Jaka jest przyszłość polskiego liberalizmu? [Ankieta Liberté!] – Sławomir Drelich :)

Zapytaliśmy przedstawicieli środowiska Liberté! i osoby, którym bliskie są idee liberalizmu o ocenę międzynarodowej i polskiej sytuacji polityczno-społecznej oraz ich wizję przyszłości. Oto odpowiedzi Sławomira Drelicha.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Jaka powinna być przyszłość polityczno-partyjnej reprezentacji liberalnych idei w Polsce? Czy powinno się znaleźć miejsce dla niezależnej partii liberalnej, czy raczej dla liberalnego skrzydła w większej strukturze? Czy skazanie się na kompromisy koalicyjne nie pozbawia idei liberalnych potencjału oddziaływania na społeczeństwo?

Liberalne partie już w Polsce powstawały i już w Polsce działały. Na pewno z punktu widzenia osób przywiązanych do liberalnych wartości właśnie formuła klasycznej partii liberalnej byłaby najwłaściwsza. Partia taka – deklaratywnie centrowa, gdyż bliska liberalizmowi obyczajowemu i kulturowemu oraz liberalizmowi ekonomicznemu – stanowiłaby swoisty bufor między lewicą i prawicą, a w koalicyjnych grach byłaby partią zawiasową o doskonałym potencjale koalicyjnym. Partia taka nie mogłaby się jednocześnie nastawiać na trwałość koalicyjnych układów, a raczej przyjąć postawę maksymalizującą realizację konkretnych postulatów wolnościowych. Niestety finalna klęska polskich projektów liberalnych – ostatnio chociażby w wykonaniu Nowoczesnej – pokazuje, że albo liberalne wartości i liberalna tożsamość nie była przez te partie wystarczająco werbalizowana, albo szanse na przetrwanie takiego liberalnego ugrupowania są w Polsce po prostu niewielkie. Osobiście uważam, że poprawna jest odpowiedź pierwsza: dotychczasowe liberalne projekty okazały się miałkie w swojej „liberalności”, zrywały ze swoimi wstępnie deklarowanymi liberalnymi wartościami, ulegały nędznym wpływom swoich koalicjantów i partii, z którymi współpracowały.

W reakcji na globalny kryzys 2008 roku wzmocniła się narracja antyliberalna gospodarczo. Jaka jest pożądana reakcja liberałów na tę nową rzeczywistość? Czy ewolucja myśli liberalnej powinna iść w kierunku „zmiękczania” postulatów wolnorynkowych i uwzględnienia oczekiwań dużej części społeczeństwa związanych z potrzebą bezpieczeństwa socjalnego?

Nie można obstawać na pozycjach radykalnie wolnorynkowych, bynajmniej nie dlatego, że są one z jakiegoś powodu złe, ale raczej z tego powodu, że radykalny wolny rynek jest niestety mrzonką i utopią. W zglobalizowanej gospodarce późnego kapitalizmu coraz większą rolę odgrywają wielcy globalni gracze, a rolą państwa jest chronienie wolności człowieka w relacjach z tymi wielkimi globalnymi aktorami. Rolą państwa jest chronienie małego przedsiębiorcy, który wobec gigantów korporacyjnych jest niczym mrówka gotująca się na wojnę ze słoniem. Liberałowie nie mają się stać wrogami wolnego rynku, ale powinni sobie uświadomić, że we współczesnym świecie realna ochrona tejże wolności znaczy coś zupełnie innego niż jeszcze pół wieku temu. Człowiek nie może być sprowadzony do roli nieświadomego i bezradnego konsumenta targanego przez manipulującą nim reklamę i wysysanego przez wielki kapitał. Liberałowie muszą chronić człowieka i jego wolność zamiast pozwalać na uczynienie go niewolnikiem sił globalnego kapitału.

Liberałowie i lewica mają w Polsce szerokie możliwości współdziałania. Obejmuje ono nie tylko tradycyjne pola zbieżności poglądów w zakresie praw różnego rodzaju mniejszości, praw obywatelskich czy obyczajowych przemian społeczeństwa, ale także obrony ustroju państwa prawa. Tymczasem część lewicy uwypukla swoją niechęć wobec liberałów, winiąc ich za zły stan Trzeciej Rzeczpospolitej czy za obrót spraw po roku 2015. Jak na te postawy powinni odpowiadać liberałowie?

Chyba nadszedł już czas, aby liberałowie w Polsce powiedzieli głośno o wszelkich zaniedbaniach Trzeciej Rzeczpospolitej, za które byli współodpowiedzialni.

Podporządkowanie praktyki polskiego liberalizmu po 1989 roku założeniom liberalizmu ekonomicznego sprawiło, że na boczny plan odsunięte zostały kwestie obywatelskie, cywilne, obyczajowe i kulturowe. Ponadto polscy liberałowie odpowiadają za to, że bezmyślnie starano się przeszczepiać ideał państwa minimalnego, nie budując jednocześnie państwa skutecznego. Koniecznie należy dokonać korekty w tym zakresie: przeprowadzić konieczny remont instytucjonalny państwa, tak aby skutecznie zakończyć epokę państwa z tektury. Trzeba wreszcie zdać sobie sprawę, że w pierwszej kolejności potrzebne jest nam państwo skuteczne, później dopiero możemy minimalizować jego wpływ na życie obywatela w tych obszarach, w których rzeczywiście wpływ ten jest niepotrzebny. Konieczne jest również udowodnienie, że liberałowie – nie zaś wyłącznie lewica! – troszczą się o idee takie jak prawa mniejszości czy tolerancja. W pewnych obszarach – do których należą chociażby kwestie obyczajowe – liberałowie nie tylko powinni z lewicą współpracować, ale wręcz lewicę wyprzedzać. Jednakże zawsze należy zachować właściwy liberalizmowi umiar i racjonalność, a także świadomość, że niektóre zmiany społeczne i kulturowe już się dokonały, niektóre zaś dokonują się niezwykle wolno. Zawsze trzeba pamiętać, że funkcjonujemy na polskim podwórku i należy brać pod uwagę jego specyfikę i do niej dostosowywać dynamikę procesów odgórnych zmian prawnych czy instytucjonalnych.

W Polsce przemiany religijności zachodzą dość powoli, ale uwikłanie Kościoła w świat polityki postępuje. Jaki powinien być stosunek liberałów do roli religii w życiu społecznym? Jakie modus vivendi polskiego państwa z hierarchami Kościoła katolickiego jest osiągalne i pożądane?

Polska się laicyzuje, ale niewątpliwie jest jednym z tych państw europejskich, w których religijność i związki obywateli z Kościołem katolickim są nadal duże. Nie można postulować modelu radykalnie laickiego na wzór francuski czy holenderski, gdyż ani nie będzie on dostosowany do polskiej specyfiki, ani nie spotka się z masowym poparciem. Trzeba jednak zagwarantować rzeczywisty rozdział Kościoła od państwa i równouprawnienie wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych. Mając świadomość, że Kościół katolicki jest nadal ważnym aktorem życia społecznego, należy zapewnić również prawne ramy transparentności funkcjonowania tego aktora w życiu społecznym. Chodzi przede wszystkim o wprowadzenie opodatkowania wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych oraz urealnienie ich obecności w obszarach sensu stricto państwowych, jak chociażby publiczna edukacja. Zmiany te powinny się dokonać w dialogu z Kościołem katolickim i innymi związkami wyznaniowymi, jednakże w dialogu tym państwo polskie nie może przyjmować postawy żebrzącego petenta ani tym bardziej przywdzianego w pokutny worek pielgrzyma wędrującego do Canossy. Wydaje się oczywiste, że wraz z postępującym procesem laicyzacji społeczeństwa polskiego oraz coraz mniejszą liczbą powołań już dziś widoczną w polskim Kościele katolickim za jakiś czas Kościół w Polsce przestanie być samowystarczalny finansowo, a wiele świątyń, kaplic i nekropolii, które dziś są zarządzane i utrzymywane z datków wiernych oraz pracy księży, będzie musiało trafić – jako dobro narodowe i dziedzictwo kulturowe – na utrzymanie państwa. Nadchodzi czas, aby i o tym rozmawiać.

Wielu liberalnych polityków europejskich ze zgrozą obserwuje sytuację w Polsce i na Węgrzech, w efekcie postulując marginalizację tych państw w modelu „Europy kilku prędkości”. Z drugiej strony ich wizje są szansą na pomyślność projektu europejskiego w XXI wieku. Jaka powinna być postawa polskich liberałów wobec tych projektów reform, jeśli ich realizacja może osłabić pozycję Polski w UE?

Osłabianie pozycji Polski i Węgier w Unii Europejskiej i rzeczywiste marginalizowanie obu tych państw okazać się może narzędziem przeciwskutecznym i liberałowie tego typu polityki wspierać nie powinni. Polacy i Węgrzy – szczególnie zaś Polacy – to społeczeństwa pozytywnie oceniające integrację europejską, którym przytrafiły się (sic!) wyjątkowo eurosceptyczne ekipy rządowe. Elity europejskie muszą zrozumieć – i polscy liberałowie powinni wziąć na siebie rolę tłumaczących i wyjaśniających – że Polska pełną suwerenność uzyskała w 1989 roku, a do Unii Europejskiej przystąpiła w 2004 roku. Tymczasem Francuzi, Belgowie czy Niemcy swoją drogę ku integracji europejskiej rozpoczęli w 1950 roku. Tym samym nasze rozumienie integracji europejskiej nolens volens jest inne. Wciąż jesteśmy tym „nieco młodszym europejskim bratem”, od którego nie można wymagać od razu jazdy rajdowym samochodem. Środowiska liberalne muszą również wykonać ogromną pracę w kraju: edukowanie w zakresie zagadnień europejskich, kształcenie dojrzałych i świadomych obywateli, namawianie do partycypacji obywatelskiej. Ta praca u podstaw jest cały czas przed nami, a ostatnie 30-lecie bynajmniej nie zostało zbyt dobrze wykorzystane przez polskie elity na realizację tychże celów. Europa musi również pamiętać, że my naszą demokrację budujemy od niespełna 30 lat, Zachód zaś pielęgnuje demokratyczne tradycje znacznie dłużej. Demokracja nie jest – o czym pisał już kilkanaście lat temu Fareed Zakaria – modelem uniwersalnym, a wdrażanie poszczególnych jej mechanizmów powinno być dostosowane do lokalnych – społecznych i kulturowych – realiów.

Kultura jest dzisiaj znowu ważnym ogniwem światopoglądowego formowania społeczeństw. Jaka powinna być rola liberałów w kształtowaniu współczesnej kultury?

Przede wszystkim liberałowie muszą zejść ze ślepej ścieżki indywidualistycznego zanegowania wspólnoty. Kultura jest zawsze dziełem wspólnot, choć w każdej z tych wspólnot głos zabierają jednostki: często indywidualiści i nonkonformiści. Mark Lilla wskazuje, że jedną z przyczyn słabości współczesnego liberalizmu jest właśnie zanegowanie wspólnoty, odejście od pojęcia wspólnoty politycznej i prób budowania wspólnej tożsamości. Język różnic – typowy dla współczesnej lewicy – jest ślepą uliczką i sprawia, że zadanie budowania wspólnoty i pielęgnowania wspólnotowych wartości biorą na siebie środowiska konserwatywne, a czasami wręcz nacjonalistyczne. Różnorodność, pluralizm, tolerancja i wolność przecież nie muszą oznaczać rezygnacji ze wspólnotowego myślenia. Okazuje się coraz bardziej, że w sporze liberałów z komunitarystami ci drudzy mieli wiele racji – nadchodzi czas, aby liberałowie otworzyli się na niektóre z komunitarystycznych postulatów.

 

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

Obywatelska jakość :)

To, że o polskich wyborcach politycy wypowiadają się z największą atencją, dziwić nie może. W końcu to od nich zależy ich los. Dziwi natomiast omijanie w diagnozach niezależnych komentatorów poziomu świadomości politycznej polskich wyborców, który w porównaniu z krajami zachodnimi jest żenująco niski. Krytyka polityków za populizm i demagogię nie uwzględnia faktu, że są to narzędzia wyjątkowo skuteczne w polskiej rzeczywistości. Najwyższy czas, aby publicyści pozbyli się nobilitującej społecznie postawy obrońców ludu i spojrzeli trzeźwo na stan świadomości polskiego elektoratu. To, co przede wszystkim wymaga zmiany, to właśnie ów stan świadomości, będący skutkiem zaniedbań wychowawczych i edukacyjnych od samego początku III RP. Tak powszechnie krytykowany poziom klasy politycznej w Polsce jest niczym innym, jak skutkiem zaniedbań edukacyjnych polskiego społeczeństwa.

Prof. Jacek Raciborski w książce „Państwo w praktyce. Style działania” wprowadził pojęcie „jakości obywatela”. Przy czym nie przyjął zbyt wymagających kryteriów jej oceny. Jego zdaniem wystarczy, że ktoś bierze regularnie udział w wyborach i akceptuje system demokratyczny, aby był obywatelem dobrej jakości. Niestety Raciborski szacuje, że w Polsce obywateli dobrej jakości jest zaledwie kilkanaście procent.

Nie sądzę, żeby się mylił. W Polsce frekwencja wyborcza jest zdecydowanie niższa niż w krajach zachodnich, gdzie ona oscyluje w granicach 80%. My natomiast cieszymy się, kiedy uda się jej przekroczyć 50%. Ponad 60-procentowa frekwencja podczas ostatnich wyborów prezydenckich była wynikiem szczególnie intensywnie prowadzonej kampanii, która wyostrzyła zasadniczy podział w polskim społeczeństwie. Świadczy to o rozbudzeniu silnych emocji, które zmobilizowały do udziału w głosowaniu więcej niż zwykle ludzi politycznie indyferentnych. Nie każdy udział w wyborach świadczy o obywatelskiej jakości. Nie zawsze bowiem decyzje wyborcze są wynikiem racjonalnych przekonań, opartych na dobrej orientacji w sytuacji politycznej kraju. Często o tym udziale decyduje presja członków rodziny lub grupy towarzyskiej, chęć poparcia kandydata, który robi sympatyczne wrażenie, przy całkowitej obojętności dla jego programu; czasami decyduje jego płeć, albo wiek, a niekiedy tylko chęć przeciwstawienia się swojemu otoczeniu. To z tego bierze się znacząca rola marketerów politycznych, owych osławionych spin-doktorów, którzy nie ustają w poszukiwaniu pozamerytorycznych walorów swojego kandydata i wad jego rywali.

Stopień przywiązania Polaków do systemu demokratycznego również może budzić wątpliwości. Z innych badań wynika, że 25% naszych rodaków nie ma nic przeciwko rządom jednej partii zamiast systemu wielopartyjnego. Do autorytaryzmu zostaliśmy przyzwyczajeni w PRL-u i w przypadku pojawienia się jakichkolwiek trudności w funkcjonowaniu państwa, często można usłyszeć nawoływania do rządów „silnej ręki”, albo „silnego państwa”, przez co zazwyczaj rozumie się centralizację władzy. Ale przecież także wielu spośród tych, którzy deklarują przywiązanie do demokracji, rozumie ją tak, jak Jarosław Kaczyński: wybory, proszę bardzo, mogą być co parę lat, ale potem zwycięska partia ma prawo rządzić jak chce, bo ma legitymację suwerena. A więc żadnego podziału władzy, tylko jeden centralny jej ośrodek nieskrępowany prawnymi imposybilizmami. Jak to kiedyś trafnie określił Marek Borowski, to nie demokracja tylko demokratura.

Przy takim stanie świadomości nie może dziwić, że wielu ludzi nie rażą delikty konstytucyjne, obsadzanie przez PiS swoimi ludźmi Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego czy brak niezależności Narodowego Banku Polskiego. Już bardziej anomalią jest dla nich to, że prezes Najwyższej Izby Kontroli tak często występuje wbrew oczekiwaniom rządu. Mogą oni żyć w przekonaniu, że z polską demokracją jest wszystko w porządku, o czym zapewnia ich Jarosław Kaczyński. Mogą do nich również trafiać argumenty Zbigniewa Ziobry, że Polska ma prawo do swojego rozumienia praworządności i unijne traktaty jej nie dotyczą.

W polskim społeczeństwie zbyt mało jest obywateli dobrej jakości. Nie można tego wstydliwie ukrywać w obawie, że się w ten sposób obraża ludzi, albo w przekonaniu, że społeczeństwo jest, jakie jest, i wymienić go na inne nie można. Otóż nie tylko można, ale trzeba. Mówiąc otwarcie o obywatelskich deficytach wiedzy i umiejętności, trzeba intensyfikować działania, aby to zmienić. Co prawda, zachowanie znacznej części polskiego społeczeństwa w stosunku do uchodźców z Ukrainy, zdaje się przeczyć tej negatywnej ocenie. Spontaniczna samoorganizacja pomocy ofiarom wojny, budząca podziw w Europie, jest jednak ewenementem, wymagającym pogłębionych badań socjologicznych. Podobny odruch solidarnościowy można było zaobserwować w stosunku do Węgrów na przełomie lat 1956/1957, po krwawym stłumieniu przez Sowietów powstania w Budapeszcie. Wówczas jednak polskie władze szybko ten ruch społeczny spacyfikowały. Takim przypadkiem obywatelskiego wzmożenia był także karnawał Solidarności w latach 1980 – 1981, zakończony stanem wojennym. Takie rzadkie wydarzenia mogą co najwyżej świadczyć o obywatelskim potencjale, który jednak nie aktualizuje się w codziennych postawach większości Polaków. Wciąż zainteresowanie polityką jest przez młodych ludzi kontestowane, co w starszym wieku skutkuje podatnością na manipulację i nieodpornością na demagogię. Oczywiście zawsze będą ludzie, którzy nie interesują się polityką i sprawami publicznymi, i mają do tego prawo. Gorzej, jeśli stanowią oni większość społeczeństwa, bo wówczas demokracja nie ma sensu i szybko zamienia się w dyktaturę.

Nieprzystosowanie wielu Polaków do życia w systemie demokratycznym nie jest ich winą, skoro przez wiele pokoleń żyli w państwie autorytarnym. Po zmianie ustroju żaden z kolejnych rządów o to przystosowanie nie zadbał, licząc zapewne na to, że w warunkach demokracji liberalnej ludzie sami nauczą się jej reguł. Niestety, nie jest to takie łatwe. Wyższa kultura polityczna społeczeństw zachodnich jest wynikiem zarówno sposobu sprawowania władzy w tych państwach, jak i ukierunkowanego na jej podnoszenie systemu edukacji.

Chcąc rozwijać demokrację w Polsce, trzeba więc najpierw stworzyć warunki do podniesienia obywatelskiej jakości. Takim warunkiem podstawowym, bez spełnienia którego wszelkie działania w tym kierunku będą pozbawione sensu, jest odsunięcie PiS-u od władzy i odtworzenie prawno-instytucjonalnej podstawy demokracji liberalnej. Dopóki nie wróci się do rządów prawa, trójpodziału władzy i przestrzegania unijnych wartości oraz opartych na nich traktatów, dopóty jakość obywateli w Polsce nie będzie lepsza. Demokracje nieliberalne są niczym innym jak formą autorytaryzmu. W systemie autorytarnym jakość obywateli nie ma znaczenia, bo nie ma w nim miejsca na społeczeństwo obywatelskie. Atrapy społecznej aktywności w rodzaju czynów społecznych w PRL-u czy miesięcznic smoleńskich w państwie PiS-u, ze społeczeństwem obywatelskim nie mają nic wspólnego.

Wysoka jakość obywatelska wymaga przestrzeni, w której aktywność obywateli może się swobodnie rozwijać. Tej aktywności nie może kreować władza za pomocą swoich rytuałów. Im mniej państwa w życiu obywateli, tym lepiej, bo tym bardziej zmuszeni są oni sami rozwiązywać pojawiające się problemy i starać się ulepszać swoje życie. Wyzbycie się niewolniczego nawyku oczekiwania, że władza powinna to zrobić za nich, jest wstępem do społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego tak ważny jest rozwój samorządności lokalnej i tworzenie się organizacji pozarządowych w państwie demokratycznym. To właśnie te instytucje są katalizatorami społecznego zaangażowania, inspirując ludzi do uczestnictwa w rozmaitych projektach, dzięki czemu pojawia się poczucie sensu obywatelskiej wspólnoty. Sensu, który nie ma nic wspólnego z upowszechnianymi odgórnie patriotycznymi stereotypami. Obywatelski obowiązek i obywatelska odpowiedzialność przejawiają się bowiem w konkretnym działaniu, a nie w deklaracjach. Efekty tych działań są szybko widoczne, dzięki czemu umacniają przekonanie o potrzebie ich podejmowania. Istotne znaczenie wychowawcze mają różne rodzaje wolontariatu, kształtujące postawy obywatelskie, przy których nagrodą jest satysfakcja z czynienia dobra. Ta postawa jest następnie przenoszona na wychowanie w rodzinie, kiedy – jak to się często dzieje w krajach zachodnich – rodzice wciągają swoje dzieci do udziału w realizacji obywatelskich projektów.

W tej chwili robi się niestety wszystko, aby rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zatrzymać. Samorządy nie zdominowane przez PiS i organizacje pozarządowe ideologicznie odległe od władzy, próbuje się zagłodzić, pozbawiając je należnych im środków. Niechęć władzy do niezależnych inicjatyw jest aż nadto widoczna, co jednoznacznie wskazuje na jej autorytarne zapędy.

Drugim ważnym elementem procesu podnoszenia poziomu jakości obywateli jest oczywiście szkoła. Jakże jednak odległa od tej, którą znamy, zdemolowanej ostatecznie reformami Zalewskiej i Czarnka. Szkoły, która zawsze uczyła wszystkiego, oprócz postawy obywatelskiej. Programy szkolne wciąż puchną od nowych informacji z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych, modnych trendów w rodzaju przedsiębiorczości, a także historii, w której najwięcej jest o wojnach i polskiej martyrologii. Będący w programie przedmiot „wiedza o społeczeństwie” w takim wymiarze godzinowym i – co ważniejsze – w takiej formie, pozbawionej kontaktu z praktyką, z pewnością nie wystarcza. Świadczy o tym słaba orientacja absolwentów w sprawach prawno-ustrojowych, co się później przekłada na irracjonalność w dokonywaniu politycznych wyborów.

Od początku do końca szkolnej edukacji w programach nauczania powinny być przedmioty, które będą uczyć rozumienia ustroju państwa, roli instytucji demokratycznych, systemu politycznego, znaczenia praworządności i praw człowieka. Powinny być one nauczane w sposób, który zapewni ich właściwe zrozumienie przez aktywny udział uczniów w rozmaitych dyskusjach, spotkaniach, wydarzeniach i inscenizacjach. W związku z tym szkoła musi ściśle współpracować z organizacjami pozarządowymi i instytucjami demokratycznymi. Tak znaczne poszerzenie problematyki wychowania obywatelskiego wymagać oczywiście będzie ograniczenia zajęć z innych przedmiotów. Biorąc pod uwagę ewidentne przeładowanie programowe polskiej szkoły, powinno to być nie tylko łatwe, ale wręcz konieczne. Warto się zastanowić, jak to jest możliwe na przykład w szkołach amerykańskich, gdzie uczniowie realizują nie tylko szeroki program wychowania obywatelskiego, ale uczestniczą w wielu zajęciach pozaszkolnych przygotowujących do życia w społeczeństwie demokratycznym, jak na przykład prowadzenie negocjacji, udział w akcjach afirmatywnych, ochrona przyrody czy wolontariat. Aktywność pozaszkolna i praca w wolontariacie są potem brane pod uwagę przy staraniu się o przyjęcie na studia w koledżu i uniwersytecie.

Zasadnicza zmiana polskiej szkoły, sprzyjająca podniesieniu jakości obywateli, wymaga korekty celu wychowawczego. Wychowanie obywatelskie, kładące nacisk na obronę praw człowieka, różni się bowiem od głośno lansowanego przez ministra Czarnka wychowania patriotycznego, mającego wyraźnie nacjonalistyczny charakter. Chodzi bowiem o to, aby wrażliwość na tradycję i symbole polskiego narodu ustąpiła wrażliwości na potrzeby ludzi tu i teraz, bez względu na to skąd pochodzą, i całego ekosystemu, w którym żyjemy. Poza tym, cel wychowawczy musi być aideologiczny. Szkoła nie może wychowywać uczniów w duchu jakiejkolwiek religii lub ideologii. Powinna natomiast wpajać wartości demokratyczne, oparte na poszanowaniu różnorodności i zasadach etyki uniwersalnej. Obecnie polska szkoła, pozostająca pod politycznym wpływem środowisk nacjonalistyczno-klerykalnych, tych postulatów nie spełnia, czego przykładem jest podręcznik „Historia i Teraźniejszość”, będący jawnym, a przy tym wulgarnym narzędziem prawicowej indoktrynacji.

Zmienić się musi także cel edukacyjny, a przede wszystkim metody nauczania. Powinien to być cel ukierunkowany głównie na wiedzę o państwie i społeczeństwie, a w mniejszym stopniu ogólnie lub zawodowo kształcący. Poza szkołą, w systemie edukacji, powinny być natomiast dostępne rozmaite formy kształcenia specjalistycznego. Szkoły podstawowe i średnie powinny być odciążone od nadmiaru teorii i zdecydowanie bliższe praktyce. Uczniowie powinni samodzielnie wykonywać projekty wymagające ich uczestnictwa w życiu publicznym. Odcięcie przez ministra Czarnka polskiej szkoły od współpracy z organizacjami pozarządowymi upowszechniającymi wartości i inicjatywy obywatelskie, w rodzaju Tour de Konstytucja, uniemożliwia realizację tego postulatu.

Jak widać, spełnienie tych wymagań wobec systemu szkolnego, mających istotne znaczenie dla poprawy jakości obywatelskiej, będzie trudne, nawet po zmianie autorytarnej władzy. Decyduje o tym tradycja i utrwalone wzory kulturowe. Istotną przeszkodą może być również zniszczony prestiż zawodu nauczycielskiego, spowodowany nagonką na nauczycieli ze strony pisowskiej władzy i bezprzykładnie niskim w historii Polski poziomem ich wynagradzania. Trudno się dziwić widocznej od pewnego czasu selekcji negatywnej do tego zawodu. Nauczycielami zostają więc pedagogiczni zapaleńcy, których nigdy nie ma zbyt wielu, oraz ci, którzy nie zdołali załapać się do bardziej intratnych zawodów.

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera S :)

Samotność

Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska  „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.

Seks

W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.

Sekta

Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.

Serce

Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.

Solidarność

Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo  to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła. 

Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.

Spokój

Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się,  rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on. 

Starość

Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach  powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.

Strach

Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się  jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.

Szacunek

Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…”   po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.

Szatan

Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”

Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach.  Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że  większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.

Autor zdjęcia: Olha Ivanova

Polak wśród liberałów :)

Liberałowie są z reguły trzecią co do wielkości frakcją w Parlamencie Europejskim i – co pokazuje zwłaszcza podział kluczowych stanowisk w strukturach Unii Europejskiej – niewątpliwie najbardziej wpływową spośród tych, w których od dawna nie było polskiego głosu. Tylko w pierwszej kadencji PE po naszej akcesji do UE (w latach 2004-09) wśród liberałów zasiadali europosłowie reprezentujący Unię Wolności, a w drugiej części kadencji także Stronnictwo Demokratyczne. Potem, w wyborach 2009, 2014 oraz 2019 r., nie wybierano na europosła nikogo, kto deklarował akces do tej grupy. Dopiero przed nieco ponad tygodniem sytuacja ta uległa zmianie, gdy do frakcji liberalnej wstąpiła Róża Thun, a współpracę z nią rozpoczęła Polska 2050 Szymona Hołowni.

Jest to dobra okazja, aby grupie politycznej od dwóch lat noszącej reformatorską nazwę „Renew Europe” przyjrzeć się nieco bliżej. Kto wchodzi w skład Renew Europe? Jaka jest jej wizja przyszłości Unii? Jaki ideowy background mają przykładowe partie wchodzące w jej skład? I na ile projekt polityczny Hołowni pasuje do tego towarzystwa?

Renew Europe w pewnym sensie ma strukturę cebuli. Składa się więc z twardego trzonu ideowego, który otoczony jest kilkoma warstwami politycznych sojuszników, których poglądy na niektóre kwestie zaczynają coraz bardziej od stanowiska trzonu odbiegać.

Trzonem Renew Europe są partie polityczne należące do Sojuszu Liberałów i Demokratów dla Europy (ALDE). Tak zresztą nazywała się cała liberalna frakcja w PE aż do końca poprzedniej kadencji w 2019 r. Partie ALDE tworzyły wcześniej Europejskich Liberałów Demokratów i Reformatorów (ELDR), a ALDE było nazwą ich sojuszu z Europejskimi Demokratami. Aby chaos pojęciowy nieco uprościć, przyjęto nazwę ALDE.

W skład ALDE wchodzą partie jednoznacznie i niekiedy wręcz jaskrawo (słowo „radykalnie” niespecjalnie pasuje dla opisu politycznego centrum) liberalne. Uogólniając mamy więc do czynienia z partiami, które łączy kilka fundamentalnych założeń ideowych: 1. tzw. euroentuzjazm, którego wyrazem jest jednoznaczne poparcie dla dalszego procesu pogłębiania integracji europejskiej o nowe obszary współpracy z – nie zawsze deklarowanym, ale faktycznie logicznie z tego wynikającym- celem dotarcia w przyszłości do modelu Europy federacyjnej; 2. tzw. orientacja atlantycka, czyli poparcie dla utrzymania systemu bezpieczeństwa zbiorowego opartego na dobrych relacjach z USA i wzmacnianiu NATO; 3. nowoczesność, czyli popieranie modernizacji technologicznej i unifikacji systemów państw UE w tym zakresie; 4. ustrój liberalno-demokratyczny, a więc bezkompromisowe stanowisko co do walki z degeneracją systemów państwa prawa w krajach UE i z zagrożeniami dla swobód obywatelskich z tego wynikających; 5. ograniczenie i kontrola rządu, a więc nieufne podejście do działań rządów zorientowanych na rozwój technik ułatwiających potencjalną inwigilację obywateli, nadmierne zbieranie danych o nich i transgresję w ich sferę prywatności; 6. pozytywna percepcja zmian społecznych z liberalnym podejściem do progresywnych przeobrażeń obyczajowych społeczeństw Europy, wspieranie małżeństw dla wszystkich, prawa kobiet do wyboru, depenalizacji konsumowania tzw. miękkich narkotyków, szeroko rozumianej wolności słowa i ekspresji, rozdziału sfery religijnej od państwowej itd.; 7. liberalizm gospodarczy, a więc oczywiście preferencja dla mechanizmów wolnorynkowych ponad regulacjami państwowymi, oszczędna polityka socjalna, wsparcie dla europejskich swobód przepływu, wolnej konkurencji i handlu (z czym wiąże się sceptycyzm wobec wspólnej polityki rolnej).

Co do ostatniego punktu poczynić trzeba pierwsze zastrzeżenie. Partie ALDE są dwojakiego typu w sensie ideowym, co zaznacza się odmiennymi poglądami co do bardziej szczegółowych kwestii w obrębie tematów gospodarczych. Znów nieco upraszczając, można je podzielić na partie klasyczno-liberalne (niechętni im powiedzieliby „neoliberalne”) oraz socjal-liberalne. Nierzadko tym można tłumaczyć istnienie w jednym kraju dwóch znaczących partii ALDE. W Holandii mamy klasyczną VVD i socjalnych Demokratów 66, w Danii klasyczną Venstre i socjalną Radikale Venstre, w Estonii klasyczną Partię Reform i socjalną Partię Centrum, w Chorwacji klasyczną HSLS i socjalne HNS i GLAS, itd. Oczywiście także pojedynczo w swoich krajach występujące partie ALDE dają się tak klasyfikować: klasyczne są niemiecka FDP czy waloński MR, a wyraźnie socjalny profil mają brytyjscy Liberalni Demokraci czy norweska Venstre (te partie należą do ALDE i współdziałają na różnych polach, pomimo braku członkostwa ich krajów w UE). W końcu w ALDE oczywiście jest grupa partii zawieszonych gdzieś pomiędzy tymi frakcjami, czerpiących raz to z klasycznego, raz z socjalnego liberalizmu, jak np. hiszpańscy „Obywatele”, szwedzka Partia Ludowa, austriacki NEOS, francuska UDI czy flamandzka OpenVLD. Polskim reprezentantem w ALDE jest dzisiaj Nowoczesna, a kiedyś była nim Unia Wolności/Partia Demokratyczna demokraci.pl.

Tak wygląda trzon frakcji liberalnej. Jedną z warstw otaczających go w grupie Renew Europe są Europejscy Demokracji (PDE). To umiarkowanie liberalne partie, które zwykle unikają bardziej kontrowersyjnych elementów z jaskrawo liberalnego programu, zwłaszcza w odniesieniu do liberalizmu społeczno-obyczajowego, ale i gospodarczego. Dobrym określeniem na nich jest „umiarkowani centryści”. Prym wiedzie tutaj postchadeckie centrum francuskie wokół François Bayrou i jego partii MoDem, obecne są też partie liberalno-konserwatywne jak bawarscy Wolni Wyborcy, a w przeszłości ton nadawała tutaj również centrolewicowa włoska „Stokrotka”. Partie te są przede wszystkim silnie proeuropejskie. Polskę reprezentuje tutaj Stronnictwo Demokratyczne.

W końcu, trzecią i najświeższą warstwę tej liberalnej cebuli stanowi (będąc obecnie bodaj największą siłą całej frakcji) ugrupowanie prezydenta Francji Emmanuela Macrona LREM. Macron ma ściśle sprecyzowany program reformy UE i jego umowa z liberałami polegała na wzmocnieniu frakcji jego ludźmi w zamian za inkorporację jego postulatów do partyjnego programu ALDE. Nie było to nadmiernie trudne, bo LREM ideowo z twardym trzonem ALDE łączy więcej niż trzon ten z niektórymi nietypowymi członkami tej politycznej rodziny, którzy w i wokół ALDE funkcjonują o wiele dłużej niż Macron. W każdym razie, to w związku z dołączeniem partii Macrona frakcja zmieniła nazwę na Renew Europe (aby osłabić związki prezydenta z niepopularnym we Francji słowem „liberalizm”).

Na koniec tej prezentacji warto wspomnieć o kilku (aktualnych i byłych) nietypowych, a nawet zdumiewających uczestnikach liberalnej rodziny politycznej. Fińska Partia Centrum należy wręcz do ALDE i stanowi tam znaczącą siłę, ale to w zasadzie partia agrarna, która prawie 40 lat temu wchłonęła słabnących fińskich liberałów i związała się z ich frakcją europejską po akcesji kraju do Unii, aby nie zasiadać we frakcji chadeckiej razem z fińskimi konserwatystami. Był to więc wybór polityczny, a nie ideowy, ale centryści zostali przez te długie lata „udomowieni” i tylko od czasu do czasu zgłaszają swoje konserwatywne wotum separatum. Wyżej do góry idą brwi na wieść, że do ALDE przez wiele lat należała populistyczna litewska Partia Pracy założona przez posiadającego prorosyjskie sympatie Wiktora Uspaskicha. Została ona jednak właśnie usunięta ze względu na homofobiczne wypowiedzi jej lidera. Niewiele mniej zaskakuje, nadal obecna w ALDE i nigdzie się nie wybierająca, irlandzka Fianna Fail. To w gruncie rzeczy partia po prostu konserwatywna i nacjonalistyczna, która przez dekady broniła restrykcyjnego prawa aborcyjnego. Choć ulega silnym zmianom, jak cała Irlandia, i np. poparła niedawno związki partnerskie, to pozostaje niewątpliwie prawicowym biegunem w ramach ALDE, z którą łączy ją przede wszystkim radykalny euroentuzjazm. W związku z tym, iż frakcje chadecka i socjalistyczna mają zazwyczaj w swoich składach mainstreamowe ugrupowania wiodące na swoich scenach politycznych i negatywnie podchodzące do wszelakich separatyzmów i zjawisk odśrodkowych, Renew Europe jest preferowanym miejscem dla niektórych partii regionalistycznych i umiarkowanie nacjonalistycznych autonomistów. Do ALDE należy więc partia szwedzkiej mniejszości w Finlandii, a do jej rozwiązania wskutek historycznych wydarzeń w Katalonii z ostatnich lat, w ALDE funkcjonowała także popierająca katalońską najpierw autonomię, a potem także niepodległość, „Konwergencja” (połowa czołowej przez całe dekady po upadku frankizmu katalońskiej partii rządzącej CiU). Do PDE natomiast należą baskijscy nacjonaliści z PNV.

Kłopotliwe wizerunkowo jest członkostwo bezpośrednio w ALDE czeskiej partii ANO ustępującego premiera Andreja Babisza. Programowo nie jest ona może jakąś wyjątkową „kaczką-dziwaczką” w tym gronie, a zaangażowanie nominowanej przez nią komisarz Very Jourovej w sprawy obrony praworządności m.in. w Polsce jest doniosłe i krystalicznie liberalne. Jednak zarówno ciągnące się za Babiszem zarzuty korupcyjne, jak i zwłaszcza te związane z nadużywaniem władzy i ciążącym niekiedy w kierunku autorytaryzmu stylem rządzenia (zwłaszcza w kontekście wolności mediów) są problemem. Babisz nie jest na pewno obciążeniem podobnej wagi jak do niedawna Viktor Orbán dla chadeków, ale zapewne jest to problem kalibru Berlusconiego. Jeszcze większe wątpliwości ciągną się za bułgarskim przedstawicielem w ALDE, partii tureckiej mniejszości DPS. Jest ona głęboko uwikłana w zjawiska korupcyjne (to niestety krajowa specyfika), ale jeden z jej posłów został nawet objęty sankcjami z racji tzw. aktu Magnickiego.

Na sam koniec wspomnijmy o dwóch najbardziej zdumiewających, acz już mocno historycznych przykładach akcesji do europejskiej grupy liberałów. W latach 80-tych do frakcji należała austriacka FPÖ. Tak, to ci sami nacjonalistyczni populiści zwący się „wolnościowcami”, których w ich obecnej formule ideowej ukształtował niesławny Jörg Haider. Przez krótki czas – po okresie skupienia tej partii na walce ze „skutkami denazyfikacji”, gdy wśród członków w dobrym tonie było być dawnym oficerem SS, a zanim partię przejął Haider – lejce w niej przejęła grupa młodych wówczas liberałów, głównie gospodarczych. To oni związali się wówczas z europejskimi liberałami (choć Austria nie była jeszcze w Unii) i zawiązali nawet w Wiedniu koalicję z socjaldemokratami. Gdy nadszedł Haider, odeszli na swoje. Na drugim biegunie była natomiast swojego czasu antykorupcyjna i populistyczna partia lewicowa „Włochy Wartości” prokuratora Di Pietro. Choć jej populizm dotyczył kwestii korupcji i moralności w życiu publicznym, a nie spraw gospodarczych, znaczną część jej europosłów stanowili wcześniejsi działacze komunistyczni, którzy wcale nie zmienili głęboko swoich przekonań pod wpływem pana Di Pietro.

Widać więc, że motywacje przystąpienia do ALDE, PDE czy Renew Europe mogą mieć czworaki charakter. Po pierwsze, ideowy – w postaci dominacji liberalizmu w programowej konstrukcji partii. Po drugie, pragmatyczny – gdy partia nie do końca pasuje do jakiejkolwiek frakcji, ale jest mocno proeuropejska, nastawiona na przyszłość, umiarkowana i centrowa. Po trzecie, taktyczny – gdy decyzja bazuje na chęci uniknięcia powstania wspólnoty frakcyjnej z konkurencyjnym na arenie krajowej ugrupowaniem, zwłaszcza gdy w relacjach z nim dominuje konflikt, a program liberałów nie wzbudza ani entuzjazmu, ani sprzeciwu takiej partii. Często jest to tutaj funkcja faktu, iż frakcja ta jest dotąd „nieobsadzona” przez żadną liczącą się siłę polityczną z własnego kraju. Po czwarte oczywiście, może on być przypadkowy.

Jak jest w przypadku Polski 2050 Szymona Hołowni? Polscy liberałowie, silnie świadomi swojego światopoglądu i bojowo nastawieni na obronę jego fundamentów, rzadko typują Polskę 2050 jako swoją partię pierwszego wyboru. Przewija się tutaj częściej Nowoczesna oraz liberalne skrzydło PO, co w praktyce oznacza selektywne popieranie niektórych polityków Koalicji Obywatelskiej. Pomimo tego, wybór frakcji przez Polskę 2050 jest częściowo ideowy. Sama Róża Thun była w przeszłości w Unii Wolności, więc nie są to jej pierwsze związki z ALDE (i bądźmy szczerzy – jej dorobek polityczny pokazuje silniej w kierunku ALDE niż frakcji chadeckiej, w której tkwi PO). Także wśród parlamentarzystów krajowych Hołowni mamy byłych działaczy Nowoczesnej, dla których ALDE to oczywisty wybór (senator Bury, posłanka Hennig-Kloska i poseł Suchoń – ten ostatni zresztą był dodatkowo w Unii Wolności). Gdy spojrzymy na programowe podstawy Polski 2050, to widać, że zbieżność z ALDE jest niemała: mamy euroentuzjazm, orientację proatlantycką, silnie uwypuklone skupienie na modernizacji oraz obronie liberalnej demokracji. Pojawiają się także wątki obrony praw i swobód obywatela przed omnipotencją państwa (trudno będąc w Polsce PiS demokratą tego nie podnosić). Silne zorientowanie proekologiczne nie stanowi dzisiaj już żadnej bariery dla związków z Renew Europe. To element już bardzo powszechnego konsensusu we frakcji, z którego okazjonalnie i tylko punktowo wyłamują się pojedyncze partie klasyczno-liberalne. Bardziej problematyczna jest postawa partii, jako całości, wobec elementów liberalizmu społeczno-obyczajowego i gospodarczego. Polska 2050 jest pod oboma tymi względami wewnętrznie zróżnicowana, sam jej lider zapewne jest obyczajowym konserwatystą, a w szeregach partii nie brakuje gospodarczych socjaldemokratów. Oczywiście podobnie jest z wieloma partiami w Renew Europe, jednak ta okoliczność pokazuje, że do twardego trzonu jaskrawo liberalnych aktorów w ramach grupy Polska 2050 raczej nie przystąpi. Nie jest to jednak partia w stylu Nowoczesnej czy UW czasów Władysława Frasyniuka. Wybór frakcji jest więc nie tylko i chyba nie przede wszystkim ideowy, co dodatkowo potwierdza brak (na razie) decyzji Hołowni o wstąpieniu do ALDE lub PDE. Członkostwo dotyczy tylko frakcji Renew Europe, więc jest najluźniejsze z możliwych.

Wybór Polski 2050 wydaje się więc być przede wszystkim pragmatyczny. Ale i taktyczny. Szymon Hołownia na tym etapie kadencji chce zachować perspektywy samodzielnego startu w wyborach parlamentarnych 2023 r., więc wejście do frakcji innej niż zajmowane przez PO i PSL (głównych konkurentów o poparcie w centrum) poletko chadeckie, jest narzędziem podkreślenia tej niezależności. Zwłaszcza, że szefem partii chadeków był do niedawna Donald Tusk, więc jego konkurent nie może liczyć na specjalny posłuch pośród wpływowych postaci różnych partii tej grupy politycznej.

Z punktu widzenia liberalnego wyborcy ciekawe będzie obserwować dalszy rozwój relacji pomiędzy Polską 2050 a Renew Europe i ALDE. Jeśli ta współpraca okaże się udana (a osoba Róży Thun jest mocnym argumentem za tezą, że tak się stanie), wówczas dylemat wyborcy liberalnego za dwa lata może się pogłębić. Hołownia będzie mocniej łowić w centrum.

 

Autor zdjęcia: Wilhelm Gunkel

Coraz więcej powodów do polexitu :)

Niemal od samego początku swoich rządów, Prawo i Sprawiedliwość jest na ścieżce wojennej z zachodnim światem, jego instytucjami, a przede wszystkim z Unią Europejską. W ciągu tych 6 lat konflikt ten rozprzestrzenił się na wiele frontów, tak że obecnie nie widać już jakiejkolwiek innej motywacji, dla której PiS miałby deklarować chęć pozostania w UE, poza pobieraniem niebagatelnych środków z funduszy unijnych.

Pomimo tego, za każdym razem, gdy jedna czy druga emocjonalna i pełna jadu antyunijna wypowiedź polityka PiS rozogni dyskusję o perspektywie polexitu, ze strony Nowogrodzkiej nadchodzi dementi. PiS uporczywie deklaruje, że Unii opuszczać nie zamierza, a tylko odrzuca wykonywanie wyroków TSUE, grozi zawieszeniem wpłacania składki członkowskiej, sypie piach w tryby strategii klimatycznej i porównuje instytucje Unii do wszelkich krzywdzicieli Polski z ostatnich kilku wieków. Instynktownie wyczuwamy, że asekuracyjna postawa przywództwa PiS jest zrodzona nie ze szczerego przywiązania do ideałów integracji europejskiej, a raczej wyrasta z wyników badań opinii publicznej na temat ewentualności polexitu. Ponad 80% zwolenników pozostania w Unii, w tym ich przewaga także w obrębie elektoratu PiS, potwierdzone wieloma badaniami, nie pozostawiają na ten moment pola do polexitowego manewru bez postawienia na szali partyjnej popularności i interesów reelekcyjnych.

Istnieją więc dwa hamulce dla pisowskiej tendencji do sprzyjania wizji polexitu, która czytelnie wyziera z licznych wypowiedzi polityków obozu władzy. Strach przed elektoratem i potrzeba uzyskania europejskich pieniędzy, które mają ustrzec budżet państwa przed smutnymi konsekwencjami ekspansywnej polityki socjalnej, która z kolei także stanowi fundament strategii utrzymywania się u sterów. To dwa bardzo mocne powody, nawet jeśli osamotnione. Stopniowo jednak wzrasta liczba i znaczenie impulsów, które potencjalnie mogą skłaniać PiS do zwrotu o 180 stopni. Do zwrotu, który byłby zgodny ze skrywanymi oczekiwaniami wielu działaczy i otwarcie formułowanymi poglądami coraz większej liczby prawicowych publicystów.

Od kilku już lat jasnym jest, że członkostwo w Unii Europejskiej stanowi barierę dla realizacji pisowskiego programu przejęcia przez egzekutywę (czyli, w praktyce tego modelu sprawowania władzy, przez rządząca partię) kontroli nad sądownictwem i treścią wydawanych w Polsce wyroków. Ostatnie 6 lat to okres nieustannych zmagań rządu i partii z instytucjami europejskimi o interpretacje zmian realizowanych w polskich sądownictwie, w ramach rozwlekłych, nużących i formalistycznych procedur. Dla strony pisowskiej istnienie tych zjawisk jest oczywistym ucieleśnieniem owego mitycznego już niemal „imposybilizmu”, który rzekomo krępuje wyłonioną przez suwerena większość partyjno-polityczną i nie pozwala jej realizować programu, którego ów demokratyczny suweren jakoby dogłębnie pragnie. W kontekście „niepolskości” instytucji europejskich jest to równocześnie „zamach na polską suwerenność”. Polexit pozwoliłby polskiej władzy zrzucić z siebie w końcu ciężar tych ograniczeń, położyłby kres „wtrącaniu się obcych w nasze polskie sprawy”, a może nawet sprowadziłby na dalsze losy polskiego wymiaru sprawiedliwości błogosławione désintéressement krajów Zachodu. Mówiąc wprost, byłaby szansa na to, że się wreszcie odczepią i pozwolą polskiej władzy w sposób zupełnie dowolny dysponować wolnością polskiego obywatela.

Drugim impulsem, zresztą doskonale wykładanym przez radykalnego posła Kowalskiego z Solidarnej Polski, jest możliwość całkowitego odrzucenia celów polityki klimatycznej w UE. Od dopiero kilkunastu tygodni w kręgach pisowskiej władzy narasta świadomość, że czynnikiem który może doprowadzić ją do upadku jest inflacja. (To zresztą dość pocieszne, gdy wspomnieć, jakimi pełnymi pogardy prychnięciami ludzie PiS reagowali na przestrogi, że ich nazbyt ekspansywna polityka socjalna doprowadzi do takich właśnie skutków, gdy pojawi się sytuacja kolejnego, nieuniknionego przecież kryzysu makroekonomicznego, a taki przyniosła pandemia). W pisowską narrację o świecie doskonale wpisuje się koncepcja obarczenia cen energii lwią częścią winy za przyspieszanie inflacji (zwłaszcza że przecież nie jest to argument całkowicie chybiony). Kowalski już ukuł więc zgrabne pojęcie „zielonej inflacji” i mocno bije w bęben utrzymania polskiego wydobycia węgla, już nie tylko w imię zbyt ulotnej „niepodległości energetycznej”, ale po prostu z bardziej zrozumiałym dla każdego wyborcy zamiarem ograniczenia wzrostu cen. Tymczasem jasnym jest, że Polska pozostająca członkiem UE będzie musiała przestać wydobywać węgiel. Nawet znana jest już data graniczna – o nią potoczy się zapewne spór, ale nawet w najbardziej, z punktu widzenia lobby węglowego, „optymistycznym” scenariuszu będzie to 31.12.2049. Polexit otwiera możliwość wycofania się z tych porozumień i stworzenia w Polsce czegoś na kształt antyekologicznego skansenu w centrum Europy, gdzie co prawda ludzie będą żyć znacząco krócej niż w krajach ościennych, ale gospodarka może skorzystać z przyciągania produkcji taniochy ignorującej wyśrubowane normy ekologiczne. Wyrwanie się z „więzów” europejskiego zielonego ładu będzie zresztą oznaczało uzyskanie przez polski rząd wolnej ręki w kreowaniu zrębów wielu różnych polityk, które w innym razie byłyby związane wspólnymi normami. Takie sytuacje jak problemy wokół kopalni w Turowie przeszłyby do historii.

Z punktu widzenia narodowej dumy, która stanowi istotny fundament pisowskiego postrzegania rzeczywistości, nie wolno pominąć aspektu bolesnego przeżywania upokorzeń na arenie unijnej. Komentarze pisowskiej prasy, ukazujące się po każdym wyroku TSUE, każdej decyzji Komisji Europejskiej o wdrożeniu kolejnego etapu następnej procedury „represji” wobec polskiego rządu, każdym wysłuchaniu i debacie nad stanem polskiego państwa prawa w Parlamencie Europejskim, każdej kontroli realizacji wcześniejszych zaleceń, każdej zapowiedzi czy pogróżce sugerującej przyszłe sankcje oraz oczywiście po każdej nowej zwłoce w realizacji wypłat funduszy czy zawieszeniu procedowania polskich wniosków o wypłaty z funduszu odbudowy – komentarze te nie pozostawiają żadnej wątpliwości co do tego, że pisowska dusza cierpi i trzęsie się z oburzenia. Polexit za jednym zamachem załatwiłby wszystkie te problemy. Polski rząd, po okresie kilku ostatnich upokorzeń związanych z procesem negocjacji warunków polexitu, nie byłby już nigdy wiążąco recenzowany przez jakąkolwiek instytucję UE.

W końcu, artykuł red. Grzegorza Górnego z wPolityce.pl (https://wpolityce.pl/swiat/572327-oferta-putina-dla-zachodniej-prawicy) nie pozostawia większych wątpliwości, że przynajmniej (na razie) na obrzeżach szeroko pojętego środowiska polskiej prawicy narasta gotowość i pragnienie zwrotu geopolitycznego ku Rosji. Owszem, Rosja może nadal budzić estetyczne opory niektórych pisowców, w końcu onegdaj autentycznych antykomunistów, którzy przywykli w Moskwie widzieć zagrożenie i wroga. Ale powoli estetyczne obrzydzenie wobec zachodniej Europy (a nawet także USA) zaczyna na tyle nabrzmiewać, że chyba przewyższa już opory wobec Rosji. W końcu, jak z uznaniem pisze Górny, Władimir Putin przedstawia europejskiej prawicy atrakcyjną ideologicznie wizję „rozsądnego konserwatyzmu” i stanowi największą nadzieję na skuteczne i silne uderzenie w „zgniły Zachód” z jego polityczną poprawnością, liberalnym permisywizmem i zatraceniem tradycyjnych norm moralnych, które kiedyś decydowały o tym, że niebiali, nieheteroseksualni nie-mężczyźni znali swoje miejsce w świecie i trzymali się z dala od przestrzeni publicznej, a przynajmniej milczeli o wszystkich elementach ich tożsamości wykraczających poza moralnie akceptowany kanon. W najbliższych latach coraz więcej polskich prawicowców zada sobie niewątpliwie pytanie, czy polexit nie jest ceną wartą zapłacenia za poczucie bezpieczeństwa i sensu egzystencji, które da powrót do „tradycji ojców”, choćby i pod rosyjskim protektoratem. Jak USA rozpostarły nad zachodnią Europą „parasol ochronny” przed sowieckimi bombami atomowymi, tak teraz to Rosja może ustawić podobny „parasol ochronny” nad Europą Środkową i chronić nas przed tęczowymi ideologiami. Może nawet spłacić historyczne długi za zainfekowanie nas klasycznym marksizmem, poprzez uratowanie w obliczu seksualnego neomarksizmu?

Wszystkie te refleksje kiełkują powoli w szeregach prawicy polskiej. Mają wiele lat na zapuszczenie korzeni i stopniowy wzrost. Będą więc na podorędziu, gdy wskutek nierozwiązanych konfliktów o praworządność, wskutek kar i niezapłaconych polskich składek, które zostaną odjęte od wypłat funduszy unijnych, te ostatnie w zasadzie przestaną do Polski płynąć. Wówczas może się okazać, że z tych 80% zwolenników pozostania w Unii ostanie się tylko 55%. Znikną dwie bariery blokujące obecnie PiS-owi możliwość otwartego postawienia polexitu na politycznej agendzie. Wejdziemy w okres przedreferendalny.

 

Autor zdjęcia: Wesley Tingey

Wolność w czasach bańki internetowej :)

Światopoglądowo sprofilowane gazety codzienne i tygodniki istniały na długo zanim w obszarze telewizji suche, obiektywne i skupione na faktach serwisy informacyjne dużych stacji ogólnokrajowych (najczęściej publicznych) zostały wyparte przez kablowe telewizje informacyjne nadające newsy przez całą dobę i każdego dnia w sposób coraz jaskrawiej zdradzający partyjno-ideologiczny przechył.

 

„Bańki internetowe” i (rzadziej stosowane) „komory pogłosowe” stały się w ostatniej dekadzie niezwykle istotnymi pojęciami w odniesieniu do problematyki debaty publicznej. Już w epoce blogów i internetowych forów dyskusyjnych personalizacja treści informacyjnych i filtrowanie przekazów, jakie dopuszczamy do siebie, zaczęły stanowić czynniki różnicujące informacje ze świata przyswajane przez różnych obiorców. Był to nowy etap procesu, który zachodził jeszcze w erze analogowej, przez wiele dziesięcioleci. Światopoglądowo sprofilowane gazety codzienne i tygodniki istniały na długo zanim w obszarze telewizji suche, obiektywne i skupione na faktach serwisy informacyjne dużych stacji ogólnokrajowych (najczęściej publicznych) zostały wyparte przez kablowe telewizje informacyjne nadające newsy przez całą dobę i każdego dnia w sposób coraz jaskrawiej zdradzający partyjno-ideologiczny przechył. Ostatnim kamykiem tej lawinowej przemiany na dzień dzisiejszy są oczywiście media społecznościowe, które nie tylko za pomocą algorytmów automatycznie profilują podsyłane nam na timeline treści, ale także dają nam do ręki narzędzia, aby w ogóle nie wchodzić w kontakty z użytkownikami o poglądach odmiennych od naszych. Do pierwszego celu służą facebookowe polubienia i kliknięcia linków. Do drugiego możliwość akceptowania znajomych lub followowania na Twitterze określonych użytkowników, a wyciszania lub blokowania innych.

 

Bańka przytulna, kojąca

Filtrująca dopływ wiadomości bańka internetowa jest więc zjawiskiem, które narzuca nam algorytm społecznościowego medium, a także wyszukiwarki Google (niekiedy w sposób przez nas nieuświadomiony, ale w zasadzie zawsze nie do końca uświadomiony co do zakresu skutków). Komora pogłosowa jest natomiast produktem naszych własnych zachowań w sieci i stanowi zwykle trzon bańki internetowej. Za sprawą internetowej rewolucji informacyjnej ilość wiadomości dostępnych w sieci stała się zbyt wielka, aby jakakolwiek jednostka ludzka była w stanie je samodzielnie przetwarzać, czy nawet selekcjonować. Pojawienie się filtrów było więc kwestią (niedługiego) czasu. Problem z zamknięciem użytkownika w bańce internetowej polega – z liberalnego punktu widzenia, gdzie wolność i dostęp do wiedzy stanowią ważne wartości – na tym, że nie mamy nad tym kontroli. Zostajemy zaszufladkowani jako ci, którzy nienawidzą Kaczyńskiego i nie lubią Kościoła, zaś lubią prawa osób LGBT i kochają Trzaskowskiego (i, oczywiście, na odwrót), co prawda, w oparciu o nasze wcześniejsze wybory, zachowania i komentarze w sieci. Jednak skutkiem tego jest wyfiltrowanie z miejsc w sieci, do których codziennie uczęszczamy, w zasadzie jakichkolwiek informacji, które mogłyby nas skłonić do poddania w wątpliwość dotychczasowych poglądów. Politycy przeciwnej strony urastają w naszych oczach do rangi potworów, gdyż docierają do nas wyłącznie negatywne wiadomości na ich temat. Najgorsze jest to, że nie wiemy, co zostało wyedytowane z naszego walla na Facebooku czy z wyników naszego wyszukiwania w Google. Nie wiemy, czy rzeczywiście wszystkie tamte „ukryte” przed nami informacje nie wywarłyby na nas żadnego wpływu, czy nie tracimy od czasu do czasu dostępu do rzeczy, które byłyby dla nas relewantne, gdyby do nas w ogóle dotarły.

 

Analiza ludzkiej psychologii podpowiada, że sami tego chcemy. To niewłaściwy moment na tradycyjne pomstowanie na „złe” koncerny internetowe, które nas krzywdzą. One pogłębiają problem, który jednak sami stworzyliśmy. Otóż nie chcemy słuchać polityków czy publicystów, którzy reprezentują „drugą stronę” światopoglądowego sporu. Odczuwamy wobec nich niechęć, skręca nas na sam ich widok. Gdy ktoś mówi rzeczy podważające nasze głęboko zakotwiczone poglądy, neguje nasze wartości, ubliża naszym świętościom, czujemy ów okropny dysonans poznawczy, cierpimy, że są ludzie, którzy nasze zdanie mają sobie za nonsens lub przejaw głupoty, nie chcemy, aby skłaniano nas do rewizji przekonań, siano w nas wątpliwość. Powtórna analiza własnych fundamentów ideowych to wysiłek intelektualny, jest męcząca, nieprzyjemna, obrazoburcza wręcz. Ale byłaby raz po raz nieunikniona, gdybyśmy pozwalali sobie samym natrafiać na dobrze skonstruowaną kontrargumentację.

 

Dlatego preferujemy pozostać w orbicie treści i komunikatów, które nasze poglądy wzmacniają. My chcemy, aby ten algorytm filtrujący działał i zapewniał nam psychiczny komfort oraz spokój ducha człowieka pewnego swych racji, który na koniec dnia może zasnąć niezmąconym snem sprawiedliwego. Jeśli już w naszej bańce mają się pojawiać argumenty strony przeciwnej, to tylko te absurdalne, na pierwszy rzut oka kretyńskie, wypowiedzi nieudane, nieskładne, sepleniące i dukające niczym Andrzej Duda po angielsku. Wiadomo, przekonanie, że po drugiej stronie są sami głupcy, to niebagatelne wzmocnienie już posiadanych poglądów. Media społecznościowe pozwalają nam wzmocnić ten filtr. Jesteśmy tam już nie tylko w bańce internetowej, ale tworzymy swoja osobistą komorę pogłosową, gdzie wpuszczamy tylko tych autorów komentarzy i treści, którzy nam najbardziej odpowiadają, którzy potrafią najsilniej utwierdzać nas w naszych postawach, którzy zawsze niezawodnie na każde nasze „Iksiński jest pajacem” odpowiedzą „Zaiste, niesamowitym pajacem”, dodadzą kolejny argument za liberalizacją prawa aborcyjnego (albo za zaostrzeniem) czy za obniżeniem podatków dla małych przedsiębiorców (albo za podwyżką).

 

Po pewnym czasie zrodzi się w nas przekonanie, że druga strona nie ma żadnych argumentów, że po jej stronie nie istnieje żadna racjonalność. Że są to ogarnięci aberracją umysłową ludzie, którzy albo celowo chcą szkodzić krajowi i innym (nam), albo są ofiarami propagandy takich typów spod najciemniejszej gwiazdy. Zjawisko baniek sprawia, że dokładnie to samo myślą o sobie obie strony. Oczywistym skutkiem (to już widzimy w wielu krajach, w Polsce od w zasadzie kilkunastu lat) jest zanik możliwości i celowości prowadzenia jakiejkolwiek debaty publicznej. Obrazują to choćby próby organizacji debat przed wyborami prezydenckimi 2020 r. – regres nawet wobec sytuacji z roku 2015 był widoczny gołym okiem. Cała polityka opiera się na mobilizacji, rozognieniu emocji ludzi we własnej bańce, aby niezawodnie stawili się w lokalach wyborczych, a także na walce o głosy ludzi z grupy polityką niezainteresowanej. Ludzie w bańkach politycznych polaryzują się do granic możliwości. To spirala. Im większa niechęć wobec kontrargumentów, tym szczelniejszy filtr izolacyjny i tym mniejsza zdolność w ogóle dostrzeżenia obywatela o przeciwnym poglądzie. Tak pogłębia się polityczny podział społeczeństwa, tak generują się te zjawiska, z którymi boryka się Polska – realia „dwóch plemion”, autentyczna wzajemna nienawiść, wulgaryzacja dyskursu (gdy nie ma debaty, poglądy nie potrzebują argumentu, tylko siły wybrzmienia), gotowość do rozwiązań siłowych. Za pośrednictwem narzędzi internetowych rzeczywistość ta z poziomu od zawsze skonfliktowanych politykierów schodzi na poziom zwykłych ludzi, a niechęć Iksińskiego wobec Malinowskiego staje się równie mocna, co jego niechęć wobec Kaczyńskiego lub Tuska. Nie daje się razem pracować, biesiadować, nawet czasem jechać jednym autobusem.

 

Zamknięcie ludzi w bańkach ułatwia także zadanie propagandystom. Gdy nie słychać dementi drugiej strony, stosowanie fałszywych informacji, wyssanych z palca oskarżeń i słynnych fake newsów staje się dziecinnie proste. Po pewnym czasie ludzie zaczynają żyć w dwóch równoległych, niestykających się ze sobą kosmosach, a okazjonalne przypadki dobrej woli w postaci chęci wysłuchania kogoś z drugiej strony wymagają najpierw przebrnięcia przez ustalenie „wspólnych faktów”. Zaufanie międzyludzkie spada do zera, szerzy się paranoja.

 

 

Ja i moi ziomale

Im silniejsza wytwarza się tak polaryzacja społeczna, tym silniejsze jest poczucie więzów wspólnoty z innymi ludźmi z naszej bańki internetowej, a zwłaszcza tych najbliższych – z naszej komory pogłosowej. Kiedyś ludzie mieli różne poglądy na aborcję czy prawa zwierząt, ale spotykali się chętnie w tzw. realu, bo spajało ich zainteresowanie pokerem, wódką, ploteczkami z sąsiedztwa, albo meczami lokalnego klubu piłkarskiego. Przy okazji darli o politykę koty, najczęściej kończąc obróceniem dyskusji w żart i machnięciem ręką na niemoc obywatela wobec politycznej machiny. Dzisiaj coraz rzadziej jesteśmy w „realu”, a coraz częściej w sieci, na profilach społecznościowych. Tam zaś polityka podzieliła ludzi. Najbardziej lubimy tych, którzy mają najbardziej podobne poglądy do naszych (przymykamy oko zaś na to, że kibicują nie tej drużynie piłkarskiej, co trzeba). Bańka internetowa stała się jedną z najważniejszych wspólnot, do których należymy. Obracamy się w niej codziennie, często co kilkadziesiąt minut, to w zasadzie permanentna obecność. Dobre relacje z ludźmi z tej samej bańki stają się dla nas co najmniej równie ważne, jak poprawne relacje w rodzinie, miejscu pracy, czy kiedyś dobre relacje w licealnej sieci grup rówieśniczych.

 

Potrzeba poczucia mocnej, ugruntowanej przynależności do wybranej bańki kieruje często zachowaniami online. Pierwszy tweet podany dalej przez Leszka Balcerowicza, polubiony przez Adriana Zandberga lub pozytywnie skomentowany przez Krystynę Pawłowicz potrafi przyprawić nieomal o palpitacje. Cieszy, gdy tweety dostają wiele polubień, w tym przede wszystkim gdy rośnie grupa użytkowników, którzy „polubiają” prawie każdy nasz wpis. Jesteśmy wśród swoich, zdobywamy uznanie, budujemy pozycję, nasz głos staje się wyznacznikiem dla rosnącej grupy ludzi. W bańce nie zmieniamy co prawda niczyich poglądów, ale je wzmacniamy, czasami nieznacznie modyfikujemy, uzupełniając katalog obowiązujących prawd bańkowych o nowe elementy. Oto my i nasi ziomale – współbańkowicze.

 

Od dobrej oceny współbańkowiczów zależy niekiedy nasze samopoczucie danego dnia. Pyskówki z obcymi z innych baniek, którzy od czasu do czasu wpychają swój łeb, gdzie ich nikt nie prosił, to rzecz normalna, to spływa jak po kaczce. Jednak negatywna ocena jakiegoś pojedynczego wpisu ze strony dobrego współbańkowicza skłania do zadumy, refleksji, czasami bywa nawet źródłem udręki. Przynależność do bańki od czasu do czasu przynosi bowiem wyzwania. Pojawiają się swoiste „egzaminy lojalności”. W końcu, gdy dzień jest dobry, ulubionym politykom dobrze idzie robota, wydarzenia w kraju nie przynoszą niepokoju, nie ma żadnych większych afer, to potakiwanie swoim jest łatwe i przyjemne. Jednak prędzej czy później któryś z ulubionych polityków popełnia poważny błąd, okazuje się mieć coś za uszami, w kraju dzieje się coś niedobrego – w efekcie w bańce pojawia się wielka smuta, zwątpienie, zrezygnowanie. Wówczas dużo ryzykują ci, którzy w tak trudnej chwili sformułują krytyczną uwagą pod adresem kogoś ze „swoich”. Pokazują bowiem słabość swoich wyborów ideowych, niestabilność, która pozwala powątpiewać w ich solidność, może nawet ujawniają pierwsze jaskółki potencjalnej zdrady? Nietrudno wtedy dostrzec, że bańki internetowe stanowią idealne odwzorowanie postaw i wojen plemiennych w domenie digitalnej. Każdego dnia należy potwierdzać swoją przynależność do grupy. Skłonności transgresyjne są niewybaczalne.

 

Wśród obcych

Pomimo wszystkich powyższych uwag, do wrogich baniek zaglądamy. W Polsce funkcjonuje co prawda narracja o dwóch wrogich sobie obozach, ale realia życia politycznych baniek internetowych od kilku lat pokazują o wiele bardziej złożony krajobraz. Niezależnie od tego, czy powrót Donalda Tuska i histeryczna reakcja na niego ze strony rządowych funkcjonariuszy w TVP odbudują bipolarny układ na polskiej scenie politycznej (oba manewry wydają się mieć właśnie ten cel, gdyż polaryzacja na dwa wrogie obozy służy od wielu lat właśnie PiS i PO), w sieci dominuje pokolenie młode, która narzuca inną logikę. Tutaj układ jest jednoznacznie nie dwu-, a wielobańkowy. Bańki nie zawsze dokładnie pokrywają się elektoratami sześciu głównych sił politycznych (oprócz PO i PiS mamy silną reprezentację Lewicy, Polski 2050 i Konfederacji, nieco słabiej zintegrowana, ale obecna jest bańka PSL), przede wszystkim można niekiedy w ramach elektoratu jednej i tej samej partii wskazać po kilka baniek, które nie są sobie wrogie, ale odrębność ta nie bierze się z niczego i dystans jest wyczuwalny. Przy takim układzie wielu baniek zaglądanie do nieswoich baniek jest dużo trudniejsze do uniknięcia niż w systemie dwóch obozów. Jednak ktoś obcy i tak niemal od razu zostaje „wyłapany”.

 

Po co ludzie tam zaglądają? Czy nie ryzykują wspomnianych konsekwencji, z dysonansem poznawczym na czele? Niespecjalnie. Wchodzenie „między wilki” nie wiąże się z czytaniem dłuższych tekstów czy poznawaniem kontrargumentów. Format mediów społecznościowych pozwala nam wejść między wrogów i obcować tylko z ich lakonicznymi wpisami, takimi jak tweety. To krótka forma, najczęściej banalna i niezbyt przeintelektualizowana – tweet chyba jeszcze nikogo nie skłonił do autorefleksji i rewizji swoich fundamentów ideowych. Za to doskonale nadaje się jako tzw. trigger, impuls wyzwalający brutalną, polemiczną reakcję słowną. Bez wielkiego ryzyka dla własnego światopoglądu można więc wchodzić w zwarcie. A to czyni się z kilku powodów.

 

Po pierwsze, jak w standardowym gangu, wykazanie się agresją i niechęcią wobec wrogiej grupy jest sposobem na potwierdzenie własnej bitności, zdobycie uznania i wzmocnienie poziomu akceptacji wśród współbańkowiczów. Uzyskanie od nich feedbacku w postaci słowa „zaoranie” stanowi najwyższy wyraz uznania. Po drugie, pośród obcych wchodzimy, aby uzyskać potwierdzenie poczucia słuszności własnego wyboru światopoglądowego (i bańkowego). Widząc ich skrajnie niemądre, pełnie niechęci wobec bliskich naszemu sercu osób i wobec wyznawanych przez nas wartości wpisy potwierdzamy po raz kolejny naszą fatalną opinię o tych ludziach. Nasze uczucia pogardy i dezaprobaty wobec wrogiej bańki zostają odświeżone, nabieramy znów nowej energii, aby z nimi walczyć. „Oni naprawdę tacy są” – oto najczęściej przynoszona do swojej własnej bańki pamiątka z tego rodzaju wyprawy. Po trzecie w końcu, z głębokim zaangażowaniem politycznym wiąże się niekiedy potrzeba odczuwania bólu. Gdzieś tkwi w niektórych z nas głód odczucia pogardy skierowanej przeciwko nam samym, to także roznieca resentymenty. We współczesnej kulturze coraz bardziej pożądanym stanem jest status ofiary (a Polska to w dodatku światowa stolica martyrologii, więc ten trend ma szanse zrobić tutaj zawrotną karierę). Sprowokowane lub (nawet lepiej) niesprowokowane ściągnięcie na siebie wrogości obcej bańki, szczególnie w postaci wielogodzinnego „najazdu na profil”, to swoiste
e-sadomaso, ale także wyśmienita okazja, aby odczuć solidarność i empatię własnych współbańkowiczów, a więc tych, na których opinii nam faktycznie wyłącznie zależy.

 

 

Na „spalonym”

Z tych wszystkich powodów większość użytkowników mediów społecznościowych, mieszkańców internetowych baniek, kreatorów komór pogłosowych i uczestników tej tak specyficznej „debaty” politycznej współczesności nakłada na siebie autocenzurę i gryzie się w język, gdy zdarzy się im mieć inne zdanie od wersji obowiązującej własną bańkę. Poglądy polityczne i przekonania ideowe w coraz większym stopniu stanowią katalogi, które – takie jest oczekiwanie – należy przyjmować w całości (czy też, powiedzmy, w ponad 90%), z dobrodziejstwem inwentarza. Trudno aby w pisowskiej bańce mógł wygodnie umościć się ktoś, kto popiera „reformy” sądownictwa Ziobry, wizję szkoły Czarnka, jest bliski klerykalnej optyce polskiego Kościoła, dostrzega geniusz Polskiego Ładu, ale chce likwidacji kopalń węgla kamiennego. Trudno aby w lewicowej bańce dobrze się odnalazł ktoś, kto chce wysokiego opodatkowania firm, globalnych koncernów i polskich bogaczy, tanich mieszkań na wynajem, wyprowadzenia religii ze szkół, małżeństw jednopłciowych i praw osób transseksualnych, ale z przyczyn moralnych jest za zakazem aborcji. W bańce liberalnej niełatwo będzie miał ktoś, kto chce niskich podatków i ograniczenia transferów socjalnych do tych realnie potrzebnych, przywrócenia handlu w niedziele, pogłębiania integracji europejskiej, świeckiej szkoły, szerokich praw dla osób LGBT i liberalizacji ustawy aborcyjnej, ale równocześnie będzie popierał ograniczenia swobody mediów. I tak dalej.

 

Bańki internetowe największą krzywdę robią więc dzisiaj na poziomie blokowania samodzielnego myślenia. Dostajemy katalog obowiązujących „prawd wiary” i mamy go albo popierać, albo wyciszyć się w zakresie punktów, które nam nie odpowiadają. Najtrudniejsze chwile w mediach społecznościowych przeżywa osobnik, który ma 1-2 poglądy niepasujące do jego bański, która pod kątem innych stu spraw jest jak najbardziej właściwym dlań miejscem, a który nie zamierza tych 1-2 poglądów wyciszać, tylko pisze, co myśli. Wtedy „najazd na profil” robią mu współbańkowicze, a zwykle jest ich dużo więcej, bo nie są to obcy, którzy przypadkiem trafili na jakiś jego wpis, tylko ludzie go obserwujący i czytający na co dzień. Bardziej liczni i bardziej zdeterminowani, aby „odszczepieńca” przywrócić na wspólną linię w sensie pełnego zestawu poglądów.

 

Gdy Leszka Balcerowicza na Twitterze młodzi lewicowcy scharakteryzowali na przestępcę (czarny pasek na oczach i podpis „Leszek B.”) za „zbrodnie” okresu transformacji ustrojowej, lewicowa bańka ucichła, a gdy pojawiły się przeprosiny i wycofanie grafiki, odetchnęła z ulgą i jęła młodzież swą chwalić. Gdy jednak lewicowy europoseł Łukasz Kohut skorzystał z tej okazji, aby nie tylko skrytykować skandaliczny mem, ale i sformułować pozytywną ocenę planu Balcerowicza, a jego autorowi podziękować, reakcja bańki była ostra i Kohut na jakiś czas znalazł się na aucie. Nad przemianą Tomasza Terlikowskiego, choć przecież nadal wierzącego prawicowca, do dziś ubolewa połowa prawicowego internetu. Ale i w liberalnych obszarach mediów społecznościowych presja na pohamowanie wolnomyślicielskich zapędów bywa odczuwalna (a przecież to samo w sobie jest nieliberalne). Nie mnie oceniać, w ilu procentach moje osobiste poglądy są zgodne z oczekiwaniami współczesnej polskiej, liberalnej bańki. Niewątpliwie jednak mam w moim asortymencie kilka poglądów nieprzystających do preferencji większości moich współbańkowiczów i gdy tematy te poruszam, przez wiele godzin czytam ich nieprzychylne komentarze. Najczęściej dzieje się to wtedy, gdy krytykuję manię rowerową w polskich miastach i sprzeciwiam się zbyt daleko idącym utrudnieniom w poruszaniu się po mieście samochodami osobowymi. To wśród centrowych liberałów poglądy dziś już niepopularne, ale nie jest to dla mnie wystarczający powód, aby je porzucić.

 

Wy także nie porzucajcie swoich „nietypowych” poglądów. Choć istnieją pewne pomysły, aby ograniczyć oddziaływanie algorytmów internetowych na filtrowanie naszych informacji, to ludzkiej psychologii, która źle reaguje na styczność z poglądami sprzecznymi wobec własnych, nie da się oszukać. Być może więc łamiąc schemat dogmatów obowiązujących w każdej z naszych baniek, pokazując, że są punkty, w których zgadzamy się z ludźmi z innych, nawet teoretycznie wrogich baniek, a nie zgadzamy ze współbańkowiczami, rozluźnimy uścisk ich ścian? Owszem, może się to skończyć ekskomuniką i banicją. Ale może też – po prostu – skończyć się powrotem do ciekawych debat. Co byłby ze mnie za liberał, gdybym nie skończył sugestią, że ryzyko się opłaca?

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

„Bratobójcza homofobia – to nie czas na milczenie” -wywiad z Andrzejem Kompą o sytuacji osób LGBT+, barwach kampanii i własnym coming out-cie :)

Magda Melnyk: Walka z ‘ideologią LGBT’ stała się jednym ze sztandarowych elementów kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Warto w tym kontekście przytoczyć dwie wypowiedzi: „Brońmy rodziny przed tego rodzaju zepsuciem, deprawacją, absolutnie niemoralnym postępowaniem. Brońmy nas przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją” – powiedział poseł Czarnek. Andrzej Duda dodał z kolei: Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie, a to jest po prostu ideologia. […] To jest taki neobolszewizm”. Jak odebrałeś te wypowiedzi?

Andrzej Kompa: Były dla mnie wyjątkowo oburzające, ale wpisują się przecież w ciągnący się od lat już łańcuch tego rodzaju wypowiedzi, które tym ostrzej prawicowi i skrajnie prawicowi politycy, a także duchowni oraz tzw. niezależni publicyści zaczęli wyrażać, im bardziej Polacy nieheteronormatywni, zwłaszcza młodzi, zaczęli walczyć o swoje prawa w polskim społeczeństwie – prawa, które w Europie Zachodniej są już normą i które należą się każdemu. Strona atakująca mówi o ideologii, ale zawsze na końcu działania wobec osób LGBT+ wytracają w praktyce słowo „ideologia” i zaczynają godzić w osoby. To z perspektywy przeciętnego człowieka oznacza ludzkie tragedie i dramaty, a poza tym przeciąganie w Polsce trującego, powszechnego (choć na szczęście niedotyczącego wszystkich Polaków i Polek) klimatu homofobii, który, podtruwając, zabija i niszczy pojedynczych ludzi i całe rodziny. Nie służy społeczeństwu w żaden pozytywny sposób a jednocześnie poniża nas i zniechęca wobec opinii międzynarodowej.

Szczególnie nie rozumiem właśnie paradoksu polegającego na tym, że homofobowie, którzy mienią się obrońcami rodziny, nie zauważają, że nawet jeśli osoby LGBT+ to od 2 do 5 procent społeczeństwa, to jeśli doliczyć ich najbliższych, to mamy do czynienia z liczbą 10 do 15 procent ludzi żyjących w Polsce. Swoimi piętnującymi działaniami tacy aktorzy sceny publicznej nie tylko prowadzą do przemocy (bo prowadzą), nie tylko prowadzą do depresji i samobójstw (bo tak też jest) – ale także właśnie niszczą polskie rodziny.

Homofobia ma w Polsce dwie twarze, może nawet trzy: pierwsza to pobicia, wyzwiska, agresja słowna albo przy użyciu siły. W zależności od tego, jak jest silna i wobec jak silnego człowieka jest kierowana, może zasmucić na jeden wieczór, wzbudzić dłuższe poczucie osaczenia, a może prowadzić – jak w nagłośnionym ostatnio przez „Gazetę Wyborczą” przypadku Michała Dębskiego – do wieloletnich depresji, braku poczucia własnej wartości, a w rezultacie nierzadko samobójstwa. A może też doprowadzić do fizycznego, zabójczego ataku. W Polsce takie morderstwa dzieją się stosunkowo rzadko, zwłaszcza na tle Rosji czy krajów Bliskiego Wschodu, ale już to, co się dzieje, jest tak bardzo poniżej standardów i jest na tyle szkodliwe, że nie może się nie spotkać z reakcją.

Jest jeszcze ta druga twarz homofobii – powoduje ona, że ludzie, którzy żyją ze sobą w jednej rodzinie, jedzą posiłki przy jednym stole, śpią pod jednym dachem, rodzice i ich nastoletnie albo dorosłe dzieci, nie potrafią sobie powiedzieć szczerze kim są, szanować się i lubić za to, jakimi są w każdym aspekcie człowieczeństwa. Rodzice nie mają odwagi zapytać, bo boją się, jaką usłyszą odpowiedź, choć przecież się jej domyślają – zwłaszcza matki. Synowie i córki z kolei boją się powiedzieć o sobie, ponieważ boją się odrzucenia i z tym odrzuceniem się istotnie często spotykają. Rodziny przez lata żyją w zakłamaniu, łącząc miłość i przywiązanie z cierpieniem albo poczuciem gorszości, stygmatyzacji, dotknięcia jakimś brzemieniem. A przecież tak nie musi być. Znam bardzo wiele takich osób, nasłuchałem się mnóstwa historii na długo przed tym, nim rozpocząłem działalność w Komitecie Obrony Demokracji czy Kampanii Przeciw Homofobii, jedną z organizacji, która się takimi ludźmi opiekuje. Nie umiem się z tym pogodzić. Nawet ja, mając naprawdę cieplarniane warunki rodzinne, miałem problem z powiedzeniem części swojej rodziny, znajomych, przez lata pozostawałem w pracy osobą zupełnie przezroczystą pod tym względem, niemającą życia prywatnego albo wypowiadającą jakieś zdawkowe, neutralne wypowiedzi, które sprowadzały tę część mojego życia do zera (choć jeszcze od studiów pozostawałem przez ponad dekadę w trwałym, wiernym związku).

Do tego trzeba dodać jeszcze tę wstrętną, bezrefleksyjną homofobię uliczno-podwórkową, przejawiającą się w wyzwiskach czy pogardzie nawet wobec incydentalnie spotykanych osób. Ta jest wyjątkowo częsta.

Często mówi się (i powtarzają to bez przemyślenia nawet nie tylko homofobowie), że orientacja seksualna czy tożsamość płciowa to prywatna sprawa, co jest zresztą lustrem do wypowiedzi części lewicy, o tym, że poglądy religijne to podobnie prywatna sprawa. Staram się od lat tłumaczyć, czym tak naprawdę jest ta okrzyczana ‘prywatna sprawa’, bo w Polsce w odniesieniu do orientacji, ale także w stosunku do wyznania – zależy z której strony sceny politycznej patrzeć – oznacza to: nie mów nikomu, bądź sobie kim jesteś w domu, ale niech cię nie będzie widać, nie istniej w sferze publicznej. Takie roszczenia albo silne żądanie, także ze strony państwa w stosunku do osób LGBT+, jest teraz wprowadzane do narzucanego światopoglądu i silnie sugerowane jako jedyna właściwa postawa. Natomiast ‘prywatna sprawa’ w odniesieniu do czy to wyznania czy to orientacji płciowej / tożsamości seksualnej w sensie rzeczywistym polega na tym, nikt nie może wymuszać tego czy innego zachowania (a już zwłaszcza wyrzeczenia się posiadanej cechy czy wierzeń) i nikt nie może na danego człowieka wpływać ani go ograniczać, ani ze względu na tę cechę dyskryminować. Są to bowiem elementy prywatne – czyli słownikowo ‘własne, indywidualne, dotyczące kogoś osobiście, czyich spraw osobistych, będące osobistą własnością/przymiotem’. Nie wolno zatem takich cech zabraniać, ograniczać ich, ani wymuszać czy narzucać innym. Nawiasem mówiąc, o ile miewamy nieraz do czynienia z próbą narzucania poglądów czy wierzeń religijnych, o tyle nikt nikomu nie narzuca zachowań seksualnych ani nie nakazuje zakochiwać się w osobie tej samej płci. Tak czy inaczej, w rzeczywistym sensie ‘prywatnej sprawy’ nie mieści się element tajemnicy, tabu, wstydu, zakaz istnienia (w tej konkretnej cesze) w sferze publicznej, obowiązek chowania się w domowym mateczniku, tak by ludzie nie widzieli. I tak jak nie należy gorszyć się, widząc procesję Bożego Ciała na ulicy, albo dowiadując, że ktoś jest katolikiem, tak na tej samej zasadzie nie należy gorszyć się na widok pary mężczyzn czy kobiet trzymających się za rękę albo na wiadomość, że ktoś z naszych znajomych jest osobą LGBT+, ani też gdy przez miasto idzie marsz równości. Są to rzeczy wydawałoby się oczywiste, banalne w państwie demokratycznym, a u nas wciąż niemal nie do przeskoczenia.

 Magda Melnyk: No tak, natomiast sprawa prywatna w katolickim czy prawicowym wydaniu wydaje się oznaczać, że po to mamy firanki w domu, żeby prywatnie móc pobić żonę i, podobnie, sypiać z kim chcesz – z sąsiadką czy z sąsiadem… Myślę, że to chce nam powiedzieć prawica: „ok, feminizm, LGBT, inne historie, ale to wszystko zawsze działo się w domu, na zewnątrz nie ma na to miejsca”.

Andrzej Kompa: Nie chcę szerzej odnosić się do bigoterii, obojętnie czy laickiej czy podbarwionej mentalnością dużej części polskiego kleru. Problemem jest efekt – coraz częstsze i różnego rodzaju homofobiczne agresje ze strony części społeczeństwa, zwłaszcza ze strony ludzi bardziej wulgarnych i prymitywnych w zachowaniu, co zresztą nie znaczy, że od homofobii wolne są grupy lepiej wykształcone. Jest ich tym więcej, im temat jest gorętszy, i im bardziej młodsze pokolenia Polaków LGBT+ nie chcą chować się po kątach gwoli spokoju ducha homofobów. Dotyczy to także zachowań bardzo w gruncie rzeczy neutralnych: różowej bluzki założonej przez chłopaka czy męskiego stroju założonego przez dziewczynę, tęczowej torby niesionej na ramieniu przez nastolatkę albo delikatnego wyglądu mężczyzny. Tak właśnie został odebrany ów zwielokrotniony sygnał, wysłany przez naszych wewnętrznych barbarzyńców, żyjących z nami w tym samym społeczeństwie i nadających w tej chwili ton – że teraz już wreszcie można wyzywać, że ludzie, którzy są przedmiotem agresji w zasadzie nie są prawdziwymi Polakami i że wreszcie można sobie pozwolić na więcej.

Ale właśnie wyrosło nowe pokolenie, urodzone już w III RP, które jeździło, często od dzieciaka, po Europie, które widzi, co się dzieje dookoła, ogląda filmy i czyta książki, i nie chce trwać w takim zakłamaniu – wymuszonym, bądź nawet i dobrowolnym – w jakim żyły poprzednie pokolenia w Polsce, w tym w PRL-u. Jasnym dla mnie znakiem jest to, że w marszach równości uczestniczą przede wszystkim licealiści, ludzie w wieku studenckim, choć ujmujący jest też i widok osób w wieku 60+. Podobnie jest ze strajkiem klimatycznym. Młode pokolenia nie będą już chciały milczeć, nie będą chciały przeczekiwać.

Taka jasność i klarowność postaw oraz polaryzacja społeczeństwa co do tematu, która łączy w sobie sprzeciw wobec propagandy pisowskiej i kościelnej ze zmianą historyczną – generalnym wzrostem tolerancji i akceptacji wobec osób LGBT+ w wielu miejscach świata (w tym zwłaszcza Euroameryce), zachęciła bardzo wielu ludzi, kiedyś neutralnych i niezastanawiających się nad losem gejów i lesbijek, żyjących swoimi sprawami w zwykłych rodzinach, tworzonych przez kobietę, mężczyznę i ewentualnie dzieci, do wspierania osób LGBT+. Także do przytomnego uznania, że trwałe związki takich osób – to także rodziny. Natomiast z drugiej strony, najradykalniejszych z tych, którzy byli homofobami, ksenofobami, rasistami – bo dotyczy to tych wszystkich elementów nierzadko połączonych – zachęciła do przemocy. Wpoiła im w serca nienawiść w skali dużo większej niż mieli ją w sobie wcześniej. Ludzie tacy, trzeba to podkreślać bezustannie, zyskali coś w rodzaju niewymawianego dosłownie, ale ewidentnie dawanego przez puszczenie oka, wypowiedzi, kazania, wsparcia dla takiego zachowania. Dlatego też jawna czy ukryta homofobia wśród osób o światopoglądzie wolnościowym, lewicowym czy liberalnym (nie myślmy, że jej nie ma) jest w tym kontekście już dzisiaj zwyczajnie nieprzyzwoita.

Jest jeszcze jedna rzecz związana z marszami, paradami i ludźmi, którzy nie chcą zaprzeczać samym sobie, i z ich obecnymi zmaganiami w trudnym klimacie życia w Polsce, bardzo podtrutym po 2015 roku (a przecież liczyliśmy wszyscy, że reformy będą postępowały, a stosunek społeczeństwa wobec jego własnych członków będzie coraz przyjaźniejszy). Wiele osób LGBT+, zwłaszcza po ostatnich dwóch kampaniach wyborczych, mówi: nie chcę żyć w tym kraju, wyjeżdżam na Zachód, mam dosyć. Nawet w ostatnich miesiącach dowiedziałem się o trzech takich przypadkach z najbliższego otoczenia. Żałuję, że tak jest, ale w najmniejszym stopniu się temu nie dziwię. Każdy z nas ma tylko jedno, relatywnie krótkie życie. I każdy chciałby przeżyć je w szczęściu osobistym i w życzliwym, bądź chociaż neutralnym otoczeniu.

Częsta jest też jednak postawa: my jesteśmy obywatelami Polski tak samo jak wszyscy inni, mamy takie samo prawo żyć tutaj i to jest nasze miejsce na ziemi. Nie będziemy z niego uciekać. I to jest dobry sygnał. Zawsze będę wspierał takie podejście. Wbrew wspomnianym wcześniej przez Ciebie notorycznym oskarżeniom o wydumany neobolszewizm, wbrew paskudnym słowom o wyzuwaniu narodu z polskości, Polacy LGBT+ mają różnorodne poglądy, różne zawody i hobby, różne style życia – ale są w ścisłym sensie Polakami, od kelnerów po polityków, od robotnic po profesorki. Nie jesteśmy importem „ze zgniłego Zachodu” albo głupcami, którzy się otumanili modnymi ideologiami. Mamy prawo bezpiecznie i godnie żyć w swoim miejscu na ziemi. I nie w ukryciu, wewnętrznym zawstydzeniu, w obawie przez własnymi rodakami.

Magda Melnyk: To prawda, ale z drugiej strony rosnąca popularność takiej formacji jak Konfederacja i ogromne wsparcie, jakie otrzymuje Bosak ….. ????

Andrzej Kompa: Jest to niewątpliwy problem, przecież nie tylko polski. W dodatku polskim nacjonalistom udało się skleić tendencje ksenofobiczne, homofobiczne i antysemickie z ekonomicznym podejściem libertariańskim. To kusi i zwiększa elektorat. Nie lekceważę problemu, bo choć nacjonaliści na poziomie partyjnym ładnie się poubierali i elegancko przemawiają, a w dodatku trybuna sejmowa wyraźnie im służy, pod spodem jest nadal to samo zło. Właśnie dlatego tak ważne jest, by podkreślać, że nie tylko nacjonaliści są wyrazicielami polskości, że nie tylko im na Polsce zależy, że nie tylko oni mają prawa do naszych narodowych i państwowych symboli. To na szczęście także się dzieje, dotyczy i opozycji ulicznej i jej trwałego wpływu na klimat publiczny (KOD, obywatele.rp itd.), i polskich organizacji LGBT+.

Niemniej chcę podkreślić jeszcze jedną rzecz. Jednym z głównych winnych narastania klimatu homofobii jest duża część polskiego episkopatu, a w szczególności ci jego biskupi, którzy jeszcze przed dojściem PiS do władzy głośno z ambon mówili, że oto Polsce zagraża jakiś nowy, amorficzny, niewidzialny wróg – gender. W tym od lat celował abp metropolita krakowski Marek Jędraszewski (to on ostatnio mówił z ambony o odbieraniu polskości i odbieraniu Polakom ich chrześcijańskiej ziemi, to on z naciskiem powtarza frazesy o marksizmie jako źródle walki o prawa osób LGBT+, co uporczywie nazywa ideologią, to on ukuł pojęcie „tęczowej zarazy”), ale zyskiwał też poklask części innych biskupów i duchowieństwa.

Trzeba też jednak powiedzieć, że poza kwestią działania Kościoła i prawicy, poza wzrostem tendencji nacjonalistycznych (tylko część nacjonalistów po swojemu przyjmuje i bierze na sztandary katolicyzm, inni wykorzystują go instrumentalnie, jeszcze inni uznają chrześcijaństwo za źródło słabości), nie jest tak, że tylko w światopoglądzie katolickim, tak jak jest on najczęściej przez polskich katolików dzisiaj rozumiany (czy nadal w duchu Vaticanum II?), występuje homofobia. Znam wielu katolików, którzy w ogóle nie są naznaczeni homofobią, którzy zachowują się tak, jakby także w odniesieniu do tej kwestii czytali literalnie słowa Chrystusa i cztery ewangelie. Znam też wielu ateistów czy osoby, którym religia jest kompletnie obojętna, które są do głębi, agresywnie homofobiczne. Obraz jest skomplikowany i należy na niego nakładać ten dodatkowy filtr. Niemniej trzeba pamiętać o jednym: wymuskane słowa, ubrane w rzekomą troskę o przyszłość narodu i społeczeństwa, mogą owocować przemocą, mogą ją inspirować. Odpowiedzialność osób publicznych jest ogromna i samu strojenie się w pióra ofiar – choć jest się jednocześnie agresorem – nikogo nie usprawiedliwia. Ani polityków partyjnych, ani prezesa prezesów, ani obecnego kustosza królewskich grobów na Wawelu.

Magda Melnyk: Przez cały czas myślę sobie, że rozmawiamy o tym wszystkim z pozycji uprzywilejowanej: jesteśmy w dużym ośrodku miejskim, Ty masz wsparcie w rodzinie, obracasz się wśród osób wykształconych. W tej sytuacji nie mogę zapomnieć o Tuchowie, który ogłosił się przestrzenią wolną od LGBT i sytuacji ludzi, którzy rodzą się w podobnych miasteczkach i nie mają absolutnie żadnego wsparcia.

Andrzej Kompa: To straszna sytuacja, tym bardziej, że jeszcze jedną stroną homofobii, poza brakiem akceptacji, jest życie bardzo wielu ludzi nieheteronormatywnych w Polsce w wewnętrznym zaprzeczeniu albo szkodliwej, wewnętrznej dialektyce. Wiedzą i przeczuwają, ale nie akceptują siebie, ponieważ na przykład patrzą na siebie przez perspektywę grzechu. Albo nawet jeśli wydaje im się, że wszystko z nimi w porządku, swoją relację z osobą tej samej płci uważają domyślnie za gorszy gatunek relacji niż związek mężczyzny z kobietą. Wzmagają to autorytety prawicowe i religijne, usiłujące nas podzielić i powiedzieć, że istnieją osoby o „skłonnościach” homoseksualnych, które są w porządku, ponieważ spowiadają się z tego, nie wykonują „czynów i myśli homoseksualnych”, które są rzekomo jedynym złem, ponieważ w takim spojrzeniu mieści się też nielogiczne założenie „kochamy człowieka – potępiamy czyny”. Z drugiej strony są ci źli geje i lesbijki, ulegający ideologii gender/LGBT, lekkomyślni, amoralni, promiskuityczni, zmieniający płeć kilkakrotnie w ciągu życia jak rękawiczki ze względu na modę itd. Tego rodzaju herezje opowiadane i wpajane w serca nie tylko zaszczepiają homofobię w rodzinach takich osób, ale prowadzą także do rzeczywistych nieszczęść. Paradoksalny efekt uboczny jest taki, że wiele takich osób ucieka do zakonów i seminariów duchownych.

Sytuacja braku akceptacji samego siebie, zwłaszcza w kontekście wyznawanej wiary, to także wielkie nieszczęście. Tacy ludzie nie potrafią się często odnaleźć do końca życia, muszą kompensować sobie innymi rolami społecznymi brak najbliższej osoby, a i tak nie mają pewności czy nie zostaną wyszydzone albo zaatakowane. W dodatku służą za “pożytecznych gejów” i są częstym argumentem w ustach homofobów. Są wykorzystywani i manipulowani, bo pokazywani jako jedyni akceptowalni, w przeciwieństwie do tych rozwrzeszczanych, którzy podobno nadzy na ulicach rzeczy niecne czynią. Zdaję sobie sprawę, że dla światopoglądu prawicowo-klerykalnego to wygodne, ale gdyby głosiciele takich poglądów spojrzeli w rzeczywistą seksualność Polaków, w rzeczywiste życie ludzi, dostrzegliby też (mam nadzieję) dużą liczbę depresji, smutku, dysfunkcji, jakie powoduje taki stan i taka kostyczna moralność. Zobaczyliby, że tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Gdyby zechcieli posłuchać tego, co akurat David Cameron powiedział słusznie, tj. że popiera związki jednopłciowe nie pomimo tego, że jest konserwatystą, ale właśnie dlatego, że jest konserwatystą i w związku z tym zakłada, że społeczeństwo opiera się na stałych więziach i relacjach międzyludzkich – to być może przemyśleliby swoją optykę, i jeżeli nie byliby w stanie zmienić swojego rozumienia Biblii, to przynajmniej zamilkliby w tej jednej sprawie. Która w dodatku nie wydaje się aż tak ważna w ogólnym planie Nowego Testamentu na tle wszystkich innych, w porównaniu z tym, jak bardzo w tej chwili skupiają się na niej ludzie konserwatywnie religijni.

Magda Melnyk: Rozmawiamy dzisiaj m.in. w kontekście Twojej reakcji na to, co dzieje się dookoła…

Andrzej Kompa: Na obecną sytuację i zaognienie ataków na osoby LGBT+ każdy reaguje pewnie inaczej. Ja zareagowałem w taki sposób, jaki uznałem za potrzebny, pamiętając o tym, że moja sytuacja jest lepsza od sytuacji większości osób znanych mi a znajdujących się w podobnej sytuacji – postanowiłem nie milczeć. Powiedziałem o sobie otwarcie, ostatecznie, ale z mojej perspektywy to finisz długiej, osiemnastoletniej drogi. Odkąd stwierdziłem (czy odkryłem), że jestem gejem – nie bez problemów i nie bez długiego procesu – minęło osiemnaście lat do chwili, gdy byłem w stanie napisać o tym do potencjalnie prawie dwóch tysięcy ludzi, których mam w gronie znajomych na swoim profilu facebookowym (od dłuższego czasu już będącym dla mnie witryną publiczną a nie prywatnym narzędziem kontaktu z przyjaciółmi i znajomymi „z życia”).

Zdecydowałem się na to po części także dlatego, że liczne protesty opozycji ulicznej, w które zaangażowałem się od pięciu lat (to też zupełnie niespodziewana dla mnie społecznie rola, ponieważ definiowałem się dotąd przede wszystkim jako nauczyciel i naukowiec) – bardzo mnie uodporniły, stałem się znacznie odważniejszy niż kiedyś. Bo też i tak naprawdę 80–90% moich wystąpień od 2015 roku dotyczyło obrony konstytucji, idei tolerancji, praw człowieka, niezawisłości sądownictwa. Nie były to wystąpienia na marszach czy paradach równości. Tu warto dodać, że wbrew temu, co próbują twierdzić prawicowi ideologowie i propagandziści, marsze te odbywają się raz do roku w różnych miastach, a nie co tydzień, i są pięknym, kolorowym świętem. Szkoda tylko, że jak napisała o tym jedna z mądrzejszych osób, których wystąpienia czytałem, uczestnicy marszów tuż po ich zakończeniu zmywają z siebie kolorowy makijaż, zwijają kolorowe ciuchy i flagi, zdejmują tęczowe przypinki, bo wiedzą, że dwie ulice dalej mogą zostać na przykład zwyzywani. I sam tego także doświadczyłem.

Nie chodziło mi na pewno o wchodzenie w rolę bieda-celebryty czy jakiś rodzaj zaistnienia. Dla mojej wygody lepiej byłoby z pewnością, gdybym się tak otwarcie nie wypowiadał. Pewnie, towarzyszyła mi i towarzyszy obawa, że zostanę zredukowany w swoim światopoglądzie i wystąpieniach publicznych jedynie do płciowego wymiaru swojego życia. Zakładam, że prędzej czy później usłyszę, że się ośmieszam, a moim zadaniem jest, będąc naukowcem, pozostawać przezroczystym w innych sprawach niż moja specjalność naukowa. Z drugiej strony jest to jednak ryzyko, które należy podjąć, skoro znam wielu ludzi, którzy doznali przemocy, krzywdy, albo których relacje z najbliższymi uległy znacznemu pogorszeniu ze względu na działanie tej przemożnej siły homofobii, o której dzisiaj mówimy.

Magda Melnyk: Niektórzy twierdzą, że gdyby nie publiczne dobijanie się praw, sytuacja osób LGBT+ byłaby znacznie lepsza. Bo przecież „robicie hałas i nastawiacie ludzi przeciwko sobie ciągłymi żądaniami”.

Andrzej Kompa: To oczywiście nieprawda i wystarczy zerknąć na facebook, by zobaczyć liczne wypowiedzi zionące nienawiścią do „zboczeńców”, obojętnie czy domagamy się praw czy po prostu istniejemy. Ale tu warto podkreślić jeszcze jedną rzecz, odnieść się do pewnego rodzaju wypowiedzi, które powtarzają czasem nawet osoby przyjazne albo neutralne sprawie LGBT+, nie zastanawiając się nad tym. Zaznaczam, że to tylko wyjaśnienie, prośba o przemyślenie, a nie wyraz pretensji. Nie lubię walki o słowa i jeśli widzę, że ktoś chce stanąć po dobrej stronie, nie będę czepiał się tego, czy używa sformułowania „zmiana” czy „korekta” płci. Logomachie można wyjaśniać w przyszłości, na spokojnie. Natomiast wielu ludzi bezwiednie używa określenia “nie obchodzi mnie, z kim kto śpi”. I to jest właśnie spłaszczenie problemu, pokazujące, że istota naszej publicznej argumentacji nie jest dostatecznie dobrze rozumiana.

Gdyby istotnie chodziło tylko o „spanie” i aspekt seksualny, pewnie nie byłoby potrzeby działania w sferze publicznej. Chodzi jednak właśnie o to, że nasza tożsamość płciowa wiąże się również z tym co jest nieodzownie związane z kondycją ludzką i nie jest tylko konstruktem kulturowym. Bardzo wielu ludzi nie chce przechodzić swojej drogi w samotności i pragnienie znalezienia partnera na życie albo jego fragment, kwestie trwałych więzi, relacji, posiadania i okazywania uczuć (a nie tylko libido) nie różnią Polaków hetero-, bi- i homoseksualnych. I to dlatego o tego rodzaju równouprawnienie w prawie do uczuciowości warto walczyć na agorze publicznej, mimo niechętnego nastawienia ludzi nieżyczliwych, zmanipulowanych czy nienawistnych. Zaznaczam, ludzi, którym nikt z nas nie chce meblować ich własnego życia i własnej uczuciowości, nikt nie chce im szkodzić. W tym kontekście odebranie im prawa do jadowitej i publicznie okazywanej homofobii nie różni się niczym od zabrania prawa rasistom do pogardy względem ludzi o innym kolorze skóry niż przez nich poisiadany. Twierdzenie, że to ograniczanie wolności słowa czy wolności wychowania dzieci na własną modłę uważam za śmieszne.

Zresztą, to nie jest tak, jak próbują mówić ludzie, sami problemu niedoświadczający, że już teraz osoby LGBT+ cieszą się potrzebnymi im uprawnieniami, bo „przecież można zawrzeć umowę cywilną i korzystać z obecnie dostępnych instrumentów prawa”. W rzeczywistości mamy do czynienia ze stanem skrajnej nierówności. Przeczą temu homofobowie, którzy mówią: „przecież możecie ożenić się albo wyjść za mąż jak wszyscy inni”. Wspaniale, tylko po co lesbijce ślub z mężczyzną czy gejowi – z kobietą. Żeby tak jak w przeszłości – w PRL-u czy II Rzeczypospolitej unieszczęśliwiać osobę, z którą się taka lesbijka czy gej zwiąże? Zakładać związki na niby, dla pozoru, zaspokojenia oczekiwań otoczenia albo gwoli kamuflażu? Uważam, że czas takich fikcji dawno minął.

Nie akceptuję też bardzo pokrętnej wizji, w myśl której słowo „małżeństwo” musi być definiowane tylko przez źródłosłów. Słowa zmieniają swój sens i jako historyk mogę podawać na to setki przykładów. Sacramentum było najpierw w starożytnym Rzymie przysięgą żołnierską albo przysięgą plebejuszy na wierność trybunom ludowym. W świecie chrześcijańskim stało się jedną z podstaw nawiązywania relacji z Bogiem, poprzez siedem sakramentów. Nie każdy gej jest wesoły, nie każdy Katar czysty – wzięte z greki słowo katharos, jeśli chodzi o średniowiecznych Katarów, właśnie tyle oznaczało; kto chce sprawdzić znaczenie pierwotne słowa gay niech zerknie jak tłumaczy się tytuł musicalu „The gay divorcee” z 1934 roku. Małżeństwo oznaczało co innego w średniowieczu, co innego w XIX wieku, co innego oznacza dzisiaj. Wpisane do tak wielu prawodawstw – nawet niektórych krajów afrykańskich jak RPA czy azjatyckich jak Tajwan – ma już inny sens prawny niż sto lat temu. Choć uspokajam, dla przytłaczającej większości nas wszystkich oznacza ono związek dwóch osób, a więc przez kilka następnych stuleci co najmniej nie będzie tak dramatycznie odmienne od tego, co homofobowie obserwują na co dzień wokół siebie.

Jeśli coś mnie w tym kontekście szczególnie oburzyło w ostatnim czasie, to wystąpienie posła Rzymkowskiego, który napisał w odniesieniu do głosowania na Rafała Trzaskowskiego, że oddanie głosu na niego oznacza zgodę na małżeństwo z kozą. Można by racjonalnie kontrargumentować, że nikt w Polsce nie mówi przecież choćby o związkach wieloosobowych poliamorycznych, a już nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wiązać relacje międzygatunkowe. Tyle że dyskutowanie z takimi głosami (przypominam, że mówię o pośle na Sejm, funkcjonariuszu publicznym i w teorii konstytucyjnej reprezentancie narodu) urąga godności każdego cywilizowanego człowieka. Takie, w gruncie rzeczy obrzydliwe, metafory mają jednak swoją siłę oddziaływania. A potem jeszcze słyszymy od rządzących, że wybory prezydenckie 2020 miały znaczenie cywilizacyjne… warto to zestawić. To przecież nie jest jednostkowa sytuacja!

Oczywiście w głowach osób o prawicowych poglądach to wszystko się gładko miesza – na przykład to, że protestujemy przeciwko biciu czy katowaniu zwierząt. Zobaczymy w telegraficznym skrócie: niektórzy ludzie o poglądach lewicowych i proekologicznych chcieliby zakazu produkcji mięsa. Można to łatwo połączyć, dokleić jakiś fake news z Zachodu, wyrażający poglądy niszowe, a podawany jako rzekomo dominującą tam doktrynę, włożyć to jeszcze w celowo źle rozumianą ideę poprawności politycznej i stworzyć z tego kulę, w którą ludzie zaczynają bezkrytycznie wierzyć. Efekt? „Lewactwo/Trzaskowski/opcja niemiecka zabrania Polakom jeść mięsa” – wymarzony pasek z telewizji wiadomej. To analogiczny proces myślowy.

Magda Melnyk: Ta bezkrytyczność przeraża …

Andrzej Kompa: O tym, jak działa taka świadomość, taki światopogląd, pouczająco pisze Hampton Sides w książce „Ogar piekielny ściga mnie”, traktującej o ostatnich tygodniach życia Martina Luthera Kinga i losach jego zabójcy, który w pewnym momencie przed mordem, uciekłszy z więzienia, znalazł się pod wpływem Georga’a C. Wallace’a – skrajnie rasistowskiego zwolennika segregacjonizmu, który ze względu na popularność takich poglądów pod koniec lat 60. w Ameryce dorobił się pozycji na tyle wysokiej, że pokusił się o start w wyborach prezydenckich. Zbierając elektorów w poszczególnych stanach, zbierał również osoby wierzące w nadprzyrodzone moce, niezidentyfikowane pojazdy latające, kosmitów, próby przejmowania kontroli psychicznej państwa nad społeczeństwem itp. Bezkrytyczność i zamiłowanie do teorii spiskowych, nieumiejętność pogodzenia się ze światem i wzdychanie do jego rzekomej przeszłej, lepszej, niezepsutej formy często jak magnes ściąga do nienawistnych radykałów.

Ale też nigdy nie chciałbym zredukować wyznawców poglądów, o których mówimy, wyłącznie do osób bezkrytycznych. Niestety, w tym przypadku, często z różnych powodów, po drugiej stronie barykady stają ludzie dobrze wykształceni, posiadający wszystkie narzędzia intelektualne, aby odsiać fakty od fikcji i prawdę od nieprawdy. Podobnie jest w odniesieniu do kluczowej w tym kontekście rekomendacji WHO dla Europy dotyczącej edukacji seksualnej. Jestem przekonany, że część krytyków i siewców strachu nie przeczytała nawet dogłębnie krytykowanych najczęściej tabel z propozycjami odnoszonymi do wieku uczniów, a tym bardziej wstępu i części opisowej, zawierającej sam sposób stosowania tabel – a ogólna wymowa dokumentu jest naprawdę odmienna od tego, czym próbuje się dezinformować nasze społeczeństwo. Niestety jednak, część krytyków choćby z racji pełnionych funkcji obowiązana była przeczytać całość broszury – i ci dezinformują celowo. A przecież w gruncie rzeczy, z pominięciem tego antyintelektualnego szumu, należy apelować ponad podziałami o jedno: zacznijmy w Polsce prowadzić dobrą edukację seksualną chociaż w liceum/technikum, zamiast opowiadać idiotyzmy o tym, że liberałowie, lewica czy organizacje LGBT+ chcą masturbowania czterolatków w przedszkolach.

Magda Melnyk: Przeciwnicy mówią często o działaniach osób LGBT+ jako o zagrożeniu dla rodziny. Co na to odpowiadasz?

Andrzej Kompa: Mam liczne grono serdecznych przyjaciół i kochającą rodzinę, co zawsze podkreślam. Bo to pokazuje, jak ważne są dla nas nasze rodziny i to, czy nas wspierają. Rodzina jest dla nas tak samo ważna, jak dla każdej osoby heteroseksualnej, ale definiujemy ją w zależności od tego, jakie mamy możliwości. Rodziną dla kogoś, kto został odrzucony przez swoich rodziców i najbliższych, będą jego przyjaciele i ludzie, z którymi się związał. Rodziną osoby nieheteronormatywnej, która cieszy się kochającą rodziną, będzie jej partner/partnerka, rodzina biologiczna, przyjaciele i najbliżsi. Niezależnie od tego, każdy człowiek powinien móc indywidualnie szukać szczęścia, ponieważ nie ma sprzeczności między dobrem rodziny a dobrem pojedynczego człowieka, o ile tylko nie próbuje się pewnego kostycznego systemu wyznawców tej czy innej religii, wyznania, światopoglądu narzucać wszystkim bez względu na to, kim są i jak próbują żyć.

Trwałe więzi tworzyłem przez całe swoje życie, na długo wcześniej zanim zacząłem publicznie działać. W swojej ewolucji, której efektem jest na przykład ten wywiad, dojrzewałem nie tylko przez działalność publiczną, tą prokonstytucyjną, z którą zresztą nie zamierzam zerwać, dopóki Polska nie wróci na tory demokratycznego państwa prawa, a ja mógłbym zajmować się już tylko sprawami naukowymi i życiem prywatnym. Nie ukrywam, że takim kolejnym punktem przełomowym było dla mnie to, kiedy zobaczyłem, jak wielu moich heteronormatywnych znajomych m.in. z Obywateli.rp czy KOD-u uczestniczy w marszach równości w Łodzi i innych miastach. Równolegle wzrastało moje wzburzenie na bezczelne słowa padające z ambon i z mównic.

Mam pocieszającą wiadomość dla wszystkich, którzy dzisiaj są zasmuceni efektami wyborów. Tej wielkiej zmiany nastawienia osób LGBT+ i naszych sojuszników nie da się już zatrzymać. Marsze i parady będą coraz większe i w końcu, choćby nawet i w perspektywie dwóch-trzech dekad (oby wcześniej), dojdziemy do stanu prawa i równości identycznego z Europą Zachodnią. Myślę, że ci, którzy nas tak teraz zwalczają, zdadzą sobie sprawę, że nic się w ich życiu w gruncie rzeczy nie zmieniło. Że żyją jak żyli, ze swoimi rodzinami, a my nie narzucamy im, z kim mają się wiązać i czy mogą fakt ten upubliczniać. Obecna pisowsko-jędraszewska pruderia to kolos na glinianych nogach i musi w końcu runąć. Frazesy o neobolszewizmie w końcu przestaną działać, bo nie wytrzymują zestawienia z rzeczywistością, są strachem na Lachy, w tym zwłaszcza na czytelników „Sieci”, „Gazety Polskiej” i tym podobnych pism.

Pocieszające jest też np. choćby to, że głosy, jakoby wybory były przez opozycję przegrywane ze względu na sprawę LGBT+ (albo przez działalność organizacji LGBT+) są po ostatnich wyborach już znacznie rzadsze niż jeszcze rok temu po wyborach parlamentarnych. Myślę, że wszyscy dostrzegają, kto jest stroną agresywną, a kto walczy po prostu o swoje prawa. Bardzo cieszy coraz większe pole sympatii, coraz większa liczba osób angażujących się w ten czy inny sposób w obronę gejów i lesbijek albo osób transpłciowych. W Łodzi i nie tylko kapitalną pracę wykonują rodzice osób LGBT z organizacji „My, Rodzice”. To daje dużo nadziei. Recepta jest prosta – niezależnie od trudności i oskarżeń trzeba po prostu żyć i pracować normalnie, wspierać się wzajemnie i bronić przed agresją (albo nieżyczliwością aparatu państwowego). I dalej działać. Mnie energii na pewno nie zabraknie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję