Trudny proces dorastania. Czym jest liberalna polityka społeczna i dlaczego jest dziś niezbędna. :)

Pojęcie liberalizmu zostało w świadomości społecznej strywializowane i sprowadzone do stwierdzenia „wolnoć, Tomku, w swoim domku”. Liberalizm jest jednak przede wszystkim postawą oporu wobec narzucania jednostce wartości i celów, których ona nie podziela. To coś zupełnie innego, co nie wyklucza myślenia i działania opartego na solidarności, a wręcz je wspiera. Tylko ludzie wolni w swoich wyborach mogą być solidarni. Solidarności nakazać się nie da.

Pojęcie liberalnej polityki społecznej dla wielu brzmieć może jak oksymoron. Wydaje się bowiem, że coś może być albo liberalne – a więc w potocznym rozumieniu samolubne, niezainteresowane losem wspólnoty i jej innych członków, albo społeczne – a więc oparte na idei solidarności i wartościach wspólnotowych. Takie rozumienie jest jedynie po części uzasadnione. Odwołując się do tradycji opartej na myśli Johna Stuarta Milla, możemy dostrzec, że jest ono zawężające, a przez to niebezpieczne. Co najmniej utrudnia ono prowadzenie racjonalnej debaty publicznej.

Pojęcie liberalizmu zostało w świadomości społecznej strywializowane i sprowadzone do stwierdzenia „wolnoć, Tomku, w swoim domku”. Liberalizm jest jednak przede wszystkim postawą oporu wobec narzucania jednostce wartości i celów, których ona nie podziela. To coś zupełnie innego, co nie wyklucza myślenia i działania opartego na solidarności, a wręcz je wspiera. Tylko ludzie wolni w swoich wyborach mogą być solidarni. Solidarności nakazać się nie da. Można tu nawiązać do wspaniałego hasła, które odegrało wielką rolę w historii Polski: „nie ma wolności bez Solidarności” i dostrzec, że stwierdzenie „nie ma solidarności bez wolności” przekazuje treść zbieżną z tym hasłem. Liberalizm i solidarność nie są bowiem przeciwieństwami, lecz dwoma stronami tej samej monety. Ich przeciwstawianie sobie jest nieporozumieniem.

Alergia liberałów na mówienie o polityce społecznej wynika z długiego doświadczenia obfitującego w działania pod nazwą polityki społecznej, realizowane jako: narzucanie bezwzględnego prymatu celów wspólnotowych nad jednostkowymi, próba zastępowania przez politykę społeczną działania jednostek, wykorzystywanie polityki społecznej jako narzędzia zdobywania i utrzymywania władzy politycznej. Te doświadczenia, których w różnym zakresie, formie i sekwencji doznały pewnie wszystkie społeczeństwa, doprowadziły do trwałego skutku, jakim jest spadająca na ludzi rozdęta skala kosztów polityki społecznej nie w pełni odpowiadająca skali pozytywnych skutków dla jednostek i społeczeństwa, w którym żyją. To w oczywisty sposób działania, którym warto się przeciwstawiać. Należy sobie jednak przy tym uświadomić, że są one po prostu przejawami szeroko rozumianego etatyzmu.

To właśnie etatyzm i pochodne, z autorytaryzmem włącznie, są zaprzeczeniem liberalnego i solidarnościowego podejścia do polityki społecznej. Nieporozumienia i przeinaczenia w debacie publicznej biorą się także z tego, że w świadomości społecznej, świadomie bądź z niewiedzy podsycanej przez polityków, solidarność mylona jest z etatyzmem. W rzeczywistości są to częściowe lub całkowite przeciwieństwa.

Jest w nas powszechna, i w gruncie rzeczy naturalna, ciągota, by ktoś rozwiązał nasze problemy. Może to być dobry król, światły przywódca, charyzmatyczny wódz czy Święty Mikołaj. Niech zrobi to za nas. Chętni do odgrywania tej roli zawsze się znajdą. Tak czy inaczej realizowana polityka społeczna bywa często narzędziem, które pomaga w zdobyciu i utrzymaniu przez nich władzy. W przypadku Świętego Mikołaja o władzę stara się nie on sam, tylko ci, którzy podają się za jego dilerów, czyli etatyści i populiści.

Polityka społeczna nie musi jednak pozostawać jedynie ich domeną. Wydaje się, że dobrze byłoby przywrócić społeczeństwu neutralną politykę społeczną, czyli taką, która nie jest emanacją polityki, lecz jest solidarnością wolnych ludzi, którzy starają się racjonalnie wyważyć proporcje tego, co lepiej pozostawić indywidualnemu wyborowi, i tego, co lepiej realizować w ramach wspólnoty.

Tu wrócę do pojęcia liberalnej polityki społecznej, która jest przejawem rozumienia, że pomyślność jednostki w jakimś stopniu – tu oczywiście możliwe są rozbieżności zdań – zależy od pomyślności wspólnoty, w której ona żyje. W związku z tym wspieranie rozwoju wspólnoty służy pomyślności jednostki. Gdy nie zatracimy poczucia proporcji, nie ma tu sprzeczności z myśleniem w duchu liberalnym.

To poczucie proporcji jest tu oczywiście zasadnicze. Spierajmy się o te proporcje, ale nie dajmy się zwieść etatystom i populistom, sugerującym, że jedną złotówkę można wydać jednocześnie na kilka różnych celów. Jeśli na przykład wydamy na emerytury dla „jeszcze nie starych”, to zabraknie na płace dla młodych. Jeśli damy sobie wmówić, że tak nie jest, to zamiast rozwiązywać problemy, powodujemy je.

Liberalna – czyli w gruncie rzeczy po prostu racjonalna – polityka społeczna powinna opierać się na przemyślanych zasadach, a nie na wrażliwości społecznej i dobrych chęciach, którymi, jak wiadomo, piekło jest wybrukowane. Zasady te powinny być powoli, ale konsekwentnie adaptowane do zmieniającej się rzeczywistości społecznej, a nie traktowane jako ponadczasowe i niepodważalne. Nie może to jednak oznaczać ich doraźnego modyfikowania służącemu nieszczęsnemu „tu i teraz”.

Poniższe punkty nie stanowią zamkniętej całości i w ogóle nie pretendują do roli definicji liberalnej polityki społecznej. Dają one jedynie pewne wyobrażenie tego,  czym ona może być.

  1. Pomyślność jednostki i pomyślność wspólnoty są współzależne, ale ich uzgadnianie jest kwestią bardzo delikatną i zabierać się do tego należy z wielką ostrożnością.
  2. Wolność wyboru jest zasadą ważną, ale nie absolutną. Można – i w gruncie rzeczy należy – ją ograniczyć, gdy wolny wybór jednego członka wspólnoty powoduje koszt dla jej innego członka.
  3. Wsparcie w ramach wspólnoty (redystrybucja) jest potrzebne. Jego skala i kierunek nie mogą być jednak funkcją przypadku, doraźnego odruchu czy manipulacji politycznej. Nie należy mylić wsparcia z rozdawnictwem.
  4. Należy bardzo dbać o to, by kierunek redystrybucji był zawsze od tych, którym powodzi się lepiej, do tych, którym powodzi się gorzej. Problemem pozostaje też to, że większość kosztów w społeczeństwie ponoszą ci średnio sytuowani. Dlatego, decydując o wydatkach, warto pamiętać, że niezależnie od przyjętych rozwiązań w znaczącej części sfinansuje je zwykły człowiek, a nie bogacz.
  5. Wsparcie kosztuje – trzeba być pewnym, że pożądane skutki społeczne z redystrybucji są większe od negatywnych skutków obciążenia społeczeństwa ich finansowaniem.
  6. Wsparcie może powodować negatywne zjawiska (na przykład pułapkę ubóstwa). Redystrybuując, należy więc od razu je niwelować.
  7. Polityka społeczna – w zasadzie wszelka polityka – jest co najwyżej dodatkiem do działań ludzi. Nie jest ona w stanie czynić cudów. Jeśli próbuje, to skutki są na ogół opłakane.
  8. Wydawanie środków na tak zwane pobudzanie gospodarki nie jest realizacją polityki społecznej. A poza tym w większości krajów europejskich działania takiego już nadużyto na tyle, że zostały tylko ogromne długi.
  9. Polityka społeczna, znów podobnie do innych polityk, była w znaczącej części finansowana z generowanej na zasadzie piramidy finansowej tak zwanej dywidendy demograficznej, która w większości państw rozwiniętych, także w Polsce, zanikła w ostatniej ćwierci dwudziestego wieku. Oznacza to, że środki dostępne na realizację polityki społecznej w relacji do PKB maleją niezależnie od decyzji politycznych. Nie ma łatwego wyjścia z tej sytuacji. Należy jednak co najmniej zdawać sobie z tego sprawę.
  10. Wiele zamieszania w dyskusji o polityce społecznej wynika z nadużywania pojęcia „państwo”. Nie ma ono w niej bezpośredniego zastosowania. Gdy bowiem mówimy o finansowaniu polityki społecznej, to chodzi o aktywnych ekonomicznie członków społeczeństwa (pracowników i przedsiębiorców), gdy natomiast mówimy o organizacji tej polityki, to chodzi o szeroko rozumiany rząd. Debata publiczna byłaby bardziej sensowna, gdyby zamiast słowa „państwo” interlokutorzy używali w właściwego z tych dwóch słów.

Po zredagowaniu tych dziesięciu punktów mam wrażenie, że nie opisują one jakiegoś szczególnego ekstremizmu. W gruncie rzeczy wiele osób potraktuje je jako dość oczywiste. Może więc pojęcie liberalnej polityki społecznej nie jest aż takim dziwolągiem znaczeniowym? A może po prostu etykiety nie są aż tak ważne, jak sens, który gubi się, gdy nie myślimy o znaczeniach, zadowalając się tymi etykietami? Etykiety, którymi się posługujemy w debacie publicznej, są niebezpieczne, szczególnie wtedy, gdy odkleją się od swoich właściwych znaczeń albo przeciwnie, gdy stosowane są pomimo zmiany znaczenia pojęć, do których się kiedyś odnosiły. Pojęcie liberalnej polityki społecznej, po części przez swoje nieprzystawanie do sztampowych skojarzeń, może wnieść do debaty publicznej coś istotnie odświeżającego.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

Młodsi i słabsi utrzymują starszych i silniejszych

Te ogólne rozważania warto skonfrontować z konkretem. Może nim tu być kilka odniesień do solidarności międzypokoleniowej. Tradycyjnie myślimy o niej poprzez pryzmat interesu emerytów. Kluczową sprawą wydaje się to, jak wysokie będą przyszłe emerytury. To kwestia ważna, ale jednak nie jedyna. Kwestią równie ważną jest dzisiaj to, ile pokolenie pracujące za emerytury zapłaci. Dawniej, gdy proporcja liczby emerytów do liczby płacących składki była mała, kwestię tę można było pominąć. Dzisiaj system emerytalny, w którym nie bierze się pod uwagę interesu młodych, jest systemem ułomnym, prowadzącym do narastania problemów społecznych, mimo że nadal dobrze realizuje on ochronę emerytów. Rzecz bowiem w tym, że narasta problem ubóstwa ludzi w wieku produkcyjnym, szczególnie w młodszych grupach wiekowych oraz wśród młodzieży próbującej dopiero wejść na rynek pracy.

Spójrzmy na dane dla kilku krajów Unii Europejskiej (sześć dużych, dodatkowo dwa z południa oraz jeden z północy). Wyłania się z tych danych obraz niepasujący do intuicyjnych wyobrażeń. Otóż między rokiem 2005, gdy gospodarki rozwijały się generalnie nieźle, a rokiem 2010, gdy skutki tego, co – niekoniecznie sensownie – nazywane jest kryzysem, dały już silnie o sobie znać w prezentowanej grupie krajów, ryzyko ubóstwa (tak jak definiuje je Eurostat) dla starszych grup wiekowych spadło, wzrosło natomiast dla młodszych grup wiekowych. Wyjątki to Szwecja i Polska, gdzie nastąpił proces odwrotny, czyli poprawa sytuacji młodych względem starszych grup wiekowych. Nie omawiam tu tego zjawiska szczegółowo. Chciałbym jednak podkreślić, że taka sytuacja i jej podobieństwo w obu tych krajach nie jest przypadkowa i może po części wynikać z wprowadzenia w nich w 1999 r. bardzo podobnych nowych systemów emerytalnych.

Procentowa zmiana wskaźnika zagrożenia ryzykiem ubóstwa po uwzględnieniu transferów (at-risk-of-poverty) między 2005 a 2010 (2005=100%)

Źródło: Eurostat [ilc_li02], obliczenia własne
Źródło: Eurostat [ilc_li02], obliczenia własne
Źródło: Eurostat [ilc_li02], obliczenia własne
Źródło: Eurostat [ilc_li02], obliczenia własne
W większości krajów kontynentalnej Europy to młodzi zapłacili za kryzys znacznie więcej niż starsi. Nie powinno więc dziwić, że wyszli na ulice, by protestować. Protest ten jest na ogół skierowany przeciwko bezdusznym i często nieodpowiedzialnym bankierom i politykom. Słusznie, ale w znacznej mierze jest to również protest przeciwko tradycyjnej polityce społecznej, która nadmiernie chroni jednych (starszych) kosztem innych (młodszych). Dane dotyczące rozkładu dochodów według wieku silnie sugerują odwrócenie myślenia w polityce społecznej. Żeby miała ona mieć sens trzeba chronić słabszych, w sensowny sposób obciążając kosztem silniejszych. To niby oczywiste, ale dane pokazują, że robione jest coś wręcz przeciwnego.

Powyższy przykład odnoszący się do jednego z najbardziej spektakularnych obecnie zjawisk, jakim jest ruch oburzonych, sugeruje coś bardzo ważnego. Istniejące struktury, jak również dyskrecjonalne mechanizmy w rękach polityków są bezradne wobec zmiany, która się dokonuje na naszych oczach. Młodzi stają się tym, co Guy Standing, pozostając w innym nurcie myślowym – choć zbieżnym z prezentowanym tutaj – nazwał prekariatem, czyli rodzajem grupy upośledzonej ekonomicznie (zarobki i w ogóle dostęp do miejsc pracy) i społecznie (objęcie systemami zabezpieczenia).

Dyskrecjonalne narzędzia polityki nie poradzą sobie z tym wyzwaniem, ponieważ swoiste terms of reference polityków zmusza ich do działań, które marginalizują interes młodych. Po prostu median voter starzeje się i coraz bardziej naciska na realizację jego różnego rodzaju praw socjalnych. A młodzi, cóż, nie zdążyli tych praw jeszcze nabyć. Im bardziej nabyte już prawa, lub ich głęboko zinternalizowane oczekiwanie, będą chronione, tym trudniejsza będzie sytuacja tych, którzy takich praw jeszcze nie mają.

Wyciągnięcie wniosków z powyższej sytuacji i publiczne ich wyrażenie nieuchronnie powoduje przyklejenie etykiety „liberał” w najbardziej wypaczonym ujęciu. W rzeczywistości są to wnioski o charakterze stricte społecznym. Solidarność międzypokoleniowa to dzisiaj namówienie starszych do wyrzeczenia się części przywilejów, by wesprzeć młodszych. Oznacza to na przykład ograniczenie transferu od młodych do „jeszcze nie starych”. Może myślenie w duchu, który tu nazywam liberalną polityką społeczną, pomoże w zmierzeniu się z tego typu wyzwaniami, jakie stoją przed nami w XXI w.

A wyzwania te są szczególnie trudne, dlatego że zmierzenie się z nimi wymaga głębokiego przemodelowania naszego myślenia. Dobrym przykładem jest obecna sytuacja gospodarcza Europy. Na określenie tej sytuacji używamy słowa „kryzys”. To wprowadza w błąd. To, co się stało kilka lat temu, to przesunięcie się w dół długookresowego trendu rozwojowego. Mówiąc obrazowo, „podłoga nam się obsunęła” i okazało się, że jesteśmy niżej, niż myśleliśmy. To obsunięcie wynika z bankructwa piramidy finansowej, na której oparte są finanse publiczne wszędzie w Europie i nie tylko. Zjawiska na rynkach finansowych śledzone jako kryzys były w rzeczywistości jedynie lontem, który odpalił to obsunięcie się.

Warto sobie uświadomić, że kryzys to w gruncie rzeczy pojęcie optymistyczne. Zawiera ono bowiem w sobie to, że kiedyś – wcześniej lub później – się kończy. Obsunięcie się podłogi nie ma w sobie nic optymistycznego. Musimy dalej żyć i pracować, startując od tego poziomu, który się okazał rzeczywistością. Politycy i ekonomiści wciąż się spieraj, czy w „kryzysie” lepiej oszczędzać, tnąc wydatki, czy przeciwnie – zwiększać różnego rodzaju pakiety „antykryzysowe”. Oba podejścia są prawdopodobnie równie nieskuteczne. Potrzebne jest bowiem głębokie przemyślenie celów i przemodelowanie sposobu podziału produktu wytworzonego przez społeczeństwo w czasach, gdy trwale utracona została dywidenda demograficzna. Dawniej pełniła ona funkcję swoistego Świętego Mikołaja, którego odejście naraziło na szwank przede wszystkim zdolność finansowania polityki społecznej w jej tradycyjnym etatystycznym rozumieniu. Dopóki miała ona finansowanie z tej dywidendy, była łatwa, lecz gdy je utraciła, zaczęła się rozsypywać. Liberalna polityka społeczna to działanie ludzi dorosłych, którzy radzić sobie muszą bez pomocy Świętego Mikołaja, którzy wiedzą, że zarówno jako jednostki, jak i wspólnota na swój dobrobyt muszą po prostu pracować. Żadna polityka tego nie zastąpi, jednak mądra polityka społeczna może nam w tym pomóc.

Parę słów o kryzysie, ubóstwie i pomocy społecznej :)

Kryzys, kryzysowi, w kryzysie, o kryzysie, po kryzysie – słowo to w ostatnim czasie zostało odmienione przez przypadki tysiące razy. Jego skutki odczuwają wszyscy, jednak czy każdy z nas tak samo? Czy konsekwencje nadmiernego janosikowania włodarzy państw są identyczne? Wreszcie czy dotychczasowa, nieefektywna polityka państw w zakresie pomocy społecznej będzie nadal trwała, czy może zostanie zmodyfikowana? A jeśli ulegnie przemianom, to w którą stronę będą one zmierzać? Na te pytania jest niezmiernie trudno odpowiedzieć, co wynika między innymi z zachowawczego sposobu zarządzania państwami przez decydentów, którzy przesłanki merytoryczne chowają za przesłankami egoistycznymi wynikającymi z sondaży i słupków poparcia dla ich ugrupowań politycznych. Pewnie nie byłoby sensu na nie odpowiadać, gdyby nie ostatnie wydarzenia wstrząsające światowym rynkiem finansowym i ekonomicznym. Truizm w stylu „żyć długo i szczęśliwie”, przy dodatkowym uszczegółowieniu, że szczęśliwie jest synonimem bogactwa, musiał zostać skorygowany wraz z upadkiem jednego z ważniejszych banków inwestycyjnych – Lehman Brothers. Ponieważ kryzys uderzył w podstawy systemu rynkowego, w rezultacie zareagował na niego cały świat.

Wiadomość o upadku symbolu światowych finansów, wbrew pozorom, nie wszystkim była nie na rękę. Krytycy gospodarki rynkowej w końcu mogli zatriumfować. „Oczywistą oczywistością” był dla nich fakt, że Smithowska „niewidzialna ręka rynku” zawiodła. Jednak by stawiać kategoryczne oceny, należałoby zadać dodatkowe pytanie, co przyczyniło się do tej sytuacji – brak regulacji i niewystarczający zakres przedsięwzięć państwowych czy wręcz przeciwnie – nadmierne wtrącanie się rządów do działań rynku? Pierwsi w końcu mogli stwierdzić, że w związku z zaistniałą sytuacją niezbędne jest zwiększenie pomocy osobom, które na kryzysie relatywnie straciły najwięcej, a więc ubogim, drudzy natomiast kontrargumentować, że konieczne są dalsze prace ograniczające ramy polityki społecznej państwa.

W sytuacji kryzysu dylemat zakresu działań socjalnych państwa nabrał szczególnego znaczenia. W efekcie jego ekonomicznych skutków pojawiła się nowa grupa ubogich, mimo że sam problem ubóstwa istniał od zarania dziejów. Obok wielkich magnatów i patrycjuszy żyli chłopi pańszczyźniani, wieśniacy czy też żebracy. Podczas gdy jedni posiadali niezwykłe majątki, a ich jedynym zmartwieniem było, jak najlepiej spędzić czas, drudzy zastanawiali się, co włożyć do garnka. Również przed rokiem, podczas gdy część ekonomistów zastanawiało się czy nastąpi kryzys, inni w krajach rozwijających się borykali się z nim od dłuższego czasu. Z szacunków Banku Światowego wynika, że już wówczas około 1,2-1,3 miliarda ludzi na świecie (głównie w krajach rozwijających się) żyło za mniej niż jednego dolara dziennie, a ponad połowa całkowitej ludności świata na dzienne utrzymanie przeznaczała nie więcej niż dwa dolary. Zapowiedzi ubiegłorocznego szczytu oenzetowskiej Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) na temat bezpieczeństwa żywnościowego na świecie w Rzymie, że do końca 2015 roku liczba tych osób zostanie zredukowana o połowę, w sytuacji załamania gospodarczego musiały zostać przesunięte w czasie. Według jej szefa, Jacques’a Dioufa, cel ten możliwy będzie do osiągnięcia nie wcześniej niż w 2150 roku, a ich sytuacja nie jest możliwa do poprawienia przez najbliższy czas. Według szacunków BŚ wydarzenia ostatnich miesięcy przyczyniły się do tego, że dodatkowe 53 miliony (według FAO nawet 100 milionów) osób powiększy grupę osób żyjących za co najwyżej jednego dolara dziennie. Tragizm sytuacji krajów rozwijających się potęguje fakt, że ? ludności świata, zamieszkująca 43 najbiedniejsze kraje świata ma produkt krajowy brutto mniejszy niż łączny majątek trzech najbogatszych ludzi na świecie. Statystki te są tym bardziej przerażające, im mocniej uświadomimy sobie, jakie rozwiązania niesie dzisiejszy świat, a z drugiej strony jak niewielka liczba osób z tych możliwości może skorzystać.

Przyczyny kryzysu w krajach rozwiniętych, a w szczególności błędne zarządzanie kredytami typu subprime dodatkowo przyczyniły się do pogłębienia sytuacji w krajach rozwijających się i spowodowały ekskluzję społeczną wielu obywateli w krajach uznawanych powszechnie za zamożne. Tym samym w pierwszej grupie krajów niekorzystna sytuacja została dodatkowo spotęgowana, w drugiej natomiast część osób, dotychczas zaspakajających potrzeby na wystarczającym poziomie, zostało wypchniętych na margines społeczny. Według analityków Banku Światowego skutkiem kryzysu było obniżenie popytu krajowego wywołanego między innymi zmniejszonym poziomem inwestycji, w tym przede wszystkim inwestycji zagranicznych. Mniejszy poziom zainteresowania tej grupy inwestorów w efekcie doprowadził do osłabienia walut krajowych, co z kolei zwiększyło ryzyko związane z prowadzeniem działalności gospodarczej. Wzrost ryzyka w dalszej kolejności osłabił tendencje proprodukcyjne, a tym samym przyczynił się do spadku poziomu dochodu narodowego. Spirala ta spowodowała zmniejszenie obrotów na rynkach i giełdach, a w efekcie pogłębianie się kryzysu. Mimo załamania gospodarczego w krajach rozwiniętych, nadal 20 proc. ludności je zamieszkujących spożywa 86 proc. wszystkich wytwarzanych na świecie produktów.

W wyniku kryzysu 40 proc. krajów rozwijających się zanotowało znaczny spadek produkcji krajowej, w kolejnych 50 proc. – spowolnienie gospodarcze. Jednocześnie większość z nich obawia się, że procesy destabilizacyjne w najbliższym czasie pogłębią się. Według Banku Światowego i opinii ekspertów większość krajów nie jest w stanie samodzielnie uporać się z kryzysem, dlatego niezbędna jest pomoc instytucji międzynarodowych. Istnieje jednak obawa, że nieodpowiednio skierowana pomoc może wielu z beneficjentów wprowadzić w stan jeszcze większego załamania ekonomicznego. Już dzisiaj kraje afrykańskie i rejonu Pacyfiku za każdego dolara pożyczonego w poprzednich latach na poprawę sytuacji materialnej muszą oddać 13 dolarów. Dlatego oprócz pomocy materialnej konieczna jest pomoc merytoryczna, tak aby środki te zostały w możliwie najbardziej efektywny sposób wykorzystany i w końcowym rozrachunku przyniosły wzrost gospodarczy.

Kryzys nie dotyka wszystkich ludzi w taki sam sposób. Według Ashleya 20 proc. społeczeństwa o najniższych dochodach nie uzyskuje proporcjonalnego udziału we wzroście gospodarczym, a w czasie spadku dochodów realnych tracą najwięcej. Wśród tych, którzy ponieśli relatywnie największe straty, są głównie słabo wykształceni, bierni zawodowo, bezrobotni, młodzież oraz osoby z rodzin dysfunkcyjnych, a więc grupy, które dotychczas były najbardziej narażone na wykluczenie społeczne, ze względu na ograniczone zasoby pieniężne. To oni w pierwszej kolejności byli narażeni na utratę pracy. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy kryzys może przyczynić się do dalszego zwiększenia liczby ludzi w tej grupie nawet o 20 milionów i zwiększyć się na koniec 2009 roku do 210 milionów osób. Utrata pracy, a tym samym źródła utrzymania oraz bierność zawodowa są głównymi czynnikami powodującymi ubóstwo. Mogą dodatkowo potęgować poczucie niższości i degradacji społecznej oraz stopniową dezaktywizację. W kulturze sukcesu osoby nieradzące sobie w życiu traktowane są gorzej, mają poczucie stygmatyzacji, jednocześnie rodzi się w nich poczucie krzywdy, które osłabia bodźce do podejmowania zatrudnienia. Dodatkowo pracodawcy ze względów prawno-regulacyjnych nie tworzą nowych miejsc pracy, co w niektórych przypadkach prowadzi do trwałego wykluczenia z grupy osób aktywnych zawodowo. W związku z tym w warunkach kryzysu konieczne jest podejmowanie działań zmierzających do ograniczenia i uelastycznienia systemu regulacji zatrudnienia.

Nie mało jest jednak opinii, że na globalnym kryzysie wymienione grupy straciły stosunkowo najmniej. Część naukowców wywodzi, że biedni ze względu na brak kapitału osiągają niewielkie straty. Dodatkowo chronieni są przed zjawiskami recesyjnymi przez te same czynniki, które odpowiadają jednocześnie za ich wykluczenie, m.in. izolacja geograficzna i rynkowa. Jednak rozumowanie nieuwzględniające wielkości względnych może prowadzić do mylnych konkluzji. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której Bill Gates traci kilka miliardów dolarów i z drugiej strony osobę żyjącą na granicy minimum socjalnego, tracącą wynagrodzenie rzędu 1000 zł. Wielkości absolutne są nieporównywalne, ale skutki dla obu są diametralnie różne – pierwszy z nich traci niewielką część swojego majątku, drugi natomiast podstawę bytu i egzystencji na minimalnym poziomie.

Według badań 200 najbogatszych ludzi świata posiada dochód równy około biliona dolarów, podczas gdy w tym samym czasie 582 milionów ludzi z 43 krajów najmniej rozwiniętych szacowano na 146 miliardów dolarów. Tak wysoka polaryzacja dochodowa sprzyja kształtowaniu się opinii społeczeństwa o konieczności wyrównywania dochodów i zwiększeniu wpływu państwa na redystrybucję majątku. Jednak rozbudowana regulacja rynku oraz pompowanie dodatkowych pieniędzy niepołączone z systemowymi rozwiązaniami dotyczącymi pomocy społecznej może mieć istotny wpływ na dalsze pogłębianie się kryzysu i nieefektywne wykorzystanie zasobów pieniężnych, a w konsekwencji utrwalić niekorzystną sytuację. Wysokie wydatki socjalne na sfinansowanie nieskutecznych form pomocy mogą prowadzić w efekcie do ograniczenia wzrostu gospodarczego.

Zauważyć można, że poparcie dla rozbudowanej polityki społecznej nie jest jednakowe wśród wszystkich grup i uzależnione jest od wielu czynników, w tym między innymi od indywidualnej interpretacji sytuacji gospodarczej przez poszczególne środowiska. Ścieranie się interesów poszczególnych grup nacisków, powoduje kształtowanie się opinii o roli, jaką powinna odgrywać polityka społeczna. W czasie recesji poparcie dla zwiększonych wydatków rośnie wśród grup najbardziej zagrożonych wykluczeniem społecznym, maleje natomiast wśród osób nieubogich. Pierwsi liczą na ochronę przed niekorzystnymi zjawiskami ekonomicznymi, widząc w pomocy szansę na zaspokojenie potrzeb na minimalnym poziomie, drudzy natomiast obawiają się dodatkowych obciążeń fiskalnych, a także zmniejszenia wydatków państwa na cele inwestycyjne. W czasie ekspansji sytuacja wraca do poziomu przed osiągnięciem dna recesyjnego, a zdecydowany sprzeciw osób zamożnych jest mniej kategoryczny. Z tego wynika, że kryzys w gospodarce może wpływać na politykę społeczną dwubiegunowo – zarówno dodatnio, jak i ujemnie. W pierwszym przypadku w wyniku niezaspokojonych potrzeb rośnie dążenie do ich realizacji, co powoduje wzrost poparcia dla tej polityki, w drugim natomiast w wyniku ogólnego spadku dochodów obywateli spada ich poparcie dla wzrostu obciążeń podatkowych.

Tak jak kryzys ma wpływ na kształtowanie się opinii dotyczących zakresu polityki społecznej, tak zakres polityki społecznej może wpływać na rozmiary kryzysu. W warunkach rozbudowanej polityki pomocowej państwa związanej ze sztywnymi regulacjami i wydatkami socjalnymi może zwiększyć się deficyt budżetowy, w efekcie czego kryzys może ulec pogłębieniu i wydłużyć się. Jednocześnie można zauważyć ujemne zależności, wydatki socjalne mogą podtrzymać popyt na dobra i usługi rynkowe, a tym samym stworzyć dodatkowe impulsy produkcyjne, które mogą przyczynić się do zanikania kryzysu. W dojrzałej polityce społecznej działania kryzysowe mogą przyczyniać się do jej rekonstruowania i zasadniczej reformy. Wprowadza się aktywne poczynania zmierzające do inwestowania w kapitał ludzki i zmiany w zarządzaniu środkami pomocowymi. Istotnym elementem takiej polityki jest uelastycznienie wydatkowania dostępnych środków, z naciskiem na przeznaczenie ich na potencjał aktywizacyjny. Ravallion uważa, że transfery do ubogich w ramach pomocy społecznej powinny być tak zaprogramowane, aby ich kosztem nie było dalsze pogłębianie się ekskluzji i dziedziczenie biedy. Muszą być związane z odpowiednim wyborem adresatów, co pozwoli ograniczyć wielkość wydatków samorządów lokalnych i spełnieniem dodatkowych warunków otrzymania pomocy. Wśród tych warunków może być wykonanie odpowiednich prac przez beneficjenta na rzecz samorządu lokalnego lub konieczność przeznaczenia środków na odpowiedni cel – dokształcanie, zmiana kwalifikacji, stworzenie nowych miejsc pracy. Dodatkowo udzielane świadczenia muszą mieć charakter pomocy celowej, krótkookresowej, której efektem będzie wyjście z ubóstwa. Jedną z form pomocy, która powinna przybierać na znaczeniu w najbliższym czasie jest kredyt podatkowy. Wraz z rozwojem aktywnych form pomocy redukcji powinny ulegać świadczenia pieniężne, co połączone z ich reformą stworzyłoby bodziec do podejmowania pracy, proaktywnych działań przedsiębiorczych i chęci podnoszenia kwalifikacji. Według Heckmana, laureata nagrody Nobla z ekonomii, te ostatnie ze względu na ich produktywność należałoby najbardziej wspierać, gdyż różnice w produktywności pracy w dużej mierze będą decydować o szybkości wychodzenia z kryzysu.

Reforma świadczeń nie może jednocześnie sprowadzać się do ich całkowitej likwidacji. Część z nich ma charakter produktywny i z punktu widzenia gospodarki jest niezmiernie opłacalna. Dotyczy głównie dóbr publicznych, a więc bezpieczeństwa, sprawiedliwości, obrony narodowej, a także tzw. merit goods, czyli dóbr przynoszących korzyści nie tylko ich bezpośrednim użytkownikom, ale całemu społeczeństwu – infrastruktura drogowa, edukacja.

Proporcje w grupach poparcia i negacji rozbudowanej polityki społecznej mogą ulec zmianie w wyniku stworzenia odpowiednich warunków do poprawy sytuacji materialnej, pozwalających zredukować egzystencję niektórych jednostek z beneficjentów ośrodków pomocy społecznej do poziomu pełnoprawnych uczestników rynku. Pozostawienie na łasce ośrodków pomocowych najczęściej utrwala ich marginalizację, a w efekcie sprzyja trwałej dezaktywacji i tym samym marnotrawieniu kapitału ludzkiego. Korzystanie z pomocy społecznej niejednokrotnie staje się jedyną strategią życiową, a sami beneficjenci wpadają w pułapkę socjalną. Związana jest ona z dochodowym uwarunkowaniem otrzymania świadczenia, które uzależnione jest od odpowiednio niskich dochodów. Takie podejście demotywuje część z nich do podjęcia pracy przynoszącej wynagrodzenie niewiele wyższe od świadczenia. W celu efektywnej reformy systemu pomocowego należy wykorzystać wiedzę nie tylko naukowców, ale przede wszystkim osób, którym udało się opuścić margines społeczny. Ich doświadczenie pozwoli na stworzenie takich norm prawnych, które w efekcie mogą przyczynić się do redukcji skutków kryzysu. Nadmierne wydatki socjalne powodują konieczność zwiększania poziomu podatków, a tym samym relatywne zubożenie całego społeczeństwa. W warunkach kryzysu gospodarczego należy być szczególnie ostrożnym w udzielaniu wszelkiego rodzaju przywilejów i pomocy o charakterze „opiekuńczym”. Nawet jeśli państwo wyjdzie z kryzysu, to przyznane świadczenia będzie niezmiernie trudno zlikwidować. W historii można zauważyć wiele przykładów rozbudowania zakresu polityki społecznej w wyniku światowych lub regionalnych kryzysów, która w okresie koniunktury, z obawy na reakcję społeczną, nie została wystarczająco zmodyfikowana, m.in. polityka New Deal (kryzys w latach 30. w USA), rozbudowa świadczeń społecznych w krajach Europy Środkowej i Wschodniej (kryzys gospodarczy związany z reformami systemowymi) oraz wzrost i modernizacja polityk społecznych tygrysów azjatyckich w latach 90. W historii można zauważyć również pozytywny wpływ kryzysu na reformę pomocy socjalnej, m.in. w latach 70. ucieczka od polityki welfare state i zwrócenie się w kierunku polityki workfare state, wywołana kryzysem naftowym.

Trawestując słowa Galbraitha, można stwierdzić, że „gdyby w przypadku malarii, gruźlicy, czy ospy stawiano tak różne diagnozy, jak w przypadku kryzysu, nikt by nie zaryzykował poddania się leczeniu”. Przed formułowaniem wniosków dotyczących zakresu pomocy społecznej osobom ubogim należy pamiętać, że już w połowie XIX wieku we Francji odkryto prawdę, że sprawiedliwy podział majątku narodowego można uprawiać tylko wtedy, gdy ma się kto troszczyć o jego tworzenie, a więc nie można dzielić więcej niż się posiada.

Francja, Ukraina i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Jacquesa Rupnika, profesora badawczego w Le Centre de recherches internationales – Centre for International Research at Sciences Po w Paryżu, profesora wizytującego w College of Europe w Brugii i ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej, a także byłego doradcę prezydenta Czech Vaclava Havla i członka zarządu Instytutu Sprawiedliwości Historycznej i Pojednania w Hadze. Rozmawiają o tym, jak wojna w Ukrainie zmieniła francuską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa w Europie, jakie są perspektywy członkostwa Ukrainy w UE i NATO oraz czy oś władzy w UE przesunęła się na wschód.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czy w świetle ostatnich wydarzeń wojna w Ukrainie oznacza otwarcie czy zamknięcie Europy na wschód?

Jacques Rupnik

Jacques Rupnik (JR): I jedno, i drugie – to otwarcie na Ukrainę i zamknięcie na Rosję. Na pewno jest to otwarcie, bo to konflikt na wschodnich peryferiach Unii Europejskiej, a UE – poprzez wsparcie Ukrainy w czasie wojny – wyraźnie ciągnie na wschód. Również dlatego, że w czasie konfliktu Unia zaprosiła Ukrainę do ubiegania się o status kandydata.

Jest to również zamknięcie, ponieważ Unia zamyka się na Rosję. W okresie po 1989 roku podejmowano różne próby i toczono wiele debat na temat tego, jak postępować z poradziecką Rosją. Początkowo te starania miały mieć charakter otwierania się, potem stały się koegzystencją, teraz jest to już wyraźne zamknięcie.

LJ: Ukraina uzyskała status kandydata do UE i złożyła wniosek o członkostwo w NATO – przed wojną to, że Ukraina ma szansę stać się członkiem tych organizacji nie wydawało się realne. Czy teraz jest to bardziej realistyczne?

JR: Formalnie rzecz biorąc, żaden kraj w stanie wojny nie może przystąpić do Unii Europejskiej. To pierwszy warunek przyłączenia się do projektu europejskiego – trzeba być krajem w stanie pokoju, sprawować kontrolę nad własnym terytorium i być w stanie realizować wspólne wymagania, polityki, posiadać instytucje i stosować się do ograniczeń ekonomicznych. Jeśli więc przyjmiemy propozycję członkostwa dosłownie, wówczas odpowiedź, czy jest ono realistyczne, brzmiałaby „nie”.


European Liberal Forum · Ep157 France, Ukraine, and the future of Europe with Jacques Rupnik

Podobnie nie ma możliwości, aby kraj w stanie wojny miał szansę zostać członkiem NATO. Nie oznacza to jednak, że nie może złożyć wniosku i rozpocząć procesu, bo to już inna kwestia.

Podsumowując, członkostwo w czasie wojny jest niewykonalne, ale sam proces aplikacyjny można rozpocząć – nawet podczas wojny. W przypadku Ukrainy być może proces ten by się nie rozpoczął, gdyby właśnie nie trwająca wojna. Oznacza to zatem, że będzie to zupełnie inny rodzaj procesu rozszerzenia – i być może także inny rodzaj członkostwa, ponieważ jest to kraj, który będzie borykał się z konsekwencjami wojny przez bardzo długi czas (w perspektywie lat, a nie miesięcy). Mam nadzieję, że Ukraina będzie stopniowo przyciągana do UE, ale też sama Unia Europejska będzie musiała się zmienić, żeby mogła się zaangażować w miejscu takim jak Ukraina.

LJ: Jakiej Unii Europejskiej potrzebujemy, żeby być gotowym na przyjęcie Ukrainy?

JR: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć, czym jest Unia Europejska i jak powstała. To powojenny projekt stworzony jako sposób na pojednanie między Francją a Niemcami. Pomysł opierał się na fakcie, że w XX wieku były już dwie wojny, więc nie dało się tak dalej funkcjonować, gdyż było to autodestrukcyjne dla Europy. Oznaczało to, że dwie potęgi pozaeuropejskie (Rosja i Stany Zjednoczone) rządziły podzieloną Europą, a więc Europa jako aktor nie mogła dalej tak istnieć.

Europa została zbudowana w opozycji do geopolityki. Zbudowaliśmy pokój poprzez gospodarczą, społeczną, instytucjonalną i prawną współzależność między naszymi krajami. Filozofia ojców założycieli była taka, że ​​im więcej współzależności, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo konfliktu. To ogromny sukces krajów członkowskich UE, ale w naszym wschodnim i południowym sąsiedztwie wciąż mamy do czynienia z zagrożeniami dla bezpieczeństwa i potencjalnie destabilizującymi zjawiskami.

Wojna w Ukrainie postawiła UE w sytuacji, która zachwiała posadami Unii. Oczywiście ta siła (w tym siła militarna) ma znaczenie i dlatego UE musi myśleć geopolitycznie. Mówiąc krótko, myślenie geopolityczne oznacza na przykład mówienie, że Ukraina może zostać kandydatem do UE, czego wcześniej nie było w spektrum możliwości – a normalnie nie byłoby to możliwe, ponieważ Ukraina pozostaje w stanie wojny.

To także zmiana myślenia o tym, po co nam Unia Europejska – zarówno dla jej założycieli, jak i nowszych członków. Wspomniałem przed chwilą, że UE powstała wbrew geopolityce – tak było. W Niemczech to słowo było tematem tabu. W niemieckiej konstytucji był zakaz fałszywej projekcji poza granicami Niemiec.

Francja zawsze myślała w kategoriach polityki siły, podobnie jak Wielka Brytania – dawne imperia. Ale to podejście nie było częścią UE. Dopiero w ostatnich latach Francja rozwinęła ideę, zgodnie z którą UE powinna być strategicznym aktorem w zakresie bezpieczeństwa i wojskowości.

Ten pomysł zupełnie nie spodobał się Europie Środkowo-Wschodniej. Ogólnie rzecz biorąc, ich zdaniem w zakresie bezpieczeństwa jest tylko jedna instytucja, która się sprawdziła – NATO. Dlaczego? Bo za NATO stoją Stany Zjednoczone, które pełnią rolę siły odstraszającej. Dla krajów, które odradzały się po upadku Związku Radzieckiego, NATO było jedynym istotnym graczem pod względem bezpieczeństwa.

Jeśli zaś chodzi o demokrację, politykę i instytucje, to państwo narodowe stanowi podstawę i ramy, w których wciąż operują kraje członkowskie. Po co więc jest Unia Europejska? Zasadniczo jest to narzędzie oraz ramy rynkowe i ekonomiczne, wraz ze wszystkimi normami prawnymi, które są związane z dobrze funkcjonującym rynkiem. Jest także narzędziem modernizacji dla krajów słabiej rozwiniętych poprzez transfer tzw. funduszy strukturalnych. Taka była wizja – bardzo brytyjska wizja UE w Europie Środkowo-Wschodniej. To oczywiście spore uogólnienie, bo zawsze są wyjątki od reguły – jak na przykład profesor Geremek, który też miał swoją wizję Europy. Był to jednak dominujący pogląd większości rządzących.

Ten pogląd na Europę również ma swoje ograniczenia. Po Brexicie odkryliśmy, że brytyjska wizja Europy niekoniecznie jest dziś najbardziej odpowiednia. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Unia Europejska to nie tylko przestrzeń gospodarcza, ale także projekt polityczny. Dlatego jeśli chcesz pomóc np. Ukrainie, nie możesz ignorować faktu, że Ukraińcy domagają się bliższych relacji z UE – i robią to z powodów politycznych (a nie tylko po to, by dostać jakieś dotacje lub z innych względów ekonomicznych). Ukraina chce mieć polityczną kotwicę na Zachodzie. To właśnie oznacza dla Ukraińców Unia Europejska.

Nawet mieszkańcy Europy Środkowej, którzy podzielali ten brytyjski pogląd na UE, muszą go teraz zrewidować – i każdy z nich musi to zrobić na własną rękę.

LJ: Co sądzi Pan o koncepcji autonomii strategicznej? Czy Europejczycy osiągną większą integrację polityczną i stworzą szerszą wizję geopolityczną? A może w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą musiały stać się jeszcze bardziej obecne w regionie?

JR: Wojna w Ukrainie zmieniła sposób myślenia ludzi o tych sprawach. Od bardzo dawna Francuzi uważali, że powinniśmy rozwijać europejski potencjał w zakresie europejskiej autonomii strategicznej. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszym świecie główna rywalizacja przyszłości rozgrywa się między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Były prezydent Obama zapowiedział zwrot ku Azji, a Trump poszedł jeszcze dalej – trzykrotnie wyraźnie zakwestionował znaczenie NATO. Ludzie już o tym zapomnieli, choć nie było to tak dawno.

Pojawiło się przekonanie, że nie zawsze możemy polegać na kimś innym, kto rozwiąże nasze problemy. Kiedy w byłej Jugosławii w latach 90. trwała wojna to ostatecznie NATO i USA wraz ze swoimi sojusznikami pomogły położyć jej kres. Ale nie zawsze znajdzie się ktoś inny, kto rozwiąże za nas problemy. Taki był francuski sposób myślenia. Jednak za francuskim dążeniem do autonomii strategicznej i potęgi europejskiej kryła się próba niejawnego zbudowania dystansu wobec Stanów Zjednoczonych, a zatem wszelkie sugestie dotyczące autonomii strategicznej stawały się „nieważne”, gdy tylko pojawiały się jakieś podejrzenia.

Wniosek jest taki, że w Europie nie może być mowy o autonomii strategicznej. Jedynym sposobem jest przekonanie wszystkich, że jedynym właściwym i wiarygodnym sposobem na osiągnięcie tego celu jest Sojusz Atlantycki. Chodzi o to, aby Stany Zjednoczone były głównym sojusznikiem filaru europejskiego i aby ten polegał na ich wsparciu. Jednak Europa nie zawsze będzie mogła polegać na Ameryce w rozwiązywaniu problemów w sąsiedztwie Europy. W takim przypadku dąży się do zbudowania europejskiego myślenia strategicznego.

Potrzebujemy wspólnej kultury strategicznej – a to nie jest łatwe. Oprócz pytania, w jakim stopniu Europa i Stany Zjednoczone są ze sobą powiązane, pojawia się również pytanie, gdzie znajdują się główne problemy i zagrożenia. Była to jedna z przeszkód dla powstania wspólnej kultury strategicznej. Ponieważ jeśli jesteś z Polski lub krajów bałtyckich, główne zagrożenie dla bezpieczeństwa jest oczywiste – ludzie z tego obszaru wiedzą to z kontekstu geograficznego, historycznego oraz zachowania Putina.

Gdyby pięć lat temu zapytać kogoś z Włoch, Hiszpanii, a nawet Francji, jakie jest jego zdaniem główne zagrożenie, z pewnością powiedziałby, że to upadające państwa na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego – od Libii po Syrię, a zapalnikiem jest wojna w Iraku. Upadające państwa, organizacje terrorystyczne, fale migracyjne, zmiany demograficzne itp. Na południowych peryferiach panuje wielka niestabilność, która generuje zagrożenia bezpieczeństwa nowego typu. Teraz mamy do czynienia z wojną w Ukrainie, która jest bardzo klasycznym zagrożeniem. Podobnie jak podczas I wojny światowej, ludzie walczą na froncie.

Mamy zatem do czynienia z dwoma rodzajami zagrożeń w dwóch typach sąsiedztwa. Dziesięć lat temu ludzie powiedzieliby, że głównym zagrożeniem była islamistyczna oś kryzysu – od Libii aż po Pakistan. Obecnie cała Europa zgadza się co do tego, że to Rosja (z jej rewizjonistycznym podejściem do ładu europejskiego i agresją na Ukrainę) stanowi główne zagrożenie.

Jeśli w przyszłości chcemy rozważać wspólne mocarstwo europejskie – również pod względem siły militarnej, w tym wkładu wojskowego w ramach NATO – musimy pogodzić te różne sposoby postrzegania zagrożeń. A oba te zagrożenia powinny być zwalczane, co nie jest łatwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

LJ: Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy możemy spodziewać się prawdziwych inicjatyw ze strony Unii Europejskiej na rzecz przeciwdziałania rosyjskiemu zagrożeniu?

JR: Po pierwsze, już widać pewne efekty. Nie sądzę, aby Putin sądził, że Europejczycy pozostaną tak zjednoczeni, jak w pierwszym roku konfliktu. Już za prezydencji francuskiej wprowadzono sześć rund sankcji wobec Rosji. Następnie za czeskiej prezydencji wprowadzono kolejne trzy rundy sankcji. Teraz, ze Szwecją u steru, szykuje się kolejna runda.

Pomimo różnic, których jesteśmy świadomi, Europejczycy pozostają zjednoczeni w swojej reakcji. Udzielili też Ukrainie ogromnej pomocy – choć w różnym stopniu. Na przykład Polska właśnie ogłosiła, że ​​dostarczy Ukrainie samoloty, co może nie być czymś, na co inni są gotowi. Pomimo tych różnic jestem raczej pod wrażeniem, że ogólnie Europejczycy utrzymali się na swoim stanowisku, a ich poglądy na wojnę były zbieżne – nawet wśród tych, którzy na początku bardzo obawiali się eskalacji konfliktu (w tym możliwej eskalacji nuklearnej, co było realną narracją).

Nie ma także podziałów, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – tutaj cele są wspólne, bo wszyscy chcą, żeby Rosjanie opuścili granice Ukrainy. Różnice wynikają z tego, że Europa nie chce być bezpośrednio wciągnięta w konflikt. Pytanie brzmi: „Jak daleko się posuniemy?”. Widzieliśmy stopniowo postęp w zakresie wsparcia wojskowego, jakie otrzymuje Ukraina. Nadejdzie moment, w którym trzeba będzie zająć się przepaścią między udzielaniem wsparcia a faktycznym zaangażowaniem (a to obawa, która jest silniejsza na Zachodzie).

Jak wyjść z tej sytuacji? Są tacy, którzy twierdzą, że ta wojna nie skończy się, dopóki Rosja nie zostanie pokonana i dopóki reżim Putina nie zostanie obalony – pogląd ten podziela wielu inteligentnych ludzi w Europie Wschodniej (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko). W Berlinie czy Paryżu nie usłyszy się komentarzy o konieczności zmiany reżimu jako warunku zawarcia umowy. Słyszymy zatem głosy o potrzebie rozróżnienia między zawieszeniem broni a traktatem pokojowym.

Oczywiście nikt poza Ukraińcami nie może negocjować porozumienia pokojowego. Unia Europejska może jednak znaleźć się w sytuacji, w której zawieszenie broni wyda się najlepszą opcją. Dlaczego? Bo o ile nie przewiduję upadku po stronie ukraińskiej (ma ona poparcie krajów zachodnich i wolę walki), to nie widzę też klęski strony rosyjskiej (są źle zorganizowani, słabo uzbrojeni, ale mają niesłabnącą zdolności do mobilizacji, ponieważ Rosja jest dyktaturą i może siłą przymusu wysyłać ludzi na front). W rezultacie możemy tkwić w tej sytuacji na dłuższą metę.

Może dojść do momentu, w którym w czasie zawieszenia broni zostaną poczynione jakieś tymczasowe ustępstwa. Europejczycy z Zachodu byliby prawdopodobnie bardziej skłonni zaakceptować pewne ustępstwa (np. w sprawie Krymu) niż mieszkańcy Polski czy krajów bałtyckich. Jednak w dyskusji ustępującego prezydenta Czech z nowo wybranym prezydentem Petrem Pawłem, wieloletnim generałem NATO, ten ostatni powiedział ostrożnie, że choć o ewentualnym porozumieniu pokojowym mogą decydować tylko Ukraińcy, to może dojść do sytuacji, w której obie strony – w zależności od stopnia zmęczenia konfliktem – uznają za konieczne zawarcie jakiegoś porozumienia (choć nie nazwał tego zawieszeniem broni).

Zawieszenia broni mogą trwać długo. Weźmy na przykład wojnę koreańską – linia zawieszenia broni została wyznaczona w 1953 roku i obowiązuje do dziś. Nie został tam zawarty pokój; to faktycznie zawieszenie broni. Nie twierdzę, że jest to scenariusz prawdopodobny – z pewnością nie jest to coś, czego życzyłbym komukolwiek. Gdyby jednak tak było, co Europejczycy by z tym zrobili? Nie mogą powiedzieć Ukraińcom, żeby podjęli jakieś kroki, ale mogą pomóc Ukraińcom poradzić sobie z sytuacją, w której byliby oni zmuszeni do takich działań przez implikacje militarne. Jedyną „rekompensatą” dla Ukraińców za zaakceptowanie czegoś, co byłoby trudne – bo w zasadzie każdy na ich miejscu chciałby zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu – jest Europa. Perspektywa europejska nagle staje się realna.

Biorąc pod uwagę, że Ukraina będzie zaangażowana w odbudowę, będzie to zupełnie nowa forma integracji europejskiej. Najbardziej zbliżonym przykładem są Bałkany po wojnie, ale w ich przypadku musieli spędzić niejako 20 lat w poczekalni, żeby ten pociąg ruszył. Teraz, ponieważ daliśmy Ukraińcom sygnał o europejskiej perspektywie, nie moglibyśmy tego zrobić bez wcześniejszego ruszenia bałkańskiego pociągu. Aby być wiarygodną wobec Ukraińców, Europa musiała pokazać, że Bałkany traktuje poważnie.

To zupełnie nowy typ rozgrywki. Wszystko, co zakładali Francuzi, nie wyszło – myśleli, że możliwe jest jakiś układ bezpieczeństwa z Rosją, co się nie udało. Pomysł, jak rozszerzać Unię, również okazał się niewykonalny dla kraju takiego jak Ukraina. Dlatego Francuzi muszą to wszystko przemyśleć, ale robią to także mieszkańcy Europy Wschodniej. Nagle odkryli, że Unia Europejska to nie tylko wspólny rynek, że Unia musi stać się także zwierzęciem politycznym.

Nie możemy dłużej tylko powtarzać, że walczymy o wartości demokratyczne przeciwko dyktaturze. Jeśli poważnie traktujemy to, co mówimy o zasadach, wartościach, instytucjach i rządach prawa, to sami musimy to realizować. Stawiam na to, że przyszłość Unii Europejskiej – z możliwością poszerzenia UE – oznaczałaby poszerzenie horyzontów w kierunku wschodnim (przy czym Polska jest pod tym względem krajem kluczowym). W wyniku wojny w Ukrainie środek geopolitycznej grawitacji przesunął się na wschód, ale instytucje nadal pozostają na Zachodzie. Kiedy wojna się skończy, zacznie się odbudowa.

Europejski plan Marshalla dla Ukrainy pod względem politycznym i gospodarczym powstanie na Zachodzie, bo tam są kraje, które są płatnikami netto do budżetu UE. W sytuacji powojennej Ukrainy Polska powinna porzucić eurosceptyczną retorykę obecnego rządu, której nie podziela opozycja. Choć być może sama wojna już ją stonowała, bo nie słyszę tego typu wypowiedzi już tak często.

Wyobrażam sobie, że w przyszłości – gdyby nastąpiły jakieś zmiany polityczne – wyłoniłaby się strategiczna oś współpracy między Francją, Niemcami i Polską. Trójkąt Weimarski mógłby stać się kluczową osią polityczną w Europie. Wymaga to od Francuzów porzucenia wszelkich złudzeń co do możliwego układu bezpieczeństwa z Rosją w dającej się przewidzieć przyszłości. Niemcy będą musieli poważnie potraktować Zeitenwende i uświadomić sobie, że cała powojenna kultura polityczna musi się zmienić. Tymczasem Polska może być zaś zmuszona do zmiany rządu.


Dowiedz się więcej o gościu: www.sciencespo.fr/ceri/en/cerispire-user/7175/674


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Wiwat lenie, chwała nierobom! :)

System socjalny, jaki w ostatnich latach stworzył PiS, karze tych, którzy swoją ciężką pracą budują dobrobyt naszego kraju, a rozdaje na lewo i prawo tym, którym się pracować nie chce. To nie pomoc społeczna, tylko korupcja polityczna, ostentacyjny kult zawodowego nieróbstwa i żerowania na innych jako stylu życia. Tego nie da się obronić ani zaakceptować, ani na gruncie ekonomicznym, ani przede wszystkim moralnym.

Zacznę nietypowo, od podsumowania czy wyjaśnienia tytułu – nie wszyscy beneficjenci programów socjalnych są leniami czy, mówiąc kolokwialnie, patologią. Wielu, jeśli nie większość, to absolutnie normalni ludzie, których doświadczyła sytuacja życiowa lub po prostu mają mniej umiejętności zarabiania pieniędzy niż inni. Wielu z nich można byłoby nawet pomóc. Rzecz w tym, że programy pomocy społecznej nie mogą wspierać osób, które nie tylko znajdują się w trudnej sytuacji, ale znajdują się w niej na własne życzenie i nie robią nic, aby z niej wyjść. Rząd nie ma własnych pieniędzy – ma tylko to, co zabrał nam, podatnikom, w podatkach. I nie ma prawa wydać z tych pieniędzy choćby złotówki bez każdorazowego obejrzenia jej ze wszystkich stron. Każdy zasiłek, każda wypłata to czyjeś niezabranie córki do kina, czyjeś niepojechanie na wakacje czy po prostu nieodłożenie oszczędności. Ale system socjalny, jaki w ostatnich latach stworzył PiS, karze tych, którzy swoją ciężką pracą budują dobrobyt naszego kraju, a rozdaje na lewo i prawo tym, którym się pracować nie chce. To nie pomoc społeczna, tylko korupcja polityczna, ostentacyjny kult zawodowego nieróbstwa i żerowania na innych jako stylu życia. Tego nie da się obronić ani zaakceptować, ani na gruncie ekonomicznym, ani przede wszystkim moralnym.

Przez 30 lat od transformacji ustrojowej Polska awansowała z poziomu krajów trzeciego świata do krajów wysoko rozwiniętych. Ktoś słusznie powie, że w tym gronie zamykamy stawkę, ale wystarczy pojechać do Ukrainy czy nawet do należącej do UE Rumunii, aby zobaczyć różnicę. Przez większość tego czasu żyliśmy w zgodnym przekonaniu, iż dobrobyt wypracowuje się pracą, a nie czekaniem aż spadnie z nieba. Oczywiście znajdziemy epizody takie jak kuroniówka, ale każdorazowo były one symbolem śmieszności ich autora, a nie zmianą systemu. Zupełnie inna też była sytuacja gospodarcza – o ile w latach 90-tych bezrobocie sięgało 20%, tak od roku 2017 zeszliśmy poniżej 5%. Świadomie bazuję tu na badaniach Eurostatu, gdyż to, co GUS nazywa bezrobociem, w istocie jest wyłącznie liczbą osób zarejestrowanych w urzędach pracy. Wielu z nich nie jest bezrobotnymi, a część bezrobotnych wcale się nie rejestruje. Bezrobocie na takim poziomie jest całkowicie naturalne i jego zejście do zera jest niemożliwe w warunkach wolnorynkowej gospodarki – zawsze będą ludzie, którzy dopiero co stracili pracę i jeszcze nie dostali nowej albo tacy, których umiejętności nie pasują do potrzeb pracodawców. W warunkach bezrobocia 3% praktycznie nie ma ludzi, którzy chcieliby pracować, ale pracy nie mogą znaleźć. Nie ma zatem żadnego uzasadnienia dla istnienia programów socjalnych, gdyż problemy osób w trudnej sytuacji finansowej wynikają wyłącznie z ich świadomych działań lub zaniedbania.

Z edukacją to sami zawaliliśmy

Jednocześnie od dawna słychać było, u niektórych, że za komuny było lepiej, albo że dorobili się ci, co kradli. Na tej mentalności bazuje sukces PiS-u. Faktem jest, że wiele majątków znanych powszechnie osób trudno wyjaśnić sukcesem zawodowym czy biznesowym. Z drugiej strony nawet PZPR nie miała na swoim koncie tak dziwnych transakcji jak PiS i jej poprzedniczka PC. Dwie wieże i Srebrna to wierzchołek góry lodowej, która zaczęła rosnąć obok „Tygodnika Solidarność”. Prawdziwą ironią jest, iż ta najgorsza pod każdym względem spośród polskich partii politycznych wykreowała sobie wizerunek obrońcy uciśnionych. Co zawiodło w polskiej transformacji ustrojowej? Dlaczego wielu ludziom tak obojętna jest praworządność i wolność, które oddają za gotówkę? Z racji wieku wciąż pamiętam swoją edukację szkolną i niewiele dobrego mogę o niej powiedzieć. Ktoś może rzec, że wyszedłem na ludzi, ale stało się to, jak w większości przypadków, pomimo polskiej szkoły, a nie dzięki niej. Historia w podstawówce kończyła się na przeleceniu po nagłówkach II wojny światowej, na nic innego nie starczało czasu, gimnazjum zaczynamy ludźmi pierwotnymi i za 3 lata powtórka z rozrywki. W liceum lepiej? Nie, ponownie nie kończąc wątków współczesnych przez pół roku malujemy poziomką francuskie jaskinie, a potem w szczegółach omawiamy reformy rolne średniowiecza. Taka historia w szkole to wyrzucone na pensje nauczycieli pieniądze podatnika.

Skąd przeciętny, nie bardzo zainteresowany historią człowiek, ma zatem znać ostatnie sto, jakże współczesnych nam lat? Skąd ma wiedzieć, czym kończy się socjalizm i takie odbieranie wolności obywatelom przez państwo? Skąd ma wiedzieć, że restrykcje covidowe były jeszcze większym pogwałceniem prawa niż stan wojenny w 1981 r.? Jaruzelski, w przeciwieństwie do Kaczyńskiego, miał choć tyle honoru, aby zrobić to oficjalnie. Jakie poczucie tożsamości trafia do takiego młodego człowieka? Nowoczesny, zdrowy punkt widzenia na świat abdykował przed takim nastolatkiem już na starcie. Z drugiej strony widzi ciężko pracujących w kiepsko płatnej pracy rodziców i słucha wpychających się z każdej strony wątków narodowo-populistycznych. Słyszy proste i nośne odpowiedzi na trudne pytania. Klepane przez populistów bzdury nie mają żadnej konkurencji zrozumiałej dla przeciętnego odbiorcy.

Sami wychowaliśmy społeczeństwo, w którym spora jego część albo kompletnie nie rozumie wartości wolności, albo ją rozumie, ale w starciu z podstawowymi potrzebami materialnymi uważa ją za cenę wartą zapłacenia. Prawdą bowiem jest, że wśród ubogich ludzi w Polsce patologia to mniejszość. Większość z nich to normalni ludzie pracujący na kiepsko płatnych posadach. Oczywiście różna praca ma różną wartość i zróżnicowanie płac jest całkowicie normalne. Nienormalnym byłoby gdyby np. sprzątaczka zarabiała porównywalnie do lekarza. Tylko ta sprzątaczka za rzetelnie wykonaną pracę powinna dostać wynagrodzenie pozwalające jej na zapewnienie chociaż minimum normalnej egzystencji. Tymczasem wielokrotnie, zwłaszcza mali przedsiębiorcy, zatrudniali pracowników na czarno, na umowy cywilno-prawne, czasem nieuczciwie się z nimi rozliczając. Prawo podatkowe bardzo do tego obie strony zachęcało. Ten brak stabilności i poczucia bezpieczeństwa doprowadził do tego, że w oczach takiej osoby wolności i „cała reszta” to przywileje bogatych, a nie ich własne. Zatem w ich oczach od PiS-u coś dostają, a tracą coś czego i tak nie mieli.

Gospodarka Głupcze

Po 30 latach kapitalizmu i prawie 70 latach bez wojny Polska jest krajem, w którym żyje się całkiem dobrze i na dobrym poziomie. Oczywiście jest wiele krajów bogatszych, ale jeszcze więcej dużo biedniejszych. Że jest inaczej, powie tylko ten, kto nie widział nic poza własnym podwórkiem. Długi okres pokoju jest w historii Europy zjawiskiem nietypowym. Przed II wojną światową życie biegło od jednej wojny do następnej. W rzeczywistości braku prawdziwych problemów egzystencjonalnych ludzie sami zaczynają je tworzyć, mnożąc oczekiwania do granic absurdu. Gdy sto lat temu powstawał socjalizm, jego postulaty były bardzo rozsądne – wolne weekendy, urlopy, traktowanie robotnika w fabryce jak człowieka, a nie jak śmiecia. Dziś to oczywistość, co więc postulują socjaliści? Może uczciwą pracę, dorabianie się pomysłowością itp.? Nie! Dochód gwarantowany! Wzrost zasiłków! Dziś to uczciwi pracownicy mają utrzymywać nierobów, których jedyną zasługą ma być to, że się urodzili.

Komunizm w Polsce spowodował, iż kraj odbudowywał się ze zniszczeń wojennych dużo wolniej niż to miało miejsce w innych państwach. Tak naprawdę dopiero w latach 90-tych dostaliśmy szansę prawdziwego rozwoju. Ale komuna wyrządziła Polsce dużo większą krzywdę niż kilkadziesiąt lat zapóźnienia w rozwoju – to można nadrobić, co w dużej mierze się nam udało. Komuna wyprała Polakom mózgi, wpajając radziecką mentalność równości i wypaczonej sprawiedliwości społecznej. Mimo społecznego konsensusu co do potrzeby zmiany ustroju, wielu domagało się szerokiej redystrybucji, zabierania bogatym i rozdawania biednym. Oczywiście pewne wyrównanie szans jest potrzebne – ale ono jest zapewnione – mamy darmową edukację i osoba z nawet najbiedniejszego domu może osiągnąć wielki sukces. Tak, jest mu trudniej, czasem dużo trudniej. Ale ma takie szanse, jeśli tylko chce. Dlaczego inni mają ze swojego sukcesu płacić za to, że z tych szans nie skorzystała? Dlaczego to inni ludzie mają płacić na utrzymanie dziecka samotnej matce, którą zostawił ojciec dziecka. To ona wybrała dziecku tego ojca czy reszta społeczeństwa? Czyj to był błąd? Może pójdźmy dalej, czemu nie finansować operacji plastycznych dla tych, którzy urodzili się z mniejszą urodą? Tu socjalizm milczy? Niestety spuścizna komuny do dziś tkwi w głowach wielu Polaków, czego dowodem jest wysokie poparcie dla 500+. Dobrobyt buduje się pracą – nie lenistwem i przejadaniem tego, co wypracują inni.

500+ to najbardziej niedorzeczny program socjalny, jaki powstał. Idea płacenia za dzieci nie jest nowa, począwszy od becikowego, takie pomysły wdrażano w wielu krajach europejskich. Każdy z identycznym skutkiem, zerowym wpływem na dzietność. Tak jak kiedyś, tak i dzisiaj – jeśli ktoś chce mieć dziecko, to będzie je miał, a jeśli nie chce, to się na nie nie zdecyduje. Aspekt socjalny tego programu można było rozwiązać w dużo prostszy i tańszy w realizacji sposób – wystarczyło podwyższyć ulgę podatkową na dzieci do poziomu odpowiadającego wartości 500+ Byłoby to prostsze w realizacji, nie wymagałoby zatrudnienia urzędników do obsługi, a przede wszystkim pieniądze trafiłyby wyłącznie do osób pracujących. Nie finansowalibyśmy zawodowych bezrobotnych, nie wypchnięto by z rynku pracy osób, którym albo ta praca przestała się opłacać, albo uznali, ze 500+ im wystarczy i wolą korzystać z życia na czyjś koszt. A korzystać mogą podwójnie i potrójnie – 500+ nie wlicza się do dochodu, nie podlega zajęciu komorniczemu. Wystarczy, że taki wyborca PiS weźmie telewizor na raty, szybki kredyt na oświadczenie, ma 500+, więc ma dochód. Potem nie płacimy, telewizor dawno sprzedany albo u cioci, a nam komornik nie ma czego zająć. Taki właśnie model społeczny tworzy PiS. PiS bowiem na 500+ nie poprzestał. Mieliśmy krowę plus, świnię plus, mamy trzynastki i czternastki dla emerytów. Czy nie można było po prostu podnieść emerytur o te kwoty, zamiast używać tak obrzydliwie komunistycznego nazewnictwa? Choć pewnie bolszewicki PiS tego brzmienia nawet nie czuje. Nie czuje i podbija stawkę – mamy bony turystyczne, mamy kapitały opiekuńcze, mamy wyprawki. Przyznam szczerze, że sam nie umiem zliczyć całego rozdawnictwa na lewo i prawo, jakie PiS uskutecznia. Ale za pasem wybory i licytacja trwa w najlepsze. Chciałbym wierzyć, że pomysł 20-procentowych podwyżek dla budżetówki to tylko efekt nadużycia trunków wyskokowych. Niestety Tusk to nie Kwaśniewski, niestety pod chyba każdym względem. Za Tuska sfera budżetowa rozrosła się o 40% przyjmując rozmiary nowotworu na gospodarce. Pozostaje nam tylko wiara, że Donald Tusk wciąż jest Donaldem Tuskiem – jedynym politykiem, którego obietnic wyborczych warto słuchać. Jeśli coś obieca w kampanii, to na pewno tego potem nie zrobi.

Quo Vadis, Polsko

Każdy socjalizm kończy się tak samo – gdy kończą się pieniądze. Kaczyński to człowiek w czepku urodzony – drugi raz dostał władzę w okresie najlepszej koniunktury. Inflacja już przed covidem sięgała 5%, poziomu, który w warunkach normalnej gospodarki powinien oznaczać natychmiastową dymisję rządu i całej rady polityki pieniężnej. Ale jak się bawić, to się bawić – przyszedł covid więc zamknijmy gospodarkę, zabierzmy ludziom możliwość wydawania pieniędzy, a równocześnie dodrukujmy pieniędzy, ile się da. Są wybory? Dajmy kolejnego ileś tam plusa. Rozwalmy gospodarkę, a potem przyjdzie wojna i wszystko zrzucimy na Putina. Przecież ciemny lud wszystko kupi, Jacek Kurski dopilnuje.

Plusem obecnej nieciekawej sytuacji jest przebudzenie się społeczeństwa. Nawet najzagorzalszy i pozbawiony krzty refleksji pisowski elektorat płaci rachunki i robi zakupy. Matematyka jest bezwzględna, skończyła się impreza na kredyt. Nadchodzi duży, bardzo duży kryzys gospodarczy i Polska bardzo boleśnie go odczuje. Pojawia się wreszcie realna szansa na odsunięcie PiS od władzy i to jest jedyny pozytyw z sytuacji. Obawiam się jednak, że przy skali katastrofy, jaką nam zafundowali, ktokolwiek teraz przejmie władzę, straci ją przed końcem kadencji. Cena za sprzątanie bałaganu będzie niewiele mniejsza niż w Grecji. Dojście do władzy PO gwarantuje, że nikomu z PiS nie spadnie włos z głowy. Znowu nie będzie rozliczeń, aktów oskarżenia, wyroków. Rączka rączkę umyje. Jeśli tak się stanie, PiS wróci do władzy mocniejszy i z jeszcze większym poparciem. Nam pozostanie emigracja.

Na szczęście fundamenty naszej gospodarki są nieporównywalnie silniejsze niż w Grecji i nawet PiS-owi nie udało się tego zniszczyć. Nasz przemysł produkuje jednak więcej niż oliwki i migdały w karmelu, a nawet wyrzucone poza budżet i oficjalne statystyki długi Morawieckiego nie powinny przygnieść budżetu. Jednak kolejny rząd stanie przed nadchodzącym kryzysem bez możliwości dalszego zadłużania, za to z wielkimi oczekiwaniami społecznymi, niepokojem za wschodnią granicą i militarnym potworkiem jaki właśnie nam zafundował PiS. Dzięki koreańskim zakupom Błaszczaka zostaniemy z wysokimi rachunkami na pokolenia i samolotami, które nadają się co najwyżej do walki z piratami w Somalii. Nadchodzą dla nas bardzo trudne czasy i trzeba uczciwie powiedzieć, że sami sobie na to zapracowaliśmy. Zmarnowaliśmy dekadę prosperity na rozdawnictwo socjalne zamiast na inwestycje i przebudowę w nowoczesne państwo. Wychowaliśmy kolejne pokolenie konsumpcji nie na swój koszt, przerośniętych oczekiwań i niechęci do dawania czegokolwiek od siebie. Kto za to zapłaci? Ci co głosowali na PiS? Najpewniej znowu Bogu ducha winna klasa średnia. Za każdym razem najbardziej poszkodowani nie są dziedzice fortun i mityczni miliarderzy, tylko klasa średnia – ludzie, którzy własną pracą dorobili się nieco więcej niż inni.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

A mury runą… Migranci, uchodźcy, ludzie :)

Na smaganych lodowatym wiatrem pustkowiach Gobi stoi sobie Długi Mur, zwany w językach innych niż chiński „Wielkim”. Nie ten najbardziej znany (kiedyś powiedziałbym „z pocztówek”, a dziś z selfików), zbudowany przed kilkuset laty w epoce Ming, którego elegancko zagospodarowane i dogodnie skomunikowane odcinki odwiedzają turyści przybywający do Pekinu. Nie, ten wzniesiony dużo wcześniej, dwa tysiąclecia temu, za dynastii Han. Do jego zerodowanych, przypominających raczej formację skalną niż dzieło rąk ludzkich, pozostałości dotrzeć można tylko własnym lub wynajętym transportem, podskakując po nierównych drogach gruntowych i niedowierzając surowemu krajobrazowi za oknem.

Byłem tam podczas srogiej, wręcz wrogiej, zimy, kiedy bezlitośnie gryzący wiatr w wątpliwość podawał możliwość czyichkolwiek zakusów na inwazję z północy, a zatem i konieczność budowania muru. Kto o zdrowych zmysłach przekraczałby tę morderczą – tak w lecie, jak i w zimie – pustynię?

A jednak. Grupy etniczne, a wraz z nimi kultury i języki, przemieszczały się tu, jak i wszędzie, na wszystkie strony, od tysiącleci. Powody miały różne: presja innych narodowości, chęć ekspansji, ucieczka przed wojną, klęski żywiołowe. Nihil novi sub sole – dziś, gdy zbliża się epoka wielkich migracji, trzeba sobie uświadomić, że bez zmierzenia się z rasizmem i nierównościami, nie zdołamy się zmierzyć także z naszą klimatyczną przyszłością. I na odwrót.

Zapaść klimatu prędzej czy później uderzy w nas wszystkich. W pierwszej jednak kolejności ma na celowniku tych, którzy najmniej się do niej przyczynili. To kraje rozwijające się oraz grupy nieuprzywilejowane wezmą – często już biorą – na siebie pierwsze uderzenie. Margaret Atwood mówi bez ogródek, iż zmiana klimatu uderzy bezpośrednio w kobiety. Ekstremalne zjawiska pogodowe, zalanie terenów rolnych, przetrzebienie oceanów zmniejszą ilość pożywienia, którego dystrybucja będzie jeszcze bardziej nierówna niż obecnie, i to właśnie kobietom oraz dzieciom dostanie się mniej. Napięcia i niepokoje społeczne wywołane czynnikami klimatycznymi mogą doprowadzić do wojen, represji, totalitaryzmów – przestrzega mianująca zmianę klimatu „zmianą wszystkiego” (everything change) autorka Opowieści podręcznej – a wojny z zasady nie przynoszą kobietom nic dobrego. Istotnie: zarówno Parlament Europejski, jak i ONZ podkreślają, że to kobiety najbardziej cierpią z powodu problemów klimatycznych i ekologicznych oraz że ich rola w walce z tymi wyzwaniami jest kluczowa, a równouprawnienie niezbędne, byśmy wszyscy mogli skuteczniej stawić czoła przyszłości. Dla dyskryminowanej, uboższej i nie-białej części ludzkości niestabilny klimat i nietypowa pogoda już teraz oznaczają utratę dachu nad głową bez szansy na odbudowę, epidemie, nędzę, głód. Ewa Bińczyk mówi w Epoce człowieka o swoistym paradoksie antropocenu: „[…] choć gatunek ludzki okrzyknięto wyjątkową siłą sprawczą tej epoki, to jednak większość ludzi ustawiona jest na pozycji ofiar kryzysu klimatycznego, a nie sprawczych podmiotów zmian”.

ONZ przestrzega przed klimatycznym apartheidem, potwierdzając obawy, na które od dłuższego czasu zwracają uwagę przedstawiciele ruchu Black Lives Matter. Zmiany klimatyczne nacechowane są otóż rasowo, zarówno w skutkach, jak i przyczynach. Dlaczego? Za nadprodukcję CO2 odpowiada najpierw rewolucja przemysłowa, a następnie niezrównoważony i nieodpowiedzialny wzrost gospodarczy po II wojnie światowej – w obydwu przypadkach dotychczasowe powody do dumy cywilizacji zachodniej. Ci, którzy najmniej na tym wzroście zyskali – właśnie kraje globalnego południa, z których wiele wciąż boryka się z dziedzictwem kolonializmu – cierpią teraz najbardziej z powodu jego skutków. Przyjęcie przez Zachód odpowiedzialności za szkodliwe dziedzictwo imperializmu, kolonializmu i kapitalizmu dałoby szansę na poświęcenie należytej uwagi krajom rozwijającym się oraz ubogim społecznościom w krajach rozwiniętych – na wsparcie, odszkodowania, reparacje i projekty mające na celu naprawienie tragicznie jednostronnych konsekwencji zachodniego sukcesu.

Takie podejście wymaga przezwyciężenia postaw rasistowskich, wspieranych dodatkowo przez typową skłonność do wypierania win i zwykłą ludzką apatię. Nie da się jednak długo uciekać od konstatacji, że sprowokowane przez jedną część ludzkości zaburzenia klimatyczne dotkną innej części ludzkości po liniach rasowych – i klasowych. Nie tylko zresztą klimatyczne. Od Meksyku przez Indie, Bangladesz i Pakistan po Chiny, to zwykli obywatele wielkich miast, niemogący sobie pozwolić na mieszkanie w lepszych warunkach, cierpią od zanieczyszczenia powietrza najbardziej. Nawet dla tych, którzy nie mieszkają w krajach globalnego południa, jak na przykład obywatele przykrytego smogiem Krakowa, to właśnie niska jakość miejskiego powietrza stanowi najbardziej wyczuwalny objaw kosztów, jakie pociąga za sobą obecny model konsumpcji i eksploatacji zasobów. Inne, choć mniej nagłaśniane, są nie mniej ważne. To do krajów globalnego południa trafiają toksyczne odpady, których nikt inny nie chce. Tam też, bez zawracania sobie głowy środowiskiem naturalnym i ludzkim zdrowiem, najchętniej działają zachodnie koncerny wydobywcze. Nawet bez klimatycznej zapaści sytuacja wymaga zdecydowanych przedsięwzięć korekcyjnych i kompensacyjnych. Stąd kampania na rzecz konieczności przyznania ludziom prawa do czystego i ekologicznie zrównoważonego środowiska.

Uznanie tego faktu jest pierwszym krokiem na drodze nie tylko do naprawienia przeszłych krzywd, ale i do zapobieżenia krzywdom przyszłym. Obdarzone pomocą – i szacunkiem – społeczności globalnego południa mogą stać się „sprawczym podmiotem zmian”, zamiast bezradnym pionkiem w negocjacjach z korporacjami, opierającymi dotąd swoje biznesplany na ekologicznej oraz społecznej destrukcji, i wstąpić na ścieżkę odpowiedzialnego rozwoju. Jednocześnie wzmocnione w ten sposób – gospodarczo, społecznie i politycznie – będą w stanie lepiej sobie radzić ze skutkami postępującej zapaści klimatycznej.

Kolejny aspekt, gdzie przenikają się kwestie społeczne i ekologiczne, to migracja. Długi Mur powstał kosztem nie tylko olbrzymich nakładów finansowych, ale i życia wielu ludzi, których prochy zalegają do dziś u jego fundamentów, w samej jego strukturze. A jednak nie spełnił swojego zadania: inwazje z północy zmieniły oblicze kraju, obalając chińskie dynastie i wprowadzając własne obyczaje. Wierni własnej kulturze Chińczycy uchodzili przed nimi na południe, walcząc do ostatka – i ginąc.

Za narastający kryzys uchodźczy już teraz w pewnym stopniu odpowiadają niekorzystne zmiany klimatyczne i zapewne z czasem odpowiadać będą w stopniu coraz większym. Susze wygnały mieszkańców syryjskich wsi do miast, co zaogniło napięcia społeczne i wzmogło problemy gospodarcze, a wreszcie przyczyniło się do wybuchu wojny domowej. Nawet gdyby klimat nie przekładał się bezpośrednio na konflikty, trudno nie dostrzec, że uchodźców będzie coraz więcej, w miarę jak destabilizujące się środowisko naturalne zintensyfikuje napięcia w krajach globalnego południa i gdzie indziej. Już teraz klęski żywiołowe różnego rodzaju pozbawiają dachu nad głową więcej ludzi niż konflikty zbrojne, a zmiany klimatyczne napędzają migrację między krajami w większym stopniu, niż kwestie związane z sytuacją finansową i wolnością polityczną w krajach pochodzenia. Wspomniane wyżej – zainspirowane przyjęciem odpowiedzialności przez Zachód – działania, mające na celu złagodzenie skutków zapaści klimatycznej, mogą migrację zmniejszyć, ale nie zatrzymać.

Stawianie murów i płotów przeciwko uchodźcom nie rozwiąże problemu w dłuższej perspektywie, a w krótszej – da tylko politykom przykrywkę dla ich ignorancji. Nawet gdybyśmy odłożyli na bok kwestie humanitarne (czego nie powinniśmy robić), czyli zwykłą ludzką pomoc dla innych ludzi w potrzebie, powstrzymanie przemieszczania się dziesiątek, jeśli nie setek milionów ludzi w skali globu, wymagałoby militaryzacji państw opierających się migracji i stosowania rozwiązań siłowych (czyli, mówiąc wprost, masowego zabijania uchodźców, tak czynnie – poprzez działania wojenne, jak biernie – poprzez pozostawianie ich na pastwę głodu, chorób i tak dalej). Pociągnęłoby to za sobą zniszczenie tych cech owych „cywilizowanych” państw, które przeciwnicy przyjmowania migrantów chcą rzekomo chronić, i stworzyłoby na ziemi piekło, którego nie mogliby bez końca ignorować nawet dzisiejsi zwolennicy tego typu rozwiązań.

Amerykański powieściopisarz Jonathan Franzen w głośnym i kontrowersyjnym artykule „What If We Stopped Pretending?” na łamach „New Yorkera” stawia następującą tezę: „anadchodzi klimatyczna apokalipsa i aby móc się na nią przygotować, musimy przyznać sami przed sobą, że jej nie zapobiegniemy. Przygotować się w jaki sposób? Ponieważ katastrofa stanowi ryzyko dla samej istoty społeczności, w których żyjemy, definicję aktywizmu klimatycznego należy poszerzyć. To już nie wyłącznie działania na rzecz promowania czystej energii czy pociągania do odpowiedzialności szkodzących wspólnej sprawie polityków i przedsiębiorców – to także wszelkie działania, które wzmacniają w społeczeństwie wartości demokratyczne, liberalne, po prostu ludzkie w najlepszym znaczeniu tego słowa: szacunek dla prawa, zapewnienie uczciwości wyborów, troskę o sprawiedliwość społeczną, wolną prasę, prawa uchodźców i tak dalej. By wartości te nie uległy erozji, gdy klimatycznego i ekologicznego kryzysu nie będzie można już ignorować, trzeba zadbać o ich jak najmocniejsze osadzenie w tkance społecznej. I to na każdym poziomie, także tym najniższym i najbliższym, w naszych lokalnych społecznościach, w naszej bezpośredniej okolicy, już dziś, już teraz. Nie czekając, aż ktoś inny „coś z tym zrobi”, lecz działając w ramach rozszerzonej definicji aktywizmu klimatycznego, pamiętając o tych, którzy mają najwięcej do stracenia i dokonując każdego dnia lepszych wyborów – pomnażamy szansę, że coś się ruszy.

Wracamy zatem do kwestii humanitarnych, których zwyczajnie nie można odłożyć na bok. Uchodźców – w coraz większym stopniu klimatycznych – po prostu trzeba przyjąć. Ale przyjmowanie ich jak leci, bez ograniczeń, wbrew oporowi lokalnej ludności, tworzy napięcia, które mogą umocnić u władzy ksenofobicznych populistów, przed czym przestrzega w Against the Double Blackmail Slavoj Žižek. Przyniosłoby to zatem w ostatecznym rozrachunku nic innego, jak katastrofę polityczną, społeczną i humanitarną, od której – przyjmując uchodźców – chcemy uciec. Nie tędy więc droga.

Jedno z rozwiązań problemu to podnoszenie świadomości społecznej, mające na celu pokazanie uchodźców nie jako kotłującej się i roznoszącej zarazki ciżby, a jako indywidualnych ludzi, którzy wobec machiny eksploatacjonistycznego kapitalizmu i lawiny klimatycznych katastrof mają z przeciętnymi Europejczykami więcej wspólnego, niż się owym przeciętnym Europejczykom wydaje. Przyjmowanie uchodźców w ramach zinstytucjonalizowanego i przemyślanego systemu relokacji i integracji, na który jest zgoda samych przyjmujących, to nie zagrożenie dla dotychczasowego sposobu życia, lecz szansa na jego pozytywne dostosowanie do zmieniających się warunków. Przyjmujący muszą dostrzec w przybyszach szansę na wzbogacenie (w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa) i wzmocnienie swoich społeczności, nawet za cenę „posunięcia się trochę”. Z kolei przybysze muszą przystać na adaptację do lokalnych warunków tak, by nie narzucać przyjmującej ich rdzennej ludności swojego systemu wartości. Nie tylko przepisy i regulacje są tu kluczowe: także narracja, jaką wokół tego procesu zbudują media, artyści i inni opiniotwórcy.

Załóżmy na moment, że wszystko to nam się uda. Czy możemy w takim razie liczyć, iż budowany dziś przez Trumpa mur na granicy z Meksykiem albo postawiony przez Orbana płot na granicy Węgier, staną się kiedyś atrakcjami turystycznymi na miarę Długiego Muru? Można się raczej spodziewać, że staną się ponurymi pomnikami zbrodni, na wzór Auschwitz. Ale wizja ta opiera się właśnie na założeniu, że koniec końców opamiętamy się i odnajdziemy w sobie to, co dobre – założeniu optymistycznym. Jeśli rejwach wokół miliona syryjskich uchodźców o mało co nie doprowadził Unii Europejskiej na skraj ksenofobicznego przewrotu, to co się stanie, kiedy (bo niestety już raczej nie „jeśli”) w drogę ruszą dziesiątki albo i setki milionów uchodźców z rozgrzanego do czerwoności i suchego jak wiór Bliskiego Wschodu, a także z pogrążonej w klimatycznym i politycznym chaosie Afryki? Jakie siły przejmą władzę, jakim kosztem będą chciały zachować „porządek”? I czy da się ów porządek w ogóle zachować, gdy zmieniona nie do poznania pogoda wprowadzi chaos w normalnym życiu, z produkcją żywności na czele?

Przetrwanie wymagać będzie przezwyciężenia tych samych postaw rasistowskich, skłonności do wypierania win i apatii, o których wspomniałem wyżej. To robota na pokolenie, jeśli nie dłużej. Pytanie brzmi, czy będziemy mieć dość czasu na naukę. Wielkimi krokami nadciąga epoka, w której posiadanie własnego kawałka ziemi, ba, nawet ojczyzny, stanie się przywilejem nielicznych. Z jednej strony najbiedniejsi będą musieli uciekać z miejsc najbardziej dotkniętych skutkami zapaści klimatu, z drugiej najbogatsi będą wybierali przyjemniejsze miejsca do życia, a gdzieś pośrodku wszyscy inni będą ważyć, czy już porzucić miejsca, w których się osadzili i z którymi się zrośli, czy też wytrzymać w nich jeszcze przez jakiś czas. Stabilność i przewidywalność naszych małych i większych ojczyzn dobiega kresu.

Im szybciej zrozumiemy, że trzeba nam przyzwyczaić się do obcowania z innością, tym lepiej poradzimy sobie w warunkach nadciągającej epoki wielkich migracji. Im prędzej pogodzimy się z ulotnością tego, co posiadamy (fizycznie i metaforycznie), tym łatwiej znajdziemy w twarzach uchodźców odbicie samych siebie. I być może uda nam się sprawić, że sytuacja będzie choć trochę mniej dramatyczna: społeczeństwa postawione twarzą w twarz z ludzkim wymiarem zapaści klimatu nie będą mogły uciec od przemyślenia na nowo swoich codziennych decyzji wpływających na środowisko.

By uniknąć klimatycznego apartheidu, musimy też w końcu zrobić coś ze skrajnymi nierównościami społecznymi. Nie tylko dlatego, że same w sobie są zwyczajnie i po ludzku niesprawiedliwe. Także dlatego, że jak wykazują badania psychologiczne i socjologiczne, nierówności i ich akceptacja przekładają się na brak zrozumienia i poszanowania dla środowiska naturalnego. Życie w silnie zhierarchizowanym społeczeństwie, gdzie w miarę pięcia się po drabinie społecznej zyskuje się większy dostęp do zasobów, w tym naturalnych, pociąga za sobą chęć zagarnięcia ich dla siebie i utrzymania status quo korzystnego z własnej wąskiej perspektywy. Za eksploatację zasobów na skalę, która jest niezbędna, by utrzymać strukturę i dynamikę tych hierarchii, najwyższą cenę już dziś płaci wielu, a w przyszłości zapłacą wszyscy. Postępujące załamanie klimatu może tylko zwiększyć determinację elit, by zagarnąć, co jeszcze zostało do zagarnięcia, a to z kolei pogłębi nierówności jeszcze bardziej, prowadząc do destabilizacji i rozpadu społeczeństw. Jeremy Lent przestrzega w The Patterning Instinct przed ostatecznym ziszczeniem się idei klimatycznego apartheidu, czyli tzw. TechnoSplit: podziałem ludzkości po liniach dostępu do technologii pozwalających przetrwać w nieprzyjaznych warunkach zaburzonego klimatu i biosfery: tzw. „górny jeden procent” stać będzie na odpowiednie gadżety oddzielające go od rzeczywistości (zakładając, że utrzyma dostęp do energii, zasobów i bazy przemysłowej), podczas gdy uboga większość będzie wegetować i umierać pod skażonym niebem.

Kurczowe trzymanie się przestarzałej i krótkowzrocznej idei państwa narodowego tylko pogorszy problemy i spotęguje napięcia. Niesprawiedliwość, jaką jest dominacja miejsca pochodzenia nad losem jednostki, staje się coraz wyraźniejsza: od godła na paszporcie już teraz zależy często życie i śmierć, od przynależności do usankcjonowanego w tych czy innych traktatach międzynarodowych „plemienia” zależy wartość jednostki. Nadchodząca epoka katastrof naturalnych i wielkich migracji wystawi ten system na próbę, której zapewne nie przetrwa, skutkując tym gorszymi tragediami, im bardziej kurczowo będzie się trzymał istnienia.

Tam, gdzie społeczeństwa są bardziej otwarte i egalitarne, łatwiej o poczucie, że jesteśmy wszyscy za siebie współodpowiedzialni, a także o świadomość, że indywidualny zysk nie powinien odbywać się kosztem innych oraz środowiska naturalnego. Zatem działania nastawione na zmniejszenie nierówności społecznych i wykreowanie kryteriów wartości nieopartych na eksploatacjonizmie i konsumpcjonizmie, przełożą się na stworzenie społeczeństwa, w którym sprawy ekologiczne zajmą należne im miejsce, świadomość powiązań między dobrostanem ludzkości a ochroną środowiska będzie powszechniejsza, a kategoria zbrodni przeciwko środowisku naturalnemu stanie się podobnie oczywista, jak zbrodni przeciwko ludzkości. Takie społeczeństwo ma nie tylko mniej negatywny wpływ na przyrodę, ale jest także bardziej stabilne w obliczu skutków załamania klimatu.

Działania na rzecz powstrzymania zapaści klimatycznej przyniosą konkretne skutki społeczne – ale jednocześnie walka ze społecznymi problemami i problematycznymi ideologiami przyniesie wymierne korzyści ekologiczne. Musimy zrozumieć, że nadciągająca katastrofalna zmiana klimatu to nie wyłącznie jeszcze jeden problem, z którym trzeba się zmierzyć. To problem, który jest powiązany z wieloma innymi, zaostrzający je i przez nie zaostrzany. Uświadomienie sobie tych powiązań i sposobów, w jaki wzajemnie na siebie wpływają, może nam dać dodatkowy impuls do działania i szansę na synergiczne zmierzenie się z wyzwaniami.

Inaczej zostaną po nas tylko zrujnowane mury, jak te, które można jeszcze dziś podziwiać – i nad którymi można się zadumać – na smaganej wiatrem pustyni Gobi.

 

Powyższy tekst ukazał się w książce Antropocen dla początkujących pod tytułem „Klimatyczny apartheid: a mury runą?”

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Leon Petrosyan

Cyniczni promotorzy ludu :)

Władza Prawa i Sprawiedliwości jest typowym przykładem władzy populistycznej. Populizm występuje w dwóch znaczeniach: ideologicznym i politycznym. W tym pierwszym jest sposobem postrzegania społecznego świata, zaś w tym drugim – narzędziem zdobywania i utrzymywania władzy. Aby sięgnąć po to narzędzie, trzeba mieć świadomość popularności ideologii populistycznej w danym społeczeństwie. Im większy jest stopień ubóstwa, niższy przeciętny poziom wykształcenia i dłuższy okres życia w systemie niedemokratycznym, tym bardziej to narzędzie okazuje się skuteczne.

Podstawą populistycznej ideologii jest podział społeczeństwa na lud i elitę. Pojęcie lud jest w tym wypadku wyjątkowo pojemne i elastyczne. Ludem są po prostu wszyscy ci członkowie społeczeństwa, którzy nie należą do jego elity. Ale czym w takim razie jest elita? Otóż tutaj zdania są podzielone. Jedni traktują ją wąsko, zaliczając do niej jedynie potentatów finansowych, autorytety powszechnie znane i ludzi na najwyższych szczeblach władzy. Z kolei dla innych do elity należy każdy kto zarabia powyżej średniej krajowej, ma wyższe wykształcenie i piastuje jakąkolwiek funkcję kierowniczą.

Przeciwstawianemu elicie ludowi populizm przypisuje wyjątkowe znaczenie moralne, tworząc wizję moralności, której wzorcem jest zwykły człowiek, większość, czyli lud. To, czego chce zwykły człowiek, uczciwy i dlatego biedny i krzywdzony w świecie, w którym rządzą nieuczciwe elity, jest zawsze godne poparcia (vox populi, vox Dei). To zwykli ludzie mają prawo wyznaczać wzorce i zasady moralne. Populizm traktowany jest głównie jako ruch protestu ze strony niższych warstw społecznych, szczególnie chłopskich, który gloryfikuje ich styl życia i dąży do jego zachowania wbrew naciskom na zmiany ze strony elit. Zdarza się również, że jego wyznawcami bywają reprezentanci klas uprzywilejowanych, mający wyrzuty sumienia z powodu występujących nierówności. Przykładem mógł być hrabia Lew Tołstoj, który od czasu do czasu „schodząc w lud” doznawał, jak pisał, uczucia moralnego oczyszczenia.

Istotą populizmu jest ciągły i – jak twierdzą jego wyznawcy – naturalny konflikt między ludem a elitami. Elity traktowane są jako beneficjenci korzyści, których lud jest pozbawiony. Korzyści te, to stan posiadania, czyli zamożność; sława, czyli autorytet; oraz władza, czyli możliwość wywierania wpływu. Stosownie do tych korzyści można mówić o:

– elicie ekonomicznej, która pod względem poziomu życia znajduje się na szczycie stratyfikacji społecznej;

– elicie autorytetów profesjonalnych i moralnych, która w sensie ogólnospołecznym oznacza areopag mędrców dostarczających    standardów wartościowania poznawczego (kryteria prawdy) i moralnego (kryteria dobra);

– elicie władzy, która ma największy wpływ na sposób i warunki funkcjonowania systemu społecznego w państwie.

Populiści wysuwają oskarżenia pod adresem każdej z tych elit, używając przy tym dość typowego zbioru argumentów. Tak więc podstawowym zarzutem kierowanym pod adresem elity ekonomicznej jest bogacenie się jej członków kosztem ludzi biednych, którzy są wyzyskiwani i okradani. Elita autorytetów jest najczęściej wykpiwana jako niespełniająca wymogu skuteczności w objaśnianiu świata i zachodzących w nim zjawisk, a więc zapewne samozwańcza. Wątpliwości te są dodatkowo wzmacniane poglądem o oderwaniu się autorytetów od warunków i problemów życia zwykłych ludzi, które może być spowodowane bądź brakiem łączności z praktyką („zamykanie się jajogłowych w wieży z kości słoniowej”), bądź obcością kulturową. Przeciwko elicie władzy wreszcie populiści wysuwają najczęściej oskarżenie o rozbieżność jej interesów z interesami zwykłych ludzi. Chodzić może przy tym zarówno o sposób dojścia do władzy, jak i sposób jej sprawowania, który uznaje się za podporządkowany wyłącznie interesom elity.

Ugrupowanie polityczne, które chce posłużyć się populizmem, musi więc przekonać jego wyznawców, że nie jest elitą, chociaż nią faktycznie jest. W tym celu prezentuje krytyczny stosunek do elity ekonomicznej, w szczególności do ludzi dysponujących wielkimi majątkami. Nigdy nie są oni stawiani jako wzór godny naśladowania. Jarosław Kaczyński jeszcze w poprzednim okresie władzy PiS-u często powtarzał, że „ludzie, którzy mają pieniądze, skądś je mają”, dając  do zrozumienia, że niekoniecznie są one wynikiem uczciwej pracy. Zapewniał również, że w wypadku pojawienia się jakichś trudności gospodarczych „trzeba będzie głębiej sięgnąć do kieszeni bogaczy”. PiS wyolbrzymiało afery i nieprawidłowości, które miały miejsce za rządów jego poprzedników. Wszelkie niedostatki, które ludzie odczuwają, miały się brać z nieuczciwości poprzedniej elity władzy, z rozbuchanej korupcji, nepotyzmu i tolerowania rozmaitych układów przestępczych z osławioną mafią vatowską na czele. PiS ogłaszało się jako partia, która ukróci w państwie złodziejstwo. W tym celu powołane zostało Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego funkcjonariusze otrzymali szerokie uprawnienia. „Wystarczy nie kraść” – powtarzała premier Beata Szydło, roztaczając przed ludźmi wizję szybkiej poprawy stanu posiadania.

Przedstawiając w złym świetle rządy swoich poprzedników, działacze PiS-u z jednej strony wtórowali staremu ludowemu przekonaniu, że władza zawsze kradnie. Wyraził to w lakoniczny sposób dorożkarz wiozący kiedyś Antoniego Słonimskiego. Otóż Słonimski czytał gazetę, z której dowiedział się o śmierci znanego przed wojną francuskiego polityka. Poeta podzielił się tą wiadomością z dorożkarzem, który skwitował ją krótko: „Nakradł się, nakradł i wreszcie umarł”. Z drugiej jednak strony chodziło o utrwalenie przekonania, że ta władza robić tego nie będzie, bo jest skromna i ludowi oddana, o czym zapewnia jej przywódca w znoszonych butach, nie mający własnego konta w banku. Ta władza nie jest zatem elitą, bo elity kradną, a ta tego nie robi.

Aby ludzie w to uwierzyli, nie wystarczą jednak słowa, potrzebny jest konkret w postaci rozmaitych transferów socjalnych, trafiających bezpośrednio do kieszeni ludzi. Ponieważ ludzie mają jednak krótką pamięć i do pieniędzy szybko się przyzwyczajają, trzeba te transfery co pewien czas odnawiać, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi czas wyborów. Ideologicznych populistów nie tak łatwo jest jednak przekonać. Dla nich ludzie władzy zawsze będą elitą, do której będą mieli ograniczone zaufanie. Owszem, będą popierać partię, dzięki której ich poziom życia uległ poprawie, ale to poparcie zniknie, gdy jej szczodrość zmaleje. Krytyczny stosunek do bogaczy, demonstrowanie walki z przestępczością gospodarczą i transfery socjalne dają jedynie akceptację pragmatyczną w określonej grupie wyborców. Wyraża się ona w popularnym powiedzeniu: „Oni też kradną, ale przynajmniej się dzielą”.

Jeśli populiści polityczni pragną głębszej, tożsamościowej akceptacji ze strony swoich wyborców, wówczas muszą uderzyć w elitę autorytetów. Aby wyjść naprzeciw oczekiwaniom ludu, trzeba odciąć się od autorytetów, które swoje twierdzenia opierają na wiedzy naukowej i etyce uniwersalnej, i zastąpić je autorytetami wyrażającymi przekonania ludu. Trzeba utwierdzić lud w przekonaniu o słuszności jego wizji świata, społeczeństwa i człowieka. Przedmiotem ataku są w tym wypadku ludzie wykształceni. Populiści polityczni nie mają z tym problemu, bo ta grupa społeczna jest zwykle krytyczna wobec ich rządów. Sędziowie, lekarze, nauczyciele, naukowcy czy przedsiębiorcy na ogół nie zaliczają się do społecznej bazy władzy populistycznej.

Ideologia populizmu nie ma formy spójnej doktryny. Oprócz wrogości do elit, cechuje ją apoteoza prostoty i zwyczajności. Wynikają z niej trzy główne składniki światopoglądowe: przywiązanie do tradycji, przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka oraz prostota w widzeniu świata. Tradycjonalizm oznacza niechęć do zmian, rozmaitych mód i nowinek. Dobre jest to, co jest kontynuacją  życia przodków, co się w przeszłości sprawdziło i co stanowi wzorzec, bez którego życie jednostki i społeczeństwa staje się niepewne i traci sens. Politycy Prawa i Sprawiedliwości okazują wiele szacunku dla takiej postawy. Dlatego tak wiele mówią o konieczności obrony tradycyjnej rodziny, której jakoby zagrażają kulturowe nowinki w rodzaju gender, edukacji seksualnej dzieci, feminizmu czy małżeństw homoseksualnych. Stąd akcja „stref wolnych od LGBT” i obrona gmin, które przyjęły takie uchwały, przed krytyką środowisk liberalnych i sankcjami ze strony Unii Europejskiej. Stąd otwarta pochwała patriarchatu ze strony ministra Czarnka i poparcie Beaty Szydło dla decyzji radnych Zakopanego o niestosowaniu ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka znajduje wsparcie w pisowskiej nacjonalistycznej interpretacji historii. Zwykłymi ludźmi są więc tutaj Polacy, którzy w swojej masie, przywiązani do własnej wiary i ojczyzny, zawsze postępowali uczciwie i szlachetnie, i być może dlatego tak często w przeszłości byli ofiarą obcych najeźdźców. Celem tej polityki historycznej jest krzewienie poczucia dumy z przynależności do wyjątkowego narodu i walka z tak zwaną pedagogiką wstydu, którą jakoby uprawiają historycy i publicyści starający się obiektywnie i bez uprzedzeń prezentować i oceniać historyczne fakty. To dlatego próbuje się wyciszać wszelkie informacje o udziale Polaków w Holokauście, o powojennych pogromach ludności żydowskiej i o antysemickiej nagonce nie tylko przed wojną, ale i w 1968 roku. Żałobne uroczystości rocznicowe w Jedwabnem, po objęciu władzy przez PiS, zniknęły z kalendarza obchodów państwowych. Natomiast często i z rozmachem obchodzi się rocznice krzywd, jakich Polska doznała od swoich sąsiadów: Niemców, Rosjan i Ukraińców. Patetyczna, wbijająca w dumę i pobudzająca do walki jest melodia tej narracji, ale to jest właśnie to, co lud lubi najbardziej.

Wreszcie prostota w widzeniu świata, polegająca na ciągłym poszukiwaniu drogi na skróty w dążeniu do prawdy. Prawdom naukowym, głoszonym przez elitę autorytetów, zawsze starano się przeciwstawiać prawdy ludowe. Rozgłaszano sławę znachorów i zielarek, znacznie skuteczniej leczących ludzi od adeptów współczesnej medycyny. Szukano uniwersalnego leku, który byłby skuteczny na wszelkie dolegliwości. Bawiono się opowieściami o góralu bezbłędnie przewidującym pogodę w przeciwieństwie do uczonych meteorologów. Pragnienie prostoty jest również źródłem rozmaitych teorii spiskowych wyjaśniających przyczyny klęsk i katastrof. Ideologiczni populiści nie wierzą nauce, bo ta proponuje wiedzę złożoną, względną i zmienną. A przecież to, co jest prawdziwe powinno być zrozumiałe, uniwersalne i niezmienne. Dlatego naukowy racjonalizm elity jest dla nich nie do przyjęcia. Są zdania, że trzeba mieć postawę krytyczną wobec naukowych twierdzeń i prognoz, zwracając uwagę na ich nietrwałość. Brak zaufania do naukowych autorytetów ideologiczni populiści rekompensują sobie wiarą w cuda, intuicją oraz informacjami docierającymi nieoficjalnie, drogą szeptaną, albo podawanymi w mediach społecznościowych przez naukowców nieuznawanych przez elitę.

Również i w tym wypadku politycy PiS-u starają się wyjść naprzeciw tym postawom. Beata Szydło wyraziła pogląd, że decyzję o szczepieniach ochronnych dzieci powinno się zostawić rodzicom, bo przecież oni chcą jak najlepiej dla swoich dzieci. Z kolei Andrzej Duda junacko chwalił się na wiecu przedwyborczym, że się nie szczepi przeciwko grypie, bo nie. Politycy PiS-u demonstrują przy każdej okazji swoją religijność i dyskutują o cudach Jana Pawła II. Klub poselski PiS-u zasłynął zamówieniem mszy w intencji deszczu, jako najpewniejszego sposobu walki z suszą. W czasie pierwszych rządów tej partii ówczesny wiceminister Edukacji Narodowej opowiedział się publicznie za kreacjonizmem, deprecjonując Darwinowską teorię ewolucji. Usilnie wspierany przez Zjednoczoną Prawicę Kościół katolicki trafia do ludzi swoim prostym przekazem o potrzebie wiary. Kościół rozwija i utrwala ludowy irracjonalizm, pozostając wiernym religii symbolicznej i obrzędowej, którą upowszechniał prymas Wyszyński. Polityczni populiści starają się to wykorzystać, kreując Kościół na jedyne źródło prawdy i moralności, poza którym – jak twierdzi Jarosław Kaczyński – jest tylko nihilizm.

Kiedy populiści polityczni potrafią przekonać populistów ideologicznych o zgodności swoich poglądów w sprawie elity autorytetów, wówczas mają szansę uzyskać akceptację tożsamościową, która jest znacznie ważniejsza od pragmatycznej. Oznacza ona bowiem, że populistyczna władza uznawana jest przez znaczną część społeczeństwa za swoją. Poczucie tożsamości z władzą pozwala tej ostatniej na nieliczenie się z wieloma formalnymi ograniczeniami, ponieważ „naszym” się wybacza. Jeśli łamią prawo, to widocznie muszą to robić, będąc u władzy. Ich poprzednicy robili przecież to samo, ale oni byli „obcy”. A ci są przecież tacy sami jak my, rozumieją nas i popierają, a przez to będą zawsze lepsi niż „obcy”. Na spotkaniu w Łowiczu jeden ze zwolenników PiS-u powiedział do Beaty Szydło: „nareszcie mamy polski rząd”. To wyjaśnia bardziej, niż transfery socjalne, dlaczego PiS ma względnie stałe największe poparcie. Wyborców tej partii nie zrażają delikty konstytucyjne, konflikty z Unią Europejską, korupcyjne afery, nepotyzm, drakońskie prawo antyaborcyjne, bestialskie traktowanie imigrantów na granicy z Białorusią. Naszym się wybacza, przyjmuje ich wyjaśnienia i argumenty, i broni przed wspólnym wrogiem.

Populistyczna władza oznacza społeczny regres. Można powiedzieć, że od zawsze zasadniczym źródłem konfliktów społecznych był podział na lepszych i gorszych, czyli elitę i lud. Postęp zawsze polegał na zmniejszaniu tej nierówności poprzez równanie w górę, czyli poszerzanie szeroko rozumianej elity, dzięki podnoszeniu przeciętnej stopy życiowej, powszechnej edukacji i demokratyzacji władzy. Tymczasem populizm polityczny prowadzi do równania w dół. To nowa, bierna ale wierna, elita ma zbliżać się do ludu, który w niczym nie musi się zmieniać i doskonalić, może spokojnie trwać w cywilizacyjnym zacofaniu.

Kulturowe skutki populizmu politycznego są społecznie demoralizujące. Atakowanie elity ekonomicznej prowadzi do zaniku przedsiębiorczości, do nasilenia roszczeniowości i upowszechnienia kultury pasywnej. Ludzie bardziej zaczynają liczyć na zasiłki ze strony państwa aniżeli na własny wysiłek i pomysłowość, aby poprawić swoją sytuację materialną. Rozpowszechnia się poczucie kontroli zewnętrznej nad własnym działaniem, które zniechęca do większej aktywności i każe oczekiwać opieki ze strony władzy. Trudno w tych warunkach liczyć na rozwój klasy średniej, którą tworzą ludzie kreatywni, pracowici, uparcie dążący do sukcesu ekonomicznego. Populizm wyraża się bardziej w chęci ograniczenia maksymalnych dochodów, aniżeli zwiększenia dochodów minimalnych. W istocie chodzi nie tyle o poprawę poziomu życia najuboższych, ale o pogorszenie poziomu życia najbogatszych. Populistyczną postawę dobrze ilustruje znany dowcip o gospodarzu, który zazdrościł sąsiadowi wysoce mlecznej krowy i skarżył się Bogu, że niesprawiedliwie dzieli swoje łaski. Zniecierpliwiony tym Bóg wyłonił się pewnego razu zza chmur i zapytał zazdrośnika czy chce taką samą krowę. Ten podrapał się po głowie i odparł po namyśle: „Nie, spraw tylko Panie, żeby mu ta krowa padła”.

Jeszcze bardzie różnorodne i szkodliwe są skutki społeczne niszczenia autorytetów. Jest to przede wszystkim rozwój irracjonalizmu, odrzucenia prawd naukowych i zastępowanie uczenia się przywiązaniem do stereotypów. Widoczne jest to zwłaszcza w sposobie reagowania na dysonans poznawczy, czyli wtedy, gdy pojawia się jakaś informacja sprzeczna z ugruntowaną wiedzą na dany temat. Zamiast poddać ją starannej i niczym nie uprzedzonej weryfikacji, czyli uruchomić proces uczenia się, informację tę się odrzuca jako niezgodną ze stereotypem. Jest to przejaw gnuśności intelektualnej, braku zrozumienia, że wiedza jest ciągłym procesem, w którym nowe odkrycia eliminują lub korygują dotychczasowe przekonania. Skutkiem rozwoju populizmu jest pojawienie się ruchu antyszczepionkowców i rosnącej klienteli uzdrowicieli i wróżbitów, co wpływa ewidentnie na pogorszenie stanu zdrowia w populacji Polaków. Nieprzypadkowo najwięcej osób nie zaszczepiło się przeciw covid 19 w województwach, w których PiS ma największe poparcie.

Ten konserwatyzm poznawczy sprzyja również uaktywnianiu się atawizmów, od których współczesny człowiek powinien być wolny. Tymczasem coraz więcej ludzi w Polsce zdaje się ulegać atawistycznym lękom przed obcymi, stając się ksenofobami. Populistycznej władzy udało się wpoić lęk przed imigrantami ponad połowie Polaków. Jego skutkiem jest milczące poparcie dla bestialskich zachowań państwowych służb na wschodniej granicy. Coraz częściej zdarza się również okazywanie wrogości i agresji w stosunku do obcokrajowców, szczególnie tych o ciemnym kolorze skóry. Lęk przed innymi w znacznej części polskiego społeczeństwa pozwala także władzy dyskryminować ludzi LGBT. Wreszcie skutkiem intelektualnej gnuśności są odżywające resentymenty w stosunku do Żydów, Niemców i Ukraińców. Antysemityzm i rasizm oficjalnie próbuje się traktować jako wyraz wolności słowa. Świadczy o tym protest polskich służb dyplomatycznych przeciwko niewpuszczeniu na teren Wielkiej Brytanii Rafała Ziemkiewicza, właśnie z powodu publicznie przez niego głoszonych antysemickich poglądów.

Inwazja populizmu jest widoczna we współczesnym świecie. Niezbyt często mamy do czynienia z populistycznymi rządami, jak w Polsce, ale w wielu krajach rozwiniętych polityczni populiści cynicznie wykorzystują ludowe kompleksy, stając się coraz większą siłą polityczną. Do populistycznej władzy zmierza ruch żółtych kamizelek i popierające go tam populistyczne ugrupowania, a także antyliberalne partie polityczne w Hiszpanii, Włoszech i w innych krajach Unii, choć na razie znajdują się poza głównym nurtem polityki. W Stanach Zjednoczonych populistyczną władzę prezentował Donald Trump, który w dalszym ciągu ma spore grono zwolenników. Inwazja populizmu jest zjawiskiem niepokojącym. Ku czemu zmierza ludzki świat, rezygnując ze spuścizny Oświecenia w postaci racjonalizmu i humanizmu?

Trzeba ze wszystkich sił sprzeciwiać się tej tendencji i zdecydowanie walczyć z ciemnogrodem. Nie wolno przy tym ulegać zarzutom tych, którzy twierdzą, że walka z populizmem jest walką z ludem. Wszak lud nie jest jednolity. Do ludu należą nie tylko ci, którzy są skłonni traktować uchodźców jak potencjalnych morderców i gwałcicieli, ale również ci, którzy w przygranicznym pasie, objętym stanem wyjątkowym, zapalają w swoich domach zielone światła, informując w ten sposób o gotowości przyjścia uchodźcom z pomocą.

 

Ilustracja: Fragment obrazu autorstwa José Clemente Orozco.

Walka ze zmianą klimatu to walka o zmianę kultury :)

Opublikowany 2 lutego przez brytyjski rząd „Raport Dasgupty” o miejscu i roli ludzkości w biosferze oręduje za zmianą ekonomicznego paradygmatu rozwoju i pokazuje, jak kluczowa dla gospodarki i dobrobytu jest Przyroda. Zachowanie bioróżnorodności na planecie Ziemia jest niezbędne, by zmierzyć się z wieloma problemami: od nierówności społecznych po globalne ocieplenie. Ale nawołując do podejmowania decyzji bardziej zgodnych z planetarnymi realiami – tak na szczytach władzy, jak i przez zwykłych obywateli – czy sam jest wystarczająco realistyczny?

Przygotowany pod przewodem profesora Parthy Dasgupty z Uniwersytetu w Cambridge raport „Ekonomia bioróżnorodności” („The Economics of Biodiversity: The Dasgupta Review”) już został okrzyknięty bioróżnorodnościowym następcą „Raportu Sterna”, czyli głośnego, również brytyjskiego, raportu z 2006 roku o gospodarczym wymiarze globalnego ocieplenia i zmiany klimatu, który rekomendował pilne i wspólne działania na wczesnym etapie, by uniknąć katastrofalnych – i znacznie bardziej kosztownych – skutków odwlekania koniecznych decyzji. Jak widać dziś po tych piętnastu latach, konkluzje Sterna nie zostały wdrożone. Czy Raport Dasgupty spotka ten sam los?

Do niedawna Przyroda (Dasgupta konsekwentnie pisze Nature dużą literą) w ogóle nie pojawiała się w modelach ekonomicznych, a jeśli już, to nie jako element kluczowy. Dominowało przekonanie, że bariery nie istnieją, a jeśli nawet, to ludzka przemyślność wnet się z nimi upora. Raport „Granice wzrostu” Klubu Rzymskiego z roku 1972, przez dziesięciolecia wyśmiewany, dopiero niedawno doczekał się rehabilitacji jako wyprzedzające swoją epokę ostrzeżenie, którego w porę nie wysłuchano. Dasgupta twierdzi, że jego raport powstał z myślą o tych, którzy chcą przeciwstawić się typowym ekonomicznym (czy może należałoby raczej powiedzieć „ekonomistycznym”  lub „ekonomistowskim”) przekonaniom, że wszystkim zajmie się wolny rynek, i że jeśli wyzbędziemy się wzrostu gospodarczego, to stracimy wszystko. Teza, do jakiej Dasgupta ciągle powraca, jest prosta acz potężna: jesteśmy częścią Przyrody, z czego wynika, że ograniczenia biosfery są i naszymi ograniczeniami, a ludzka przemyślność nie jest w stanie zapewnić nieskończonego powiększania PKB.

PKB ma zastosowanie w krótkoterminowych analizach i zarządzaniu, ale zupełnie nie przystaje do potrzeb decyzji i projektów długoterminowych. A takimi są te, które ingerują w ekosystemy. Cena rynkowa danych zasobów przyrodniczych nie jest tożsama z ich wartością społeczną. PKB jest nie tylko niewłaściwym miernikiem rozwoju, ale wręcz miernikiem szkodliwym, bo opartym o zubażanie zasobów przyrodniczych, co jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Przyroda nie jest po prostu dobrem gospodarczym, tak jak budynki, środki transportu, maszyny itd., lecz należy do kategorii podobnej jak edukacja czy zdrowie: od jej wartości użytkowej ważniejsza jest jej wartość samoistna, wręcz moralna. Niestety, ponieważ wiele kluczowych procesów przyrodniczych jest dla nas – bez odpowiednich narzędzi czy właściwej perspektywy – zwyczajnie nieuchwytnych, nie włączamy ich w nasze decyzje i nie widzimy, gdy nasze działania je zaburzają. Żadna instytucja nie rozwiąże za nas raz na zawsze problemu owych „kosztów zewnętrznych”, twierdzi Dasgupta, i podkreśla, że każda i każdy z nas musi być sędzią własnych działań.

Aby zmienić szkodliwy kierunek, w którym zmierzamy, w pierwszej kolejności największe znaczenie ma ochrona tej Przyrody, która nam jeszcze została. Przywrócenie stanu pierwotnego jest kosztowniejsze niż jego zachowanie; na domiar złego, odbudowa niektórych ekosystemów, raz utraconych, nie będzie już możliwa (przykładem grożące nam już w nieodległej perspektywie przeistoczenie lasów deszczowych Amazonii w sawannę). Nawet niewielkie na pozór ingerencje w ekosystemy, jak budowa nowej drogi w lesie, mają szkodliwe rezultaty: fragmentaryzacja jest zagrożeniem, ponieważ produktywność ekosystemu jako całości jest większa niż suma produktywności jego podzielonych części. Bioróżnorodność w przeciwieństwie do monokultur jest bardziej odporna na wstrząsy. Olbrzymie pola obsiane jednym rodzajem zboża czy wielkie plantacje oleju palmowego są na pozór imponująco produktywne, ale są też niestabilne, nietrwałe i niebezpieczne, osłabiają bowiem zdolność okolicy do wytrzymania naporu groźnych zjawisk klimatycznych, jednocześnie przyczyniając się do napędzania tychże zjawisk. Zdrowy ekosystem (las, rzeka, mokradło w stanie możliwie najmniej naruszonym) jest w stanie „wziąć na klatę” ciosy (wichurę, falę upałów, suszę), których ekosystem uszczuplony lub splądrowany nie przeżyje.

Niektóre zasoby o wartości ogólnoludzkiej znajdują się w granicach państwowych jurysdykcji, co oznacza, że lokalne uwarunkowania gospodarcze czy zawirowania polityczne przekładają się na los całego świata (znany przykład to Amazonia). Dasgupta proponuje aby społeczność międzynarodowa płaciła tym państwom za utrzymywanie cennych zasobów w odpowiednim stanie. W przypadku zaś dóbr, do których dostęp jest wolny, jak oceany, proponuje poddanie ich międzynarodowej kontroli (podatki, strefy chronione itd.) Co najciekawsze, często najlepszą strategią ochrony Przyrody jest po prostu czekać. Pozostawienie lasu czy łowiska samemu sobie to inwestycja w jego bioróżnorodność. Nasze ingerencje, nawet te motywowane dobrymi intencjami, powodują czasem więcej złego niż dobrego.

W ramach zdrowej biosfery ludzkość mogłaby nawet dość śmiało z niej czerpać i wykorzystywać nie tylko na konsumpcję, ale i akumulację kapitału (w tym ludzkiego). Tak było przez tysiąclecia i to właśnie wielu z nas rozumie pod pojęciem rozwoju gospodarczego. Miało to sens w warunkach, gdy nasz ślad ekologiczny był mniejszy niż możliwości biosfery do generowania potrzebnych nam dóbr w zrównoważony sposób. Niestety, to se ne vrati, dlatego stoimy dziś przed koniecznością drastycznego zmniejszenia naszego śladu. Dasgupta wylicza cztery metody dokonania tego wyczynu: 1) zmniejszenie globalnej konsumpcji per capita, 2) zmniejszenie przyszłej populacji, 3) zwiększenie wydajności, i 4) inwestycje w Przyrodę by zwiększyć jej zasoby. Dasgupta poświęca wiele miejsca wykazaniu, że samo zwiększenie wydajności (często postulowane przez technokratów jako rozwiązanie racjonalne, optymistyczne i proaktywne) nie wystarczy. Aby nie przekroczyć granic tego, co Przyroda może nam zapewnić w zrównoważony sposób, a jednocześnie zaspokoić potrzeby ludzkości, potrzebna jest fundamentalna transformacja w zakresie produkcji, konsumpcji i populacji.

Właśnie: Dasgupta nie pomija delikatnego (wręcz drażliwego) tematu populacji. Poza kwestiami inwestycyjnymi, ekonomicznymi i gospodarczymi, to właśnie rosnąca populacja sprawia, że dawne tradycyjne sposoby zarządzania zasobami naturalnymi zawalają się pod naporem zbyt dużej liczby ludzi. Dlatego głosy oburzenia strofujące, by nie mówić o przeludnieniu w kontekście krajów rozwijających się, mających jakoby nikły wpływ na zmianę klimatu, są błędne. Chociaż zapewne powodowane dobrymi intencjami, ignorują autentyczne wyzwania dla tych społeczności i wystawiają je na ryzyko. Przeludnione, wyzbyte zasobów, pozbawione odziedziczonych sposobów interakcji z otoczeniem, te społeczności będą cierpieć coraz bardziej. Sposoby zrównoważonego współistnienia z otoczeniem (czy też „zarządzania zasobami”) – które już i tak znikają pod naporem machiny PKB – pod rosnącą presją populacyjną mogą ostatecznie przepaść, zostawiając nas wszystkich na łasce jednego już tylko modelu kulturowego – eksploatacjonizmu. Wbrew słynnej koncepcji „tragedii zasobów wspólnych” – zwanej też „tragedią wspólnego pastwiska” (tragedy of the commons) – te zasoby ekosystemowe w krajach o niskich dochodach, które są często jeszcze zarządzane wspólnotowo na bazie społecznie wypracowanych metod postępowania, okazują się często zarządzane lepiej, niż się to dzieje, gdy odpowiedzialność nad nimi przejmują władze państwowe uzbrojone w prawo i aparat jego egzekwowania. Niestety, metody te przepadają i przepadać będą. Rosnąca liczba ludności w krajach rozwijających się – zwłaszcza w połączeniu z krótkowzrocznymi inwestycjami i niedostosowanymi do warunków działaniami władz – niekorzystnie przełoży się na tamtejszą sytuację ekologiczną, przyczyniając się do konfliktów i migracji. Pomimo tych wszystkich problemów, jak zwraca uwagę Dasgupta, kwestia ograniczenia wzrostu populacji nie pojawiła się w ustaleniach Porozumienia Paryskiego, a rola środków planowania rodziny w ograniczeniu wzrostu populacji i daniu kobietom większej kontroli nad ich dzietnością jest niedoceniana. Samo promowanie kształcenia dziewcząt i kobiet jako metody ograniczenia dzietności nie wystarczy, stwierdza Dasgupta i postuluje ułatwienie kobietom w krajach rozwijających się dostępu do środków antykoncepcyjnych.

Natury ludzkiej nie da się sprowadzić do egoizmu – niestety to właśnie wąsko rozumiany „własny interes” jako siłę przewodnią ludzkiej jednostki traktuje się jako kluczowy czynnik w modelach ekonomicznych. A jednak jesteśmy też przecież istotami społecznymi. Dasgupta podkreśla rolę świadomych powagi sytuacji obywatelek i obywateli, tak indywidualnie jak kolektywnie, w sieci wzajemnych zależności, która tworzy społeczeństwo. W ramach uzgodnionych i egzekwowanych reguł instytucjonalnych, trzeba żądać zmiany i do niej dążyć. Właśnie dlatego, że jest nas aż tylu, indywidualne decyzje, zwłaszcza w najbardziej zamożnych społeczeństwach, odciskają tak znaczący ślad ekologiczny, i właśnie dlatego owe indywidualne decyzje mają przełożenie na ostateczny kształt świata. Ich kwantyfikowalny w kategoriach zużytych zasobów, energii czy zanieczyszczeń rezultat jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest to, że wpływają na postrzeganie sytuacji i wzorce zachowań. Dasgupta podaje przykład bojkotów konsumenckich i innych działań w kontekście typowo gospodarczym, ale można by tu jeszcze wspomnieć o rzeczach tak prostych, jak rozmawianie z mniej lub bardziej bliskimi osobami o swoich proklimatycznych wyborach, dawanie przykładu, czy normalizowanie pewnych zachowań. Dynamika między naszymi skołonnościami do konkurencji z innymi oraz do konformizmu wobec nich sprawia, że zależnie od tego, w które z tych inklinacji będziemy się angażować i które promować oraz w jakich celach – zachowania społeczne mogą przybrać zgoła odmienny charakter. Mówiąc krótko, nasze związki i relacje z innymi mają wpływ na nasze i innych preferencje i potrzeby. Stąd właśnie Dasgupta wierzy w pożądany skutek zmiany kulturowej. Uważa, że jej potencjał jest znaczny, a wprowadzenie dużo łatwiejsze, niż wydaje się to sceptykom, którzy w dążeniu do niej widzą marnowanie wysiłku, jaki lepiej według nich byłoby poświęcić na bardziej pragmatyczne rozwiązania.

Wiara w moc innowacji technologicznych jako metody zaradzenia wszelkim problemom jest typowa dla epoki antropocenu i stoi u podstaw niejednego rzekomo „racjonalnego” planu wyjścia z kryzysu. Sednem ekonomistycznego i technokratycznego podejścia do wyzwań klimatycznych i ekosystemowych jest przekonanie, że dalszy wzrost produktu globalnego jest niezbędny, by wypracować sposoby zmniejszenia naszego śladu ekologicznego – choć to właśnie dotychczasowy model był powodem jego wzrostu. Podobnie entuzjazm dla wolnego rynku jako najlepszej metody zapewnienia dobrobytu jest wedle Dasgupty nieuprawniony, bo obejmuje on niewidoczny, ale krzywdzący transfer dobrobytu z krajów biedniejszych do bogatszych poprzez koszta zewnętrzne: eksportując swoje zasoby, kraje rozwijające się dostają mniej w formie gotówki niż się wyzbywają w formie zdewastowanego środowiska naturalnego i pogarszających się warunków klimatycznych. Logika wskazywałaby, że trzeba szukać alternatyw, ale techno-wzrost i wolny rynek są tak mocno zakorzenione w naszej przestrzeni mentalnej, że stały się nieomal dogmatem.

Dobra wiadomość jest taka, że w ramach granic planetarnych da się zapewnić wszystkim ludziom niezbędny poziom wyżywienia i higieny oraz wyeliminowanie skrajnego ubóstwa. By jednak zapewnić wszystkim styl życia typowy dla krajów o najwyższych dochodach (np. poziom spożycia mięsa), potrzeba byłoby zasobów kilkukrotnie przekraczających możliwości planety. Okrutny dylemat, przed jakim stoimy, polega na tym, że jeśli będziemy poprawiać dobrostan i dobrobyt ludzi najgorzej obecnie sytuowanych według tego samego wzorca, na którym skorzystali ludzie dziś sytuowani najlepiej, będzie to mieć tak poważne koszta ekologiczne w średniej i długiej perspektywie, że krótkoterminowa poprawa standardu życia uboższych nie zda się ostatecznie na nic. Twierdząc, że jest inaczej, obiecujemy im świat, którego już prawie nie ma. Czemu to służy? Chyba tylko temu, by przez mgnienie liznęli namiastki zachodniego stylu życia, oraz by ludzie, którzy widzą w czymś takim postęp, mogli poklepać się sami po plecach.

Stąd konieczność zmiany naszej relacji z Przyrodą, która pozwoli nam lepiej zrozumieć nasze położenie i rozpoznać możliwe alternatywy. Według Dasgupty włączenie edukacji przyrodniczej do systemów kształcenia może odegrać ogromną rolę w pożądanej transformacji. Miejski tryb życia sprzyja oderwaniu od Przyrody, z wszelkimi tego konsekwencjami, dlatego programy nauczania muszą pozwolić nowym pokoleniom odnowić i docenić ich miejsce w Przyrodzie. Ważne jest też włączenie lokalnych społeczności i instytucji społeczeństwa obywatelskiego w działania na rzecz zachowania bioróżnorodności. Dzięki temu współpraca stanie się społeczną normą, z oczywistymi skutkami dla skuteczności działań. Wspominając jednak kilkukrotnie o „zmianie transformacyjnej”, Dasgupta nie podejmuje o dziwo gorącego i ważnego tematu postwzrostu. W tym sensie nie włącza się w ważny nurt toczącej się debaty o konkretnym kształcie niezbędnej transformacji. Nie wspomina też o odnawialnych źródłach energii i ich – dalekim od ideału – wpływie na bioróżnorodność. Ponadto, choć podkreśla, że przeliczanie całej Przyrody na pieniądze jest pozbawione sensu, to jednak (z pewnymi zastrzeżeniami) wskazuje na użyteczność przeliczania wartości poszczególnych ekosystemów w zakresie „usług”, jakie nam świadczą. Jest to podejście bardzo ryzykowne, o czym pisałem m.in. przy okazji wydanej niedawno książki, której autor również uległ pokusie traktowania Przyrody jako przeliczalnej na konkretne pieniądze inwestycji i infrastruktury, czyli w istocie jako instrumentalnie wykorzystywanego na ludzkie potrzeby zasobu i narzędzia. Cała ta narracja o zasobach naturalnych i usługach ekosystemowych nie do końca współgra z wyrażanym przez samego Dasguptę rozumieniem Przyrody jako zjawiska/bytu/systemu/istnienia o wartości inherentnej, niemierzalnej, moralnej. Z tych powodów dla wielu osób zajmujących się wyzwaniami antropocenu „Raport Dasgupty” nie stanowi przełomowego dokumentu, realistycznie i w pełni ukazującego powagę sytuacji.

Pomimo jednak tych słabości, Raport Dasgupty to ważny głos w sporze z nowym negacjonizmem. Dziś największym problemem bowiem nie jest już prymitywne zaprzeczanie, że globalne ocieplenie w ogóle zachodzi, czyli negacjonizm „klasyczny”. Problemem jest negacjonizm w wersji lite, który błędnie ujmuje społeczeństwo i Przyrodę w kategoriach technicznych, nie rozumiejąc, że to zjawiska i byty organiczne.

Owi negacjoniści lite, pośród których są tzw. racjonalni optymiści, ekomoderniści i zwykli ekonomiści starego porządku, lubią szermować „obiektywnymi” danymi pokazującymi, jak wiele jako ludzkość osiągnęliśmy, jak dobrze nam się wiedzie, i jak wiele potrafimy. Tłumaczą, że powinniśmy się radować i czuć dumę. Niecierpliwią się, gdy narzekamy na kształt świata i popadamy w depresję przeczuwając, dokąd zmierza. Rzecz w tym, że owe „obiektywne” dane pokazują często niestety tylko krótkoterminowe korzyści z działań, które przyniosą średnio- i długoterminowe szkody – ale też pomijają fakt, że dominujący model cywilizacji opiera się na separacji człowieka od Przyrody oraz podporządkowaniu jej przez ludzi, co stoi w rażącej sprzeczności z przeszłością naszego gatunku i z wytworzonymi w procesie ewolucji zależnościami między naszymi ciałami i umysłami a naszym otoczeniem, a także z większością modeli kulturowych.

Na dobrobyt krajów rozwiniętych składają się zasoby eksploatowane w krajobrazach i społecznościach położonych „za horyzontem”, czy to geograficznym, czy pojęciowym: nie widzimy lub nie chcemy widzieć prawdziwych kosztów wszystkiego, z czego w warunkach cywilizacji konsumpcyjnej korzystamy, czy są to lasy deszczowe wycinane pod uprawy soi na pasze dla zwierząt, które potem zjadamy, czy społeczności zmuszone do zmiany stylu życia przez inwestycje dewastujące ich krajobraz (geologiczny lub kulturowy). Cywilizacja, jaką stworzyliśmy, odgradza nas od konsekwencji naszych czynów, ale tylko do pewnego momentu – kiedy będzie już za późno. Nasze działania, od codziennej konsumpcji przez generowane zanieczyszczenia po posiadanie dzieci, mają wymiar moralny, przekładają się bowiem bezpośrednio na los innych ludzi dzisiaj i w przyszłości. Koszta zewnętrzne, które na nich przerzucamy by zapewnić sobie konkretny styl życia, można nazwać formą ucisku i zniewolenia. To nie jest kwestia „wywoływania poczucia winy” u zwykłych ludzi, jak często twierdzą negacjoniści lite gdy chcą wyrugować ten sposób myślenia z przestrzeni publicznej, tylko poczucia (współ)odpowiedzialności za los innych. Inną metodą odrzucenia poczucia rzekomej „winy” jest twierdzenie, że wymiar moralny to argument słaby i nieskuteczny. To także nieprawda: nawet, jeśli niektórym może on wydawać się słaby obecnie, kiedy wszystko jeszcze jakoś w miarę sprawnie funkcjonuje, a działania proklimatyczne i proekologiczne można uzasadniać nadzieją, że odniesiemy sukces, to w sytuacji, kiedy wszystko zacznie się sypać, właśnie argument moralny – moralny kompas – może okazać się jedynym narzędziem, jakie nam pozostanie.

Łatwość, z jaką negacjoniści lite przywołują pewne rozwiązania kwestii klimatycznych, jak np. stawianie większej liczby wiatraków czy wymiana samochodów z silnikami spalinowymi na elektryczne, mylona jest z łatwością, z jaką owe rozwiązania miałyby rozwiązać problem. Nie powinniśmy brać argumentów, które łatwo przywołać, za argumenty, które są słuszne, ani mylić rozwiązań, które szybko przychodzą nam na myśl, z rozwiązaniami, które są skuteczne. Tylko dlatego, że pewne obszary tematyczne są dobrze już omówione (np. odnawialne źródła energii), i można bez trudu wyrzucić z siebie litanię pomysłów osnutych w odpowiednie słownictwo, nie znaczy, że tu leży prawda.

Inny typowy błąd negacjonistów lite jest następujący: nie czują miejsca i roli człowieka we wspólnocie. Z lubością powołują się na źródła wywodzące, że wpływ jednostki na sprawy klimatyczno-ekologiczne jest nikły, nie widząc, że działań podejmowanych przez każdą i każdego z nas nie da się sprowadzić wyłącznie do słupków pokazujących, jak nasz indywidualny ślad węglowy przekłada się na poziom CO2 w atmosferze. Równie dobrze (równie źle) można by wytykać indywidualnemu wyborcy, że jego pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na ostateczny wynik wyborów, ignorując w ten sposób rolę mobilizacji właśnie pojedynczych ludzi, ich udział w debacie z innymi, oraz ich skumulowaną siłę, która decyduje o wygranej lub przegranej. Taka antydemokratyczna teza zwykle nie pada dosłownie w tekstach publicystów tego nurtu, ale da się ją wywieść z przedstawionego sposobu myślenia. Nie liczy się żywy człowiek ze swoimi decyzjami, przemyśleniami, bliskimi – liczy się reprezentujący go punkcik w statystykach, którymi ma zarządzać „system”. Pod płaszczykiem dbania o dobro szerokich mas, jest to podejście zwyczajnie nieludzkie.

Jest to także coś, co można by nazwać „fundamentalizmem węglowym”, czyli sprowadzanie stojących przed nami wyzwań wyłącznie do kwestii poziomu CO2 w atmosferze. Patrząc z tak wąskiej perspektywy, łatwo ulec iluzji, że trzeba tylko przerzucić wystarczająco wiele dźwigni – czy to za pomocą kredytów węglowych, czy projektów geoinżynieryjnych – i problem zmiany klimatu się rozwiąże, a cywilizacja będzie mogła żwawo truchtać dalej. Ale to też przykład niezdolności do rozumienia życia na Ziemi jako jednorodnego bytu organicznego, gdzie zależności między poszczególnymi organami są nieograniczenie złożone, sprzężenia są zwrotne, interakcje dalekosiężne i dogłębne. W takim świecie rozwiązania technokratyczne mogą być tylko albo niewystarczające, albo zgubne.

Bez zatem zmiany kulturowej, która uratuje nas przed urojeniami technokratyzmu, nasze szanse na kontynuowanie ludzkiego projektu na planecie Ziemia w jakiejś rozpoznawalnej formie są nikłe. Przedstawianie przez negacjonistów litezmiany kulturowej jako mrzonki poprzez uparte wmawianie oponentom, jakoby orędowali za jakąś rzekomą „ascezą” jako jedyną alternatywą dla światłej wizji postępu, to nic innego, jak stawianie chochoła, którego obalić łatwiej, niż realne tezy tych, którzy nie idą na lep tych wizji. To więcej, niż chwyt retoryczny, zapewniający zastrzyk dopaminy w dyskusji. To także – świadomie lub nie – obrona własnego przywileju (maskowana troską o to, by każdemu innemu ów przywilej wmusić, dla jego własnego dobra oczywiście). To wreszcie zmniejszanie szansy na autentyczną i konieczną zmianę, która będzie przecież wymagać działań na wszelkich poziomach. Piewcy rozwiązań systemowych jeżą się, gdy słyszą o roli kultury w zmierzeniu się z kryzysem. Nie dostrzegają, że orędowanie za zmianą systemu jest formą zmiany kultury, tyle tylko, że niedoceniającą roli indywidualnych obywateli i obywatelek, odbierającą im sprawczość, wypychającą z debaty. Trudno o podejście mniej pragmatyczne i bardziej szkodliwe, niż głoszenie, że zmianę systemu (kultury) da się przeprowadzić bez zaangażowania zwykłych ludzi.

Promując rzekomo „racjonalne” i „nowoczesne” rozwiązania, negacjoniści lite nie myślą perspektywicznie. Warto tu przywołać koncepcję „żabiego skoku” (leapfrog): państwa „zapóźnione”, dołączając do bardziej zaawansowanych, korzystają od razu z najnowszych technologii i są w stanie wyprzedzić swoje niegdysiejsze wzorce. Widać to na przykładzie internetu, gdzie w Stanach Zjednoczonych, niegdysiejszym liderze, długo jeszcze pokutowały starego typu modemy i łącza, gdy tymczasem kraje dołączające do rewolucji internetowej z opóźnieniem od razu szły w światłowody i cyfryzację. Podobnie ma być w kwestiach energetycznych z krajami rozwijającymi się, które mogą przeskoczyć etap energetyki węglowej i od razu przejść do źródeł odnawialnych – ale można by przecież skoczyć jeszcze dalej, od razu w kierunku zmiany samej formuły istnienia w Przyrodzie, co i tak będzie niezbędne, jeśli mamy zapewnić ludzkości przetrwanie i dobre życie na dłużej niż tylko kilka najbliższych dekad. Bo czy warto przeskakiwać tylko do tego, co oferuje cywilizacja technokratyczna? Prawdziwy dobrostan to nie zmywarka w każdym domu i eleganckie samochody na parkingu, zwłaszcza, jeśli ceną za owe zmywarki i samochody jest niszczenie klimatu i ekosystemu, które zapewniają zmywającym i jeżdżącym odpowiednią temperaturę, czyste powietrze, wodę, żywność. Dasgupta ujmuje ten paradoks pozornego dobrobytu następująco: żyjemy jednocześnie w czasach najlepszych i najgorszych.

Na koniec chcę dać do przemyślenia negacjonistom lite oraz tym, którzy chcieliby z nimi polemizować, krótki fragment mojego noworocznego tekstu na niniejszych łamach:

„Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wspierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.”

Wszystkim zaś chcę polecić Raport Dasgupty jako jedną z soczewek, przez którą mogą przyjrzeć się szaleństwu, w jakie jesteśmy zaangażowani, choć tak łatwo przychodzi nam tego nie zauważać. Szaleństwu, które polega na milczącym założeniu, że wytworzony w ciągu ułamka geologicznego czasu i historii naszego gatunku styl życia jest osią, wokół której kręcić się musi cała żywa planeta Ziemia. Szaleństwu, które może nas kosztować wszystko.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Chris LeBoutillier

 

Bez społeczeństwa obywatelskiego demokracja staje się iluzją :)

Czasy pandemii wyraźnie wskazują, jak ważna jest społeczna samoorganizacja. Z satysfakcją obserwujemy wykwit społecznych oddolnych inicjatyw, których celem jest spontaniczna pomoc pracownikom opieki zdrowotnej i ludziom potrzebującym wsparcia, polegająca na samodzielnym przygotowywaniu i zaopatrywaniu ich w środki ochrony osobistej, żywność czy dostarczanie im rozmaitych form rozrywki. Wbrew naiwnym oczekiwaniom, system organizacyjny państwa okazuje się niewystarczająco wydolny w warunkach ciężkiego kryzysu. Jest tak nie tylko na skutek licznych zaniedbań i roztrwonienia oszczędności w czasach prosperity na liczne kiełbasy wyborcze i bombastyczne pomniki władzy w rodzaju Centralnego Portu Komunikacyjnego, przekopu Mierzei Wiślanej czy bezużyteczne zabawki w postaci myśliwców F-35. Jest tak przede wszystkim dlatego, że państwowy system walki z kryzysem jest z natury rzeczy zbiurokratyzowany i nastawiony na realizację celów w makroskali. Jako taki nie jest w stanie skutecznie reagować na indywidualne i lokalne przypadki, a właśnie one decydują o dobrostanie społecznym.  Chociaż w czasach kryzysu formy inicjatyw społecznych mogą być ograniczone na skutek nasilenia scentralizowanych działań antykryzysowych, to bez samopomocy społecznej skutki kryzysu zawsze będą nieporównanie groźniejsze.

Jest to jeszcze jeden przykład świadczący o ważności roli społeczeństwa obywatelskiego w państwie demokratycznym. Poziome relacje współdziałania, których infrastrukturę stanowią rozmaite samorządy, organizacje pozarządowe i samorzutne inicjatywy obywatelskie, są niezbędnym uzupełnieniem pionowych relacji władzy państwowej. Dopiero dzięki nim możliwe staje się zaspokajanie najprzeróżniejszych potrzeb społecznych. Niewydolność wyłącznie pionowych relacji władzy, jako odgórnego systemu sterowania społeczeństwem, nie powinna być rozumiana, jako niemożność zaspokajania potrzeb władzy, bo w państwach autorytarnych potrzeby te zaspokajane są w pełni. Niewydolność tego systemu odnosi się do niemożności zaspokajania zróżnicowanych i zmiennych potrzeb obywateli.

W państwach autorytarnych społeczeństwo obywatelskie nie istnieje. Pionowe relacje władzy są animatorem życia społecznego. Wszystko, co się w państwie dzieje, dzieje się z inicjatywy i pozostaje pod kontrolą władzy państwowej. System polityczny PRL ograniczał integrację społeczną do małych grup, głównie rodzinnych i koleżeńskich. Poziome, niezależne od władzy inicjatywy społeczne o szerszym zasięgu albo w ogóle nie istniały, albo natychmiast były przejmowane przez instytucje władzy. Organizacje społeczne, związki zawodowe tylko pozornie pozostawały samorządne. W rzeczywistości były kontrolowane i kierowane przez władzę.

Pojawienie się „Solidarności” w 1980 roku oznaczało początek końca komunistycznego autorytaryzmu. Powodem, dla którego tak się stało, było poważne potraktowanie dwóch podstawowych cech nowego związku zawodowego, a mianowicie niezależności i samorządności. Wypełnienie w ten sposób „próżni socjologicznej” między strukturami państwowymi a jednostkami, wymagało zasadniczej zmiany ustrojowej, do której doszło w 1989 roku.

W rozwiniętych krajach demokratycznych społeczeństwa obywatelskie odgrywają szczególną rolę, czego przykładem są zwłaszcza kraje skandynawskie. Zgodnie z zasadą pomocniczości, większość spraw załatwiana jest tam w ramach poziomych, niezależnych od władzy państwowej, inicjatyw społecznych. W Polsce sposób funkcjonowania państwa jest daleki od tego wzorca. Słabość społeczeństwa obywatelskiego jest niewątpliwie dziedzictwem totalitarnego systemu PRL. Większość obywateli, od których w przeszłości oczekiwano bierności i posłuszeństwa wobec władzy, nie miała ochoty na samodzielne współdziałanie i oczekiwała od władzy demokratycznej, aby ją wyręczała w zaspokajaniu potrzeb. Mocno utrwalone relacje między władzą państwową a obywatelami, typu patron – klient, w okresie transformacji ustrojowej skutecznie hamowały rozwój społeczeństwa obywatelskiego.

Należy jednak zwrócić uwagę, że również w państwie demokratycznym rząd nie jest wolny od pokusy zwiększania zakresu swojej władzy kosztem ograniczenia samodzielnych inicjatyw obywatelskich, o czym świadczą próby centralizowania decyzji i poszerzania zakresu kontroli w różnych obszarach funkcjonowania państwa i życia społecznego. Tendencje te stały się szczególnie widoczne po objęciu władzy przez PiS i dążeniu przez tę partię do zastąpienia demokracji liberalnej na wzór zachodni konserwatywną wizją państwa narodowo-katolickiego.

Aby ten cel osiągnąć, PiS konsekwentnie niszczy lub degeneruje instytucje demokratyczne. Chodzi bowiem o to, by wzmocnić to, co Jarosław Kaczyński nazywa „centralnym ośrodkiem woli politycznej”. Jest to nic innego, jak otwarte dążenie do państwa autorytarnego, w którym na przychylność władzy będą mogły liczyć jedynie te organizacje samorządowe i inicjatywy społeczne, które będą całkowicie zgodne z jej zamierzeniami. Wszelkie inne będą skazane na zagładę. A więc dokładny powrót do praktyk znanych w PRL-u. W przeciwieństwie jednak do tamtego okresu, rolę kształtowania wspólnot obywatelskich polska prawica pragnie powierzyć Kościołowi katolickiemu, a nie ideologiczno-wychowawczej działalności terenowych organizacji partyjnych. Kościół i religia gwarantować mają spójność społeczną, odpowiednią unifikację kulturową oraz stabilne i powszechnie akceptowane zasady współżycia społecznego oparte na trwałym systemie etycznym.

Działania i projekty społeczne inspirowane i kierowane przez Kościół, będący instytucją hierarchiczną i fundamentalistyczną, nie mają oczywiście nic wspólnego ze społeczeństwem obywatelskim, które musi uwzględniać pluralizm i zmienność potrzeb i wartości. Oczywiście do społeczeństwa obywatelskiego należy zaliczyć aktywność niektórych przykościelnych stowarzyszeń skierowaną na działalność charytatywną i wszelkie formy pomocy społecznej.

Warto zauważyć, że inne mechanizmy motywacyjne, związane z innymi kategoriami wartości, mają miejsce w przypadku pionowych relacji władzy i w przypadku poziomych relacji współpracy. Każda władza, która dąży do podporządkowania sobie ludzi, zapewnienia sobie ich posłuszeństwa i mobilizowania ich do realizacji wybranych celów, zawsze odwołuje się do wartości ideologicznych o silnym ładunku emocjonalnym. Nieodmiennie jest to odwoływanie się bądź to do patriotyzmu, bądź do wiary w Boga lub w określoną ideologię, bądź wreszcie do tradycji, której wierność jest warunkiem zachowania narodowej tożsamości i wypełnienia testamentu przodków. Wartości te w działaniach propagandowych władzy stają się instrumentami integracji społecznej wokół celów władzy i sposobów ich realizacji. W tym zintegrowanym systemie społecznym ludzie identyfikują się z wymienionymi wartościami, które są dla nich cenne i wywołują pozytywne emocje. Te ideowe zworniki odnoszą się do etosu służby sprawie, która jest ważniejsza niż zwyczajność codziennego bytowania.

Odwołując się do tych wartości w swojej działalności propagandowej, władza wykorzystuje naturalną chęć ludzi uczestniczenia w czymś, co przerasta wymiar ich jednostkowej egzystencji. Ten rodzaj integracji społecznej nie wymaga żadnych elementów społecznego współdziałania. Wystarczy podporządkować się poleceniom władzy, aby mieć poczucie wypełniania ludzkich i obywatelskich obowiązków wobec Boga, ojczyzny lub tradycji. Zdecydowana dominacja pionowych relacji władzy w społeczeństwie osłabia potrzebę tworzenia i utrzymywania poziomych relacji współpracy między obywatelami.

Powoduje to atomizację społeczeństwa, w którym więzi społeczne nie wykraczają poza grupy rodzinne i towarzyskie. Odwoływanie się do wspólnych wartości ideologicznych, nie związanych z codziennym życiem, nie chroni wówczas przed poczuciem wyobcowania i pojawianiem się rozmaitych konfliktów. Brak konfliktu wartości nie wyklucza bowiem konfliktów interesów jednostek i grup społecznych.

Poziome relacje współpracy oparte są na pragmatycznej, a nie ideologicznej kategorii wartości. Aby współdziałanie było skuteczne, ludzie muszą kierować się wartościami odnoszącymi się bezpośrednio do sposobu współdziałania. Wartości te pełnią funkcje integracyjną w poziomych relacjach społecznych. Odnoszą się one do postaw i zachowań ludzi, a nie do abstrakcyjnych idei. Etos współpracy odnosi się więc do wartości, które wyrażają się w konkretnych zachowaniach tu i teraz, a nie w deklaratywnym do nich przywiązaniu. Do tych pragmatycznych wartości, tworzących etos niezależnej od władzy współpracy między obywatelami, należy zaliczyć: solidarność, odpowiedzialność i zaufanie. Do poziomej integracji społecznej dochodzi wtedy, gdy ludzie łączą się w grupy, aby realizować przedsięwzięcia dające korzyści jej uczestnikom. Mamy wówczas do czynienia ze wspólnotą interesów, w której ludzie dzięki współpracy mogą sobie wzajemnie pomagać.

Różnorodność ludzkich potrzeb, celów i form działalności sprawia, że konfiguracja poziomych więzi współdziałania jest złożona i zmienna. Jednostka zmienia dotychczasową grupę , jeśli ta przestaje być dla niej użyteczna w realizacji jej osobistych celów; może także uczestniczyć w różnych grupach jednocześnie. Utrzymanie i rozwój poziomych relacji współdziałania zależy od przestrzegania przez ich uczestników wspomnianych wyżej wartości pragmatycznych. Zależy więc od solidarności, która wyklucza dbanie wyłącznie o własny interes i oznacza gotowość spieszenia z pomocą tym, którzy mają kłopoty z zaspokajaniem swoich potrzeb. Solidarność we współdziałaniu jest głównym czynnikiem cementującym obywatelską wspólnotę.

Odpowiedzialność odnosi się nie tylko do skutków własnych działań jednostki, ale również do jej wrażliwości społecznej, która oznacza odpowiedzialność za innych, którzy mogą znaleźć się w trudnej sytuacji. Wreszcie zaufanie jest niezbędnym warunkiem wchodzenia w relacje społeczne współpracy. Nadmierna podejrzliwość po prostu wyklucza rozwój niezależnych od władzy poziomych relacji społecznych.

Łatwo zauważyć, że w polskiej sferze publicznej wartości pragmatyczne, tak ważne we współdziałaniu, znajdują się daleko w tyle za wartościami ideologicznymi, sprzyjającymi władzy. W działaniach wychowawczych prowadzonych w rodzinie, szkole i przez rozmaite podmioty kultury masowej są one oczywiście dostrzegane i chwalone za ich prospołeczny charakter, ale daleko im do emocjonalnej pasji, z jaką próbuje się upowszechniać ideały patriotyzmu, wiary i wierności tradycji. Dlatego w naszym społeczeństwie postawienie komuś zarzutu braku solidarności, odpowiedzialności czy zaufania nie wydaje się czymś szczególnie obraźliwym, w przeciwieństwie do oskarżenia o brak patriotyzmu, wiary w Boga lub w określoną przez władzę hierarchię narodowych interesów, czy lekceważenie tradycyjnych wartości.

Solidarność i związana z nią odpowiedzialność za słabszych, która z taką siłą wybuchła w 1980 roku, jako wyraz społecznego buntu przeciwko komunistycznej władzy, została stłumiona w stanie wojennym, a w nowych warunkach ustrojowych niemal całkowicie wyparta przez lansowane wówczas wzorce indywidualnego wykorzystywania szans stwarzanych przez wolny rynek. Z punktu widzenia jednostki inni ludzie zaczęli być traktowani jako rzeczywiści lub potencjalni konkurenci lub oszuści, a nie partnerzy do wspólnych przedsięwzięć. Poziom społecznego zaufania w Polsce stał się w związku z tym najniższy w Europie. Mimo pojawienia się w warunkach wolności społecznej infrastruktury w postaci autentycznych samorządów i organizacji pozarządowych, rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce postępował z oporami.

Kryzys spowodowany pandemią koronawirusa, który paradoksalnie przyczynił się do ożywienia aktywności społecznej, może być impulsem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Jest to tym bardziej możliwe, że znaczna część społeczeństwa nie widzi możliwości zaspokajania swoich oczekiwań w kraju rządzonym przez narodowo-katolicką prawicę. Należy więc oczekiwać, że będzie narastał społeczny nacisk na stosowanie rozmaitych form uniezależniania się od państwowej władzy. W normalnym państwie demokratycznym społeczeństwo obywatelskie znajduje się w naturalnej symbiozie z władzą państwową. Pionowe i poziome relacje społeczne przebiegają na ogół bezkonfliktowo. W „demokraturze” Kaczyńskiego konflikty te wydają się jednak nieuchronne. Im większy będzie nacisk władzy na ograniczanie samodzielności inicjatyw obywatelskich, na tym większy opór ona natrafi. Od siły tego oporu zależy czy nasz kraj nie stoczy się do poziomu Węgier rządzonych przez Orbana.

Aby jednak społeczny opór przeciwko autorytarnym dążeniom władzy był skuteczny w dłuższym okresie, należy w pedagogice społecznej odrzucić model bogoojczyźniany i przywrócić w szerokich kręgach społecznych szacunek dla podstawowych pragmatycznych wartości współdziałania: solidarności, odpowiedzialności i zaufania. Odejście od romantycznej tradycji wydaje się niezbędnym warunkiem cywilizacyjnego rozwoju. Dopiero wtedy, jako państwo, staniemy się rzeczywistym członkiem demokratycznej Europy.

Wiek XXI – wiekiem starości? :)

Wiek XXI to w krajach rozwiniętych czas utrzymywania się niewysokiej skłonności do posiadania potomstwa. Jednocześnie zadziwiająco stabilnie obniża się prawdopodobieństwa zgonu, umożliwiając dożywanie do coraz bardziej zaawansowanego wieku. W rezultacie następuje przyspieszone starzenie się ludności.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Proces ten jest definiowany jako wzrost odsetka osób starszych wśród ogółu ludności, sama zaś granica starości wyznaczana jest najczęściej na poziomie 60 lub 65 lat. W Polsce od 2015 roku i uchwalenia Ustawy o osobach starszych stosujemy tę niższą cezurę.

Pod koniec 2017 roku w Polsce żyło 9,3 mln osób w wieku 60+ (3,9 mln mężczyzn i 5,4 mln kobiet, przy czym z im wyższym wiekiem mamy do czynienia, tym większa ta dysproporcja), a prognozy przewidują wzrost tej liczby do 10,8 mln w roku 2030 i 13,7 mln w roku 2050. Powyższe zmiany mają zachodzić w sytuacji generalnego zmniejszania się liczby ludności, co będzie prowadzić do wzrostu udziału osób starszych z 24,2 proc. na koniec 2017 roku do 29,0 proc. w roku 2030 i 40,4 proc. w roku 2050.

„Go go”, „slow go” i „no go”

Jednocześnie w zbiorowości osób starszych dokonują się zmiany wewnętrznej struktury według wieku prowadzące do szybkiego wzrostu liczby najstarszych seniorów. Sama ich zbiorowość jest z reguły dzielona na trzy grupy – „młodych starych”, „starych starych” i „najstarszych starych”.

Ci pierwsi są w pełni samodzielni, potrzebując wsparcia innych – poza świadczeniem emerytalnym – jedynie sporadycznie podczas wykonywania czynności wymagających bardzo dużej siły, sprawności lub znajomości nowoczesnych technologii. „Starzy starzy” to z kolei osoby, które potrzebują pomocy systematycznej, aczkolwiek jeszcze nie codziennej (np. noszenie cięższych zakupów, sprzątanie mieszkania, pomoc przy kąpieli). Wreszcie „najstarsi starzy” to osoby wymagające pomocy w codziennym funkcjonowaniu.

Niekiedy te trzy grupy określa się jako „go go”, „slow go” i „no go”. W krajach Europy Zachodniej i USA utożsamia się te grupy z osobami w wieku odpowiednio 65–74 lata, 75–84 lata oraz 85 lat i więcej, aczkolwiek zbiorowość seniorów jest tak silnie zróżnicowana ze względu na sprawność fizyczną, iż trudno jest traktować powyższe cezury inaczej niż jako statystyczną wskazówkę. Choć w Polsce – jak się wydaje – owe granice jak na razie są niższe o kilka lat, poprawa stanu zdrowia wpływa na to, że powoli – podobnie jak i w innych państwach – przesuwają się one w górę.

Wzrost liczby, a przede wszystkim odsetka osób starszych powoduje konieczność wprowadzenia zmian o charakterze dostosowawczym w wypadku praktycznie każdej sfery życia społecznego. Coraz częściej dostosowania takie uznawane są za zadanie władz publicznych, które powinny prowadzić działania wyprzedzające i uświadamiać długofalowe konsekwencje starzenia się ludności pracownikom i pracodawcom, konsumentom i przedsiębiorcom, decydentom różnego szczebla czy wreszcie podatnikom.

Dostosowywania systemu emerytalnego

Pierwszoplanowym elementem polityk publicznych jest dostosowywanie systemów emerytalnych do zachodzących zmian. Działania te mają charakter albo rewolucyjny (zmiana stosowanej techniki lub schematu), albo ewolucyjny (zmiana parametrów systemu).

W pierwszym przypadku chodzi o zmianę logiki funkcjonowania systemu emerytalnego, tak jak w roku 1998, kiedy to odeszliśmy z jednej strony od systemu repartycyjnego (kiedy to składki dzisiejszych pracujących przeznaczane są na finansowanie świadczeń obecnych emerytów) do systemu mieszanego, repartycyjno-kapitałowego (a zatem z „odkładaniem” części własnych składek na swoją emeryturę), z drugiej zaś od systemu zdefiniowanego świadczenia (sytuacji łatwego ustalenia z dużym wyprzedzeniem wysokości otrzymanej emerytury) do zdefiniowanych składek (tj. systemu, w którym wiemy, ile wpłaciliśmy składek, a uzyskane świadczenie zależeć będzie również od innych zmiennych – wieku przejścia na emeryturę, długości dalszego trwania życia). Z kolei w wypadku zdecydowanie częstszych dostosowań o charakterze ewolucyjnym chodzi o powolną zmianę najważniejszych parametrów istniejącego systemu emerytalnego – wieku uzyskania uprawnień, stażu ubezpieczeniowego czy zasad, na których wprowadzane są emerytury częściowe i odroczone.

Podstawowa idea kryjąca się za zmianami odnosi się do stwierdzenia, iż w długim okresie społeczeństw nie stać na utrzymanie obowiązujących zasad, a najlepszym rozwiązaniem jest wydłużenie okresu aktywności zawodowej. Tego jednak nie można osiągnąć tylko poprzez system emerytalny.

Dostosowania na rynku pracy

Dążenie do zachęcenia osób starszych, by dłużej pracowały zawodowo, wymaga dogłębnych zmian na rynku pracy. Nawet obligatoryjne podwyższenie wieku emerytalnego nie rozwiąże problemu, jeśli pracodawcy nie będą zainteresowani utrzymaniem pracowników. Stąd też z reguły pierwszym krokiem jest prowadzenie szerokich kampanii społecznych mających na celu uświadomienie przedsiębiorstwom czekającej ich przyszłości w sferze zasobów pracy – kurczenia się liczby osób w wieku aktywności zawodowej, wzrostu odsetka starszych pracowników wśród osób aktywnych zawodowo, przewag starszych pracowników (np. niższa absencja chorobowa, niższa skłonność do zmiany pracy z uwagi na obecny etap życia rodziny, możliwość korzystania z urlopu poza wakacjami szkolnymi).

Takie działania nie wystarczą jednak bez wzmocnienia ich akcjami podwyższającymi zdolność i chęć pracy.

Z jednej strony chodzi o rozbudowane systemy wspierania szkoleń i treningów pracowników, którzy w dużej części muszą stale podwyższać swe umiejętności i kwalifikacje. Z drugiej strony o wdrażanie systemu zachęt finansowych, skłaniających i pracowników, i pracodawców do utrzymania zatrudnienia starszych pracowników (np. ulgi w składkach na ubezpieczenie społeczne dla osób w ostatnich dwóch lub trzech latach przed osiągnięciem wieku emerytalnego lub pracujących po jego osiągnięciu bez pobierania emerytury, emerytura częściowa, wyższa kwota wolna od podatku). Z trzeciej strony o wdrażanie zarządzania wiekiem, metod wspierania starszych pracowników dzięki doradztwu zawodowemu, zdrowotnemu i ekonomicznemu, dostosowaniu warunków pracy i stanowiska do ich specyficznych potrzeb lub możliwości.

Dostosowania systemu ochrony zdrowia

Utrzymanie starszych pracowników na rynku pracy i zachowanie dobrej kondycji oraz samodzielności seniorów nie jest możliwe bez odpowiedniego przemodelowania systemu opieki zdrowotnej. Nie chodzi przy tym tylko – jak można by domniemywać z dyskursu medialnego – o upowszechnienie opieki geriatrycznej, umożliwiającej chociażby dzięki całościowemu oglądowi stanu zdrowia wyeliminowanie części leków znoszących efekty swego działania.

Chodzi przede wszystkim o rozbudowę aktywności o charakterze prewencyjnym (badania przesiewowe, promocja zdrowia, higiena pracy, odpowiednie odżywianie się i zachowanie aktywności fizycznej), a także udrożnienie systemu rehabilitacji medycznej i zawodowej, umożliwiającej szybszy powrót po wyeliminowaniu lub zmniejszeniu problemów zdrowotnych do pełnionych wcześniej funkcji społecznych.

Dostosowanie usług społecznych

W wypadku tego ostatniego działania samoistnie wyłania się rola usług społecznych, tj. oferowanych lub opłacanych przez instytucje publiczne, jako ważnego elementu oddziaływania na przebieg starzenia się ludności. Pomijając już oczywiste kwestie organizacji wsparcia dla niesamodzielnych seniorów, świadczonego w domu lub, jeśli jest to niemożliwe, w instytucji z wachlarzem środków pośrednich (np. dzienne domy pobytu), wyłania się kwestia dostosowania do potrzeb seniorów transportu publicznego, sieci przystanków czy szeroko pojętej przestrzeni publicznej.

Przykłady rozwiązań odnoszących się do tych kwestii są dostępne, choć np. projektowanie uniwersalne (projektowanie budynków i przestrzeni publicznych w taki sposób, aby każdy, niezależnie od stanu sprawności, mógł z nich korzystać) wciąż nie jest powszechnie stosowane w Polsce przez inwestujące podmioty publiczne. Starzenie się ludności w długim okresie wraz z przyrastaniem liczby osób bardzo starych samoistnie wzmocni znaczenie wszelkiego typu działań umożliwiających jak najdłuższe w miarę samodzielne zamieszkiwanie w dotychczasowym miejscu – od tradycyjnych usług wspomagających, poprzez organizację i modernizację przestrzeni mieszkania, po wdrażanie nowoczesnych i dostępnych ekonomicznie rozwiązań technologicznych zastępujących pracę opiekunów i monitorujących stan zdrowia i aktywność seniorów.

Rynek dóbr i usług

Również i cały rynek dóbr oraz usług konsumpcyjnych czekać będzie konieczność dostosowania się do zmieniającego się profilu konsumentów. Seniorzy to o tyle dobrzy nabywcy, że są wierni swoim przyzwyczajeniom, a zatem zdecydowanie bardziej przywiązani do danej marki, choć jednocześnie z uwagi na dochody bardziej wrażliwi na cenę. Mają jednak swoje specyficzne potrzeby związane najczęściej albo z narastającymi z wiekiem ograniczeniami w codziennym funkcjonowaniu, albo z przyzwyczajeniami wyrosłymi w okresie wczesnej socjalizacji. Specyfika seniorów przybiera czasami postać nie tyle szczególnych potrzeb, ile szczególnej intensywności lub szczególnej formy. Przedsiębiorcy próbują coraz częściej dostosowywać produkty swych firm do owej specyfiki seniorów, uznając, iż – skoro przynajmniej część osób starszych ma wystarczające środki na zakup dopasowanych do swych potrzeb produktów – jest to obiecująca nisza rynkowa. Coraz częściej owe dopasowane produkty i usługi inkorporują najnowocześniejsze technologie mające ułatwić życie seniorom. Wciąż jednak w Polsce świadomość specyfiki starszego konsumenta jest niska, i to po obu stronach – po stronie popytu (związanego i z poziomem wykształcenia oraz wysokością typowych dochodów) i podaży.

Społeczeństwo

Kolejnym przejawem niedopasowania do zmieniającej się struktury wieku ludności Polski są ukształtowane przez przeszłość obraz starości i społeczne oczekiwania wobec seniorów. Mimo polepszenia w ostatnim ćwierćwieczu stanu zdrowia seniorów, a przede wszystkim wyraźnie obserwowanej poprawy ich sprawności społecznej, stereotypy i uprzedzenia wciąż bazują na obrazie seniorów jako osób godnych politowania i wymagających wsparcia. Stąd też wciąż spotkać można i niewspółmierne do możliwości osób starszych oczekiwania odnoszące się do pełnionych przez nich funkcji społecznych, ograniczające się do ról rodzinnych.

Oznaki zmian są widoczne, aczkolwiek ograniczone do ludności miast, i to co najmniej powiatowych, gdzie rozwijają się oddolne formy samoorganizacji seniorów (choćby bardzo aktywne Uniwersytety Trzeciego Wieku), w tym i te wykorzystujące wprowadzane w ostatnich latach zmiany prawne (np. wprowadzenie możliwości utworzenia rad seniorów jako ciała wspomagającego pracę rad gmin).

Powyższe zmiany, choć wskazują dobry kierunek, wciąż są zbyt skromne i ograniczone przestrzennie oraz klasowo, aby być oceniane jako wystarczające. Wciąż jednak dominuje tzw. rola bez roli (roless role), tj. brak większych oczekiwań odnośnie do podejmowania przez osoby starsze aktywności edukacyjnych, obywatelskich, woluntarystycznych, rekreacyjnych czy ekonomicznych. Tym samym przynajmniej część potencjału seniorów nie jest wykorzystywana, bardzo często ze szkodą dla nich samych, zmuszonych do ograniczania szeregu aktywności, które w innym wypadku chętnie by podjęli.

Zadania państwa

Jak wskazuje ten skrótowy przegląd najważniejszych kwestii związanych ze starzeniem się ludności, władze publiczne mają bardzo poważne i liczne zadania powiązane z przygotowaniem się na następujący proces wzrostu liczby i odsetka seniorów. Przedstawione wcześniej uwagi odnoszące się do emerytur, usług społecznych, a zwłaszcza usług związanych z ochroną zdrowia, bezpośrednio wskazują na te sfery życia, które w polskich realiach są w pełni uznane za zadanie władz publicznych szczebla centralnego i lokalnego. Publiczna ingerencja w inne sfery jest mniej widoczna, aczkolwiek możliwa, choćby dzięki działaniom finansowanym z rządowego programu ASOS (Aktywność społeczna osób starszych) lub funduszom regionalnym (przeznaczanym np. na wspieranie „srebrnej gospodarki”, zwiększanie zatrudnialności osób starszych).

Jednakże w długim okresie najważniejszą zmianą, jaka musi się dokonać, jest zmiana sposobu myślenia o problemach osób starszych i spojrzenie na nie z perspektywy przebiegu życia. Perspektywa taka umożliwia spojrzenie na typowe problemy osób starszych z pewnym wyprzedzeniem, identyfikując osoby i problemy, które odznaczają się wysokim prawdopodobieństwem owych niekorzystnych sytuacji, a zatem umożliwiają interwencję o charakterze profilaktyki.

[Foto: Pixabay]

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję