej jako dyrektor na Bałkany, Europę Wschodnią i Azję Środkową. Ostatnio mogliśmy być świadkami obietnicy rozszerzenia UE o Ukrainę i Mołdawię. Czy ta symboliczna decyzja oznacza, że ​​rozszerzenie znów zostało wzięte na tapetę?

SL: Doszły mnie słuchy, że w Radzie pojawił się duży opór przed przyznaniem Ukrainie i Mołdawii statusu kraju kandydującego, ponieważ wiele rządów uważało, że jest to nierealne. Argumentem, który ostatecznie przeważył te zastrzeżenia, było to, że gdybyśmy odmówili Ukrainie statusu kandydata, oznaczałoby to zwycięstwo Władimira Putina – a tego nikt nie chciał.

Decyzja była słuszna, ponieważ świadczyła o zaangażowaniu w przyszłość Ukrainy jako niepodległego i suwerennego państwa z europejską wizją i przeznaczeniem. To wciąż bardzo długoterminowa perspektywa. To, co należy zrobić najpierw, to zakończyć (i miejmy nadzieję wygrać) wojnę i rozpocząć bardzo ważny proces odbudowy Ukrainy. Członkostwo prawdopodobnie nie będzie możliwe przez najbliższych kilka lat.

Rozszerzenie pozostaje bardzo ważnym narzędziem polityki Unii Europejskiej. Jeśli spojrzymy na Bałkany, to postępy są tam niewystarczające – częściowo dlatego, że kraje te nie robią wystarczająco dużo w zakresie reform, ale także dlatego, że UE w jakimś sensie uwaga Europy uległa rozproszeniu za sprawą całej serii poważnych kryzysów, z którymi musieliśmy się zmierzyć w ciągu ostatnich kilku lata. Po prostu nie było na to przestrzeni ani realnego zainteresowania – ta kwestia po prostu nie była priorytetem. A jeśli coś nie jest priorytetem, to sprawa nie posuwa się do przodu. Mimo to bardzo wyraźnie widać, że Bałkany są enklawą w Unii Europejskiej – prawie 70% ich handlu odbywa się z UE, a większość inwestycji pochodzi z UE. Nie ma więc innej strategicznej alternatywy. Docelowo kraje te dołączą do Unii Europejskiej, ale to zajmie dużo czasu, będzie wymagało większego zaangażowania i finansowania. Mam nadzieję, że UE znajdzie wystarczająco dużo przestrzeni na to, by ponownie zaangażować się na Bałkanach i zrobić to, co trzeba.

W międzyczasie nastąpi zapewne rozszerzenie o Bałkany, ale na zasadzie indywidualnej, ponieważ w tej chwili na Bałkanach pozostało tylko 18 milionów ludzi – miliony obywateli tego regionu już przebywają w UE, ponieważ znacznie łatwiej jest wyjechać za granicę niż doprowadzić do zmian we własnym kraju. Dlatego wielu wspaniałych ludzi z Bałkanów zdecydowało, że dla nich i ich rodzin korzystniejsze będzie przeprowadzenie się do UE. Stanowi to oczywiście ogromny problem, ponieważ w obliczu erozji demokracji niezwykle trudno jest wznowić dynamiczny rozwój gospodarczy. Jeśli Unia Europejska nie będzie chciała ponownie zobowiązać się do tego, by kraje bałkańskie posuwały się naprzód i zbliżały się do ​​UE, to do Europy przybędzie jeszcze więcej ludzi. W związku z tym prawdopodobnie napotkamy o wiele więcej problemów napływających z tego regionu.

LJ: Jak potoczy się wojna w Ukrainie? Jaką rolę w konflikcie odegra Unia Europejska? Czy kryzys energetyczny wpłynie na równowagę i w efekcie zimą osłabnie determinacja do wspierania Ukrainy? Czy UE będzie dążyć do zakończenia wojny bez względu na ewentualne koszty?

SL: Są różne wizje zakończenia wojny. Niektóre kraje – a Polska ewidentnie do tego obozu należy – mocno wierzą, że Władimira Putina trzeba pokonać i że nic innego nie rozwiąże sedna problemu, a zamiast tego doprowadzi do dalszej agresji. Inne kraje uważają, że jest to nierealna wizja, a Ukraina nie będzie w stanie wypędzić wojsk rosyjskich ze wszystkich swoich terytoriów. Uważają też, że im dłużej wojna trwa, tym więcej ludzi ginie, dlatego naszym priorytetem powinno być jak najszybsze zakończenie wojny.

W tej chwili, jeśli przyjrzymy się unijnym dyskusjom, ten podział istnieje, ale nie jest jeszcze zbytnio widoczny, ponieważ nadal istnieje konsensus w sprawie wsparcia dla Ukrainy. Obawiam się jednak, że jeśli efekty uboczne wynikające z konfliktu staną się większe (w zakresie inflacji, dostaw energii, zmęczenia tematem uchodźców), wówczas ten „obóz pokoju” stanie się głośniejszy. W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z wieloma znacznie trudniejszymi dyskusjami na te tematy.

Jeśli spojrzymy na wsparcie płynące z zewnątrz, to ogromna jego część pochodzi ze Stanów Zjednoczonych (zwłaszcza w zakresie militarnym). Dlatego tak długo, jak USA utrzymają linię silnego poparcia dla Ukrainy, kraje UE raczej nie powiedzą, że ‘rezygnujemy z sankcji, gdyż potrzebujemy rosyjskiego gazu, bo inaczej zamarzniemy zimą’. Naprawdę widzę, że to się dzieje. Patrząc na, na przykład, unijne sankcje po aneksji Krymu w 2014 roku, to około ośmiu krajów w UE konsekwentnie twierdziło, że sankcje przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego, że są bezsensowne, kosztowne dla UE i nie przynoszą żadnych rezultatów. Mimo to, co sześć miesięcy sankcje były kontynuowane, choć bez problemu nawet jeden kraj mógłby je bardzo łatwo zablokować – ale nikt tego nie zrobił. Tak więc, dopóki duże państwa i Stany Zjednoczone będą zdecydowanie wspierać Ukrainę, ten kierunek działań będzie kontynuowany.

Niemniej jednak, jeśli sytuacja stanie się naprawdę zła i jeśli w niektórych państwach członkowskich pojawią się ruchy na wzór „żółtych kamizelek”, istnieje ryzyko zachwiania tego konsensusu. Na razie zależy to jeszcze przede wszystkim od przywództwa USA i odpowiedniej liczby państw członkowskich UE, które chcą nadal wspierać Ukrainę. Jeśli taki scenariusz się spełni, to jestem całkiem pewien, że Unia Europejska i tak się nie rozpadnie się w odpowiedzi na tę kwestię.


Niniejszy podcast został nagrany 22 sierpnia 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.carnegieeurope.eu/experts/634


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Propaganda, szantaż, kapitulacja :)

Powoli krystalizuje się zarys planu Kremla na zakończenie wojny z Ukrainą. Podczas gdy propaganda rosyjska okazała się nieskuteczna i bezsilna w swojej próbie przekonania świata do putinowskiej, księżycowej narracji o przyczynach rozpoczęcia „specjalnej operacji” (chodzi o te wszystkie brednie o faszystowskim charakterze władz w Kijowie i o jej rzekomych „zbrodniach na rosyjskojęzycznej ludności” separatystycznych „republik”), tak ma ona niestety lepsze perspektywy uzyskać większą siłę rażenia na zachodnią opinię publiczną przy budowaniu kremlowskiej narracji wokół potencjalnego zakończenia wojny.

Celem Rosji wydaje się zastosowanie szantażu wobec Kijowa. Żadnych wątpliwości co do tego nie pozostawia niedawna wypowiedź Dmitrija Pieskowa, rzecznika Kremla. Był on łaskaw stwierdzić, że Ukraina może „zakończyć konflikt jeszcze przed końcem dnia”, jeśli przystanie na rosyjskie warunki zawieszenia broni i późniejszego pokoju.

Te warunki noszą oczywiście, z ukraińskiego punktu widzenia, znamiona kapitulacyjne. Wśród sześciu punktów Pieskow wymienił: przyjęcie przez Ukrainę statusu państwa neutralnego (a więc rezygnację ze strategicznego zbliżenia się do państwa NATO), ustanowienie rosyjskiego drugim językiem urzędowym, uznanie przynależności Krymu do Rosji, uznanie niepodległości tzw. republik separatystycznych w Doniecku i Ługańsku (w administracyjnych granicach tych okręgów, co oznacza oddanie przez Ukrainę szeregu ziem obecnie jeszcze przez Rosję niekontrolowanych), tzw. denazyfikację Ukrainy – zakaz funkcjonowania „sił nacjonalistycznych” (czytaj: wszystkich antyrosyjskich) w życiu politycznym oraz demilitaryzację kraju, a więc oddanie przez niego całości broni ofensywnej. Jest jasnym, że taka Ukraina znalazłaby się w położeniu tak fatalnym, że Moskwa mogłaby w dowolnym momencie i z łatwością przekształcić ją na wzór i podobieństwo Białorusi.

Klucz pozwalający zrozumieć sens wynurzeń Pieskowa nie leży jednak w liście moskiewskich żądań – ona jest znana od wielu miesięcy i naturalnie jest dla Ukrainy nie do przyjęcia, jako że tylko pozornie nie stanowi bezwarunkowej kapitulacji. Ten klucz leży właśnie w sformułowaniu tezy, że zakończenie „konfliktu” i działań wojennych znajduje się całkowicie w ukraińskich rękach i jest zależne od decyzji Kijowa. Czyli: za dalsze trwanie zbrojnych starć odpowiada jakoby Zełenski, bo nie chce przystać na postulaty Putina.

Obawiam się, że to narracja dobrze skrojona pod odczucia i poglądy znacznej części zachodniej opinii publicznej. Oczywiście nikt tego łajna nie kupi w Polsce czy na Litwie. Jednak w krajach „starej Unii” bardzo wielu ludziom „zależy przede wszystkim na pokoju”. Jeśli połkną narrację, że pokoju nie ma, bo Kijów go nie chce, to sympatia wobec sprawy ukraińskiej zacznie słabnąć.

W Europie Zachodniej (może poza Wielką Brytanią i Danią) mało jest zrozumienia dla realizacji celów środkami wojskowymi, jest za to wielkie umiłowanie pokoju. Wraz z każdym tygodniem upływającym od rozpoczęcia rosyjskiej agresji, obok wyklarowanej jasno kwestii winy za rozpętanie wojny, pojawiać się będzie kwestia „winy za jej trwanie”. To tutaj uderza Pieskow, a za nim zapewne cała putinowska propaganda.

Zwłaszcza, że nie będzie tylko chodziło o to, że Zełenski „upiera się” kontynuować wojnę pomimo ofiar po stronie jego własnych żołnierzy i ukraińskiej ludności cywilnej. Rosja eskaluje cały szereg problemów pochodnych tej wojny. W Europie w zimie będą problemy z ogrzaniem domów, a w krajach Afryki północnej – z głodem. Z tego ostatniego wyniknie być może kolosalna presja migracyjna na południe Europy. Polska być może ponownie odmówi Włochom i Grecji pomocy w przyjmowaniu tych uchodźców… Putin i jego ludzie będą zaś raz po raz powtarzać: Zełenski może jedną decyzją te wasze problemy rozwiązać. Wystarczy że przystanie na nasze żądania. Skończy się wojna, gaz popłynie, zboże wyruszy na szlak handlowy, ceny energii spadną… To będzie potężny lewar propagandowy.

Europejscy przywódcy muszą nieustannie pracować nad opinią publiczną w swoich krajach, aby świadomość zbrodni rosyjskich i wielkiej niesprawiedliwości, jaka dotknęła Ukrainę, nadal decydowały o sposobie myślenia ludzi o tej wojnie. Trzeba także wykazać się wybitnym przywództwem – przywództwem takiej klasy, jakiej demokratyczna Europa być może nie zaznała nawet od 1945 r. – i przygotować wyborców na „krew, pot i łzy”. W tym przypadku na konieczność oszczędzania energii, chodzenia po domu w dwóch swetrach zimą i na falę migrantów oraz konieczność kolosalnej pomocy humanitarnej dla ich krajów pochodzenia.

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wybory prezydenckie we Francji w kontekście wojny w Ukrainie [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Paula Gradvohla, profesora Centrum Badań nad Współczesną Historią Europy Środkowej na Uniwersytecie Paris 1 Panthéon-Sorbonne. Rozmawiają o wyborach prezydenckich we Francji i ich możliwych konsekwencjach w obecnej sytuacji geopolitycznej – ze szczególnym uwzględnieniem wojny w Ukrainie.

Leszek Jażdżewski: Za nami pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji, której wyniki poznaliśmy 10 kwietnia. Większość Francuzów wydaje się być przeciwna tradycyjnej polityce głównego nurtu i głosowała na Le Pen, Mélenchona czy Zemmoura – z łącznym wynikiem na to trio w okolicy 52% (około 18 milionów głosów). Czego potrzebuje Marine Le Pen, aby zapewnić sobie zwycięstwo w drugiej turze? Czy ma szansę na wygraną?

Paul Gradvohl

Paul Gradvohl: Może wygrać bez większych trudności. Wszystko czego potrzebuje to odpowiedni procent głosów plus jeden głos. Odniesie sukces, jeśli uda jej się zmobilizować nowych wyborców, przekonać tych, którzy głosowali na innych kandydatów w pierwszej turze wyborów do głosowania na nią w drugiej turze – lub jeśli osoby, które głosowały na Emmanuela Macrona w pierwszej turze, tym razem nie pójdą do urn.

Największą grupę, która mogłaby coś zmienić, tworzą wyborcy, którzy głosowali na Jean-Luca Mélenchona. W tej grupie jest wiele osób, które w ogóle nie zamierzają głosować za dziesięć dni – po prostu dlatego, że przez ostatnie pięć lat większość czasu spędzały na krytykowaniu Macrona. Dlatego też trudno jest im przyznać, że lepiej byłoby, gdyby mieli przed sobą pięć kolejnych lat prezydentury Macrona. Nie mają oni świadomości, co to znaczy żyć w reżimie autorytarnym. Mogą marzyć o demokratycznej Marine Le Pen. A marzenia potrafią uwieść swoją pozorną realnością.

Część ludzi, którzy głosowali na Jean-Luca Mélenchona, jest gotowa zagłosować na Marine Le Pen – nie tylko po to, by zagłosować na kogokolwiek, ale wydaje się, że przynajmniej w tej chwili są całkiem zdecydowani, by oddać głos właśnie na tę kandydatkę. Trudno powiedzieć, ilu z nich faktycznie to zrobi. Trzeba mieć na uwadze, że w wielu rozmowach takie przypadki się zdarzają. Oznacza to, że istnieje grupa, która po prostu zamieni skrajną lewicę na skrajną prawicę.

European Liberal Forum · Ep109 French Presidential Election in the International Context with Paul Gradvohl

 

Są też inne zależności. Osoby, które nie zagłosowały w pierwszej turze wyborów, z różnych powodów mogą oddać głos w drugiej turze i zagłosować na Marcona lub Le Pen. Dziś, o ile nam wiadomo, według sondaży może wygrać Macron. Jeśli wierzyć deklaracjom wyborców z pierwszej tury, to znaczna liczba głosujących zdecydowała o tym czy w ogóle udać się do urn w ostatniej chwili – w ciągu ostatnich kilku godzin poprzedzających głosowanie.

Oznacza to, że do ostatniej chwili będzie niezwykle trudno określić, jaki będzie wynik. Jedyną prognozą, jaką odważę się dziś poczynić, jest to, że debata, która odbędzie się między Macronem i Le Pen w środę, 20 kwietnia, może posłużyć jako źródło informacji dla tych, którzy są wciąż niezdecydowani odnośnie tego, czy głosować, czy nie – i na kogo głosować, jeśli zdecydują się na pierwsze rozwiązanie.

Macron zdecydowanie wygrał poprzednią debatę pięć lat temu. Być może tym razem Le Pen jest lepiej przygotowana do stawienia mu czoła. Z zewnątrz wydaje się dziwne, że wojna na Ukrainie – która w rzeczywistości powinna była zmniejszyć szanse na wygraną Marine Le Pen ze względu na jej bliskie związki z Władimirem Putinem – raczej zwiększyła jej szanse na zwycięstwo. Czy rosyjska inwazja na Ukrainę odegrała jakąkolwiek rolę w pierwszej turze wyborów?

Odegrała – i to nie tylko bezpośrednią. W przypadku Emmanuela Macrona obecna sytuacja zadziałała na korzyść obecnego prezydenta, ponieważ znajduje się on na pierwszej linii europejskiej polityki – i zamierza tam pozostać. Z faktem, że Francuzi wiedzą, że poradził sobie z zaistniałą sytuacją, wiąże się poczucie bezpieczeństwa. Między innymi z tego powodu były prezydent Nicolas Sarkozy oficjalnie poparł Macrona w poprzednich wyborach prezydenckich. Według Sarkozy’ego ten facet był w stanie stawić czoła Putinowi.

Z kolei w przypadku Marine Le Pen efekt jest odwrotny. Kiedy jednak mówi ona o cenach gazu i benzyny, to mówi o tym, że jest gotowa powiedzieć Putinowi, by zrezygnował z Ukrainy, aby zabezpieczyć ceny energii we Francji. Choć oficjalnie Le Pen nie wspomina o Ukrainie, to w praktyce przesłanie to jest widoczne. Nie jestem więc pewien, czy wojna na Ukrainie i bliskie relacje Marine Le Pen z Władimirem Putinem stanowią dla wyborców duży problem – przynajmniej do tej pory.

Oczywiście to, co mogliśmy zaobserwować w ciągu ostatnich dwóch dni, to Macron mocno akcentujący europejską perspektywę, którą zawsze podkreślał, podczas gdy Madame Le Pen jest – jak zawsze – zbyt krytyczna wobec Europy i twierdzi, że to Europa jest problemem. Jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie i wspólne europejskie wysiłki, to staje się jasne, że zarówno Ukraina, jak i Rosja są zdecydowanie obecne w tej kampanii. Trudno jednak powiedzieć, jak wpłynie to na wyniki.

Zwycięstwo Marine Le Pen byłoby ogromnym ciosem dla europejskiego projektu. Czy można ją powstrzymać – tak, jak Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych? Co by to oznaczało dla Francji i Unii Europejskiej, gdyby została wybrana?

Mówiąc najprościej, byłaby to katastrofa. Marine Le Pen pobiegłaby do Viktora Orbana, Mateusza Morawieckiego i Jarosława Kaczyńskiego i zasadniczo zniszczyła rządy prawa. Razem z nimi może spróbować zniszczyć Unię Europejską, jaką znamy. Drugim krajem pod względem gospodarczym w Europie jest przecież Francja, a szóstym – Polska.

Zwycięstwo Le Pen przysporzyłoby wielu problemów, także dlatego, że we Francji prezydent jest zasadniczo odpowiedzialny za politykę zagraniczną. Jeżeli zostanie wybrana, może uznać politykę europejską za politykę zagraniczną, co zada poważny cios relacjom międzynarodowym.

Po drugie, Marine Le Pen musiałaby mieć wyraźną większość w parlamencie. Nie jest pewne, czy może ją uzyskać, bo wygranie wyborów prezydenckich to jedno, zaś sprawienie, żeby taka partia była w stanie stawić czoła temu, co może się stać, jeśli większość społeczeństwa po wyborze Madame Le Pen zobaczy na własne oczy do czego jest zdolna – to drugie. Ukryte cele to nie żart. Przykłady Donalda Trumpa w Stanach czy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) w Polsce pokazują, że ci ludzie nigdy przed wyborami nie mówią, co faktycznie zrobią – zarysowują to tylko w bardzo ogólnych kategoriach. Później, kiedy zaczynają zajmować się bardziej konkretnymi sprawami, które doskwierają ludziom, ich działania mogą być zgoła odmienne od początkowych oczekiwań.

Różnica jest jednak taka, że we Francji nie ma Kościoła ani Radia Maryja Tadeusza Rydzyka, które pomagałyby Marine Le Pen. Tak więc, nawet jeśli występuje kilku politycznych zwolenników jej prezydentury, to większość dużych – a nawet mniejszych – firm wcale nie jest przychylna zakłóceniom, jakie może wywołać ewentualne zwycięstwo Madame Le Pen.

Nie powiedziałbym, że wystąpi u nas taki opór ze strony różnych instytucji, jaki widzieliśmy w przypadku prezydentury Trumpa; we Francji będziemy raczej obserwować inny rodzaj oporu, bo przypuszczam, że jakiś opór się pojawi.

Taki wynik wyborów jest naprawdę przerażający, zwłaszcza że Francja jest uznawana za kolebkę Oświecenia i idei praw człowieka. Uderzające jest to, że do niedawna autorytarna Rosja we Francji była tak pozytywnie odbierana. Skupmy się teraz jednak na wschodzie. Czy wojna w Ukrainie zmieni ten pogląd? Czy może przekierować część uwagi Francji na inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej?

Kampania wyborcza już teraz kieruje uwagę na Węgry i Polskę. Wpływ prowadzonej inwazji na wizerunek Rosji jest oczywiście bardzo negatywny. Musimy poczekać i zobaczyć, co wydarzy się w najbliższych tygodniach, bo to, co wydarzyło się w Buczy i inne tego typu sytuacje, wywierają znaczący wpływ na opinię publiczną.

Putin znalazł się w zupełnie nowej dla niego sytuacji. Nie może już mówić o zwycięstwie tak, jakby miało to być takie samo zwycięstwo, jakie odniósł w 2014 roku – czyli stworzenie fałszywych republik Doniecka i Ługańska. To nie jest scenariusz możliwy do zrealizowania obecnie. Musiałby wygrać nie tylko pod względem militarnym, lecz także zaprezentować coś na kształt Krymu. Tymczasem krymski projekt Putina dużo kosztuje Rosję. Nie jest to zbyt dobre miejsce do życia. Jednocześnie od kilku lat sytuacja w tak zwanych „niepodległych republikach” jest wręcz straszna – nikt nie chce tam mieszkać.

Dlatego mam wiele wątpliwości – nie tylko co do rosyjskich sił zbrojnych, lecz także możliwości politycznych Rosji. Kraju, który jest dziś w gorszym stanie politycznym niż Polska po grudniu 1981 roku. Styl rządzenia stosowany dziś do kierowania ludnością rosyjską jest gorszy niż ten stosowany wówczas w Polsce. Można sobie tylko wyobrazić nastroje w kraju, w którym każdemu może zostać przyklejona łatka szpiega lub wroga narodu a własne dzieci mogą zgłosić bliskich w szkole jako właśnie tego typu indywidua, aby później odwiedziła ich policja. W 1981 roku w Polsce nikt się na to nie odważył.

Mam wrażenie, że Rosja będzie traktowana jako wyrzutek – nawet przez francuską prawicę i Marine Le Pen. W ciągu najbliższych tygodni, miesięcy, a nawet lat raczej trudno będzie zagrać „kartą Putina”. Oczywiście będziemy musieli zobaczyć, co tak naprawdę wydarzy się na polu bitwy wyborczej.

Zakładając, że Ukraina zapewni sobie suwerenność, jaką rolę może odegrać ten kraj w wysiłkach europejskich? Czy może wstąpić do Unii Europejskiej? Jakie są alternatywne scenariusze w obliczu faktu, że Ukraina wyraźnie zadeklarowała swoją proeuropejską afiliację? W tej chwili nawet w państwach, które wcześniej zdawały się ignorować Ukrainę, obecnie kraj ten stanowi ważną kwestię. Jaka przyszłość czeka naród ukraiński?

To poważna zmiana, której nikt się nie spodziewał. Cokolwiek się teraz wydarzy – o ile kraj ten nie zostanie całkowicie zmiażdżony – Ukraina będzie albo częścią Unii Europejskiej, albo jej bardzo istotnym partnerem. Ukraina to kraj, w którym ludzie umierali już przy dwóch różnych okazjach, aby stać się częścią europejskiego projektu – najpierw w 2014 roku, a po raz drugi obecnie. Różnica polega na tym, że dziś ludzie oglądają to, co się dzieje każdego wieczoru w swoich telewizorach.

Dlatego nie sposób zapomnieć o Ukrainie. Bardzo trudno będzie nie myśleć o solidarności europejskiej w zupełnie nowych kategoriach – dotyczących nie tylko Ukrainy, lecz także innych krajów, które dotychczas stały się celem Rosji Putina – Finlandii, Szwecji, krajów bałtyckich, Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Rumunii, Mołdawii, Gruzji i Bułgarii.

Oznacza to, że nasze postrzeganie się zmienia. Wczoraj udało się zawiesić ustawodawstwo w Bośni i Hercegowinie, stworzone przez Republikę Serbską, ze względu na to, co wydarzyło się na Ukrainie. Wcześniej węgierski komisarz europejski i Viktor Orban silnie naciskali na UE, aby pozwoliła Milanowi Babićowi i Republice Serbskiej prawie stanąć na krawędzi wojny z Sarajewem. To, co widzimy dzisiaj, to zdecydowanie dość głęboka zmiana perspektywy.

Dochodzimy do punktu, w którym rzeczy, które kilka miesięcy temu byłyby całkowicie nie do pomyślenia, teraz wydają się wykonalne. Spójrzmy choćby na fakt, że Szwecja i Finlandia chcą wejść do NATO. Niemcy poszukują alternatywnych źródeł energii, aby odciąć rosyjskie dostawy energii. Angela Merkel stała się reliktem przeszłości, choć zaledwie kilka miesięcy temu była bohaterką UE – mimo że jest odpowiedzialna za to, że Viktor Orbán mógł robić to, na co miał żywnie ochotę.

Ostatnie wydarzenia wpłyną nie tylko na status Ukrainy – który radykalnie się zmienia, – lecz także na nasze postrzeganie tego, czym jest Unia Europejska oraz jak wyglądają więzy łączące państwa członkowskie. Gruntowna zmiana zachodzi we wszystkich tych obszarach.

Niektóre wschodnie kraje UE – przede wszystkim Węgry i Polska – stanowią raczej problem zamiast oferować jakiekolwiek rozwiązania. Jak państwa członkowskie i instytucje UE powinny podchodzić do kwestii praworządności i innych antyliberalnych zjawisk w tych krajach w czasie wojny w Ukrainie? Czy obecne stanowisko powinno być zachowane, czy należałoby raczej spróbować innego podejścia?

Nie jestem politykiem, więc nie udzielam tu żadnych rad. Mogę wskazać jedynie pewne aspekty do dalszej analizy. Stanowisko, zgodnie z którym akceptacja naruszeń praworządności jest de facto przesłaniem do reszty Europy, że Węgry i Polska nie są w pełni europejskie, ale ze względu na Rosję musimy pozwolić im wyjść poza ramy praworządności – to bardzo negatywny przekaz, który jest oznaką pogardy dla obywateli tych krajów.

Wbrew temu, co mówią rządy niektórych państw, uważam, że pozwolenie tym krajom na nieprzestrzeganie wspólnych zasad de facto je osłabi i pokaże ich obywatelom, że nie są w pełni Europejczykami. W żadnym wypadku nie jest dobrym pomysłem wspomaganie autorytarnych zjawisk w tych krajach. Tym bardziej, że widzimy, że zjawiska autorytarne w dłuższej perspektywie osłabiają te państwa. W przypadku Węgier to właśnie z powodu tych zjawisk ludność węgierska jest nadal w dużej mierze manipulowana przez prorosyjską lub orbanistyczną propagandę. Oznacza to jednak, że europejska solidarność jest zagrożona na obu poziomach – poprzez relacje z Rosją i ich znaczenie dla Ukrainy oraz poszanowanie zasad demokratycznych.

Nie widzę, żeby Unia Europejska wzmacniała się poprzez samozniszczenie. Jedno jest jasne: jeśli chodzi o Węgry, działania należy podjąć szybko i zdecydowanie. Bo to, co wydarzyło się podczas ostatnich wyborów parlamentarnych na Węgrzech to czysty skandal. Kupowano głosy, wystąpiła ogromna nierówność w dostępie do informacji – wszystko to sprawia, że ​​nie można mówić o uczciwych wyborach. To jasne jak słońce. Nie należy dawać przyzwolenia na takie zachowania w Unii Europejskiej – przynajmniej moim zdaniem.

Pytanie brzmi, jak Unia Europejska ma sobie radzić ze swoimi problemami wewnętrznymi. Wydaje się, że czasami łatwiej jest radzić sobie z krajami, które chcą wejść na ścieżkę akcesyjną, podczas gdy w rzeczywistości UE nie wydaje się być przygotowana do radzenia sobie jednocześnie z więcej niż jednym państwem członkowskim o nieliberalnych tendencjach. Wracając do Francji, jeśli Emmanuel Macron wygra drugą turę wyborów prezydenckich, jak postrzega Pan dalszy rozwój jego idei „strategicznej suwerenności” już po zakończeniu wojny w Ukrainie? Jak będzie wyglądać francuska wizja przyszłości Europy? I jakie jest prawdopodobieństwo, że ta wizja się zmaterializuje?

Nie jestem pewien, czy wizja Macrona dotycząca strategicznego wzmocnienia UE jest całkowicie jasna. Stanie się jasna, gdy Niemcy dokonają pewnych wyborów – co najwyraźniej jest dość trudnym procesem. Jednocześnie część polityki Macrona będzie zależeć od tego, jak potoczą się czerwcowe wybory do francuskiego parlamentu i czy jego partia zdobędzie większość – i jak istotna to będzie przewaga.

Do tej pory miał większość we własnej partii. Ale teraz wyniki wyborów pokazują, że zmiany dla takiej większości nie są zbyt jasne. Dlatego być może będzie musiał połączyć swoje poglądy z poglądami innych sił politycznych. Choć jako prezydent może sam zajmować się polityką zagraniczną, polityka europejska dotyczy nie tylko polityki zagranicznej, lecz także polityki wewnętrznej.

W ciągu najbliższych kilku miesięcy stawka będzie więc bardzo wysoka. Koncepcja strategicznego wzmocnienia Europy będzie zależeć od tego, co wydarzy się na Ukrainie, gdyż będzie to oznaczać nowe obowiązki dla UE jako czynnika gwarantującego bezpieczeństwo.

Na przykład do tej pory nikt nie mówił o przetasowaniach w europejskim przemyśle związanym z obronnością. Jaki rodzaj współpracy zamierzamy rozwijać na podstawie naszych nowych doświadczeń? Czy do takiej współpracy włączymy nowe kraje? Czy zamierzamy zwiększyć potencjał UE w zakresie sił zbrojnych? Jak UE będzie współpracować z NATO? To też nie jest takie jasne. Jeśli zaś chodzi o Francję, czy opracujemy we Francji nową koncepcję użycia broni jądrowej do nowych celów?

Wszystko to są niezwykle interesujące pytania. Do tego dochodzą kwestie agendy migracyjnej czy pozornie zmieniające się obecnie relacje z Turcją. Wszystkie te aspekty muszą zostać ponownie przemyślane w ciągu najbliższych tygodni i miesięcy.

Nie udaję, że oferuję gotowe rozwiązania. Myślę, że naszą rolą jako socjologów jest zadawanie dobrych pytań.

Właśnie tego potrzebujemy w tej chwili. To niezwykle ciekawy czas szczególnie dla intelektualistów, bo tyle się dzieje, a idee mogą faktycznie kształtować przyszłość naszego kontynentu.


Podcast został nagrany 14 kwietnia 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„W Europie nie ma rzeczy niemożliwych” – rozmowa z ambasadorem Tomaszem Orłowskim :)

Wojciech Marczewski: W porównaniu do 2014, dziś przyczyny rosyjskiej agresji nie są aż tak klarowne. Skąd decyzja Putina o eskalacji akurat teraz?

Tomasz Orłowski: W moim przekonaniu istnieją bardzo jasne przyczyny, dla których Putin zdecydował się na te działania właśnie w tej chwili. Podstawowa różnica polega na tym, że zajęcie Krymu było fundamentalnym podważeniem wszelkich zasad, którymi rządziło się bezpieczeństwo europejskie w praktyce od 1945 roku. Dziś z kolei jesteśmy niemalże przyzwyczajeni do tego, że Putin nie uznaje żadnych zasad i prawa międzynarodowego, jeśli w jakikolwiek sposób go krępują.

Wracając jednak do czynników, dla których Putin wybrał ten moment. W moim przekonaniu sprawa jest o tyle czytelna, że początek roku 2022 charakteryzuje kilka szczególnych czynników. Po pierwsze, administracja Joe Bidena jeszcze nie zdążyła obsadzić wszystkich wysokich stanowisk w zakresie polityki zagranicznej. Co prawda jest to normalny proces w systemie amerykańskim, ale w obecnej sytuacji z pewnością bardzo niekorzystny jest brak doświadczonych urzędników. Dodatkowo sam Biden, pomimo swojej ogromnej wiedzy i doświadczenia z zakresu polityki międzynarodowej, jak na prezydenta na początku kadencji, porównywalnego moim zdaniem jedynie z Bushem Seniorem, nie jest już w pełni sił i energia jaką miał 20 lat temu, dziś musi słabnąć. Tak więc pierwszym czynnikiem jest możliwość wykorzystania potencjalnie słabszego przygotowania administracji amerykańskiej.

Drugim czynnikiem jest ewidentnie zmiana rządu w Niemczech. Zmiana, która ma charakter wręcz historyczny. Najdłużej urzędujący kanclerz RFN odchodzi po 16 latach i władzę obejmują ludzie, którym zwyczajnie brak tego doświadczenia. Znamiennym było, gdy przy pierwszej wizycie nowej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock wszyscy trzymali kciuki, aby nie popełniła większych błędów. To po prostu na dzisiaj nie są ludzie pokroju np. Hansa Dietricha Genschera, który był politykiem na miarę Kissingera w Europie. Więc drugim czynnikiem jest rząd niemiecki, który jest wyraźnie niedoświadczony.

Trzecim czynnikiem jest Francja, która wchodzi w kampanię wyborczą, co powoduje, że uwaga prezydenta Macrona siłą rzeczy będzie skupiona jest na walce o reelekcję. Tym samym Putin stawia go w bardzo trudnej sytuacji, bo nagle musi zajmować się również obecnym kryzysem.

Jest Wielka Brytania, która utraciła wiele ze swojej pozycji po Brexicie i pod rządami Borisa Johnsona.

Na samym końcu dochodzi jeszcze Polska. Polska, która za rządów PiS stała się na arenie europejskiej, jak głosi francuskie powiedzenie, wielkim niemową. Jesteśmy dużym i potencjalnie wpływowym państwem, które ze względu na niskie zaufanie międzynarodowe do rządu, niestety nie ma tak znaczącego głosu, jaki mogłoby mieć i jaki mieliśmy właśnie w 2014.

Zatem widzę powody zewnętrzne, dla których Putinowi opłaca się właśnie ten moment i uważam, że termin ten jest wybrany celowo. Po wojskowemu można by rzec, że jest to właściwy moment na atak.

Wojciech Marczewski: Putin ma powody obawiać się poszerzenia NATO?

Tomasz Orłowski: Przede wszystkim należy przypomnieć, że w ostatnim czasie nie pojawił się na agendzie temat przystąpienia Ukrainy do NATO. Został dzisiaj całkowicie sztucznie stworzony przez Rosję jako pretekst. Jeśli spojrzymy na dokumenty wszystkich szczytów NATO w ciągu ostatnich lat, za każdym razem jest w sposób niemalże liturgiczny przypomniana zasada otwartych drzwi sojuszu, ale nie były poczynione żadne kolejne konkretne kroki, które mogłyby być przyczyną zaniepokojenia Rosji. Przystępowanie do NATO jest długim i złożonym procesem. W tym procesie zdecydowanie nie ma na dzisiaj po stronie NATO jednolitego przekonania co do członkostwa Ukrainy, a jak dobrze wiemy, konsensus jest w tym wypadku konieczny. Zatem dzisiaj taki temat nie istnieje po stronie NATO. Co więcej, nawet ze strony Ukrainy nie było w ostatnim czasie żadnych nowych kroków.

Rosja albo zaczyna panikować, albo, co jest dużo bardziej prawdopodobne, tworzyć fałszywy pretekst. To bardzo klasyczna robota rosyjska w tym zakresie. Tak jak fałszywą przyczyną jest wsparcie dla separatystów w Donbasie, tak fałszywą przyczyną jest nagle ten krzyk, jakby coś się miało wydarzyć. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że Rosja już nie mówi jedynie o członkostwie Ukrainy w NATO, ale o obecności sił NATO na terenie państw flanki wschodniej. Państw, które od lat do NATO należą. Zaszli nawet dalej, krytykując wręcz samo członkostwo państw, które przystąpiły do sojuszu po 1997.

W moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej brutalną formą licytacji pokerowej. Licytacji, w której licytujemy bardzo wysoko, licząc, że ugramy “coś”. Ja przy tej okazji bardzo często powtarzam słynną radę, którą Lenin udzielał bolszewikom, żeby używać techniki bagnetu. Mówił, aby zagłębiać się bagnetem, dopóki nie poczujemy oporu, kiedy poczujemy opór — wycofać się. Moim zdaniem Putin gra właśnie techniką bagnetu. Próbuje i sprawdza, w którym momencie nastąpi reakcja Zachodu. Bardzo wielu obserwatorów sądzi, że już się przeliczył. Reakcja zachodu pokazała absolutną i bezwzględną jedność i zdecydowanie. Jestem przekonany, że oglądając samoloty lądujące na lotnisku w Rzeszowie, Putin miał poczucie, że nie osiągnął tego, co zamierzał. Czyli będzie nadal podbijał stawkę.

Wojciech Marczewski: A co dokładnie było zamierzone? Aneksja jest dla Putina realną opcją?

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem nie. Aneksja nie byłaby ani opłacalna, ani de facto możliwa. Gdyby Rosja próbowała wkroczyć na Ukrainę, to miałaby powtórkę z Afganistanu. Taki byłby dla niej koniec. W moim przekonaniu status quo jest dla Putina bardzo wygodny. Ukraina musi prowadzić dzisiaj już siódmy rok wojnę. Zamiast poświęcać swoje środki na reformowanie państwa, na poprawienie swojej infrastruktury, na unowocześnianie kraju, musi wydawać pieniądze na wojnę. To jest ok. 20% budżetu państwa. Proszę tylko pomyśleć, poza stratami ludzkimi, jakie to jest obciążenie dla Ukrainy, jak to osłabia również rządzących, którzy nie mogą spełniać obietnic wyborczych. Dla Rosji taki gnijący konflikt, bo inaczej określić się go nie da, jest rzeczą bardzo wygodną.

Putin może więc śmiało zakładać, że destabilizacja Ukrainy i utrzymanie gnijącego konfliktu, opłaca mu się dużo bardziej niż aneksja. Aneksja oznaczałaby przede wszystkim koszty. Koszty związane zarówno z samą inwazją i późniejszą okupacją, jak i koszty w postaci sankcji. A Zachód powiedział mu bardzo wyraźnie, że żarty się skończyły. To już nie jest kwestia trzeciorzędnych bankierów, którym będą blokować konta w Londynie. Teraz sankcje będą uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie i bezpośrednio we własności Putina za granicą — to już nie są przelewki.

W związku z tym nie uważam, żeby w interesie Putina leżało zmieniać strategię, którą przyjął w odniesieniu do Ukrainy. Ta strategia destabilizacji działa też w innych postsowieckich republikach. Wystarczy, że spojrzymy na Naddniestrze czy Górski Karabach. Nie przypadkiem głównym rosyjskim negocjatorem jest dzisiaj Dmitrij Kozak, przed laty autor planu pokojowego dla Mołdawii, który faktycznie miał uczynić ten kraj zakładnikiem weta Naddniestrza. Strategia polegająca na destabilizacji i osłabianiu jest zwyczajnie skuteczna. A słaba Ukraina jest rzecz jasna w gospodarczym i politycznym interesie Rosji.

Wojciech Marczewski: W swoim ostatnim artykule dla Le Monde porównuje Pan aktualny kryzys do zimnej wojny. Jakie widzi Pan podobieństwa?

Tomasz Orłowski: Przez moje przyzwyczajenia do umiaru dyplomatycznego, jak i jako badacz i historyk, jestem przeciwny takim dosłownym porównaniom do wydarzeń z przeszłości.  Widzę jednak, że nagle coraz częściej pojawia się w poważnych wypowiedziach pojęcie zimnej wojny, że to, co się dzieje obecnie między Zachodem i Rosją to jest przywrócenie języka zimnowojennego, gdzie świat dochodzi do granicy otwartego konfliktu. I jak wiemy z historii, czasem były sytuacje, w których tylko przypadek spowodował, że ten konflikt nie wybuchł. Otóż znajdujemy się dzisiaj w sytuacji przywrócenia języka stosowanego na podobieństwo zimnej wojny.

Widzę tu również poniekąd strukturalne podobieństwo do kryzysu kubańskiego. Wówczas w ostatniej chwili udało się to napięcie obniżyć, właśnie za pomocą dialogu na najwyższym szczeblu. Myślę, że dialog jest dzisiaj również potencjałem rozwiązania kryzysu. O ile dialog w tamtych czasach był dialogiem między Stanami Zjednoczonymi a Moskwą, tak dziś wydaje mi się, że dużo właściwsze byłoby, żeby był to dialog trójstronny, gdzie Europa jest też obecna na równych prawach. Nie dlatego, że nasze interesy różnią się od amerykańskich, ale dlatego, że posiadamy dzisiaj już podmiotowość, której wówczas Europa nie posiadała. No i dla tego, że Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności przy stole negocjacji. Jest to zasadnicza różnica. Niestety, polityka zagraniczna Unii nie jest przygotowana na zarządzanie takimi konfliktami.

Wojciech Marczewski: W Le Monde mówił Pan, że to kwestia braku wspólnej polityki zagranicznej.

Tomasz Orłowski: Właśnie. Wynika to z kilku czynników. Po pierwsze możemy mieć podejrzenie, że największe państwa członkowskie Unii nie znajdują swojego interesu w tym, żeby wspólna polityka zagraniczna ingerowała w ich stanowisko. Zobaczmy, że dzisiaj wszystkie rozmowy, zarówno z Rosjanami, jak i z Amerykanami, prowadzi albo kanclerz Niemiec, albo prezydent Francji. Czyli mamy cały czas tych dużych graczy, którzy nie są szczególnie zainteresowani, żeby wiązać im ręce wspólną europejską polityką zagraniczną.

Niestety w ramach wypracowywania wspólnej polityki, wspólnego podejścia wszystkich państw członkowskich, nie znajdujemy wspólnoty we wszystkich kwestiach. Polska wskazywała na to wielokrotnie. Niepokojący jest zwłaszcza brak wspólnej polityki wobec Rosji. Jesteśmy w stanie wypracować wspólną politykę w odniesieniu do Mjanmy czy Wenezueli, jednak na własnym podwórku mamy ogromne braki. To jest bardzo poważny problem. Polityka zagraniczna nadal nie poszła do przodu. Jest dodatkiem do indywidualnych polityk zagranicznych państw członkowskich, a nie ich sumą. Moim zdaniem ten problem jest dzisiaj widoczny z pełną jaskrawością.

Wojciech Marczewski: Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell  sugerował, że istotna jest też słabość militarna Unii.

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem wymiar wojskowy nie ma tutaj większego znaczenia. Widzę w tym swoistą excuse wobec niewidoczności Europy. Wymiar wojskowy jest konsekwencją posiadania wspólnej polityki zagranicznej. Dopiero, jeśli postawimy sobie wspólne cele w polityce zagranicznej, dostosowujemy do nich instrumenty. Jednym z instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej jest właśnie wymiar wojskowy. Zatem najpierw trzeba mieć politykę zagraniczną, żeby chcieć posługiwać się wymiarem wojskowym, a nie odwrotnie.

Wojciech Marczewski: Realne uwspólnotowienie polityki zagranicznej jest możliwe? Czy państwa członkowskie nie mają jednak zbyt odmiennych interesów?

Tomasz Orłowski: Przypomina mi się tutaj debata o stworzeniu euro jako wspólnej waluty. Niemcy były kategorycznie przeciwne. Marka była w Niemczech symbolem stabilności, a może wręcz tożsamości państwa. Ponadto nie chciano aby decyzje dotyczące pieniądza niemieckiego były podejmowane przez Bank Europejski. Pomimo ich oporu, euro powstało i funkcjonuje od dwudziestu lat. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, żeby jedynie pięć lat po Drugiej Wojnie Światowej, Francja i Niemcy zdecydują się na uwspólnotowienie produkcji węgla i stali. A jednak coś, co wydawałoby się nie do osiągnięcia, stało się faktem. Pamiętam też, że duże państwa, które miały niegdyś po dwóch komisarzy w Komisji Europejskiej, zrezygnowały z tego przywileju. Zrezygnowały właśnie w imię integracji i usprawnienia Komisji. To również wydawało się absolutnie niemożliwe. Ja myślę, że w Europie nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzeba woli, zdecydowania i cierpliwości.

Jean Monnet, twórca EWWiS i w zasadzie człowiek, który stworzył nie tylko koncepcję, ale i formę dochodzenia do jedności europejskiej, uważał, że Europa zawsze dokonuje postępu w sytuacjach kryzysowych. Kryzys wyzwala energię, odwagę i ułatwia przekroczenie granic, które inaczej byłyby trudne do przekroczenia. Z tego powodu wcale nie jestem pesymistycznie nastawiony. Być może obecna sytuacja ułatwi Europie dalszą integrację i stworzenie bardziej wyrazistej wspólnej polityki zagranicznej.

Europa była nieobecna w trakcie rozmów w Genewie. Rosja wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie Europejczyków przy stole. Moim zdaniem to jest wyraźny sygnał ze strony Rosji, że obawia się sytuacji, w której Europa będzie silniejsza, bo będzie mówiła jednym głosem. Decyzja Putina, żeby blokować obecność Europejczyków, powinna być dla nas bardzo mocnym sygnałem, że tym bardziej powinniśmy się do siebie zbliżać.

Wojciech Marczewski: Wydaje się, że doskonale rozumie to prezydent Macron, który maluje się na swego rodzaju przywódcę Europy. Czy pod jego przewodem możliwe byłoby utworzenie faktycznej wspólnej polityki zagranicznej, czy raczej byłoby to jedynie przedłużenie interesów Francji?

Tomasz Orłowski: Zachowanie Macrona kojarzy mi się nieco z prezydentem Sarkozym. Za poprzedniej prezydencji francuskiej w 2008 Sarkozy również leciał na rozmowy do Rosji w roli przedstawiciela całej Unii Europejskiej. Wówczas próbował zatrzymać konflikt z Gruzją. Problem polega na tym, że gdy Sarkozy negocjował z Putinem, pełnił istotnie funkcje przewodniczącego Rady Europejskiej, więc jego pozycja była uzasadniona. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, który ustanowił stałego przewodniczącego Rady, państwo spełniające rotacyjną prezydencję nie ma już prawa rościć sobie tytułu “prezydenta Europy” jak przedstawiał się wtedy Sarkozy.

Myślę, że wiele państw miałoby problem z organizowaniem wspólnej polityki zagranicznej poza normalnym układem instytucjonalnym Unii. Byłoby fantastycznie, gdyby przywódcy tacy jak Macron poparli instytucje europejskie, a nie próbowali przejmować ich role. Z tym mam problem.

Oczywiście dotknął pan ważnego problemu. Czy Francja próbowałaby czynić ze wspólnej polityki zagraniczne instrument swojej własnej polityki? Dla licznych państw członkowskich to jest powód do podejrzliwości To jest niedopuszczalne. To by się nie powiodło. Co ważniejsze, to by bardzo nadwyrężyło wiarę w dalszy rozwój wspólnej polityki zagranicznej. Dlatego myślę, że każdy, kto chce doprowadzić do zwiększenia roli wspólnej polityki, powinien sobie życzyć nie tyle aktów ze strony pojedynczych liderów, ile poparcia wszystkich państw członkowskich dla wspólnej polityki zagranicznej.

Wojciech Marczewski: Wspólna polityka, według Macrona, miałaby być niezależna od NATO. Taka retoryka nie szkodzi sojuszowi?

Tomasz Orłowski: Tu oczywiście trzeba się odwołać do słynnej wypowiedzi Macrona o śmierci klinicznej NATO. Potem tłumaczył, że nie mu chodziło o życzenie, a jedynie opis stanu faktycznego. To był jedynie wyraz zaniepokojenia. Jednak uważam to za dużą niezręczność ze strony państwa członkowskiego Sojuszu, które było wobec niego zawsze najbardziej krytyczne. Co ważniejsze, gdy sytuacja się zmieniła, Macron słowa te wycofał.

Być może to, co dzieje się dzisiaj będzie najlepszym dowodem, że NATO jest już sprawne, że nie tylko posiada cele w niezmienionej formule, ale w dodatku ma idealnie funkcjonujące struktury decyzyjne i wykonawcze. Ja myślę, że ostatnie parę dni wyraźnie pokazuje, że nie ma w sojuszu żadnych śladów niedrożności mózgu. Bardzo dobrą okazją do tego, żeby w jasny sposób pokazać skuteczność i jedność NATO będzie szczyt madrycki i przyjęcie nowej koncepcji strategicznej. Być może doświadczenia obecnej sytuacji wpłyną również na wyostrzenie tej koncepcji.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o przyszłości nie sposób nie wspomnieć o wyborach we Francji. Czy w razie porażki Macrona możemy się spodziewać przetasowań w polityce Francji?

Tomasz Orłowski: Dziś jedynymi prawdziwymi konkurentkami Macrona są Valérie Pécresse i Marine Le Pen. W teorii walczy też Eric Zemour, jednak sondaże dają mu dużo mniejsze szanse w drugiej turze. Pécresse jest doświadczonym politykiem, była doskonałą minister szkolnictwa wyższego i bardzo dobrze funkcjonującą przewodniczącą regionu stołecznego Île-de-France. To region tworzący jedną trzecią PKB Francji, czyli więcej niż całe PKB naszego kraju. Jej doświadczenie w zakresie zarządzania dużym zespołem jest więc ogromne. W polityce zagranicznej bardzo jasno nawiązuje do Sarkozy’ego. Musimy pamiętać, że to właśnie Sarkozy zdecydował się na powrót Francji do zintegrowanej struktury wojskowej NATO. Zatem ja nie widzę najmniejszych zagrożeń ze strony Pécresse, jeśli chodzi o politykę transatlantycką. Różnic programowych można się prędzej doszukiwać w kwestiach związanych z Unią, jednak i tak są drugorzędne, nie dotyczą funkcjonowania i samej natury Unii.

Zupełnie co innego stanowi Marine Le Pen. Le Pen podważa wszystkie elementy obecnej polityki, w tym polityki zagranicznej Francji. Jest politykiem antysystemowym i antyrepublikańskim. Uderza w podstawy polityki zagranicznej, a nawet zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO. Natomiast dziś jest już jasne, że Francuzi w żadnym przypadku nie życzą sobie wyjścia z Unii. Francuzi nie są zadowoleni ze wszystkiego, chcieliby innej Unii, większych wpływów, innej polityki, ale większość Francuzów nie widzi alternatywy dla Unii, ani nie chce żadnej alternatywy. Z tego powodu w kwestiach polityki europejskiej Le Pen jest, jak to mówią Francuzi, évasive. Ucieka od jasnej odpowiedzi i stara się być dużo bardziej zachowawcza, niż głoszą obiegowe opinie.

Wojciech Marczewski: Mówi Pan o absolutnej jedności w NATO. Niemcy nie są tego zaprzeczeniem? Mieliśmy szeroko skrytykowane wypowiedzi byłego już szefa niemieckiej marynarki, Kanclerz Scholz długo nie był w stanie jasno postawić kwestii sankcji i pomocy Ukrainie, a w tle wciąż mamy Nordstream 2. Z czego wynika to niejednoznaczne podejście Niemiec?

Tomasz Orłowski: Tradycja polityki zagranicznej Niemiec polega na dobrowolnym ograniczaniu własnej siły w polityce zagranicznej. Łatwo mogą jednak wpaść w pułapkę. To podejście wypływa z bardzo głębokiego rozumienia historii. Niemcy starają się nie budzić u partnerów złych skojarzeń z przeszłością. Zastępują więc wszystkie formy dyktowania, kulturą dialogu. Z tego powodu Niemcy cały czas uważają, że z Rosjanami wszystko da się osiągnąć, właśnie rozmową. Naturalnie wielu z nas może pytać, czy to powoływanie się na dialog jest szczere, czy tylko stanowi dobrą wymówkę. Szczególnie, że czuje się parcie niemieckiego biznesu na rzecz kontynuacji współpracy z Rosją, która jest zarówno egoistyczna, jak i niebezpieczna. Jednoznacznej odpowiedzi nie jestem w stanie udzielić. Jednak w Niemczech istnieje coraz silniejszy nurt polityków, ekspertów i dyplomatów, chociażby Wolfgang Ischinger, którzy uważają, że od Niemiec powinno się teraz oczekiwać dużo bardziej jednoznacznego stanowiska w kwestii Ukrainy i Rosji.

Z kolei Nordstream 2 jest dla nas symbolicznym przykładem tego, jak nie powinny wyglądać stosunki rosyjsko-niemieckie. Przez tę historyczną symbolikę, wszyscy koncentrujemy się na tym jednym zagadnieniu. Uważam, że Nordstream 2, którego budowa było głęboko złą decyzją, co Niemcy chyba już rozumieją, został również nieco wyolbrzymiony. Sugeruje się, że w nim koncentruje się całość polityki Niemiec wobec Rosji. Wierzę, że polityka Niemiec ma jednak szersze horyzonty. Myślę, że ten rurociąg jest spisany na straty, chyba że okaże się jedynym zwycięstwem Putina. Potencjalnie, w zamian za wycofanie wojsk, Putin mógłby otrzymać gwarancję cofnięcia wszystkich zastrzeżeń co do funkcjonowania rurociągu. Wyobrażam sobie, chociaż nie życzę, że to mógłby być pewny uzysk Putina. Proszę pamiętać, że jeśli mamy osiągnąć jakieś porozumienie dyplomatyczne między Zachodem i Rosją, to zgodnie ze słynną maksymą Anthony’ego Edena, każda ze stron musi wstać od stołu negocjacji z poczuciem, że coś wygrała. Jeśli chcemy osiągnąć porozumienie i stabilność, musimy również pomyśleć o tym, co może Putin uzyskać. W tej chwili są na ten temat prowadzone rozmaite badania, dużo piszą tym Amerykanie. Pytanie, co mogłoby być polem do usatysfakcjonowania Rosji, tak żeby Putin mógł zachować twarz?

Wojciech Marczewski: Znamy odpowiedź?

Tomasz Orłowski: Tak jak mówiłem, na ten temat już obecnie prowadzona jest refleksja kilku think-tanków. Pisze o tym ostatnio RAND Corporation. Ponadto odbijają się też echa rozmów Macrona w Moskwie. Poza Nordstream 2 słyszy się przede wszystkim o trzech opcjach. Najlżejszą koncesją byłoby poszerzenie rozmów na temat broni jądrowej, powrotu do traktatu INF o likwidacji pocisków średniego zasięgu i budowa nowych środków zaufania w zakresie bezpieczeństwa jak choćby kwestia ćwiczeń wojskowych. Jeśli Rosja potrzebuje czuć się bardziej bezpieczna, to byłaby odpowiedź, ale wątpię, by ją zaspokoiła. Dla Rosji bardziej akceptowalne byłoby stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa w strefie postsowieckiej. Mówi się, że powołane mogłyby zostać instytucje podobne jakby do OBWE. To jednak niosłoby groźbę ograniczenia decyzji suwerennych państw w sprawach bezpieczeństwa. Najdalej idącą opcją byłoby moratorium na zbliżenie Ukrainy do NATO, a może nawet finlandyzacja, czego nikt oficjalnie nie potwierdza, ale chyba sporo państw myśli. Oczywiście rozwiązanie wykluczone, bo nie zgodzi się na to Ukraina. Ponadto w mojej opinii tak daleko idące koncesje mogłyby jedynie rozzuchwalić Rosję.

Jednak jestem sceptyczny wobec wszystkich tych teorii. Tak naprawdę, niczym najlepsi pokerzyści, liderzy nie mówią za dużo o potencjalnych elementach przetargu. Są to więc jedynie plotki lub spekulacje. Ja nie lubię spekulować. Powiem więcej — nie życzę nam, żebyśmy spekulowali. Proszę zauważyć, że już od kilku dni Zełenski i władze w Kijowie powtarzają prośby do przyjaciół na zachodzie, żeby przestać snuć scenariusze wojenne, żeby przestać straszyć ludzi. Starajmy się patrzeć racjonalnie na to, co się dzieje, starajmy się rozumieć co się dzieje, ale nie starajmy się robić jakichś filmów katastroficznych na oczach ludzi. Mnie, jako dyplomatę, mierzi takie łatwe wyrokowanie. Troszkę skromności. Patrzmy na to co się dzieje, starajmy się dołożyć do tego mądrość, doświadczenie, umiar i rozsądek, a nie zaskakiwać opinię publiczną jakimiś scenariuszami, z której strony będą atakować Rosjanie. Naprawdę to nie jest właściwa forma badań w zakresie polityki międzynarodowej. Bądźmy więc bardziej pokorni, dobrze nam to zrobi.

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Włoszech, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, wiceminister spraw zagranicznych. Z wykształcenia archeolog i mediewista. Wykładowca na Sciences Po i licznych polskich uczelniach. Autor wielu książek oraz publikacji naukowych z dziedziny stosunków międzynarodowych oraz historii.

Autor zdjęcia: Oliver Cole

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję