Poprawność ludzka :)

Humanistyczne i liberalne idee przez wieki stopniowo docierały do coraz szerszych kręgów społecznych w krajach najbardziej rozwiniętych. Dzięki nim zaczęto uświadamiać sobie bezmiar krzywd i podłości, które niesie z sobą przekonanie o prawie dominacji niektórych narodów, warstw i środowisk społecznych nad innymi. To na skutek uzurpowania sobie tego prawa przez grupy większe i silniejsze ze względu na stan posiadania lub władzę, pojawiły się totalitarne idee dehumanizacji środowisk słabszych lub zacofanych w rozwoju, uzasadniające niewolnictwo. Nieco później idee te przeobraziły się w pogląd o konieczności osobnego rozwoju społeczeństw różnych ras, co zaowocowało segregacją w Stanach Zjednoczonych i apartheidem w Republice Południowej Afryki. Przekonanie o nierównej wartości ludzi w społeczeństwie wyrażało się – i niestety w wielu środowiskach wyraża się nadal – w dyskryminowaniu ludzi ze względu na pochodzenie (kastowość), narodowość, orientację seksualną, a także płeć. Kobiety dopiero sto lat temu zyskały pełnię praw obywatelskich, ale w dalszym ciągu są gorzej traktowane przez pracodawców, a w kulturach patriarchalnych są podległe mężczyznom.

W 1968 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych uznała segregację za zbrodnię przeciwko ludzkości. W krajach demokracji liberalnej zaczęły być podejmowane akcje afirmatywne mające na celu wyrównywanie szans edukacyjnych i zawodowych mniejszości społecznych, które w przeszłości dyskryminowano. W polityce społecznej coraz większą rolę zaczęły też odgrywać środowiska feministyczne i LGBT. Zaowocowało to zasadniczymi zmianami w systemach prawnych krajów zachodnich, które szły w kierunku pełnej emancypacji mniejszości i zrównania ich praw z prawami większości.

Niezależnie od tego, w latach 80. XX wieku w uniwersytetach amerykańskich pojawiła się moda na tak zwaną poprawność polityczną, która szybko zaczęła się rozpowszechniać w świecie zachodnim. Chodzi tutaj o wytworzenie presji kulturowej, aby w dyskursie publicznym używać języka, którego celem jest zachowanie szacunku i tolerancji w stosunku do członków mniejszości, zwłaszcza wobec grup dyskryminowanych. Poprawność polityczna służy akceptacji różnic między ludźmi i walce z rasizmem, nacjonalizmem, seksizmem i homofobią. Zwolennicy poprawności politycznej wychodzą bowiem z założenia, że język wpływa na rzeczywistość. Dlatego jego zmiana, zgodna z wytycznymi tej mody, powinna wpłynąć na zmniejszenie poziomu uprzedzeń prowadzących do rozmaitych form dyskryminacji. Ludzkość z trudem bowiem dojrzewa do zrozumienia, że na krytykę i potępienie nie zasługuje pochodzenie człowieka, kolor jego skóry czy wyznanie albo orientacja  seksualna, tylko jego czyny, które powodują czyjąś krzywdę.

Unikanie określeń i zwrotów językowych uznanych za obraźliwe lub mogących się kojarzyć z dyskryminacją przedstawicieli różnych grup niewątpliwie dobrze świadczy o kulturze społecznej i jest niezbędne w demokracji liberalnej. Zwolennikom poprawności politycznej trudno więc odmówić szlachetnych intencji. To oczywiście dobrze, jeśli walczy się z dyskryminacją i dba o lepsze samopoczucie osób, które znajdują się w jakimś środowisku w mniejszości bądź znalazły się, najczęściej nie z własnej winy, na marginesie życia społecznego. Popularyzatorzy zasad poprawności politycznej odgrywają wielką i pozytywną rolę wychowawczą. Ich postawy dyscyplinują bowiem tych, którzy nie radzą sobie w pluralistycznym społeczeństwie z obecnością mniejszości kulturowych czy seksualnych.

Zaskakujące jest więc to, że poprawność polityczna stała się obiektem zaciekłych ataków i nienawiści ze strony nie tylko radykalnych, ale i umiarkowanych środowisk prawicowych. Donald Trump w kampanii prezydenckiej w 2016 roku tym właśnie zjednywał sobie zwolenników. Również Jarosław Kaczyński wielokrotnie zwracał uwagę, że poprawność polityczna to niebezpieczne zjawisko, które radykalnie ogranicza swobodę wypowiedzi. Zapowiadał też, że Zjednoczona Prawica nie przyjmie żadnych ustaw o mowie nienawiści, bo to eliminuje wolność, a Polska jest przecież wyspą wolności w zjednoczonej Europie.

Czy zresztą można się temu dziwić zważywszy, że ludzki świat zawsze w przeszłości był hierarchiczny?  Życie społeczne zawsze obfitowało w walkę grup o dominację, przez którą rozumiano czerpanie poczucia dumy i wielkości z podporządkowania sobie i wykorzystywania innych. Racja była po stronie większych i silniejszych. Mniejsi i słabsi racji nie mieli, więc musieli godzić się z podporządkowaniem i pogardą. Tak przez wieki funkcjonował ludzki świat, zanim zaczęły dojrzewać humanistyczne i liberalne poglądy, które dopiero w XX wieku przyniosły fragmentaryczne, bo ograniczone do świata zachodniego, zmiany w praktyce społecznej. Te zmiany nie mogą się podobać tym, którzy w ich wyniku tracą dominującą pozycję i związane z nią poczucie wyższości.

Ludzie prawicy są przy tym wyjątkowo niekonsekwentni. Podkreślając wartość wolności słowa, odmawiają jednak tego prawa swoim ideologicznym przeciwnikom. Dotyczy to zwłaszcza sprawy obrażania uczuć religijnych. Dlaczego twierdzenie ateisty, że nie ma Boga, a Ewangelia nie jest żadną świętą księgą, ma być obraźliwe dla ludzi wierzących, podczas gdy ich twierdzenia o istnieniu Boga i świętości Ewangelii w żadnym wypadku nie są uważane za obraźliwe dla ludzi niewierzących? Dlaczego Matka Boska w tęczowej aureoli obraża katolików heteronormatywnych? Czyżby katolicy homoseksualni nie mieli prawa do jej wizerunku? Czy respekt dla osoby ludzkiej i jej godności przysługiwać ma tylko wierzącym, którzy mają głębokie poczucie świętości? To by oznaczało, że są to ludzie lepsi od niewierzących, i dlatego przysługuje im szczególna ochrona prawna. To samo dotyczy obszaru polityki. Akt oskarżenia przeciwko internaucie, który w czasie rządów PO obraził prezydenta Komorowskiego, prawica uznała za niezgodny z wolnością słowa. Rząd tej samej prawicy wystąpił z aktem oskarżenia przeciwko pisarzowi Żulczykowi, który prezydenta Dudę nazwał na Facebooku debilem. Wynika z tego, że poprawność polityczna obowiązywać ma wyłącznie ideologicznych i politycznych przeciwników prawicy. Ta ostatnia zaś może korzystać z wolności słowa bez ograniczeń.

W tym sporze jak na dłoni widać zasadniczą różnicę między środowiskiem lewicowo-liberalnym a środowiskiem prawicowym w podejściu do podstawowej zasady regulującej życie społeczne. Dla lewicy i liberałów jest nią równość, podczas gdy dla prawicy – hierarchia. Współczesna prawica już godzi się na równość ludzi wobec prawa, choć też nie do końca – biorąc pod uwagę sytuację ludzi LGBT – natomiast jest przeciwna równości wartości, życiowych celów i stylów życia. Dlatego ludzie o prawicowych poglądach źle się czują w demokracji liberalnej. W pluralistycznym społeczeństwie doskwiera im brak wyraźnej hierarchii celów i wartości oraz presja na tolerowanie tego, co budzi ich sprzeciw. Nie odpowiada im przyjęcie zasady, że złe jest tylko to, co powoduje czyjąś krzywdę. Przecież zawsze coś jest lepsze, a coś gorsze. Zasada hierarchii w życiu społecznym wymusza dominację jednych grup społecznych nad innymi. Ta dominacja często oznacza nierówność przywilejów i skłonność do dyskryminowania tych, których uznano za „gorszych” pod takim czy innym względem. Kaczyński wyraził to wprost, dzieląc Polaków na pierwszy i drugi sort. Wielokrotnie mówił o tym i pisał Przemysław Czarnek, zabierając się do oczyszczania systemu edukacji z lewicowo-liberalnych idei.

Poprawność polityczna jest niewygodna, gdy trzeba językiem chłostać przeciwników ideologicznych i politycznych. Ta chłosta jest potrzebna, bo później łatwiej jest rozprawić się z nimi w sposób bardziej radykalny. W publicystyce prawicowej poprawność polityczna jest przedmiotem nieustannych ataków, poczynając od lamentów nad „kneblowaniem ust”, a kończąc na kpinach przez sprowadzanie zasad poprawności politycznej do absurdu. Mimo wszystko jednak warto się zastanowić czy w krytyce politycznej poprawności nie ma jakichś racjonalnych elementów.

Zakaz krytyki

Pierwszy i najczęściej wysuwany zarzut dotyczy zakazu krytyki ludzi, ich postaw i poglądów, co zachęcać ma do autocenzury, która ogranicza wolność słowa i swobodnego wyrażania przekonań. Otóż ten zarzut jest chybiony. Nie chodzi tu bowiem o krytykę jako taką, tylko o jej powód wynikający z generalizacji i odpowiedzialności zbiorowej. Chodzi więc o to, aby wyzbyć się nastawień prowadzących do stygmatyzowania całych grup społecznych i przypisywania wszystkim ich członkom określonych cech czy odpowiedzialności za wyrządzone krzywdy. Jeśli ktoś powiada, że nie lubi np. Żydów, Niemców lub Rosjan, to znaczy, że nie zdaje sobie sprawy z moralnego i logicznego błędu uogólnienia. Narodu nie można lubić lub nie lubić, bo naród, któremu przypisuje się określone cechy lub winy, jest abstrakcją. Człowiek, który tak mówi, nie lubi narodu, tylko swojego wyobrażenia o nim, ukształtowanego przez utrwalony w jego środowisku stereotyp kulturowy, albo przez osobiste doświadczenie wynikające z kontaktu z przedstawicielami jakiegoś narodu czy innej grupy społecznej. Tak więc naród nie istnieje, istnieją tylko konkretni ludzie, których można za coś lubić albo nie lubić. I tylko oni mogą być przedmiotem krytyki za to, co konkretnie zrobili. Obarczanie odpowiedzialnością wszystkich członków danej grupy społecznej za to, co zrobili niektórzy jej członkowie, jest oczywiście niemoralne i jest wynikiem przywiązania do jakichś starych plemiennych tradycji, opartych na kolektywistycznym rozumieniu honoru i odpowiedzialności.

Najwyraźniej przywiązany do tych tradycji jest minister Czarnek i jego czyściciele podręczników, którzy występujące w nich określenie „zbrodnie nazistowskie” zastępują terminem „zbrodnie niemieckie”. Do czego potrzebna jest ta narodowa, uogólniająca identyfikacja? Przecież nie wszyscy Niemcy w tym czasie byli zbrodniarzami i nie wszyscy naziści byli wyłącznie Niemcami. Oczywiście chodzi o to, żeby Polacy zachowali nacjonalistyczną czujność i nie ufali współczesnym Niemcom, zgodnie ze starym powiedzeniem – „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”.

Z punktu widzenia poprawności politycznej, generalizacji należy unikać także przy ocenie konkretnego człowieka. Przedmiotem krytyki nie powinien być człowiek jako taki, ale jego konkretny czyn czy postawa. Ważne jest bowiem odróżnienie osoby od czynu czy poglądu, który jest krytykowany. Jakub Żulczyk nie podporządkował się tej zasadzie. Nie powinien bowiem nazywać prezydenta Dudę debilem, natomiast miał pełne prawo jego zachowanie w stosunku do prezydenta Bidena nazwać debilnym.

Wywyższanie mniejszości

Kolejny zarzut wysuwany pod adresem poprawności politycznej także wydaje się bezzasadny. Chodzi o to, że część społeczeństwa może te zasady uznać za specjalne przywileje dla mniejszości i tym bardziej czuć do nich niechęć. Ale przecież nie chodzi o to, żeby te mniejszości wywyższać, tylko żeby przestać je poniżać. Oczywiście, można inaczej spojrzeć na ten zarzut, kiedy skutkiem akcji afirmatywnych wprowadzane są rozmaite parytety dotyczące równej reprezentacji kobiet i mężczyzn czy przedstawicieli ras lub narodowości w różnych gremiach społecznych i organach władzy. Krytycy tych parytetów powiadają, że kwestionuje się w ten sposób kryteria merytokratyczne, które powinny być najważniejsze. Parytety stosowane są jednak dlatego, że długotrwała dyskryminacja członków niektórych grup społecznych nie daje im równych szans w konkurencji z przedstawicielami środowisk uprzywilejowanych. Nie jest to nic nowego, ponieważ w czasach PRL-u stosowany był system punktów preferencyjnych przy staraniu się na studia kandydatom pochodzenia robotniczego i chłopskiego. Uważano bowiem, że zrekompensuje to nierówności startu młodzieży z tych środowisk w porównaniu z dziećmi z rodzin inteligenckich.

Należy się jednak zgodzić z tym, że kryteria merytokratyczne są najważniejsze. Dlatego parytety muszą być traktowane tylko jako środek przejściowy. Rekompensata nierównego startu polegać powinna na stworzeniu systemu pomocy stypendialnej dla dążących do własnego rozwoju osób z środowisk dyskryminowanych, a w przypadku kobiet na usuwaniu barier natury kulturowej.

Nieuwzględnianie intencji

Trzecim zarzutem kierowanym pod adresem poprawności politycznej, pod którym podpisują się nawet niektórzy jej zwolennicy, jest nieuwzględnianie intencji, z jaką ludzie używają pewnych określeń. W polskiej kulturze językowej określenia „Murzyn” czy „Cygan” nie mają negatywnych konotacji. Dlatego wielu ludziom trudno zrozumieć dlaczego zamiast „Murzyn” mają mówić „Czarny” albo „Afrykanin”, a Cyganów nazywać Romami. Podobnie wygląda sprawa z zaleceniem używania feminatywów, z których część jest czymś zupełnie nowym w polskiej tradycji językowej, jak „gościnia” lub „ministra”. Zatem mężczyzna, który z uporem mówi „pani prezes”, zamiast „pani prezesko”, albo „pani kierownik” zamiast „pani kierowniczko”, wcale nie musi być zwolennikiem patriarchatu, a jedynie człowiekiem przywiązanym do określonego zwrotu językowego. Trzeba dodać, że także wiele kobiet, bynajmniej nie przeciwniczek feminizmu, z tego samego powodu woli, aby tytułowano je w sposób tradycyjny.

Zarówno w przypadku określeń rasy lub narodowości, jak i feminatywów, istotna jest intencja, dla której używa się tradycyjnych określeń. Nie należy się spieszyć z potępianiem ludzi, jeśli tych intencji nie znamy. „Murzyn” w języku polskim ma znaczenie całkiem neutralne, a nie stygmatyzujące, jak angielskie „Negro” w czasach niewolnictwa. Reagować i zwracać uwagę należy tylko tym, którzy używają określeń ewidentnie obraźliwych, jak „pedał”, „cwel”, „asfalt”, „żółtek”, „ciapaty” itp. Na upowszechnienie się nowych określeń potrzeba czasu. W przypadku feminatywów postęp jest już zresztą widoczny, mimo zdecydowanej obstrukcji prawicowych polityków i publicystów.

Skłonność do przesady

I wreszcie ostatni zarzut stawiany poprawności politycznej, to skłonność do przesady prowadzącej nieraz do absurdu. Niestety, w tym wypadku trzeba przyznać rację krytykom. Nadmierna gorliwość w unikaniu wszelkiej krytyki członków mniejszości oraz nadmierna wrażliwość ze strony tych ostatnich, bardzo źle służy emancypacji środowisk dyskryminowanych. Jest to bowiem podstawą do formułowania zarzutów, niestety często uzasadnionych, o dążenie do dyskryminowania większości lub ludzi mających inne poglądy, bynajmniej nie wrogie mniejszościom. Nie rozumiem, na przykład, dlaczego protest przeciwko ubojowi rytualnemu zwierząt ma być przejawem postawy rasistowskiej. Przesada jest również źródłem niewybrednych dowcipów na temat poprawności politycznej i ośmieszania tego nurtu. Absurdem jest, na przykład, stosowanie parytetu rasowego w aktorskiej obsadzie filmów historycznych i dotyczących rzeczywistych wydarzeń, skoro wiadomo skądinąd, że w tamtych wydarzeniach Czarnoskórzy nie brali udziału. Absurdem jest również sprzeciw przed wznawianiem książki Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”, bo Czarni byli w tej książce traktowani niesprawiedliwie i protekcjonalnie. To samo dotyczy książki „Chata wuja Toma”, autorstwa Beecher Stowe, która (książka nie autorka) była kiedyś symbolem amerykańskiego abolicjonizmu, ale dzisiaj jej treść uznawana jest za niedostatecznie rekompensującą rasistowskie nastawienie, podobnie jak niewinny wierszyk Tuwima „Murzynek Bambo”.

Takim tendencjom należy się przeciwstawiać. Po pierwsze dlatego, że poprawność polityczna nie może polegać na fałszowaniu rzeczywistości, a po drugie – pokazywanie przykładów nietolerancji i dyskryminacji, które kiedyś lub gdzieś traktowano jako zachowanie naturalne, są pouczającym świadectwem jak ludzie powoli dojrzewają do demokracji liberalnej.

Poprawność polityczna, wyśmiewana i zwalczana przez prawicę, jako lewacka, jest w istocie poprawnością ludzką, dbającą o równość i godność każdego człowieka. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest nadużywana i traktowana z nadmierną egzaltacją. Dlatego powinna być powszechnie wpajana w procesie wychowania i edukacji. W szkołach i uczelniach prowadzący zajęcia powinni reagować na wszelkie przejawy odchodzenia od zasad poprawności politycznej. Jest to szczególnie ważne dzisiaj, kiedy kontrofensywa kulturowa polskiej prawicy znajduje silne wsparcie ze strony władzy.

 

Autor zdjęcia: Toa Heftiba

„Nie, bo KLASIZM!” – czyli lewicowa wolność słowa :)

Lewica wpada w semantyczne sidła, które sama na siebie zastawia. Jeśli czworonóg w tym przykładzie to równość, a ogon poprawność polityczna, to mam wrażenie, że zwierzak chwycił własny koniec i nie do końca wie co z tym fantem zrobić. Ale nie o same gry słowne tu idzie. Wszak ofiarą na tym poligonie są swoboda wypowiedzi i wolności obywatelskie.

Z przyjściem do parlamentu nowego narybku w postaci młodej lewicy pojawiło się wiele interesujących zjawisk. Niektóre są pozytywne, inne negatywne. Według wszelkich badań ludzi najbardziej przyciągają niestety informacje negatywne, skupmy się więc na nich. Dla przykładu, wobec tych zapalonych, rzutkich, równościowych ludzi, ale i na tle obecnie panujących, dawny lider SLD, Leszek Miller może się dziś jawić jako umiarkowany wolnorynkowiec.

Z nowych obserwowanych zjawisk wyróżnić można między innymi cenzurowanie przez lewicę innych uczestników życia społeczno-politycznego. Widać to wyraźnie w mediach społecznościowych. Furorę robi słowo „klasizm”. Otóż lewicowa cenzura objawia się tym, że działacze tychże formacji i nurtów myślowych zwracają surowo uwagę innym, jak bardzo niewskazane jest odnoszenie się do rzeczy takich jak rodowód, wykształcenie, lub, na które nie można mieć wpływu.

Z taką krytyką spotykają się Ci, którzy wspominają o rodowodzie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Wspominanie znamienitych krewnych z przeszłości to przecież dworkowy snobizm. Inna sprawa, że tej politycznej gładkości, opromienienia, spuścizny i duchowego wsparcia przodków nie za bardzo widać.

Wielkie oburzenie na lewicy wywołało wypomnienie rzecznikowi PiS, Radosławowi Foglowi średniego tylko wykształcenia, podczas gdy Pan Fogiel porwał się na pouczanie konstytucjonalistów i profesorów prawa z dekadami doświadczenia. Nie wolno zatem w żadnym nawet kontekście wypominać komukolwiek dorobku, braku dorobku, takiego sobie wykształcenia czy czegokolwiek podobnego, bo „klasizm”.

Gdyby dla przykładu czworonoga nazwać równością a jego ogon poprawnością polityczną, to mam wrażenie, że czworonóg pochwycił i ugryzł własny ogon i nie wie co z tym fantem teraz zrobić.

Niedawno spotkałem się ze swoim dawnym wykładowcą, profesorem, którego dziś mam przyjemność nazywać swoim dobrym kolegą. Nawiązałem, że z jego wykładów zapamiętałem dobrze, gdy wspomniał o amerykańskiej organizacji broniącej swobód obywatelskich ACLU (American Civil Liberties Union).

ACLU bardzo się podzieliła i straciła część członków, bo broniła prawa do głosu w debacie neonazistom nie dlatego, że się z nimi zgadzała, przeciwnie, ale dlatego że uznawała prawo do wolności słowa za nadrzędny fundament. Stworzenie wyłomu dla jednych, staje się niebezpiecznym precedensem i początkiem ograniczenia wolności innym.

Cóż za wspaniały pokaz idealizmu i bezkompromisowej walki o prawa obywatelskie. Motto organizacji brzmi „Bo wolność sama się nie może bronić”. Na tym przykładzie widać wyraźnie jak daleko od tak pojmowanej wolności zawędrowała dziś młoda lewica.

Wolność słowa vs Poprawność polityczna :)

Syndrom sztokholmski

Zgwałcony przed kilkoma laty Norweg, lewicowy polityk Karsten Nordal Hauken, padł ofiarą brutalnej napaści seksualnej ze strony somalijskiego imigranta. Przestępca został schwytany, osądzony i umieszczony w zakładzie karnym. O całej historii z pewnością nie byłoby tak głośno, gdyby nie oficjalne stanowisko Haukena w tej sprawie, które polityk opublikował w otwartym liście. „Jestem heteroseksualnym mężczyzną, który został zgwałcony przez somalijskiego uchodźcę. Moje życie się załamało, teraz czuję się winny, że zostanie on wydalony z kraju” – napisał. Norweg przez widmo deportacji ciążące na jego oprawcy popadł w depresję, zaczął pić i palić haszysz. Teraz otwarcie apeluje o to, by somalijski przestępca mógł pozostać w Norwegii. „Dowiedziałem się, że kultura, w której wyrósł gwałciciel, jest zupełnie inna od naszej. W jego kulturze molestowanie seksualne jest kwestią władzy, a mniej popędu. I nie jest postrzegane jako akt homoseksualny(…).Widzę go głównie jako wytwór niesprawiedliwego świata. Wytwór wychowania naznaczonego wojną i ubóstwem”.

U norweskiego lewicowego działacza uaktywnił się psychiczny stan umysłu potocznie określany mianem syndromu sztokholmskiego. Hauken solidaryzuje się ze swoim oprawcą, tłumaczy motywy jego działań, ba – ma poczucie winy, że to przez niego gwałciciela czeka deportacja. Postawa Norwega w skali mikro zdaje się wiernie obrazować postawę Europy w kwestii ludzi o innych niż europejskie wartościach, którzy masowo do niej przybywają – Europejczycy samych siebie autocenzurują, wypierają realne problemy związane z asymilacją ludności muzułmańskiej i brutalnie ukrócają dyskusję o tym zagadnieniu.

Przykłady tłumaczeń i relatywizacji aktów przemocy dokonywanych przez muzułmańskich imigrantów można mnożyć. W podobnym tonie konteksty społeczno-kulturowe kreśliła feministka i publicystka „Krytyki Politycznej” Kinga Dunin.  Autorka w swoim felietonie pt. „Zgwałcony rok miłosierdzia” tak tłumaczyła serię napaści o charakterze seksualnym i rabunkowym, którego dopuścili się imigranci na kilkuset niemieckich kobietach w Kolonii, Hamburgu i Stuttgarcie: „Wyobraźmy sobie pół miliona Polaków, bez pracy, niepewnych jutra, w obozach, koczujących na dworcach. A obok święta na bogato – bombki, trąbki, mikołaje…(…). Niestety, panowie, tam, gdzie jest dużo wyrwanych z naturalnego środowiska, sfrustrowanych mężczyzn, takie rzeczy mogą się zdarzyć”.

Dalej Kinga Dunin, zazwyczaj trzymająca stronę słabszych i pokrzywdzonych, szczególnie jeśli są to kobiety, konkluduje: „Natomiast etyka, np. świecka, ale też chrześcijańska, a nawet jej katolicka odmiana, mówi nam, że wszyscy jesteśmy ludźmi, że bliźniego należy kochać, nawet jeśli nie kochamy jego uczynków, że potrzebującym trzeba pomagać. I nikt nie obiecywał, że nie wiąże się to z żadnymi kosztami”.

Kinga Dunin nie usprawiedliwia tymi słowami migrantów, którzy napadali, napastowali i okradali kobiety. Takie postawienie sprawy byłoby dla autorki krzywdzące. Niestety Dunin robi coś niewiele lepszego – relatywizuje problematykę i rozmywa temat w taki sposób, że już nie bardzo wiadomo, czy gdzie drwa rąbią, tam wióry muszą lecieć. I czy sprawcom przemocy w tym wypadku nie należałoby na równi współczuć z ich ofiarami, biorąc pod uwagę kontekst ich wędrówki. Ponadto sugerowanie, że w podobny sposób mogliby zachowywać się Polacy czy inni Europejczycy, jest nie na miejscu.

Sprawcami zbiorowych napaści na kobiety motywowanych podtekstami seksualnymi nie byli kibole czy faszyści, chętnie porównywani przez lewicę z muzułmańskimi napastnikami w Kolonii i innych niemieckich miastach. Takie zachowanie ma konkretną nazwę – taharrush gamea i jest rytuałem praktykowanym przez arabskich mężczyzn. Jak podawał niemiecki Die Welt: „Polega on na znęcaniu się grupy mężczyzn nad ofiarą. Jest nią zawsze kobieta z kraju Zachodu albo miejscowa kobieta ubierająca się na zachodni sposób. To praktyka nagminna w krajach arabskich, w których kobiety bywają tak traktowane na ulicach”.

Z słów publicystki „Krytyki Politycznej” można wysnuć natomiast wniosek, że napastowane, napadnięte przez imigrantów i okradzione kobiety są kosztami, które cywilizacja europejska musi ponieść w imię miłości i etyki – świeckiej czy chrześcijańskiej.

Polityka kneblowania ust 

O ile z argumentacją Karstena Nordala Haukena i Kingi Dunin można się nie zgadzać, można zarzucać tej argumentacji odwracanie pojęć i pokrętną logikę, to jednak istnieje tu pole do nawiązania dialogu. Argumenty można zbijać lub częściowo przyjmować, można prowadzić rozmowę i wymianę myśli. Co jednak gdy dialog jest niemożliwy, bo na przedmiot dyskusji spada zasłona milczenia?

Czynienie dialogu i publicznej debaty niemożliwymi do zrealizowania było i bywa strategią niektórych państw, ośrodków władzy czy mediów.  Jeśli chodzi o problematykę napływu do Europy imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu, przodowały w tym Niemcy. Bulwersującym niemieckie społeczeństwo zdarzeniem było zatajenie przez dziennikarzy na kilka dni informacji o atakach na kobiety, których w sylwestrową noc dopuścili się muzułmańscy imigranci. Były minister spraw wewnętrznych Hans Peter Friedrich stwierdził, że Niemcy borykają się z „kartelem milczenia”.

Podobne zdarzenia miały miejsce w Szwecji. W Sztokholmie podczas młodzieżowego festiwalu „We are Sthlm” zdarzyły się przypadki molestowania seksualnego młodych kobiet przez imigrantów. Ich ofiarami padły między innymi 11 i 12-letnie dziewczynki, łącznie pokrzywdzonych było około 150 kobiet. Oficjalny komunikat szwedzkiej policji mówił jednak coś zupełnie przeciwnego: na festiwalu było bardzo spokojnie. Dziennikarze dziennika Dagens Nyheter dowiedzieli się, że sprawa była umyślnie tuszowana przez policjantów ze względu na naciski szwedzkich polityków, którzy nie chcą, by psuto wizerunek uchodźców.

Z kolei po zamachach w Brukseli holenderscy funkcjonariusze chcieli zamknąć usta Ivarowi Molowi, nauczycielowi, który pytał na Twitterze jak ma prowadzić lekcje, gdy muzułmańskie dzieci klaszczą i wiwatują na wieść o zamachach w Belgii. Policjanci mieli odwiedzić nauczyciela niedługo po tym i upomnieć, by więcej takich wpisów nie publikował.

Celem takiego działania jest obrona idei tolerancji wobec muzułmańskich imigrantów. Tuszowanie pewnych niewygodnych faktów dotyczących, przynajmniej częściowo, nieudanej integracji z odmienną od zachodniej kulturą, zostaje złożone na ołtarzu tej idei. Całość poczynań zmierzających w tym kierunku jest chętnie określana mianem działań w imię poprawności politycznej.

I co z tym fantem zrobić?

Entuzjaści rozlokowania na terenie Unii Europejskiej imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu zazwyczaj popierają zmiany, jakie zaszły i zachodzą na starym kontynencie od lat. Europejczycy stali się (i stają) bardziej tolerancyjni, laiccy i obywatelscy. Znaczna część ustawodawstw chroni mniejszości seksualne przed mową nienawiści, konwencje antyprzemocowe pomagają walczyć z agresją wobec kobiet i dzieci, czynione są starania zapobiegające wykluczeniu społecznemu, prawo staje się bardziej wrażliwe na los zwierząt etc.

Wobec wyżej wymienionych i zachodzących zmian zazwyczaj protestują konserwatyści, niemal zawsze środowiska narodowe i ksenofobiczne. Wielu entuzjastów idei lewicowych i liberalnych zdaje się nie dostrzegać tego, że przyjmując masowo do Europy muzułmanów, kręci sobie bat na własne widzenie świata, a prawicowi radykałowie zyskują sojusznika w walce z zachodnimi ideami.

Były przewodniczący Komisji ds. Równości i Praw Człowieka, Trevor Phillip, przytacza dane z przeprowadzonej dla Channel 4 ankiety. Wynika z niej między innymi, że 23% brytyjskich muzułmanów chce usankcjonowania prawa szariatu na Wyspach Brytyjskich, 52% chce delegalizacji związków homoseksualnych a 39% jest zdania, że żona powinna być zawsze posłuszna swojemu mężowi.

Co ciekawe, przeciw temu protestuje prawica i narodowcy, którym w gruncie rzeczy jest bliżej do kultury arabskiej z jej radykalizmem, niż liberałom i lewicy, która walczy o równouprawnienie i prawa gejów.

W Europie dochodzi do kuriozalnych przypadków zawężania debaty publicznej, która na początku masowego napływu imigrantów ograniczała się li tylko do haseł mówiących o kulturowym ubogaceniu, pomaganiu słabszym i kryzysie demograficznym, w rozwiązaniu którego niezbędni są imigranci z Bliskiego Wschodu. Jaskrawym tego przykładem jest polityka Angeli Merkel, która we wrześniu ubiegłego roku wezwała przedstawicieli Facebooka do cenzurowania wpisów użytkowników serwisu, między innymi ze względu na negatywne komentarze dotyczące polityki pro-imigracyjnej.

Wieść z ostatnich dni niesie, że Komisja Europejska wciąż optuje za przymusową relokacją uchodźców. Jak ustalili dziennikarze Informacyjnej Agencji Radiowej, może to oznaczać, że do Polski trafi nawet ok. 150 tys. migrantów z Bliskiego Wschodu. Przedstawiciele Komisji Europejskiej zdają się nie dostrzegać faktu, że w wielu krajach UE jej obywatele są takim rozwiązaniom przeciwni.

Zamiast cenzurować internet, pozostawmy ludziom pełną wolność wypowiadania swoich myśli, zarówno w świecie wirtualnym, jak i realnym. Zamiast przemilczać niewygodne fakty, mówmy o nich z otwartą przyłbicą. Zamiast zakrzykiwać adwersarzy i rozmydlać znaczenie pojęć, wsłuchajmy się we wszystkie głosy i zobaczmy jak wygląda całe spektrum sprawy. Wolność słowa jest zbyt cenną wartością, by kneblować jej usta w imię politycznej poprawności będącej na usługach nawet najbardziej szlachetnej idei multikulturalizmu.

Poprawność polityczna :)

Głównym zagrożeniem przez nią uruchamianym jest wyraźne prawdopodobieństwo realizacji, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, poważnych błędów, ponieważ niektóre idee i rozwiązania, nie będąc nigdy przedmiotem debaty, nigdy nie zostaną poddane próbie.

„…cechuje się typowo postępową ortodoksją w takich sprawach jak: rasa, płeć, preferencje seksualne lub sprawy gospodarcze” (D’Souza, D. Illiberal Education: The Politics of Race and Sex and Campus., N. York, Vintage Books, 1992, cytowane ze słownika Random House Webster’s College.).

„Brakuje koniecznej korelacji między niepoprawnymi politycznie wnioskami z badań, a pseudo-nauką”. (Fukuyama, F., Our Posthuman Future, Profile Books, 2002, s. 28).

Widzisz, tu wszyscy myślą o tym, o czym nikt nie mówi” (Astolphe de Custine o Rosji 1839 roku).

Zjawisko poprawności politycznej istniało w każdej epoce i czasie. W niektórych czasach presja poprawności politycznej była zaledwie odczuwalna, w innych, brak konformizmu był karany mocno. Poprawność polityczna może być postrzegana jako instrument obrony lub wspierania sposobu widzenia i interpretowania świata przez elity, tj. grupy określające warunki dyskursu. Rzeczywiście, pojęcie jej jest nierozerwalnie związane z panującym dyskursem określanym jako „zbiór konwencji, które w znacznym stopniu regulują, co można powiedzieć”. Przykładów jest wiele.

Niektóre formy politycznej poprawności są łagodne i służą wspieraniu interakcji społecznej. Na przykład w Chinach cesarskich, polityczna poprawność dawała pierwszeństwo promowaniu społecznej harmonii lub sympatii, a nie hołdowaniu prawdzie. Sądząc po ewentualnym zastoju cesarskich Chin i ich upadku, nawet te łagodne formy poprawności politycznej, mogły mieć niepożądane konsekwencje w dłuższym okresie.

Jednak wiele dawniejszych form politycznej poprawności przynosiło opłakane rezultaty. Na przykład, w XVIII wieku polska poprawność polityczna wymagała wielbienia cnót notorycznej instytucji liberum veto (1651-1791), która pozwalała jednemu posłowi wetować każdą uchwałę Sejmu, co skutkowało tym, że polski Sejm stał się pośmiewiskiem europejskich i rosyjskich polityków i literatów. Niezależnie od tego, liberum veto traktowane było w Polsce jako „źrenica wolności” i była to jego jedyna wykładnia jaką ówczesna poprawność polityczna dopuszczała. W celu przeciwdziałania panującemu błędowi poprawności politycznej ostatni król Polski – Stanisław August – ustanowił Order Zasługi o nazwie: „Sapere auso” (Temu, który ośmielił się być mądrym) przyznawany tym, którzy „odważyli się powiedzieć rzecz oczywistą„.

W połowie XIX wieku jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów i komentatorów zjawiska poprawności politycznej w demokratycznej Ameryce – był Alexis de Tocqueville. Według niego, jednym z największych niebezpieczeństw w systemach demokratycznych jest zniewolenie opinii publicznej. „Nie znam żadnego kraju, w którym jest tak mało niezależności umysłu i prawdziwej wolności dyskusji, jak w Ameryce” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835). Według niego, osoba, która nie jest politycznie poprawna, nie jest, co prawda, „w niebezpieczeństwie auto da fe, ale jest narażona na oszczerstwa i prześladowania. Jej kariera polityczna jest zamknięta na zawsze, bo znieważyła ten organ, który jest w stanie ją ponownie otworzyć … Żaden pisarz, jaka by nie była jego sława, nie może uniknąć płacenia haraczu schlebiania jego współobywatelom. Większość dokonuje aktów oklaskiwania samych siebie” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835).

Proroczy Francuz przewidywał również najbardziej szkodliwe psychologiczne konsekwencje politycznej poprawności – duchową schizofrenię. „Jeśli moje słowa trafią do Ameryki, jestem pewien, wydarzą się dwie sytuacje : po pierwsze, wszyscy czytelnicy podniosą głos oburzenia, po drugie, wielu z nich usprawiedliwi mnie w swoich sumieniach” (Tocqueville, de A., Democracy in America, A Mentor Book, New American Library, N. York and Scarborough, Ontario, 1984/1956/1835).

Podczas gdy ideologia „złotej wolności” była jądrem poprawności politycznej w Polsce XVIII w., marksizm definiował poprawność polityczną większości rosyjskiej inteligencji końca XIX wieku. Jak zauważył Orlando Figes, w Rosji od lat 1870. do końca XIX wieku było rzeczą „niewłaściwą” nie być wyznawcą marksizmu. Marksizm był tak modny pod koniec carskiej Rosji, że nawet takie ugruntowane instytucje jak Wolne Towarzystwo Ekonomiczne znalazło się w jego orbicie (Figes, Orlando, The People’s Tragedy, Pimlico, 1996).

Z kolei, rasizm i polityczny darwinizm były ideologiami politycznie poprawnymi fin de siecle-u i w okresie tuż przed I wojną światową w Wiedniu, gdzie Adolf Hitler spędził swe młode lata. Jednak po klęsce Niemiec i Austrii w I wojnie światowej, przedwojenni „modernistyczni” outsiderzy w niemieckim morzu militaryzmu i konserwatyzmu stali się po 1918 roku wewnętrznymi insiderami – nastąpiła zmiana paradygmatu na korzyść liberalizmu kulturowego.

Metody działania politycznej poprawności są proste, ale subtelne. Jej pierwszą zasadą jest dobrowolna cenzura języka. Niektóre wyrażenia są zastępowane innymi, tj ‚prawidłowymi’: „Poprawność polityczna nie jest moralnością w tradycyjnym sensie: nie wymaga, abyś zmienił swoje życie, abyś się poświęcał, lub żył według wymagających norm postępowania. Każe ci ona uważać co mówisz, tak aby uniknąć jedynego niekorzystnego orzeczenia, to jest niekorzystnego orzeczenia nieprzychylnego sędziego.” (The City, New York, v.10, n.4, Autumn 2000). Osoby krnąbrne są wciągane z powrotem do szeregu takimi skutecznymi technikami jak przemilczenie i zdecydowane stosowanie sankcji społecznych, redakcyjnych i zawodowych.

Ideologia definiująca dzisiejszą poprawność polityczną czerpie, w znacznej mierze, ze skarbnicy zachodniego liberalizmu obyczajowego. Jego wiodące elementy to ideologia multikulturalizmu i krańcowej tolerancji. Jednak, w rzeczywistości, polityczna poprawność okazuje się być wrogiem wolności i tolerancji, ponieważ sama wykracza przeciwko wolności słowa, przeciw komunikowaniu własnych przekonań (The City, New York, v.10, n.4, Autumn 2000).

Aktualna faza poprawności politycznej wydaje się nie być w stanie odróżniać dobra od zła, piękna od brzydoty. Znaczna część jej repertuaru znajduje się pod wpływem ideologii obojętnego estetycznie i etycznie postmodernizmu. Zastanówmy się zatem nad kluczowymi elementami, jakie charakteryzują współczesną poprawność polityczną. Omówmy najpierw jej negatywne aspekty, tj to, czego się nie mówi ani czym nie zaprzątuje się sobie głowy, a potem poświęćmy nieco miejsca jej „pozytywnym” aspektom, tj rzeczom, które się powinno mówić.

Rzeczy, o których się nie mówi ani nie zaprzątuje sobie nimi głowy

Nie należy mówić, że jedna kultura lub grupa ma więcej do zaoferowania społeczeństwu niż inna. W przypadku krajów Nowego Świa
ta oznacza to, że wszystkie kultury, grupy w równym stopniu przyczyniły się do rozwoju cywilizacji i wszystkie mają jednakową wartość. Słowo „wyższość” jest ściśle zabronione. „Najpierw rzuca się w oczy eliminacja z dopuszczalnego dyskursu jakichkolwiek roszczeń do wyższości lub chociażby specjalnego statusu Europy, lub jakiejkolwiek definicji Stanów Zjednoczonych (lub, w rzeczy samej, Kanady, Australii i Nowej Zelandii), jako wywodzących się głównie z cywilizacji europejskiej” (Bork, Robert, Slouching towards Gomorrah: Modern Liberalism and American Decline, Regan Books, N. York, 1996). W rezultacie, niemożliwe staje się pisanie np. historii relatywnego wkładu różnych części świata do cywilizacji światowej. Gwoli poprawności politycznej, angielskie podręczniki nie propagują angielskiej kultury. Studiowanie lub kultywowanie meta-historii, jako gałęzi filozofii lub historii, zostało skutecznie utrącone.

Innym obszarem nieumiarkowanego uciekania się do poprawności politycznej jest obszar polityki społecznej. Tradycyjne kategorie polityki społecznej zostały poddane weryfikacji. W szczególności rozróżnienie pomiędzy ubogim zasługującym i ubogim niezasługującym zostało usunięte. Słaby charakter, brak nawyku oszczędzania, udawana niezaradność, nieumiejętność pomagania samemu sobie, brak odpowiedzialności, pasożytnictwo, oraz problematyka ryzyka moralnego w ogóle, zostały uznane za kwestie, których szanujący się obywatel nie dostrzega i o nich nie rozmawia. Zostały wyłączone z poważnego dyskursu. Jedynym polem, gdzie kwestie ryzyka moralnego mogą być podnoszone jest dziedzina ekonomii (McKinnon, R. I., The Order of Economic Liberalization, The Johns Hopkins University Press, 1993/1991), ale i tam zamiast tłumaczyć angielski termin „moral hazard” jako „ryzyko moralne” używa się często zawężającego terminu „pokusa nadużycia”.

Żelazną zasadą politycznej poprawności jest obłożenie anatemą otwartego przyznania istnienia związku między wolnością jednostki i jej odpowiedzialnością. Przyznanie istnienia takiego związku prowadziłoby bowiem do kurczenia się obszaru poddanego odpowiedzialności społecznej i redukcji liczby „praw człowieka”. W rezultacie, poprawność polityczna znacznie przyczyniła się między innymi do wzrostu państwa opiekuńczego i związanego z nim problemu niezatrudnionych, np. tzw. wczesnych emerytów, niepełnosprawnych, długotrwałego bezrobocia w większości gospodarek Zachodu oraz, jak wspomniano, wiszącego nad większą częścią Europy kryzysu demograficznego i rysujących się przyszłych konfliktów socjalnych.

Poprawność polityczna nie mogła także nie zainteresować się sektorem edukacji. Dokonała ona zamachu na tradycyjne metody wychowania i kształcenia. Debata na temat potrzeby i sposobów kształtowania charakteru została usunięta a potrzeba istnienia i eksponowania wspólnych zasad moralnych została „naukowo” poddana w wątpliwość i usunęła etyczne podstawy porządku prawnego. Ryzyko moralne i tolerancja rzeczy niemożliwych do tolerowania stały się godne szacunku, a spełnienie obowiązku w okolicznościach wielce wymagających, klasyfikowanie moralne postępków, nie mówiąc już o ‚głoszeniu kazań moralnych’, podlegają kontroli poprawności politycznej.

Z drugiej strony, instytucja lub instrument ‚wykluczenia społecznego’ zostają coraz bardziej bezwarunkowo wykluczane, a zaostrzanie kryteriów sukcesu i dążenie do doskonałości zostaje zastępowane przez ich osłabianie i coraz bardziej bezwarunkowe ‚włączanie’. Co więcej, integracja społeczna przez asymilację i adopcję, np. mniejszości kulturowych, zostaje zastępowana przez integrację i adaptację większości do mniejszości.

Rzeczy, o których powinno się mówić i myśleć

Polityczna poprawność uważa, że relatywizm nie jest relatywny, iż obowiązuje bezwzględnie i ma wartość absolutną. Kryteria pozwalające rozróżnić między prawdą a fałszem, dobrem i złem, pięknem i brzydotą są płynne. Dominacja kontekstu nad narracją ma charakter ontologiczny. W związku z tym nadszedł czas, by zrezygnować z wielkiej narracji cywilizacji Zachodu. Kontekst jest ważniejszy niż idea lub myśl. Nieistnienie prawdy jest prawdą.

Dążenie do równości staje się obsesją. Propaganda równości obejmuje (prawie) wszystko: wzrost gospodarczy, który czasowo zwiększa nierówności, nie jest rzeczą dobrą, istnieje równość wszystkich kultur, równość wszystkich stylów artystycznych i muzycznych, równość wszystkich kierunków studiów.

Polityczna poprawność przychylna jest postmodernizmowi, a zwłaszcza potrzebie stosowania słabych kryteriów (pensée faible) logiki. Ubolewa się nad istnieniem zachowań podlegających mechanizmowi konkurencji lub autorytetu, jako mechanizmów uciążliwych i niesprawiedliwych. Polityczna poprawność wychwala i forsuje kultury uznawane dotychczas za kultury mające mało do zaoferowania.

Polityczna poprawność wynajduje nowe i domaga się bezwarunkowej realizacji marginalnych praw człowieka, trywializując fundamentalne prawa człowieka, tj. prawo do własności i wolności, wspiera kulturę trywialnych sporów i tym samym utrudnia pracę wymiarowi sprawiedliwości i wzmacnia podstawy ideologii państwa opiekuńczego. Przemilcza logikę zawołania: „Moje prawa są twoim obowiązkiem!”

Funkcje i konsekwencje politycznej poprawności

Po pierwsze, polityczna poprawność jest metodą kontroli politycznej. „Rzeczywiste metody kontroli politycznej stały się subtelne, wymijające, słodko bezwzględne, stały się łgarstwem za miliard dolarów…” (Sheehan, Paul, Among the Barbarians: the Dividing of Australia, Random House, Sydney, 1998).

Kolejną funkcją poprawności politycznej wydaje się być przyspieszenie podziałów społecznych: „Wiadomości prasowe donoszą na korzyść złoczyńcy i rewolucjonisty. Związki zawodowe zmuszane są do ogłaszania strajków, raportuje bezkrytycznie ABC (Australian Broadcasting Corporation), ponieważ pracodawcy nie idą na „kompromis”

(Barnett, D., Australian Financial Review, 10 September 1998).

Poprawność polityczna pełni również funkcje intelektualnego „wyrównywacza”, którego celem jest tworzenie, jednolitej masy ludzi o tym samym sposobie myślenia. Jej język nie rozróżnia między prawdą i fałszem (Grzybowska K., Rzeczpospolita, Warszawa, 21 May 2001), lecz różnicuje lub oddziela ideologicznie określone dobro od zła. Nie ma w niej miejsca na humor i ironię. Poprawność polityczna jest współczesną formą kołtunerii.

Poprawność polityczna nie wzmacnia ludzkiej kreatywności. Produkuje duchową schizofrenię: „dwojewierie„. Jeden język w pracy, inny w domu. Jest psychologicznie kosztowna, ponieważ zużywa i zamienia na drobne twórczą energię. Sprawia, że życie ulega hipokryzji, prowadzi do duchowego paraliżu. Przypomina to sytuację Greków w państwach hellenistycznych założonych przez Aleksandra Wielkiego i jego następców. Warstwy rządzące składające się z Greków symulowały wyznawanie religii wschodnich. Rezultatem był eklektyzm i płytkość. Podobne podwójne myślenie charakteryzowało Sułtanat Osmański w XVIII wieku. „Ówczesne podwójne myślenie… było stratą talentów i generowało nieprzezwyciężalne zaległości, o które rozbijały się wszystkie energie”(Goodwin, Jason, Lords of the Horizons: A History of the Ottoman Empire
, A John Macrae/Owl Book, New York, 2000/1998). Doprowadziło to sułtanat do kultury sterylności, długotrwałego kryzysu i impotencji politycznej i utraty imperium z końcem I wojny światowej.

Jak wspomniano, poprawność polityczna może być również postrzegana jako sposób dostarczania rzadkich dóbr pozycyjnych lub klubowych, takich jak członkostwo w prestiżowych elitach, mocno ze sobą związanych grup, których członkowie mają prawo do szybkiego awansu itd. Ponieważ liczba dóbr pozycyjnych jest ograniczona przez naturę lub społeczeństwo, konkurencja o posiadanie tych pozycji i nagród jest grą o sumie zerowej, a zatem muszą istnieć jakieś duchowe i intelektualne koszty związane z głoszeniem poglądów politycznie poprawnych. Do kosztów tych należy wyrzeczenie się zdrowego rozsądku. Pierwszą ofiarą politycznej poprawności pada zdrowy rozsądek. Dlatego też niektórzy, co bardziej spostrzegawczy komentatorzy, określają polityczną poprawność jako „Zjednoczoną Krucjatę Przeciw Uniwersalnej Pladze Zdrowego Rozsądku” (Leszczyna, T.., Tygodnik Polski, Melbourne, 14 August 2002).

Ale nie tylko zdrowy rozsądek pada ofiarą politycznej poprawności. Zawiera bowiem ona również elementy absurdu. Podczas gdy do ostatniej ćwierci XX wieku autor, który ośmielił się głosić poglądy absurdalne, był nazwany szarlatanem, pod koniec XX wieku absurd zyskał w wielu przypadkach status słuszności lub oczywistej atrakcyjności. Jeśli doktryna obraża zdrowy rozsądek, to działa to w wielu przypadkach na jej korzyść.

Należy także zwrócić uwagę na quasi-religijne elementy poprawności politycznej: „Ludzie muszą określać się jako członkowie klubu mającego prawidłowe poglądy; śmierć socjalizmu pozostawiła po sobie wiele niespełnionych uczuć i nadziei poszukujących swego domu i oparcia; a ponieważ jesteśmy zwierzętami religijnymi, zawsze istnieje w społeczeństwach świeckich zapotrzebowanie na idee, które oferują transcendencję” (Warby, M. w Rothwell, N., „Wholly holier than thou„, The Australian, 14-15 July 2001). Dlatego też, naruszenie zasad politycznej poprawności jest równoznaczne z naruszeniem zasad quasi-religii, jest niemal bluźnierstwem. Możliwą do przewidzenia konsekwencją jest szybka odpłata. Politycznie niepoprawni będą wyłączeni z grona kwalifikujących się do awansu na stanowiska kontrolowane przez politycznie poprawnych. On lub ona nie będą już beförderungsfähig (kandydatami do promocji). Zauważył to już dawno temu cytowany de Tocqueville: „Jego kariera polityczna jest zamknięta na zawsze, bo obraził jedyny organ, który jest w stanie ją otworzyć.” W konsekwencji, poprawność polityczna stała się urządzeniem określającym przynależność do towarzystwa elit i otwierającą możliwości awansu w jej szeregach, jako sposób samo-identyfikacji i selekcji własnych szeregów.

Poprawność polityczna może być postrzegana także jako rodzaj tyranii, ponieważ nie pozwala na poważną debatę, która nie generuje poważnych kosztów dla osób przedstawiających alternatywne myśli i konkurencyjne poglądy. Jest to bardzo udana tyrania, ponieważ usuwa „świadomość istnienia innych alternatyw„( Bloom, Allan, The Closing of the American Mind, Simon & Schuster, 1987). Głównym zagrożeniem przez nią uruchamianym jest wyraźne prawdopodobieństwo realizacji, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, poważnych błędów, ponieważ niektóre idee i rozwiązania, nie będąc nigdy przedmiotem debaty, nigdy nie zostaną poddane próbie.

Stroniąc od osądzania kultur nie-zachodnich z jednej strony lecz zawsze zgłaszając gotowość osądzania swej własnej kultury, polityczna poprawność może być traktowana jako wyraz odrzucenia tradycyjnej kultury, jako odwrócenie wielu tradycyjnych norm moralnych i estetycznych, jako porzucanie paradygmatu kultury Zachodu, a nawet jako przejaw masochizmu kulturowego lub narzędzie jej kulturowego samobójstwa.

Zatem prawdziwe pytanie brzmi, czy konsekwencje ewentualnej utraty tożsamości są łagodne, nieszkodliwe? Sądząc po przykładach z historii, śmierć tożsamości zapowiada śmierć szacunku dla samego siebie, dla indywidualnej odpowiedzialności i walki o dobre imię, o reputację. Brak głęboko odczuwanej wspólnoty poglądów lub tożsamości oznacza brak woli podjęcia ryzyka strat, innymi słowy brak woli podjęcia wyzwań lub walki. Jest to ideologia „dobrej pogody”. Prowadzi ona do śmierci świętego i bohatera, śmierci wyjątkowych osiągnięć. Zamiast tego gloryfikuje przeciętność i przygotowuje miejsce dla innych kultur o silnej tożsamości, aby w końcu dać się im podporządkować. W międzyczasie społeczeństwa Zachodu stają się społeczeństwami obcych, ponieważ głoszenie idei nie zatwierdzonych a priori przez poprawność polityczną jest kosztowne i niebezpieczne, kanały komunikacji są niedrożne, nieufność przeważa i rośnie prawdopodobieństwo żeglowania przez poddane jej społeczeństwa w dół rzeki – donikąd.

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

Krótkie wprowadzenie do populizmów [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Wojciecha Sadurskiego, profesora prawoznawstwa na Uniwersytecie w Sydney oraz profesora w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego, członka kilku rad nadzorczych lub programowych, w tym Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Konstytucyjnego ICON-S oraz Instytutu Spraw Publicznych. Rozmawiają o demokracji, populizmach i ich różnych obliczach w świetle obecnych kryzysów.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak zdefiniować „populizmy” i czym różnią się one od „polityki popularnej”?

prof. Wojciech Sadurski

Wojciech Sadurski (WS): Wiele osób stroni od używania słowa „populizm”, twierdząc, że jest ono bardzo niejednoznaczne, nacechowane i lekceważące dla ruchów, które opisuje. Niektórzy twierdzą nawet, że kiedy jakiś ruch nam się nie podoba, nazywamy go „populistycznym”, a jeśli nam się podoba, to używamy terminu „popularny”. Próbowałem zniwelować ten problem, przyjmując czysto instytucjonalne podejście –głównie dlatego, że jestem przede wszystkim konstytucjonalistą. Dlatego o wiele bardziej interesują mnie instytucje – a zwłaszcza podejście konstytucyjne w narracji i dyskursie.

We współczesnej nauce dominuje podejście do populizmu, które opiera się na dyskursie preferowanym przez populistów. Uważam jednak, że to dość niestabilna i niedookreślona perspektywa. Tym, co uważam za „populizm” u władzy (w przeciwieństwie do polityków, którzy dopiero walczą o pozycję) są ruchy lub państwa, które z jednej strony pielęgnują swój demokratyczny rodowód wyborczy. Gdy pierwszy raz dochodzą do władzy, jest to efektem wolnych i przeważnie uczciwych wyborów. Ich aspiracje i podejmowane działania są takie jak w rządach lub partiach stricte demokratycznych.

 

European Liberal Forum · Ep125 Short introduction to populisms with Wojciech Sadurski

 

Z drugiej jednak strony, i to właśnie odróżnia je od „skonsolidowanych” lub „prawdziwych” demokracji, jest to, że po dojściu do władzy podważają one rzeczywisty podział władzy. Dążą do pełnej koncentracji władzy w rękach jednego człowieka.

Po drugie, próbują manipulować prawem, naginając je do swojego programu politycznego. Nie respektują rządów prawa, które w pewnym stopniu mają za zadanie ograniczać polityków. Mówimy więc o populistach lub populistycznych rządach czy też partiach, które są niejako hybrydami. Z jednej strony nie są już prodemokratyczne; z drugiej, co odróżnia je od tradycyjnych autokracji czy despotyzmów, zależy im na poparciu społecznym, ponieważ czerpią władzę z demokratycznych wyborów.

LJ: Czy „populizm” nie jest zbyt szerokim terminem, aby móc opisać i umieścić w jednej kategorii rządy, partie lub ruchy, które są pod wieloma względami bardzo od siebie różne? Może powinny istnieć różne rodzaje populizmów (narodowe, lewicowe itp.)? Czy pojęcie to jest przydatne w opisie partii politycznych i ich zachowania?

WS: Jeśli przejrzymy listę populistycznych liderów i ruchów, to zdamy sobie sprawę, że w rzeczywistości mają ze sobą więcej wspólnego niż je różni. Muszę jednak zaznaczyć, że w swoich badaniach nie zajmuję się tak zwanymi ‘populizmami lewicowymi’ (jak Syriza czy Podemos), ponieważ rzeczywiście pojawiają się tu pewne diametralne różnice. Choć wiele osób uważa je za populistyczne, ja nie, gdyż poza czynnikami instytucjonalnymi ​​są też pewne czynniki ideologiczne, które są typowe dla populizmów.

Dlatego też skupiam się wyłącznie na populizmach prawicowych, które opierają się na filozofii wykluczania, braku pluralizmu, wykluczaniu „innych” oraz dyskryminującym legalizmie – wykorzystywaniu prawa przeciwko „wrogom”. Wrogowie ci mogą być zewnętrzni (uchodźcy lub potencjalni imigranci) lub wewnętrzni (mniejszości etniczne, religijne, niereligijne lub osoby o innej orientacji seksualnej).

Populizmy praktycznie zawsze bazują na paranoi, teoriach spiskowych i irracjonalizmie. Niezwykle ważne jest to, że nie możemy tak naprawdę założyć, że istnieje tylko jeden rodzaj populizmu, dlatego też powinniśmy raczej mówić o „populizmach”. Współczesne populizmy różnią się bowiem w zależności od społecznych źródeł ich popularności – a mogą one być bardzo różne. Na przykład źródło popularności Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych jest inne niż Jaira Bolsonaro w Brazylii, Jarosława Kaczyńskiego w Polsce czy Viktora Orbana na Węgrzech. Te różne czynniki, które wyzwalają popularność i sukces różnych populistycznych liderów, generują różne typy populizmów.

Na przykład, jeśli chodzi o Brexit i Brexiterów, w konwencjonalnym rozumieniu Brexit był populistyczny – w tym sensie, że wykorzystywano typowo paranoiczną retorykę – przeciwko imigrantom i Unii Europejskiej. Ale Brexiterzy nie byli populistyczni w moim rozumieniu populizmu, ponieważ przywódcy tego ruchu nie byli przeciwni podziałowi władzy, rządom prawa czy mechanizmom kontroli i równowagi – instytucjonalnym/konstytucyjnym cechom, które są charakterystyczne dla współczesnych demokracji. Dlatego też ja, jako prawnik konstytucyjny, Brexiterzy nie byli populistami.

Jeśli już, to jest wręcz odwrotnie. Jednym z ważnych źródeł niechęci wielu ludzi w Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej (w tym do Rady Europy czy Europejskiego Trybunału Praw Człowieka) jest to, że w jakiś sposób instytucje te zniekształcają tradycyjnie angielskie czy brytyjskie struktury instytucjonalne. To, że UE jest nadmiernie zbiurokratyzowana, ogranicza uprawnienia demokratycznie wybranego rządu, a wiemy, że brytyjska demokracja jest skonsolidowana i silna – pomimo pewnych osobliwości, takich jak między innymi brak spisanej konstytucji.

Podsumowując, Brexit nie jest dobrym przykładem populizmu. Brexiterzy są nazywani populistami z powodów, o których przed chwilą wspomniałem (m.in. szalonej logiki sprzeciwu wobec Unii Europejskiej), ale nie są populistami, jeśli chodzi o podważanie i wypaczanie demokracji w swoim kraju.

LJ: Jak powinniśmy odnieść się do wojny z instytucjami, którą często toczą populiści?

WS: Bardzo podobają mi się słowa Scotta Gallowaya, który zauważył, że instytucje mają spowolnić natychmiastowe przełożenie woli większości na obowiązujące prawo. Ktoś ma na przykład pomysł na zmianę struktury sądownictwa. Instytucje istnieją po to, by zagwarantować przestrzeń do ponownego przemyślenia takiego pomysłu – do namysłu i dalszej dyskusji. Może to jednak nie jest taki dobry pomysł? Jakie są inne opcje?

Ten aspekt czasowy jest czymś, czego populiści nienawidzą. Jeśli uda im się przekonać (często irracjonalnymi argumentami, propagandą, indoktrynacją, a niekiedy nawet zastraszeniem lub groźbą) opinię publiczną do pewnych idei, chcą, aby z dnia na dzień były one egzekwowane przez prawo. W tym sensie działania te są antyinstytucjonalne, ponieważ zadaniem instytucji jest stworzenie pewnej ustrukturyzowanej deliberacji i ustalenie wszelkiego rodzaju przeszkód między pomysłem a wprowadzeniem go w życie jako prawa lub polityki krajowej.

Są to jednak także instytucjonaliści, którzy są proinstytucjonalni, bo formalnie nie chcą znosić istniejących instytucji. Kiedy porównamy dzisiejszą strukturę instytucjonalną w Polsce w 2022 roku z tą z początku roku 2015 (przed podwójnymi wyborami, które przywróciły populistów do władzy) i spojrzymy na nią z czysto formalnego punktu widzenia, to zmiany są minimalne – na pewno nie tak szeroko zakrojone jak na Węgrzech. Większość instytucji istnieje w takim samym kształcie. Ich skład, czasem tryb elekcji, wydają się być dokładnie takie same. Czasem dochodzi do pewnych zmian – tak w przypadku Krajowej Rady Sądownictwa zmienił się na przykład sposób wyłaniania jej członków. Jest to jednak raczej wyjątek niż reguła.

Niemniej jednak wszystko się zmieniło. To są zupełnie inne instytucje – istnieją, ale zostały w pełni opanowane przez partię rządzącą. To przechwytywanie nie ogranicza się tylko do usunięcia dotychczasowych i umieszczenia własnych ludzi w istniejących instytucjach – dzieje się tak na całym świecie, także w demokracjach. W rządzie federalnym Stanów Zjednoczonych jest kilka tysięcy stanowisk, które podlegają obsadzeniu przez nowego prezydenta i administrację, co nie jest uważane za szczególnie odrażające w świetle zasad demokracji.

To, co wydarzyło się w Polsce (a także na Węgrzech czy w Wenezueli pod rządami Chaveza w jeszcze większym stopniu, albo na Filipinach w mniejszym), to jednak „wydrążania” tych instytucji. W naukach konstytucyjnych pojęcie „wydrążenia” instytucji jest metaforą, której zakres różni się w zależności od kraju. Próbowałem przedstawić taksonomię najbardziej typowych, a zarazem zgubnych sposobów wydrążania instytucji odziedziczonych przez populistów po ich poprzednikach.

Jedną z takich taktyk jest erozja instytucji. Utrzymujesz je, ale pozbawiasz zasobów i władzy, które miały wcześniej, by mogły robić to, co do nich należy. Tak było na przykład w przypadku organizacji praw człowieka – Komisji Praw Człowieka na Filipinach czy biura Rzecznika Praw Obywatelskich na Węgrzech.

Kolejną jest tworzenie nowych instytucji, które działają równolegle do istniejących. Wciąż więc istnieje instytucja konstytucyjna odziedziczona po poprzednim reżimie, ale także nowa instytucja, de facto pełniąca funkcję poprzednika. Dotyczy to np. rad ds. mediów w Polsce czy instytucji nadzoru budżetowego i finansowego na Węgrzech.

W tym przypadku możemy zaobserwować przechwycenie instytucji, które w zasadzie oznacza umieszczenie nowych osób w starych urzędach (jak w Trybunale Konstytucyjnym w Polsce). W takim przypadku powoli, ale skutecznie, większość własnych ludzi trafia do danej instytucji, a jednocześnie zostawiasz tę instytucję w spokoju, bo wiesz, że ci ludzie zrobią dokładnie to, czego ty jako sprawujący władzę chcesz. W Polsce jest wiele przykładów takich służalczych instytucji.

Można też zachować daną instytucję, ale zmienić jej wewnętrzną strukturę. Z zewnątrz to wciąż będzie ta sama instytucja, tylko inaczej skomponowana, ale ta inna struktura całkowicie zmienia jej charakter. Weźmy na przykład Sąd Najwyższy RP. Kiedyś składał się on z pięciu izb opartych na różnych dyscyplinach. Izby te zostały zredukowane i dodano dwie nowe, które obecnie są wybierane w zupełnie inny sposób, a które teraz wyznaczają polityczną funkcję Sądu. Ma to na celu upewnienie się, że najbardziej kluczowe strategicznie decyzje (na przykład dotyczące poprawności wyborów) będą podejmowane przez nową izbę, na której rządzący mogą teraz w pełni polegać.

Jeśli spojrzymy na szerszy obraz, zdamy sobie sprawę, że istnieje wiele różnych rodzajów zniekształcania, manipulowania i zmieniania istniejących instytucji, tak aby dalej funkcjonowały, ale także odgrywały rolę, która nie tylko różni się od ich pierwotnej raison d’ être, ale w rzeczywistości jej całkowitym przeciwieństwem. Najlepszym przykładem tego zjawiska są Sądy Konstytucyjne zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech.

Podobnie jak wszystkie konstytucyjne sądy najwyższe, sądy konstytucyjne zawsze były uważane za „instytucje kontrwiększościowe”. Istnieją po to, by celowo powstrzymać rządy większości i upewnić się, że są one zgodne z konstytucją. Ale sposób, w jaki są one wykorzystywane przez populistów w tych dwóch krajach, jest dokładnie odwrotny – zamiast być instytucjami kontrwiększościowymi, drażniącymi obecną większość ustawodawczą i wykonawczą, stają się rozmyślnymi i entuzjastycznymi pomocnikami rządu i większości ustawodawczej.

Często, gdy rząd nie chce czegoś robić (na przykład, jeśli okaże się to kosztowne na skalę międzynarodową – w stosunku do Unii Europejskiej, lub krajową – w oczach opinii publicznej), a mimo to czuje, że chce wprowadzić pewne zmiany, wówczas deleguje to nieprzyjemne zadanie do Trybunału Konstytucyjnego, który nie odpowiada przed opinią publiczną, więc może to zrobić. Być może najlepszym przykładem tej praktyki jest sposób, w jaki ustawa aborcyjna w Polsce została całkowicie zmieniona przez Trybunał Konstytucyjny, ponieważ rząd nie chciał tego zrobić samodzielnie i obawiał się protestów na ulicach. Z drugiej strony panowało przekonanie, że presja ze strony Kościoła katolickiego była tak silna, że ​​trzeba było zmienić prawo – oddelegowała więc tę decyzję. W ten sposób Trybunał Konstytucyjny jest raczej pomocnikiem niż hamulcem dla władzy wykonawczej.

LJ: W jakim stopniu problem obrony instytucji jest związany z tym, jak postrzegamy demokracje, a ściślej demokracje liberalne?

WS: Oczywiście możemy mieć różne koncepcje demokracji, które identyfikują różne aspekty rządów ludu – tym jest demokracja. Obywatele są twórcami i właścicielami procesu decyzyjnego – mogą decydować, kto znajdzie się w następnym rządzie przez stosunkowo krótki okres (4-5 lat), a także jakie rodzaje programów zostaną wprowadzone w tym czasie. Bez tego nie ma demokracji.

Jednak nawet jeśli ograniczymy się w naszych rozważaniach o demokracji tylko do tych kwestii (rzeczywisty wpływ i wpływ społeczeństwa na to, kto sprawuje rządy), to od razu możemy dostrzec, że nie chodzi tylko o sam akt wyborczy. Oczywiście jest to kulminacja rządów urzeczywistniającego się ludu. Aby jednak miało to jakiekolwiek znaczenie, musi zostać spełniony szereg warunków, które sprawiają, że głosowanie ma sens i jest realne.

Na przykład, jeśli nie ma wolności prasy, nie możemy liczyć na to, że elektorat będzie dobrze poinformowany o opcjach, które są dostępne. Będą głosować, ale będą głosować irracjonalnie, ponieważ decyzja podjęta bez posiadania informacji nie jest właściwą decyzją. Ponadto musimy istnieć wolność zrzeszania się, a w szczególności wolność tworzenia i działania partii politycznych, ponieważ bez niej niektóre opcje polityczne i ideologiczne nie będą w stanie przekazać swojego przesłania społeczeństwu.

Następnie musi istnieć wolność zgromadzeń, ponieważ publiczne wiece, spotkania i demonstracje są niezbędnym warunkiem istnienia demokracji w dzisiejszym świecie. Musi istnieć także wolność wyznania, ponieważ niektóre z głównych kwestii, o których decyduje głos obywateli, dotyczą relacji między państwem a religią lub państwem i kościołami. Bez wolności religijnej ten rodzaj egzekwowania woli nie będzie w pełni racjonalny i wolny.

Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, zauważymy, że wybory to znacznie więcej niż tylko prawo do głosowania. Bo możesz mieć prawo do głosowania, ale żadnej wiedzy, realnego wyboru ani szansy na stowarzyszenie się z innymi osobami o podobnych poglądach. Każdy z tych deficytów umniejsza sens i wartość twojego prawa do głosowania. W tym sensie demokracja jest pojęciem znacznie szerszym i bardziej złożonym niż tylko samo prawo do głosowania. Dotyczy ona również tego, co dzieje się przed i po głosowaniu. Bo jeśli kiedyś zdasz sobie sprawę, że wybrani przez ciebie przedstawiciele okłamali cię lub oszukali, nie chcą lub nie mogą spełnić swoich obietnic, to musisz mieć jakieś sposoby sankcjonowania ich w trakcie ich kadencji.

To są warunki, które składają się na ten „liberalny” składnik demokracji – dotyczą wolności i praw, które nadają sens głosowaniu. Tutaj nie używam pojęcia „demokracji” w szczególnie szerokim znaczeniu, ale raczej w jak najbardziej ograniczonym. Jednocześnie zgadzam się, że poza demokracją istnieje wiele innych bardzo ważnych idei i wartości.

Opowiadam się za pewnym stopniem równości społeczno-gospodarczej, ale nie jestem pewien, czy jest ona częścią składową demokracji. Jestem również zwolennikiem pokoju, ale nie jestem w 100% pewien, czy pokój powinien być częścią definicji „demokracji”. Tego typu idei jest wiele. A przecież nie możemy powiedzieć, że możemy mieć demokrację „liberalną” i „nieliberalną”, bo w przypadku tej ostatniej, jeśli jej nieliberalizm wpływa negatywnie na wolności, które są instrumentalne dla wyborów, to przestaje ona być demokracją.

LJ: Czy istnieje sposób, w jaki demokracje, politycy i komentatorzy mogą próbować uodpornić demokracje na populizmy? Tak, abyśmy mogli jakoś żyć z populizmem, ale jednocześnie bronić instytucji? A może powinniśmy spróbować całkowicie pozbyć się populizmów?

WS: Po pierwsze, nie ma jednego uniwersalnego rozwiązania na populizmy – właśnie dlatego, że ich źródła są tak różne, o czym już wspomnieliśmy. W krajach, w których populizm wynika głównie z globalizacji lub lęku o status ekonomiczny, będziemy mieć odmienne reakcje niż w krajach, w których populizm jest zakorzeniony przede wszystkim w nostalgii za dawnymi władzami, systemem społecznym czy religią.

Dlatego ważne jest, aby zacząć od dokładnej diagnozy tego, co wywołało dany populizm lub przyczyniło się do jego popularności w danym kraju, i dopiero wtedy będziemy w stanie udzielić właściwej odpowiedzi. My, antypopuliści, liberalni demokraci powinniśmy być bardzo krytyczni wobec populistycznych przywódców, ale jednocześnie okazywać szacunek populistycznym wyborcom. Nie powinniśmy ich lekceważyć ani obrażać. Choć odpowiedzi populistów są błędne, pytania stawiane przez ich wyborców są zasadne – i musimy się im bliżej przyjrzeć.

Mimo to musimy być bardzo ostrożni. Z jednej strony należy zastanowić się, jakie są przyczyny popularności populistów w danym kraju i jak możemy udzielać lepszych odpowiedzi niż nasi populistyczni przeciwnicy. Jak możemy zadbać o to, by ludzie w krajach postkomunistycznych, którzy czują się przegranymi transformacji (co może być realne lub wyimaginowane), byli usatysfakcjonowani i otrzymali rekompensatę za poniesione straty?

Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Nie powinniśmy wchłaniać do naszych programów populistycznych polityk, bo lekarstwo może okazać się gorsze niż sama choroba. Kiedy premier Mark Rutte w Holandii przejął antyimigracyjne idee Geerta Wildersa, być może uratował swoją polityczną skórę i został ponownie wybrany, ale czy przyczyniło się to do poprawy sytuacji w jakiej znajduje się ludność i demokracja w kraju takim jak Holandia? Nie jestem tego pewny.

Przyjrzyjmy się więc źródłom frustracji, ale spróbujmy udzielać odpowiedzi, które nie są wykluczające, oparte na nienawiści lub po prostu powielają różne stereotypy i uprzedzenia, którymi populiści umacniają swoją popularność. Innymi słowy, nie powinniśmy być tacy jak oni.


Podcast został nagrany 3 sierpnia 2022 roku.


Sprawdź najnowszą książkę Wojciecha Sadurskiego „Pandemic of Populists” (2022): https://www.cambridge.org/core/books/pandemic-of-populists/E75407A3309F868636BBA65F9F1ED783 

Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera S :)

Samotność

Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska  „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.

Seks

W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.

Sekta

Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.

Serce

Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.

Solidarność

Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo  to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła. 

Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.

Spokój

Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się,  rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on. 

Starość

Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach  powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.

Strach

Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się  jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.

Szacunek

Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…”   po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.

Szatan

Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”

Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach.  Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że  większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.

Autor zdjęcia: Olha Ivanova

Prosto na dno :)

Wydarzenia, które miały miejsce w Sejmie 11 sierpnia wielu ludziom nasunęły pytanie, gdzie jest granica szaleństwa obecnej władzy. Upór Kaczyńskiego, aby forsować ustawę wymierzoną w wolność słowa i interesy firmy z kraju najważniejszego sojusznika Polski, żałosne wygibańce regulaminowe marszałek Witek, parodia głosowania, które zawsze musi się zakończyć wygraną PiS-u, czy wreszcie spektakl politycznej korupcji na oczach milionów telewidzów. Jak to możliwe, że jeden człowiek prowadzi kraj do katastrofy i nikt mu w tym nie przeszkadza, a ci, którzy są tego świadomi czują się bezradni? W tej sytuacji warto zastanowić się jak mogło dojść do tego, że bezmyślnie trwonimy wyjątkową szansę rozwoju i sami zmierzamy do stanu, który może być łudząco podobny do poprzedzającego rozbiory w XVIII wieku.

Otóż Kaczyński postąpił dokładnie na odwrót niż czynili to dotychczasowi przywódcy polityczni, którzy zakładając partię, starali się pozyskać ludzi sukcesu, spełnionych pod rozmaitymi względami, popularnych i ustosunkowanych. W nich dostrzegali potencjał niezbędny w rządzeniu państwem. Z kolei potencjalny elektorat upatrywano wśród ludzi aktywnych, zainteresowanych własnym rozwojem, którym prezentowano wizję państwa wychodzącego naprzeciw ich oczekiwaniom. W przeciwieństwie do nich, Kaczyński uznał, że chciwość, frustracja i potrzeba bezpieczeństwa to najpewniejsze uczucia, na których można bazować dążąc do władzy. Zaspokajając potrzeby z nimi związane, pozyskuje się nie tyle zwolenników, co dłużników świadomych swoich zobowiązań wobec dobroczyńcy.

Tak więc drużyna Kaczyńskiego to ci, których on kupił lub na których miał haki. Członkowie PiS-u i większość tych, którzy z nadania tej partii zostali parlamentarzystami lub pełnią funkcje publiczne w rządzie, administracji państwowej i spółkach skarbu państwa, to ludzie, którzy nigdy wcześniej nie marzyli o pozycji społecznej, którą dzięki Kaczyńskiemu osiągnęli. Niektórzy z nich mieli co prawda wysokie aspiracje, ale zdawali sobie sprawę, że posiadane kompetencje ich nie uzasadniają. Jeszcze inni byli przekonani, że na przeszkodzie ich karier, na którą w pełni zasługują, znalazł się szklany sufit, pilnie strzeżony przez wrogie im, z takich czy innych powodów, elity. W tej drużynie znaleźli się również tacy, którzy mieli na pieńku z wymiarem sprawiedliwości, czego przykładem może być Daniel Obajtek. Korzyści z uczestnictwa w drużynie Kaczyńskiego zwiększyły się niesłychanie, gdy jego partia doszła do władzy. Korzyści te zaczęli odczuwać już nie tylko członkowie drużyny, ale także ich rodziny, bliżsi i dalsi krewni, przyjaciele i znajomi. Nepotyzm i kolesiostwo rozwinęły się na niespotykaną do tej pory skalę.

Kaczyński swoich akolitów uzależnił od siebie. W jego ręku znalazły się ich losy – stan posiadania, kariery, pozycja społeczna czy poczucie bezkarności. W przeciwieństwie do nielojalności, lojalność się opłaca, o czym przekonało się ostatnio troje posłów PiS-u: Kołakowski, Janowska i Czartoryski, którzy zawiedzeni w swoich oczekiwaniach opuścili obóz Zjednoczonej Prawicy. Bardzo szybko do niego powrócili, gdy pierwszych dwoje otrzymało lukratywne posady, a trzeci – zwolnienie z zainteresowania nim przez CBA. Nic więc dziwnego, że ludzie uczciwi, których do PiS-u początkowo przyciągały wyłącznie jakieś względy ideologiczne, bardzo szybko opuścili szeregi tej drużyny. Pozostali w niej jedynie zakładnicy Jarosława Kaczyńskiego. Czy można się zatem dziwić bezwstydnej demonstracji pogardy dla prawa i dobrych obyczajów, z jaką mieliśmy do czynienia 11 sierpnia? Drużyna Kaczyńskiego zdolna jest poprzeć wszystkie szaleństwa swojego dobroczyńcy godzące w polską rację stanu. Ci ludzie są zwykłymi najemnikami, którzy swój osobisty interes związali z interesem partii, chcącej za wszelką cenę utrzymać się przy władzy. Tak z pewnością można powiedzieć o większości, bo oprócz nich są jeszcze ideologiczni fanatycy w rodzaju Czarnka czy Ziobro, którzy w poparciu Kaczyńskiego widzą możliwość realizacji swoich nacjonalistyczno-katolickich ideałów.

Pomijając jednak ideologicznych oszołomów, absolutnie przekonanych o słuszności swojej misji, trudno uwierzyć, że pozostali członkowie pisowskiej drużyny nie czują żadnego dyskomfortu w pełnieniu roli płatnych najemników. Przecież muszą zdawać sobie sprawę, że przykładają rękę do łamania prawa, że kłamią i manipulują. Pojawić się więc u nich musi Freudowski konflikt między własnym ego a internalizowanymi normami moralnymi, zwanymi sumieniem. Ten konflikt oczywiście łatwo rozwiązać, kiedy jest się skończonym cynikiem, ale przecież większość tych najemników takimi z pewnością nie jest. Im z pomocą w likwidowaniu poczucia dyskomfortu przychodzi błogosławiony mechanizm psychologicznej racjonalizacji. Często stosowany jest argument, że przecież politycy opozycji zachowywali się podobnie, gdy byli u władzy. Też dbali o swoje prywatne interesy, dopuszczali się afer i nepotyzmu. Skoro więc teraz wyborcy im powierzyli władzę, to oni również mają prawo dbać o własne interesy.

Racjonalizacji postaw funkcjonariuszy PiS-u sprzyja również chęć ulegania iluzji, którą roztacza Kaczyński, tłumacząc swoje działania patriotyzmem, dobrem Polski, które upatruje w powrocie do tradycyjnych wartości, wypełnianiu testamentu przodków, katolickiej moralności i ochronie rodziny (cokolwiek to ostatnie miałoby znaczyć). Dlatego trzeba izolować się od zepsutego świata zlaicyzowanego Zachodu i bronić suwerenności kraju. Maska patrioty jest jak tarcza, która chroni przed zarzutem egoizmu i pozwala przeobrazić wyuczoną moralność, czyli sumienie, przez usunięcie z niej zachodnich miazmatów równości, tolerancji i w ogóle praw człowieka. Widać to wyraźnie w przesadnej gorliwości, z jaką ci ludzie stale deklarują swoją miłość do ojczyzny i poświęcenie dla jej dobra. Nic lepiej nie świadczy o fałszywości tych deklaracji, jak ta wyuczona czołobitność.

Trzeba wreszcie zwrócić uwagę na naturalną skłonność ludzi, aby dla konformizmu ignorować bezsporne świadectwa dowodzące czegoś dokładnie przeciwnego niż przekonania grupy, z którą czują więź. Ta grupowa lojalność jest bardzo dobrze widoczna wśród polityków PiS-u. W publicznych wypowiedziach nigdy nie krytykują zachowania członka swojej partii, nawet wtedy, gdy z oczywistych powodów zasługuje ono na krytykę. Uchylanie się w takich wypadkach od oceny, próby naiwnych usprawiedliwień czy tłumaczenie się brakiem wiedzy na temat danego zdarzenia, są w mediach tak częste, że stały się pożywką dla satyryków.

Tak Kaczyński skompletował drużynę Prawa i Sprawiedliwości, w której sprawuje niepodzielną władzę i w której panuje żelazna dyscyplina i jednolite poglądy, które są zawsze zgodne z aktualnymi przekazami dnia. Nie ma tu mowy o skrzydłach i frakcjach. Każdy bowiem wie, co może stracić, gdy przyjdzie mu do głowy sprzeciwić się prezesowi. Wszyscy pamiętają, jak na początku prezydentury Andrzeja Dudy, Kaczyński go upokorzył nie podając mu ręki. Była to kara za nieuzgodnione z nim, publicznie wypowiedziane słowa o gotowości wybaczenia przeciwnikom politycznym. Duda szybko zrozumiał, na czym polega jego rola partyjnego nominata na to stanowisko i jaka jest rzeczywista hierarchia władzy w Polsce PiS-u. Absolutne podporządkowanie prezesowi to pierwszy czynnik przewagi PiS-u nad innymi partiami, w których kryzysy przywództwa i częste konflikty osłabiają siłę ich społecznego oddziaływania.

Drugim czynnikiem okazał się wybór środowisk społecznych, które stały się propagandowym targetem partii Kaczyńskiego. W przeciwieństwie do swoich przeciwników politycznych, Kaczyński zwrócił się o poparcie nie do ludzi aktywnych, oczekujących zmian, ale do ludzi biernych i przestraszonych zmianami cywilizacyjnymi zachodzącymi w Polsce. Tym ludziom obiecał opiekę i stabilizację. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w środowisku ludzi biednych, niewykształconych i zaawansowanych wiekowo poparcie uzyskuje się nie poprzez stawianie im wymagań, ale przez akceptację ich postaw i poglądów. Trzeba podzielać, a nawet wspomagać ich lęki i niepokoje związane ze zmianami kulturowymi dokonującymi się pod wpływem uczestnictwa w Unii Europejskiej, pogłębiać ich negatywny stosunek do elit, które te zmiany forsują, przekonywać wreszcie, że to oni, a nie elity, są solą tej zmieni, więc nie powinni wstydzić się swoich wartości i poglądów, ale śmiało je prezentować.

Bez skrupułów wykorzystano częsty w tych środowiskach lęk przed obcymi, podsycano resentymenty i utrwalano stereotypy. Na spotkaniach z wyborcami na prowincji politycy PiS-u starali się w ten sposób podkreślać swoją więź z prostymi ludźmi i pokazywać jak bardzo różnią się od dotychczasowych elit władzy, obwiniając je o wszystkie niedostatki, na które wyborcy się skarżyli. Na skutek prostackiej propagandy, której celem było wzbudzanie nienawiści do elit, rozbudzono u wielu ludzi najgorsze instynkty, dotychczas tłumione z poczucia wstydu lub lęku przed opinią społeczną. Propaganda PiS-u ich ośmieliła i wyzwoliła agresję. Ci ludzie przestali się kryć ze swoim antysemityzmem, nienawiścią do obecnych Niemców i Ukraińców, za winy ich przodków, oraz do uchodźców z Syrii i Czeczenii, bo nie są katolikami. To, co do tej pory wydawało się naganne, teraz nabrało wartości postawy patriotycznej. Atawistyczna negacja inności i różnorodności przybrała postać nienawiści do ludzi LGBT. Nienawiść ta wzmacniana była przez pisowską propagandę i Kościół katolicki potrzebą obrony tradycyjnej rodziny i wartości chrześcijańskich. Przez zdecydowany atak na poprawność polityczną PiS uprawomocnił chamstwo i głupotę w życiu publicznym. Wyrazem tej ostatniej jest między innymi ruch antyszczepionkowy, kwestionujący rolę nauki w społeczeństwie.

Kaczyński zdawał sobie też sprawę, jak ważne dla poczucia bezpieczeństwa są w tym środowisku sprawy socjalne. Stąd obficie stosowane i mocno nagłaśniane transfery socjalne: 500+, 13 i 14 emerytura, wyprawka szkolna, podwyżka płacy minimalnej czy skrócenie wieku emerytalnego. To z pewnością zwiększyło poczucie bezpieczeństwa wielu ludzi. Politycy PiS-u: Szydło, Morawiecki, Witek przy każdej okazji powtarzali, jakie wspaniałe prezenty ich partia daje ludziom. Marszałek Witek zaskoczyło i zdenerwowało ostatnio, jak można krytykować rząd, który robi dla ludzi tyle dobrego. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w wielu środowiskach poczuciu bezpieczeństwa sprzyja świadomość silnej władzy, która realizuje swoje cele wbrew oburzeniu i protestom części społeczeństwa. Otóż czego, jak czego, ale takich doświadczeń PiS dostarcza pod dostatkiem.

Elektorat PiS-u, czujący się dłużnikiem tej partii został więc usatysfakcjonowany godnościowo i ekonomicznie. Wcześniej żadna inna partia nie zrobiła tego w sposób tak spektakularny, chociaż poziom życia w Polsce systematycznie się podnosił. Kaczyński pozyskał wdzięczność sporej grupy wyborców, których to, co PiS robi z konstytucją i demokracją kompletnie nie interesuje. Chociaż stanowią oni nie więcej, jak 30% Polaków uczestniczących w wyborach, to są w stanie zapewnić Prawu i Sprawiedliwości zwycięstwo. Pozostałe 70% wyborców to zwolennicy innych partii, których rozproszenie przy metodzie D’Hondta nie daje szans na wygraną żadnej z nich.

Wreszcie trzecim czynnikiem przewagi PiS-u jest sam Jarosław Kaczyński, którego determinacja sprawia, że podejmuje działania, których ludzie racjonalni, kulturalni i odpowiedzialni nigdy by nie podjęli. Ta nieustępliwość i zachłanność w sprawowaniu władzy oraz dążenie do kontroli nad wszystkim, są charakterystyczne dla osobowości autorytarnej, nie znoszącej sprzeciwu i kompromisu. W przypadku Kaczyńskiego z pewnością nie wynika to z ideologicznego fundamentalizmu. W poprzednich latach nie wykazywał on bowiem aż tak zdecydowanej postawy światopoglądowej. Jego populistyczna i nacjonalistyczno-katolicka narracja jest skutkiem świadomego i racjonalnego wyboru. Po prostu uznał on, że pod tym sztandarem będzie mu najłatwiej zdobyć w Polsce władzę. Nie sądzę także, aby był to wynik zwykłego cynizmu. W tym wypadku mamy bowiem do czynienia z poważnymi deficytami osobowości.

Są one skutkiem głęboko przeżywanych kompleksów i długotrwałych frustracji powodowanych chorobliwą ambicją. Jego pozornie żartobliwe stwierdzenie, że chce być emerytowanym zbawcą narodu, jest w istocie całkiem poważnym wyznaniem życiowego celu. Kaczyński jest pozbawiony poczucia humoru i dystansu do siebie, nie znosi krytyki i lekceważenia. Ma w sobie, z tego powodu, duże pokłady agresji, którą od czasu do czasu publicznie ujawnia. Chce być wielki i ważny; nienawidzi wszystkich, którzy w to wątpią i tę wątpliwość wyrażają. Stąd pełen podejrzliwości i niechęci jego stosunek do środowisk inteligenckich. Jest przy tym skryty i zamknięty, rzadkich wywiadów udziela tylko wybranym dziennikarzom, wykazuje obsesyjną troskę o własne bezpieczeństwo, otaczając się chmarą ochroniarzy. Reakcje krajowych autorytetów, światowych i europejskich przywódców demokratycznych, zdziwionych i zniesmaczonych jego decyzjami, to jest właśnie to, na co czekał od zawsze. Nareszcie jest ważny i budzi lęk, nareszcie może się mścić i upokarzać tych, którzy go nie doceniali. Ten człowiek ze swoim szalonym ego nie widzi, że pcha kraj do katastrofy. Wciąż mu się wydaje, że jego władza jest dla Polski zbawieniem, w czym utwierdzają go ci, którzy z tego doraźnie korzystają: jego akolici i elektorat oraz Kościół katolicki. Mylą się ci, którzy uważają, że w końcu się opamięta. Ten defekt psychiczny jest niestety nieuleczalny.

Jak widać siła PiS-u oparta jest na słabościach i ciemnych stronach ludzkiej natury. Okazują się one drogą do władzy w sytuacji, gdy w podzielonej opozycji animozje między „libkami” a „lewakami” przesłaniają widmo zbliżającej się katastrofy. Czy Tusk potrafi jej zapobiec, skoro z góry wyklucza współpracę z lewicą?

 

Autor zdjęcia: Valentin Lacoste

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Czy wolno mówić, co się myśli? :)

Jesteśmy więcej niż przyzwyczajeni, że na wolność słowa dybią wszelkie autorytarne i totalitarne reżimy – to jedna z ich cech podstawowych. Nie dziwi także zupełnie, że z wolnością słowa wojują autorytarni aktorzy polityki działający w demokratycznych (jeszcze) ramach.

Trigger warning – ten tekst może zaburzyć i wyprowadzić poza twoją safe space.

Czasy dla wolności słowa robią się coraz trudniejsze. Do dawnych, można powiedzieć „tradycyjnych” ataków na nią dochodzą szarże z zupełnie nowych kierunków. Jesteśmy więcej niż przyzwyczajeni, że na wolność słowa dybią wszelkie autorytarne i totalitarne reżimy – to jedna z ich cech podstawowych. Nie dziwi także zupełnie, że z wolnością słowa wojują autorytarni aktorzy polityki działający w demokratycznych (jeszcze) ramach. Przez Polskę właśnie przetacza się proces transformacji ustrojowej w kierunku autorytarnym, a atak rządu i partii władzy na niezależne i krytyczne wobec nich media stanowi jedno z kluczowych ogniw ich strategii. Nie budzi ponadto większego zdumienia niechęć, jaką wobec wolności słowa (i szerzej, wobec wolności ekspresji, w tym artystycznej) żywi znaczna część demokratycznej prawicy, ta najbardziej konserwatywna i odległa wobec stylu myślenia prawicy libertariańskiej. To z jej postulatów zradzane bywają prawne potworki, funkcjonujące jednak, jako kurioza, nawet w poprawnych demokracjach liberalnych, takie jak kary za bluźnierstwo czy naruszenie tzw. uczuć religijnych, to ona przejawia również największą aktywność w zakresie prób uciszania mediów i obywateli za pomocą pozwów cywilnych i próbuje tłumić krytykę prawicowych postaci życia politycznego. Nowym, lecz od kilkunastu lat już badanym zagrożeniem dla wolności słowa jest zaś to niesione przez nowoczesne metody komunikacji internetowej, przez media społecznościowe, które okazały się narzędziami napędzającymi zjawisko powstawania baniek internetowych, nader często umacnianych poprzez rozpowszechnianie fake newsów i dezinformacji. Zakwestionowanie samego istnienia czegoś takiego, jak fakt obiektywny i poddanie całości debaty logice „fakty versus fakty alternatywne”, uderza w sam sens istnienia wolności słowa. Teoretycznie możliwość upowszechniania dowolnego kłamstwa jawi się jako maksymalna wolność słowa, lecz odarta z obowiązkowo (w liberalnym ujęciu) wolności towarzyszącej odpowiedzialności za własne działania, przeistacza się paradoksalnie w swoje przeciwieństwo.

Co już wie Bill Maher

Demokratyczna lewica uchodziła od dawna, we wszystkich tych konstelacjach, za sojusznika liberalnych i pryncypialnych obrońców wolności słowa. Nawet w odniesieniu do świata internetowych fake newsów i rozprzestrzeniania teorii spiskowych, ilościowa i jakościowa „przewaga” prawicowych ataków na fundamenty wolności słowa i prawidłowo funkcjonującej debaty publicznej nie budzi żadnych wątpliwości. Lewica także i dziś pozostaje obrońcą wolności słowa, ale ostatnie lata przynoszą ze sobą nowe zjawiska, które stawiają gruby znak zapytania przy hipotezie, iż tak pozostanie w przyszłości. Polityczna poprawność, która zaczęła się jako wezwanie do uprzejmości wobec innych ludzi w dyskursie publicznym i do dobrowolnego unikania słów, które mogą zostać przez różne grupy osób odebrane jako obraźliwe czy nawet krzywdzące, stopniowo, w niektórych kontekstach, przeistacza się w nakazy i zakazy mówienia określonych rzeczy. Niestety daje to paliwo prawicowym teoretykom, którzy właśnie przed tym przestrzegali i wytykali lewicę palcami, sami w dużo większym stopniu ograniczając wolność słowa w imię swoich prawicowych „świętości”. Inaczej niż w przypadku ultrakonserwatywnej prawicy, która po narzędzie ograniczania wolności słowa sięga w celu dominacji i narzucenia reszcie społeczeństwa („niewiernym”, zdrajcom tożsamości, odstępcom) własnego kanonu postępowania i hierarchii wartości, nowy nurt młodej i poprawnościowej lewicy podważa wolność słowa w celu defensywnym, aby chronić słabsze grupy społeczne, takie, które przez większość społeczną były przez długie dekady autentycznie dyskryminowane i pozbawiane części praw. Oznacza to, że lewicą kierują w tym działaniu godne szacunku przesłanki, dobre intencje. Niestety, jak wiadomo, dobrymi intencjami droga do piekła bywa wybrukowana.

Esencję tego problemu w jego amerykańskiej odsłonie obrazuje złość lewicowo-liberalnego komika Billa Mahera na to nowe zjawisko (lista komików anglosaskich, którzy z natury swojego zawodu zawsze docierali do granic dobrego smaku i prowokacji, a zatem byli istotnymi agentami testowania rubieży społecznego konsensusu co do tego, co wolno mówić, a którzy dzisiaj czują się coraz bardziej na cenzurowanym, jest zresztą o wiele dłuższa, to m.in. Jim Jefferies – znany z mizoginistycznych treści, lub Ricky Gervais – znany z generalnej niechęci wobec rodzaju ludzkiego [przy czym on sobie z krytyków nic nie robi]). Maher jest ultraliberalnym antyklerykałem, który za idiotyczną uznaje każdą formę religii (jest m.in. autorem nakręconego dla HBO filmu prześmiewczo-dokumentalnego o doskonale sparafrazowanym na język polski tytule „Wiara czyni czuba”). W dziwacznej amerykańskiej (stosowanej jeszcze także w Kanadzie) terminologii „liberał” oznacza lewicowca, a im bardziej ktoś jest lewicowy, tym bardziej „liberalnym” się go określa (w tym układzie Biedroń byłby bardziej „liberalny” niż Lubnauer, a Zandberg o wiele bardziej „liberalny” od kogokolwiek, może za wyjątkiem posła Koniecznego i Piotra Ikonowicza). Maher to upolityczniony komik, który często porusza tematy wyborcze i jest zdecydowanym zwolennikiem Demokratów i wrogiem Republikanów, zaś w ramach Partii Demokratycznej bynajmniej nie stroni on od wyrażania sympatii dla jej najbardziej progresywnego skrzydła. A jednak w tych nowych okolicznościach, związanych z przeobrażeniami rozumienia pożądanego zakresu wolności słowa przez lewicę, Maher wszedł z młodym pokoleniem progresistów na wojenną ścieżkę.

Otóż nikt na lewicy nie miał z Maherem i jego występami problemu, dopóki żądło jego ciętych i bezlitosnych uwag uderzało w kościoły chrześcijańskie (z radykalnymi ruchami parakościelnymi „na nowo urodzonych w Chrystusie” na czele) lub w judaizm. Nagle jednak uznano go za „problematycznego mówcę” i oprotestowano na niektórych kampusach, gdy to samo żądło skierował w islam i sposób traktowania kobiet w świecie tej religii. Maher wydawał się (było to już z 7 lat temu) autentycznie zdumiony. W emocjonalnej tyradzie najpierw zrównał z ziemią koncepcje ograniczania dostępu do siebie „treści mogących zawierać dla danej osoby niepokojące elementy” w postaci kreowania tzw. safe spaces i wymagania od każdego mówcy, aby ewentualnie stosował tzw. trigger-warning, a następnie – nawiązując do lawiny bluzg, która spadła na niego z lewicowej strony, gdy w skeczu brutalnie krytykował islam – zapytał: „Mówicie, że mi miałoby być nie wolno krytykować religii??? Czy my się, kurwa, znamy???”

Dysonans pomiędzy Maherem a młodą lewicą, która obsiadła amerykańskie kampusy, to być może najlepszy dowód na to, jak dysfunkcjonalnie używane jest słowo „liberalizm” w amerykańskim uzusie, bo właśnie tutaj ujawnia się nieprzekraczalna bariera pomiędzy Maherem-liberałem faktycznym, a liberałami tylko z nazwy, dla których wolność po prostu nie jest naczelną wartością. Safe spaces to bowiem (celowo nawiążę tutaj językowo do biedy, którą napytało sobie wiele polskich, zdominowanych przez PiS, samorządów) de facto „strefa wolna od wolności słowa”. Polega ona bowiem na wytworzeniu przestrzeni, w której osobom nieżyczącym sobie bycia skonfrontowanymi z ludźmi o innych wartościach, postawach i poglądach, za pomocą sztucznych i dodatkowych regulacji zakazujących i nakazujących określone mówienie i zachowanie (które to regulacje są zresztą niezgodne z szerszymi prawami konstytucyjnymi, stanowiącymi o wolności słowa), umożliwia się całkowite odcięcie od poglądów, które im się nie podobają lub je „niepokoją”. Safe spaces to dokładnie to samo, co internetowa bańka internetowa lub komora pogłosowa (echo chamber), tylko że w „realu”. Przy czym w „realu” nie da się wyeliminować treści innych ludzi algorytmem. Tutaj trzeba użyć zakazu, który w sposób oczywisty stanowi pogwałcenie wolności słowa. Trigger-warning, a więc zobowiązanie, aby na początku wypowiedzi mówca ostrzegł, że jego poglądy mogą wywołać kontrowersje i dał niechcącym jego poglądów wysłuchać możność wyjścia na czas z sali, ustawia z kolei klasyczną relację mówca-obiorca na głowie: to nie osoba niezdolna emocjonalnie do stawienia czoła kontrargumentom musi uznać swoją niemoc w odniesieniu do zjawiska wolnej debaty, to człowiek pragnący skorzystać z wolności słowa i wyrazić swoje poglądy musi z góry niejako się korzyć i usprawiedliwiać, że tego rodzaju poglądy w ogóle posiada, a w dodatku przez to zobowiązanie traci szanse na przekonanie być może kogoś, kto go nawet nie wysłucha, bo dla komfortu po prostu pierzchnie z sali.

 

Skasuj go!

Najbardziej zaawansowaną formą tego samego ataku na wolność słowa jest tzw. cancel culture. To swoisty, nawet dożywotni „wilczy bilet”, który napastliwa chmara internetowych strażników politycznej poprawności wręcza komuś, kto „dopuścił się” mocno kontrowersyjnej wypowiedzi publicznej. Geneza cancel culture była inna i miała zupełnie inny charakter. W dobie rozwoju ruchu #MeToo była całkiem rozsądną i pożądaną sankcją w postaci czegoś więcej niż towarzyskiego bojkotu (w realiach mediów społecznościowych bojkot towarzyski zyskał bowiem naturalnie zupełnie inny wymiar) wobec ludzi, których obrzydliwe czyny wychodziły na jaw. Kevin Spacey niewątpliwie doznał cancel culture w pełnym tego słowa znaczeniu. Problem w tym, że zjawisko rozrosło się do monstrualnych rozmiarów i dzisiaj cancel culture obejmuje np. wykładowcę, który powiedział na wykładzie coś minimalnie nawet kontrowersyjnego nie zastosowawszy uprzednio trigger-warning i naruszając w efekcie safe spaces czy to studentek, czy słuchaczy LGBT, czy wywodzących się z mniejszości etnicznych (ewentualne naruszenie dobrego samopoczucia białych, heteroseksualnych mężczyzn rzadko bywa w tym kontekście podnoszone). Słuchacze ci są następnie uprawnieni, aby odmówić dalszego uczęszczania na zajęcia czy podchodzenia do egzaminów u profesora-delikwenta, a władze uczelni niejednokrotnie rozwiązują w takim przypadku umowy z tymże. Gdy wrażliwość (niekiedy też przecież udawana) przeistacza się w broń polityczną czy społeczną, zasadnym staje się pytanie, czy właściwą strategią odpłacenia za (oczywiste, to poza dyskusją) doznawane przez pokolenia krzywdy mniejszości jest skrzywdzenie żyjących dzisiaj i należących do większości (rasowych, seksualnych, etnicznych, religijnych i in.) ludzi? Cancel culture to bowiem realna krzywda, a lista jej niewinnych ofiar rośnie nieustannie.

Swoistym typem i jednym ze źródeł cancel culture jest także ahistoryzm, który całkowicie zdominował debatę o przeszłości wielu krajów i narodów. Woodrow Wilson był jednym z najbardziej wybitnych amerykańskich prezydentów XX w., który przysłużył się nie tylko swojemu krajowi. Tak się jednak składa, że miał co najmniej jedną wadę, ale wadę we współczesnych realiach społecznej wrażliwości dyskwalifikującą – Wilson był rasistą. Gdyby Wilson dzisiaj ubiegał się o stanowisko polityczne, to nikt spoza najbardziej zaangażowanego elektoratu Donalda Trumpa nie rozważałby oddania nań głosu. Ale i głosu tych ludzi Wilson by nie dostał, bo niemal we wszystkich innych kwestiach politycznych był liberałem. Jak to możliwe, że ktoś jest równocześnie liberałem i rasistą? Dzisiaj niemożliwe. Ale dla kogoś, kogo ukształtował świat sprzed 150 lat, kto był wtedy politykiem Partii Demokratycznej (a więc partii Konfederacji, która pilnie wprowadzała i strzegła praw Jima Crowa), jak najbardziej możliwe. Wilson walczył o głosy i nominacje partyjne w określonych realiach, nie był motorem rasizmu, raczej starał się go wyciszać, ale świata w pojedynkę zbawić nie mógł. Gdy więc dzisiaj stosuje się wobec niego cancel culture i pomija wszystkie inne fakty z jego politycznej biografii, pozostawiając tylko ten jeden, to jest to może i zrozumiała emocja grupy etnicznej, która ostatecznie wybija się ku długo oczekiwanej i koniecznej emancypacji, ale jest to też ahistoryzm, a więc postawa wyzuta z refleksji rozumowej. Tak samo nie należy ograniczać bilansu dorobku Churchilla do kwestii popierania kolonializmu, ani sprowadzać dorobek Lloyda George’a do jego dramatycznie błędnej oceny postaci przywódcy III Rzeszy, jaką sformułował w ostatnich latach swojego życia. Żadnych faktów nie należy przemilczać, ale cancel culture tutaj to po prostu próba zamknięcia ust tym, którzy nadal chcą mówić także o zasługach liderów politycznych z dawnych lat.

 

Co wiedział Larry Flynt

Dobre intencje stojące gdzieś tam za lewicowym atakiem na wolność słowa, za safe spaces i cancel culture, wiążą się z tym, że ludzie, przeciwko którym to ostrze najczęściej jest skierowane, to rzeczywiście są paskudne typy. Rasiści, mizogini, biali suprematyści, fanatycy religijni, terroryści moralności, męskie szowinistyczne świnie, homofobii, faszyści, autorzy mowy nienawiści i propagatorzy teorii spiskowych oraz innych fake newsów, to nie są ludzie, którzy nie zasługują na ostrą reakcję. Zasługują. Myślę, że każdy liberał podpisze się z lewicą pod wspólną oceną tych i podobnych grup. Niewątpliwie wszystkie ich działania, które przynoszą zagrożenie dla bezpieczeństwa innych obywateli, muszą spotkać się ze stanowczą, instytucjonalną reakcją służb państwa. Dotyczy to także niekiedy ich wypowiedzi, gdy wykraczają za granice liberalnie pojętej wolności słowa, czyli w zasadniczo dwóch przypadkach: gdy stanowią pomówienia i gdy stanowią bezpośrednie lub pośrednie (sytuacyjne) wezwanie do użycia przemocy (w tym oczywiście jej groźby). Ludzi, którzy takich wypowiedzi się dopuszczają, można zresztą bez większych kontrowersji (zwłaszcza „recydywistów”) obłożyć cancel culture, bo ona właśnie od takich przypadków jest. Kto się nieustannie dyskwalifikuje, winien w istocie być trwale zdyskwalifikowany. W imię jakości debaty publicznej.

Jednak lewicowa filozofia cancel culture i safe spaces idzie za daleko. Istnieje bowiem całkiem szeroka „szara strefa”, czyli wypowiedzi kontrowersyjnych, poglądów budzących dość szeroką społeczną dezaprobatę (a więc – uwaga – mniejszościowych!), treści oburzających lewicowych piewców poprawności podobnie, jak kiedyś ich własne wypowiedzi oburzały prawicowych piewców tradycyjnej moralności. Gdy wypowiedź jest rasistowska, homofobiczna lub mizoginistyczna, lecz daleka od naruszenia granic liberalnej wolności słowa, to całkowite wykluczenie mówcy z debaty stanowi zbyt surową sankcję. Zamiast tego powinna spotkać go polemika, kontrargumenty, odpór, może nawet jakaś forma shamingu, ale nie pozbawienie prawa do wypowiedzi w przestrzeni publicznej.

Zmarły w tym roku Larry Flynt był wydawcą pornografii, więc rzadko bywa przywoływany jako autorytet w dyskusji. Jednak powiedział on jedną z najmądrzejszych rzeczy na temat wolności słowa, które kiedykolwiek padły. Tocząc bój o prawo do (sięgającej granicy pomówienia, ale nie będącej nim w związku z jej ewidentnie prześmiewczym charakterem) krytycznej wypowiedzi na temat kaznodziei i lidera tzw. moralnej większości Jerry’ego Falwella, która doszła aż przed oblicze Sądu Najwyższego USA, Flynt powiedział, że jeśli on, najbardziej zdeprawowany, moralnie skrzywiony i najgorszy w gruncie rzeczy z ludzi wygra sprawę i uzyska potwierdzenie swojego prawa do wolności słowa w swoich niecnych przecież celach, to wolność słowa setek milionów dobrych Amerykanów, prawych i moralnych, tym bardziej będzie niezagrożona.

Dzisiaj pornografia i naśmiewanie się z duchownych weszły do mainstreamu i niewielu ludzi w tymże mainstreamiejeszcze rażą. Dzisiaj Flynt nie byłby tym „najgorszym”, którego prawa ubezpieczają prawa całej reszty. Dzisiaj jako najgorszych postrzega się tych właśnie, przeciwko którym jest skierowane ostrze politycznej poprawności i cancel culture. A zatem to zabezpieczenie prawa do wolnego słowa tym obrzydliwcom jest dzisiaj gwarancją, że te same prawa dobrych i politycznie poprawnych obywateli nigdy nie zostaną naruszone. To trudne do przełknięcia, ale trzeba to sobie uświadomić.

 

Nie czas na zemsty

Argumentem innym, podnoszonym przez bardziej radykalnych zwolenników ograniczenia wolności słowa przez poprawność polityczną, jest ten, iż słowo/wypowiedź może także stanowić przemoc. Przy tym nie chodzi im o wypowiedzi stanowiące wezwania do przemocy, które w sposób zupełnie niekontrowersyjny należy uznać za przemocy element i dlatego również liberałowie nie obejmują ich zasadą wolności słowa. Chodzi o zarówno formy mowy nienawiści, jak i różnorakie inne wypowiedzi, które – czy to osoby indywidualne, czy grupy społeczne – poniżają, drwią z nich, wyśmiewają, przekazują im sygnały sprawiające wielką przykrość, wprawiające w smutek, a nawet depresję – słowem, o wszystkie te wypowiedzi, przed którymi chronić mają safe spaces i trigger-warnings. Uznanie ich za przemoc, to jednak teza kontrowersyjna. Owszem, można brutalnie negatywną wypowiedź określić mianem „przemocy”, ale niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z zupełnie innym rodzajem przemocy, aniżeli w przypadku przemocy fizycznej, pobicia czy innego naruszenia nietykalności cielesnej. Inne więc powinny obowiązywać zasady walki z tymi formami przemocy. Przemoc fizyczna bezdyskusyjnie stanowi najbardziej rażące naruszenie wolności zaatakowanego człowieka. „Przemoc słowna” wolność ogranicza tylko w sytuacji przymusu wysłuchania napastliwej wypowiedzi. Zakaz przemocy fizycznej nie pozbawia ludzi żadnego w najmniejszym nawet stopniu uzasadnionego prawa. Zakaz „przemocy słownej” – jak widzimy – może oznaczać zamach na wolność słowa. Natomiast pozbawienie prawa do wypowiedzi, objęcie cancel culture to w takim razie także jest forma przemocy. Owszem, często obronnej, ale już w przypadku safe spaces niekiedy prewencyjnej. Za przykład może posłużyć safe space stworzony przez ciemnoskórych aktorów teatru Schauspielhaus w Düsseldorfie, który polegał po prostu na wykluczeniu z danej przestrzeni aktorów o innych kolorach skóry (w praktyce białych). To nie tylko przemoc, ale i odwrócony rasizm. Pomysł, iż długą krzywdę wyrządzoną przez rasizm białych uda się, w etycznie uzasadniony sposób, naprawić, stosując rasizm wobec nich, jest wielkim błędem myślenia spod znaku cancel culture.

Mamy tutaj więc do czynienia z próbą zaprowadzenia nowego rodzaju cenzury. Lewica wygrywa w świecie Zachodu kulturowy bój z prawicą (i to pomimo tego, że prawica częściej wygrywa wybory). Niestety nadzieje liberałów, iż będzie to oznaczać tylko poszerzenie zakresu wolności dla wszystkich tych, których prawica niewątpliwie niesprawiedliwie dyskryminowała, były chyba naiwne. Tak jak prawica, lewica ma w społeczeństwie swoich faworytów. Może okazać się tak, że nie zależy jej tylko na likwidacji tych prawicowych niesprawiedliwości w imię równości i powszechnej tolerancji, a na odwróceniu układu sił, tak aby dotąd uprzywilejowani byli dyskryminowani, a dotąd dyskryminowani – uprzywilejowani. W efekcie zakres wolności jednych poszerzy się nadmiernie, a innych skurczy za bardzo. A w dodatku trudno będzie się temu przeciwstawić w politycznej debacie. Cancel culture bowiem nie jest programem, który zaprasza oponentów do starcia na argumenty. Cancel culture domaga się zamknięcia debaty na cały szereg tematów, co do których jednak w społeczeństwach daleko nadal do konsensusu. Zgodnie z hasłem „mam dość dyskutowania o tym – jest 2021 rok”. No ale, co z tego, że masz dość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję