Grzechy główne Roszkowskiego. Wokół kontrowersyjnego podręcznika do historii i teraźniejszości :)

Skoro mówimy o podręczniku dla uczniów liceów i techników, czyli po prostu publikacji skierowanej do nastolatków, nie wystarczy pocieszenie, że w 60% jest ona merytorycznie poprawna. Taka publikacja nie dość, że musi być poprawna w 100%, to ponadto musi spełnić szereg innych wymogów i oczekiwań, jakie stawia się podręcznikom. 

Trudno nie mieć osobistego stosunku do publikacji autorstwa profesora, którego podręczniki towarzyszyły ci przez pierwsze lata studiów wyższych. Do egzaminu z historii powszechnej XX w. na I roku politologii uczyłem się z Półwiecza Wojciecha Roszkowskiego, zaś na II roku historia Polski XX w. prowadzona była przez wszystkich wykładowców w oparciu o jego podręcznik pt. Najnowsza historia Polski, pisany jeszcze w dawnej rzeczywistości politycznej pod pseudonimem Andrzej Albert. Obie publikacje towarzyszyły także moim własnym studentom i uczniom, podopiecznym maturzystom, olimpijczykom i debatantom. Jako że przez lata publikacje prof. Roszkowskiego były przeze mnie polecane i promowane, czuję się w obowiązku, aby powiedzieć o grzechach głównych komentowanego w ostatnich miesiącach tak szeroko podręcznika (sic!) do historii i teraźniejszości. 

W zasadzie większość publikacji zdaje się być wzorowana na innych podręcznikach akademickich Wojciecha Roszkowskiego i rzecz jasna nikt z komentatorów, jak również ja, nie zamierzał i nie zamierza podważać wiedzę historyczną Roszkowskiego, której dowody dawał czy to w Półwieczu, czy w Najnowszej historii Polski. Nie ma się jednak co dziwić, że komentatorzy, publicyści, akademicy i nauczyciele nie „rozpływają się” na tym, co w podręczniku – zarówno szkolnym, jak i akademickim – powinno być standardem, czyli po prostu stan wiedzy zgodny z osiągnięciami nauki. W przypadku rzeczonego podręcznika do historii i teraźniejszości rzeczywiście ok. 60% treści nie budzi ani kontrowersji, ani tym bardziej naukowo-moralnego sprzeciwu. Skoro jednak mówimy o podręczniku dla uczniów liceów i techników, czyli po prostu publikacji skierowanej do nastolatków, nie wystarczy pocieszenie, że w 60% jest ona merytorycznie poprawna. Taka publikacja nie dość, że musi być poprawna w 100%, to ponadto musi spełnić szereg innych wymogów i oczekiwań, jakie stawia się podręcznikom. 

Grzech 1: Podręcznik, który nie jest podręcznikiem

Ponieważ praca Wojciecha Roszkowskiego pt. Historia i teraźniejszość 1945-1979 uzyskała dopuszczenie Ministerstwa Edukacji i Nauki (numer ewidencyjny w wykazie MEiN: 1145/2022), dlatego oczywiście trzeba ją określać mianem podręcznika. Wszystko, co napiszę o nim poniżej, rzecz jasna sprawia, że bardziej adekwatne będzie określanie go mianem „podręcznika” (w cudzysłowie) czy wręcz „pseudo-podręcznika”, gdyż nawet pobieżne jego przejrzenie i porównanie do innych podręczników pozwoli wnioskować o niedostosowaniu tej publikacji do zwyczajów dydaktycznych i potrzeb uczniów i nauczycieli polskiej szkoły. W publikacji tej nie ma właściwie tekstów źródłowych, a przecież praca podczas lekcji przedmiotów humanistycznych musi bazować na analizie i interpretacji źródeł historycznych, w tym źródeł pisanych. Brak również materiałów źródłowych innego typu: statystyk, wykresów czy schematów, które dla uczniów szkół ponadpodstawowych są niezwykle istotne w procesie przyswajania i utrwalania wiedzy, jak również ćwiczenia nabytych umiejętności. W całym podręczniku pojawia się ledwie kilka map, choć wydawałoby się, że rzetelna edukacja historyczna bez wykorzystanie tego typu materiału nie jest możliwa. 

Również materiały graficzne – ilustracje i zdjęcia – na które zdecydowali się redaktorzy podręcznika w niewielkim stopniu odpowiadają rzeczywistym potrzebom, które wynikają z realizacji treści kształcenia przewidzianych podstawą programową nowego przedmiotu. Większość z nich ma charakter czysto encyklopedyczno-dokumentacyjny, czyli przedstawia wybrane – dość selektywnie – postaci historyczne. Duża część przedstawia sceny epatowania przemocą: pobitych lub właśnie bitych opozycjonistów, sceny z działań wojennych, wybuchy, zwłoki ludzi, uzbrojonych żołnierzy etc. Taka skala namacalnie zwizualizowanej przemocy i krzywdy powinna zatrważać rodziców, nie tylko nauczycieli. Nawet jeśli przyjmiemy, że również młodych ludzi powinniśmy oswajać ze złem otaczającym nas na świecie, to jednak skala, z jaką dokonuje się tego w tym podręczniku, wydaje się ogromna. Niektórzy pewnie również zastanawiać się będą, dlaczego w podręczniku takim znalazło się aż siedem zdjęć papieża Jana Pawła II, także jeszcze z okresu przed wstąpieniem na tron papieski, oraz aż pięć zdjęć prymasa Stefana Wyszyńskiego. 

Na stronach 248 i 249 znajdziemy zdjęcia z kampanii Andrzeja Dudy i Prawa i Sprawiedliwości. Choć rozdział dotyczy lat 1953-1962, to na ilustracji widzimy Andrzeja Dudę po zwycięstwie wyborczym z 2020 r. Na stronie obok tymczasem uśmiechają się do nas przyjaźnie: prezes Jarosław Kaczyński, premier Mateusz Morawiecki i europoseł Joachim Brudziński. To ten sam rozdział podręcznika poświęcony historii lat 50. I 60., zaś w opisie zdjęcia mowa m.in. o pierwszych demokratycznych wyborach w Polsce w 1991 r. Można mieć wrażenie, że ktoś wpadł na pomysł, aby przy okazji lekcji o rozwoju demokracji w pierwszych dekadach po II wojnie światowej trochę popromować polityków partii rządzącej. Wydaje się, że redaktorzy podręcznika Roszkowskiego – bo trudno mi podejrzewać samego autora o osobisty dobór wszystkich fotografii i ilustracji – nie potrafili dokonać właściwej dla tego typu publikacji selekcji materiałów graficznych. Nie mieli również świadomości (bądź również czasu – biorąc pod uwagę ekspresowe prace nad przygotowaniem tego podręcznika), że katalog materiałów źródłowych stosowanych w tego typu publikacjach, jest jednak dużo szerszy i bardziej różnorodny. Publikacja ta nie przypomina zatem typowego podręcznika szkolnego, a wręcz – odstaje od tego, jak współcześnie przygotowywane są typowe podręczniki. 

Grzech 2: Publicystyka, zamiast naukowego dystansu 

Typowy podręcznik powinien być pisany z odpowiednio naukowym dystansem, językiem zrozumiałym dla jego odbiorców, dostosowanym do ich zdolności percepcyjnych oraz z wykorzystaniem pojęć i terminów, które dla tych odbiorców będą w pełni zrozumiałe. Praktyką podręczników szkolnych jest również umieszczanie słowniczków nowych pojęć lub tłumaczenie ich wprost w ciągu lekcji. Nie znajdujemy tego zupełnie w podręczniku Wojciecha Roszkowskiego. Język, jakim podręcznik ten jest pisany, jest skierowany raczej do ludzi dorosłych. Wymaga nie tylko szerokiej znajomości pojęć, z którymi uczeń, który ledwie ukończył klasę ósmą, mógł w ogóle nie mieć kontaktu, ale również znajomości metaforyki, która wymaga szerszej wiedzy i doświadczenia życiowego. Roszkowski pisze przykładowo o „elitaryzmie elit”, „aktywnym populizmie”, „synekurach”, „meandrach”, „pozornym dialogowaniu” czy „koterii konserwatywnej”, zakładając, że czternastolatkowie już pojęcia i metafory te rozumieją. Ba, autor pisze nawet o „imperialistach”, choć nie zdążył uprzednio wyjaśnić kontekstu stosowania tego pojęcia przez propagandę komunistyczną. 

Obok języka dla nastolatka kompletnie niezrozumiałego znajdziemy jednak szereg wtrąceń i dygresji, które mają charakter wybitnie publicystyczny. Czegoś takiego w podręczniku wydanym w okresie III RP, szczerze mówiąc, jeszcze nie widziałem. W podręcznikach do historii, wiedzy i społeczeństwie czy języka polskiego jak najbardziej jest miejsce na teksty publicystyczne, jednakże muszą być one wyraźnie oznaczone wraz z podaniem odpowiedniego opisu bibliograficznego. Teksty tego typu w podręczniku spełniają charakter materiału źródłowego, który na lekcjach poddaje się analizie i interpretacji. Tymczasem w podręczniku Roszkowskiego stosowanie języka publicystycznego jest domeną autora. Publicystyczne wtręty znajdują się właściwie w każdym rozdziale. Przy okazji wydarzeń rewolucji seksualnej 1968 r. Roszkowski wspomina o „klęsce wolności słowa”, „zwariowanych postulatach protestujących”, „najbardziej radykalnych agitatorach”, „kulminacji gwałtów” (s. 339). Przy okazji problemów rasowych w USA pisze o „wyjątkowo niemoralnym efekcie marksistowsko-leninowskiej dialektyki nieprzejmującej się stosami ofiar na drodze do wyznaczonego celu” (s. 341). W rozdziale o „małej stabilizacji” sugeruje, że „prawo i sprawiedliwość nie zawsze znaczą to samo” (s. 371) a „człowiek nie może żyć i rozwijać się w chaosie” (s. 371). W rozdziale poświęconym komunizmowi czytamy, że „grzechem pierworodnym i najcięższym komunizmu był jednak moralny relatywizm” (s. 30), zaś w rozdziale poświęconym wyborom pisze, że „mamy wiele przykładów w historii, kiedy za praworządność uchodziło respektowanie złego, nawet okrutnego prawa” (s. 75). Autor pozwala sobie również na uwagi dotyczące psychologii emocji – wskazuje, że „emocje są dobre przy składaniu życzeń, oglądaniu meczu piłkarskiego czy sztuki teatralnej” (s. 75). Taki publicystyczny język towarzyszy całej tej publikacji, co sprawia, że trudno ją traktować jako odpowiednią dla uczącej się w szkole młodzieży. 

Grzech 3: Ideologizacja, zamiast obiektywnej sprawozdawczości

Podręcznik Roszkowskiego nie spełnia wymogów obiektywizmu, jakie stawia się pomocom dydaktycznym. Jest on głęboko zideologizowany, a wiele zawartych w nim treści uzyskuje wymiar upolityczniony. Dominuje w nim punkt widzenia, który jest charakterystyczny dla środowisk związanych z Prawem i Sprawiedliwością oraz narracja typowa dla prawicowej publicystyki. Oczywiście Roszkowski ma prawo mieć takie poglądy i widzieć świat przez pryzmat właśnie takich okularów, jednakże nie wolno takich rzeczy robić w podręcznikach. Ministerstwo Edukacji i Nauki nie powinno zaś dopuszczać do użytku szkolnego takiej publikacji, tym bardziej przyłączać się do akcji promocyjnej wydawnictwa. Już na pierwszych stronach podręcznika autor deklaruje niemalże, że w swojej publikacji zamierza walczyć o prawdę. Pisze, że „często przyjmuje się, że prawdziwe jest to, co głosi większość. Tak czasem faktycznie bywa, ale nie jest żadną żelazną regułą” (s. 15). W rozdziale poświęconym ideologiom nie znajdujemy żadnego naukowego wyjaśnienia tego terminu, ale hasłowe stwierdzenie, że „słowo ideologia słyszymy bardzo często; pojęcie to wybrzmiewa negatywnie. Stało się w naszych czasach bardzo ważnym elementem dyskursów publicznych. Ideologia jest uproszczoną wersją filozofii na potrzeby różnorodnych programów politycznych” (s. 19). Tekst ten kompletnie mija się ze stanem wiedzy naukowej. Widać, że autor nie ma pojęcia o ideologiach i doktrynach politycznych i dalej tkwi w publicystycznym dyskursie formacji politycznej, z którą sympatyzuje. W dalszej części autor wymienia ideologie polityczne, wśród których obok socjalizmu, liberalizmu, feminizmu i chadecji pojawia się – o, zgrozo! – ideologia gender (s. 19). Tak daleko posuniętej bzdury nie czytałem jeszcze w żadnym podręczniku. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że hasło „ideologii gender” jest wymysłem prawicowej publicystyki i było orężem dyskursu polityków Prawa i Sprawiedliwości, wymierzonym przeciwko mniejszościom seksualnym. Na coś takiego nie powinno być miejsca w podręczniku. 

Rozdział poświęcony ideologiom w ogóle przesycony jest błędami merytorycznymi i ideologiczno-politycznymi wstawkami. Czytamy w nim, że „Podobnie jak komunizm nie był tylko wybrykiem zwyrodniałego umysłu Lenina i Stalina, tak i nazizm nie był tylko produktem opętania Adolfa Hitlera. Obydwa nurty totalitaryzmu wyrastały z głębokich korzeni intelektualnych zafałszowań, nieraz nawet intelektualnych zboczeń europejskich” (s. 19). O filozofie Oswaldzie Spenglerze Roszkowski pisze, że jego „poglądy ilustrują ducha nazizmu” i że postulował „prawo silniejszego” oraz był „rzecznikiem niemieckiej pychy i powielał nietzscheańskie ideały woli mocy i nihilizm, uważając człowieka za drapieżnika” (s. 19). Szczęśliwie przeciętny czternasto- i piętnastolatek nic z tego nie zrozumie, jednakże absolwent filozofii czy politologii całkiem słusznie postawi pytanie o wiedzę i znajomość filozofii i dziejów ideologii po stronie autora tych uproszczeń. Dalej autor pisze, że „w nazizmie degeneracji uległ i rozum, i wiara” (s. 22), a III Rzesza pozostawiła po sobie „trwały ślad skrajnej nikczemności” (s. 22-23). Swoistą kontynuacją tych treści jest rozdział poświęcony komunizmowi, z którego dowiadujemy się, że „dualizm absolutnego zła (…) i absolutnego dobra (…) był gwałtem na racjonalności, do której komuniści nieustannie się odwoływali” (s. 28). Pisze również – przypominam, że mowa o podręczniku skierowanym do czternasto- i piętnastolatków – że „jednym z podstawowych założeń marksistów stała się idea sformułowana w Tezach o Feuerbachu Marksa” (s. 28), a „wszystkie te potworności, sprzeczności i niedorzeczności tłumaczono dialektyką” (s. 28). Jakby tego było mało, to w tym samym rozdziale, dla zilustrowania komunizmu i historii lat 1945-1953, zamieszczono zdjęcie Jeana-Claude’a Junckera, byłego przewodniczącego Komisji Europejskiej, przemawiającego na konferencji poświęconej Karolowi Marksowi.

Grzech 4: Eurosceptyczne fobie, zamiast próby zrozumienia zmian

W podręczniku znajdziemy również szereg wątków, które jednoznacznie należy określić mianem eurosceptycznych. Europa i Zachód ukazywane są przez Roszkowskiego jako część świata, którą dotknęło w sposób wyjątkowy moralne zepsucie. Wypływa z tych fragmentów typowy dla polskiej prawicy strach przez cywilizacją i zmianą społeczną. Strach, który całkowicie paraliżuje i uniemożliwia piszącemu zrozumienie zachodzących wokół zmian i rzetelne ich opisanie. Tym samym podręcznik ten promuje w młodych ludziach uproszczenia dotyczące cywilizacji zachodniej, budzi w nich obawy przed zmianami, kompletnie na nie nie przygotowując. O Europie w latach 50. pisze Roszkowski, że szybkiemu rozwojowi gospodarczemu towarzyszył „kryzys tożsamości”, a „wzrost konsumpcji zagłuszał problemy egzystencjalne” (s. 223). Rozwój cywilizacyjny podaje Roszkowski w wątpliwość, wskazując, że „nie należy uświęcać każdego postępu, bo może on dotyczyć postępu w organizowaniu zła. Nie można wyzwalać każdego człowieka, jeśli on w ogóle nie czuje się uwięziony lub skrępowany” (s. 227). Postęp utożsamia Roszkowski przede wszystkim z seksualizacją i pornografizacją życia publicznego, co notabene obnaża w jego publikacji kolejne fiksacje polskiej prawicy. Zachód jest w podręczniku do historii i teraźniejszości przedstawiany jako siedziba wszelkiego zła, o którym polscy prawicowi publicyści piszą i którym straszą „prawdziwych Polaków”. Według Roszkowskiego „europejskim symbolem kobiecego seksu stała się Brigitte Bardot” (s. 224), a „od lat sześćdziesiątych XX w. rewolucja seksualna podkopywała także fundamenty życia rodzinnego na Zachodzie. Z czasem codzienną praktyką stały się rozwody i współżycie bez zobowiązań” (s. 225). 

W kontekście krytyki Zachodu Roszkowski nie mógł również powstrzymać się przed wyciągnięciem potwora gender i uderzeniem w dzieci poczęte z pomocą metody in vitro. W rozdziale poświęconym kulturze i rodzinie w latach 50. i 60. pisze on, że „lansowany [jest] obecnie inkluzywny model rodziny, zakładający tworzenie dowolnych grup ludzi, czasem o tej samej płci, którzy będą przywodzić dzieci na świat w oderwaniu od naturalnego związku mężczyzny i kobiety, najchętniej w laboratorium” (s. 226). Dalej pisze on, że „coraz bardziej wyrafinowane metody odrywania seksu od miłości i płodności prowadzą do traktowania sfery seksu jako rozrywki, a sfery płodności jako produkcji ludzi, można powiedzieć hodowli” (s. 226). Równolegle zaś ubolewa na tym, że „stale redukowano stroje plażowe, czego wyrazem była moda na skąpy, dwuczęściowy kostium bikini. Kobiece ciało stawało się coraz częściej swego rodzaju przedmiotem używanym w reklamie” (s. 229). Stara się również udowodnić, że „przemiany obyczajowe przyspieszyło wprowadzenie na rynek pigułki antykoncepcyjnej w 1962 r. Zachęcała ona coraz więcej młodych kobiet do akceptacji stosunków przedmałżeńskich lub pozamałżeńskich” (s. 334). Wydawałoby się, że w podręczniku, w którym prezentuje się zmiany obyczajowe zachodzące w XX w., autor raczej powinien wykazać się swoją historyczną świadomością i wiedzą oraz odwołać się powinien do dorobku badań socjologów i historyków moralności. Tymczasem znajdujemy w nim groteskowe utyskiwania starszego pana, który najprawdopodobniej zupełnie utracił kontakt z otaczającym światem. Ponadto zapomniał chyba o tym, że zmiany obyczajowe i moralne dokonywały się zawsze, choć – rzecz oczywista – w różnym tempie i z różnych pobudek. 

W podręczniku do HiT-u usiłuje się promować – w sposób śmieszny i wyjątkowo niesubtelny – wąsko postrzegane tradycyjne wyobrażenie o relacjach społecznych. Roszkowski nie charakteryzuje zmian, nie przedstawia danych naukowych, które obrazowałyby ich skalę, ale gorszy się nimi, ubolewa i popłakuje. Widać, że kompletnie nie rozumie otaczającego go świata i młodych ludzi, do których skierowany jest jego podręcznik. Nieustannie i w sposób nieszczególnie subtelny wtłacza czytelnikowi swoje heterocentryczne, patriarchalne i dewocyjne wyobrażenia o świecie. Wskazuje przykładowo, że „relacje damsko-męskie, ale te łączące się z całym bogactwem uczuć i przeżyć człowieka, stanowią jeden z najczęstszych tematów podejmowanych na przestrzeni wieków w twórczości literackiej i artystycznej. Wolna miłość, a więc seks bez zobowiązań, nigdy dotąd nie stanowiła programu ideowego żadnego masowego ruchu społecznego” (s. 335). Takich uproszczeń, stereotypów i uprzedzeń znaleźć można w tej publikacji dużo więcej. Wyłania się z nich wizerunek złej Europy i biegających po niej ludzi, którzy czyhają tylko na to, aby zaproponować wszystkim otaczającym ich przedstawicielom tej samej płci wolną miłość, a właściwie swobodny zwierzęcy seks. Choć Roszkowski pisze, że „dosłowność w ukazywaniu seksu i przemocy zdominowała ekrany kinowe i telewizyjne” (s. 335), to jednak czytając jego podręcznik do HiT-u można odnieść wrażenie, że te dwa tematy zdominowały jednak jego publikację. Gorszy się nad młodym pokoleniem, o którym pisze, że „zaspokajanie potrzeby przyjemności bez odpowiedzialności za swe czyny stało się wyznaniem wiary młodego pokolenia” (s. 335), jednak to on nie potrafi oderwać się od swoich seksocentrycznych myśli, które nieustannie powracają w tych fragmentach jego publikacji, które dotyczą spraw społecznych i kulturowych. 

Pomnik rządów ministra Czarnka

Czym zatem jest publikacja Wojciecha Roszkowskiego, którą Ministerstwo Edukacji i Nauki uznało za podręcznik do nauczania historii i teraźniejszości w liceum i technikum? De iure jest to podręcznik do stworzonego przez ministra Czarnka przedmiotu, który ma być rzekomo symbolem rzetelnej i właściwej edukacji historycznej w szkołach ponadpodstawowych. De facto zaś jest to namacalny przykład tego, co rządy Prawa i Sprawiedliwości robią i pragną jeszcze zrobić z polską szkołą. Ludzie ci wymyślili sobie, że przy pomocy podstawy programowej, ramowych planów kształcenia i podręczników dopuszczanych przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, stworzą nowego człowieka. Wymyślili sobie, że przebudują mózgi czternasto-, piętnasto- i szesnastolatków i że zrobią to nowym przedmiotem szkolnym i podręcznikiem do jego nauczania. Wymyślili też sobie, że ten nowy człowiek będzie po prostu myślał tak, jak oni by chcieli i że będzie na nich głosował. Podręcznik Wojciecha Roszkowskiego do HiT-u jest właśnie symbolem i namacalnym dowodem tych ich planów i oczekiwań, jest pomnikiem rządów ministra Czarnka i pomysłów Zjednoczonej Prawicy na polską edukację. Co jednak najważniejsze, te ich pomysły dowodzą namacalnie, że kompletnie nie rozumieją oni dzisiejszej młodzieży i współczesnego świata. Nie mają pojęcia, jak dotrzeć do młodych ludzi i jaka forma przekazu będzie najwłaściwsza, żeby w ogóle być przez nich usłyszanym. Gdyby to wszystko wiedzieli, to nie mieliby złudzeń, że sposobem na to nie będzie pseudo-podręcznik, pełen błędów merytorycznych, ideologicznych przekłamań i dewocyjnych wynaturzeń rodem z tekstów prawicowych publicystów. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Szkoła zakładniczką polityki. Polska edukacja w cieniu pandemii, wyborów i walki o władzę :)

W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Polska szkoła – jak by się wydawało – powinna być już przyzwyczajona do radykalnych zmian i przewrotów. Polska szkoła powinna już wiedzieć – z własnego doświadczenia przede wszystkim – że pojęcie stabilizacji jest swoistą abstrakcją na edukacyjnym poletku. Polska szkoła – mówiąc językiem Zygmunta Baumana – pojąć powinna doskonale, czym jest płynna rzeczywistość, gdyż płynności tej doświadcza nieustannie, jeśli nie od roku 1989, to przynajmniej (sic!) od roku 1998. Czy zatem reorganizacja pracy polskiego systemu edukacyjnego, będąca odpowiedzią na kryzys spowodowany pandemią koronawirusa SARS-CoV-2, zdziwiła kogokolwiek?

Szkoła w realiach pandemii

Kiedy 11 marca podjęto decyzję o zamknięciu polskich szkół i uniwersytetów, nie zadecydowano od razu o przejściu pracy polskiego systemu edukacyjnego do świata wirtualnego. Minister edukacji narodowej mówił: „Zachęcamy nauczycieli do prowadzenia nauczania zdalnego”, jednakże nie nałożono jeszcze takiego obowiązku na szkoły i nauczycieli. Zapowiedziano przygotowania odpowiedniej platformy oraz narzędzi instruktażowych w zakresie pracy zdalnej, dzięki którym e-learning będzie w Polsce możliwy. W istocie dnia 25 marca weszły w życie nowe regulacje, które przenosiły pracę polskich uczniów i nauczycieli do sieci: organizacją szkolnego e-learningu obarczono dyrektorów szkół, udostępniono nauczycielom darmową platformę z e-podręcznikami, umożliwiono ocenianie i klasyfikowanie uczniów w formie pracy zdalnej, nauczyciele rozliczani są za pracę dydaktyczną, wychowawczą i opiekuńczą w nowej formie z uczniami oraz na ich rzecz. Co ważne, pozostawiono nauczycielom i szkołom względną autonomię w zakresie form pracy, a także jej organizacji, co notabene w ostatnich latach rzadko miało miejsce. Oczywiście zobowiązano dyrektorów szkół, aby planowanie kształcenia na odległość odbyło się zgodnie z zasadami równomiernego obciążenia ucznia zajęciami w danym dniu, zróżnicowania tych zajęć czy w zgodzie z jego możliwościami psychofizycznymi. Dyrektorzy muszą również uwzględniać przy doborze formy kształcenia aktualne zalecenia medyczne odnośnie do czasu korzystania z nowoczesnych technologii, a także ich dostępności w domu danego ucznia, jak również wiek i etap rozwoju ucznia bądź jego sytuację rodzinną. Wskazówki i słuszne, i chwalebne!

Takim sposobem polska szkoła niemalże z dnia na dzień przeniosła się do XXI wieku: nauczyciele zaczęli uczyć poprzez e-learning, uczniowie zaczęli wykorzystywać media elektroniczne do nauki, również nadzór dyrektora szkoły nad nauczycielami oraz jego kontakty z organem prowadzącym czy organem sprawującym nadzór pedagogiczny przeniosły się – w zdecydowanej części – na poziom wirtualny. Coś, co nie było możliwe przez ostatnie 20 lat, nagle stało się możliwe z dnia na dzień! Gdybyśmy się mieli zastanowić nad samą istotą edukacji zdalnej i uczynienie z niej części procesu edukacyjnego, to bez wątpienia wszyscy ocenilibyśmy to jako nie tylko swoistą konieczność, ale przede wszystkim jako stan pożądany. Od lat eksperci edukacyjni podkreślają, że polska szkoła tkwi głęboko w epoce przedcyfrowej, czego dowodem są nie tylko „nowe”, anachroniczne pod wieloma względami, podstawy programowe, ale sam sposób planowania oraz realizowania procesów edukacyjnych. Nowoczesne technologie powinny być codziennością pracy uczniów i nauczycieli, e-learning powinien być realizowany równolegle z kształceniem tradycyjnym, podstawy programowe powinny odpowiadać wyzwaniom współczesnego świata, przede wszystkim pod względem zawartości merytorycznej, jednak również ich realizacja powinna odbywać się przy pomocy narzędzi dostępnych w XXI wieku. W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Szkoła w realiach cyfrowych

Jednakże zmian takich nie da się przeprowadzić z dnia na dzień i bynajmniej nie da się tego zrobić jednym czy dwoma rozporządzeniami ministra edukacji narodowej, stąd właśnie rzeczywistość wirtualna wielu polskich szkół przypominała w pierwszych dniach działania nowych regulacji swoiste pospolite ruszenie. Wydaje się truizmem, że polska szkoła już dawno powinna być na nadejście XXI wieku przygotowana zarówno kadrowo, jak też infrastrukturalnie. Przede wszystkim jednak do kontaktu z taką cyfrową szkołą XXI wieku przygotowani powinni być sami uczniowie. Kształcenie na odległość wymaga zatem przeszkolenia nauczycieli czy wręcz ich regularnego doszkalania, którego celem byłoby nieustanne aktualizowanie wiedzy w zakresie dydaktyki kształcenia, ze szczególnym uwzględnieniem narzędzi nowoczesnych technologii. I choć – mógłby ktoś powiedzieć – nauczyciele są przecież zobowiązani przepisami prawa oświatowego do znajomości technologii informacyjnych i komunikacyjnych, a także do ustawicznego rozwoju i samokształcenia, to jednak nie trzeba być Krzysztofem Kolumbem, aby wywnioskować, że wymagania te stanowią jedynie katalog dobrych życzeń ustawodawcy. Co prawda, oblężenie przez część nauczycieli różnego rodzaju platform edukacyjnych w ostatnich tygodniach, ich gigantyczne zainteresowanie szkoleniami i kursami w zakresie wykorzystania w edukacji narzędzi e-learningowych czy też gigantyczny wysyp treści na internetowych forach nauczycielskich mogłyby całość obrazu zaburzać, jednakże jest to jedynie wycinek tego, co nazywamy polską szkołą i nie należy przez pryzmat tych zjawisk wnioskować o całości systemu. 

Realia systemu są od dziesięcioleci właściwie niezmienne. Dyrektorom szkół brak realnych narzędzi mobilizowania i motywowania nauczycieli do poszerzania swoich kwalifikacji zawodowych oraz kompetencji dydaktycznych, przede wszystkim brak im narzędzi finansowej motywacji, czyli tych, którymi posługują się menedżerowie zarządzający każdym – nawet małym – przedsiębiorstwem. To, co nazywa się w polskiej szkole „dodatkiem motywacyjnym”, zostałoby przez przeciętnego pracownika sektora prywatnego uznane za zwykły żart, a porównanie wysokości takiego dodatku do stypendium socjalnego studenta polskiej uczelni sprawiłoby, że śmialiby się również studenci. Ponadto system awansu zawodowego nauczycieli zorganizowany jest w taki sposób, że po osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego nauczyciel już właściwie „nic nie musi”, a jego zwolnienie byłoby możliwe albo w trybie redukcji etatu, albo w procedurze dyscyplinarnej. Twórcy takiego systemu uznali niegdyś, że trzydziestokilkulatek, po przebrnięciu przez wszystkie kolejne etapy ścieżki awansu, nie będzie już potrzebował zewnętrznego mobilizatora w postaci oczekiwań systemowych. Takim sposobem system przekazuje nauczycielowi w jego najlepszych – wydawało by się – latach życia zawodowego, że właściwie osiągnął już w tym zawodzie niemalże wszystko. Jak zatem oczekiwać od nauczycieli – innych niż pasjonaci swojego zawodu, których pewnie trochę jest – aby rozwinęli swoje kwalifikacje zawodowe oraz wdrożyli w swojej pracy narzędzia pracy na odległość? Ponadto nie można zapominać, że system organizacji pracy szkoły nie pozwala na realizację części zadań edukacyjnych w formie e-learningu, czyli poza salą lekcyjną – nawet realizacja innowacji pedagogicznej zakłada pracę w trybie klasowo-lekcyjnym, choćby laboratoryjnym, ale jednak nie w formie zdalnej. 

Przede wszystkim jednak wprowadzenie polskiej szkoły w XXI wiek to kwestia gigantycznych nakładów finansowych, zarówno w infrastrukturę techniczną i oprogramowanie, jak również – ponownie – w przygotowanie do korzystania z niej przez kadrę nauczycielską oraz uczniów. Nie wprowadzą polskiej szkoły w erę cyfrową chronicznie niedofinansowane samorządy terytorialne, które regularnie dopłacają ze swoich dochodów własnych do prowadzenia działalności edukacyjnej. Nie od dziś wiadomo, że oświatowa część subwencji ogólnej nie pozwala na pokrycie wszystkich kosztów prowadzenia działalności edukacyjnej, a tym bardziej nie daje możliwości na wprowadzenie szkoły polskiej w XXI wiek. Co zaradniejsze samorządy pozyskiwały środki zewnętrzne na doposażenie szkół oraz wprowadzenie w nich procesu cyfryzacji, jednakże rzeczywistość wielkomiejska czy też realia bogatych samorządów daleko odbiegają od finansowych możliwości samorządów biedniejszych. Z problemem tym nie poradzą sobie szczególnie samorządy powiatowe, których dochody własne są znacznie niższe od dochodów gmin, zaś subwencja ogólna stanowi zasadnicze źródło finansowania ich zadań. Brak skoordynowanej i wieloletniej polityki państwa w zakresie procesu cyfryzacji polskiej szkoły to grzech główny tych, którzy zarządzają polską edukacją. Takie wieloletnie ramy strategiczne wydają się niezwykle konieczne! Bez organizacyjnego i finansowego bodźca, który jednocześnie będzie bodźcem realistycznym, dystans między szkołami prowadzonymi przez bogatsze samorządy a szkołami prowadzonymi przez samorządy biedniejsze będzie narastał jeszcze bardziej. Już dziś widać – szczególnie w dużych miastach – dystans między szkołami niepublicznymi i publicznymi, czego najbardziej zatrważający dowód można dostrzec w pobieżnej wręcz analizie wyników egzaminów po VIII klasie, zaś analiza wyników szkół warszawskich powinna obudzić z letargu największych nawet ignorantów. 

Szkoła w realiach demokracji

Jednakże nie wystarczy przygotować szkół czy nauczycieli do funkcjonowania w erze cyfrowej. Do tego procesu muszą być przygotowani przede wszystkim uczniowie. I chociaż – co notabene jest pewnie prawdą – dzisiejsi uczniowie z nowoczesnymi technologiami radzą sobie zdecydowanie lepiej od większości swoich pedagogów, to jednak nadal istnieją grupy wykluczonych cyfrowo. Nadal są domy, w których nie ma komputera lub cała rodzina korzysta tylko z jednego urządzenia. Nadal są rodziny, którym brakuje stałego i stabilnego połączenia z internetem, a jeszcze więcej jest takich, w których jakość połączenia pozostawia wiele do życzenia. I bynajmniej nie jest to wyłącznie problem ludności wiejskiej! Nadal są domy, w których sama świadomość ważności i roli technologii informacyjnych jest niewielka, w których uzależnienia, sytuacja materialna czy też inne formy dysfunkcji społecznych, sprawiają, że niekoniecznie to dom będzie miejscem, w którym młody człowiek będzie w stanie korzystać – i przede wszystkim korzystać skutecznie – z narzędzi zdalnej edukacji. Wszystkie te zjawiska sprawiają, że coraz większym problemem polskiego społeczeństwa – również coraz większym problemem polskiej demokracji – będzie wykluczenie cyfrowe. I znowu tutaj trzeba wyraźnie domagać się polityki i aktywności państwa. Dotyczyć one muszą nie tylko – choć pewnie również – wyposażenia polskich uczniów w odpowiedni sprzęt, który pozwoli im korzystać z możliwości zdalnej edukacji, ale również wspierania polskich samorządów w kierunku wyposażenia choćby najbardziej niekorzystnie położonych wsi w łącza światłowodowe. Nie należy spoglądać na tego typu wydatki jak na koszty, ale przede wszystkim jak na inwestycję. 

Stan naszej demokracji jest wypadkową stanu naszej edukacji. Ten truizm powtarzany jest przez pedagogów, dydaktyków i metodyków od końca XIX wieku, jednakże w Polsce po 1989 r. nie stał się on sloganem żadnej partii politycznej: czy to na lewicy, czy to na prawicy. Bynajmniej nie chcę tutaj powiedzieć, że nigdy żadna partia polityczna nie zapowiadała zmian w edukacji i ze sprawy tej nie uczyniła elementu swojego programu politycznego: nic bardziej mylnego! Jednakże większość zmian, jakich w przeciągu ostatnich ponad dwudziestu lat w Polsce dokonywano, także tych daleko idących, miało charakter nagły i – w założeniu przynajmniej – „bezkosztowy” (tak, tak, trudno byłoby w to uwierzyć przedsiębiorcom czy wytłumaczyć specjalistom od edukacji z krajów skandynawskich). Polska stała się mistrzem świata w głębokim przebudowywaniu organizacji oświaty i do tego w robieniu tego bez odpowiednio dużych nakładów. Uwierzono, że edukację polską da się głęboko zmienić z dnia na dzień. Ta niczym nieuzasadniona wiara polskich edukacyjnych planistów-decydentów, sprzężona z niekonsekwencją, marnym przygotowaniem organizacyjnym, wybiórczym wykorzystaniem ekspertyz i wyników badań, szła w parze z przekonaniem, że na reformy nie potrzebujemy środków, że reformowane obszary nie wymagają dofinansowania, a modernizacja zrobi się sama. 

Wdrażanie reformy struktury ustroju edukacyjnego przez rząd Jerzego Buzka przez wiele lat było wskazywane jako symbol reformy pełnej błędów, źle przygotowanej i niedofinansowanej, jednakże to zmiany w edukacji wprowadzane przez poprzednią minister przejdą do historii jako wybitna symbioza nieprofesjonalizmu i braku środków. Edukacja nie była jak dotychczas w Polsce obszarem, na który którakolwiek z partii politycznych chciałaby przeznaczać odpowiednie środki. Zmiany edukacyjne nie przynoszą natychmiastowych efektów, a przede wszystkim nie przekładają się na wyborcze głosy, jednakże to właśnie mądry kształt systemu edukacji stanowi fundament dojrzałej demokracji. Zawsze bardziej spektakularne politycznie i marketingowo jest otwarcie kilometra autostrady, ścieżki rowerowej prowadzącej wprost w pole czy kilku nowych miejsc parkingowych wygospodarowanych znowu kosztem przestrzeni zielonej. Bardziej spektakularne politycznie i marketingowo będzie przecież uruchomienie kolejnego transferu socjalnego czy sfinansowanie budowy boiska sportowego. Żaden z polityków nie zrobi kariery – a już na pewno nie będzie to kariera szybka i spektakularna – poprzez wymuszanie na rządzących podnoszenia subwencji oświatowej, zmniejszenia liczebności oddziałów klasowych czy modernizacji bazy dydaktycznej szkół.

Szkoła w kampaniach propagandowych

Tymczasem w kampaniach propagandowych polska edukacja – wbrew wszelkim pozorom – pojawiała się stosunkowo często, a na pewno częściej niż podczas posiedzeń sejmu czy obrad rady ministrów. Kulminacją propagandy, której przedmiotem stała się polska edukacja, był oczywiście ubiegłoroczny strajk pracowników oświaty. Ten trwający prawie miesiąc protest nie przyniósł środowisku nauczycielskiemu żadnych zmian oraz nie sprowokował elit politycznych czy przynajmniej rządzących i decydentów do poważniejszej debaty na temat problemów polskiej szkoły. Nawet poparcie, którym epatowali działacze partii opozycyjnych, jakoś wyparowało i nie przekuło się w konkretne postulaty, projekty ustaw czy sensowne interpelacje. Strajk przyniósł natomiast nowy ściek antynauczycielskiej propagandy, która płynęła z oficjalnych kanałów rządowych i telewizji publicznej. Wyłaniający się z niego wizerunek nauczyciela w większym stopniu przypominał ten, jaki przypisywała inteligencji propaganda komunistyczna. Propaganda ta – również stanowiąca swoiste ekstremum ostatnich lat – była jednakże kontynuacją szeregu wypowiedzi wcześniejszych ministrów edukacji narodowej, którzy albo usiłowali przekształcić zawód nauczyciela w aparat przymusu i represji, albo przeobrazić szkołę w przechowalnię dla dzieci czynną chociażby w Święta Bożego Narodzenia. Celowo nie przywołuję nazwisk polskich ministrów edukacji narodowej, bo niestety – smutna to prawda – większość z nich wykazała się niestety brakiem zdolności i umiejętności myślenia w sposób perspektywiczny, długofalowy i profesjonalny o polskiej edukacji, o większości niestety lepiej zapomnieć, choć – zdaję sobie sprawę – pewnych rzeczy nie da się „odzobaczyć”. 

Propagandowe wykorzystywanie edukacji przez polskich polityków w okresie III Rzeczypospolitej było możliwe, gdyż nigdy ministrem edukacji narodowej nie był prawdziwy polityczny lider czy przynajmniej polityk posiadający mocną pozycję polityczną w swojej partii czy koalicji rządzącej. Ministrami edukacji narodowej zwykle byli ludzie siłą wyciągnięci z uniwersytetów lub politycy drugiego bądź trzeciego szeregu, dla których sam fakt uzyskania takiej nominacji był już wystarczającą nobilitacją. Zwykle nie byli to ludzie zdolni do samodzielnego decydowania bądź nie mieli większych szans na przekonanie premiera czy ministra finansów do konieczności widocznego zwiększenia finansowania zadań oświatowych. Tymczasem edukacja – w szczególności zaś nauczyciele – łatwiej przedostaje się do politycznej propagandy ze względu na pewne funkcjonujące w świadomości zbiorowej mity dotyczące pracy nauczycieli: od słynnych 18 godzin, poprzez ferie i wakacje, a na tzw. darmowych wycieczkach skończywszy. 

Sami ministrowie edukacji narodowej niejednokrotnie posługiwali się tymi mitami i utrwalali negatywny obraz nauczycieli, wykazując się tym samym kompletną nieznajomością materii, którą sami zarządzali. Nie dostrzega się jednakże tego, że beneficjentami wdrażanego modelu edukacyjnego – włącznie z całością praktyki działania systemu – są jednak uczniowie i to oni ponoszą konsekwencje nie tylko niedopracowanych reform, niedofinansowanych szkół, ale także pracy wykonywanej przez źle opłacanych nauczycieli, których autorytet i wartość wykonywanych zadań podważa propaganda tego czy innego rządu. Jak łatwo uruchomić antynauczycielski hejt, można było dostrzec w ostatnich dniach, kiedy to tysiące internautów – rok temu gorliwie solidaryzujących się z nauczycielami – wylało pomyje na nauczycielki, które zgodziły się poprowadzić lekcje telewizyjne w TVP. Pomimo oczywistych błędów, oburzającego wręcz nieprzygotowania merytorycznego, treściowego i metodycznego przez TVP wdrożonego przez nią cyklu, braku jakiegokolwiek profesjonalnego nadzoru eksperckiego – to chyba dla każdego nauczyciela i osoby znającej się na dydaktyce oczywistości – okazało się dobitnie, jak łatwo wyzwolić antynauczycielskiego demona.  

Szkoła w grze wyborczej

Kwintesencją myślenia polskich elit politycznych o edukacji jest wszystko to, co się dzieje w związku z działaniami mającymi na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusa SARS-CoV-2 oraz walkę z chorobą COVID-19. Decyzje dotyczące wdrożenia nauczania na odległość – jakkolwiek uzasadnione i chyba dość racjonalne – nie zostały obudowane namacalną pomocą skierowaną w te miejsca, gdzie pomoc taka byłaby potrzebna: do dzieci i młodzieży wykluczonych cyfrowo oraz do nauczycieli wymagających rzeczywistego wsparcia. Odpowiedzialność za całość procesu została zrzucona na dyrektorów szkół, których mądrość i doświadczenie zapewne sprawi, że działania te zostaną wdrożone i może w większości przypadków okażą się skuteczne. Tym jednak, co powinno martwić nas najbardziej, jest mniejszość, która zostanie przez ten montowany ad hoc system zmarginalizowana. A przecież obok osób wykluczonych cyfrowo, mamy liczne przypadki dzieci i młodzieży wymagających opieki i wsparcia pedagogiczno-psychologicznego, młodych ludzi, którzy znaleźli się nagle w sytuacji izolacji i niekoniecznie zawsze uzyskają odpowiednie wsparcie od nauczycieli czy też swojego środowiska domowego. To są zagrożenia bieżące, z którymi zmierzą się jednak bezpośrednio nauczyciele, psychologowie i pedagodzy szkolni, a także dyrektorzy szkół. Z tymi problemami nie zmierzy się ani minister, ani kuratorzy oświaty, ani tym samym organy prowadzące szkoły. Jeśli osoby podejmujące decyzje dotyczące polskiej edukacji w trakcie tego nadzwyczajnego okresu wyciągną wnioski dotyczące przyszłości, wówczas paradoksalnie polska szkoła może coś zyskać. Szczerze jednak mówiąc, mam co do tego mieszane uczucia.

Bardziej martwi mnie jednak to, że polska szkoła – kolejny już raz – stała się zakładnikiem gry wyborczej. Kiedy piszę te słowa nie ma jeszcze żadnej decyzji co do przełożenia lub odwołania egzaminów po VIII klasie szkoły podstawowej, nie ma zmian w procesie rekrutacji do szkół średnich, nie ma decyzji dotyczącej przełożenia egzaminów maturalnych ani przesunięcia ewentualnych procedur rekrutacyjnych na studia wyższe. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że za miesiąc prawie 250 tys. polskich maturzystów przyjdzie do swoich szkół, aby zdać egzamin, którego wyniki zadecydują o realizacji ich życiowych planów i marzeń. Jeśli przez cały kwiecień trwać będzie okres edukacji zdalnej, to należy się spodziewać, że ci młodzi maturzyści z radością – zmieszanym zapewne z ogromnym strachem i poczuciem zagrożenia – spotkają się ze swoimi rówieśnikami 4 maja na egzaminie z języka polskiego, wymienią się wszelkimi możliwymi patogenami przekazywanymi drogą kropelkową, zaniosą je do swoich domów, po czym pozwolą, aby rozprzestrzeniały się dalej przez kolejne dni egzaminów maturalnych, aż do 10 maja, czyli do zaplanowanych na ten dzień wyborów Prezydenta RP. Nie pierwszy raz polska szkoła staje się zakładnikiem gry wyborczej. Jednakże w tym przypadku nie chodzi już bynajmniej o taki bądź inny kształt struktury szkolnictwa czy też o realizację idée fixe tego czy innego ministra. W tym przypadku chodzi o dobrostan psychiczny młodych ludzi, a także zdrowie i życie ich oraz ich rodzin. 

Jaka pamięć o Drugiej RP jest nam dziś potrzebna? :)

Esej opublikowany w ‘Liberte’, czerwiec-sierpień 20120

Dzieje Drugiej Rzeczpospolitej, co zadziwiające, po odzyskaniu niepodległości w roku 1989 nie doczekały się jakiejś poważniejszej, szerszej debaty i nie stały się powodem inspirującego dla kultury politycznej namysłu. Jest to dlatego zadziwiające, że  w czasach PRL-u druga RP była przedmiotem zaciekłej, choć nie zawsze jawnej  kontrowersji –  z jednej strony oczerniana,  z drugiej otoczono legendą  niezależnej i wolnej Polski, którą chciano mieć przede wszystkim za symbol i niechętnie dostrzegano jej wady.

Jednak przeszłość II RP po roku 1989 nie wzbudziła ani większego zainteresowania historyków, ani większego zainteresowania opinii publicznej. Okrągłe rocznice 1918 i 1939 roku w 2008 i 2009, co byłoby znakomitą okazją do dyskusji, nie miały większego echa i nie prowokowały do przemyśleń. Kwestia oceny osiągnięć Dwudziestolecia nie stanęła też w centrum debat o modernizację Polski po roku 1989, gdy właśnie „wybicie się na nowoczesność” stawiane jest obecnie  jako cel zasadniczy .[1] Nie dokonano porównawczego bilansu dwóch Dwudziestoleci 1918-1939 i 1989-2009, co byłoby przecież zadaniem nader frapującym.

Wydaje się jednak, że pamięć o II RP wciąż powraca i ingeruje w bieżące życie polityczne. Starczy przytoczyć powszechnie używane pojęcia „endecja”, kontrowersje wokół pomnika Romana Dmowskiego w Warszawie, przywołanie przez część środowisk młodzieżowych takich symboli jak ONR,  Wszechpolak, co z kolei mobilizuje tzw „antyfaszystów”. Brak szerszej debaty wokół II RP powoduje jednak, że przywołania przeszłości II RP stają się jednostronne a sprowokowane nimi kontrowersje nader powierzchowne. Spór sprowadza się często do zaznaczania z pomocą etykietek z przeszłości aktualnych politycznych podziałów, co nie wzbogaca w niczym kultury politycznej.

Wydaje się, że wszystkim obecnym w III RP nurtom politycznym przydałaby się pogłębiona refleksja nad II RP oraz jej społecznym, politycznym i gospodarczym doświadczeniu.

Dlaczego dyskusja o II RP przydałaby się tak bardzo polskiej lewicy?

Okres PRL-u w bardzo poważnym sposób zdewastował dziedzictwo lewicy w Polsce. Działo się już przez sam fakt zawłaszczenia nazwy „lewica” przez ruch komunistyczny. Symbolicznie wyraziło się to w „zjednoczeniu” PPR-u i PPS-u w roku 1948, co oznaczało praktyczną likwidację PPS-u. Również kompromitacja słowa „socjalizm” (jak na przykład poprzez cyniczną fomułkę Breżniewa o „realnym socjalizmie”), jaka dokonała się w okresie PRL-u najbardziej boleć winna zwolenników lewicy

Odnowienie tradycji lewicy winno więc sięgać czasów wcześniejszych niż PRL. Wydaje się, że okres bez niepodległości do roku 1918, aczkolwiek ciekawy, dostarczyć może mniej inspiracji dla współczesnej lewicy niż lata drugiej niepodległości. Dylematy Pużaka, Daszyńskiego, Niedziałkowskiego, Żuławskiego mogą dzisiaj stanowić temat inspirujących dyskusji mimo tak bardzo zmienionej sytuacji społecznej i cywilizacyjnej. Dwudziestolecie jest epoką, w której współczesna polska lewica może i winna szukać swej tradycji.

Zawiera ona w sobie ciekawe wątki anty-etatystyczne. Ruch spółdzielczy, który symbolizuje warszawski Żoliborz, to ciekawy fenomen anty-etatystycznego socjalizmu, szukania wspólnoty społecznej budowanej nie  odgórnie przez państwo, lecz zrzeszających się obywateli. Nawiązanie do dorobku intelektualnego związanego  z ruchem lewicowym polskiego Dwudziestolecia – dorobkiem  takich umysłów jak Kelles-Kraus czy tworzących jeszcze po wojnie Stanisław i Maria Ossowscy czy Józefa Chałasińskiego i wielu innych. Dorobek jednak tych ostatnich czasem trudno jest zrozumiały bez tła,  jakim było życie ideowe i intelektualne II RP.

Namysł nad dziejami PPS nie może pominąć zasadniczych kwestii siły przeobrażeń polskiego społeczeństwa w Dwudziestoleciu, które w głębszej warstwie, mają swoje konsekwencje aż po dzień dzisiejszy.

Dodać też trzeba, że tradycja PPS-owska była jak najbardziej antykomunistyczna i antytotalitarna.  Przypomnienie o tym mogło by wpłynąć na lewicową refleksję o dzisiejszych rozrachunkach z epoką komunizmu. Namysł nad przedwojenną KPP też może źródłem refleksji o ślepej ścieżce każdego ekstremizmu.

Gdzie szukać prawicy?

Nazwy lewica i prawica są często bardzo umowne, a jednak trwałe, bowiem demokracja potrzebuje zróżnicowania. Nawet jeśli podział na lewicę i prawicę to   uproszczenie, jest on jednak w jakiś sposób niezbędny demokracji, bowiem wyraża i symbolizuje niezbędność organizowania opinii publicznej  w różne ideowe nurty. Atmosfera, w której lewicowcy są przekonani, że największymi wrogami demokracji jest  prawica – i odwrotnie – prawica ma lewicowców za wrogów demokracji czy narodu, musi w oczywisty sposób przyczyniać się do degradacji kultury politycznej.

Gdzie więc polska prawica ma szukać dziedzictwa, z którego może z pożytkiem czerpać? Obserwując dzisiejsze dyskusje można by dojść do niekoniecznie słusznego wniosku, że prawica to niemal wyłącznie endecja, a użycie tego miana służy dzisiejszej polskiej lewicy wyłącznie do deprecjacji oponentów.

Dlatego należy przypomnieć, że endencja to w Dwudziestoleciu bardzo szeroki nurt ideowy, który ma swoje i nacjonalistyczne skrzydło i  skrzydło liberalne. Narodowymi demokratami byli zarówno autor udanej reformy walutowej Stanisław Grabski, ekonomista i umiarkowany liberał Roman Rybarski, historyk Władysław Konopczyński czy inna wybitna postać polskiego świata nauki literaturoznawca Ignacy Chrzanowski.

Dziedzictwo prawicy to także krakowski konserwatyzm m.in. z krakowską szkołą historyczną. Interesujące też i trochę paradoksalne, że dzisiejsza krytyka bohaterszczyzny, powstań, podnoszenia do najwyższej wartości martyrologii narodowej – obecnie będąca tak silna na lewicy – mogła by się, gdy chodzi o wcześniejsze na ten temat dyskusje odwoływać się przede wszystkim do polskich konserwatystów i właśnie endeków. Polska lewica była znacznie bliższy tradycji romantycznej, by dla przykładu wspomnieć uwielbieniu Piłsudskiego dla twórczości Słowackiego.

Gdyby mogło  zresztą dojść do pogłębionej debaty o Dwudziestoleciu okazałoby się, że linie najrozmaitsze  podziały i ideowe fronty są nader zmienne i zależne od wielu okoliczności politycznych. Byłaby to pouczająca lekcja dla tych wszystkich, którzy mają skłonność do myślenia ideologicznego, polegającego na budowania całościowych systemów, które rzekomo w trwały sposób objaśniać mają rzeczywistość polityczną i społeczną.

Czy w Polsce był liberalizm jest całkowicie nowym?

Termin liberalizm i sam liberalizm jako doktryna zrobiła w III RP niesamowitą choć z pewnego punktu zrozumiałą karierę. Początki ruchu Solidarności zdawały się tego wcale nie zapowiadać, tak silnie zdawał się on związany  z ideami samorządności i związków zawodowych. Można mu było raczej dopisywać tradycję polskiego anarchio-syndykalizmu związanego z  PPS i myślicielami takimi jak Abramowski. To jednak w latach 80-tych nastąpił wyraźny zwrot ku liberalizmowi. Był on w tym sensie zrozumiały, że wobec upaństwowionej i nakazowej gospodarki nakazowej liberalizm z wezwaniem do gospodarki rynkowej był naturalną i niemal spontaniczną reakcją. Polscy liberałowie, dość ahistorycznie nastawieni, nie usiłowali poszukiwać jakiejś własnej tradycji. Szersze rozumienie liberalizmu z próbą ideowego (a nie tylko czysto gospodarczego zaszczepienia go na grunt polski podejmowało nie wielu[2]). Nie odnajdując jej stawał się liberalizm przedmiotem skądinąd prostackiej krytyki jako importu z Zachodu, naśladowcy Friedmanna itd. Ten brak odwołań historycznych i wrażenie, że liberalizm w Polsce nie ma za sobą żadnej tradycji  ułatwiało i ułatwia zadanie oponentom, aż po dzień dzisiejszy.

Czy jednak  istotnie liberalizm nie ma w Polsce żadnego zakorzenienia i czy na polskim gruncie zaszczepiony zostaje dopiero w latach 80-tych i później przez reformy Balcerowicza? W oczywisty sposób jest to nie prawda. Nie było w Polsce partii o tej nazwie, tym niemniej liberalizm w różnych swoich odmianach obecny jest w II RP. Liberałami jako politycy gospodarczy są Roman Rybarski i Stanisław Grabski. Liberałem w sensie spojrzenia na społeczeństwo jest Józef Mackiewicz[3]. Do liberałów wypada też zaliczyć Adama Krzyżanowskiego, jedynego może teoretyka.

Wyobrażenie, że ten wielki i szeroki europejski nurt ideowy jakim był liberalizm mógł całkowicie w przeszłości ominąć Polskę jest wyobrażeniem zwyczajnie naiwnym i w oczywisty sposób w II RP daje się on odnaleźć i powinien być odnajdowany. Brak partii o takiej nazwie nie oznacza braku idei i myśli.[4]

Dwie Polski ludowe

Polska Ludowa czyli PRL prawie, że uniemożliwia nam dyskusję o tej Polsce ludowej, o której myślała Maria Dąbrowska i cały przedwojenny ruch ludowy. Prymitywne podejście komunistów, sprowadzające narodowość do ludowości i folkloru, przyczyniło się w poważny sposób do degradacji kultury ludowej i pozbawienia jej znaczenia politycznego.  Jeśli wierzyć wybitnemu badaczowi współczesnej polskiej świadomości w paradoksalny sposób polskiemu plebejuszowi zaszczepiono świadomość szlachcica Rzędziana [5].

W ten sposób zgubione zostaje istotne pytanie, czy kultura polska wyrasta wyłącznie z tradycji szlacheckiej czy też w tradycji polskiej odnaleźć można inne istotne  wątki – mieszczański czy chłopski. W dwudziestoleciu do czynienia mamy ze sporem, którego sens całkowicie niemal został dla zagubiony. Polska ówczesna nowoczesność dążyła w swoich niektórych odmianach do wyzwolenia się z dominacji kultury odbieranej jak z pochodzenia szlacheckiej.

Rektrogatywna fascynacja pochodzeniem szlacheckim, herbem, dworkiem napotyka opór tych, którzy w tej kulturze zdominowanej przez jedną tradycję widzą nie tyle zacofanie co jednostronność niezgodną z bogactwem kulturalnym społeczeństwa. Badania Józefa Chałasińskiego czy Leona Kruczkowskiego „Kordian i cham” to dotychczas jeszcze obecne ślady tamtych sporów, ślady często tym mniej czytelne, że zatarte komunistyczną propagandą.

Pytanie jednak, czy istotnie jesteśmy społeczeństwem z dominującym szlacheckim rodowodem powraca po roku 1989 ze zdwojoną siłą. Wybór tradycji jest nie bez znaczenia. Wałęsie zarzucono, że usiłuje stylizować się na Piłsudskiego. Istotnie nie mogła to być jedynie stylizacja udawana. Co jednak było, gdyby robotnik Wałęsa próbować stylizacji na chłopskiego Witosa? Czy znacząca część polskiej tradycji II RP nie ożyła by w taki sposób w nader ciekawej konfiguracji? Przywódcą narodowym okazałby się w „szlacheckiej Polsce” ktoś z ludu. Jestem przekonany, że owa „ludowość” Wałęsy jest pomijana i nie znajduje właściwego zrozumienia. Dla tej sytuacji właściwe byłoby  szukanie historycznych antycendencji i niewątpliwie owe zadatki na zmianę charakteru przywództwa narodowego odnajdywać można w II RP.

Pomijanie polskiej ludowości i ograniczenie polskości do tego „szlacheckie” jest w istocie ignorowaniem niezwykle głębokich przemian społecznych, jakie doznawało i doznaje polskie społeczeństwo. Tylko, że owa przemiana nie zaczęła się wraz z PRL, ale już znacznie wcześniej.

Zacofanie i  modernizacja

Pytanie o autentyczną ludowość w polskiej tradycji jest ściśle związane z nader poważną kwestią polskiego zacofania i polskich prób modernizacji. Zmiana granic i zasadnicze zmiany składu ludnościowego mogłyby prowadzić do wniosku, że trudno dyskutować porównywać Drugą i Trzecią Rzeczypospolitą.  Byłby to jednak wniosek opaczny. Istotny wątek nie tylko polskiej historiografii mówi o głębokim zacofaniu całego regionu już co najmniej od XVII wieku [6]. Pytanie nie bez znaczenia dotyczy tego, od kiedy Polska zaczęła te zacofanie nadrabiać.

PRL usiłował się często prezentować, jako właśnie ta historyczna szansa na wyjście z zacofania. Dość elementarne statystyki przeczą takiemu wyobrażeniu. Propaganda gonienia przez kraje wschodniego bloku kapitalistycznego Zachodu miała przecież i tą wymowę, że to również Polska nadganiania wielowiekowe zapóźnienia, ale również zapóźnienia spowodowane „sanacyjnymi rządami”.

Jak wygląda to jednak z punktu widzenia nagiej statystyki. W 1929 roku dochód na głowę wynosi w Włochy (3093) a Polsce  (2117)[7],  co stanowi 66%.  W roku 1989 polski dochód na głowę to jedynie 39% włoskiego. W okresie PRL-straciliśmy więc, przyjmując tę miarę,  aż 27%, w stosunku do Włoch wyścigu modernizacyjnym. Prowadząc niezbędną refleksję na źródłami polskiego zacofania należałoby więc dobrze w jakim czasie się ono pogłębiało a w jakim zmniejszało.

Nie możemy pominąć takiej refleksji dyskutując również o bardziej długotrwałym zapóźnieniu Polski (które skądinąd nie ulega wątpliwości). Mówiąc o zapóźnieniu gospodarczym Polski nie możemy ominąć  Dwudziestolecia, zastanawiając się, jakie znaczenie miał jego niewątpliwy wysiłek modernizacyjny. Istotne nie tylko dla samej świadomości historycznej ale i dla zrozumienia wagi obecnych reform jest odpowiedz na pytanie, jak dalece II RP była gospodarczo zacofana. Łączy się to ściśle z pytaniem czy obecne zacofanie gospodarcze jest wynikiem ciągłego długofalowego historycznego trendu (tak skłonni są widzieć sprawę wielu historyków) czy też zawdzięczamy je w jakiejś mierze zapóźnieniom w jakie wpędził nas również okres władzy komunistycznej. Nie chodziłoby w takiej dyskusji, by ewentualnie zdobyć jeszcze jeden argument za lub przeciw PRL, ale chodzi o diagnozę źródeł polskiego zacofania.

Pamięć  II RP w okresie PRL

Dzisiejsza pamięć o Dwudziestoleciu tworzy się nie tylko poprzez odniesienia do epoki 1918-1939. Jest ona również i nieuchronnie produktem okresu powojennego i czasów PRL-u. Interpretacja dziejów II RP była w czasach PRL przedmiotem intensywnych sporów, choć nie zawsze widocznych na samej powierzchni ówczesnego życia publicznego. Z oczywistych względów komunistyczne władze dążyły do maksymalnego oczernienia Polski międzywojennej (używano też takiego pojęcia zamiast II RP). Miała być to Polska burżuazyjna i reakcyjna, niedorozwinięta gospodarczo i właśnie zacofana. Klęska września 1939 sprzyjała też negatywnemu podejściu do II RP zwłaszcza w bezpośrednio powojennym okresie, wśród sporej części inteligencji. Miała też II RP małą ilość obrońców. Endecy nie bardzo chcieli ją bronić bo była sanacyjna, ruch ludowy bo było w niej za mało reform.

Jedyne co broniło II RP to fakt że była niepodległym państwem. Była to nieokreślona aura wolności i polskiej zależności. Legendy wygranej wojny z bolszewikami z  1920 roku nie sposób było całkiem zneutralizować czy zatrzeć. W przeciwstawieniu do wszystkich oczernień II RP miała być, w dość powszechnym wyobrażeniu,  wspaniała.

Takie ostre przeciwstawienie nie wystarcza oczywiście do pełnego zobrazowania pamięci o II RP w okresie PRL-u. Po 1956 roku propaganda komunistyczna łagodnieje i pojawia się wiele całkiem oficjalnych wypowiedzi i książek, gdzie poprzedni czarny obraz relatywizują. Trzeba by też dokonać przeglądu prasy drugiego obiegu lat 1976-89 aby odtworzyć obraz II RP.

Wydaje się jednak, że konkluzja nawet poważniejszych badań pozostanie zgodna następującą intuicją: w okresie PRL z jednej strony odmawiano II RP wszelkich zasług, z drugiej przeciwstawiając się temu uprawiano jednostronną apologię. W jakim stopniu po odzuskaniu niepodległości w roku 1989 zdołaliśmy się wydobyć z tej pułapki jednostronności? Wydaje się, że  nie bardzo, choć zmieniły się linie ideowych frontów.

Kto był demokratą, a kto totalistą?

Przykładem owej jednostronności może być debata o tym, jaka część polskiej tradycji stanowi największe zagrożenie dla polskiej demokracji.

Trudno o ważniejszą debatę w demokratycznym państwie, jak o samej demokracji i wobec nie zagrożeniach. Kwestia demokracji w Dwudziestoleciu to temat nader nie łatwy, bowiem Dwudziestolecie nie jest okresem zwycięskiej demokracji. Wprost przeciwnie, były to czasy, gdy być demokratą i podtrzymywać demokratyczne przekonania było dość trudno. Wielu w tamtej epoce drogi do poprawy społeczeństwa szukali  drogą skróty, z pominięciem skomplikowanych i złożonych demokratycznych procedur. I działo się tak zarówno na lewicy jak i prawicy. Tym niemniej Dwudziestolecie polskiego ducha demokratycznego nie zadusiło i jeśli dziś budujemy polską demokrację, to winniśmy też sięgać do Dwudziestolecia, by uczyć się zarówno o zaletach demokracji jak i uczyć się dostrzegać zagrożenia dla niej.

Przyglądając się jednak dzisiejszym, jakże ograniczonym sporom o pamięć II RP, możnaby dojść do wniosku, że tamta epoka jest wyłącznie pełna zagrożeń dla demokracji, nie ma zaś żadnego pozytywnego przesłania.

W dyskursie publicznym organizacje polityczne, które są głośne to ONR (mimo, że było to przed wojną ugrupowanie przecież nie głównego nurtu, a obecne jest zupełnie marginesowe). Ta medialna „kariera” ONR-u w III RP daje się wyjaśnić w dwojaki sposób. ONR stało się przezwiskiem wzmacniającym inne przezwisko „endencja” (w serii „pisowiec”, endek, oenerowiec)

Obraz  w mediach tego organizacyjnego mikrusa robi wrażenie, że jest on olbrzymem. Wyjaśnienie, że jest to produktem publicystów „Gazety Wyborczej” było by wielkim uproszczeniem, choć z pewnością w poważny sposób się ona do tego przyczyniła.

W istocie jednak sprawa ONR-u zrobiła karierę po II wojnie już znacznie wcześniej w czasach po październiku 56. ONR został przypomniany i skutecznie zohydzony przez Jana Józef Lipski, bez wątpienia jednego z najwybitniejszych polskich umysłów tamtej doby. Lipskiemu nie chodziło zresztą o sam ONR, lecz o agenturalny i walczący z Kościołem PAX z byłym ONR-owskim falangistą Bolesławem Piaseckim.  Jan Józef Lipski, żołnierz AK, socjalista, ale przede wszystkim tradycyjny patriota i żołnierz AK, najbardziej obawiał ukradzenia i zmanipulowania przez komunistów właśnie polskiego patriotyzmu. Przypomnijmy, że dla Lipskiego owo niebezpieczeństwo związane było nie tylko z działalnością Bolesława Piaseckiego i PAX-u, ale też późniejszym ruchem moczarowskim i publicystyką Zbigniewa Załuskiego.[8] W tle były też Miłoszowskie „spadkobiercą ONR-u partia”, co było przede wszystkim osądem bardziej  PZPR-u niż  ONR-u sprzed wojny.

Można więc powiedzieć, że z pomocą etykietki ONR stoczono jeden z ważniejszych sporów okresu PRL-u, opozycyjnie nastawionej z inteligencji z propagandzistami reżymu, usiłującymi manipulować narodowymi uczuciami.

Pamięć o ONR stała się w ten sposób bardzo jednostronna i uproszczona. ONR to miałyby być jedynie antysemickie burdy i bojówki, nie zaś „Prosto z Mostu” z debiutującymi tam Gałczyński i Andrzejewskim, czy okupacyjna „Sztuka i naród” z Trzebińskim czy Gajcym. Ocenę zjawiska jakim był przedwojenny ONR uproszczono do maksimum. Nie chcę przez to powiedzieć, że główny zarzut dotyczący  agresywnego  nacjonalizmu, antysemityzmu jest nie prawdziwy. Jest on jak najbardziej trafny. Rzecz jednak w tym, że owo uproszczenie spowodowało reakcję.

Dzisiejsza obrona ONR-u przez historyków takich jak Jan Żaryn, wydaje się nader jednostronna. Niezależnie od wartości nagromadzonego przez niego materiału, tu trzeba pochylić czoła, sprowadza się ona do argumentu „nie było aż tak źle”. Argument ten ma działać polemicznie wobec jednostronnych oskarżeń ONR i sprowadzeniu jego historii do antysemickich bojówek.

Dzisiejsza dyskusja o ONR winna być oczywiście dyskusją o dzisiejszych zagrożeniach dla demokracji. Ustalanie szczegółów z przeszłości to sprawa dla rzemieślników dziejopisarstwa, prawdziwa publiczna debata o historii dotyczy w gruncie rzeczy zawsze teraźniejszości i przyszłości. ONR był ugrupowaniem w wielu punktach skrajnym,  to jednak nie można o nim dyskutować, jeśli nic prawie się o nim nie wie.

Powierzchowne koncentrowanie się na ONR  nie usuwa pytania, na ile autorytarne czy antydemokratyczne tendencje mają wciąż zakorzenienie w II RP i z jakich kierunków przychodzą takiego zagrożenia.  Z pewnością nie jest tak, że stwarzało je wyłącznie ONR. Pytanie jest oczywiście poważne, jeśli myśli ktoś poważne o polskiej demokracji.

Pytań takich jak bardzo wiele. Dotyczą one zamachu majowego i Berezy Kartuskiej, rządów pułkowników, ambicji politycznych Rydza-Śmigłego, wreszcie wysiadania z czerwonego tramwaju Józefa Piłsudskiego nie tylko na przystanku niepodległość ale również w końcu na przystanku dyktatura.

Kto jest demokratą a kto zagrożeniem dla demokracji czy totalistą jest pytaniem, które stawiamy sobie dzisiaj i dlatego warto postawić je również Dwudziestoleciu. Nie tylko jeden ONR był w tamtej epoce zagrożeniem dla demokracji, bo była też Bereza Kartuska, zamach majowy z wszystkimi jego konsekwencjami, a także żadni przyjaciele demokracji jakim byli polscy komuniści. Z drugiej jednak strony  demokracja miała więcej zwolenników niż wynikałoby z dzisiejszych dyskusji o tamtej epoce. Warto więc w bardziej zniuansowany sposób niż dotychczas dyskutować (także demonstrując na ulicach) o korzeniach i zagrożeniach dla polskiej demokracji.

Warto też pamiętać o międzynarodowym kontekście. II RP łatwo oskarżyć o zapędy autorytarne znajdując wiele dowodów na ich potwierdzenie. Dopiero jednak porównanie z innymi krajami europejskimi tamtej epoki może umożliwić odpowiedz na pytanie o stopniu zakorzenienia idei demokracji w społeczeństwie II RP i  sile tendencji, które autorytarnemu duchowi epoki się opierały. Posiadanie takiej oceny nie jest bez znaczenia dla Polski i dzisiaj.

Spór nie tylko o pomniki

Bez sporów warszawskiej szkoły historycznej i szkoły krakowskiej, a więc w jakimś stopniu lewicowego i prawicowego nurtu w polskiej historiografii nasze wyobrażenia o przeszłości byłyby uboższe. Wielu też zwolenników lewicy ze zdziwieniem przyjęłoby jak bardzo ich lewicowe spojrzenie ukształtowali  w wielu punktach właśnie konserwatyści a nawet endecy. Wielu prawicowcom wydarzyć się  by się zresztą mogło  coś podobnego w lustrzanym odbiciu – dziwić by się mogli ile przejęli z intelektualnego dorobku lewicy.

Spór więc o pomniki Piłsudskiego,  Dmowskiego, nie ma zupełnie sensu. Być to brak nam upamiętnienia co najmniej kilku wybitnych postaci Dwudziestolecia, a mało też ktoś zauważa, że najwyższym (dołowanie) i najbardziej eksponowanym pomnikiem w stolicy jest pomnik Witosa, który najmniej paradoksalnie zdaje się zwracać uwagę. Pomniki są od tego Any nam przypominać, ale nie od tego aby się o nie kłócić.

Nie widać też  powodów, dla których należało by odświeżać kontrowersję sprzed dobrze ponad pół wieku, zamiast wprząc całe dzieje Drugiej Rzeczpospolitej w tradycję tej Trzeciej Rzeczpospolitej.

Każda dyskusja o przeszłości ma wtedy tylko głębszy sens, kiedy jest debatą o problemach aktualnych i teraźniejszych oraz o przyszłości. Jest również i tak, że trudno o pogłębioną debatę o teraźniejszości bez historycznych odwołań. Kultura polityczna, która pozbawiona jest wymiaru historycznego, skazuje się na ślepotę.

Czasem kostiumy historyczne ułatwiają teraźniejsze spory. Bywa, że ów kostium jednak nie pasuje. Trudno dziś przywdziewać dziewiętnastowieczne kostiumy romantyków. Dylematy braku niepodległości nas dzisiaj w każdym razie nie dotykają. Pierwsza Rzeczpospolita to czas zbyt dawny, by czerpać z niego polityczne wskazówki. Z wszystkich epok polskich dziejów Dwudziestolecie jest najbliższe naszej obecnej sytuacji i właśnie w nim można szukać doświadczenia.

Zarazem jednak opowiadanie się jednoznacznie po stronie któregoś z nurtów politycznych tamtej epoki byłoby zwykłą historyczną naiwnością. Świat zbyt się zmienił, aby bezpośrednia kontynuacja była możliwa, choć odwołania do przeszłości są możliwe, potrzebne i konieczne. Równie naiwne, jak zbyt bezpośrednie nawiązania, byłyby zbyt jednoznaczne potępienia.

Interpretacje  Dwudziestolecia dopiero wtedy wzbogacą naszą dzisiejszą kulturę polityczną, gdy będziemy starali się je zrozumieć w całości a poszczególne nurty będą dla nas różnym ujęciem tego samego doświadczenia historycznego wspólnoty politycznej, jakie tworzy polskie społeczeństwo.

Na koniec wypada przytoczyć następujący cytat w Dwudziestolecia: „Masa społeczeństwa polskiego jest rzeczą niczyją, luźnie chodzącą, nie ujętą w karby organizacyjne, nie posiadającą żadnych właściwie przekonań, jest samą bez kości i fizjonomii. O tę gawiedź politycznie bezmyślną, o przyciągnięcie jej choćby na jeden moment w jedną lub drugą strone chodzi w pierwszym rzędzie tym wszystkim, którzy robią w Polsce politykę. Cel ten zaślepia i przesłania oczy na wszystko inne działaczom, zdolnym prowadzić tylko zajadłe i konkurencyjne duszołapstwo”[9]. Tak pisał Józef Piłsudski do Romana Dmowskiego w roku 1919. Myślę, że to jeszcze jeden przekonywujący dowód, że refleksja nad Dwudziestoleciem jest czymś potrzebnym i aktualnym.


[1] Działo się tak mimo wysiłku niektórych środowisk i instytucji m.in. Muzeum Historii Polski. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na: Krzysztof Persak, Paweł Machcewicz, Dwudziestolecie, Warszawa 2009. Książka wydana przez Muzeum Historii Polski.

[2] Warto wspomnieć tu przedwcześnie zmarłego i zbyt szybko zapomnianego Mirosław Dzielskiego.

[3] Takie spojrzenie na tą wybitną ale kontrowersyjną dla wielu postać zawdzięczam wybitnemu znawcy tej postaci Włodzimierzowi Boleckiemu.

[4] Warto przypomnieć też o starszej w części dziewiętnastowiecznej tradycji polskiego liberalizmu. Jej współczesnym badaczem jest Maciej Janowski, a wszystkim można zalecić lekturę jakże współcześnie brzmiącego eseju z roku 1908 Włodziemierz Spasowicza „O liberalizmie”  [w:] Włodzimierz Spasowicz, Liberalizm i narodowość. Wybór pism. Kraków 2010.

[5] Przemysław Czapliński, Resztki nowoczesności, Kraków 2011.

[6] Wojciech Morawski, Dzieje gospodarcze Polski   Warszawa 2010, Wojciech Morawski, Gospodarka II Rzeczpospolitej [w:] Krzysztof Persak, Paweł Machcewicz, Dwudziestolecie, Warszawa 2009.

[7] Leon Marc, What’s so eastern about eastern Europe? Twenty Years after the Fall of the Berlin Wall, 2009.

[8] Zbigniew Załuski, Siedem polskich grzechów głównych.

[9] Cyt. Za Andrzej Garlicki, Drugiej Rzeczypospolitej początki, Wrocław 1996, S.63.

Skrywana polska twarz – debata na temat antologii „Przeciw antysemityzmowi 1936–2009” :)

Jest coś takiego w naszym kraju, w naszej kulturze jak polska godność, polska duma i szlachetność. Ja uważam, że ta antologia jest legitymizacją polskiej godności. Mnie moja polska godność nie pozwala popierać czegoś, co jest nikczemne i podłe. Mnie polska tradycja nauczyła czegoś innego.

 

Adam Michnik: Pomyślałem o tej antologii wiele lat temu. Zdarzyło się, że byłem w Australii i w Sydney miałem spotkanie z Jewish Community. Ich lider zaprosił mnie później na kawę i wypowiedział zdanie, które utkwiło mi w pamięci: „Polacy są narodem antysemitów, ponieważ wyssali antysemityzm z mlekiem matki”. Jest to cytat z premiera Izraela Icchaka Jaziernickiego vel Szamira. Spytałem go wtedy, czy na tyle dobrze zna polską kulturę, żeby móc tak twierdzić. Czy rzeczywiście widzi ten antysemityzm u Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Miłosza, Herberta, Szymborskiej, naszych wielkich pisarzy? On się wtedy speszył, przyznał, że nie zna polskiego, i nie udzielił jasnej odpowiedzi. Wtedy pomyślałem sobie, że nie istnieje książka, która by dokumentowała polski sprzeciw wobec antysemityzmu.

Taka antologia powinna uderzyć w dwa stereotypy. Po pierwsze, że Polacy są narodem antysemitów. Nie można powiedzieć tak o narodzie, którego najwybitniejsi intelektualiści, poeci, pisarze, historycy, eseiści się z tym tematem zmagali. Byli przenikliwymi analitykami tej zarazy życia publicznego w całej Europie. Z prawdziwą dumą powtarzam dzisiaj w różnych miejscach świata, że Polska jest jedynym krajem Wschodniej i Centralnej Europy, który po 1989 r. umiał się zmierzyć z tym zagadnieniem. Nie zrobili tego ani Rosjanie, ani Słowacy, Czesi, Rumuni, Węgrzy, Litwini, Estończycy – tylko Polacy. To po pierwsze. Po drugie, że w Polsce w ogóle nie było czegoś takiego jak antysemityzm, że Polacy z natury swojej są obcy tego typu ideologiom, stereotypom, emocjom, że to fantazmat żydowskiego antypolonizmu.

Teraz pytanie o wstyd. Ja się rzeczywiście często musiałem wstydzić za to, co mówili rozmaici polscy politycy, czy to w dawnej epoce, czy w ostatnich czasach. Nie sadzę, żeby pamięć o mądrych i uczciwych Polakach to jakkolwiek zmieniała.

Ale jest coś takiego jak poczucie identyfikacji, poczucie tożsamości. To nie ja walczyłem o wolność, nie mnie wywożono na Syberię, ale jestem dumny z tej polskiej tradycji. Lecz jeśli przypisuję sobie prawo do dumnych tradycji wolnościowych Polski, to jednak odczuwam również wstyd za to, co w Polskiej przeszłości było mroczne, niedobre. Nie wiem, czy dzięki tej antologii ten wstyd się zmniejszy, ale na pewno zmniejszy się ignorancja. Teksty w niej zebrane były rozsiane po tygodnikach, po niszowych pismach literackich. Opublikowane razem będą łatwo dostępne i –mam taką nadzieję – zmienią myślenie Polaków o własnej przeszłości, a przynajmniej myślenie polskich elit. I jeśli to się uda, jest pomysł, żeby z tych trzech tomów zrobić jeden, przetłumaczyć go na angielski i wydać w Stanach Zjednoczonych, aby złamać ten stereotyp, który jest zarówno fałszywy, jak i niesprawiedliwy, a także niemądry.

Wydaje się, że ta antologia – gruba, opasła, trzytomowa, oczywiście niekompletna – zbiera jednak głosy najświetniejszych polskich humanistów i publicystów XX wieku, takich jak Andrzejewski, Jastrun, Kotarbiński, Ossowski, Miłosz czy też Julia Hartwig. Dla mnie są to głosy, które pokazują inną twarz Polski, bardzo niesprawiedliwie skrywaną. Sam sobie postawiłem pytanie: „Dlaczego ona jest tak skrywana?”. Odpowiedź jest prosta – po 1968 r., po tym show antysemickim, które nam urządziła partia komunistyczna rządząca Polską to był temat, o którym w ogóle nie można było ani pisać, ani rozmawiać. Jest wielkim dokonaniem kultury polskiej, że przez te wszystkie lata w bardzo niesprzyjających okolicznościach jednak potrafiła wytworzyć te blisko 3 tys. stron.

Ten temat jest jak gorące żelazo – jak mówił Bismarck o sprawie Polski – strach brać to do ręki. A to dlatego, że z powodów, o których mówi się w tej antologii w wielu tekstach, w Polsce – ilekroć pojawia się sytuacja strukturalnego kryzysu, tylekroć na wierzch wychodzi antysemityzm. Nie znaczy to, że Polacy są bardziej podatni na antysemityzm niż inni, ale w wyniku historycznych sprzeczności nasze społeczeństwo ma większy problem ze zidentyfikowaniem tej choroby. Dzisiaj nikt o sobie w Polsce nie powie: „Ja jestem antysemitą”, nie ma takiej możliwości, ludzie stosują dziesiątki kryptonimów.

Marek Czekalski: W tym ogromnym materiale, liczącym ponad 3 tys. stron, bardzo ważnym tekstem jest wstęp autora, czyli jakby credo. We wstępie znalazł się fragment dzienników Witolda Gombrowicza, traktujący o Żydach. W moim przekonaniu jest to tekst wielce ryzykowny. Gombrowicz w tym fragmencie pisze, iż Żydzi mają średnie prawo do równości, skoro mają wyzwanie do wielkości, że Żyd upominający się o to, by traktować go jak innych, jest jak Michał Anioł, Beethoven czy Chopin domagający się równości. Dlaczego więc ten tekst się znalazł we wstępie?

A.M.: Chciałem pokazać, jak temat antysemityzmu i obecności Żydów w kulturze polskiej i społeczeństwie polskim pulsował u jednego z największych pisarzy w całej polskiej literaturze. Gombrowicz wiedział, że ten temat jest jakoś osobliwie ważny. Ja to dlatego zacytowałem, żeby pokazać coś, co na swój użytek nazwałem: „bólem w odciętej ręce”. W dwudziestoleciu międzywojennym Żydzi mieli w Polsce swoją literaturę, swoje kino, swój teatr, swój obyczaj, swoją religię, swoje miasta, swoje dzielnice. Dziś już tak nie jest. A jednak oni są jak „ból w odciętej ręce”, tzn. człowiek nie ma ręki, ale w tym miejscu, gdzie powinien mieć palce, odczuwa ból. Gombrowicz pisał to już po Holokauście, na początku lat 50. On wiedział, że z kultury polskiej tego tematu się nie da wyrzucić. Jak mówił o narodzie żydowskim i polskim laureat Nagrody Nobla Isaac Singer, to były dwa narody, które żyły z sobą, ale się nie zżyły. I właśnie to niezżycie oddaje napięcie, które jest twórcze, które jest inspirujące, które nas czegoś uczy, choćby nowego spojrzenia na naszą historię. Nas w szkołach nie uczono historii Polski, nas w szkole uczono historii Polaków. Polska wszak była krajem wielu narodów. Ja chciałem pokazać, że można w inny sposób patrzeć na polską historię niż proponowali zwolennicy Polski endecko-komunistyczno-piastowskiej. Uważam, że będziemy lepsi – jako naród i jako społeczeństwo – jeżeli na swoje dzieje będziemy potrafili spojrzeć z innej perspektywy.

M.Cz.: Antologia ukazała się kilka tygodni temu. Natomiast za kilka dni wyjdzie inna książka – „Złote żniwa” Jana Tomasza Grossa. Chciałem zapytać, która metoda zwalczania antysemityzmu jest bardziej skuteczna: bolesna metoda Jana Tomasza Grossa czy metoda Adama Michnika obrazująca sprzeciw wobec antysemityzmu zakorzeniony w polskiej kulturze.

Mikołaj Mirowski: Zanim odpowiem na pytanie postawione przez Marka Czekalskiego chciałbym powiedzieć kilka ogólniejszych słów o samej książce. Antologia jest rzeczą ogromną, to jest prawdziwy kolos. Ale „Przeciw antysemityzmowi 1936–2009” jest przede wszystkim ogromnym pomnikiem ku czci polskiej humanistyki. To koniecznie trzeba podkreślić. Zabierają tam głos postaci tak wybitne, tak ciekawe i ważne dla polskiej kultury, że zarówno historykowi, jak i socjologowi, psychologowi czy antropologowi podczas lektury serce rośnie, ponieważ widzi, z jaką materią przyszło mu się zetknąć. Spróbuję odpowiedzieć Markowi Czekalskiemu, choć na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jan Tomasz Gross jest postacią, badaczem, naukowcem, który prowokuje, który budzi emocje, skrajne emocje. Z drugiej strony to właśnie dzięki niemu od przeszło 10 lat mamy do czynienia z żywą debatą na temat stosunków polsko-żydowskich, począwszy od słynnej książki „Sąsiedzi”, poprzez „Strach”, który – tak na marginesie – jest według mnie o wiele lepszy niż „Sąsiedzi”, dokładniejszy, bardziej merytoryczny. Wywołał poważną, historyczną i jakościowo niezwykle ciekawą debatę. Antologia jest, że tak powiem, „jasną stroną mocy” – pokazaniem tego, co najcenniejsze w polskiej kulturze. Odwołam się do słów, które wypowiedział Adam Michnik podczas dyskusji na temat „Strachu”, kiedy porównał tę swoistą bombę medialną, która wybuchła po ukazaniu się książki Jana Tomasza Grossa, ze swoim esejem na temat pogromu kieleckiego zatytułowanym „Pogrom kielecki: dwa rachunki sumienia”. Esej, który jest tekstem jak najbardziej wyważonym, starannie dobierającym historyczne proporcje, pokazującym zarówno tę jasną, jak i ciemną stronę, nade wszystko charakteryzującym skomplikowaną sytuację, w której Polska znalazła się po 1945 r. Michnik mówił wtedy, że jego esej przeszedł niemal bez echa, nie wywołał prawie żadnej dyskusji. Nie było gorących debat na jego temat. Natomiast „Strach” Jana Tomasza Grossa, który również porusza bardzo dramatyczną, drażliwą, wciąż w Polsce kontrowersyjną historię pogromu kieleckiego, tę dyskusję wywołał. Oczywiście daleki jestem od stwierdzenia, czyj język – Grossa czy Michnika – jest bardziej adekwatny. Nie można tego porównywać. Myślę, że obydwie narracje są jak najbardziej uprawnione. Więcej, uważam, że są nam one zwyczajnie potrzebne. Zresztą w antologii znajdują się teksty niezwykle kontrowersyjne, i to z różnych powodów. Barwy i odcienie, które się tam znajdują, tworzą całą mozaikę. Wśród autorów jest z jednej strony kardynał Stanisław Dziwisz, wieloletni redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Turowicz, a z drugiej strony przedwojenny komunistyczny intelektualista Andrzej Stawar czy Wanda Wasilewska. Znajdziemy teksty, które posługują się podobną frazeologią co publicystyka Adama Michnika. Mam tu przede wszystkim na myśli doskonały artykuł Aleksandra Smolara „Tabu i niewinność” albo świetny 60-stronicowy esej Stanisława Krajewskiego. Wymienieni autorzy, nie używając emocji, charakteryzują racje polskie i racje żydowskie. Nie opowiadają się jednoznacznie po żadnej ze stron. Stawiają raczej pytania niż tezy. Znajdujemy w antologii również teksty, choćby pióra samego Jana Tomasza Grossa, o bardzo zdecydowanej wymowie. Wydaje mi się, że dzięki tej mozaice, którą ułożył Adam Michnik, opis zjawiska polskiego antysemityzmu i sprzeciwu wobec niego jest o wiele pełniejsze i bogatszy.

 

A.M.: Gdybym ja uważał, że narracja Jana Tomasza Grossa jest lepsza, tobym pisał jak Jan Tomasz Gross, ale piszę inaczej. To mój przyjaciel. My się przyjaźnimy od czasów szkolnych. W sprawie, o której mówimy, jest między nami różnica zdań, i to nie tylko z punktu widzenia pewnej filozofii i pedagogii. To różnica zdań w samym pojmowaniu fenomenu antysemityzmu w Polsce. Janek jest zdania, że ponieważ w tej sprawie nagromadziło się wiele przekłamań, to musi wywalić całą prawdę, nie oglądając się na okoliczności.

Skąd ten niezwykły sukces rynkowy i medialny „Strachu” oraz „Sąsiadów”? Polska opinia publiczna jest niesłychanie wrażliwa na to, co o nas mówią za granicą. Książki Janka są wydawane w ważnych amerykańskich wydawnictwach, dlatego wzbudzają nieporównanie większe zainteresowanie i uwagę, niż gdyby to były książki wydrukowane w PWN-ie, PIW-ie czy w Wydawnictwie Literackim.

Ja uważam, że ani książki o Jedwabnem, ani książki o Kielcach nie da się zrozumieć bez znajomości kontekstu. Można mówić, że coś zrobili Polacy, ale też nie wolno pozostawić czytelnika w przekonaniu, że to byli tacy sami Polacy, jakimi my jesteśmy. Nie, to było społeczeństwo, po którym przejechał walec totalitarny, czy to nazizmu, czy bolszewizmu. To było społeczeństwo rzucone w sytuację absolutnie nieprawdopodobną i niewyobrażalną, na którą nikt nie był przygotowany. To byli po prostu ludzie postawieni w sytuacji tragicznie odmiennej rzeczywistości.

Dopiero w tym kontekście widać, jak niezwykłym dokonaniem były reakcje na antysemityzm ludzi polskiej kultury, polskiej humanistyki.

Janek to jest rzeczywiście terapia szokowa. Ale wbrew temu, co piszą, Gross nie jest żadnym żydowskim historykiem, to stuprocentowy polski historyk. On ze światem kultury żydowskiej i z tożsamością żydowską w ogóle nie ma nic wspólnego. Jego dziad Wacław Szumański to wielki adwokat międzywojenny, obrońca w procesie brzeskim, związany z PSL „Wyzwolenie”. Matka była łączniczką AK, a ojciec pochodził ze słynnej krakowskiej rodziny Grossów i należał do Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji i Śląska. To jest absolutnie stuprocentowy Polak.

On się z tym zmaga nie jako żydowski prokurator, tylko właśnie jako Polak, który ma w sobie ból. Tylko że, moim zdaniem, on stosuje złą pedagogikę. Mówi, że to, co myśmy zrobili – szmalcownicy, Jedwabne, Kielce – jest tak plugawe i podłe, że powinniśmy krzyżem leżeć i przepraszać Pana Boga. A ja mówię: „Nie! To, co myśmy zrobili, pokazują te 3 tomy”. To nam Polakom daje przykład, że możemy i powinniśmy się wspinać. To pokazuje, do czego jest zdolna polska kultura, polska duchowość. I to jest powód do dumy. Więc nie przeklinajmy się za szmalcowników, tylko bądźmy dumni z tych, którzy umieli naszemu własnemu złu stawić czoła. Pod tym względem, w kontekście europejskim, nie mamy powodów do wstydu. Chętnie przeczytałbym taką antologię sporządzoną przez Francuza, ale nie sądzę, że tam zajęłaby ona 3 tys. stron, choć teraz może już tak, po wojnie się to zmieniło. Myśmy Le Pena nie mieli. Żaden z polskich polityków nie powiedział o Holokauście, że to szczegół, nieistotny detal.

Henryk Panusz: Chciałem skorzystać z tego, że mam okazję wymienić myśli z kimś, kto miał tak duży wpływ na kształtowanie światopoglądu Polaków przez ostatnie lata. Holokaust jest, moim zdaniem, zapisany w archiwum, to jest przeszłość, której nie zmienimy. Nie da się w tej chwili zmienić biegu myśli szmalcownika, który w 1943 r. na ulicach Warszawy, widząc mojego ojca rozmawiającego z matką i siostrą tego tym, gdzie mogłyby się ukryć, poszedł za nimi i wskazał je patrolowi niemieckiemu.

Nie da się zmienić ani myśli tego, który strzelał, ani tego, który mu kazał strzelić. To jest przeszłość, która zapisała się, która zostawia nam określone doświadczenia, ale tego się już nie zmieni. Natomiast zmienić można wszystko to, co jest przed nami, co powie ktoś za chwilę, co będzie się działo za 5, 10, 20 lat, jeżeli będziemy z odpowiednim wyprzedzeniem o tym myśleli i postępowali.

Pytanie do pana Adama Michnika: czy nie należałoby zwrócić części wysiłku, jaki jest w stanie włożyć w kształtowanie polityki taki organ jak „Gazeta Wyborcza”, ku zagadnieniom przyszłości w oparciu o te doświadczenia, które wynieśliśmy my Polacy z przeszłości, z Holokaustu?

 

Głos z widowni: Jako historyk cieszę się, że taka antologia wyszła. To jest niezwykle ważne dla dokumentacji stanu rzeczy z przeszłości. Ale przede wszystkim chcę bronić Grossa, nie zgadzam się z tym, co pan, panie Adamie, o nim mówił. Nie znajduję w książkach Grossa, ani w jego intencjach, tego, o czym pan wspominał. To są eseje. Jemu wolno takie obrazy stawiać nam przed oczy. I tyle. Książka o Jedwabnem nie ukazała się w Stanach Zjednoczonych, ukazała się w Polsce. Z problemem Jedwabnego w ogóle nie mogliśmy sobie dać rady i wciąż sobie nie dajemy rady. Czy to nie jest tak, że ta pańska antologia, którą bardzo szanuję i za którą bardzo dziękuję, wpisuje się jednak w taki nasz ulubiony wizerunek, że jesteśmy fantastyczni, wydaliśmy elity, które dały sobie radę na różnych etapach naszych dziejów, zwłaszcza powojennych, z obrzydliwym problemem antysemityzmu. Chciałbym przypomnieć nagranie z taśmy, która jest w archiwach Polskiego Radia. Ono powstało, kiedy w 1999 r. polski Pen Club przyznawał Janowi Karskiemu nagrodę Jana Strzeleckiego, a laudację wygłaszał Marek Edelman. W trakcie końcowej części laudacji ktoś schodzący z góry, widząc Edelmana, zawołał do właścicielki owczarka alzackiego: „O, Edelman! Poszczuj sukę na Edelmana!”, po czym rzeczywiście spuszczono ze smyczy tego psa , który podskoczył do Marka Edelmana, wesoło merdając i szczekając. Przywołuję te scenę po to, żeby zapytać, czy nie trzeba nam raczej antologii, która by wychwyciła i pokazała zwłaszcza młodemu pokoleniu takie upiory. Przecież Polska zaistniała na arenie dziejów dzięki Ibrahimowi Ibn Jakubowi – to był Żyd sefardyjski. Za moich czasów nazywano go w szkole „arabskim podróżnikiem”. Na początku lat 90. Żydowski Instytut Historyczny wydał bardzo pożyteczną antologię dziejów Żydów polskich. Książka była przeznaczona do użytku szkolnego. Nasze ministerstwo szkolnictwa dało jej swój stempel. Czy pańska antologia w jakikolwiek sposób jest wykorzystywana, żeby pokazywać młodemu pokoleniu to, o czym pan słusznie powiedział, że historia nasza to nie jest historia Polaków, to jest historia Polski?

 

A.M.: Zacznę od pierwszego pytania. Trzeba patrzeć wprzód. O przeszłości warto pamiętać, warto ją znać, warto ją rozumieć dla przyszłości. To staramy się robić od 22 lat w „Gazecie Wyborczej”, za co zbieramy cięgi… Trzeba mieć odwagę płynięcia pod prąd.

Jeśli chodzi o ten świetlisty obraz kultury polskiej, pan ma rację i pan nie ma racji.

Pan ma rację dlatego, że w Polsce istnieje skłonność do malowania obrazu historii naszego narodu w świetlistych barwach. Ale mnie się wydaje, że ta antologia jednak chyba nie do końca wpisuje się w ten wizerunek. Ta antologia pokazuje konflikt głęboko zakorzeniony w kulturze polskiej. Oczywiście można postawić zarzut, tak jak każdej antologii, że czegoś w niej brakuje. Ale zasadniczo rzecz biorąc, ta antologia jest przypomnieniem nie tylko tego, że w Polsce byli wspaniali ludzie, którzy umieli stawić czoło antysemityzmowi. Ona jest przypomnieniem tego, jak to nazwała Maria Dąbrowska, „dorocznego wstydu”. Oczywiście w Polsce był antysemityzm. Na pytanie, czemu nie zrobiłem antologii tekstów antysemickich, odpowiem, że mogłem ją zrobić, i to nie na 3 tys. stron, ale na 5 tys. stron. Ale ja jestem zdania, że antysemici w Polsce świetnie sobie dają radę bez mojej pomocy. Ja nie mam tutaj żadnego powodu, żeby sporządzać taką antologię, znam bardziej utalentowanych autorów – choćby Jerzego Nowaka, ojca Tadeusza Rydzyka – niech oni to zrobią. Jaki wpływ wywarła antologia dziejów Żydów? Ja tego nie badałem, nie potrafię tego ocenić. Ale jednego jestem pewien i o tę opinię gotów jestem walczyć. Niech pan wejdzie dzisiaj do księgarni, zobaczy pan ogromną półkę ze słowem „judaika” – będą tam najrozmaitsze teksty na temat historii Żydów, kultury, literatury żydowskiej. To jest nowe w Polsce, to się dokonało przez ostatnie 20 lat. Tabu zostało przełamane.

Jeśli chodzi o to, co dla pana bardzo istotne, historię z Markiem Edelmanem, przestrzegam przed robieniem z tego symbolu. Kilka lat temu rabin Michael Schudrich padł ofiarą chuligańskiego napadu w Warszawie. Tego samego dnia demonstracyjnie przyjął go pan prezydent Lech Kaczyński. Jako prezydent nie był on moim idolem, nigdy na niego nie głosowałem, ale chciałbym, aby to był symbol. Teraz wracamy do Janka Grossa. Ja się poczułem dość niekomfortowo, kiedy pan powiedział, że go przede mną broni. Ja go nie atakuję, to jest mój przyjaciel. Oczywiście, że on pisze eseje, ja natomiast mam prawo mieć do nich mniej lub bardziej krytyczny stosunek. W polskich debatach ja zwykle broniłem Janka, stawałem po jego stronie. Chociaż gdy z nim rozmawiałem, to mu tłumaczyłem jak krowie w rowie, że prawo eseisty nie polega na tym, że się wyjmuje z bardzo skomplikowanego kontekstu jeden wątek i że się go opisuje niejako oddzielnie. On mi przyznał rację dlatego, że w amerykańskim wydaniu „Strachu” jest na początku obszerny rozdział na temat tego, co się stało z Polską w wyniku jatki. To daje inny kontekst. Obaj wiemy, że Polska była i jest krajem bardzo niejednorodnym, bardzo trudnym do oceny.

Mój spór z Jankiem nie polega na tym, że uważam, iż nie należy tak pisać. W tym samym czasie ukazały się książki Barbary Engelking-Boni oraz Jana Grabowskiego. Żadna z tych książek, chociaż opisane w nich fakty są bulwersujące, nie wywołała takich nerwowych reakcji jak książka Janka. Myślę, że powodem tego może być retoryka. Uważam, że należałoby zadać pytanie, czy pewnego typu uogólnienia, np. scena Marka poszczutego psem, uczą myślenia bardziej niż na przykład ten moment, kiedy Prezydent RP zaprasza rabina, żeby przynajmniej dać mu satysfakcję, że został zaatakowany przez chuligana.

Janek ma filozofię uderzania kastetem w zęby, a człowiek uderzony kastetem na początku czuje ból. Ból niekoniecznie skłania do refleksji, bo takie uderzenie nigdy nie jest sprawiedliwe. Tutaj leży spór, który drąży polskie myślenie od 200 lat. Dlaczego doszło do rozbiorów? To pytanie, na które pokolenia polskich historyków odpowiadały na różne sposoby. Żadna z tych odpowiedzi do końca nie była satysfakcjonująca. Stosunek polskich władz był totalnie niejednoznaczny. Mówi się o antysemityzmie Dmowskiego. Dmowski był dzieckiem swojego czasu. Jeżeli równocześnie przeczyta się ideologa polskiego nacjonalizmu – Dmowskiego – oraz ideologa żydowskiego nacjonalizmu – Żabotyńskiego – jednego z ideologów syjonizmu, zobaczymy, jak ogromne są między nimi podobieństwa. Jeżeli się to tak zestawi, Polska przestaje być potworem na mapie Europy, staje się składnikiem pewnego bardzo negatywnego konceptu, jaki się w kulturze europejskiej dokonywał. To nie jest to samo.

Głos z sali: Nie proponuję żadnej czarnej propagandy. Nie wydaje mi się, żeby Gross stosował jakąkolwiek filozofię kastetu. Ta histeria medialna, która przetoczyła się przez Polskę, zanim książka w ogóle się ukazała, pokazuje również bezmiar naszej wewnętrznej bezsilności. Chciałem jeszcze zapytać o odbiorców pana książki. Bo ci, którzy wiedzą coś na temat historii Polski, a nie wyłącznie historii Polaków, mają sentyment do Żydów, szacunek dla ich wkładu, ich kultury, takiej publikacji nie potrzebują. Więc kto tak naprawdę ma do tę książkę przeczytać?

A.M.: Nie stworzyłem tej antologii, żeby komuś poprawiać samopoczucie albo żeby kogoś utwierdzać w dobrym samopoczuciu. Zrobiłem tę antologię dlatego, że w moim przekonaniu ona jest ciekawa, ona coś czytelnikowi mówi o polskich losach, myśleniu, historii i tradycji. Te teksty to są w dużej mierze nieznane, one były zakopane pod ziemią. Od wielu dziesiątków lat nie funkcjonowały w obiegu. Być może nikt tej książki nie przeczyta, może ja zmarnowałem czas, ale może jednak ktoś do niej zajrzy i uzna, że to lektura warta jego czasu.

M.M.: Chciałbym zabrać głos, gdyż nie do końca zgadzam się z opinią pana, który mówił o „świetlistym obrazie” i „młodym pokoleniu”. Ja nie wiem, czy pierwszy tom antologii Adama Michnika, traktujący o dwudziestoleciu międzywojennym, to jest „świetlisty obraz”. Myślę, że to raczej obraz bardzo ponury. Mimo tego, że te teksty walczą z antysemityzmem, są unikatowym, pięknym świadectwem moralnej niezgody, to opisują przerażające historie. Zwłaszcza opowieści o pogromach mają swoją wymowę. Wymownym przykładem niech będzie wydarzenie, które opisuje Wanda Wasilewska w artykule „Mordercy”. Jest to historia zabójstwa żydowskiego sklepikarza dokonanego przez endecką bojówkę. Przypomnę na marginesie, że do tego tragicznego zdarzenia doszło tu, w naszym mieście, w Łodzi. Dlatego obraz, jaki ma się przed oczami po lekturze tekstów dotyczących lat 30., jest bardzo ponury. Na dobrą sprawę większość publikacji zamieszczonych w pierwszym tomie to teksty socjalistyczne albo teksty ludzi radykalnej lewicy. Tam nie ma zbyt wielu głosów oświeconych liberałów czy konserwatystów, choć jest na przykład Aleksander Świętochowski i parę innych postaci. Mamy też, co prawda niewielu, przedstawicieli obozu sanacyjnego, np. Bogusława Miedzińskiego, tyle tylko, i trzeba mieć tę świadomość, że są to wszystko teksty dwuznaczne… Teraz idźmy dalej. Tekst Tadeusza Mazowieckiego „Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych” z drugiego tomu antologii to również nie jest „świetlisty obrazek”. Warto też zwrócić uwagę na motto z Ludwika Hirszfelda, jakie zamieścił na początku artykułu Mazowiecki. Pozwolę sobie zacytować: „Największą tragedią Żydów jest nie to, że ich antysemita nienawidzi, ale to, że łagodni i dobrzy ludzie mówią: «Porządny człowiek, chociaż Żyd»”. Znając późniejszą historię, a to jest tekst pisany na początku lat 60., mając w świadomości zdarzenia z marca 1968 r., tę całą społeczną zgniliznę, która się wtedy wylała, ten tekst bije w oczy.

Chciałbym również wyrazić pewien żal, niewielki, ale jednak żal. Otóż według mnie zabrakło w antologii, właśnie w tym pierwszym tomie dotyczącym drugiej połowy lat 30., tekstów, rzekłbym obrazowo, rasowych komunistów. Postaci zdecydowanie egzemplarycznych dla ich przedwojennego środowiska. Myślę tu o Adolfie Warskim, Henryku Lauerze, czy nade wszystkim o Julianie Broniewiczu. Przygotowując się do tego spotkania, znalazłem w Bibliotece Uniwersytetu Łódzkiego parę interesujących artykułów wymienionych ideologów KPP radykalnie i żarliwie zwalczających antysemityzm. Myślę, że byłoby to naprawdę ciekawym uzupełnieniem tego, o czym pisali Wanda Wasilewska i Henryk Dembiński. Nawiasem mówiąc, muszę przyznać, że te dwa teksty Dembińskiego zamieszczone w antologii są po prostu wyśmienite, zwłaszcza ten opisujący problem i hańbę getta ławkowego. Niezmiernie się cieszę, że ta nieco dziś zapomniana postać w zbiorze się znalazła. Reasumując, to nie jest obraz, który może wywoływać samozadowolenie, dlatego nie zgadzam się z pańską tezą. Abstrahując już od tomu drugiego, opisu wydarzeń z 1956 r. Zresztą o Marcu 1968 r. także można byłoby stworzyć osobny tom.

Głos z sali: Chciałbym zapytać, czy ma pan przeczucie, że to, co pan zrobił, przyczyni się do chwały polskiej humanistyki. Każdego, kto mówi o polskim antysemityzmie, wysłałbym do Frankfurtu, by zobaczył, jak od XIII w. budował się antysemityzm w Niemczech.

A.M.: Ja jestem w tej materii i optymistą, i pesymistą. Optymistą dlatego, że na moich oczach dokonały się wydarzenia, które do niedawna nie mieściły mi się w głowie. Gdy w 1986 r. wychodziłem z więzienia, to nie myślałem, że Związek Radziecki tak szybko się rozpadnie, że Polska wyjdzie z komunizmu bez jednej zbitej szyby. Z drugiej strony jestem pesymistą, gdyż psychika ludzka, mentalność ludzka jest taka sama jak była wtedy, gdy pewien Żyd wjeżdżał na osiołku do Jerozolimy i tłum krzyczał „Hosanna!”, a niedługo potem: „Ukrzyżuj go!”. Uważam, że każdy dzień w jakimś sensie jest naszym zmaganiem się z pokusą, żeby nie dać się omotać złu.

Kiedyś spytałem Giedroycia skąd on bierze siłę, żeby się z tym wszystkim zmagać. On mi odpowiedział, że to jest po prostu pesymizm. Pesymizm chroni przed wielkim rozczarowaniem i daje siłę, żeby zmagać się z przeciwnościami losu.

Jeśli chodzi o tradycję wielokulturowości, to możemy ją odrzucić i o niej zapomnieć albo ją pielęgnować i zostawić w spadku swoim dzieciom. Pokazać im, że można było tak żyć, że trzeba było tak żyć, że różnorodność jest bogactwem, a nie ubóstwem. Dziś nie tylko my, lecz także cała Unia Europejska powinna odpowiedzieć sobie na pytanie, w którym kierunku to ma dalej iść. To jest temat na inną rozmowę. Ale zasadniczo, przy wszystkich zastrzeżeniach, ja oczywiście przyznaję się do tradycji Rzeczpospolitej wielonarodowej. Festiwal Łódź Czterech Kultur to jest droga w dobrą stronę. To warto wspierać, to warto pielęgnować. Chcę, żeby temu służyła ta antologia…

M.M.: Wiele refleksji nasunęło mi się podczas tej dyskusji. Najważniejsza jest bardziej natury psychologicznej, choć nie jest oczywiście pozbawiona perspektywy historycznej. Chodzi mi o porównanie Polski z innymi krajami, z Rosją, z Francją, z Litwą itd. Jak na ich tle wypada polski antysemityzm? I czy odpowiedź na to pytanie ma jakiś charakter terapeutyczny? Oczywiście, może mieć, więcej – pewnie ma – i to w sumie bardzo dobrze. Niedawno w Rosji ukazała się książka wielce zasłużonego człowieka, radzieckiego dysydenta Aleksandra Sołżenicyna, praca, która – powiem oględnie – filosemicką książką raczej nie jest, a wręcz odwrotnie. Mówię tu o książce „Dvesti let vmeste”, która z tego, co wiem, nie doczekała się jeszcze pełnego polskiego tłumaczenia. Wydaje mi się, a raczej jestem pewny, że podobna książka polskiego noblisty nigdy by się nie ukazała. I to jest oczywiście wielki powód do dumy. Z drugiej jednak strony na kartach antologii Adama Michnika są głosy polskich intelektualistów, naukowców, pisarzy, którzy mówią: bijmy się we własne piersi. Oni nie patrzą, nie analizują, jak sytuacja wygląda w Rosji, we Francj, czy w Izraelu, jak tamte społeczeństwa radzą sobie z problemem antysemityzmu czy ksenofobii. Oni uparcie powtarzają: nie patrzmy na to, co robią inni, bijmy się we własne piersi. Taki wymiar miał przecież dramatyczny tekst Stefanii Skwarczyńskiej opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” tuż po pogromie kieleckim. W podobnym duchu napisany jest klasyczny już artykuł Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” z 1987 r. Te teksty musiały znaleźć się w antologii. Otóż moja – młodego człowieka nieobarczonego doświadczeniem tych ponurych czasów – konstatacja jest następująca: z tym, że opinia publiczna krajów byłego Związku Radzieckiego, ich elity intelektualne są daleko, daleko za Polską, zgodzimy się wszyscy, ale ta świadomość nie powinna być dla nas żadnym alibi, żadnym argumentem poprawiającym samopoczucie. Nie może prowokować nas do pójścia na skróty, do myślenia o tym, że w takim razie my jako naród jesteśmy zwolnieni z pamięci i autorefleksji. Skupmy się na sobie, zawsze bądźmy wobec siebie krytyczni, tak krytyczni, jak krytycznymi mieli odwagę być w przeszłości Błoński czy Andrzejewski – oto podstawowy nakaz wynikający z tekstów antologii zebranych przez Adama Michnika.

 

Leszek Jażdżewski: Dziś antysemityzm w Polsce to nie przemoc, wybijanie szyb, tego już praktycznie już nie ma. Jest za to podejrzliwość, że Żydzi są nadreprezentowani w mediach, polityce, nauce, że się wzajemnie popierają. „Ja nie jestem antysemitą, ale…” – często w taki sposób rozpoczyna swój wywód polski antysemita.

W „Gazecie Wyborczej” przez ponad 20 lat uprawialiście coś, co można nazwać „gombrowiczowskim gwałtem przez uszy”: budzenie wstydu, pokazywanie europejskich wartości, nie zawsze ten efekt był zadowalający. Mam wrażenie, że to, co powiedziałeś w tej książce, to jest inny rodzaj nawoływania do poprawy, to jest pokazywanie Polakom, że są lepsi niż im się wydaje, a w ten sposób budzenie w nich aspiracji do dorównania temu wyobrażeni. Czy to jest jakiś sposób na polski obskurantyzm? Czy raczej należy czekać aż w związku z naturalnymi procesami demograficznymi przejdzie do historii, albo dalej próbować walczyć z nim „gwałtem przez uszy”? Czy w ogóle możliwe jest nawiązanie dialogu z elektoratem Jarosława Kaczyńskiego i Tadeusza Rydzyka?

A.M.: Ja jestem ze szkoły Jacka Kuronia. Jacek nauczył mnie tego, że jeżeli chcesz kogoś do czegoś przekonać, to spróbuj się odwoływać do tego, co w nim najlepsze, nie do tego, co nędzne. Co to znaczy? Jest coś takiego w naszym kraju, w naszej kulturze jak polska godność, polska duma i szlachetność. Ja uważam, że ta antologia jest legitymizacją polskiej godności. Mnie moja polska godność nie pozwala popierać czegoś, co jest nikczemne i podłe. Mnie polska tradycja nauczyła czegoś innego.

Oczywiście są ludzie, z którymi dialogu nigdy się nie nawiąże, przekonać antysemitę, że nie ma racji, jest tak trudno, jak nauczyć psa mówić po angielsku. Ale jest masa ludzi, którym po prostu powinno się pokazać, co w polskiej tradycji najlepsze.

Na koniec chciałbym powiedzieć, że przyjechałem tutaj z pewną tremą, która zawsze towarzyszy moim wystąpieniom na ten temat. Przez długie lata unikałem tej problematyki z uwagi na to, że sam byłem stygmatyzowany swoim pochodzeniem. Wtedy też zastanowiłem się nad sobą i uznałem, że o mojej tożsamości narodowej nie będzie decydował generał Moczar ani żaden z jego znajomych, będę o tym decydował sam.

Debata odbyła się 1 marca 2011 w Teatrze Nowym w Łodzi na zaproszenie Teatru Nowego i LIBERTÉ!

Liberalna inteligencja w III RP :)

Marek Beylin:

Jeśli mówi się o liberalnej inteligencji, jej roli w III RP, to oczywiście trzeba sięgnąć do ostatniego 20-lecia. Przede wszystkim liberalna inteligencja dała się wmanewrować w dyskusje często ważne, ale z szerszego punktu widzenia nieistotne. Gdyby sięgnąć do roku 1989, a potem szybko przesunąć się przez kolejne 20 lat, to głównymi tematami dyskusji były tematy o przeszłości, o wymiarze symbolicznym – o dekomunizacji, o tym, czy postkomuniści mają prawo funkcjonować na scenie demokratycznej, o lustracji, o symbolice narodowej. Potem – kiedy PiS doszedł do władzy – były to dyskusje niesłychanie ważne – o demokracji, o państwie praworządnym, o trójpodziale władz, o rzeczach fundamentalnych. Powiedzmy sobie jednak szczerze, jak na państwo po 20 latach demokracji były to dyskusje zawstydzające swoim banałem. Przez 20 lat polskiej demokracji liberalna inteligencja, bo z inteligencją konserwatywną było trochę inaczej, dyskutowała o rzeczach drugorzędnych, pomijając kwestie najważniejsze. Oczywiście, dyskusje o przeszłości są potrzebne, tak samo jak o symbolice narodowej, ale te tematy wypierały wszystkie inne. W pewnym sensie liberalizm został dla wielu ludzi związany z wirtualną dyskusją o przeszłości, dekomunizacji albo prawach publicznych dla postkomunistów. Został częściowo związany z myśleniem o przeszłości, a nie o przyszłości. W pewnym sensie liberalna inteligencja nie porzuciła myślenia z lat 70. i 80. Cały czas te tematy trzymały ją na uwięzi.

W tym 20-leciu były dwie bardzo uproszczone diagnozy Polski. Jedna – kontynuacji i stabilizacji, pod hasłem „wszystko jest dobrze”, z większymi bądź mniejszymi „ale”. Druga diagnoza to budowanie Polski od początku, co widzieliśmy w wykonaniu PiS- u. Nie chcę mówić o tej drugiej diagnozie, bo ona się skompromitowała, chociaż jej przyczyny są interesujące. W jakimś sensie ta diagnoza liberalnej inteligencji, chociaż dla mnie prawdziwa – też się wyczerpała. Stało się tak, ponieważ towarzyszyło jej przekonanie, że o pewnych rzeczach warto dyskutować, a o innych nie. Mianowicie my, w obrębie liberalnej inteligencji, zaczynamy dopiero od niedawna dyskutować o ludziach wykluczonych, o mniejszościach, o feminizmie, o homofobii; chociaż oczywiście byli wśród nas tacy, którzy podejmowali te tematy szczególnie intensywnie – np. Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski, ale to schodziło na margines wielkiego nurtu polityki. W pewnym sensie diagnoza stabilizacji ulega unieważnieniu, ponieważ dochodzą nowe tematy, nowe podmioty polityczne, które każą na mijające 20-lecie spoglądać inaczej. Liberalny inteligent jest zagubiony między dwoma obszarami. Z jednej strony, nie bardzo wie, jak rozmawiać o państwie, o wielkiej polityce, żyje bowiem ciągle w przekonaniu, że polityka polska jest przede wszystkim polityką centralnego państwa. Z drugiej strony, nie patrzy na społeczeństwo i nie jest w stanie docenić różnicowania się roli społecznych i kształtowania się mniejszości z własnym głosem. W efekcie liberalny inteligent nie jest w stanie uprawiać dyskusji politycznej ani społecznej. Przyczyny tego są bardzo różne, można mówić o kryzysie idei w ogóle, nadmiarowości różnych wartości, albo o tym, że żyjemy w kryzysie obietnicy demokratycznej.

Andrzej Celiński:

Warto próbować odpowiedzi na pytanie zawarte w temacie debaty, posługując się znanym rozróżnieniem dwóch Polsk, dwóch polskości – Polski Marii Dąbrowskiej i Polski Romana Dmowskiego. Przywołuję tu króciutki, ale jakże istotny esej Jana Józefa Lipskiego: „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Mamy z tym do czynienia na co dzień. Polska Michnika i Polska Kaczyńskiego. Polska Rydzyka i Polska Tischnera. Obie Polski. I jakże różne. Dla nas i dla ludzi z zewnątrz polskości. Co się stało, że ta lepsza Polska (dla mnie nie ulega wątpliwości, która Polska jest lepsza, dla „świata” Polską zainteresowanego – tym bardziej), więc co się stało, że ta lepsza wyraźnie przegrywa, oddaje pola tej gorszej?

Chcąc odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie trzeba być ekshibicjonistą, z pewnością kompetencja psychologiczna jest tu niezbędna.

Za bazę dla tej odpowiedzi przyjmuję niegdysiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego, który w pierwszych tygodniach zdechłej już na szczęście IV Rzeczpospolitej, pisał dobrze o tej III, tak w wymiarze politycznym, jak społecznym, ekologicznym, gospodarczym. Pisał, cytując obficie Eurostat, o tym, jak wiele nam się udało.

Przyjmuję ocenę Kuczyńskiego za swoją, ale chcę wspomnieć druga stronę – „ich”.

Kiedy szedłem na studia w wieku 17 lat, moim sposobem na życie, na sprostanie strasznemu wyzwaniu konkurencji, było szukanie i zbliżanie się do ludzi z półki zupełnie innej niż moja, wyższej półki, do ludzi z pewnością mądrzejszych, oczytanych, myślących. Takim środowiskiem, w którym bardzo chciałem być, był warszawski KIK (dopiero po Sierpniu okazało się, jak ważny to jest przymiotnik – „warszawski”). Wszedłem nieśmiały na jakieś spotkanie i zapytałem kogoś tam, kto zdawał się kompetentny, czy mogę się zapisać. W odpowiedzi usłyszałem pytanie: „znasz tego, tamtego, owego?”. I padły dobre, znane mi skąd inąd, przecież nie osobiście, dobre, ziemiańskie nazwiska. Nie znałem tych osób. Do dzisiaj ich nie znam.

I teraz stawiam pytanie, fundamentalne dla mojego zrozumienia tego, dlaczego przegrywa dzisiaj ta lepsza Polska: czy mój ojciec, który pochodził z zupełnie przeciwległego bieguna niż ludzie o tych nazwiskach (mój dziadek był analfabetą, a ojciec, mimo że później zamożny, do końca życia cierpiał na chorobę głodową) i który miał poglądy cudownie liberalne, był otwarty na świat nieporównanie bardziej zamknięty niż nasz obecny świat, nie nienawidził, choć miał pewnie powody nienawidzić, nie bił choć był osiłkiem, fascynował się kulturą choć nie miał o niej żadnej wiedzy – mógłby znaleźć się, i być dobrze przyjęty w tym dzisiejszym świecie liberalnych wartości?

My „liberałowie” czasu przemiany, próbując realizacji tego wielkiego projektu 1989/1990 roku, zakładaliśmy przecież, oczywiście milcząco, że nasze wartości, nasze pojęcie świata są tak świetne, że ich tłumaczenie właściwie byłoby nietaktem. My nie podjęliśmy nawet marnej próby promocji naszego projektu Polski. Wydawał on się nam absolutną oczywistością.

Nie myślę o tak modnym teraz PR, myślę o jasnym przedstawieniu dylematów, o podjęciu choćby próby powiedzenia, jakiej Polski chcemy.

Druga rzecz, o której chcę coś powiedzieć, jest właściwie anegdotą. Pomyślałem sobie, że jeśli już mówimy o korzeniach tej Polski, w której realnie jesteśmy, powinni tu siedzieć: Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz i Kaczyński. Natomiast my, jak tu teraz siedzimy, powinniśmy siedzieć za ich plecami i pełnić rolę złośliwych komentatorów.

W tamtej rzeczywistości robiliśmy projekt, który był projektem nienapisanym. I niepoddanym jakiejkolwiek debacie. To wszystko odbywało się w gronie przyjaciół!

Teraz chcę opowiedzieć o roku 1990. Mazowiecki był wtedy „wpychany” w kampanię prezydencką. Z mojego miejsca widzenia – kompletnie bez sensu. Nie było wtedy żadnych widocznych dla oka przeciętnego obywatela efektów reform. Była za to coraz wyższa fala sprzeciwu wobec tzw. „planu Balcerowicza”. W rzeczywistości – przeciwko nowym mechanizmom regulacyjnym gospodarki. Przeciwko rynkowi! Myślałem wtedy, że nam się nie udaje, bo jest nas za mało, brakuje energii, ludzi, wyobraźni, odwagi. Gdybyśmy to mieli, dałoby się uzasadnić przemiany. To był ten mój projekt „Livis’a” w Płocku. Zabawne, że udało się tamten projekt przeprowadzić dzięki pomocy Leszka Balcerowicza, który wówczas ufał (i sprawdzał!), ale większość w ogóle wówczas nie rozumiała, o co chodzi.

W 1990 roku był wśród polityków tej mojej „lepszej Polski” obraz takiego chama, który ze wsi przychodzi, wchodzi w to liberalne środowisko, z co prawda dobrymi projektami, ale mówi dziwnym dla tego środowiska językiem, mówi tak, jak w XIX wieku mógł mówić Żyd albo cham, bo przecież nie szlachcic, bo takimi tematami po prostu się nie interesuje.

Pośród osób, które w tej debacie powinny uczestniczyć, wymieniam także Jarosława Kaczyńskiego. Środowisko polityczne, w którym byłem na początku lat 90., nie życzyło sobie żadnego pluralizmu Solidarności. Myśleliśmy, że po odepchnięciu od władzy komuny, ale gdzieś tam przecież będącej, potrzebna jest spójna wobec niej alternatywa. Dzisiaj wiem, że Kaczyński wówczas myślał bardziej demokratycznie, politycznie. Nie wiem, czy miał rację w krótkiej ówczesnej perspektywie. Wiem, że my jej nie mieliśmy. Pluralizm bez ograniczeń, jest istotą demokracji. Z drugiej zaś strony, Kaczyński proponował jedynie inną strukturę udziałów we władzy, a nie inny projekt Polski. Nie politycznej Polski, ale po prostu Polski. Zderzyliśmy się z czymś, co dzisiaj można by nazwać „bezprojektowym” populizmem. Łatwa alternatywa, łatwa łatwością braku własnego programu i oczywistością roszczenia, bez odpowiedzialności.

Aleksander Smolar:

Kiedy w debatach na temat inteligencji ujawniają się rozmaite frustracje, wynikają one często z przekonania o przewodniej roli inteligencji. Nie będę sięgał tak daleko do historii, jednak cofnę się poza rok 1989. Jest to o tyle istotne, że inteligencja powraca do swojej dawnej, przywódczej, niezależnej od władzy roli dopiero w latach 70.-80., wraz z kształtowaniem się opozycji demokratycznej. Jest taki bardzo piękny, przejmujący tekst Andrzeja Kijowskiego o tym, jak wraca on do domu jako „syn marnotrawny”, i jak bardzo jest z tego powodu szczęśliwy. Wraca do narodu, przaśności, Kościoła, do tego wszystkiego, co definiuje tradycyjną Polskę. Można powiedzieć, że Kijowski – w sposób metaforyczny – opisał los tej części inteligencji, którą nazywamy liberalną (jest to pojęcie nieprecyzyjne, są ludzie, którzy byliby oburzeni tym, że uzurpuje się to określenie dla pewnej formacji). Jest to czas wielkiego szczęścia, powstaje wówczas niezależny obieg, wybitni pisarze jak Konwicki czy Brandys, którzy mają za sobą również okres mniej szlachetny, zaczynają w nim wydawać. Pamiętam doskonale, że jako emigrant widziałem ich przyjeżdżających do Paryża. Byli szczęśliwi w czasie rozkładu Polski Ludowej, odnaleźli bowiem swoje miejsce – niezależne, krytyczne, w jakimś sensie również kompensujące, rehabilitujące ich postawy w poprzednich dziesięcioleciach.

Dla tej grupy powstanie KOR-u było czymś wielkim, było spełnieniem marzeń liberalnej, często lewicowej inteligencji. Nieprzypadkowo punktem odniesienia był dla nich Stefan Żeromski. KOR – pojednanie, współpraca z robotnikami – to było coś wielkiego. Momentem degradacji dla tej inteligencji było powstanie Solidarności. W tym czasie okazało się, że nie są oni przywódcami, lecz doradcami. To jest zupełnie inna rola. Rola doradcy to rola człowieka uzależnionego, który nie podejmuje decyzji, tylko wykonuje polecenia szefa. Zwłaszcza jeżeli szef jest tak kapryśny jak Lech Wałęsa. Andrzej Celiński, który z nim współpracował, wie o tym doskonale. Oczywiście rola ta jest bardzo istotna – wielu ludzi, jak chociażby Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek – odegrało wtedy wielką rolę. Byli oni jednak kontestowani przez formacje narodowe, przez „prawdziwych Polaków”, jednocześnie można to postrzegać jako swego rodzaju ludową kontestację pewnej uprzywilejowanej grupy.

Inteligencja odnalazła swoją rolę dzięki generałowi Jaruzelskiemu. Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wojsko i policja wypędziły z placu publicznego miliony Polaków. Tak naprawdę opór z lat 90. to opór inteligencji, który przyjmuje w dużym stopniu formy symboliczne. Prasa niezależna, dni kultury w kościołach, samoedukacja, aktorzy bojkotujący telewizję, eseje Adama Michnika z więzienia – to były najbardziej wyraziste symbole opozycji z okresu stanu wojennego. Nie znaczy to oczywiście, że robotnicy nie działają, jednak ich rola jest mniejsza, ponieważ te formy oporu jako symboliczne pasują raczej do inteligencji. Poza tym inteligencja była bezpieczniejsza niż robotnicy, którzy mogli w każdej chwili stracić pracę, trafiali do więzień, bito ich. W tych warunkach inteligencja odnajduje swoją przywódczą rolę. Lech Wałęsa jest zresztą tego świadom. Mówił on w jednym z wywiadów o „przewodnikach stada”. O tym, że teraz nastał czas inteligencji. Język Lecha Wałęsy był jednak zbyt drastyczny jak na demokratyczne maniery. Z tego powodu inteligencja warszawska go ocenzurowała. W pełnej wersji wywiad ten ukazał się dopiero w krakowskim piśmie i widać tam cały antydemokratyzm w mentalności Lecha Wałęsy, który jako przywódca odegrał, paradoksalnie, ogromną rolę w budowaniu demokracji. Czym było powstanie Komitetów Obywatelskich, do których z obecnych tutaj osób należał Andrzej Celiński? Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie to był dokonany zamach na związek robotniczy. Inteligencja przejęła władzę. Komitety Obywatelskie powstały po to, aby budować Polskę polityczną, a nie społeczną, robotniczą czy związkową. Były oczywiście „rodzynki” robotnicze, np. Zbyszek Bujak, ale ich rola była drugorzędną. Nie jest zatem niczym dziwnym to, co chcieli zrobić Władek Frasyniuk z Lechem Wałęsą po wyborach, czyli zlikwidować Komitety Obywatelskie, przywrócić dominację robotniczą. To się jednak nie udało, inteligencja objęła wówczas władzę w Polsce, tak samo jak w II Rzeczypospolitej, chociaż mechanizm był inny.

Uważam, że inteligencja wiele osiągnęła, jednocześnie jednak sama się zlikwidowała, a mogła jako formacja wyłonić siłę polityczną. Dokonała wielkich rzeczy m.in. przez swoją antypolityczność. Prawdą jest, że tacy ludzie jak Michnik, Mazowiecki czy Geremek byli wówczas przeciwko pluralizacji sceny politycznej. Co więcej, Bronisław Geremek pozostawił ślady na piśmie – prowadził debaty międzynarodowe z premierem Portugalii, który mówił, że nie ma demokracji poza demokracją parlamentarną i pluralistyczną, natomiast Geremek twierdził, że jest, i że my ją wymyślimy. To samo mówił Havel w Czechach, on zresztą do dziś pozostaje średnim demokratą, jest arystokratyczny i odnosi się z pogardą do pluralistycznej demokracji. Był to wówczas rozpowszechniony tok myślenia – „my wymyślimy lepszą demokrację”.

Pojawiały się też argumenty poważniejsze, mniej ideologiczne. Na przykład taki, że w czasach tej traumy, jaką przechodzimy podczas przemian, lepiej jest zachować jedność. Logika wojska. Wiedzieliśmy, na przykład dzięki naszym doradcom, jak powinna wyglądać transformacja ekonomiczna, która została przeprowadzona radykalnie, żeby nie powiedzieć brutalnie (reforma Balcerowicza). Moim zdaniem – na szczęście. Trzeba widzieć dwie rzeczy – po pierwsze, nieuchronną tego konsekwencją musiało być powstanie pogłębiającej się luki między elitami. Wystąpił konflikt między tymi, którzy narzucili przemiany gospodarcze, a tzw. masami ludowymi, które za transformację ponosiły bardzo wysoką cenę, nawet jeżeli w dłuższej perspektywie na tym skorzystały. Tak naprawdę wszyscy dzisiaj z tego korzystają. Polska jest inna niż 20 lat temu. W międzyczasie ludzie płacili straszliwą cenę – psychologiczną, ekonomiczną itd.

Po drugie, w tym procesie dokonała się „zdrada” inteligencji. Ta, która przewodziła Polsce, sprzeniewierzyła się własnemu etosowi, własnej tradycji, co ja osobiście pochwalam. Wierność i zdrada są wartościami względnymi. Trzeba zawsze określić, wobec czego wierność i wobec czego zdrada. Wierność nie zawsze jest czymś godnym pochwały, podobnie zdrada nie zawsze jest godna potępienia. Tradycyjna inteligencja w Polsce była głęboko antykapitalistyczna, odnosiła się z pogardą do kultury mieszczańskiej. Dokonała wyboru, przecząc swojej całej tradycji i kulturze. Zaowocowało to zniknięciem tej formacji, która istnieje jako odrębna jednostka w czasach drastycznych przemian, kiedy naród nie ma własnego państwa, własnej gospodarki, dyplomatów itd. Tradycyjnie również inteligencja ma dwuznaczny stosunek do demokracji. Można bowiem powiedzieć, że demokracja jest w sferze publicznej odpowiednikiem tego, co rynek prezentuje w sferze ekonomicznej.

Marzenie o zjednoczonym narodzie pod przewodnictwem oświeconych elit było wyrazem dramatycznego wyboru związanego z ciężkimi zadaniami, które stały przed Polską, ale również z przesiedleniem kultury inteligenckiej. Pewne zarzuty, jakie padały pod adresem Unii Demokratycznej czy Unii Wolności, np. że jest to formacja „przemądrzała”, były poniekąd prawdziwe. Było tam trochę tego inteligenckiego stosunku elit do mas. Gardzono również polityką jako koniecznością zdobywania poparcia wyborców, w czym świetna jest partia, która obecnie rządzi. Partia ta, zainteresowana bardziej obrazem jaki stworzy, niż rzeczywistością, to druga skrajność. Ta inteligencja przejmująca władzę w Polsce w ogóle nie liczyła się ze zdobywaniem poparcia społecznego. Z przyjemnością popełniała stopniowe samobójstwo i osiągnęła to, do czego zmierzała. Jej celem było zbudowanie określonej Polski. Do tej „rodziny” należały różne osoby, od humanistycznego chrześcijanina Tadeusza Mazowieckiego po technokratę-ekonomistę Leszka Balcerowicza. Oni wszyscy byli antypolityczni, uważali, że są pewne wyższe cele, które należy realizować bez względu na koszty. W tym sensie ta formacja zniknęła wtedy, kiedy powinna – wraz z końcem transformacji. Wykonała zadanie, Polska przeszła w pewnym sensie do normalności, niezbyt może pięknej, ale normalność rzadko taka bywa. Ta formacja, która nie potrafiła zdobyć wyborców, zrealizowała własne idee.

Andrzej Jonas:

Moim zdaniem inteligencja nie zniknęła. Ma ona, od czasu do czasu, ogromną społeczną rolę do odegrania. Kiedy przychodzi normalność, inteligencja w naturalny sposób się wycofuje do uniwersytetów czy katakumb. Zgodnie ze starym spostrzeżeniem pani profesor Ossowskiej, „inteligencja nie nadaje się ani do biznesu, ani do polityki”. Ma po prostu inne cele, inne wartości. Nie wiem, czy znają państwo jakiegokolwiek reprezentanta inteligencji, nie mówię „inteligentnego człowieka”, bo to jest zupełnie inna sprawa.

Co do „płaczu” Andrzeja Celińskiego nad tym, że inteligencja odeszła od sterowania krajem – jest to przecież proces naturalny, inaczej mielibyśmy do czynienia z rzeczą straszną, mianowicie z realizacją projektu utopijnego. Tak długo, jak pozostawało to w sferze projektu, była to wizja, która przewidywała rzecz niemożliwą w realizacji, a mianowicie, że inteligencja będzie kierowała krajem w warunkach normalnych. Po to, aby kierować krajem, trzeba mieć przede wszystkim „ciąg” na władzę. Inteligencja go nie ma. Wydaje mi się, że obserwujemy pewną degradację roli inteligencji, równolegle do osłabienia roli elit. Nie jestem historykiem, socjologiem, etnografem, ale wydaje mi się, że w historii świata mamy do czynienia z pewnym falowaniem. Bierze się to z możliwości rynkowych, technologicznych, z niesłychanie długiego okresu prosperity. Jest wiele rozmaitych przyczyn natury politycznej, naukowej i społecznej, które sprawiły, że umasowienie we wszystkich dziedzinach życia społecznego, od kultury po gospodarkę, teraz triumfuje. Obserwujemy w związku z tym pewne zagubienie i naturalne poszukiwanie nowych wektorów. Wydaje mi się, że może je wskazywać tylko inteligencja i jestem przekonany, że wkrótce zaczną się kształtować nowe elity, a może nawet już się kształtują. Elity te odtworzą bieg wydarzeń, który obserwuje się w cywilizacji. Pojawią się nowe wizje, nowe kierunki, nowe cele. Wszystko jedno, czy te cele będą mówiły o ochronie środowiska naturalnego, czy o triumfie praw człowieka nad egoizmem kolektywnym. Nastanie z pewnością faza, kiedy cele te zostaną osiągnięte i nastąpi kolejne umasowienie. Zgadzam się tutaj całkowicie z Aleksandrem Smolarem – jesteśmy w okresie normalnym. Wszystkie negatywy i pozytywy naszego czasu, włącznie z dość przerażającą wizją IV Rzeczypospolitej, to zjawiska wyrastające z naturalnych przyczyn, zdarzały się zresztą już niejednokrotnie, i to nie tylko w Polsce. Myślę, że wielkim dziełem inteligencji jest przygotowanie na nie społeczeństwa. Kiedy nadchodzi odpowiedni moment, wygrywa co prawda Prawo i Sprawiedliwość, ale przynajmniej nie zostaje wybrany Tymiński, więc jest się czym pocieszać.

Leszek Jażdżewski:

Trochę paradoksalny ten optymizm. Chciałbym, żebyśmy przeszli do konstruktywnej krytyki liberalnej inteligencji. Problem polega na tym, że bardzo często ta krytyka wychodzi z ust ludzi, których nie chcemy słuchać. Jeżeli coś powie Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz albo inni ludzie tego pokroju, to często wszystkie zarzuty są negowane – poniekąd zresztą słusznie – tylko z racji tego, kim są ci ludzie. Z drugiej strony istnieje pewna martyrologia – co prawda nie mogę z racji wieku przyznać się do bycia częścią pokolenia, które angażowało się politycznie przez te 20 lat, ale mocno się z nim identyfikuję. Bardzo często wobec liberalnej inteligencji, to się już pojawiło w wypowiedzi Andrzeja Celińskiego, używa się określeń: „grupa towarzyska”, „grupa znajomych”. Tak naprawdę Unia Demokratyczna również była grupą znajomych, a nie partią, w której odnajdywało się tezy polityczne. Bardzo dużo zarzutów wobec tego środowiska, nazwijmy je umownie środowiskiem „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności, tak bowiem należałoby zdefiniować liberalną inteligencję w szerokim znaczeniu, skupiało się wokół tego, że była to grupa zamknięta, w której etos inteligencki został zamieniony na odruchy stadne. Panowie z „Europy” [dodatek do „Dziennika” – przyp. red.], Krasowski i Michalski celują w takich zarzutach. Pytanie brzmi: czy takie zarzuty nie są uzasadnione? Poproszę o zabranie głosu Andrzeja Celińskiego, który użył dzisiaj określenia „grupa towarzyska”.

Andrzej Celiński:

Z mojego punktu widzenia fundamentalne jest pytanie, proszę wybaczyć osobistość tego pytania – czy mój ojciec, który pochodził z nizin społecznych, którego ojciec i brat byli analfabetami, ale który się wspiął, poprzez wykształcenie, energię, i coś wielkiego co w sobie miał – gdyby żył w 1989/1990 roku, mógłby znaleźć się w tym środowisku, czy też nie. I moja odpowiedź brzmi jednoznacznie – nie! Nasze wartości, liberalne wartości były z pewnością jego wartościami. On jednak, chłop z pochodzenia, inżynier z wykształcenia i powołania, wynalazca – każdą decyzję liczył. Cel i określone parametry – to były granice jego myślenia. A więc wszystko co ważne musiało być funkcją celu.

W naszym środowisku występował deficyt takiego myślenia. Zresztą, występuje do dziś.

Rola „naszej” inteligencji, nie inteligencji mojego ojca, ale naszej, opozycyjnej, „inteligenckiej”, warszawskiej – jak kto zwał – zakończyła się ostatecznie w roku 1993. Wtedy, kiedy w wyborach zwyciężyła Polska. Nie Polska naszych marzeń, nie Polska Dąbrowskiej, ale taka, która jest.

Od tamtego czasu, od roku 1993, nic się specjalnie nowego nie wydarzyło. Myślę o kreatywności, o jakiejś koncepcji, o czymś rzeczywiście nowym.

Pytanie – co dalej?!

My zawłaszczyliśmy w jakimś stopniu sferę publiczną. Może nie było innego wyjścia w 1989 roku. Lecz dalej tę sferę zawłaszczamy, ale już bez koncepcji, bez kreacji, bez tej wielkiej wizji celu.

Klasa polityczna jest coraz mniej twórcza. Mechanizmy prawa naszego państwa wymierzone są wprost przeciw innowacjom, kreatywności. One są z minionej epoki. Mało który polityk zdaje sobie z tego sprawę. A im młodszy, tym mniej.

Polska przestaje być podmiotem swojej polityki. Także polityki międzynarodowej. Demokracja jest w uwiędzie. Każdy kto ma oczy to widzi. Tę defensywę. To przeciwieństwo wielkiego solidarnościowego zrywu. To jest nasz dramat.

Leszek Jażdżewski:.

Jeśli się wczyta w „Gazetę Wyborczą” z początków transformacji, a myślę że jest to dobry sposób na poznanie, co ludzie z grona liberalnej inteligencji wówczas myśleli, znajdzie się tam głównie obawy przed odnową endecji, przed nowym rokiem ’68. Jest jednak również obawa przed vox populi, jaki reprezentuje Wałęsa. Trzeba przyznać, że pierwsze decyzje polityczne, które podejmuje ta grupa, np. wystawienie premiera Mazowieckiego w wyborach na prezydenta, jest ogromną porażką w walce z „ciemnogrodem”, ze Stanem Tymińskim. Należy też zwrócić uwagę na akcenty antysemickie w kampanii Lecha Wałęsy. Chciałbym, panie Marku, aby pan powiedział, jakie fobie, obsesje, idee – być może bardzo szlachetne – definiują tego inteligenta, który, jak pan stwierdził, po 20 latach walki o demokrację w tym kraju, wypalił się

Marek Beylin:

Myślę, że ta inteligencja organicznikowsko-emocjonalno-niepodległościowa wchodziła w 1989 roku w nową Polskę z bardzo prostymi, podstawowymi ideami: wolność, równość, niepodległość. W wolnej Polsce liberalna inteligencja pokłóciła się przy okazji różnych kwestii (spory o aborcję, lustrację, Irak itp.) Pomimo konfliktowości, nabierała ona jednolitości w zwarciu. Na przykład, na początku lat 90. zjednoczyła się z powodu zagrożenia ze strony SLD, które obejmowało władzę. Niwelowały się wówczas wszelkie różnice, a zostawały proste wartości. Podobnie było ostatnio, kiedy władzę objął PiS. Przyjęło się wtedy, że ci, którzy są przeciwko PiS-owi, są za demokracją i nie dyskutowaliśmy, za czym konkretnie optujemy. Inteligencja rzeczywiście wchodziła w rok 1989 z pewną utopią. To nie była bynajmniej utopia liberalna, raczej utopia „dobrego socjalizmu”, którego nikt nie widział na oczy, ale którego wszyscy pragnęli. Szerzyła się wówczas w społeczeństwie ogromna nieufność wobec kapitalizmu. Inteligencja dostała po głowie, ponieważ nie mogła sformułować żadnej rozsądnej alternatywy dla tej drogi, jaką promował Leszek Balcerowicz. To się po prostu działo – my za tym nie nadążaliśmy. Było to dla nas dramatyczne doświadczenie. Jacek Kuroń przeżywał gorzki dramat. Wiedział z jednej strony, że musi budować kapitalizm, natomiast ubolewał nad tym, że przez to „utleniły się” cenne dla niego wartości, tj. społeczna solidarność, wzgląd na słabszych itd. Dylemat tego lewicowego inteligenta, który budował kapitalizm po części z entuzjazmem, a po części z goryczą, doskonale oddaje stan ducha inteligenta, dzisiaj nazywanego liberalnym. W 1989 roku był to przede wszystkim inteligent utopijny.

Leszek Jażdżewski:

Pytanie brzmi również: czy nie było tam także czynników natury psychologicznej, swego rodzaju paternalizmu zarzucanego często liderom Unii Wolności oraz „Gazecie Wyborczej”? Czy nie jest tak, że liberalne elity same się od narodu odizolowały? Chciałbym przedstawić tutaj cytat z wypowiedzi pewnego katolickiego filozofa – „nie zrozumie pan nigdy swojego narodu, bo nie szedł pan nigdy na pielgrzymkę na Jasną Górę”. Być może ci ludzie powinni pójść na Jasną Górę?

Aleksander Smolar:

Trzeba sobie uświadomić dylemat, przed którym stała ta elita. W różnych zachodnich opracowaniach autorstwa najwybitniejszych specjalistów był głęboki pesymizm odnośnie możliwości transformacji w naszym kraju. To ze względu na bardzo prosty i oczywisty dylemat. Przemiany rynkowe i przemiany demokratyczne to jakby dwa pociągi, które muszą się ze sobą zderzyć. Ich logika jest zupełnie odmienna. Logika demokratyczna to logika równości. Logika rynkowa z kolei to logika różnicowania losów, szans na przyszłość. Dramat polega na tym, że logika demokratyczna poprzedza rynkową. Przemiany demokratyczne potrafią zablokować przemiany rynkowe, miało to miejsce w wielu krajach Ameryki Łacińskiej. To dlatego, że te grupy najbardziej poszkodowane w przemianach rynkowych mogą zebrać się w silną organizację i zablokować zarówno przemiany rynkowe, jak i demokratyczne. Takim zagrożeniem był Tymiński. Publicyści zachodnioeuropejscy byli przekonani, że zmierzamy ku cyklowi latynoamerykańskiemu. U nas ten problem został rozwiązany bez użycia środków dyktatorskich. Wielu liberałów, również tych na najwyższych stanowiskach, czyniło wyraźne aluzje jakoby bez „wzięcia za mordę” tego narodu nie da się Polski poprowadzić do nowoczesności. Wiele osób tak myślało. Te same środowiska, które wysuwały postulaty takie jak ograniczenie pluralizmu, były jednocześnie środowiskami głęboko demokratycznymi. Ujawniło się to podczas rządów Wałęsy, kiedy sprzeciwiały się one falandyzacji polityki.

W wyborach w 1990 roku to środowisko odczuwało autentyczne zagrożenie, na szczęście nieuzasadnione. Środowisko liberalnej inteligencji było niewzruszenie prodemokratyczne. Przeprowadzając niezgodne z jej duchem reformy rynkowe, pozostawała ona wierna wartościom demokratycznym. Ciężko znaleźć jakąkolwiek wypowiedź ze strony tej inteligencji, która by im zaprzeczała. Jeśli chodzi o paternalizm elit – przywoływanie tutaj zdania Geremka jest groteskowe. Nie ma w nim nic nagannego. Ja mogę zacytować setki podobnych wypowiedzi: „Jest Europa, ale nie ma jeszcze Europejczyków”, „Są Włochy, ale nie ma jeszcze Włochów”. To są cytaty z wypowiedzi wybitnych postaci europejskich. Tymczasem u nas środowiska wrogie Geremkowi zrobiły z niego antydemokratę, choć ich przedstawiciele sami często grzeszyli przeciwko podstawowym zasadom demokratycznym. Geremkowi natomiast nie można przypisać ani jednej decyzji czy wypowiedzi, która by zaprzeczała wartościom demokratycznym. Środowisko liberalnej inteligencji stanowiło elitę. Pamiętajmy, że na tę partię głosowały miliony Polaków. To nie były żadne wąskie elity, lecz szeroko pojmowana elita narodu, która chciała modernizacji kraju, nawet jeżeli przyszło jej potem zapłacić za to cenę, jak to miało miejsce w przypadku nauczycieli. To był oczywiście wielki rozdział w polskiej demokracji, ale musiał się on skończyć. Budowanie normalnej demokracji kosztowało to środowisko utratę racji bytu.

Głos z sali:

Prof. Zbigniew Pełczyński:

Mnie, jako zewnętrznego obserwatora, uderzył niesłychany idealizm tej grupy, która przejmowała władzę w 1989 roku. Dawna elita została zastąpiona przez nową, zupełnie nieprzygotowaną na czekające ją wyzwanie. Zadanie było bardzo proste, a jednocześnie niesłychanie trudne: zbudować na ruinach starego ładu, oczywiście likwidując szkodliwe pozostałości, nowy ład: gospodarczy, polityczny, społeczny, prawny. To było kolosalne historyczne zadanie, bez precedensu. „Forma pokojowej rewolucji”. Ta elita nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić, jak przejść od marzeń do rzeczywistości XX wieku. Robiła co mogła, ale to przerastało jej możliwości. W Polsce tak naprawdę nikt nie był przygotowany do zmiany ustroju. Mam pewien przykład z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy byłem doradcą prof. Geremka w Komisji Konstytucyjnej Sejmu. Trzy pierwsze posiedzenia zostały poświęcone aksjologii konstytucji. Trzy miesiące cennego czasu zmarnowane na intelektualne debaty o wartościach! Konstytucja demokratycznego państwa jest przecież praktycznym mechanizmem tworzenia silnej, a jednocześnie ograniczonej władzy, gdzie organy współpracują ze sobą, a nie wzajemnie utrudniają sobie funkcjonowanie. Konstytucja to również zabezpieczenie obywatelskie przed nadużyciami tejże władzy. Dopiero po wielu latach, i to nie do końca doszliśmy do tej wiedzy w Polsce.

Elita naiwnie sądziła, że społeczeństwo jakoś zaakceptuje te wszystkie drastyczne przemiany bez zastrzeżeń. Zadanie było więc niesłychanie trudne; brakowało wiedzy praktycznej, narzędzi politycznych. Nie zbudowano tego, co kultywowano od lat w nowoczesnych państwach, czyli silnego korpusu urzędniczego, który wspiera polityków. Jednym z koniecznych instrumentów, by stworzyć nowoczesne państwo, jest system partyjny, którego w przeciwieństwie do systemu służby cywilnej, nie da się niestety zadekretować. W Polsce powstał bardzo kiepski system partyjny, niezakorzeniony w interesach, odcięty od wyborców. Kiedy obserwuje się zachodnie systemy partyjne, widać, że najpierw był jakiś duży, wspólny interes: masowy, gospodarczy czy religijny, wokół którego gromadzili się ludzie, a potem politycy. Polskie partie powstały w jakiś dziwny sposób, od góry poprzez wydzielanie się małych elit i potem szukania sobie wyborców, to był niemal cud, że tyle dało się jednak osiągnąć.

Aleksander Smolar:

Elity formują się zupełnie na innej zasadzie, to znaczy nie na zasadzie ruchów społecznych, ale interwencji zewnętrznej (zieloni, ruchy kobiece) i to jest pozytywną oznaką destabilizacji, polityki wprowadzania nowych tematów, problemów, elit, ale to nie podstawowy kanał formowania się polityki demokratycznej. Te partie, które dzisiaj dominują, nie są stabilne, nie są przyszłością polskiej polityki, ona będzie jeszcze ewoluowała. Czy naprawdę można liczyć, że stabilne jest tylko Radio Maryja i Kościół Katolicki? Uważam, że nie. Moim zdaniem jesteśmy paradoksalnie w okresie antypolitycznym. Przede wszystkim reakcją na proces transformacji było wielkie zmęczenie, pojawił się język populistyczny. PO posługiwało się językiem, który niewiele odbiega od języka PiS-u. Sam Tusk mówił afirmatywnie o odpowiedzialnym populizmie. Miłość do Platformy ma w sobie rzecz paradoksalną. Kocha się Platformę, bo ona „nic nie robi”. W gruncie rzeczy partia ta zapewnia Polakom komfort. Przez te półtora roku reformy były minimalistyczne. Teraz podczas kryzysu jest oczywiście gorzej i od państwa oczekuje się obrony, co z pewnością doprowadzi do zmiany polityki.

W kwestii łączenia przeszłości z przyszłością. Miałem od początku świadomość, że formacja, z którą się identyfikowałem, i za którą odczuwam głęboką nostalgię, jest skazana na śmierć. Nie potrafiła ona łączyć wzniosłych celów i wizji z interesami swoich wyborców, żeby mieć poparcie i móc te cele realizować. Uważała, że wyborcy powinni wykazać się dojrzałością i mieć na uwadze dobro ogólne. Normalna partia polityczna, i dziś mamy tego przykład, jest zorientowana bardziej na zdobywanie wyborców niż na długofalowy interes narodowy. Musi powstać jakaś synteza nowego typu. Moim zdaniem będzie to wymuszane przez dojrzewanie społeczeństwa oraz zmiany, które przyjdą z zewnątrz.

Andrzej Jonas:

Wydaje mi się, że mamy za sobą okres rewolucyjny. Bez względu na to, jakie zmiany przyniesie kryzys. Co nie oznacza, że wyzwania, stojące przed polskim społeczeństwem, są małe. Inteligencja po okresie bohaterskim wróci do czegoś, co znamy z polskiej historii, czyli pracy u podstaw. Większość socjologów zauważa, że instrumentem państw zmierzających do zamożności, jest kapitał ludzki. W okresie tych ostatnich 20 lat Polacy inwestowali w siebie, uczyniliśmy ogromny skok edukacyjny, który nie ma sobie równych w historii. W tak krótkim czasie wzrosła przecież liczba ludzi, dysponujących dyplomami wyższych uczelni.

W momencie osiągnięcia zamożności dalszym instrumentem jest kapitał społeczny, pod tym względem zajmujemy jedno z ostatnich miejsc. Elementem kapitału społecznego jest przede wszystkim zaufanie oraz zdolność do wytwarzania najrozmaitszych wspólnych projektów. My w ogóle nie dysponujemy takimi umiejętnościami. To jest niesłychanie dramatyczna konstatacja. Według obliczeń po 10 latach wyeksploatujemy kapitał ludzki i na rynek powinien wejść kapitał społeczny. Przed inteligencją polską stoi więc wielkie zadanie, i chyba właśnie niepolityczne. Jest ona tą grupą, która nie koncentruje się na własnym merkantylnym interesie, ale widzi dalej.

Marek Beylin:

Myślę, że rola inteligencji jest podwójna. Z jednej strony praca organicznikowska, budowanie instytucji, świadomości, praca edukacyjna, działalność ośrodków lokalnych (ponieważ wiele rzeczy dzieje się poza wielkimi miastami). Ktoś powinien opowiedzieć Polakom o Polsce i o Europie, tak, by ta opowieść zawierała jakąś utopię. Głęboko wierzę, że na dłuższą metę ani polityka, ani życie społeczne nie daje się prowadzić bez elementów wizyjnych. To się niewątpliwie narodzi. Jak z liberalizmu stworzyć rodzaj utopii politycznej? To jest niesłychanie trudne, bo przyzwyczailiśmy się, że liberalizm jest czystą pragmatyką. To oczywiście nieprawda, bo liberalizm ma swoje korzenie ideologiczno- heroiczne, był ideologią sprzeciwu, walczącą. Być może czas wrócić do korzeni. Moim zdaniem najważniejsze są idee, szczególnie w Polsce, gdzie instytucje debaty są zdegenerowane. Proszę spojrzeć na telewizję, to niebywałe, co tam się dzieje. Gazety często są na takim samym poziomie. Zostają książki, stowarzyszenia, kluby, spotkania – takie jak to.

Spłata długu po II RP :)

Porównanie dwóch 20-leci Polski niepodległej, oddalonych od siebie 70 latami niespokojnego wieku XX, jest zadaniem karkołomnym. Nie tylko dlatego, że mamy do czynienia z dwiema różnymi epokami, innymi społeczeństwami, odmiennymi standardami zachowań, a przede wszystkim zupełnie innymi warunkami do osiągania w polityce zamierzonych celów. Inny też był punkt startu do niepodległości. Porównuję te dwie epoki nie po to, by wykazać wyższość jednej nad drugą, lecz by podkreślić różnice, a przy okazji odnieść się do kilku mitów.

Historia zatoczyła koło

 

Porównanie wypada zacząć od stwierdzenia oczywistego: przedwojenna Polska była krajem o wiele biedniejszym niż III RP i pod wieloma względami zacofanym. Statystycy posługiwali się innymi miarami, więc trudno jest bezpośrednio porównać poziom PKB. O ile wiem, nikt też nie pokusił się o dokonanie takich szacunków. Ośmiela mnie to do przedstawienia własnych. Na podstawie historycznych porównań międzynarodowych oraz danych GUS dotyczących produkcji rolnej, przemysłowej i górniczej, szacuję, że w roku 1929 PKB Polski wynosił 50-60 mld dolarów (według obecnej wartości dolara), czyli 1600-2000 dolarów na głowę mieszkańca. W roku 2007 PKB Polski wyniósł 422 mld dolarów, a uwzględniając parytet siły nabywczej złotego i dolara – 590 mld dolarów. Jesteśmy mniej więcej 8-10-krotnie bogatsi niż nasi dziadowie. To znaczy, że przez ostatnie 70 lat rozwijaliśmy się w średnim tempie (uwzględniając katastrofę wojny i okupacji) 2,3 proc. Nie było to tempo wolne, ale też nie mamy powodu do szczególnej satysfakcji. W podobnym tempie rozwijał się cały świat. W gruncie rzeczy pozycja Polski w świecie – mierzona potencjałem gospodarczym – jest dziś niewiele większa niż przed II wojną światową. Jej najlepszym miernikiem jest udział polskiego eksportu w obrotach światowych, który w roku 2007 wynosił 1,1 proc., 70 lat wcześniej 0,8 proc.

Dwie modernizacje

II Rzeczpospolita była krajem rolniczo-przemysłowym, w którym 2/3 ludności utrzymywało się z rolnictwa. To wskaźnik typowy dla kraju, w którym dokonuje się pierwsza fala modernizacji – urbanizacja, industrializacja, tworzenie się wielkich zakładów przemysłowych, ze szczególnym uwzględnieniem przemysłu ciężkiego. W roku 1931 w górnictwie i przemyśle pracowało 1675 tysięcy robotników i 106 tysięcy pracowników umysłowych. Kryzys gospodarczy lat 1929-1933, który w Polsce był wyjątkowo głęboki, zatrzymał industrializację, która dopiero pod koniec lat 30. nabrała ogromnej dynamiki. W latach 1936-1938 Polska była jednym z najszybciej rozwijających się krajów na świecie.

W ciągu 10 lat (1921-1931) udział ludności żyjącej w miastach wzrósł z 24,6 do 27,2 proc., a w końcu lat 30. przekroczył 30 proc. Liczba ludności Warszawy wzrosła o ponad 200 tysięcy, Łodzi o 150 tysięcy, Poznania o blisko 100 tysięcy. Bardzo szybko rosła liczba ludności w należących do Polski miastach Górnego Śląska. To była nie tylko zasługa migracji ze wsi do miast, ale też przyrostu naturalnego, który należał do najszybszych w Europie.

Do końca II RP sytuacja w rolnictwie była jednak najważniejszym problemem, jeżeli nie gospodarczym, to społecznym i politycznym. Reforma rolna i poprawa struktury agrarnej udała się tylko częściowo. Rozwiązaniem byłaby szybka industrializacja, ale wymagałaby ona ogromnego nakładu kapitałów, których w Polsce brakowało.

Ważnym wyzwaniem dla modernizatorów była także likwidacja analfabetyzmu – w 1921 roku 33,1 proc. ludności Polski nie potrafiło czytać i pisać. Na wsi było to aż 38 proc. Dziesięć lat później analfabetów było już „tylko” 23,1 proc., przy czym na wsiach 27,6 proc. Nie mamy informacji o analfabetyzmie w ostatnich latach II RP (spis powszechny był zaplanowany na rok 1941, z oczywistych względów się nie odbył), ale z wycinkowych danych wynika, że postęp edukacji podstawowej był szybki i analfabetyzm – poza rejonami najbardziej zacofanymi – przestawał być problemem.

W III RP rewolucja edukacyjna dokonała się na szczeblu wyższym. Liczba studentów wzrosła niemal pięciokrotnie i Polska stała się jednym z najlepiej wykształconych krajów w Europie. Tak przynajmniej wynika z liczb, gdyż do jakości kształcenia można mieć wiele zastrzeżeń.

III RP zaczęła się wówczas, gdy w krajach wysokorozwiniętych zaawansowany był proces, który Alvin Toffler nazwał trzecią falą modernizacji. Zaczyna się wtedy zmniejszać liczba pracowników produkcyjnych, szybko rośnie rola usług i nowoczesnych technologii.

Wyzwania, które stanęły przed krajami wcześniej uprzemysłowionymi według zasad centralnego planowania, były dramatyczne. Należało rozmontować dużą część przemysłu i przebudować w sposób rynkowy. Efekty, jakie osiągnęliśmy, były bardziej imponujące niż w II RP. Wprawdzie koszty społeczne były znaczne – można je mierzyć liczbą osób, które wycofały się z aktywności zawodowej – ale po 20 latach transformacji struktura polskiej gospodarki jest lepiej dopasowana do potrzeb wynikających z kooperacji ze światem niż w okresie II RP. W roku 1923 polski eksport wyniósł 2056 mln zł, w 1938 – 1185 mln zł. Wprawdzie realny spadek był mniejszy (ceny światowe wówczas spadały), ale w najlepszym wypadku można mówić o stagnacji eksportu. Tymczasem w III RP eksport, będący miarą dopasowania krajowej gospodarki do rynków światowych, wzrósł w ciągu 20 lat przeszło dwudziestokrotnie.

Gospodarka narodowa

Żyjąc od ponad pół wieku w państwie jednolitym narodowo nie zawsze pamiętamy, że II RP była mieszanką kilku narodów, a konflikty na tle narodowościowym były na porządku dziennym. W gospodarce szczególnie znacząca była rola osób narodowości żydowskiej. W 1938 roku na 469 tysięcy zakładów handlowych prawie połowę stanowiły zakłady należące do Żydów, nieco ponad 40 proc. do katolików, a właściciele reszty zakładów wyznawali inne religie lub nie podawali o tym informacji.

„Kwestia żydowska” była silnie powiązana ze sprawami gospodarczymi. Niemal wszyscy politycy i intelektualiści zgadzali się, że jest to kwestia bardzo istotna dla Polski. Proponowano różne jej rozwiązania – od emigracji po asymilację ludności pochodzenia mojżeszowego. Być może najoryginalniejsza była propozycja środowiska skupionego wokół „Słowa”, tygodnika wychodzącego w Wilnie – dotyczyła ona stworzenia samorządnych gmin żydowskich, prowadzących własną politykę podatkową i społeczną.

Na drugim krańcu była endecja, wzywająca do bojkotu żydowskich sklepów i rzemiosła. Polskie elity „kwestię żydowską” uważały za obciążenie, trudny problem do rozwiązania. Praktycznie nikt nie zauważał, że kilka milionów przedsiębiorczych, zwykle lepiej od Polaków wykształconych Żydów, mających międzynarodowe powiązania gospodarcze, jest wielkim bogactwem Polski. Tyle że wykorzystanie tego atutu wymagałoby silniejszej integracji Żydów z państwem polskim, a wiele ścieżek kariery było w II RP dla nich zamknięte.

Żydzi, którzy wyemigrowali do USA, bez trudu zaadoptowali się w społeczeństwie amerykańskim, stając się często wybitnymi naukowcami, prawnikami, bankierami. Dlaczego nie było to możliwe w II RP? To temat na osobne rozważania, ale warto je podjąć.

Odpływ i przypływ globalizacji

I wojna światowa oznaczała gwałtowny odwrót od globalizacji. O ile w roku 1914 zagraniczne aktywa w stosunku do PKB w całym świecie stanowiły 17,5 proc., o tyle w 1930 już tylko 8,4 proc. i ten wskaźnik nieustannie spadał. Światowy eksport, który w 1913 roku stanowił około 8 proc. światowego PKB, spadł w latach 30. do około 5 proc. Świat się zamykał, odgradzał barierami celnymi, na porządku dziennym były wojny handlowe. Ten międzynarodowy kontekst jest ważny, jeśli chcemy rozumieć politykę gospodarczą II RP.

Naszym najważniejszym partnerem handlowym były Niemcy – największy kraj europejski, z którym Polska miała najdłuższą granicę. Na kraj ten przypadała mniej więcej połowa obrotów handlowych Polski. Gdy w roku 1925 wygasła klauzula największego uprzywilejowania, którą Polska miała w handlu z Niemcami na mocy Traktatu Wersalskiego, Niemcy uzależniły zawarcie stałego traktatu handlowego z Polską od ustępstw politycznych. Skończyło się to wojną handlową, w wyniku której obroty handlowe między obydwoma państwami spadły – bardziej zresztą import z Niemiec niż polski eksport do tego kraju. O ile jednak Polska była dla Niemiec drugorzędnym partnerem, to polska gospodarka odczuła napięcia z Niemcami bardzo boleśnie.

Zagrożenie z zewnątrz – gospodarcze, ale także polityczne i militarne – było istotnym determinantem polityki gospodarczej przedwojennych rządów. Gdy w drugiej połowie lat 30. rząd postanowił stworzyć Centralny Okręg Przemysłowy, został on ulokowany w Polsce centralnej, niemal w równej odległości od nieprzyjaznych Niemiec i Rosji.

Również druga sztandarowa inwestycja II RP – Gdynia – miała silny kontekst polityczny. Chodziło o uniezależnienie się od portu w Gdańsku, który co prawda był kontrolowany przez polskie władze, ale liczono się z groźbą utraty tej kontroli.

Etatyzm

Nieprzyjazne otoczenie, szczupłość krajowego kapitału oraz ogromne problemy logistyczne wynikające z konieczności integracji trzech różnych organizmów gospodarczych, powodowały, że przedwojenne rządy musiały chcąc nie chcąc silnie angażować się w sprawy gospodarcze. Etatyzm jako hasło był niepopularny. Opozycja zarzucała każdemu rządowi poczynania etatystyczne, a rządy się broniły, twierdząc, że z etatyzmem nie mają nic wspólnego. Ale zastępowały prywatny kapitał w roli przedsiębiorców i modernizatorów. Według szacunku historyków gospodarczych należące do państwa przedsiębiorstwa wytwarzały około 30 proc. PKB. To bardzo dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę znaczną rolę rolnictwa (na szczęście prywatnego) oraz drobnego rzemiosła i handlu. W bankowości i dużym przemyśle rola państwa była decydująca.

W ciągu 20 lat niepodległości państwowa własność rozszerzała się. Najbardziej znaczące sukcesy gospodarcze II RP – ujednolicenie dróg kolejowych, budowa Gdyni, COP, Zakładów Azotowych – to zasługa państwa. Mało kto dziś pamięta, że państwowy sektor przynosił niewielkie zyski i pochłaniał szczupłe zasoby kapitałowe.

III RP startowała z drugiego końca, od gospodarki niemal całkowicie kontrolowanej przez państwo, lecz struktura własności szybko zmieniała się na korzyść sektora prywatnego. Cechą charakterystyczną II RP była nacjonalizacja, na przykład Zakładów Mechanicznych w Ursusie, hut: „Pokój”, „Królewska”, „Laura”, Zakładów Scheibler i Grohman. Prywatyzacja była zjawiskiem rzadkim.

III RP wystartowała w momencie, gdy na całym świecie dominowały liberalne poglądy na gospodarkę. Prywatyzacja była jednym z podstawowych celów transformacji i choć stopniowo zamarła, zmiany własnościowe (także na skutek tworzenia prywatnych firm od podstaw) są jednym z najważniejszych fenomenów ostatnich 20 lat.

Często zazdrościmy sprawności państwa II RP. Ot choćby państwowa fabryka obrabiarek w Rzeszowie powstała w ciągu kilku miesięcy, w ramach inwestycji w Centralny Okręg Przemysłowy. Dziś same plany i uzgodnienia trwałyby kilka lat. Ale prywatny sektor potrafi dziś skuteczniej gromadzić kapitały i inwestować, niż w II RP.

Unoszeni przez koniunkturę

III RP natrafiła na wyjątkowo korzystną koniunkturę międzynarodową, dzięki której miała ułatwioną transformację, otrzymała znaczne wsparcie finansowe, a przede wszystkim nie napotkała przeszkód w kontaktach gospodarczych z zagranicą.

Gdy na początku lat 20. kolejne rządy próbowały przeprowadzić reformę walutową, największym problemem było uzyskanie zagranicznych pożyczek, stabilizujących polską walutę. Ponieważ kraj był postrzegany jako mało wiarygodny, wierzyciele żądali zabezpieczeń w towarach lub prawach do pewnych dochodów państwa. Włosi udzielili pożyczki 12 mln dolarów zabezpieczonych przez monopol tytoniowy, Szwedzi 6 mln w zamian za dochody monopolu zapałczanego. Za wielki sukces uznawano pożyczkę stabilizacyjną, wynegocjowaną w 1927 roku w Stanach Zjednoczonych – 62 milionów dolarów i 2 milionów funtów (niecały 1 mld dzisiejszych dolarów).

III RP była w momencie powstania faktycznym bankrutem, lecz z powodów politycznych cieszyła się poparciem Stanów Zjednoczonych i międzynarodowych instytucji finansowych, na które rząd USA ma duży wpływ – MFW i Banku Światowego. Reforma Balcerowicza była osłaniana przez Fundusz Stabilizacyjny w kwocie ponad 1 mld USD, będący darowizną dla Polski. Powstanie funduszu zostało wynegocjowane w ciągu kilku tygodni. Zanim odzyskaliśmy zaufanie rynków finansowych, do kraju wpłynęło kilka miliardów dolarów pożyczek z MFW i Banku Światowego.

Porozumienia z wierzycielami, skupionymi w Klubie Paryskim (pożyczki gwarantowane przez rządy) i Londyńskim (banki komercyjne) zawarte w roku 1991 i 1993 pozwoliły nie tylko zredukować dług, odziedziczony po PRL, ale przede wszystkim otworzyły drogę Polsce, polskim bankom i firmom do międzynarodowego rynku kapitałowego.

Dobra koniunktura polityczna dla Polski, która przekłada się pozytywnie na gospodarkę, wynika nie tylko z upadku totalitaryzmów i fali demokratyzacji, ale także w pewnym sensie jest efektem moralnego długu odczuwanego wobec Polski przez Stany Zjednoczone, Europę, a przede wszystkim Niemcy. Moralnym wierzycielem była II RP, zdradzona przez sojuszników i rozbita przez Hitlera i Stalina. W III RP otrzymaliśmy za to częściową rekompensatę. Ostatnią jej ratą są miliardy euro z funduszu strukturalnego Unii Europejskiej. Za kilka lat ten napływ pomocy się skończy. Trzeba będzie żyć na własny rachunek.

Nie ma ucieczki od odpowiedzialności :)

W czasie ostatnich dwóch lat mieliśmy do czynienia z coraz bardziej wstrząsającymi przykładami terroryzmu państwowego, polegającymi na przekraczaniu uprawnień służb mundurowych. Zasadne wydaje się pytanie, komu te służby służą: państwu czy społeczeństwu, ludziom władzy czy prawu?

Zaczęło się od brutalnego tłumienia protestów ulicznych w ramach Strajku Kobiet, gdzie posunięto się nawet do użycia pałek teleskopowych, aby rozproszyć zgromadzone kobiety, które nie dokonywały żadnych zniszczeń, a jedynie demonstrowały swój sprzeciw wobec klerykalizacji kraju. Potem miały miejsce barbarzyńskie akcje push-backu ze strony wojska, policji i Straży Granicznej na granicy z Białorusią. Żadną wyższą racją nie da się usprawiedliwić bezdusznego wyrzucania z powrotem za granicę kobiet, dzieci i chorych lub krańcowo wyczerpanych mężczyzn, gdzie w zimnym lesie i na bagnach czekała ich śmierć. No i wreszcie , za sprawą już innego państwa, doczekaliśmy się ukraińskiej hekatomby, gdzie rosyjski najeźdźca burzy obiekty cywilne: osiedla mieszkaniowe, szpitale i szkoły; nie godzi się na korytarze humanitarne z oblężonych miast i używa zabronionej prawem międzynarodowym broni w postaci bomb kasetonowych i próżniowych, siejących ogromne spustoszenie wśród ludności cywilnej na dużym obszarze. Rosja – oficjalne państwo i członek ONZ – otwarcie w XXI wieku dopuszcza się ludobójstwa.

Dlaczego te trzy przykłady, z których ten ostatni tak dalece odbiega swoją potwornością i zasięgiem od dwóch poprzednich, umieszczam obok siebie? Otóż robię to dlatego, że nie rozmiar tragedii ma w wypadku tego artykułu znaczenie, ale zachowanie wykonawców rozkazów, które do tych tragedii prowadzą. Zestrzelony przez siły ukraińskie pilot rosyjskiego bombowca tłumaczy, że o tym, iż wyznaczony cel, który otrzymał, jest osiedlem mieszkaniowym, dowiedział się dopiero wtedy, gdy był już nad nim. „Ale co mogłem zrobić, przecież rozkaz to rozkaz, więc bomby zrzuciłem. A teraz proszę o przebaczenie”. W Procesie Norymberskim tłumaczenie się koniecznością wykonania otrzymanego rozkazu nie było brane pod uwagę, ale dotyczyło to tylko najwyższych rangą dowódców i dygnitarzy III Rzeszy. Wykonawców rozkazów na niższych szczeblach nikt już nie rozliczał, chociaż to oni bezpośrednio naciskali na spust zabijając ludność cywilną.

Zasadnicze pytanie zatem brzmi: czy można się pozbyć odpowiedzialności za zbrodnię, jeśli się tylko wykonuje rozkazy przełożonych? „Rozkaz, to rozkaz” – powiedział rosyjski pilot. Ile razy można to usłyszeć z ust policjantów i żołnierzy, którzy bez entuzjazmu, ale posłusznie uczestniczą w pacyfikacji społecznych protestów, także wtedy, gdy ewidentnie łamane są prawa człowieka i w ogóle polskie prawo. Służby siłowe są po to, aby pilnować porządku i chronić mienie oraz uczestników manifestacji. Nie chodzi przy tym o to, że któremuś z funkcjonariuszy mogą puścić nerwy i zareaguje ostrzej niż przewidywał rozkaz. Zgodnie z prawem, funkcjonariusz ten powinien zostać ukarany, co w państwie PiS jeszcze się nie zdarzyło. Nie chodzi również o przypadki sadystycznego wyżywania się z własnej inicjatywy na zatrzymanych osobach przez zdegenerowanych funkcjonariuszy. Chodzi o to, że świadomie wydawane są rozkazy, z inspiracji decydentów na wyższych szczeblach władzy, aby brutalniej traktować uczestników demonstracji, niż na to zasługują z punktu widzenia ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego. Jeśli tak się dzieje, to znaczy, że państwo z powodów politycznych stosuje terror, łamiąc zasady demokracji. Czy w tej sytuacji policjant może taki rozkaz zlekceważyć, jako niezgodny z prawem?

Otóż zapewne większość oficerów wojska czy policji odpowie na to pytanie tak, jak ów rosyjski pilot – „rozkaz, to rozkaz”. Co by to było, gdyby w służbach mundurowych podwładni zastanawiali się nad wykonaniem rozkazu? Przecież z definicji rozkaz tym różni się od zwykłego polecenia służbowego, że musi być wykonany natychmiast, bez jakichkolwiek uwag i wątpliwości kierowanych do przełożonego. W regulaminach jest co prawda klauzula, o której rzadko się wspomina, że w sytuacji, w której podwładny nie widzi sensu lub zgodności z prawem otrzymanego rozkazu, może poprosić przełożonego o wydanie rozkazu na piśmie. Oczywiście, w czasie akcji nie ma możliwości, aby z tej klauzuli skorzystać. Może być ona niekiedy stosowana na wysokich szczeblach dowodzenia.

Wtedy jednak pojawia się kolejne pytanie: czy otrzymanie rozkazu na piśmie zwalnia jego wykonawcę z odpowiedzialności? Czy wtedy, już z czystym sumieniem, może robić wszystko, co mu każą? Gdyby tak do tego podejść, to by oznaczało, że wymagana w służbach mundurowych karność i dyscyplina wyklucza człowieczeństwo. Funkcjonariusz przestaje być człowiekiem, który myśli i dokonuje ocen moralnych, a staje się zwykłym narzędziem, którym dowolnie może posługiwać się jego dowódca. Ślepe posłuszeństwo, którego od swoich podwładnych oczekują autokraci, jest największą wadą człowieka, który wtedy sam rezygnuje z własnej wolności i skazuje się na uprzedmiotowienie. Mniejsza z tym, kiedy rozkaz jest tylko głupi i jego posłuszne wykonanie szkodzi tylko temu, który go wydał. To może być nawet sposób, żeby skłonić autokratę, aby miał zaufanie nie tylko do własnej oceny sytuacji. Gorzej, kiedy wykonanie rozkazu ma wymiar moralny i godzi w którąś z podstawowych norm. Z obowiązku przestrzegania norm moralnych nikt i nic nie może człowieka zwolnić. Kiedy w czasie wojny ginie i ponosi straty ludność cywilna, w wyniku działań, których można było uniknąć, odpowiedzialność ponoszą wszyscy ci, którzy do tych działań doprowadzili, zarówno wydający rozkazy, jak i ich wykonawcy.

Za skutki swoich działań, które prowadzą do krzywdy niewinnych ludzi, każdy, kto się do tego przyczynił, ponosi odpowiedzialność indywidualną. Za niepotrzebną śmierć i zniszczenia, które spowodowały bomby zrzucone z samolotu rosyjskiego pilota, odpowiedzialność ponosi zarówno on, jaki jego dowódca, który wydał mu taki rozkaz, a także wszyscy ci, którzy taki sposób prowadzenia wojny uznali za właściwy.

Skoro wszyscy są tu jednakowo winni, to dlaczego opinia publiczna tę odpowiedzialność różnicuje, obarczając nią w największym stopniu Putina i jego generalicję, a tych niżej w hierarchii jakby mniej, nie mówiąc już o zwykłych żołnierzach, którzy są przecież bezpośrednimi sprawcami zbrodni? Na to pytanie odpowiedzieć jest stosunkowo łatwo i nie chodzi tu tylko o stygmatyzowanie inspiratorów zła. Otóż im niżej w hierarchii, tym większe staje się ryzyko kary za niewykonanie rozkazu. W warunkach wojennych żołnierzowi, który uchyla się od wykonania rozkazu najczęściej grozi śmierć. Żołnierz, któremu kazano strzelać do cywili, znajduje się w sytuacji ekstremalnego dylematu moralnego. Ratując swoje życie, traci swoją wolność, godząc się na popełnienie niechcianej zbrodni. Można go zrozumieć i mu współczuć, ale czy można mu wybaczyć? Rosyjski pilot musi pozostać z tym pytaniem bez odpowiedzi. W przypadku wyborów moralnych nie można uciec od odpowiedzialności, przerzucając ją na innych. Chociaż cena, którą trzeba byłoby zapłacić, aby postępując moralnie, ocalić swoją wolność i człowieczeństwo, bywa niekiedy bardzo wysoka.

Ale przecież nie zawsze wolność i człowieczeństwo są aż tak drogie. Najczęściej cena ta nie jest zbyt wygórowana. Odmowa bicia protestujących kobiet czy legitymowania ludzi za noszenie białych róż podczas miesięcznic smoleńskich, grozi co najwyżej naganą lub wydłużeniem czasu awansu na wyższy stopień. Być może udzielanie pomocy imigrantom zamiast wyrzucania ich za granicę z Białorusią groziłoby czymś więcej, może degradacją, zwolnieniem ze służby, albo nawet więzieniem, zważywszy, że to się działo w warunkach stanu wyjątkowego. Oczywiście, krzywda, którą się tu wyrządza słuchając rozkazów, jest nieporównanie mniejsza od mordowania cywili w czasie wojny. Skoro tak, to i świństwo moralne jest mniejsze, ale zawsze to świństwo. A przecież bywa, że nadmiar gorliwości okazuje się tylko po to, by zyskać aprobatę przełożonych. Najgorszy w tym wszystkim jest ten strach przed konsekwencjami nieposłuszeństwa, opowiedzenia się po właściwej stronie, zaprotestowania przed gwałceniem norm moralnych w imię jakoby wyższych celów; bo mogę przez to stracić pracę, bo mogą się mścić, bo moja rodzina na tym ucierpi. Ale jakie mogą być wyższe cele od stawania w obronie praw człowieka? Najwyższy czas wyzwolić się z komunałów o wierności i służbie ojczyźnie i narodowi, którymi posługuje się władza we własnym interesie, wykorzystując resorty siłowe. Resorty te są niezbędne również w kraju demokratycznym, ale po to, by chronić obywateli, a nie władzę.

Liberalizm w odniesieniu do problemu odpowiedzialności osobistej wyraża się w postawie radykalnej i heroicznej; nie przewiduje bowiem możliwości jej odrzucenia lub choćby ograniczenia. W jednym z wywiadów profesor Leszek Kołakowski opisuje rozmowę dziennikarza z więźniem, który jako żołnierz amerykański dopuścił się w Wietnamie czynu przestępczego, za który odbywa teraz karę. Mimo wyraźnych sugestii dziennikarza, że przestępstwo to można usprawiedliwić jako nie w pełni kontrolowaną reakcję na przeżyte okrucieństwa wojenne, więzień stwierdził, że za to, co się zdarzyło wyłącznie on sam ponosi odpowiedzialność. W przeciwnym razie, gdyby próbował się usprawiedliwiać okolicznościami, pozbawiłby się własnej wolności. „Tacy ludzie, jak ten żołnierz, ocalą świat” – spuentował jego postawę Kołakowski.

Warto rozwinąć tę myśl wybitnego polskiego filozofa. Otóż jedyną obroną przed światem przemocy i zniewolenia jest odwaga i solidarność ludzi przestrzegających uniwersalnych norm moralnych. Odmowa zachowań godzących w te normy przez pojedyncze osoby niczego nie zmieni. Zostaną uznani za zdrajców i wyrzuceni na społeczny margines. Ale kiedy protest przeciwko łamaniu praw człowieka stanie się powszechny w służbach mundurowych, gdzie ludzie nie dadzą sobie wmówić, że są wyższe cele, które to uzasadniają, wówczas tradycyjne podejście, że funkcjonariusz jest ślepym narzędziem władzy, będzie musiało ulec zmianie. Karność i dyscyplina w służbach mundurowych są niezbędne, ale funkcjonariusze muszą mieć prawo do moralnej oceny otrzymywanych rozkazów. Gdzie, jak gdzie, ale w tych zawodach klauzula sumienia powinna mieć zastosowanie. Gdy ma się prawo używać siły i przemocy, trzeba z niego korzystać w sposób, który nie budzi żadnych wątpliwości moralnych. W przeciwnym razie zaciera się różnica między obrońcami prawa, a złoczyńcami, którzy je łamią.

 

Fot. Hello I’m Nik


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Lamentatio de expugnatione Caburae per talibanis :)

Przeczytałem w ostatnich dniach niezliczone posty, wypowiedzi, tweety dotyczące zdobycia Kabulu przez talibów. Myślę o nich nie mniej niż o samym Kabulu.

Miałbym takie małe pragnienie, by ci wszyscy…

– którym jeszcze miesiąc temu nic nie mówiły personalia takie jak: Amanullah, Habibullah, Muhammad Nadir Szach i Muhammad Zahir Szach, sardar Muhammad Daud Chan, Nur Muhammad Taraki, Hafizullah Amin, Babrak Karmal, Muhammad Nadżibullah, Burhanuddin Rabbani, Sibghatullah Modżadidi, Gulbuddin Hekmatjar, Ismail Chan, Ahmad Szach Masud, Abdul Raszid Dostum, Hamid Karzaj, Aszraf Ghani, Muhammad Omar, Abdullah Abdullah, Abdul Ghani Baradar* etc.;

– którzy w poszukiwaniu Kandaharu, Heratu czy Mazar-i-Szarif zeszliby palcem po mapie całą Azję albo i kilka kontynentów jeden po drugim;

– którzy uważają świat i problem afgański za funkcję polskiej politycznej kotłowaniny i okazję, aby potępić Morawieckiego bądź Tuska bądź Kwaśniewskiego z Millerem;

– którzy kochają albo Bidena, albo Trumpa i czują przemożną presję, by przy każdej takiej sprawie określić się po stronie jednego z dwóch wielkich, międzynarodowych plemion;

– którym łatwo przychodzi hierarchizowanie kultur jako lepszych albo gorszych,

…znacznie ostrożniej formułowali swoje stanowiska na temat tego, co się stało i ostrożniej rozkładali winy, nie przesądzali tak łatwo o ‘dzikości ’ Afgańczyków, ich niezdatności do tworzenia państwa albo o ‘tchórzostwie’ miejscowych sił zbrojnych.

Taka ostrożność byłaby wskazana, bo przecież nie wiemy wszystkiego. Jak to jest z prezydentem Ghanim? Uciekł kilkoma samochodami z walizkami dolarów czy poleciał za północną granicę z najbliższą rodziną? To pewnie ustalić łatwiej. W każdym razie dziś zadekował się, za pozwoleniem, w Emiratach. Ale czy zrejterował z abnegacji, czy doszedł do wniosku, że musi gwoli ciągłości państwa, tak jak ją rozumiał, uciec i nie dostać się w ręce talibanu? Czy też, jak mówił, chciał uniknąć rozlewu krwi – a może sądził, że nikt nie stanie w jego obronie? (takie sytuacje bywały przecież i w naszym, uznawanym za cywilizowane wielce, imperium rzymskim). Czy jego minister przeklął go ex post, widząc powszechną reakcję, czy było to szczere sfrustrowanie nieuzgodnionym i tchórzliwym zachowaniem głowy państwa? To albo ustalą kiedyś dziennikarze, historycy i biografiści, albo na zawsze zostanie niepewność i przyjdzie rozstrzygać każdemu jak potrafi najlepiej. A przecież to tylko pierwszy z brzegu przykład.

Jedyne co wiemy na pewno, to to, że wszystko stało się szybciej niż nawet zakładali wycofujący się Amerykanie. I że finał jest katastrofą dla całego świata. Nawet jeśli talibowie spróbują teraz być bardziej światowi, udzielą wywiadu dziennikarce płci żeńskiej raz czy dwa, pojeżdżą na wrotkach w parku rozrywki i pojawią się na tej czy innej konferencji trójstronnej – nic nie zmienia faktu, że ich powrót do władzy to katastrofa zwłaszcza dla mieszkańców dużych miast, w tym stolicy. Katastrofa dla afgańskich kobiet, afgańskiej młodzieży, afgańskich mniejszości, afgańskich czytelników i widzów, afgańskich wolnomyślicieli.

Świat pozostaje pod wrażeniem pandemonium z kabulskiego lotniska, ale większość rzeczywistości pozostaje przed nami ukryta. Mdli mnie na myśl o tym, co muszą przechodzić wszyscy ci, którzy w państwie pod wieloma względami ułomnym i niedziałającym, ale swobodniejszym od pierwszego talibanu, dorośli czy po prostu żyli dwie ostatnie dekady.

Czy należało się wycofywać? Nie wiem, nie jestem znawcą Afganistanu. Kto z Was mnie czasem czytuje, wie, że uważałem – i w gruncie rzeczy nadal uważam – wybór Joego Bidena za znacznie lepsze rozwiązanie dla USA i świata niż reelekcję Donalda Trumpa. Choć nie wiem, z jakich tajnych raportów i analiz wywiadowczych korzystali ostatni dwaj prezydenci Stanów Zjednoczonych, instynktownie przeczuwam, że nie należało mózgu talibanu, Baradara, wypuszczać z więzienia i siadać z talibami do stołu, i że Trump tym bardziej nie powinien był porzucać rządu, który od niemal dwóch dziesięcioleci istniał pod jego egidą, gwoli legitymizowania ludzi, których USA przepędziły w początkach stulecia dużym kosztem ludzkim i finansowym po okresie najokrutniejszej barbarii zaproponowanej przez nich ich własnym poddanym.

Myślę też, może się mylę, że na pytanie „czy mamy się wycofać z Afganistanu” są możliwe z grubsza dwie odpowiedzi

– tak, ponieśliśmy bilionowe koszty, straciliśmy wielu naszych własnych dzielnych żołnierzy – już dość;

– nie, ponieśliśmy bilionowe koszty, straciliśmy wielu naszych własnych dzielnych żołnierzy – nie możemy tego zaprzepaścić.

Każda odpowiedź jest równo cenna, a główny argument – obrotowy. W obu kontekstach używał go w różnym czasie sam Joe Biden (co pokazuje fact checking jego wystąpienia przygotowany przez BBC). Nie dziwi rozgoryczenie rodzin żołnierzy poległych na ziemi Pasztunów. Mają prawo twierdzić, że ofiara ich synów właśnie poszła na marne. Nie dziwi krytycyzm części amerykańskiej prasy, o różnych co do zasady sympatiach zresztą (porównanie z Dunkierką pojawia się nie tylko u pajacującego Trumpa, ale też w kręgach CNN). Ale nie dziwi też aprobata co do samego zamierzenia wyjścia, wypowiadana przez niektórych komentatorów.

Gdybym to ja miał zadecydować, wolałbym jednak nie wychodzić. Nie porzucać Bagram na krępującą grabież, nie narażać się na sceny z chinookiem w Kabulu, które całemu światu przypomniały Sajgon (choć jest jedna zasadnicza różnica – zaangażowani militarnie w Wietnamie Amerykanie postępowali znacznie bardziej okrutnie i bezpardonowo). Ale, raz jeszcze, nie znam, podobnie jak Wy, analiz wywiadowczych, które może mówiły o znacznie większym rozkładzie administracji afgańskiej. I nie muszę konstruować polityki wobec świata w warunkach tylu niepewności i strategicznych przeciwieństw. Tyle że strategia strategią, a los ludzi? I jak tu ufać policjantowi/obrońcy demokratycznego świata, który w taki sposób odpuszcza, i to niezależnie od barwy politycznej kolejnych dwóch prezydentów. Rozglądam się za Ho Szi Minem i jego imperialnym protektorem – i jakoś go nie widzę. Nacisku społecznego na wycofanie, w skali podobnej do schyłku wojny wietnamskiej, też nie dostrzegam. Poprawcie mnie, jeśli coś pominąłem.

Jeśli ostatecznie zadecydowano o wyjściu z Afganistanu, poza samym przeprowadzeniem operacji, należało ją chyba jednak nieco inaczej apologetyzować. Tak, to zaskakujące, że talibowie – mimo obrony poszczególnych punktów – weszli w kraj jak w masło. Ale czy należało mówić, że Afgańczycy sami nie chcieli się bronić? Pamiętam wywiad, jakiego udzielił m.s.z. Afganistanu bodaj Christianie Amanpour. Było to kilka miesięcy temu. Już wówczas tamta władza czuła się zdradzona porozumiewaniem się protektora z talibami. Zza zasłony buńczucznej pewności poczułem wówczas strach dostojnika, ale może to tylko wrażenie. Tyle że, jak podnoszą komentatorzy, morale afgańskiej armii już w tamtym czasie musiało mieć się coraz gorzej – i to także byłoby zrozumiałe. W dodatku taliban, jak się okazuje (Reuters), już od kilkunastu miesięcy infiltrował prowincję, przekupywał starszyznę, docierał do oficerów armii…

Z drugiej strony, zbyt łatwo miotane są oskarżenia pod adresem USA, dotyczące zdestabilizowania regionu. Pamiętacie sytuację w Afganistanie w początkach lat 90.? Na swój sposób przypominała międzywojenne Chiny. Warlordowie etniczni i plemienni porozumiewający się ze sobą i zdradzający siebie nawzajem, nieszczególnie wzdragający się przed dokonywaniem zbrodni wojennych. A czasy interwencji radzieckiej? Brudnej, wstrętnej, rozpoczętej przecież nie na zaproszenie rządu, jak gdzieś przeczytałem, ale z inicjatywy własnej dla zamordowania miejscowego komunistycznego prezydenta Amina w imię ręcznego sterowania lokalnymi komunistami, rządzącymi od roku. Śmieszne jest wymawianie USA destabilizacji kraju, który inwazja sowiecka wprowadziła w stan kompletnego rozedrgania, nawet jeśli Karmal i Nadżibullah utrzymywali się przy władzy relatywnie długo. A masakry dokonywane radzieckim uzbrojeniem przez miejscowy rząd komunistyczny w czasie powstania herackiego, jeszcze przed inwazją? A jeszcze wcześniejsze autorytarne rządy księcia-prezydenta, Daud Chana? Destabilizacja nastąpiła już znacznie wcześniej niż amerykańskie, zakulisowe finansowanie mudżahedinów, w tym także przyszłych talibów. I tylko jej częścią była bipolarna rywalizacja ZSRR i USA o władzę nad światem. I dziś także Biały Dom i Kreml, Downing Street i Quay d’Orsay, Cz’ongnanhai i Beştepe istotnie wpływają na bieg wydarzeń, ale nie o wszystkim decydują.

Potoczne skojarzenia, które rozchodzą się zawsze w e-świecie w podobnych sytuacjach jak świeże bułeczki, dalekie są od pełnometrażowej komparatystyki historycznej. Pewnie mają do tego prawo, ale nie wszystkich przekonają. Bardzo wielu z moich facebookowych znajomych spodobało się porównanie wierchuszki talibanu do episkopatu Polski. To już wiral regularny. Sam używam metaforycznie od czasu do czasu określenia ‘katotaliban’, ale… Wiem, podpadnę Wam, ale ja tak tego nie widzę, jak w memie z ostatnich dni; to jednak przesada. Różnica tkwi oczywiście nie tyle w wysublimowaniu religijnym, ale w kryterium zbrodniczej przemocy i siły militarnej, a także w brutalności. Powiadacie mi: no ale gdyby dać im taką możliwość… No tak, tylko że talibom nikt jej nie dał – sami sobie wzięli mordem, strachem i kałachem, odrodziwszy się jak hydra. W polskim świecie coś takiego jest, twierdzę, niemożliwe, a postawy i podstawy teologiczne odmienne. Z drugiej strony, stosunek polskich biskupów do praw reprodukcyjnych kobiet albo do osób nieheteronormatywnych (propozycja terapii konwersyjnej dla gejów, która przecież jest [nieskuteczną] torturą i gwałtem na osobie ludzkiej, zawarta – przypominam – w osobnym raporcie oficjalnym, płodzonym przez wiele miesięcy!) zbliża episkopat o krok w stronę radykalizmu ademokratycznego. Może i dobrze, niech wiral płynie przez sieć. Niech ekscelencje przemyślą to, jak się sporej części narodu kojarzą (wiem, pewnie nie przemyślą, powiedzą, że są prześladowani niczym pierwsi męczennicy – tego równie nieprzekonującego skojarzenia już przecież używają). Na marginesie: mnie bardziej krajowi purpuraci przypominają persony z drugiej strony afgańskiej barykady. Może warto przypomnieć, że państwo, które posypało się na naszych oczach, nazywało się, ostatecznie, Islamską Republiką Afganistanu.

I ja też Wam chętnie zaproponuje takie luźne skojarzenie, pewnie równie dalekie od głębokiej komparatystyki. Afganistan kojarzy mi się z tymi państwami średniowiecza i wczesnej nowożytności, w których stolica – i czasem jedno, dwa wielkie miasta – tworzyły (proto)społeczeństwo/Gesellschaft, a prowincja, miasteczka, wieś, pozostawały w tradycyjnych rodowo-klanowych społecznościach/Gemeinschaft. Obie formy oddalały się coraz bardziej od siebie. Afganistan przechodził kilka prób westernizacji w XX-XXI wieku. Niektóre były fejkowe i kończyły się kilkaset metrów za murami królewskiego pałacu, inne były umiarkowane i pozornie trwałe, ale dla konserwatywnej prowincji kompletnie nieprzekonywające (wrócę jeszcze do jednej z nich, z czasów króla Zahir Szacha). Inne jeszcze – jak z czasów afgańskiej komuny – były pryncypialne, wbijane po trupach. Te ostatnie budziły oczywiście opór największy. Łamigłówki dwóch systemów nie rozgryźli dostatecznie dobrze Amerykanie, chociaż niewątpliwie próbowali, docierając do starszyzny klanowej. W każdym razie w dzisiejszej tragedii narodów Afganistanu biorą udział ludzie, których dziadowie byli komunistycznymi poetami, buntownikami z bronią w ręku, postępowymi nauczycielami, arystokratami plemiennymi, konserwatywnymi mułłami, niepiśmiennymi chłopami. Łączy ich ponad czterdziestoletnie bytowanie w świecie walki i niepokoju.

Co poszło nie tak w ostatnim dwudziestoleciu albo i wcześniej? Pewnie każdy wbije szpilkę w inne miejsce osi czasu. W szkolenie talibów pod auspicjami CIA. W radziecką inwazję. W pompowanie zielonej waluty w rząd Karzaja i Ghaniego bez umiejętności sprawdzenia, kto i w jakim celu chowa je do kieszeni. W decyzję Trumpa. W decyzję Bidena. W zlekceważenie roli Pakistanu. W uwolnienie Baradara i odesłanie go do Kataru. W inne potknięcia „afgańskiego procesu pokojowego”.

Ja chciałbym zwrócić Waszą uwagę, nieprzesądzająco, na inny obrazek z historii Afganistanu. Gdy przepędzono pierwszy taliban i w Kabulu zebrało się najważniejsze w miejscowej tradycji ciało parlamentarne o metryce nie młodszej wcale niż nasz Sejm, tj. Loja Dżirga, w następstwie obrad i przy mocnym nacisku USA, na czele państwa stanął prezydent Hamid Karzaj, rządzący potem do 2014 r. Ale na zdjęciu z jego pierwszej inauguracji zobaczycie siedzącego nieco z boku niedosłyszącego starca o cichym głosie. To Muhammad Zahir Szach, ostatni władca kraju, obalony przez kuzyna w 1973 r. po niemal czterdziestoletnim panowaniu. Amerykanie postawili na Karzaja, poparł go też Zahir Szach, wówczas utytułowany Baba-i-melat-i-Afghanistan (‘ojcem narodu afgańskiego’) – bo Karzaj był liderem pasztuńskiego klanu Popalzajów, bo był na miejscu, bo umiał postawić się talibom, bo miał charyzmę, bo miała być republika. Karzaj był w tym rozdaniu Wałęsą, Zahir Szach – Kaczorowskim.

Nie mam jak tego udowodnić, ale należało, jak myślę, postąpić odwrotnie. Karzajowi dać ważne godności rządowe, ale pozwolić na restytucję monarchii i powrót na tron Zahir Szacha. Ostatnia dekada jego panowania to był ostatni okres afgańskiej stabilności. Po powrocie z wygnania cieszył się poparciem wszystkich grup etnicznych i bardzo wielu mudżahedinów. Inaczej niż jego perski odpowiednik, utrzymujący go zresztą przez pierwszych parę lat rzymskiej emigracji po 1973 r., umiał się za monarchii samoograniczyć, wprowadzić rzeczywistą monarchię konstytucyjną, stworzyć życie polityczne, w którym nawet komuniści weszli do parlamentu. Obrazki europejsko ubranych studentek z Kabulu, które teraz przypominacie, pochodzą z ostatnich lat jego panowania. Choć sam był Pasztunem, jego pierwszym językiem był dari (powiedzmy: perski), miał umiejętność porozumienia z Tadżykami, Uzbekami i Hazarami afgańskimi. Reprezentował islam à la „Tygodnik Powszechny”. Znośny, nawet po linii sentymentalnej, dla stołecznej Gesellschaft, miałby wielki atut tradycyjnej legitymacji władzy wobec prowincjonalnej Gemeinchaft, po linii tyleż magicznej, co także i sentymentalnej. Ostatecznie ojcem tej dynastii był wielki Dost Muhammad Chan. Może byłoby inaczej, ale tego się już teraz udowodnić nie da. Syn i dziedzic tytułu, sam już raczej stareńki (86 lat) Ahmad Szach Chan dzisiaj nie zdziała niczego.

Co będzie dalej? Oczywiście zupełnie nie wiem. Jest mnóstwo niewiadomych. Czym jest na przykład ta przedziwna rada narodowego pojednania z pozostającym w kraju Karzajem, arcywarlordem z przeszłości Hekmatjarem (nie talib a przecież jakby talib) i z byłym ministrem Abdullahem? Jak zachowa się dotychczasowy wiceprezydent Saleh, który po rejteradzie głowy państwa ogłosił, że przejmuje jego obowiązki? O co chodzi z Ismailem Chanem, wojownikiem i wodzem Heratu o stażu dłuższym niż ja żyję, który relatywnie mocno opierał się teraz talibom, ostatecznie został schwytany, potem wypuszczony, a teraz przebywa w Iranie – czy jest emisariuszem nowego emiratu u ajatollahów, wyzwoleńcem w zamian za milczenie czy podejmie jakieś działania? Czy talibowie wywiążą się z obiecanej amnestii generalnej czy to tylko zasłona dymna dla zyskania czasu? Skąd mieszkańcy afgańskiego (nie indyjskiego, chodzi o dawną letnią siedzibę króla Habibullaha) Dżalalabadu znaleźli dzisiaj siłę na protest pod tradycyjną, trójkolorową flagą kraju i co znaczy fakt, że nie zostali zmieceni przez nowych rządców kraju, tak poprzednio straszliwie brutalnych? Czy odrodzi się coś na kształt Sojuszu Północnego?

Coś, powiadają, kroi się w Pandższirze. Był to matecznik zabitego tuż przed atakiem na WTC – chyba przez al-Kaidę i talibów – Ahmada Szacha Masuda, jednego z największych afgańskich wodzów i wrogów talibów. Na miejscu jest teraz trzydziestoletni Ahmad Masud, jedyny syn i oficjalny dziedzic swojego ojca, który już zdążył odrzucić drugi taliban (jakże by mógł inaczej?). Czy to może być ognisko trwałego oporu? Czas pokaże dość szybko.

Na koniec, dla wytrwałych, chciałbym jeszcze poddać argument w sukurs tym wszystkim, którzy chcą polemizować z piszącymi, jacy to Afgańczycy ‘dzicy’ i na państwo niegotowi. Choć współczesny Afganistan zaczął się od Ahmada Szacha Durraniego, władcy zwanego ‘perłą pereł’ (‘durr-i-durran’), w XVIII w., pierwsze byty państwowe wokół Kabulu czy Kandaharu powstawały już w czasach, kiedy nasi przodkowie żyli sobie w strukturach rodowo-plemiennych gdzieś na wschód od Polski dzisiejszej, nie budowali miast ani nawet grodów, do halucynacji spożywali sporyszu i pozostawiali po sobie niewiele archeologicznych pamiątek, o ile nie liczyć fantazmatu Wielkiej Lechii. Państwa te istniały jedne po drugich, choć Afganistan też miał geograficzne nieszczęście utknięcia pomiędzy wielkimi imperiami. Ale to już zupełnie inna historia. Koledzy po fachu powiedzieliby zresztą, że jako starożytnik/mediewista powinienem się tylko do niej ograniczyć. Cóż, każdy z nas po swojemu odreagowuje, to co widzi i czyta w ostatnich dniach.

Bo przecież najbardziej żal ludzi. I ich przekreślonych nadziei. I ich zagrożonego życia.

Dlatego niech Polska, kraj dzisiaj prezentujący antycnotę niesolidarności, nie zostawia tych, których nazywaliśmy sojusznikami. Liczba 45 osób na czterdziestomilionowy kraj to jakaś wredna hipokryzja. Naszym weteranom afgańskim wpinamy w mundury Gwiazdę Afganistanu z mottem ‘paci servio’ na rewersie. Nawet to jest żywy dowód, że nie byliśmy tam dla złapania Osamy, a dla pokoju tego kraju. Bo przecież nie ryzykowalibyśmy życiem naszych żołnierzy tylko dla popisu przed zaprzyjaźnionym mocarstwem albo z własnej pychy, prawda?…

Autor ilustracji: Wellcome Collection gallery (2018-03-30)

Lockdown w polskim wydaniu nie działa :)

Rząd Prawa i Sprawiedliwości musi zostać rozliczony z nieskutecznej walki z pandemią w Polsce. Tragedii która wynika również z wielu błędnych decyzji rządu Mateusza Morawieckiego. Polska traci tysiące istnień swoich obywateli, a jednocześnie rząd skazuje Polaków na wszystkie najgorsze skutki uboczne wprowadzonych nieskutecznych działań anty-pandemicznych. Lockdown w polskim wydaniu po prostu nie działa.

Tragiczne twarde dane

Polska w dniu 18.04.2021 jest na dziewiętnastym miejscu na świecie jeśli chodzi o liczbę zgonów na Covid-19 na milion mieszkańców. Wyprzedziliśmy w tej statystyce Francję, która notuje 1538 zgonów na milion czy krytykowaną Szwecję: 1359 zgonów na milion mieszkańców[1]. Jednocześnie Polska notuje jeden z najtragiczniejszych bilansów nadprogramowych śmierci w trakcie zarówno drugiej jak i trzeciej fali pandemii. Dobrze obrazuje to poniższy wykres[2]:

 

Portal Konkret24 wyliczył na podstawie danych Eurostatu, że Polska miała w okresie marzec – grudzień 2020 najwyższy procent nadprogramowych zgonów w całej Unii Europejskiej[3].

Błędy

Wszystko to dzieje się po niezwykle długim okresie stosowania rozwiązania mającego ponoć skutecznie walczyć z pandemią czyli lockdownu. Jaki jest tego bilans? Liczby mówią chyba same za siebie. Po prawie sześciu miesiącach zimowego lockdownu „w polskim wydaniu”, po trzech miesiącach ostrego lockdownu na wiosnę, po 35 tygodniach zamkniętych szkół, w dniach sąsiadujących ze znamienną datą 10 kwietnia, mieliśmy najwyższy dobowy wynik covidowych śmierci na świecie!!![4] W dniu 18.04.2021 jesteśmy na piątym miejscu. Wyprzedza nas jedynie: Meksyk, Iran, Rosja, Ukraina[5]. Jak to wszystko jest możliwe?

Pierwszym wielkim błędem było wprowadzenie radykalnego lockdownu na wiosnę w sytuacji w której skala zagrożenia w Polsce była jeszcze niewielka. W kategoriach zarządzania ludzkimi emocjami przestraszono ludzi nie wtedy kiedy należało to zrobić. W efekcie rząd stracił w oczach ogromnej części społeczeństwa wiarygodność, działając nadmiernie i zbyt radykalnie. Po tym nietrafionym w czasie działaniu, było dość jasne że zdezorientowani i już zmęczeni ludzie po raz kolejny nie dadzą się solidarnie zamknąć w domach. Szwecja nie popełniła tego błędu.

Warto podkreślić, że równolegle przez te trzy miesiące rząd wydał niebotyczne kwoty na ratowanie zduszonej gospodarki, kwoty których brakowało kiedy naprawdę okazały się potrzebne. W tym samym czasie byliśmy fałszywie zapewniani, że radykalny lockdown sprawi, że pandemia odejdzie w niepamięć, że wystarczy tylko poczekać „dwa tygodnie”. Od początku było to oczywiste kłamstwo, lockdown nie jest narzędziem które może sprawić że pandemia zniknie. Przekonaliśmy się chyba o tym właśnie dokładnie po wydarzeniach wiosennych. Lockdown jedynie opóźnia w mniej lub bardziej radyklany sposób rozwój pandemii i odkłada kolejne jej fale w czasie.

Nie oznacza to, że lockdown jest narzędziem którego w ogóle nie należy stosować. Lockdown ratujący przepustowość służby zdrowia powinien być krótki, radykalny i wprowadzony w odpowiednim momencie czyli w przeddzień narastania faktycznego zagrożenia. Powinien też być uczciwie ludziom wytłumaczony. Jego celem nie jest zwalczenie pandemii, tylko chwilowe ratowanie możliwości działania służby zdrowia. To, kiedy lockdown na krótki czas może być niezbędny, jest do przewidzenia. Wiadomo w jakich okresach roku najszybciej szerzą się choroby i przeziębienia. Około miesięczne radyklane działania powinny być wprowadzone od około 21 października, a potem od około 21 lutego. Lockdowny powinny być możliwe krótkie, radykalne, w zaplanowanym terminie, do którego przygotują się wszystkie branże gospodarki. Powinny w tym krótkim czasie dotyczyć możliwe wszystkich branż, zamiast wybiórczego karania niektórych z nich, bez oparcia się o jakiekolwiek dane, co czyni dziś rząd. Zamrożenie trwałoby przez miesiąc lub pięć tygodni, a następnie życie wracałoby do względnej normy zgodnie z umową społeczną.

O ile łatwiej byłoby funkcjonować nam wszystkim, planować działalność firm i całe życie społeczno-gospodarcze, gdyby rząd przestał udawać, że lockdown wyleczy nas z pandemii, tylko przyznał, że jest to chwilowy ratunek dla służby zdrowia i go zaplanował! Przewidywalność jest dziś całej gospodarce i wszystkim obywatelom niezwykle potrzebna. Aby osiągnąć sukces na tym polu niezwykle ważne jest społeczne zaufanie do racjonalności działań rządu i gotowość do solidarności.

Zaufanie i prawdomówność

W Polsce zabrakło zaufania. W Polsce zabrakło solidarności. Po pierwsze na skutek nietrafionych w czasie działaniach na wiosnę. Ale również dlatego, że restrykcje wprowadzane przez rząd były uznaniowe, wybiórcze, niesprawiedliwe, nielogiczne i wprowadzane na zbyt długi okres czasu. Dziś empirycznie wiemy, że długotrwały lockdown nie działa. Ku zaskoczeniu wszystkich przyznał to nawet w ostatnim tygodniu Minister Zdrowia Adam Niedzielski.

Nie działa ponieważ ludzie w sile wieku nie odizolują się od innych na długi okres czasu przy tej skali zagrożenia po wiosennym doświadczeniu. Zamknęliśmy szkoły to ludzie spotkali się tłumnie na zakupach w markecie. Zamknęliśmy restauracje to ludzie organizowali domówki albo tłoczyli się na Krupówkach. Rządzącym wydaje się, że mogą całkowicie wpływać na zachowania ludzi. To ułuda.

Co więcej zamknięte zostały częściowo usługi, a produkcja przecież działa i działała (dzięki czemu wyniki polskiej gospodarki nie są aż tak tragiczne), jednak ludzie się tam, w swoich zakładach pracy spotykają i zarażają. Od początku mieliśmy do czynienia z utopijnym myśleniem, że to się może w długim okresie udać. Ludzie psychologicznie nie wytrzymują izolacji. Nie można tego nie brać pod uwagę. A koszty uboczne generowane były i są ogromne. Są prawdopodobne gorsze od samej pandemii.

Lockdown ma sens tylko wtedy, jeśli rząd potrafi wprowadzić go w dobrym momencie, radykalnie, kiedy rząd jest wiarygodny wobec obywateli i potrafi obiecać, że za 5 tygodni tak czy inaczej wrócą do w miarę normalnego życia. Wówczas jest szansa, że Premier zostanie wysłuchany, ludzie mu zaufają i rzeczywiście się odizolują, co spowoduje realne spowolnienie rozwoju pandemii i oddech dla służby zdrowia. Ale co warto podkreślić: nie rozwiąże żadnego problemu.

Skala szkodliwości  

„Lockdown” jest szkodliwy i również dodatkowo zabójczy obok samej pandemii. Tragiczne nadprogramowe zgony jesienią 2020 w Polsce są efektem wielu czynników, za część z nich zapewne również odpowiada niezdiagnozowany Covid-19. Jednak wydaje się więcej niż pewne, że ogromny procent tych śmierci został spowodowany złą organizacja służby zdrowia, złą specjalizacją szpitali, chaosem w zarządzaniu karetkami, faktycznym jej zamknięciem na rzecz leczenia tylko jednej choroby czyli Covid-19.

Uważam, że szczególnie te decyzje powinny zostać poddane szczegółowemu audytowi, a winni błędnych decyzji powinni ponieść karę. Tajemnicą poliszynela jest, że znamienici lekarze, specjaliści w wielu dziedzinach zostali odsunięci od wykonywania zabiegów i operacji do których przygotowywani byli przez całe życie i oddelegowani do pracy z chorymi na Covid-19 gdzie ich wybitne umiejętności w innych dziedzinach nie na wiele mogły się przydać. Ile żyć stracimy jeśli na kilka tygodni wyłączymy np. wybitnego kardiologa z przeprowadzania niezbędnych operacji serca? Takie przesunięcia nie były ani moralne ani efektywne, a wciąż mają miejsce. Dlaczego nagle uważamy, że chorzy na inne choroby mogą być dyskryminowani, a ich życie jest mniej istotne niż tych chorych na Covid? Odpuściliśmy leczenie chorób z którymi potrafimy walczyć, na rzecz koncentracji na walce z chorobą w starciu z którą lekarze mają bardzo ograniczone możliwości działania.

Nie wiem czy byliśmy w stanie uratować więcej osób, ciężko przechodzących Covid-19. Czasem jesteśmy bezradni. Czasem jednak lepiej zdać sobie sprawę z własnej niemocy na jakimś polu, zamiast dodatkowo szkodzić. Testem są teraz szczepienia, tutaj rząd ma pole do popisu i prawdziwego skutecznego ratowania ludzkiego życia. Wydaje się jednak, że na innych polach służby zdrowia można było uratować o wiele więcej osób. Niezbędny jest prawdziwy audyt podjętych działań i ich skutków, a także porównanie ze sposobami działania służby zdrowia w państwach które lepiej poradziły sobie z pandemią.

Wysoki poziom nadprogramowych zgonów w szczycie III fali pandemii po pół roku lockdownu obala też argumenty tych, którzy twierdzili, że problemy z tym zjawiskiem jesienią były efektem braku lockdownu latem 2020. Lockdown przez całą zimę, jeśli pomógł to w bardzo ograniczonym zakresie. Trzecia fala przynosi też wyższe dobowe liczby śmierci wprost z powodu Covid – 19 niż druga[6]:

Codziennie prawie dostaje też kolejne wiadomości o zakażeniach osób, które prowadziły odpowiedzialny tryb życia, pracowały zdalnie, bardzo ograniczały spotkania, aktywność zredukowały do tego co konieczne, a i tak zakażenia nie uniknęły. Nie lekceważę zagrożenia. Wręcz odwrotnie. Covid-19 jest groźną chorobą, dla wielu śmiertelną. Ale tym bardziej racjonalnym jest nie generowanie przy okazji tej tragedii dodatkowych bezsensownych nieszczęść.

Troska o przyszłość, troska o cywilizację

Polski sposób walki z pandemią jest budowany w oparciu o model w którym największe koszty ponoszą młodzi i względnie bezpieczni dbając o najstarsze pokolenie i osoby szczególnie narażone. Czas jednak pomyśleć o przyszłości i o naszych dzieciach. O ile być może biznes restauracyjny może można jakoś odbudować, choć bankrutujące i tracące obecnie dorobek życia osoby mówiąc delikatnie mogłyby z takim stanowiskiem się nie zgodzić, to faktyczne półtora roku oderwania od życia akademickiego, socjalizacji i normalnej edukacji dla młodej osoby, która ma zakończyć edukację na licencjacie jest w zasadzie nie do nadrobienia. To samo jeśli chodzi o liceum. Znam przypadki osób, które zabierały swoje dzieci na ponad rok z przedszkoli. Zabieramy naszym dzieciom młodość i etapy w życiu, które nigdy już nie wrócą. Zabieramy im możliwość kształtowania postaw społecznych, życia grupowego, alienujemy je i poddajemy wielkim wyzwaniom psychologicznym. Gdzie dziś jest miejsce dla młodych ludzi na miłość? To niewybaczalne.

Jednocześnie warto wiedzieć, że wiele państw które stosowały w różnym zakresie lockdown i często osiągały jak dotąd lepsze wyniki niż Polska, zdecydowały się na zamknięcie szkół na okres o wiele krótszy niż w Polsce. We Francji szkoły były zamknięte łącznie na 10 tygodni, w Hiszpanii na 15 tygodni, w dobrze radzącej sobie Norwegii na 19 tygodni, tymczasem w Polsce aż na 35 tygodni![7] Jesteśmy niechlubną światową czołówką.

Pamiętajmy też, że zdalna edukacja pogłębia nierówności społeczne i utrudnia start dzieciom pochodzącym z biedniejszych rodzin lub rodzin z problemami. Naprawdę nie wszyscy żyją w wielkich domach, mogąc zapewnić sobie prywatną opiekę dla młodszych dzieci i nieograniczone korepetycje sam na sam dla starszych.

Długi które dziś zaciągamy, aby sfinansować lockdown spłacać będą głównie dwa pokolenia. Dzisiejszych 30 i 40latków oraz naszych dzieci. Naprawdę czas pomyśleć o przyszłości.

Lockdownem niszczymy też sedno naszej cywilizacji jaką jest kultura, życie kulturalne, które w zasadzie w wielu dziedzinach zamarło. Lockdown uderza w najbardziej wrażliwe części systemu w którym żyjemy, które maję jednocześnie kluczowe znaczenie dla kształtowania naszych umysłów, wrażliwości i uczenia się różnych perspektyw.

Praca zdalna, która w pierwszym okresie może wydawać się przyjemną różnicą, również niesie wiele zagrożeń. Długotrwała izolacja od ludzi wpędza wielu w marazm i depresję, zaburza life-work balance. Brak ruchu wzmaga otyłość i rozwój chorób cywilizacyjnych. Cierpi na tym kreatywność pracy zespołowej. Oczywiście nie da się wszystkich wrzucać do jednego worka. Inaczej pracę zdalną odbiera cyfrowy nomada – freelancer, pracujący dla różnych klientów i podróżujący po świecie, inaczej top manager pracujący w wielkim domu z zacisznym gabinetem i opiekunką dla dzieci, a inaczej rodzina w modelu 2 + 3 mieszkająca w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. To są skrajnie różne perspektywy. Bardziej powszechną jednak jest ta druga czego nie rozumie wielu decydentów.

Lockdownem dajemy też przyzwolenie państwu na wielką ingerencję w nasze życie prywatne, w wolności i prawa obywatelskie, państwo uzurpuje sobie interwencję tam gdzie wcześniej nie było to możliwe, w efekcie cała sytuacja uderza w zasady liberalnej demokracji. Dziś uzasadnieniem jest walka z pandemią. Jaki ważny pretekst do podobnych działań znajdą rządzący w przyszłości, skoro teraz się tak gładko udało? Brutalnie opisał to jednym zdaniem kontrowersyjny Yanis Varoufakis[8]: „Od pierwszego tygodnia blokady, pandemia zdarła polityczną ułudę naszego systemu liberalnego, by odsłonić prostacką rzeczywistość, która kryje się pod spodem: niektórzy ludzie mają władzę, by powiedzieć pozostałym, co mają robić.” Pandemia umożliwiła, aby czynić to często wbrew ustanowionemu prawu, jak w Polsce gdzie sądy kolejno orzekają, że ograniczenia zostały wprowadzone z naruszeniem prawa i procedur, że niezbędny do tego był stan wyjątkowy. I co? I nic. Wszyscy pogodziliśmy się, że tak być musi. Opozycja w tej sprawie w zasadzie milczy. A konsekwencje tego dla dalszego rozmontowywania państwa prawa są dalekosiężne.

Co dalej?

Po pierwsze należy się szczepić. To główna nadzieja na zakończenie tego mrocznego okresu. Trzeba wymagać od rządu sprawnego działania i propagować idee szczepień wśród obywateli. To dość oczywiste. Ale drugim podstawowym celem jest uniknięcie kolejnego rozwleczonego lockdownu jesienią 2021 jak również podobnych działań w przyszłości w przypadku pandemii o podobnych charakterze.

Liczba osób która przeszła Covid oraz skala szczepień dają nadzieję, że jesienią uda się uniknąć szerokiej czwartej fali zakażeń, której będzie towarzyszyć szeroka skala zgonów. Jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny ale nie jedyny. Możliwe są mutacje wirusa o podobnej śmiertelności na które obecnie nabyta odporność i szczepionki nie będą skutecznie działać. Ponadto trzeba podkreślić, że wszystkie nasze założenia dotyczące okresu odporności po przejściu choroby i po szczepieniu są oparte na założeniach a nie danych empirycznych na wielkich próbie. Dlatego spokojni wciąż być nie możemy. Co więcej może istnieć szeroka fala medialnego nacisku od zwolenników lockdownu na wprowadzanie obostrzeń w przypadku w którym zacznie rozwijać się fala zachorowań, nawet jeśli nie będzie już ona w sposób podobny do tego co obserwujemy teraz śmiercionośna. Strach pozostanie. Czyli Covid – 19 będzie się rozprzestrzeniał ale w powszechnym łagodnym przebiegu.

Dlatego należy przygotować działania i mobilizować opinię publiczną w przypadku realizacji powyższych scenariuszy by zapobiegać chęci wprowadzenia kopii lockdownu z okresu 2020 – 2021. W imię przyszłości naszych dzieci oraz wszystkich złych skutków ubocznych tych działań nie możemy po prostu ponownie na to pozwolić.

Opozycja powinna również zrobić wszystko aby powołać Komisję Śledczą, która zbada racjonalność decyzji Prawa i Sprawiedliwości dotyczących podporządkowania służby zdrowia tylko walce z Covid-19, zaniedbań w przygotowaniu systemu opieki do jesiennej fali. Opinia publiczna musi poznać fakty. Opinia publiczna musi wiedzieć czy fala nadprogramowych zgonów była do uniknięcia i czy winą za nie ponoszą błędne decyzje obecnie rządzącej ekipy.

[1] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[2] https://ourworldindata.org/excess-mortality-covid

[3] https://konkret24.tvn24.pl/swiat,109/nadmiarowe-zgony-w-2020-roku-polska-przoduje-w-unii-europejskiej,1053157.html

[4] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[5] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[6] https://www.worldometers.info/coronavirus/country/poland/

[7] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[8] https://www.theguardian.com/books/2020/sep/04/yanis-varoufakis-capitalism-isnt-working-heres-an-alternative

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję