Wolność słowa vs Poprawność polityczna :)

Syndrom sztokholmski

Zgwałcony przed kilkoma laty Norweg, lewicowy polityk Karsten Nordal Hauken, padł ofiarą brutalnej napaści seksualnej ze strony somalijskiego imigranta. Przestępca został schwytany, osądzony i umieszczony w zakładzie karnym. O całej historii z pewnością nie byłoby tak głośno, gdyby nie oficjalne stanowisko Haukena w tej sprawie, które polityk opublikował w otwartym liście. „Jestem heteroseksualnym mężczyzną, który został zgwałcony przez somalijskiego uchodźcę. Moje życie się załamało, teraz czuję się winny, że zostanie on wydalony z kraju” – napisał. Norweg przez widmo deportacji ciążące na jego oprawcy popadł w depresję, zaczął pić i palić haszysz. Teraz otwarcie apeluje o to, by somalijski przestępca mógł pozostać w Norwegii. „Dowiedziałem się, że kultura, w której wyrósł gwałciciel, jest zupełnie inna od naszej. W jego kulturze molestowanie seksualne jest kwestią władzy, a mniej popędu. I nie jest postrzegane jako akt homoseksualny(…).Widzę go głównie jako wytwór niesprawiedliwego świata. Wytwór wychowania naznaczonego wojną i ubóstwem”.

U norweskiego lewicowego działacza uaktywnił się psychiczny stan umysłu potocznie określany mianem syndromu sztokholmskiego. Hauken solidaryzuje się ze swoim oprawcą, tłumaczy motywy jego działań, ba – ma poczucie winy, że to przez niego gwałciciela czeka deportacja. Postawa Norwega w skali mikro zdaje się wiernie obrazować postawę Europy w kwestii ludzi o innych niż europejskie wartościach, którzy masowo do niej przybywają – Europejczycy samych siebie autocenzurują, wypierają realne problemy związane z asymilacją ludności muzułmańskiej i brutalnie ukrócają dyskusję o tym zagadnieniu.

Przykłady tłumaczeń i relatywizacji aktów przemocy dokonywanych przez muzułmańskich imigrantów można mnożyć. W podobnym tonie konteksty społeczno-kulturowe kreśliła feministka i publicystka „Krytyki Politycznej” Kinga Dunin.  Autorka w swoim felietonie pt. „Zgwałcony rok miłosierdzia” tak tłumaczyła serię napaści o charakterze seksualnym i rabunkowym, którego dopuścili się imigranci na kilkuset niemieckich kobietach w Kolonii, Hamburgu i Stuttgarcie: „Wyobraźmy sobie pół miliona Polaków, bez pracy, niepewnych jutra, w obozach, koczujących na dworcach. A obok święta na bogato – bombki, trąbki, mikołaje…(…). Niestety, panowie, tam, gdzie jest dużo wyrwanych z naturalnego środowiska, sfrustrowanych mężczyzn, takie rzeczy mogą się zdarzyć”.

Dalej Kinga Dunin, zazwyczaj trzymająca stronę słabszych i pokrzywdzonych, szczególnie jeśli są to kobiety, konkluduje: „Natomiast etyka, np. świecka, ale też chrześcijańska, a nawet jej katolicka odmiana, mówi nam, że wszyscy jesteśmy ludźmi, że bliźniego należy kochać, nawet jeśli nie kochamy jego uczynków, że potrzebującym trzeba pomagać. I nikt nie obiecywał, że nie wiąże się to z żadnymi kosztami”.

Kinga Dunin nie usprawiedliwia tymi słowami migrantów, którzy napadali, napastowali i okradali kobiety. Takie postawienie sprawy byłoby dla autorki krzywdzące. Niestety Dunin robi coś niewiele lepszego – relatywizuje problematykę i rozmywa temat w taki sposób, że już nie bardzo wiadomo, czy gdzie drwa rąbią, tam wióry muszą lecieć. I czy sprawcom przemocy w tym wypadku nie należałoby na równi współczuć z ich ofiarami, biorąc pod uwagę kontekst ich wędrówki. Ponadto sugerowanie, że w podobny sposób mogliby zachowywać się Polacy czy inni Europejczycy, jest nie na miejscu.

Sprawcami zbiorowych napaści na kobiety motywowanych podtekstami seksualnymi nie byli kibole czy faszyści, chętnie porównywani przez lewicę z muzułmańskimi napastnikami w Kolonii i innych niemieckich miastach. Takie zachowanie ma konkretną nazwę – taharrush gamea i jest rytuałem praktykowanym przez arabskich mężczyzn. Jak podawał niemiecki Die Welt: „Polega on na znęcaniu się grupy mężczyzn nad ofiarą. Jest nią zawsze kobieta z kraju Zachodu albo miejscowa kobieta ubierająca się na zachodni sposób. To praktyka nagminna w krajach arabskich, w których kobiety bywają tak traktowane na ulicach”.

Z słów publicystki „Krytyki Politycznej” można wysnuć natomiast wniosek, że napastowane, napadnięte przez imigrantów i okradzione kobiety są kosztami, które cywilizacja europejska musi ponieść w imię miłości i etyki – świeckiej czy chrześcijańskiej.

Polityka kneblowania ust 

O ile z argumentacją Karstena Nordala Haukena i Kingi Dunin można się nie zgadzać, można zarzucać tej argumentacji odwracanie pojęć i pokrętną logikę, to jednak istnieje tu pole do nawiązania dialogu. Argumenty można zbijać lub częściowo przyjmować, można prowadzić rozmowę i wymianę myśli. Co jednak gdy dialog jest niemożliwy, bo na przedmiot dyskusji spada zasłona milczenia?

Czynienie dialogu i publicznej debaty niemożliwymi do zrealizowania było i bywa strategią niektórych państw, ośrodków władzy czy mediów.  Jeśli chodzi o problematykę napływu do Europy imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu, przodowały w tym Niemcy. Bulwersującym niemieckie społeczeństwo zdarzeniem było zatajenie przez dziennikarzy na kilka dni informacji o atakach na kobiety, których w sylwestrową noc dopuścili się muzułmańscy imigranci. Były minister spraw wewnętrznych Hans Peter Friedrich stwierdził, że Niemcy borykają się z „kartelem milczenia”.

Podobne zdarzenia miały miejsce w Szwecji. W Sztokholmie podczas młodzieżowego festiwalu „We are Sthlm” zdarzyły się przypadki molestowania seksualnego młodych kobiet przez imigrantów. Ich ofiarami padły między innymi 11 i 12-letnie dziewczynki, łącznie pokrzywdzonych było około 150 kobiet. Oficjalny komunikat szwedzkiej policji mówił jednak coś zupełnie przeciwnego: na festiwalu było bardzo spokojnie. Dziennikarze dziennika Dagens Nyheter dowiedzieli się, że sprawa była umyślnie tuszowana przez policjantów ze względu na naciski szwedzkich polityków, którzy nie chcą, by psuto wizerunek uchodźców.

Z kolei po zamachach w Brukseli holenderscy funkcjonariusze chcieli zamknąć usta Ivarowi Molowi, nauczycielowi, który pytał na Twitterze jak ma prowadzić lekcje, gdy muzułmańskie dzieci klaszczą i wiwatują na wieść o zamachach w Belgii. Policjanci mieli odwiedzić nauczyciela niedługo po tym i upomnieć, by więcej takich wpisów nie publikował.

Celem takiego działania jest obrona idei tolerancji wobec muzułmańskich imigrantów. Tuszowanie pewnych niewygodnych faktów dotyczących, przynajmniej częściowo, nieudanej integracji z odmienną od zachodniej kulturą, zostaje złożone na ołtarzu tej idei. Całość poczynań zmierzających w tym kierunku jest chętnie określana mianem działań w imię poprawności politycznej.

I co z tym fantem zrobić?

Entuzjaści rozlokowania na terenie Unii Europejskiej imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu zazwyczaj popierają zmiany, jakie zaszły i zachodzą na starym kontynencie od lat. Europejczycy stali się (i stają) bardziej tolerancyjni, laiccy i obywatelscy. Znaczna część ustawodawstw chroni mniejszości seksualne przed mową nienawiści, konwencje antyprzemocowe pomagają walczyć z agresją wobec kobiet i dzieci, czynione są starania zapobiegające wykluczeniu społecznemu, prawo staje się bardziej wrażliwe na los zwierząt etc.

Wobec wyżej wymienionych i zachodzących zmian zazwyczaj protestują konserwatyści, niemal zawsze środowiska narodowe i ksenofobiczne. Wielu entuzjastów idei lewicowych i liberalnych zdaje się nie dostrzegać tego, że przyjmując masowo do Europy muzułmanów, kręci sobie bat na własne widzenie świata, a prawicowi radykałowie zyskują sojusznika w walce z zachodnimi ideami.

Były przewodniczący Komisji ds. Równości i Praw Człowieka, Trevor Phillip, przytacza dane z przeprowadzonej dla Channel 4 ankiety. Wynika z niej między innymi, że 23% brytyjskich muzułmanów chce usankcjonowania prawa szariatu na Wyspach Brytyjskich, 52% chce delegalizacji związków homoseksualnych a 39% jest zdania, że żona powinna być zawsze posłuszna swojemu mężowi.

Co ciekawe, przeciw temu protestuje prawica i narodowcy, którym w gruncie rzeczy jest bliżej do kultury arabskiej z jej radykalizmem, niż liberałom i lewicy, która walczy o równouprawnienie i prawa gejów.

W Europie dochodzi do kuriozalnych przypadków zawężania debaty publicznej, która na początku masowego napływu imigrantów ograniczała się li tylko do haseł mówiących o kulturowym ubogaceniu, pomaganiu słabszym i kryzysie demograficznym, w rozwiązaniu którego niezbędni są imigranci z Bliskiego Wschodu. Jaskrawym tego przykładem jest polityka Angeli Merkel, która we wrześniu ubiegłego roku wezwała przedstawicieli Facebooka do cenzurowania wpisów użytkowników serwisu, między innymi ze względu na negatywne komentarze dotyczące polityki pro-imigracyjnej.

Wieść z ostatnich dni niesie, że Komisja Europejska wciąż optuje za przymusową relokacją uchodźców. Jak ustalili dziennikarze Informacyjnej Agencji Radiowej, może to oznaczać, że do Polski trafi nawet ok. 150 tys. migrantów z Bliskiego Wschodu. Przedstawiciele Komisji Europejskiej zdają się nie dostrzegać faktu, że w wielu krajach UE jej obywatele są takim rozwiązaniom przeciwni.

Zamiast cenzurować internet, pozostawmy ludziom pełną wolność wypowiadania swoich myśli, zarówno w świecie wirtualnym, jak i realnym. Zamiast przemilczać niewygodne fakty, mówmy o nich z otwartą przyłbicą. Zamiast zakrzykiwać adwersarzy i rozmydlać znaczenie pojęć, wsłuchajmy się we wszystkie głosy i zobaczmy jak wygląda całe spektrum sprawy. Wolność słowa jest zbyt cenną wartością, by kneblować jej usta w imię politycznej poprawności będącej na usługach nawet najbardziej szlachetnej idei multikulturalizmu.

Interesy vs. poprawność polityczna :)

Ostatnie tygodnie napawają mnie rosnącym pesymizmem jeśli chodzi o umiejętności polskiej opinii publicznej, naszych elit medialnych i politycznych do rozumienia realnych interesów w polityce oraz skutków tego zjawiska dla stabilności politycznej Polski. Poprawność polityczna i przestrzeganie sztywnych zasad wyznaczanych przez współczesne kanony Public Relations przysłaniają coraz częściej sens poszczególnych wypowiedzi, intencje polityków i interesy które za nimi stoją. Zapominamy, że celem istnienia w polityce jest realizowanie interesów obywateli, racji stanu, a nie mało kontrowersyjny, uładzony styl wystąpień publicznych. Retoryka to jedynie narzędzie do realizacji celów w polityce, a nie cel sam w sobie.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ naprawdę zirytowały mnie sytuacje z Marszałkiem Sikorskim i Ministrem Sawickim. Obaj popełnili retoryczne błędy, złamali kodeks poprawnego PR-u, zagalopowali się w swoich wypowiedziach. Oczywiście tak doświadczeni politycy nie powinni tego czynić, to kwestia profesjonalizmu w tym zawodzie. Jednak medialna reakcja, której byliśmy świadkami była absolutnie nie współmierna do przewinienia. Jestem głęboko przekonany, że zarówno w przypadku wywiadu dla Politico, jak i wypowiedzi o „rolnikach frajerach” obaj politycy paradoksalnie działali zgodnie z interesem Polski i naszych obywateli, zagalopowali się jedynie w słowach.

Zastanówcie się Państwo co też niezwykłego powiedział Sikorski? Powtórzył to co Rosja konsekwentnie głosi od roku 2008, a czego żyjąc w swoim dość naiwnym świecie nie chce przyjąć do wiadomości Zachód. Moskwa od czasu pamiętnego szczytu NATO w Bukareszcie daje jasno do zrozumienia, że nie traktuje Ukrainy jako trwałego organizmu państwowego. Od roku jesteśmy świadkami przejścia od słów do czynów, jesteśmy przecież obserwatorami rozbioru Ukrainy, zajęcia Krymu i Donbasu, a Rosjanie dziś otwarcie rozbudzają węgierski nacjonalizm w sprawie ukraińskiego Zakarpacia. Sami niszczymy właśnie resztki autorytetu jednego z naprawdę niewielu Polaków, którzy byli za Zachodzie słuchani i cieszyli się prawdziwą estymą. Autorytetu człowieka, który jak nikt inny potrafił tłumaczyć na Zachodzie polskie stanowisko w sprawie Rosji i pokazywać prawdziwe zagrożenia, które wynikają z imperialnej polityki Putina. Nawet jeśli Sikorski powiedział o kilka słów za dużo (wiemy że jest to jego poważna bolączka) to w najlepszym polskim interesie było tych słów nie nagłaśniać i nie niszczyć jego autorytetu. Na szachownicy gry o interesy na skompromitowaniu Sikorskiego skorzystała tylko Rosja. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dość histeryczny komentarz Premier Kopacz na temat Sikorskiego i spokojny, wycofany głos Tuska. Profesjonalizm odjeżdża do Brukseli… A swoją drogą Sikorski niestety sam pękł pod presją i bezradnie wycofał się z wcześniejszych słów.

Ten sam mechanizm widzę w przypadku sprawy Sawickiego. Minister powiedział prawdę w najlepszym interesie polskich rolników, chcąc ich skłonić zapewne do zmiany zachowań, bo czy bardziej opłaca się sprzedawać jabłka po 12 czy 27 groszy za kilogram? Czy powinien używać słowa „frajerzy” – oczywiście nie. Ale w całej sprawie, w której tle są przecież negocjacje o dopłaty dla rolników z Brukseli, to on ma przecież rację! I znów moim zdaniem zupełnie bezrefleksyjnie Premier Kopacz publicznie, ostro krytykuje swojego ministra, podążając za chocholim tańcem naszej debaty publicznej.

Z czego wynika taki sposób prowadzenia narracji przez ośrodki opinii? Czy naprawdę musimy ulegać temu niemądremu owczemu pędowi, w którym chcemy ukrzyżować ministra za słowo „frajerzy”, tak naprawdę nie dociekając kontekstu sprawy i intencji?

Ale ten mechanizm bezrefleksyjności działa również w drugą stronę. W piątek z samego rana byliśmy świadkami triumfalizmu w polskich mediach na temat ugody dotyczącej pakietu klimatycznego. Tylko czy ktokolwiek przeczytał jego dokładną treść? Czy przeanalizowaliśmy również wpływ tego porozumienia na polską energetykę po 2030 roku? Czy to nie była właśnie te chwila w której veto premier Kopacz było konieczne? Albo dość powszechny pozytywny odbiór właśnie uchwalonego oZUSowania umów zlecenie. Czy ktokolwiek głośno mówi, że jednocześnie oznacza to realny wzrost kosztów pracy w Polsce, co odbije się na dynamice rozwoju przedsiębiorstw, wzroście gospodarczym i prawdopodobnym wzroście bezrobocia?

Poprawność polityczna :)

Głównym zagrożeniem przez nią uruchamianym jest wyraźne prawdopodobieństwo realizacji, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, poważnych błędów, ponieważ niektóre idee i rozwiązania, nie będąc nigdy przedmiotem debaty, nigdy nie zostaną poddane próbie.

„…cechuje się typowo postępową ortodoksją w takich sprawach jak: rasa, płeć, preferencje seksualne lub sprawy gospodarcze” (D’Souza, D. Illiberal Education: The Politics of Race and Sex and Campus., N. York, Vintage Books, 1992, cytowane ze słownika Random House Webster’s College.).

„Brakuje koniecznej korelacji między niepoprawnymi politycznie wnioskami z badań, a pseudo-nauką”. (Fukuyama, F., Our Posthuman Future, Profile Books, 2002, s. 28).

Widzisz, tu wszyscy myślą o tym, o czym nikt nie mówi” (Astolphe de Custine o Rosji 1839 roku).

Zjawisko poprawności politycznej istniało w każdej epoce i czasie. W niektórych czasach presja poprawności politycznej była zaledwie odczuwalna, w innych, brak konformizmu był karany mocno. Poprawność polityczna może być postrzegana jako instrument obrony lub wspierania sposobu widzenia i interpretowania świata przez elity, tj. grupy określające warunki dyskursu. Rzeczywiście, pojęcie jej jest nierozerwalnie związane z panującym dyskursem określanym jako „zbiór konwencji, które w znacznym stopniu regulują, co można powiedzieć”. Przykładów jest wiele.

Niektóre formy politycznej poprawności są łagodne i służą wspieraniu interakcji społecznej. Na przykład w Chinach cesarskich, polityczna poprawność dawała pierwszeństwo promowaniu społecznej harmonii lub sympatii, a nie hołdowaniu prawdzie. Sądząc po ewentualnym zastoju cesarskich Chin i ich upadku, nawet te łagodne formy poprawności politycznej, mogły mieć niepożądane konsekwencje w dłuższym okresie.

Jednak wiele dawniejszych form politycznej poprawności przynosiło opłakane rezultaty. Na przykład, w XVIII wieku polska poprawność polityczna wymagała wielbienia cnót notorycznej instytucji liberum veto (1651-1791), która pozwalała jednemu posłowi wetować każdą uchwałę Sejmu, co skutkowało tym, że polski Sejm stał się pośmiewiskiem europejskich i rosyjskich polityków i literatów. Niezależnie od tego, liberum veto traktowane było w Polsce jako „źrenica wolności” i była to jego jedyna wykładnia jaką ówczesna poprawność polityczna dopuszczała. W celu przeciwdziałania panującemu błędowi poprawności politycznej ostatni król Polski – Stanisław August – ustanowił Order Zasługi o nazwie: „Sapere auso” (Temu, który ośmielił się być mądrym) przyznawany tym, którzy „odważyli się powiedzieć rzecz oczywistą„.

W połowie XIX wieku jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów i komentatorów zjawiska poprawności politycznej w demokratycznej Ameryce – był Alexis de Tocqueville. Według niego, jednym z największych niebezpieczeństw w systemach demokratycznych jest zniewolenie opinii publicznej. „Nie znam żadnego kraju, w którym jest tak mało niezależności umysłu i prawdziwej wolności dyskusji, jak w Ameryce” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835). Według niego, osoba, która nie jest politycznie poprawna, nie jest, co prawda, „w niebezpieczeństwie auto da fe, ale jest narażona na oszczerstwa i prześladowania. Jej kariera polityczna jest zamknięta na zawsze, bo znieważyła ten organ, który jest w stanie ją ponownie otworzyć … Żaden pisarz, jaka by nie była jego sława, nie może uniknąć płacenia haraczu schlebiania jego współobywatelom. Większość dokonuje aktów oklaskiwania samych siebie” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835).

Proroczy Francuz przewidywał również najbardziej szkodliwe psychologiczne konsekwencje politycznej poprawności – duchową schizofrenię. „Jeśli moje słowa trafią do Ameryki, jestem pewien, wydarzą się dwie sytuacje : po pierwsze, wszyscy czytelnicy podniosą głos oburzenia, po drugie, wielu z nich usprawiedliwi mnie w swoich sumieniach” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835).

Podczas gdy ideologia „złotej wolności” była jądrem poprawności politycznej w Polsce XVIII w., marksizm definiował poprawność polityczną większości rosyjskiej inteligencji końca XIX wieku. Jak zauważył Orlando Figes, w Rosji od lat 1870. do końca XIX wieku było rzeczą „niewłaściwą” nie być wyznawcą marksizmu. Marksizm był tak modny pod koniec carskiej Rosji, że nawet takie ugruntowane instytucje jak Wolne Towarzystwo Ekonomiczne znalazło się w jego orbicie (Figes, Orlando, The People’s Tragedy, Pimlico, 1996).

Z kolei, rasizm i polityczny darwinizm były ideologiami politycznie poprawnymi fin de siecle-u i w okresie tuż przed I wojną światową w Wiedniu, gdzie Adolf Hitler spędził swe młode lata. Jednak po klęsce Niemiec i Austrii w I wojnie światowej, przedwojenni „modernistyczni” outsiderzy w niemieckim morzu militaryzmu i konserwatyzmu stali się po 1918 roku wewnętrznymi insiderami – nastąpiła zmiana paradygmatu na korzyść liberalizmu kulturowego.

Metody działania politycznej poprawności są proste, ale subtelne. Jej pierwszą zasadą jest dobrowolna cenzura języka. Niektóre wyrażenia są zastępowane innymi, tj ‚prawidłowymi’: „Poprawność polityczna nie jest moralnością w tradycyjnym sensie: nie wymaga, abyś zmienił swoje życie, abyś się poświęcał, lub żył według wymagających norm postępowania. Każe ci ona uważać co mówisz, tak aby uniknąć jedynego niekorzystnego orzeczenia, to jest niekorzystnego orzeczenia nieprzychylnego sędziego.” (The City, New York, v.10, n.4, Autumn 2000). Osoby krnąbrne są wciągane z powrotem do szeregu takimi skutecznymi technikami jak przemilczenie i zdecydowane stosowanie sankcji społecznych, redakcyjnych i zawodowych.

Ideologia definiująca dzisiejszą poprawność polityczną czerpie, w znacznej mierze, ze skarbnicy zachodniego liberalizmu obyczajowego. Jego wiodące elementy to ideologia multikulturalizmu i krańcowej tolerancji. Jednak, w rzeczywistości, polityczna poprawność okazuje się być wrogiem wolności i tolerancji, ponieważ sama wykracza przeciwko wolności słowa, przeciw komunikowaniu własnych przekonań (The City, New York, v.10, n.4, Autumn 2000).

Aktualna faza poprawności politycznej wydaje się nie być w stanie odróżniać dobra od zła, piękna od brzydoty. Znaczna część jej repertuaru znajduje się pod wpływem ideologii obojętnego estetycznie i etycznie postmodernizmu. Zastanówmy się zatem nad kluczowymi elementami, jakie charakteryzują współczesną poprawność polityczną. Omówmy najpierw jej negatywne aspekty, tj to, czego się nie mówi ani czym nie zaprzątuje się sobie głowy, a potem poświęćmy nieco miejsca jej „pozytywnym” aspektom, tj rzeczom, które się powinno mówić.

Rzeczy, o których się nie mówi ani nie zaprzątuje sobie nimi głowy

Nie należy mówić, że jedna kultura lub grupa ma więcej do zaoferowania społeczeństwu niż inna. W przypadku krajów Nowego Świa
ta oznacza to, że wszystkie kultury, grupy w równym stopniu przyczyniły się do rozwoju cywilizacji i wszystkie mają jednakową wartość. Słowo „wyższość” jest ściśle zabronione. „Najpierw rzuca się w oczy eliminacja z dopuszczalnego dyskursu jakichkolwiek roszczeń do wyższości lub chociażby specjalnego statusu Europy, lub jakiejkolwiek definicji Stanów Zjednoczonych (lub, w rzeczy samej, Kanady, Australii i Nowej Zelandii), jako wywodzących się głównie z cywilizacji europejskiej” (Bork, Robert, Slouching towards Gomorrah: Modern Liberalism and American Decline, Regan Books, N. York, 1996). W rezultacie, niemożliwe staje się pisanie np. historii relatywnego wkładu różnych części świata do cywilizacji światowej. Gwoli poprawności politycznej, angielskie podręczniki nie propagują angielskiej kultury. Studiowanie lub kultywowanie meta-historii, jako gałęzi filozofii lub historii, zostało skutecznie utrącone.

Innym obszarem nieumiarkowanego uciekania się do poprawności politycznej jest obszar polityki społecznej. Tradycyjne kategorie polityki społecznej zostały poddane weryfikacji. W szczególności rozróżnienie pomiędzy ubogim zasługującym i ubogim niezasługującym zostało usunięte. Słaby charakter, brak nawyku oszczędzania, udawana niezaradność, nieumiejętność pomagania samemu sobie, brak odpowiedzialności, pasożytnictwo, oraz problematyka ryzyka moralnego w ogóle, zostały uznane za kwestie, których szanujący się obywatel nie dostrzega i o nich nie rozmawia. Zostały wyłączone z poważnego dyskursu. Jedynym polem, gdzie kwestie ryzyka moralnego mogą być podnoszone jest dziedzina ekonomii (McKinnon, R. I., The Order of Economic Liberalization, The Johns Hopkins University Press, 1993/1991), ale i tam zamiast tłumaczyć angielski termin „moral hazard” jako „ryzyko moralne” używa się często zawężającego terminu „pokusa nadużycia”.

Żelazną zasadą politycznej poprawności jest obłożenie anatemą otwartego przyznania istnienia związku między wolnością jednostki i jej odpowiedzialnością. Przyznanie istnienia takiego związku prowadziłoby bowiem do kurczenia się obszaru poddanego odpowiedzialności społecznej i redukcji liczby „praw człowieka”. W rezultacie, poprawność polityczna znacznie przyczyniła się między innymi do wzrostu państwa opiekuńczego i związanego z nim problemu niezatrudnionych, np. tzw. wczesnych emerytów, niepełnosprawnych, długotrwałego bezrobocia w większości gospodarek Zachodu oraz, jak wspomniano, wiszącego nad większą częścią Europy kryzysu demograficznego i rysujących się przyszłych konfliktów socjalnych.

Poprawność polityczna nie mogła także nie zainteresować się sektorem edukacji. Dokonała ona zamachu na tradycyjne metody wychowania i kształcenia. Debata na temat potrzeby i sposobów kształtowania charakteru została usunięta a potrzeba istnienia i eksponowania wspólnych zasad moralnych została „naukowo” poddana w wątpliwość i usunęła etyczne podstawy porządku prawnego. Ryzyko moralne i tolerancja rzeczy niemożliwych do tolerowania stały się godne szacunku, a spełnienie obowiązku w okolicznościach wielce wymagających, klasyfikowanie moralne postępków, nie mówiąc już o ‚głoszeniu kazań moralnych’, podlegają kontroli poprawności politycznej.

Z drugiej strony, instytucja lub instrument ‚wykluczenia społecznego’ zostają coraz bardziej bezwarunkowo wykluczane, a zaostrzanie kryteriów sukcesu i dążenie do doskonałości zostaje zastępowane przez ich osłabianie i coraz bardziej bezwarunkowe ‚włączanie’. Co więcej, integracja społeczna przez asymilację i adopcję, np. mniejszości kulturowych, zostaje zastępowana przez integrację i adaptację większości do mniejszości.

Rzeczy, o których powinno się mówić i myśleć

Polityczna poprawność uważa, że relatywizm nie jest relatywny, iż obowiązuje bezwzględnie i ma wartość absolutną. Kryteria pozwalające rozróżnić między prawdą a fałszem, dobrem i złem, pięknem i brzydotą są płynne. Dominacja kontekstu nad narracją ma charakter ontologiczny. W związku z tym nadszedł czas, by zrezygnować z wielkiej narracji cywilizacji Zachodu. Kontekst jest ważniejszy niż idea lub myśl. Nieistnienie prawdy jest prawdą.

Dążenie do równości staje się obsesją. Propaganda równości obejmuje (prawie) wszystko: wzrost gospodarczy, który czasowo zwiększa nierówności, nie jest rzeczą dobrą, istnieje równość wszystkich kultur, równość wszystkich stylów artystycznych i muzycznych, równość wszystkich kierunków studiów.

Polityczna poprawność przychylna jest postmodernizmowi, a zwłaszcza potrzebie stosowania słabych kryteriów (pensée faible) logiki. Ubolewa się nad istnieniem zachowań podlegających mechanizmowi konkurencji lub autorytetu, jako mechanizmów uciążliwych i niesprawiedliwych. Polityczna poprawność wychwala i forsuje kultury uznawane dotychczas za kultury mające mało do zaoferowania.

Polityczna poprawność wynajduje nowe i domaga się bezwarunkowej realizacji marginalnych praw człowieka, trywializując fundamentalne prawa człowieka, tj. prawo do własności i wolności, wspiera kulturę trywialnych sporów i tym samym utrudnia pracę wymiarowi sprawiedliwości i wzmacnia podstawy ideologii państwa opiekuńczego. Przemilcza logikę zawołania: „Moje prawa są twoim obowiązkiem!”

Funkcje i konsekwencje politycznej poprawności

Po pierwsze, polityczna poprawność jest metodą kontroli politycznej. „Rzeczywiste metody kontroli politycznej stały się subtelne, wymijające, słodko bezwzględne, stały się łgarstwem za miliard dolarów…” (Sheehan, Paul, Among the Barbarians: the Dividing of Australia, Random House, Sydney, 1998).

Kolejną funkcją poprawności politycznej wydaje się być przyspieszenie podziałów społecznych: „Wiadomości prasowe donoszą na korzyść złoczyńcy i rewolucjonisty. Związki zawodowe zmuszane są do ogłaszania strajków, raportuje bezkrytycznie ABC (Australian Broadcasting Corporation), ponieważ pracodawcy nie idą na „kompromis”

(Barnett, D., Australian Financial Review, 10 September 1998).

Poprawność polityczna pełni również funkcje intelektualnego „wyrównywacza”, którego celem jest tworzenie, jednolitej masy ludzi o tym samym sposobie myślenia. Jej język nie rozróżnia między prawdą i fałszem (Grzybowska K., Rzeczpospolita, Warszawa, 21 May 2001), lecz różnicuje lub oddziela ideologicznie określone dobro od zła. Nie ma w niej miejsca na humor i ironię. Poprawność polityczna jest współczesną formą kołtunerii.

Poprawność polityczna nie wzmacnia ludzkiej kreatywności. Produkuje duchową schizofrenię: „dwojewierie„. Jeden język w pracy, inny w domu. Jest psychologicznie kosztowna, ponieważ zużywa i zamienia na drobne twórczą energię. Sprawia, że życie ulega hipokryzji, prowadzi do duchowego paraliżu. Przypomina to sytuację Greków w państwach hellenistycznych założonych przez Aleksandra Wielkiego i jego następców. Warstwy rządzące składające się z Greków symulowały wyznawanie religii wschodnich. Rezultatem był eklektyzm i płytkość. Podobne podwójne myślenie charakteryzowało Sułtanat Osmański w XVIII wieku. „Ówczesne podwójne myślenie… było stratą talentów i generowało nieprzezwyciężalne zaległości, o które rozbijały się wszystkie energie”(Goodwin, Jason, Lords of the Horizons: A History of the Ottoman Empire
, A John Macrae/Owl Book, New York, 2000/1998). Doprowadziło to sułtanat do kultury sterylności, długotrwałego kryzysu i impotencji politycznej i utraty imperium z końcem I wojny światowej.

Jak wspomniano, poprawność polityczna może być również postrzegana jako sposób dostarczania rzadkich dóbr pozycyjnych lub klubowych, takich jak członkostwo w prestiżowych elitach, mocno ze sobą związanych grup, których członkowie mają prawo do szybkiego awansu itd. Ponieważ liczba dóbr pozycyjnych jest ograniczona przez naturę lub społeczeństwo, konkurencja o posiadanie tych pozycji i nagród jest grą o sumie zerowej, a zatem muszą istnieć jakieś duchowe i intelektualne koszty związane z głoszeniem poglądów politycznie poprawnych. Do kosztów tych należy wyrzeczenie się zdrowego rozsądku. Pierwszą ofiarą politycznej poprawności pada zdrowy rozsądek. Dlatego też niektórzy, co bardziej spostrzegawczy komentatorzy, określają polityczną poprawność jako „Zjednoczoną Krucjatę Przeciw Uniwersalnej Pladze Zdrowego Rozsądku” (Leszczyna, T.., Tygodnik Polski, Melbourne, 14 August 2002).

Ale nie tylko zdrowy rozsądek pada ofiarą politycznej poprawności. Zawiera bowiem ona również elementy absurdu. Podczas gdy do ostatniej ćwierci XX wieku autor, który ośmielił się głosić poglądy absurdalne, był nazwany szarlatanem, pod koniec XX wieku absurd zyskał w wielu przypadkach status słuszności lub oczywistej atrakcyjności. Jeśli doktryna obraża zdrowy rozsądek, to działa to w wielu przypadkach na jej korzyść.

Należy także zwrócić uwagę na quasi-religijne elementy poprawności politycznej: „Ludzie muszą określać się jako członkowie klubu mającego prawidłowe poglądy; śmierć socjalizmu pozostawiła po sobie wiele niespełnionych uczuć i nadziei poszukujących swego domu i oparcia; a ponieważ jesteśmy zwierzętami religijnymi, zawsze istnieje w społeczeństwach świeckich zapotrzebowanie na idee, które oferują transcendencję” (Warby, M. w Rothwell, N., „Wholly holier than thou„, The Australian, 14-15 July 2001). Dlatego też, naruszenie zasad politycznej poprawności jest równoznaczne z naruszeniem zasad quasi-religii, jest niemal bluźnierstwem. Możliwą do przewidzenia konsekwencją jest szybka odpłata. Politycznie niepoprawni będą wyłączeni z grona kwalifikujących się do awansu na stanowiska kontrolowane przez politycznie poprawnych. On lub ona nie będą już beförderungsfähig (kandydatami do promocji). Zauważył to już dawno temu cytowany de Tocqueville: „Jego kariera polityczna jest zamknięta na zawsze, bo obraził jedyny organ, który jest w stanie ją otworzyć.” W konsekwencji, poprawność polityczna stała się urządzeniem określającym przynależność do towarzystwa elit i otwierającą możliwości awansu w jej szeregach, jako sposób samo-identyfikacji i selekcji własnych szeregów.

Poprawność polityczna może być postrzegana także jako rodzaj tyranii, ponieważ nie pozwala na poważną debatę, która nie generuje poważnych kosztów dla osób przedstawiających alternatywne myśli i konkurencyjne poglądy. Jest to bardzo udana tyrania, ponieważ usuwa „świadomość istnienia innych alternatyw„( Bloom, Allan, The Closing of the American Mind, Simon & Schuster, 1987). Głównym zagrożeniem przez nią uruchamianym jest wyraźne prawdopodobieństwo realizacji, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, poważnych błędów, ponieważ niektóre idee i rozwiązania, nie będąc nigdy przedmiotem debaty, nigdy nie zostaną poddane próbie.

Stroniąc od osądzania kultur nie-zachodnich z jednej strony lecz zawsze zgłaszając gotowość osądzania swej własnej kultury, polityczna poprawność może być traktowana jako wyraz odrzucenia tradycyjnej kultury, jako odwrócenie wielu tradycyjnych norm moralnych i estetycznych, jako porzucanie paradygmatu kultury Zachodu, a nawet jako przejaw masochizmu kulturowego lub narzędzie jej kulturowego samobójstwa.

Zatem prawdziwe pytanie brzmi, czy konsekwencje ewentualnej utraty tożsamości są łagodne, nieszkodliwe? Sądząc po przykładach z historii, śmierć tożsamości zapowiada śmierć szacunku dla samego siebie, dla indywidualnej odpowiedzialności i walki o dobre imię, o reputację. Brak głęboko odczuwanej wspólnoty poglądów lub tożsamości oznacza brak woli podjęcia ryzyka strat, innymi słowy brak woli podjęcia wyzwań lub walki. Jest to ideologia „dobrej pogody”. Prowadzi ona do śmierci świętego i bohatera, śmierci wyjątkowych osiągnięć. Zamiast tego gloryfikuje przeciętność i przygotowuje miejsce dla innych kultur o silnej tożsamości, aby w końcu dać się im podporządkować. W międzyczasie społeczeństwa Zachodu stają się społeczeństwami obcych, ponieważ głoszenie idei nie zatwierdzonych a priori przez poprawność polityczną jest kosztowne i niebezpieczne, kanały komunikacji są niedrożne, nieufność przeważa i rośnie prawdopodobieństwo żeglowania przez poddane jej społeczeństwa w dół rzeki – donikąd.

Poprawność polityczna – legalna cenzura :)

Uwaga: Ten artykuł nie jest poprawny politycznie. Jeśli boisz się czytać o rzeczach trudnych do zaakceptowania przez społeczeństwo, nie czytaj dalej.

Poprawność polityczna jest dość nowym osiągnięciem ludzkości. W 1923 roku grupka intelektualistów z frankfurckiego Instytutu Badań Społecznych uformowała „Szkołę Frankfurcką” i wspólnie stworzyła światopogląd zwany „Kulturalnym marksizmem”. Tak jak klasyczny marksizm miał nadać siłę chłopstwu a zabrać burżuazji, tak polityczna poprawność ma dawać siłę feministkom, homoseksualistom, czy Afrykanom, natomiast zabrać ją białemu heteroseksualnemu mężczyźnie. Kulturalny marksizm to po prostu inna nazwa poprawności politycznej.

Mimo że dzieje poprawności politycznej są ciekawe, to ten tekst je pomija. Jednym z przyjemniejszych sposobów zapoznania się z tą historią jest obejrzenie filmu zatytułowanego „History Of Political Correctness” dostępnego w Internecie w trzech częściach. Polecam: http://youtube.com/watch?v=_DGoEWjT28Y.

Według Wikipedii poprawność polityczna to:

„.sposób używania języka w dyskursie publicznym, którego głównym celem jest zachowanie szacunku oraz tolerancji wobec przeciwnika w dyskusji. Poprawność polityczna ma z zamierzenia polegać na unikaniu stosowania obraźliwych słów i zwrotów oraz zastępowaniu ich wyrażeniami bardziej neutralnymi. Jej celem jest obniżenie poziomu antyspołecznych uprzedzeń i dyskryminacji danych grup społecznych. Używanie zwrotów bardziej neutralnych może być także motywowane chęcią uniknięcia protekcjonalności i respektowania godności osób, do których odnoszą się pejoratywne określenia..”

Poprawność polityczna to autocenzura – najmocniejsza forma cenzury jaką udało się wprowadzić w zachodnim świecie. Polityczna poprawność na początku największe uznanie zyskała w Stanach Zjednoczonych, ale szybko przeniosła się do Europy i święci triumfy także u nas. Polityczna poprawność zakłada unikanie słów oraz tematów, które mogą kogoś obrazić, nawet jeśli obraza nie byłaby zamierzona. Sztandarowy przykład to słowo określające czarnoskórych w Stanach Zjednoczonych: Nigger. Mimo, że czarnoskórzy amerykanie korzystają z niego nagminnie, to biali nie mogą go używać, bo każde takie użycie nie jest politically correct. Osoba o odmiennym niż czarny kolorze skóry, jeśli zastosuje ten zwrot, jest szybko okrzyknięta przez społeczeństwo rasistą. W ten sposób z amerykańskiego języka mediów zniknęło n-word.

Można twierdzić, że takie autoograniczanie się nie jest szkodliwe – że pomijanie słów, które mogą obrażać innych wynika ze zwykłej kultury osobistej. Niestety występują także przypadki, w których na ustanawianie prawa wyraźny wpływ miała poprawność polityczna. Wspaniałym przykładem jest zakaz podważania Holokaustu obowiązujący w wielu Europejskich krajach. Znana jest sprawa angielskiego historyka Davida Irvinga, który udowadniał, że Holocaust był niemożliwy z technicznego punktu widzenia (z czego później się wycofał). Autor niepoprawnej politycznie tezy – negowania zagłady Żydów – został skazany na 3 lata więzienia. Taki przepis jest złamaniem podstawowego prawa człowieka, jakim jest wolność słowa.

Poprawność polityczna dotyczy także badań naukowych. Nie ma publicznego przyzwolenia na dyskusję dotyczącą różnic rasowych, czy różnic między płciami. Nie ma również przyzwolenia na dociekania naukowe, które poruszałyby tematy takie jak pedofilia. Wyobraźmy sobie jaka byłaby reakcja mediów, gdyby wyszło na jaw, że niemiecki instytut prowadzi w Polsce badania nad tym, czy fizyczna miłość do dzieci faktycznie jest zła. Myślę, że zaczęłoby się od nagonki we wszystkich możliwych środkach przekazu i społeczeństwo szybko doprowadziłoby do zaprzestania badań i ukarania „przestępców”, którzy śmieją mieć wątpliwości co do kwestii, do których „nikt” wątpliwości nie ma.

Pierwszego stycznia 2006 roku w Norwegii weszła w życie ustawa, na mocy której w Radach Nadzorczych Spółek Akcyjnych znajdować się musi co najmniej 40% kobiet. Wcześniej, zarówno w Norwegii jak i w innych krajach, istniała możliwość zatrudniania pracowników na wolnym rynku. W rzeczywistych warunkach nowe prawo pokazało, że kobiety nie sprawdzały się tak dobrze w nowej pracy jak mężczyźni, lub ujawniły się inne czynniki, które sprawiały, że ustalony parytet był nieopłacalny. Niestety, wypracowany w wolnym (bo akurat w tym kontekście istniała wolność wyboru) świecie stosunek kobiet do mężczyzn w tych organach nie był poprawny politycznie, co wykorzystali politycy, żeby zyskać na tym kilka punktów. Dzięki poprawności politycznej właściciele spółek akcyjnych w Norwegii mają bardzo ograniczoną swobodę gospodarowania. Rady Nadzorcze ich spółek muszą mieć niekoniecznie najlepszy skład, ale za to muszą mieć członków różnych płci. Ustawodawca norweski przewidział surową karę dla firm, którym brakuje choćby jednej kobiety w Radzie – jest nią zamkniecie firmy, chyba, że byłoby to sprzeczne z interesem publicznym. Warto pamiętać, że firmy istnieją głównie w interesie właścicieli, a nie w interesie publicznym i są ich całkowitą własnością. Każda ingerencja we własność jest naruszeniem podstawowego prawa człowieka – prawa do własności, prawa kluczowego w liberalizmie.

Zło, jakie poprawność polityczna wyrządza naszemu światu, jest jednak coraz częściej zauważane. Przykładem są nieśmiało prowadzone kampanie społeczne, np. Campaign Against Political Correctness http://capc.co.uk (Kampania Przeciw Politycznaj Poprawności), grupy na facebooku np: Screw Political Correctness (Pieprzyć Polityczną Poprawność). Ciekawym materiałem może być także odcinek popularnego serialu South Park – „‚N’ Word”.

Chciałbym żyć w świecie, w którym za prawdę nikt się nie obraża. Tak jak o mężczyźnie można powiedzieć, że myśli penisem, że nie potrafi zadbać o rodzinę tak jak robi to jego żona i że statystycznie nie jest stały uczuciowo – tak samo inne grupy społeczne powinny mieć świadomość swoich zalet i wad, czyli odmienności. Być może poprawność polityczna jest sposobem na odreagowanie społeczeństwa za krzywdy jakie wyrządziliśmy Afrykanom, czy kobietom przez odmawianie im równych praw z mężczyznami. Uważam jednak, że czas już z tym skończyć, bo poprawność polityczna powiększa konflikty, zamiast je zażegnywać.
I na koniec niepoprawny politycznie żarcik o mężczyznach.

Czym różnią się faceci od jogurtu?
Jogurt ma KULTURĘ!!!

Poprawność ludzka :)

Humanistyczne i liberalne idee przez wieki stopniowo docierały do coraz szerszych kręgów społecznych w krajach najbardziej rozwiniętych. Dzięki nim zaczęto uświadamiać sobie bezmiar krzywd i podłości, które niesie z sobą przekonanie o prawie dominacji niektórych narodów, warstw i środowisk społecznych nad innymi. To na skutek uzurpowania sobie tego prawa przez grupy większe i silniejsze ze względu na stan posiadania lub władzę, pojawiły się totalitarne idee dehumanizacji środowisk słabszych lub zacofanych w rozwoju, uzasadniające niewolnictwo. Nieco później idee te przeobraziły się w pogląd o konieczności osobnego rozwoju społeczeństw różnych ras, co zaowocowało segregacją w Stanach Zjednoczonych i apartheidem w Republice Południowej Afryki. Przekonanie o nierównej wartości ludzi w społeczeństwie wyrażało się – i niestety w wielu środowiskach wyraża się nadal – w dyskryminowaniu ludzi ze względu na pochodzenie (kastowość), narodowość, orientację seksualną, a także płeć. Kobiety dopiero sto lat temu zyskały pełnię praw obywatelskich, ale w dalszym ciągu są gorzej traktowane przez pracodawców, a w kulturach patriarchalnych są podległe mężczyznom.

W 1968 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych uznała segregację za zbrodnię przeciwko ludzkości. W krajach demokracji liberalnej zaczęły być podejmowane akcje afirmatywne mające na celu wyrównywanie szans edukacyjnych i zawodowych mniejszości społecznych, które w przeszłości dyskryminowano. W polityce społecznej coraz większą rolę zaczęły też odgrywać środowiska feministyczne i LGBT. Zaowocowało to zasadniczymi zmianami w systemach prawnych krajów zachodnich, które szły w kierunku pełnej emancypacji mniejszości i zrównania ich praw z prawami większości.

Niezależnie od tego, w latach 80. XX wieku w uniwersytetach amerykańskich pojawiła się moda na tak zwaną poprawność polityczną, która szybko zaczęła się rozpowszechniać w świecie zachodnim. Chodzi tutaj o wytworzenie presji kulturowej, aby w dyskursie publicznym używać języka, którego celem jest zachowanie szacunku i tolerancji w stosunku do członków mniejszości, zwłaszcza wobec grup dyskryminowanych. Poprawność polityczna służy akceptacji różnic między ludźmi i walce z rasizmem, nacjonalizmem, seksizmem i homofobią. Zwolennicy poprawności politycznej wychodzą bowiem z założenia, że język wpływa na rzeczywistość. Dlatego jego zmiana, zgodna z wytycznymi tej mody, powinna wpłynąć na zmniejszenie poziomu uprzedzeń prowadzących do rozmaitych form dyskryminacji. Ludzkość z trudem bowiem dojrzewa do zrozumienia, że na krytykę i potępienie nie zasługuje pochodzenie człowieka, kolor jego skóry czy wyznanie albo orientacja  seksualna, tylko jego czyny, które powodują czyjąś krzywdę.

Unikanie określeń i zwrotów językowych uznanych za obraźliwe lub mogących się kojarzyć z dyskryminacją przedstawicieli różnych grup niewątpliwie dobrze świadczy o kulturze społecznej i jest niezbędne w demokracji liberalnej. Zwolennikom poprawności politycznej trudno więc odmówić szlachetnych intencji. To oczywiście dobrze, jeśli walczy się z dyskryminacją i dba o lepsze samopoczucie osób, które znajdują się w jakimś środowisku w mniejszości bądź znalazły się, najczęściej nie z własnej winy, na marginesie życia społecznego. Popularyzatorzy zasad poprawności politycznej odgrywają wielką i pozytywną rolę wychowawczą. Ich postawy dyscyplinują bowiem tych, którzy nie radzą sobie w pluralistycznym społeczeństwie z obecnością mniejszości kulturowych czy seksualnych.

Zaskakujące jest więc to, że poprawność polityczna stała się obiektem zaciekłych ataków i nienawiści ze strony nie tylko radykalnych, ale i umiarkowanych środowisk prawicowych. Donald Trump w kampanii prezydenckiej w 2016 roku tym właśnie zjednywał sobie zwolenników. Również Jarosław Kaczyński wielokrotnie zwracał uwagę, że poprawność polityczna to niebezpieczne zjawisko, które radykalnie ogranicza swobodę wypowiedzi. Zapowiadał też, że Zjednoczona Prawica nie przyjmie żadnych ustaw o mowie nienawiści, bo to eliminuje wolność, a Polska jest przecież wyspą wolności w zjednoczonej Europie.

Czy zresztą można się temu dziwić zważywszy, że ludzki świat zawsze w przeszłości był hierarchiczny?  Życie społeczne zawsze obfitowało w walkę grup o dominację, przez którą rozumiano czerpanie poczucia dumy i wielkości z podporządkowania sobie i wykorzystywania innych. Racja była po stronie większych i silniejszych. Mniejsi i słabsi racji nie mieli, więc musieli godzić się z podporządkowaniem i pogardą. Tak przez wieki funkcjonował ludzki świat, zanim zaczęły dojrzewać humanistyczne i liberalne poglądy, które dopiero w XX wieku przyniosły fragmentaryczne, bo ograniczone do świata zachodniego, zmiany w praktyce społecznej. Te zmiany nie mogą się podobać tym, którzy w ich wyniku tracą dominującą pozycję i związane z nią poczucie wyższości.

Ludzie prawicy są przy tym wyjątkowo niekonsekwentni. Podkreślając wartość wolności słowa, odmawiają jednak tego prawa swoim ideologicznym przeciwnikom. Dotyczy to zwłaszcza sprawy obrażania uczuć religijnych. Dlaczego twierdzenie ateisty, że nie ma Boga, a Ewangelia nie jest żadną świętą księgą, ma być obraźliwe dla ludzi wierzących, podczas gdy ich twierdzenia o istnieniu Boga i świętości Ewangelii w żadnym wypadku nie są uważane za obraźliwe dla ludzi niewierzących? Dlaczego Matka Boska w tęczowej aureoli obraża katolików heteronormatywnych? Czyżby katolicy homoseksualni nie mieli prawa do jej wizerunku? Czy respekt dla osoby ludzkiej i jej godności przysługiwać ma tylko wierzącym, którzy mają głębokie poczucie świętości? To by oznaczało, że są to ludzie lepsi od niewierzących, i dlatego przysługuje im szczególna ochrona prawna. To samo dotyczy obszaru polityki. Akt oskarżenia przeciwko internaucie, który w czasie rządów PO obraził prezydenta Komorowskiego, prawica uznała za niezgodny z wolnością słowa. Rząd tej samej prawicy wystąpił z aktem oskarżenia przeciwko pisarzowi Żulczykowi, który prezydenta Dudę nazwał na Facebooku debilem. Wynika z tego, że poprawność polityczna obowiązywać ma wyłącznie ideologicznych i politycznych przeciwników prawicy. Ta ostatnia zaś może korzystać z wolności słowa bez ograniczeń.

W tym sporze jak na dłoni widać zasadniczą różnicę między środowiskiem lewicowo-liberalnym a środowiskiem prawicowym w podejściu do podstawowej zasady regulującej życie społeczne. Dla lewicy i liberałów jest nią równość, podczas gdy dla prawicy – hierarchia. Współczesna prawica już godzi się na równość ludzi wobec prawa, choć też nie do końca – biorąc pod uwagę sytuację ludzi LGBT – natomiast jest przeciwna równości wartości, życiowych celów i stylów życia. Dlatego ludzie o prawicowych poglądach źle się czują w demokracji liberalnej. W pluralistycznym społeczeństwie doskwiera im brak wyraźnej hierarchii celów i wartości oraz presja na tolerowanie tego, co budzi ich sprzeciw. Nie odpowiada im przyjęcie zasady, że złe jest tylko to, co powoduje czyjąś krzywdę. Przecież zawsze coś jest lepsze, a coś gorsze. Zasada hierarchii w życiu społecznym wymusza dominację jednych grup społecznych nad innymi. Ta dominacja często oznacza nierówność przywilejów i skłonność do dyskryminowania tych, których uznano za „gorszych” pod takim czy innym względem. Kaczyński wyraził to wprost, dzieląc Polaków na pierwszy i drugi sort. Wielokrotnie mówił o tym i pisał Przemysław Czarnek, zabierając się do oczyszczania systemu edukacji z lewicowo-liberalnych idei.

Poprawność polityczna jest niewygodna, gdy trzeba językiem chłostać przeciwników ideologicznych i politycznych. Ta chłosta jest potrzebna, bo później łatwiej jest rozprawić się z nimi w sposób bardziej radykalny. W publicystyce prawicowej poprawność polityczna jest przedmiotem nieustannych ataków, poczynając od lamentów nad „kneblowaniem ust”, a kończąc na kpinach przez sprowadzanie zasad poprawności politycznej do absurdu. Mimo wszystko jednak warto się zastanowić czy w krytyce politycznej poprawności nie ma jakichś racjonalnych elementów.

Zakaz krytyki

Pierwszy i najczęściej wysuwany zarzut dotyczy zakazu krytyki ludzi, ich postaw i poglądów, co zachęcać ma do autocenzury, która ogranicza wolność słowa i swobodnego wyrażania przekonań. Otóż ten zarzut jest chybiony. Nie chodzi tu bowiem o krytykę jako taką, tylko o jej powód wynikający z generalizacji i odpowiedzialności zbiorowej. Chodzi więc o to, aby wyzbyć się nastawień prowadzących do stygmatyzowania całych grup społecznych i przypisywania wszystkim ich członkom określonych cech czy odpowiedzialności za wyrządzone krzywdy. Jeśli ktoś powiada, że nie lubi np. Żydów, Niemców lub Rosjan, to znaczy, że nie zdaje sobie sprawy z moralnego i logicznego błędu uogólnienia. Narodu nie można lubić lub nie lubić, bo naród, któremu przypisuje się określone cechy lub winy, jest abstrakcją. Człowiek, który tak mówi, nie lubi narodu, tylko swojego wyobrażenia o nim, ukształtowanego przez utrwalony w jego środowisku stereotyp kulturowy, albo przez osobiste doświadczenie wynikające z kontaktu z przedstawicielami jakiegoś narodu czy innej grupy społecznej. Tak więc naród nie istnieje, istnieją tylko konkretni ludzie, których można za coś lubić albo nie lubić. I tylko oni mogą być przedmiotem krytyki za to, co konkretnie zrobili. Obarczanie odpowiedzialnością wszystkich członków danej grupy społecznej za to, co zrobili niektórzy jej członkowie, jest oczywiście niemoralne i jest wynikiem przywiązania do jakichś starych plemiennych tradycji, opartych na kolektywistycznym rozumieniu honoru i odpowiedzialności.

Najwyraźniej przywiązany do tych tradycji jest minister Czarnek i jego czyściciele podręczników, którzy występujące w nich określenie „zbrodnie nazistowskie” zastępują terminem „zbrodnie niemieckie”. Do czego potrzebna jest ta narodowa, uogólniająca identyfikacja? Przecież nie wszyscy Niemcy w tym czasie byli zbrodniarzami i nie wszyscy naziści byli wyłącznie Niemcami. Oczywiście chodzi o to, żeby Polacy zachowali nacjonalistyczną czujność i nie ufali współczesnym Niemcom, zgodnie ze starym powiedzeniem – „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”.

Z punktu widzenia poprawności politycznej, generalizacji należy unikać także przy ocenie konkretnego człowieka. Przedmiotem krytyki nie powinien być człowiek jako taki, ale jego konkretny czyn czy postawa. Ważne jest bowiem odróżnienie osoby od czynu czy poglądu, który jest krytykowany. Jakub Żulczyk nie podporządkował się tej zasadzie. Nie powinien bowiem nazywać prezydenta Dudę debilem, natomiast miał pełne prawo jego zachowanie w stosunku do prezydenta Bidena nazwać debilnym.

Wywyższanie mniejszości

Kolejny zarzut wysuwany pod adresem poprawności politycznej także wydaje się bezzasadny. Chodzi o to, że część społeczeństwa może te zasady uznać za specjalne przywileje dla mniejszości i tym bardziej czuć do nich niechęć. Ale przecież nie chodzi o to, żeby te mniejszości wywyższać, tylko żeby przestać je poniżać. Oczywiście, można inaczej spojrzeć na ten zarzut, kiedy skutkiem akcji afirmatywnych wprowadzane są rozmaite parytety dotyczące równej reprezentacji kobiet i mężczyzn czy przedstawicieli ras lub narodowości w różnych gremiach społecznych i organach władzy. Krytycy tych parytetów powiadają, że kwestionuje się w ten sposób kryteria merytokratyczne, które powinny być najważniejsze. Parytety stosowane są jednak dlatego, że długotrwała dyskryminacja członków niektórych grup społecznych nie daje im równych szans w konkurencji z przedstawicielami środowisk uprzywilejowanych. Nie jest to nic nowego, ponieważ w czasach PRL-u stosowany był system punktów preferencyjnych przy staraniu się na studia kandydatom pochodzenia robotniczego i chłopskiego. Uważano bowiem, że zrekompensuje to nierówności startu młodzieży z tych środowisk w porównaniu z dziećmi z rodzin inteligenckich.

Należy się jednak zgodzić z tym, że kryteria merytokratyczne są najważniejsze. Dlatego parytety muszą być traktowane tylko jako środek przejściowy. Rekompensata nierównego startu polegać powinna na stworzeniu systemu pomocy stypendialnej dla dążących do własnego rozwoju osób z środowisk dyskryminowanych, a w przypadku kobiet na usuwaniu barier natury kulturowej.

Nieuwzględnianie intencji

Trzecim zarzutem kierowanym pod adresem poprawności politycznej, pod którym podpisują się nawet niektórzy jej zwolennicy, jest nieuwzględnianie intencji, z jaką ludzie używają pewnych określeń. W polskiej kulturze językowej określenia „Murzyn” czy „Cygan” nie mają negatywnych konotacji. Dlatego wielu ludziom trudno zrozumieć dlaczego zamiast „Murzyn” mają mówić „Czarny” albo „Afrykanin”, a Cyganów nazywać Romami. Podobnie wygląda sprawa z zaleceniem używania feminatywów, z których część jest czymś zupełnie nowym w polskiej tradycji językowej, jak „gościnia” lub „ministra”. Zatem mężczyzna, który z uporem mówi „pani prezes”, zamiast „pani prezesko”, albo „pani kierownik” zamiast „pani kierowniczko”, wcale nie musi być zwolennikiem patriarchatu, a jedynie człowiekiem przywiązanym do określonego zwrotu językowego. Trzeba dodać, że także wiele kobiet, bynajmniej nie przeciwniczek feminizmu, z tego samego powodu woli, aby tytułowano je w sposób tradycyjny.

Zarówno w przypadku określeń rasy lub narodowości, jak i feminatywów, istotna jest intencja, dla której używa się tradycyjnych określeń. Nie należy się spieszyć z potępianiem ludzi, jeśli tych intencji nie znamy. „Murzyn” w języku polskim ma znaczenie całkiem neutralne, a nie stygmatyzujące, jak angielskie „Negro” w czasach niewolnictwa. Reagować i zwracać uwagę należy tylko tym, którzy używają określeń ewidentnie obraźliwych, jak „pedał”, „cwel”, „asfalt”, „żółtek”, „ciapaty” itp. Na upowszechnienie się nowych określeń potrzeba czasu. W przypadku feminatywów postęp jest już zresztą widoczny, mimo zdecydowanej obstrukcji prawicowych polityków i publicystów.

Skłonność do przesady

I wreszcie ostatni zarzut stawiany poprawności politycznej, to skłonność do przesady prowadzącej nieraz do absurdu. Niestety, w tym wypadku trzeba przyznać rację krytykom. Nadmierna gorliwość w unikaniu wszelkiej krytyki członków mniejszości oraz nadmierna wrażliwość ze strony tych ostatnich, bardzo źle służy emancypacji środowisk dyskryminowanych. Jest to bowiem podstawą do formułowania zarzutów, niestety często uzasadnionych, o dążenie do dyskryminowania większości lub ludzi mających inne poglądy, bynajmniej nie wrogie mniejszościom. Nie rozumiem, na przykład, dlaczego protest przeciwko ubojowi rytualnemu zwierząt ma być przejawem postawy rasistowskiej. Przesada jest również źródłem niewybrednych dowcipów na temat poprawności politycznej i ośmieszania tego nurtu. Absurdem jest, na przykład, stosowanie parytetu rasowego w aktorskiej obsadzie filmów historycznych i dotyczących rzeczywistych wydarzeń, skoro wiadomo skądinąd, że w tamtych wydarzeniach Czarnoskórzy nie brali udziału. Absurdem jest również sprzeciw przed wznawianiem książki Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”, bo Czarni byli w tej książce traktowani niesprawiedliwie i protekcjonalnie. To samo dotyczy książki „Chata wuja Toma”, autorstwa Beecher Stowe, która (książka nie autorka) była kiedyś symbolem amerykańskiego abolicjonizmu, ale dzisiaj jej treść uznawana jest za niedostatecznie rekompensującą rasistowskie nastawienie, podobnie jak niewinny wierszyk Tuwima „Murzynek Bambo”.

Takim tendencjom należy się przeciwstawiać. Po pierwsze dlatego, że poprawność polityczna nie może polegać na fałszowaniu rzeczywistości, a po drugie – pokazywanie przykładów nietolerancji i dyskryminacji, które kiedyś lub gdzieś traktowano jako zachowanie naturalne, są pouczającym świadectwem jak ludzie powoli dojrzewają do demokracji liberalnej.

Poprawność polityczna, wyśmiewana i zwalczana przez prawicę, jako lewacka, jest w istocie poprawnością ludzką, dbającą o równość i godność każdego człowieka. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest nadużywana i traktowana z nadmierną egzaltacją. Dlatego powinna być powszechnie wpajana w procesie wychowania i edukacji. W szkołach i uczelniach prowadzący zajęcia powinni reagować na wszelkie przejawy odchodzenia od zasad poprawności politycznej. Jest to szczególnie ważne dzisiaj, kiedy kontrofensywa kulturowa polskiej prawicy znajduje silne wsparcie ze strony władzy.

 

Autor zdjęcia: Toa Heftiba

O poprawności politycznej: duch surfingu :)

Poprawność polityczna wyrosła ze świadomości ucisku obecnego w zachodnich, patriarchalnych społeczeństwach. Jednak dziś staje się ona parodią idei równości i jest bardzo podatna na ataki ze strony prawicowych populistów. Agata Sikora zastanawia się czy na poziomie językowym trzeba trzymać się twardych zasad, czy lepiej płynnie poruszać się po kontekstach, pozostając wiernym oczywistemu moralnemu dobru.

TRZY PO TRZY: Każdy ma swoją nostalgię :)

Starzeję się i coraz mniej lubię współczesny świat. Naczelnym objawem mojego osobistego kryzysu wieku średniego jest nostalgia za latami 90-tymi. Zbyt głęboko uwierzyłem, że wszystko wtedy było lepsze, aby ktokolwiek mógł mnie jeszcze z tego błędu wyprowadzić. Żył Kurt Cobain, a teraz nie żyje. Co tydzień publikowano po kilka płyt ze świetną muzyką, a teraz dzieje się to może raz, dwa razy na kwartał. Mogłem naprzykrzać się ojcu, a teraz to mi się naprzykrza. Wolny rynek był modny, a teraz modne są depresje. Poprawność polityczna polegała wtedy na tym, że się z uprzejmości i dobrowolnie mówiło np. „osoba z nadwagą” (zamiast „grubas”), a dziś polega na tym, że strasznie wielu rzeczy powiedzieć w ogóle nie można, bo ryzykuje się nalotem twitterowej Policji Myśli (poza tym wskutek każdego tweeta potencjalnie setki osób mogą rozważać samobójstwo, więc sumienie nie pozwala za szeroko otwierać pyska). W końcu, wtedy dekoltami i nogami świeciły gwiazdy kina z mojego pokolenia, a dziś czynią to panny o dwie i pół dekady młodsze, co skłania do ostrożności procesowej przy nieopacznym kontakcie z tego rodzaju materiałami.

Ale każdy ma swoją nostalgię, a specjalistami od nostalgii są prawicowi konserwatyści (cały ich światopogląd to w zasadzie jedna wielka nostalgia). Ostatnio mamy erupcję marzeń o powrocie do takich lat 90-tych, jakimi zapamiętali je prawicowcy. Do czasów Jana Pawła nieskazitelnego, małżeństwa nierozerwalnego, opozycji bezpaszportowej czy TVP monopolistycznej.

2 kwietnia cały kraj rozdeptały marsze solidarności z Janem Pawłem II. Prawica tęskni za czasami, w których nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że Karol Wojtyła podjął jakąkolwiek decyzję, wskutek której ktoś został skrzywdzony. A gdyby jednak takie informacje zostały wykryte, to z szacunku dla świętości zostałyby przemilczane i zatajone. W końcu przecież „tylko nie mów nikomu” było nie od parady. Na pomysł marszów solidarności z ofiarami duchownych, których Wojtyła przenosił z parafii do parafii, nikt nie wpadł. Solidarność z „maluczkimi” to w końcu wymysł wrażej współczesności.

Współczesność przyniosła także plagę rozwodów, czego w latach 90-tych nie było. Stąd pomysł konfederackiej prawicy, aby młodzi małżonkowie mogli oświadczyć w USC, że wyrzekają się prawa do rozwodu. Pozbawienie się wolności następowałoby oczywiście dobrowolnie, a więc byłyby jej aktem. Wolność do braku wolności – to zaiste oryginalna myśl. John Stuart Mill musiał polskich konfederatów jakoś antycypować, bo już w XIX w. tłumaczył jak krowie na rowie, dlaczego dobrowolne oddanie się w niewolę nie jest aktem wolnościowym, a jego zakazanie chroni wolność, a nie ją ogranicza (Mill zresztą w dodatku nazwał kiedyś małżeństwo „wyrafinowaną formą niewolnictwa”). W pomyśle konfederatów jest jednak kuriozalna luka: wyrzekający się rozwodu młodzi mieliby możliwość uzyskania go mimo wszystko „za zgodą biskupa diecezjalnego”. Losy Jacka Kurskiego dobitnie pokazują, że jest to luka szeroka niczym Grand Canyon i że statystyczny biskup diecezjalny w Polsce małżeństwa lekką ręką unieważnia. Zapewne jest to kwestia znajomości i kwoty.

Nostalgią nawet za latami 80-tymi wykazali się ministrowie Moskwa i Czarnek, kreśląc wizję odbierania paszportów zwolennikom i politykom opozycji za krytykę ich rządu. Niejasne pozostało tylko, po której granicy pozbawione papierów „lewactwo” miałoby zostać. Moskwa chyba raczej łaknie naszej banicji poza granice RP, więc sięga ku tradycji „Żydzi na Madagaskar!”. Czarnka zaś bardziej inspiruje PRL, czyli zakaz wyjazdów dla opozycji poza Polskę. Niech zostanie na miejscu i w bólach ogląda, jak Czarnkowa szkoła robi z mózgów ich dzieci pulpę!

W końcu, zanim uda się ze wszystkimi telewizjami zrobić to, co z gazetami Polska Presse, na pilotach winna królować TVP. O istnieniu alternatyw można by zapomnieć i znów byłyby w Polsce tylko dwa kanały, jak we wczesnych latach 90-tych. Komu to przeszkadzało? Programy TVP winny być na jednocyfrowych kanałach, dostępne jednym wciśnięciem guzika. A te wobec rządu krytyczne? Niech mają jakieś trzycyfrowe kanały, w dodatku takie, które na klawiaturze najtrudniej wybrać, jak 924 lub 716.

Nostalgia to świetna rzecz. Każdy wyobraża sobie piękniejszy świat i żyje marzeniami.

 

Autor zdjęcia: Vika Strawberrika

Językowe strategie wykluczania na przykładzie ludzi zbędnych* :)

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata.

Produkcja ludzi-odpadów, ludzi-odrzutów, czy też ludzi na przemiał stanowi zdaniem Zygmunta Baumana nieunikniony skutek modernizacji, będąc efektem ubocznym zaprowadzania ładu. Dobrze funkcjonujące społeczeństwa zapewnić miały miejsca pracy dla wszystkich i wysoką wydajność każdego. Każdy pieczołowicie konstruowany ład odtrąca jednak część populacji, traktując ją jako zbiorowość osób „nie na swoim miejscu”, „nie pasujących do reszty”, czy wreszcie jako „elementy niepożądane”. Ludzie zbędni są niewidoczni, niedostrzegani, to ci, których mijamy każdego dnia nie zauważając ich obecności, a przecież przynależą do społeczeństwa. Ich zbędność intensyfikuje fakt, iż traktuje się ich jako osoby, które należy utrzymywać, zapewniać im środki do przetrwania, tym samym postrzegając ich jako pasożytujących na innych. Mamy do czynienia ze wzrastającą grupą ludzi, którzy zostali pozbawieni niezbędnych zasobów do przetrwania biologicznego, jak i społeczno-kulturowego (Bauman, 2005, s.15). Inaczej ujmując, żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących” (Stawiszyński, 2021, s. 33). Pęknięcie na tych, którzy są niezbędni, potrzebni, a tym samym uprzywilejowani, w opozycji do zbędnych, marginalizowanych i wykluczanych staje się coraz bardziej wyraźne i dojmujące. Humanizm domaga się dopominania o los tych, który wielu jest obojętny, a także podjęcia działań, które mogą minimalizować negatywne skutki wykluczania i stygmatyzowania zbędnych.  

Ludzie-odpady w sensie Baumanowskim to ludzie zbędni. Ich zbędność łączy się z bezużytecznością, byciem niepotrzebnym, nadliczbowym, nadprogramowym. Społeczeństwo przekonuje takie osoby, że doskonale się bez nich obywa, tym samym pozbawiając ich prawa do bycia dostrzeżonym i docenionym. Przywołajmy Baumana, by trafniej zobrazować kluczową dla naszych rozważań kategorię zbędności: „Uznać kogoś za »zbędnego« znaczy wyrzucić go dlatego, że przeznaczony jest do wyrzucenia jak pusta i bezzwrotna plastikowa butelka albo zużyta jednorazowa strzykawka, nieatrakcyjny towar, na który nie ma nabywców albo bezużyteczny, wybrakowany lub uszkodzony produkt zdjęty z taśmy przez kontrolerów jakości” (Bauman, 2005, s. 25). Coraz częściej dane jest nam obserwować proces, w którym ludzi traktuje się jak rzeczy, a rzeczy jak ludzi. Pojęcie zbędności uzmysławia, że nie jest to stan anomalii, przejściowej dysfunkcji, czy tymczasowej nieprawidłowości. Jest to raczej stan, w którym aprobuje się aberrację, traktując ją jako integralny element rzeczywistości. Zbędność wydaje się naturalnie łączyć z tym, co traktujemy jako odrzut, opad, śmieć, a w konsekwencji zbędny balast. 

 

Ludzie zbędni to ludzie zdeklasowani, uważani za bezużytecznych i co jeszcze bardziej dojmujące sami za zbędnych się uznający. Pogodzeni z beznadzieją własnego losu nie próbują o nic walczyć i prosić. To ci, o których nikt nie dba, nikt o nich nie myśli, wydrenowując ich byt z jakiejkolwiek istotności. To wszyscy ci, którzy któregoś dnia otrzymali komunikat „o likwidacji”, nie potrafiący się dostosować do nowych warunków, „ludzie upadku” bankrutujących zakładów pracy, ale także pracownicy PGR-ów internalizujący wyuczoną bezradność, zwolnieni w ramach rozmaitych restrukturyzacji. Ważną kategorią, nad którą warto się pochylić, jest syndrom wyuczonej bezradności. Jest on zwykle definiowany jako pewien wyuczony stan reagowania na trudne, nieprzyjazne sytuacje, których jednostka nie potrafi uniknąć, albo też, nie ma możliwości wycofania się z nich (Seligman, 2002, Jarmakowski, 2009, Gąsiorowska, Grochowska, 2012). Jak wskazuje Martin Seligman, jednostki przejawiające w swoich zachowaniach wyuczoną bezradność nie potrafią funkcjonować bez wsparcia społecznego z zewnątrz, ich poczucie sensu życia jest niskie, mają poczucie krzywdy, a tych którym wiedzie się lepiej od nich, traktują wrogo i z nieufnością. To właśnie te osoby najczęściej przejawiają pesymistyczne skrypty wyjaśniania doświadczeń życiowych. 

 

Wyuczona bezradność mocno wiąże się z poczuciem kontroli nad wzmocnieniami (Rotter 1966). Jedną z kluczowych zmiennych różnicujących ludzi stanowi poczucie kontroli nad własnym życiem. Jeśli jednostka uznaje, że sukcesy ale także porażki stanowią wypadkową jej własnej pracy, zaangażowania, cech osobowości, wtedy mówimy o wewnętrznym poczuciu kontroli. Jednostka z wewnętrznym poczuciem kontroli sobie przypisuje sprawczość nad tym, czego doświadcza. Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach. Przeciwieństwem takich osób są jednostki o zewnętrznym poczuciu kontroli, które są przekonane, że ich sytuacja życiowa to wypadkowa zbiegu okoliczności, przypadku, czy też celowego działania innych ludzi (Rotter 1966). Osoby z zewnętrznym poczuciem kontroli są szczególnie podatne na wystąpienie u nich syndromu wyuczonej bezradności. 

Pojawienie się zachowań określanych jako wyuczona bezradność stanowi wypadkową reakcji na sytuacje niekontrolowane, które zostają przez jednostkę zinterpretowane jako takie, na które ona nie ma wpływu (Domachowski, 2002). Oznacza to, że jednostka przyswaja myślenie, które prowadzi do przekonania, iż podjęcie określonych czynności nie wiąże się z uzyskaniem pożądanych przez nią efektów. Inaczej ujmując – jednostka uczy się, iż pomiędzy podjęciem działania, a niepodejmowaniem go nie ma właściwie żadnych istotnych różnic, co prowadzi do dominacji w jej zachowaniu bierności, apatii, a w konsekwencji rezygnacji z podejmowania jakichkolwiek aktywności. 

Istotne znaczenie dla procesu kształtowania się syndromu wyuczonej bezradności ma reprezentowany przez jednostkę sposób rozumienia i interpretowania własnych niepowodzeń i porażek. Jeśli jest on pesymistyczny, z wysokim prawdopodobieństwem prowadzi do krystalizowania się wyuczonej bezradności. Zniekształcenia poznawcze, które dotykają ludzi zbędnych, przejawiają się w dominacji myślenia opartego o wyuczoną bezradność, co sprawia że postrzegany związek pomiędzy działaniem, a jego efektem ma charakter negatywny. To właśnie ludzie zbędni szczególnie często mogą doznawać tego, co określa się mianem treningu bezradności (Sędek, 1991), oznaczającego wielokrotne i powtarzające się doświadczenia, które wywołują odczucie niemożności konstruktywnego rozwiązania problemu. Pierwsze tego typu doświadczenia mogą się rozpocząć już w szkole, kiedy uczeń, który otrzymuje etykietkę słabego, pomimo podjętych wysiłków, by poprawić swoje wyniki nie może wyjść z zaklętego kręgu słabego ucznia. Bywa tak, że osoba dorosła, osiągająca życiowe sukcesy, ocenia swoją wartość poprzez pryzmat ocen, które otrzymywała w szkole. 

 

Proces dehumanizacji, odbierania ludziom podmiotowości, ich urzeczowienia zwykle rozpoczyna się od wykluczającego i stygmatyzującego języka. Jak trafnie zauważa Guy Standing: „Walka o uznanie (…) dotyczy legitymizacji grupy jako bytu społecznego. To walka o zmianę wyobrażenia na temat klasy oraz modeli wyzysku i opresji. To także walka o odzyskanie języka” (Standing, 2014, s. 24). Zwykle pozbawieni języka, pozbawiani są swoich praw, nie mają możliwości wyrażania sprzeciwu, a inni wypowiadają się za nich. Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości. W koncepcji piramidy nienawiści Gordona Allporta (1954) proces wrogości rozpoczyna się od negatywnych określeń i komentarzy wobec osób lub grup społecznych. To one prowadzą do unikania odmiennych osób lub grup, które bywają uznawane za gorsze. Zbędność prowadzi do dyskryminacji, a ta nierzadko do bezpośrednich ataków fizycznych. Ekstremum piramidy nienawiści staje się eksterminacja, czyli masowa eliminacja całych grup społecznych, czego przykładem była eksterminacja ludności żydowskiej w okresie II wojny światowej. Proces dehumanizacji, a w konsekwencji uznawania ludzi za zbędnych odbywać się może na co najmniej kilku poziomach. Szczególnie odczłowieczająca wydaje się opisywana przez Fromma i Kępińskiego strategia, którą określić możemy jako uprzedmiotawianie ludzi, która przejawia się poprzez postrzeganie drugiego człowieka jako przedmiotu, czy towaru, czego przykładem może być korporacyjny język traktujący wyzyskiwanych pracowników jako „odnawialne zasoby”. 

 

Językowy proces odczłowieczania ludzi obserwujemy poprzez nadawanie etykiet językowych i stygmatyzujących określeń. W przypadku wspomnianych już uchodźców posługiwano się takimi określeniami jak „dzika horda”, „barbarzyńska dzicz”, czy „islamskie bestie”. Trzeba również zwrócić uwagę na stygmatyzujące uchodźców określenia intensywnie czerpiące z retoryki wojennej. O uchodźcach często mówiono jako o „islamskim taranie”, „najeźdźcach”, „kolonizatorach”, uznając iż dokonują oni „najazdu”, „podboju”, czy „szturmu”. Owe nieuzasadnione wyolbrzymienia podsycały lęki, napawały niepokojem, wzmacniając postawy niechęci wobec obcych, którzy postrzegani byli jako zagrożenie. Obawy wobec uchodźców intensyfikowały również liczne metafory wodne, obfitujące w określenia typu „fala”, „zalew”, „napływ”, wywołujące skojarzenia z klęską żywiołową, której nie sposób opanować i na którą społeczeństwo nie ma wpływu. 

 

Z uprzedmiotawianiem łączy się strategia mechanizacji ukazująca ludzi analogicznie jak maszyny, a więc podmioty pozbawione uczuć, emocji, pracujące zawsze tak samo wydajnie, nie mające prawa okazywać słabości. Od pracowników oczekuje się, że niezależnie od okoliczności będą tak samo wydajni, podobnie jak uczniowie czy studenci. I choć wiele mówi się o procesach humanizacji pracy, trudno zauważyć, by przełożyło się to na konkretne działania, czy zmianę filozofii myślenia o człowieku w organizacji. Konsekwencją upowszechnienia się strategii uprzedmiotawiania i mechanizacji ludzi może być dehumanizujące niedostrzeganie, tak typowe dla kategorii ludzi zbędnych. Niedostrzeganie przejawia się w wykluczaniu, ignorowaniu, czy niedopuszczaniu do głosu. Mechanizm ten możemy obserwować chociażby w stosunku do dzieci, do których rzadko podchodzi się podmiotowo. Nie mniej niebezpieczna staje się strategia animalizacji i biologizacji, tak często widoczna chociażby w dyskursie dotyczącym uchodźców. Polega ona na tym, iż ludziom przypisuje się właściwości zwierząt, albo właściwości typowe dla zagrożenia o charakterze biologicznym budząc tym samym nieuzasadniony lęk i wstręt, czego przykładem są określenia stosowane wobec ludzi typu: „szarańcza”, „robactwo”, „insekty”, „zaraza”, czy „brudasy”. 

 

Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów. Postuluje się, by używać języka włączającego, pro-uchodźczego, który zwraca uwagę na to, iż człowiek nie może być nielegalny, jedynie jakieś jego działanie lub czyn może mieć taki charakter. Trafniejszym i bardziej adekwatnym terminem są określenia typu „migrant o nieuregulowanym statusie”, czy „migrant nieudokumentowany”. 

 

Zwrócić trzeba uwagę na jeden z niepoprawnych, a częściej stosowanych terminów tj. tak zwany „kryzys uchodźczy”. To właśnie ten termin kieruje naszą uwagę na zagrożenia, które  uchodźcy mogą potencjalnie wywoływać, zamiast na ich dramatyczną sytuację, ucieczkę przed wojną, nierzadko wymuszoną konieczność, by ocalić życie swoje i najbliższych. Jeśli mówić o kryzysie, to raczej powinno się mówić o kryzysie polityk migracyjnych, które nie radzą sobie z napływem uchodźców, obnażając brak przemyślanej i efektywnej polityki azylowej, a także skutecznych rozwiązań w tym względzie na poziomie krajowym. O kryzysie z pewnością należy mówić w kontekście postaw wobec uchodźców i nierzadko jawnej, otwartej wobec nich niechęci. 

 

Nasz język ma ogromny wpływ na to, jak odbierani i traktowani są uchodźcy w naszym kraju. Stygmatyzujący, wykluczający a nawet otwarcie wrogi język wzmacnia nieprzyjazne postawy wobec uchodźców, intensyfikując nasze obawy wobec obcych. Jak zauważa Bauman, obcy są „wielką niewiadomą” (Bauman, 2016, s. 117), z którą musimy się zmierzyć. Zagrażające metafory, skrajnie nacechowane terminy pogłębiają dehumanizację obcych, których z łatwością traktujemy jak ludzi gorszej kategorii, Baumanowskich ludzi zbędnych. Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka. Warto posługiwać się takim językiem, który wolny jest od stygmatyzacji, niepowielający dehumanizacyjnych kalek językowych. 

 

Ludzie-odpady to obecnie nie tylko bezrobotni, czy osoby znajdujące się w złej sytuacji materialnej. Element materialny wydaje się tracić na znaczeniu. Przynależność do ludzi-odpadów definiuje raczej poczucie nonsensowności istnienia, funkcjonowanie w stanie życiowej wegetacji, ale także przekonanie o braku własnej sprawczości. W neoliberalizmie niemal każdy, niezależnie od posiadanych kompetencji czy kwalifikacji może być uznany za człowieka zbędnego. Ludźmi-odpadami stają się także całe narody wykluczane przez media, pojawiające się w naszej świadomości jedynie na chwilę, kiedy to medialne reflektory kierują naszą uwagę na dotykające  ich kataklizmy, czy inne zbiorowe nieszczęścia. Mało kogo zajmuje dzisiaj los tysięcy uchodźców, pakistańczyków, czy hindusów pracujących za marne wynagrodzenie w urągających ludzkiej godności warunkach. To wypadkowa fragmentaryzacji świata, o której w wykładzie noblowskim wspominała Olga Tokarczuk (2020, s. 279), przejawiającej się w postrzeganiu świata jako niepowiązanych ze sobą elementów. Dzięki temu zakupiona przez nas odzież nie jest kojarzona z nieludzkimi warunkami azjatyckich fabryk, zwalniając nas z odpowiedzialności za dokonywane przez nas wybory i sytuację ludzi zbędnych. W rozumieniu perspektywy ludzi postrzegających się jako zbędnych istotne jest kształtowanie tego, co Martha Nussbaum określa mianem wyobraźni współczującej (Nussbaum, 2008), oznaczającej umiejętność widzenia siebie na miejscu kogoś innego i patrzenia na świat jego oczami. By móc współodczuwać, konieczne jest wyjście poza perspektywę mnie to nie dotyczy, gdyż tylko takie spojrzenie uwrażliwia na nieszczęście drugiego. Pielęgnowanie w sobie empatycznej wyobraźni pozwala z zaangażowaniem, ale i aktywną troską spojrzeć na tych, którym społeczeństwo odmawia prawa do bycia widzialnym. 

To właśnie społeczeństwa wysokorozwinięte powinny ze szczególną troską pochylać się nad losem tych, o których nie chce się z różnych względów pamiętać. Wiele zapalnych i trudnych problemów można i należy rozwiązywać w dialogu. To dialog daje możliwość zetknięcia się z odmiennością, zrozumienia jej, wniknięcia w perspektywę innego, minimalizując obawy i nieuzasadnione lęki, które u ludzi zbędnych są szczególnie silne, bowiem sami czują się niepewni i niewysłuchani, zatem budują chwiejne poczucie własnej wartości umniejszając słabszych. Ważne jest używanie języka, który ma charakter włączający, rozumiejący, inkluzywny, wolny od stygmatyzacji i etykietowania wzmacniającego wykluczenie. 

 

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata. Ważna jest taka pomoc, która umożliwia wyjście z zamkniętego koła bezradności, wypracowanie nowych schematów interpretowania świata, nieopartych o negatywizm i fatalistyczne skrypty wzmacniające wyuczoną bezradność. Bez zmiany pesymistycznych schematów poznawczych nie jest możliwa zmiana sytuacji społecznej ludzi zbędnych. Dużą rolę w tym procesie upatrywać należy w systematycznej pracy pedagogicznej budującej u młodego człowieka poczucie sprawczości, wiary we własne możliwości, aktywizmu i zaangażowania. To właśnie od pracowników szkół wiejskich i małomiasteczkowych zależy niejednokrotnie los przyszłych ludzi zbędnych, którzy od najwcześniejszych etapów edukacji otrzymują bądź też nie określony rodzaj wsparcia nie tylko edukacyjnego, ale emocjonalnego. Szczególnie w środowiskach wiejskich, zapomnianych, funkcjonujących na marginesach tego co oficjalne, jest wyjątkowo dużo pracy do wykonania. 

 

Literatura:

 

Allport, G. (1954). The Nature of Prejudice. Boston: Massachussets, Addison-Wesley.

Bauman, Z. (2016). Obcy u naszych drzwi, Warszawa: PWN. 

Bauman, Z. (2005). Życie na przemiał, Kraków: Wydawnictwo Literackie. 

Domachowski, W. (2002). Przewodnik po psychologii społecznej. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.

Gąsiorowska, M., Grochowska A. (2012). Spójność pojęciowa komunikatu perswazyjnego: rola prywatnych teorii rzeczywistości, wyuczonej bezradności i afektu, „Przegląd Psychologiczny”, 55, 233-252.

Jarmakowski, T. (2009). Styl atrybucji, poczucie kontroli i płeć a podatność na powstawanie syndromu wyuczonej bezradności, „Acta universitatis lodziensis folia psychologica”, 13, 55-73.

Nussbaum, M. C. (2008). W trosce o człowieczeństwo. Klasyczna obrona reformy kształcenia ogólnego, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. 

Rotter, J. (1966). Generalized expectancies for internal vs. external control of reinforcement, „Psychological Monographs” 80.

Seligman, M. (2002). Optymizmu można się nauczyć, Poznań: Media Rodzina.

Sędek G. (1991). Jak ludzie radzą sobie z sytuacjami, na które nie ma rady?. w: Złudzenia, które pozwalają żyć red. Mirosław Kofta, Teresa Szustowa, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe. 

Standing, G. (2014). Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa, przeł. K. Czarnecki, Warszawa: PWN. 

Stawiszyński, T. (2021). Co robić przed końcem świata, Warszawa: Agora.

Szpunar, M. (2022). Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, w: „Colloquium”, 4, s. 145-163.

Tokarczuk, O. (2020). Czuły narrator, Kraków: Wydawnictwo Literackie.

* Tekst powstał na bazie artykułu autorki Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, „Colloquium”, 2022/4, s. 145-163.

 

Wyimki:

– Żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących”.

– Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach.

–  Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości.

– Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów.

– Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka.

 

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję