Pożegnanie z władzą :)

Z PROFESOREM JANUSZEM REYKOWSKIM ROZMAWIA DLA LIBERTÉ! KRZYSZTOF ISZKOWSKI

Co z tego, co wydarzyło się po zmianie ustrojowej w Polsce, było dla Pana największym zaskoczeniem?

Nie wiem, czy można mówić o zaskoczeniu, bo gdy niedawno przemyśliwałem tę sprawę to doszedłem do wniosku, że takiego właśnie rozwoju sytuacji należało się spodziewać. Wtedy jednak, przygotowując obrady Okrągłego Stołu, sądziłem, że pewne idee lewicowe uda się przechować. Nie wszystkie rozwiązania z okresu PRL – na przykład z dziedziny polityki społecznej – nadawały się tylko na śmietnik. Jednak ani nie udało się ich przechować, ani fakt, że zmiana nastąpiła w negocjacyjny sposób nie umożliwił jakiejkolwiek merytorycznej kontynuacji. III Rzeczpospolita skonstruowana została jako całkowite przeciwieństwo PRL.

Co o tym przesądziło?

Okoliczności historyczne oraz to, kto III Rzeczpospolitą budował. Społecznym zapleczem zmiany, odgrywającym na początku znaczną, a później coraz większą rolę, było pokolenie ludzi wchodzących do sfery publicznej w latach 80., a więc okresie degeneracji systemu, który stracił już był wszelkie ideowe uzasadnienia i tracił właśnie ostatni czynnik legitymizujący. Dla tego pokolenia system był już czystą opresją, w dodatku niezbyt groźną. Ich ideową podstawą był antykomunizm, a to z nich rekrutowały się kadry Trzeciej – a później także Czwartej – Rzeczypospolitej.

Pod tym względem procesy społeczne zachodzące w Polsce w latach 80. miały pewne podobieństwo do tego, co dzieje się obecnie w północnej Afryce. Wtedy u nas, jak dzisiaj w tym regionie, było coraz więcej młodych ludzi, którzy nie widzieli przed sobą perspektyw rozwoju. System nie tylko ograniczał wolność ale także był ekonomicznie niewydolny, co przyczyniało się do blokowania życiowych szans młodzieży. Ta młodzież stawała się znaczącą siłą kontestującą system. Od ludzi tylko o parę lat starszych odróżniał ich brak poczucia obezwładnienia przez stan wojenny – oni nie stracili poczucia politycznej skuteczności. Gdyby nie Okrągły Stół, w Polsce w ciągu paru lat mógłby się przydarzyć bunt na szerszą skalę – jakiś wariant tunezyjski, egipski, syryjski albo nawet libijski?

Jakie były nastroje po stronie władzy?

Powstanie „Solidarności” i fakt, że wstąpiło do niej dziewięć milionów osób, w tym wielkoprzemysłowa klasa robotnicza i chłopi, było dla partii szokiem. Kierownictwo PZPR naprawdę wierzyło, że rządzi w imieniu tych grup społecznych. I miało podstawy, by tak uważać: w ciągu pierwszych dwóch dekad po wojnie rzesze ludzi doświadczyły znacznego społecznego awansu. PZPR przeprowadziła także sprawną odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych, ale jak się okazało, nie radziła sobie z równie sprawnym zarządzaniem nim. Do połowy lat 70. te społeczno-ekonomiczne czynniki dawały jednak dość silną legitymację (choć były okresy załamań). W roku 1980 okazało się dobitnie, że to nie wystarcza.

Użycie przemocy, takie jak stan wojenny, jest klęską polityki: oznacza przyjęcie do wiadomości, że dotychczasowe źródła posłuchu władzy, jej legitymacja, zostały stracone i pozostaje tylko siła. Kierownictwo partii przez całe lata 80. miało świadomość tej klęski.

Do czego miały doprowadzić rozmowy Okrągłego Stołu, z punktu widzenia partii?

Można mówić o pewnej ewolucji tych wyobrażeń. Na początku chodziło o to, by uzyskać społeczne poparcie dla koniecznych i bardzo bolesnych reform gospodarczych. Zakładano, że da się to zrobić jeśli reformy zostaną poparte przez „Solidarność”, ale nie mogła ona spełnić tej roli zachowując swój pierwotny charakter związku zawodowego kontestującego system. Powinna się zatem stać częścią systemu politycznego, ale zupełnie innym niż dotychczasowi satelici. Wprawdzie liderzy „Solidarności” bali się, że celem władzy jest sprowadzenie „Solidarności” do roli SD czy ZSL ale były to obawy niesłuszne. Główne osoby w państwie zdawały sobie sprawę z tego, że pozbawiona autonomii straciłaby społeczne poparcie i stałaby się bezwartościowa jako siła wspierająca reformy. Plan polegał zatem na kontrolowanym wprowadzeniu do parlamentu oficjalnej opozycji.

Podczas obrad Okrągłego Stołu narastała świadomość, że jest to rozwiązanie tymczasowe i że za cztery lata muszą być wolne wybory. Dowodem na to był spór wewnątrz kierownictwa partii o rzucony przez Kwaśniewskiego i natychmiast podchwycony przez Geremka pomysł konkurencyjnych wyborów do Senatu: ich zwolennicy argumentowali, że PZPR musi zdobyć jakieś doświadczenie w prowadzeniu prawdziwej, konkurencyjnej kampanii wyborczej i lepiej, żeby robiła to w warunkach wyborów kontrolowanych niż zupełnie wolnych.

Jaki był argument przeciwników?

Że PZPR te wybory przegra. I mieli oczywiście rację – choć Kwaśniewski czy ja nie mówiliśmy, że PZPR wybory do Senatu wygra, a tylko, że jeżeli Senat nie będzie powołany demokratycznie, to na nic się nie przyda w reformowaniu kraju.

Czy w trakcie rozmów z opozycją były chwile, w których obawiał się Pan, że cały eksperyment zakończy się fiaskiem?

W mojej pamięci zapisało się parę momentów, w których groziło wykolejenie procesu. Pierwszym był bunt Komitetu Centralnego PZPR w styczniu 1989, którego istotą był wyraźny sprzeciw wobec porozumienia z „Solidarnością”. Gdyby w tym momencie Jaruzelski był słabszy, do Okrągłego Stołu ani żadnych innych rozmów by nie doszło. Po raz drugi rozstaje dróg osiągnęliśmy w ostatnim dniu obrad Okrągłego Stołu – pan tego chyba nie może pamiętać.

Akurat pamiętam. Telewizja transmitowała te obrady, a ja miałem 11 lat i rozumiałem, że dzieje się coś wyjątkowego. To było pierwsze wydarzenie polityczne, które w miarę świadomie obserwowałem…

Końcowa sesja Okrągłego Stołu zaczęła się o 17. Swoje przemówienie wygłosił Kiszczak, po nim Wałęsa. I wtedy profesor Gieysztor ogłosił przerwę, której w pierwotnym planie nie miało być. Zrobił to, bo szef OPZZ, Alfred Miodowicz, też chciał wygłosić przemówienie i zagroził, że jeżeli nie zostanie dopuszczony do głosu to on i jego ludzie opuszczą salę. Dopuszczenie go do głosu oznaczało jednak, że wyjdzie „Solidarność”. U źródeł konfliktu tkwiło to, że OPZZ zakwestionował porozumienie rządu i „Solidarności” o 80-procentowej indeksacji płac i zaczął domagać się indeksacji 100-procentowej. Miodowicz wyszedł dzięki temu, jak mu się wydawało, na obrońcę robotników, a „Solidarność” na popleczników władzy.

Powstał pat, nic się nie działo. Ja sam myślałem, że chodzi o jakieś techniczne rzeczy. Po jakiejś pół godzinie wszedłem za kulisy i zobaczyłem chaotyczne próby przekonania jednej albo drugiej strony, by ustąpiła. Telewizja zaczęła nadawać, bez słowa wyjaśnienia, muzykę. Minęło półtorej godziny i nadszedł najbardziej dramatyczny moment w moim życiu. Przechodzę do kąta sali gdzie, w półmroku, siedzi parę osób. Kiszczak stoi przy telefonie i rozmawia z Jaruzelskim. Mówi „tak, towarzyszu generale, tak, towarzyszu generale” – i powtarza to, co mu Jaruzelski powiedział. Układa się to w komunikat o zawieszeniu obrad, w dodatku tak niemądrze sformułowany, że winą za to obarczał „Solidarność”.

Słuchając tego komunikatu uświadomiłem sobie, że po jego ogłoszeniu „Solidarność” będzie miała prawo uważać, że została wciągnięta w pułapkę i oszukana, czego zresztą przez cały czas się spodziewała. Wyobraziłem sobie, że doprowadzi to do gwałtownego konfliktu społecznego. Sam zresztą też czułem się oszukany – do Biura Politycznego wszedłem po to, by działać na rzecz porozumienia, a tymczasem wyglądało na to, że całe rozmowy to ukartowana gra a ja zostałem potraktowany instrumentalnie. Poprosiłem Kiszczaka o oddanie mi słuchawki, przygotowany na gwałtowną konfrontację, a tymczasem Generał odezwał się słowami, w których brzmiała bezradność: „towarzyszu profesorze, co mamy zrobić, Miodowicz ma za sobą 7 milionów członków i ogromne wpływy w Komitecie Centralnym. Jeśli on dziś wyjdzie, to za trzy tygodnie będzie już po nas i po całym porozumieniu.” Przekonałem go, bez większych trudności, że trzeba chociaż zmienić treść komunikatu. Kiedy już ten nowy komunikat mieliśmy, Ciosek podjął jeszcze jedną próbę rozmów z „Solidarnością”. Wałęsa nie chciał przyjść, ale przysłał Geremka i Mazowieckiego i parę innych osób. Porozumienia Okrągłego Stołu zostały uratowane, ale do dziś myślę, że w tamtej chwili cała ich konstrukcja mogła się zawalić. W ciągu paru miesięcy rozmów „Solidarność” stała się znowu publicznie widoczna, odnowiło się wiele, stłumionych dotąd pozytywnych społecznych emocji wobec niej. Gdybyśmy wtedy nie osiągnęli kompromisu mogłoby dojść do społecznego konfliktu o nieobliczalnych konsekwencjach. Trzeci zapisany w mojej pamięci punkt zwrotny miał miejsce 8 czerwca, kiedy eksperci-prawnicy uznali, że w obliczu klęski listy krajowej, jedynym legalnym (czy zbliżonym do legalnego) rozwiązaniem jest unieważnienie wyborów. W tym okresie kierownictwo partii było zalewane masą żądań ze strony różnych ogniw terenowych domagających się tego samego. Mimo tych nacisków i tej „ekspertyzy” tego dnia podjęto decyzję, że rozwiązania trzeba szukać wspólnie z „Solidarnością”.

W dwóch z trzech opisanych przez Pana momentach krytycznych głównym zagrożeniem dla negocjacji były podziały po stronie partyjno-rządowej.

Właściwie tylko w pierwszym. Ten drugi to była gra polityczna Miodowicza.

Partyjnym „dołom” Okrągły Stół się podobał?

Badania wśród członków PZPR, które dwukrotnie zamówiłem w tamtym okresie pokazały bardzo duże poparcie dla reform i rozmów z „Solidarnością” wśród szeregowych członków PZPR, zdeklarowany opór średniego aktywu – sekretarzy w zakładach pracy czy działaczy w komitetach wojewódzkich – i podział na poziomie KC, gdzie zwłaszcza młodsi działacze byli za rozmowami.

Ten opór średniego aparatu jest jak najbardziej zrozumiały. Partia była ich pracodawcą i cały ich plan na życie był z nią związany. Dla szeregowych członków, których pozycja społeczna zależała nie tylko od partyjnej przynależności, nawet oddanie władzy przez PZPR nie musiało oznaczać katastrofy. Czy istniał jakiś plan, jak ten średni aparat uspokoić?

Głównym czynnikiem była głęboka wiara w niemal magiczną moc generała Jaruzelskiego. To, że wprowadzając stan wojenny wykazał się stanowczością i skutecznością dawało mu, również wśród niechętnych rozmowom aparatczyków, wielki kredyt zaufania. Poza tym, bali się go.

Nie było dla Jaruzelskiego alternatywy, lidera, który rzuciłby mu wyzwanie?

Nie. Jak wspomniałem między 4 a 8 czerwca KC był zalewany listami i depeszami żądającymi anulowania wyborów. Myślę, że gdyby znalazł się wtedy przywódca, który potrafiłby politycznie zorganizować te nastroje, to mógłby Jaruzelskiemu zagrozić. W latach 80. Jaruzelski systematycznie pozbył się jednak z kręgów władzy wszystkich potencjalnych konkurentów ze strony tzw. partyjnego betonu.

Partia nie liczyła się z ryzykiem, że władzę może stracić od razu, a nie za cztery lata?

W terenie chyba nie. W kierownictwie zdania były podzielone – już po pierwszym posiedzeniu stolika politycznego jeden z partyjnych uczestników napisał do mnie list, że obrady nie mają sensu, bo nie ma w nich nic z negocjacji, a jest tylko proces oddawania władzy.

Z drugiej strony, gdyby nie wolne wybory do Senatu, w których „Solidarność” zdobyła 99 ze stu mandatów, przegrana nie byłaby tak jednoznaczna.

Pomagając Kwaśniewskiemu w przeforsowaniu tej koncepcji przyczynił się więc Pan do przyspieszenia upadku systemu.

Po publicznym ogłoszeniu, że wybory do Senatu będą wolne, dostałem od pewnego poważnego polityka (nie sprawującego wtedy władzy) pisemną analizę, której wynikało, że tak pomyślane wybory sprowadzą na PZPR ostateczną klęskę i że jedynym racjonalnym zachowaniem jest przeprowadzenie tych wyborów według ordynacji proporcjonalnej, a nie większościowej. Na polecenie gen. Jaruzelskiego Kazimierz Barcikowski [zastępca przewodniczącego Rady Państwa] zwołał naradę, na której przedstawiłem argumenty z tej analizy, zaznaczając, że uważam je za słuszne. Większość uznała jednak, że nie istnieje niebezpieczeństwo, by PZPR sromotnie przegrała. Dominowało przekonanie, że „Solidarność” jest w terenie słaba, a jej wpływy ograniczają się do dużych miast i dużych zakładów pracy. Nikt nie przewidział, że pomocy w trakcie kampanii wyborczej udzielą jej parafie. Uważano, że Kościół nie poprze, przynajmniej na masową skalę, „Solidarności”.

Dlaczego?

Kierownictwo PZPR, a przynajmniej niektórzy jego członkowie, miało bardzo dobre stosunki z episkopatem. Robili także liczne gesty na rzecz Kościoła, niektóre dość daleko idące. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że komisja majątkowa miała genezę w tamtym właśnie okresie.

Owszem. Podstawą do jej powołania była ustawa o stosunku państwa do Kościoła z 17 maja 1989 roku, a autorem pomysłu żeby zwrot majątków odbywał się drogą administracyjną, a nie sądową był dyrektor generalny Urzędu do Spraw Wyznań Aleksander Merker.

No właśnie – liczono, że biskupi zostali ugłaskani, a za dowód tego uważano fakt, że Kościół odegrał wielką rolę w przygotowaniu rozmów. Kierownictwo PZPR wolało zresztą rozmawiać z ludźmi Kościoła niż z przedstawicielami „Solidarności”, tych ostatnich uważając za lekkomyślnych romantyków. Kościół jawił się zaś jako poważna instytucja, mająca setki lat doświadczeń i dobre rozeznanie w polityce, zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Fakt, że zgodził się pośredniczyć w negocjacjach traktowano jako rękojmię, że przedstawiciele opozycji będą się zachowywać poważnie.

Wydaje się, że ta preferencja do rozmów z Kościołem była dobrze ugruntowana. Według Andrzeja Micewskiego już latem 1982 roku ówczesny minister spraw zagranicznych Józef Czyrek sondował w Watykanie możliwość stworzenia partii chadeckiej popieranej przez Kościół i stanowiącej koncesjonowaną, ale autonomiczną opozycję w stosunku do PZPR.

Tego nie wiedziałem. Choć mnie to nie dziwi, sam Micewski zabiegał, żeby coś takiego powstało. W każdym razie, ująłbym rzecz następująco: generał Jaruzelski nie był w stanie dogadać się z narodem reprezentowanym przez „Solidarność”, ale wierzył, że dogada się z narodem reprezentowanym przez Kościół.

Należał do tej części kierownictwa PZPR, która miała dobre kontakty z episkopatem?

Generał miał całkiem dobre kontakty z papieżem i z prymasem Glempem. O tym ostatnim wyrażał się bardzo pozytywnie.

Niektórzy z jego własnych ludzi uważali to za naiwność. Na przykład Mieczysław Rakowski tak podsumowuje w swoich pamiętnikach papieską wizytę w czerwcu 1987 roku: „nie wyszła sprawa z dwoma wielkimi Polakami, jak w TV nazwano spotkanie WJ z JP II w Watykanie w styczniu tego roku. Okazało się, że jeden wielki Polak zrobił drugiemu wielkiemu Polakowi kuku.”

W jaki sposób?

Mówiąc nie tylko o religii, co podobno generałowi w Watykanie obiecał, lecz także o polityce – powtarzając w kazaniach słowo „solidarność” i efektywnie delegitymizując władzę partii.

Tego akurat nie pamiętam. Papież był wytrawnym politykiem i dyplomatą. Być może myślał już w tym momencie, że groźba radzieckiej interwencji słabnie i dobre stosunki z władzą w Polsce nie są już tak potrzebne jak były jeszcze parę lat wcześniej.

Prof. Janusz Reykowski, ur. 1929 – psycholog, przewodniczący Rady Programowej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. W latach 1988-1990 członek Biura Politycznego PZPR, odpowiedzialny za przygotowanie obrad Okrągłego Stołu

Pożegnanie Profesora :)

Mija rok od śmierci naszego Profesora. I przez ten rok czuliśmy żywo, jak bardzo Go nam brakuje. Czcimy Jego pamięć także dlatego, że jest ona częścią naszej wielkiej historii. Są bowiem daty, które określają nas jako naród: data chrztu Polski, odrodzenia Królestwa, bitwy pod Grunwaldem, 3 Maja oraz odzyskania niepodległości i Bitwy Warszawskiej. Taką datą jest też rok 1989, rok czerwcowych wyborów.
W 200-lecie Rewolucji Francuskiej zaproponowaliśmy światu nową tradycję rewolucyjnych przemian. Tradycję zdecydowanej i trudnej walki o wolność i demokrację, ale bez terroru, zajadłości, niszczenia i nienawiści. Za nami poszli też nasi liczni sąsiedzi, a także dalekie kraje, np. Południowa Afryka z Nelsonem Mandelą.

Mieliśmy wielkie szczęście, że należymy do pokolenia wielkiego przełomu, po tylu latach klęsk i nieszczęść. Przyczyny tych opatrznościowych wydarzeń były złożone. Powinniśmy je sobie uświadamiać tak, aby weszły do narodowej pamięci. W wydarzeniach tych szczególną rolę odegrał Bronisław Geremek. Co najmniej dwukrotnie podejmował wtedy decyzje, które miały duże znaczenie dla biegu wydarzeń. Oczywiście uczestniczył też w podejmowaniu różnych ważnych decyzji i przedtem i potem. Podejmował je razem z Lechem Wałęsą, Tadeuszem Mazowieckim i innymi. Ale te dwa momenty liczą się w naszej historii szczególnie.

Pierwszą z takich ważnych decyzji podejmował w kwietniu 1987 r. Byłem tego świadkiem. Zaproponował wtedy stworzenie komitetu jako reprezentacji różnych środowisk i orientacji opozycyjnych, który mógłby podjąć negocjacje z władzami komunistycznymi. Przez kilka tygodni układaliśmy mozolnie listę zaproszonych kandydatów. Było ich ok. sześćdziesięciu. Lech Wałęsa zgodził się ich zaprosić. Nikt nie odmówił. I tak 31 maja, bezpośrednio przed rozpoczęciem kolejnej pielgrzymki Jana Pawła II, zebrała się „sześćdziesiątka” jako niekompletna wprawdzie, ale godna reprezentacja polskich sił demokratycznych. W parafii ks. Indrzejczyka na Żoliborzu uchwaliliśmy apel podkreślający prawo Polaków do niepodległości oraz do wolności i demokracji. Sam Profesor nie był obecny na początku zebrania, bo go profilaktycznie wezwano na przesłuchanie do „Pałacu Mostowskich” (komendy MO). Prowadziłem je w jego zastępstwie.

To właśnie ten komitet półtora roku potem na wniosek Edmunda Osmańczyka przyjął nazwę Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie. Liczył już wtedy ponad 130 osób. Odbyło się to 18 grudnia 1988 r. w kościele Miłosierdzia Bożego przy ul. Żytniej. Było to szóste spotkanie tego powiększającego się grona. Przygotowano już ogólny program i plan działania, a 11 września tego roku (u św. Brygidy w Gdańsku) udzielono poparcia dla decyzji Wałęsy o uczestnictwie w Okrągłym Stole. W grudniu Komitet pod przewodnictwem Geremka przygotował scenariusze i skład naszej reprezentacji w poszczególnych komisjach Okrągłego Stołu. Potem zaś przygotował i przeprowadził kampanię wyborczą przed czerwcowymi wyborami. Powołaliśmy odpowiednie zespoły oraz ponad sto komitetów w terenie składających się głównie z działaczy „S”, z rolników, z działaczy klubów katolickich i duszpasterstw oraz środowisk uniwersyteckich. W kwietniu 1989 r. na zebraniu Komitetu w Audytorium Maximum na Uniwersytecie Warszawskim zatwierdzono nasze listy wyborcze, przygotowane w ciągu 17 dni od podpisania porozumień Okrągłego Stołu. Wchodziłem w skład Zespołu d/s. Organizacyjnych (wraz z Kuroniem, Balazsem i Wujcem), ale praktycznie przygotowaliśmy je we trójkę z Henrykiem Wujcem i jego żoną Ludwiką.

Profesor Geremek przewodniczył Zespołowi d/s. Koordynacji List Kandydatów, który rozstrzygał w kilku sprawach spornych. Składał się on z kilku profesorów i kilku działaczy związkowych. Trzeba podkreślić, że jak na skalę zadania (261 kandydatów, po jednym na każde miejsce do uzyskania) było to zdumiewająco mało. Komitety w terenie działały niezwykle sprawnie i rozsądnie. Było dużo zrozumienia dla powagi sytuacji i dlatego mimo pewnych konfliktów, osobistych ambicji i zawodów – sporów było mało. Rzecz zadziwiająca w naszym, przecież dość kłótliwym z natury, narodzie. Na ogół popierano jedną listę kandydatów, chociaż było to przykre, bo ograniczało pluralizm w naszych środowiskach. Komitety obywatelskie przeważnie rozumiały i akceptowały tę zasadę wobec naszej słabości i siły przeciwnika. Płaciliśmy jednak za to pewną cenę. Kilku ważnych i cennych działaczy, m.in. Mazowiecki, Chrzanowski, Lipski, Bortnowska, Hall, Olszewski, Strzembosz było przeciw i na ogół uchylało się od kandydowania.

Drugą najważniejszą w swym życiu decyzję prof. Geremek podjął 19 sierpnia 1988 r. po sygnale od sekretarza PZPR Czyrka, który dał prof. Stelmachowski, że komuniści chcą negocjować, ale stawiają warunki przerwania strajków. Było nas wtedy czworo: Geremek, Stelmachowski, pani rektor Radomska i ja. Prof. Geremek uznał, że nie wolno nie wykorzystać tej szansy i postanowił przekonać Wałęsę do podjęcia rozmów. Przez 12 dni trwały ciężkie rozmowy w Gdańsku i w Warszawie na ten temat. Rozpoczęła się właśnie duża akcja strajkowa, która obejmowała kilka ważnych ośrodków. Zaczął Śląsk (kopalnie Manifest Lipcowy i Andaluzja) 15 sierpnia. 22 sierpnia dołączyły stocznie, a potem huty: Lenina i w Stalowej Woli. Bardzo aktywną rolę odegrał wtedy prof. Stelmachowski, rozmawiając zarówno w naszym imieniu z władzami, jak i z komitetem strajkowym w Gdańsku. W obu przypadkach było to bardzo trudne. W naradach z Wałęsą uczestniczyli też Mazowiecki, Michnik i bracia Kaczyńscy. Wreszcie 25 sierpnia Stelmachowski i Geremek skorygowali otrzymaną z Gdańska notatkę i przekazali ją jako propozycję rozmów gen. Kiszczakowi. Zawierała ona postulat legalizacji „S” i pluralizmu politycznego.

W wyniku tego doszło do pierwszego od siedmiu lat oficjalnego spotkania Wałęsy z władzami. Geremek uważał to za duży sukces. Sytuacja jednak była bardzo trudna, bo władze nie godziły się na legalizację „Solidarności”, ale dla kontynuowania rozmów domagały się natychmiastowego przerwania strajków. Doradcy „Solidarności” byli wyraźnie podzieleni (Mazowiecki i Geremek, Stelmachowski i Wielowieyski optowali za rozmowami), przywódcy związkowi, nieufni wobec władz, byli sceptyczni, I wtedy – 31 sierpnia – Lechu podjął sam najważniejszą, jak sądzę, decyzję w swoim życiu, ważniejszą od „skoku przez płot” 14 sierpnia 1980 r. Podjął wielkie polityczne i prestiżowe ryzyko, wzywając wielkie zakłady do przerwania strajku i biorąc na siebie zadanie wynegocjowania sprawy „Solidarności”. Strajkujące zakłady protestowały, ale w końcu ruch strajkowy osłabł i akcję przerwano. Jednakże wielu działaczy z Kuroniem i Michnikiem na czele ostro krytykowało Wałęsę za zbyt miękką postawę. Geremek go bronił. W kilka dni potem zarówno władze Związku (KKW), jak i „sześćdziesiątka” – zaakceptowały decyzję Wałęsy.

Jednakże jeszcze 3 miesiące trwała przepychanka i rozmowy o rozmowach. „Solidarność” była nieufna, co jest w pełni zrozumiałe, bo w październiku wszystkie prawie komitety wojewódzkie PZPR i całe OPZZ wypowiedziało się przeciwko porozumieniu ze związkiem. W listopadzie na plebanii w Wilanowie omal nie doszło do zerwania rozmów. Tylko stanowczość obserwatorów kościelnych: biskupa Gocłowskiego i księdza Orszulika doprowadziła z trudem do zgody, że „rozmowy będą kontynuowane”.

W końcu osobista ambicja szefa OPZZ Alfreda Miodowicza doprowadziła do słynnej debaty telewizyjnej z Wałęsą, po której już bardzo trudno było komunistom odmawiać negocjacji z tak poważnym i popularnym przywódcą, którego w kilka dni p
óźniej prezydent Mitterand przyjmował w Paryżu prawie jak głowę państwa. Towarzyszyłem mu wtedy wraz z Geremkiem. Plenum KC PZPR uległo wreszcie wbrew sobie naciskowi generałów, którzy realizowali odważnie, ale ryzykownie swój plan usidlenia „Solidarności”. W Pałacu Namiestnikowskim zaczęto ustawiać Okrągły Stół. Kiedy zaś po dwóch miesiącach negocjacji podpisano porozumienie, ruszyliśmy odważnie do wyborów. Byliśmy zdeterminowani, ale bez euforii. Nasze szanse i wyniki wciąż były wątpliwe. Bronisław Geremek przy Okrągłym Stole negocjował najtrudniejsze sprawy polityczne i był jednym z niewielu, pewnych zwycięstwa. W kwietniu przekonywał, że staropolskim zwyczajem trzeba już śpiewać w kościołach Te Deum laudamus, bo to, co już osiągnięto, jest wielkim sukcesem. Traktowano to z niedowierzaniem. Byli też partyjni, którzy martwili się, że „Solidarność” może wyjść z wyborów za słaba, aby być dobrym partnerem. 4 czerwca wielu więc bardzo zaskoczył. Utworzenie w 3 miesiące potem pierwszego niepodległościowego rządu Tadeusza Mazowieckiego w tej części Europy, upadek komunizmu w wielu krajach oraz rozkład ciemiężącego nas imperium były nieoczekiwane. Co więcej – proces ten wcale nie był konieczny i nieuchronny.

                     *

Minęło 20 trudnych, dramatycznych lat z wielkimi sukcesami transformacji oraz bolesnymi doświadczeniami obolałego społeczeństwa. Profesor Geremek jako szef MSZ wprowadził nas do Paktu Atlantyckiego i podprowadził do Unii, ale Unia Wolności, której przewodniczył, najbardziej zaangażowana w reformy siła polityczna w Polsce, zapłaciła za to wielką cenę. Wyborcy się od nas odwrócili. Tak jak ci, co wybierali w 1991 r. Tymińskiego przeciw Mazowieckiemu. Ostatni rzeczywiście reformatorski rząd Jerzego Buzka, Balcerowicza i Geremka został odrzucony w wyborach w 2001 r.

Oddając cześć pamięci Bronisława Geremka, wyrażam przekonanie słowami poety, że „jego będzie za grobem zwycięstwo”. Wiedzieliśmy i w 1989 r., i w ostatnich latach, że udręczone społeczeństwo boi się reform i radykalnych zmian, a mimo to mieliśmy odwagę ich dokonywania i dzięki temu zdobyliśmy taką pozycję w Europie, jaką mamy.

Kształtuje się dziś jednak nowe, młode społeczeństwo polskie, świadome coraz bardziej swych potrzeb oraz swego miejsca w nowoczesnej, wspólnej Europie. To ono odrzuciło rządy PiS, rządy urazów, lęków i frustracji. Po raz pierwszy bowiem od ponad 80. lat Polacy, w większości w wyniku wejścia do Unii i uświadomienia sobie tego, zaczęli stawać się optymistami, zaczęli wierzyć w siebie i mieć poczucie większej wartości. To się zaczęło 1,5-2 lata temu. Ale się dopiero zaczęło. i jest szansą, którą musimy wykorzystać.

A o takie właśnie społeczeństwo walczył i na nie liczył Bronisław Geremek. Dziś jeszcze w życiu publicznym Polski dominują 2 partie konserwatywne, które wyrażały i wyrażają wciąż zmęczenie i niechęć społeczeństwa do zmian. Platforma nie używa nawet słowa reforma. Przed liberalnymi reformatorami, bardzo Polsce potrzebnymi, stają więc zadania, które dopiero teraz Polacy będą mogli świadomie realizować. Od nas, spadkobierców Unii Demokratycznej i Unii Wolności, zależeć będzie, czy potrafimy te ambicje istotnej poprawy w Polsce wyrazić i spełniać.

                                *

Prof. Geremek był również znaczącym i uznanym liderem europejskim. W swych ostatnich publikacjach i wypowiedziach przed śmiercią precyzyjnie rysował główne dylematy i zadania. Wzmocnienie Unii i współpracy państw narodowych, która wymaga zwłaszcza dwóch rzeczy: uświadomienia sobie i przyjęcia zbieżności interesu narodowego i europejskiego oraz zbliżenia Unii do obywateli, których wciąż jeszcze Europie brakuje. W tym zakresie jego idee są dla Unii żywym, aktualnym wyzwaniem. Jako poseł do Parlamentu Europejskiego był znany również jako poważny kandydat na przewodniczącego PE 5 lat temu. Jednakże jego znaczącym wkładem do prac PE było podjęcie bardzo istotnej sprawy „powszechnych konsultacji obywatelskich”. Uważał je za ważny i skuteczny instrument rozwoju demokracji obywatelskiej w Europie. „Stworzyliśmy już zjednoczoną Europę – mówił – a teraz trzeba jej stworzyć obywateli, bo ich jeszcze nie ma”. W tym celu proponował utworzenie instytucji „powszechnych konsultacji obywatelskich”. Tragiczna śmierć przerwała tę pracę. Wchodząc na jego miejsce w Parlamencie Europejskim, podjąłem kontynuację tego projektu. Uzyskałem poparcie czołowych europejskich ekspertów-politologów oraz naszej liberalnej grupy politycznej (ALDE). Mogłem też liczyć na poparcie kilku czołowych konstytucjonalistów z innych grup politycznych (EPP i PES). Niestety zabrakło czasu, aby Komisja Konstytucyjna mogła w tej sprawie przedstawić odpowiednie propozycje Parlamentowi, zwłaszcza że Komisja Europejska, od której w końcu będzie zależało wprowadzenie w życie tego projektu (oczywiście też za zgodą Rady Europejskiej, czyli szefów rządów), ustosunkowała się do niego niechętnie, ze względu na duże trudności: polityczne (zgoda krajów członkowskich), organizacyjne i finansowe. Dotąd podejmowane są w UE próby konsultacji społecznych (zwłaszcza z NGO`s) w skali kilku tysięcy ankietowanych. Przygotowuje się też konsultacje w skali kilkudziesięciu tysięcy ankietowanych. Wszystko to jest jednak bardzo dalekie od budzenia społeczeństwa obywatelskiego, bo obejmie nie więcej niż jeden promil ludności UE.

Sprawa ta może okazać się problemem „być albo nie być” dla Europy. Na tym przecież polega istotna różnica w potencjale politycznym Europy w porównaniu z USA. Przewaga Amerykanów nie jest tylko technologiczna, ale przede wszystkim polityczna. Tam funkcjonuje amerykańskie społeczeństwo obywatelskie, a w Europie 27 krajów demokratycznych poczucia europejskiej obywatelskości nie ma. A jest ono bezwzględnie potrzebne, by żyć, odpowiadać na nowe wyzwania i odegrać swą ważną rolę w świecie. Przy czym, jak słusznie stwierdzono na ostatnim kongresie Ruchu Europejskiego w Hadze, integracja europejska wcale nie jest jeszcze przesądzona. Grożą nam wciąż różne znaczące postacie charyzmatycznych liderów antyeuropejskich (jak Klaus, Berlusconi, Mecziar, Kaczyński czy Ganley), a zwłaszcza zjawisko implozji. W ostatnich dekadach waliły się ustroje i rządy zarówno dyktatorskie (komunistyczne, wojskowe czy tylko semi-autorytarne, jak na Ukrainie), jak i liberalne (np. w Japonii i we Włoszech) i to nie głównie w wyniku walki i przemocy, ale po prostu z braku wsparcia obywateli.

My zaś mamy 27 demokratycznych krajów z mniej lub bardziej aktywną opinią publiczną, ale nie mamy europejskiej opinii publicznej, bo nie mamy europejskiego poczucia europejskości. Nieudane referenda to tylko symptomy głębszej słabości. Funkcjonuje „złośliwy trójkąt” – obywatele, media, partie polityczne. Obywatele na ogół akceptują Europę i uważają Unię za pożyteczną (tak było np. w Irlandii), ale mało o Europie wiedzą, nie są na nią wrażliwi i nie interesują się nią. Czasem ich irytuje i robią z niej sobie „kozła ofiarnego”. Wobec tego komercyjne media też się nią nie wiele zajmują. Z tego samego powodu partie polityczne w naszych krajach nie są sprawami europejskimi zbytnio zainteresowane, a wybory co 5 lat do PE są bardzo słabym bodźcem dla europejskiej opinii publicznej.

Trzeba więc wciągnąć obywateli do wspólnej refleksji i debaty europejskiej. Nie tyle po to, by poprawiać decyzje Unii, bo konsultacje z krajami i NGO`sami mogą tu wystarczyć, i nie po to, by poznać opinie ludzi, bo do tego wystarczą sondaże Eurobarometru. Musimy to zrobić, by pobudzać i rozwijać debatę obywatelską tak, aby wyszła poza granice narodowe i aby weszła w obyczaj i w krew. Wszystkie ważniej
sze sprawy UE powinny być poddawane opinii obywateli regularnie (co rok?)i w podobny sposób. Będzie to wymagać rozwijania i doskonalenia trudnej sztuki zadawania pytań obywatelom, a potem z kolei oceny i wykorzystania wyników konsultacji tak, aby opinia publiczna była szanowana. Wdrażanie będzie wymagało czasu (5-8 lat). Cały zaś system mógłby być wprowadzany etapowo, zwłaszcza przy pomocy internetu, co znacznie zmniejszyłoby jego koszty. Na początek Unia powinna zaprosić do udziału w konsultacjach i zarejestrować kilka milionów internautów. Rosnąca aktywność internetowa, zwłaszcza młodego pokolenia, stanowi tu dużą szansę.

Takie oto zadanie zostawił nam, odchodząc, Bronisław Geremek, historyk średniowiecza i badacz losów ludzkiej biedoty, który potrafił wpłynąć na bieg dziejów Europy.

Andrzej Wielowieyski
b. poseł i senator, b. wice przew. OKP, b. poseł do Parlamentu Europejskiego
Tekst jest rozszerzoną wersją laudacji wygłoszonej przy odsłonięciu tablicy pamiątkowej Bronisława Geremka w Warszawie przy ul. Piwnej 25, w dniu 13 lipca 2009 r.

Bizancjum :)

Gdzie się nie spojrzało państwo polskie stało w tamtych czasach dziadostwem. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać niewyobrażalne ale dopiero pierwszy rząd Donalda Tuska przy okazji Euro 2012 wpadł na to by zamiast homeopatycznych zakupów w lokalnych salonach zrobić jeden duży przetarg na radiowozy i kupić tysiąc samochodów w dobrej cenie. 

Większość czytelników choć trochę pamięta lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne. Brak autostrad, a drogi które istniały bardziej przypominały szwajcarski ser niż szlak komunikacyjny. W szpitalach zbite szyby zaklejano zamiast wymienić, a lekarze mieli na czym pracować tylko dzięki fundacjom jak ta Jerzego Owsiaka. Nie lepiej wyglądała część instytucjonalna – opłakany stan budynków publicznych, policja jeżdżąca zdezolowanymi polonezami, którym przeglądu nie podbiłby żaden diagnosta. Jeżdżąca to i tak dopóki w połowie miesiąca nie skoczył się budżet na paliwo. Obrazu dopełniał rząd latający radzieckimi trumnami na skrzydłach i BOR czekający na kolejną pielgrzymkę JPII by zrobić jakiekolwiek zakupy. Gdzie się nie spojrzało państwo polskie stało w tamtych czasach dziadostwem. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać niewyobrażalne ale dopiero pierwszy rząd Donalda Tuska przy okazji Euro 2012 wpadł na to by zamiast homeopatycznych zakupów w lokalnych salonach zrobić jeden duży przetarg na radiowozy i kupić tysiąc samochodów w dobrej cenie. 

Nasuwa się jednak pytanie czy wyjście z czasów dziadostwa na poziom pewnej normalności i standardu normalnego państwa na świecie nie powinno być wystarczające. To dobrze, że policja nie jeździ już rozpadającymi się polonezami. Pytanie czy standardem samochodu patrolowego powinien być przeciętny samochód z mocnym silnikiem i podstawowym wyposażeniem – jak kupiona przez rząd Tuska Kia Cee’d albo równie popularna Skoda Superb – czy BMW 3 w bogatej wersji. Jeśli zgadzamy się na to by instytucje państwowe – czy to policja czy dowolna inna – do codziennej pracy kupowały sprzęt niewspółmiernie drogi do potrzeb, to jako podatnicy zgadzamy się na bycie okradanym. Państwo nie może być dziadostwem, ale też nie może być Bizancjum. Policja ani żadna inna służba nie ma prawa jako zwykłego, oznakowanego samochodu kupić marki premium. Po prostu, dla zasady. Nie bo nie i kropka.

Budżet na rok 2024 jest w swych głównych założeniach budżetem PiS, analogicznie jak w 2016 roku był to budżet PO. Dzięki przewidzianym w prawie bezpiecznikom tragifarsa jaką kolejny raz z urzędu Prezydenta RP czyni Andrzej Duda jest bez znaczenia – ewentualny „wyrok” trybunału Julii Przyłębskiej wywoła takie same skutki jak dowolna inna posiadówka towarzyska. Rzecz w tym, że koniec prac nad jednym budżetem to początek prac nad planem finansowym roku kolejnego. Jako podatnicy mamy prawo domagać się od nowej ekipy innego podejścia do finansów publicznych niż prezentowali to poprzednicy. Budżety jednostek administracji państwowej napęczniały do niespotykanych wcześniej rozmiarów, a wcześniejszy niedasizm został zastąpiony wszystko-można-sizem. Za warstwą symboliczną szły bardzo konkretne apanaże finansowe i wsparcie kolejnych projektów oraz organizacji. Obok i tak już nazbyt licznych instytucji państwowych PiS dołożył niezliczone instytuty stworzone w istocie tylko po to by obsadzić swoimi ludźmi obszar, którego nei udało się zawłaszczyć w inny sposób. Kwintesencją tej patologii jest Instytut Rodziny i Demografii czy Niepodległa. Instytucje, które należy nie tylko zlikwidować, ale też wyeliminować z wszelkich kontaktów z administracją państwową wszystkich, którzy przyłożyli rękę do ich powstania i funkcjonowania. Dla takich ludzi zwyczajnie nie ma miejsca w zdrowym państwie. Zapewne nigdy nie dowiemy się skali Stajni Augiasza jakimi stały się za PiS Ministerstwa Kultury, Edukacji czy Rodziny. Obok istnienia tworów, jak wymienione, sporym problemem są budżety Kancelarii Prezydenta czy Premiera. Odkładając dotacje dla instytucji podległych budżet KPRM na rok 2024 to ponad 345 milionów złotych. KPRM na swej stronie chwali się, że to zaledwie 0,04% budżetu państwa wobec 0,03% w roku 2015. Nie, to nie jest prawie tyle samo – to jest o realnie 1/3 więcej i mówimy o stosunku, nie o bezwzględnych kwotach – tam byłoby jeszcze gorzej. Drogi Panie Premierze – wypowiedzenie umowy o pracę dla pracowników KPRM powinno być najczęściej drukowanym dokumentem w Pana kancelarii. Nie lepiej sytuacja ma się w Kancelarii Prezydenta – 275 milionów w roku 2024, 10% więcej niż w 2023 i o ponad połowę więcej w stosunku do roku 2015 – roku zwiększonych przecież wydatków wobec zmiany na stanowisku. Jak patologiczna stała się sytuacja w pałacu prezydenckim świadczy największa pozycja w wydatkach – 40 milionów przekazane na fundusz rewitalizacji zabytków Krakowa, w latach wcześniejszych podobne kwoty. Nie neguję w tym miejscu zbożności tego celu i to nawet w oderwaniu od prywaty jaką jest finansowanie swego miasta rodzinnego. Zwyczajnie sponsorowanie zabytków nie należy do obowiązków Prezydenta RP i jego kancelarii, a tylko na takie wydatki ma służyć jego budżet. Oczywiście dopuszczalnym jest sytuacja gdy odwiedzając małą i nieco zapomnianą w głównym nurcie miejscowość Prezydent w ramach gestu przekazuje jakieś drobne kwoty na wsparcie konkretnej sprawy, np., renowacji ważnego w danym miejscu zabytku. Ale absolutną patologią jest sytuacja gdy 40 spośród 275 milionów budżetu trafia na niezwiązany z działalnością urzędu cel. Skoro prezydent ma pieniądze na takie wydatki to należy mu te pieniądze zabrać bez względu kto aktualnie jest prezydentem i z jakiego miasta pochodzi.

Ilość niedorzecznych pozycji w budżetach kolejnych instytucji może przyprawić o zawrót głowy. Każda traktowana stanowi niewielki wydatek, ale policzone w całości są już istotną kwotą. Nikogo raczej nie dziwią kapelani religijni w wojsku czy więzieniach. Wysyłając wojsko na misję należy żołnierzom zapewnić także potrzeby duchowe, analogicznie osadzonym w więzieniach. Dyskusyjne jest jednak utrzymywanie kapelanów na regularnych etatach cały rok – każdy żołnierz może przecież iść do cywilnego kościoła w mieście, nie ma potrzeby by kapelanów zatrudniać poza misjami zagranicznymi. Trudno też znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie ich zatrudnienia w policji czy o zgrozo krajowej administracji skarbowej. 

Regułą końca roku budżetowego w absolutnie wszystkich jednostkach budżetowych jest dokonywanie niedorzecznych zakupów byle wydać budżet. Dlaczego? Otóż budżet niewykorzystany w roku bieżącym nie tylko przepada, ale o wartość oszczędności automatycznie obniżany jest budżet roku kolejnego. Oczywiście mamy tu przypadek nagannej moralnie mentalności urzędników – zamiast cieszyć się z oszczędności dla podatnika nazywają ocalone pieniądze straconymi. Tyle, że tam też pracują ludzie – jeśli instytucja jest de facto karana za gospodarność to siłą rzeczy motywujemy ją do rozrzutności. Do dziś nikt nie zmienił w tym zakresie ustawy o finansach publicznych.

Przez ostatnich osiem lat PiS obiektywnie dokonał wielu koniecznych zakupów dla szeroko rozumianego państwa polskiego. Choć zakup do rządowej floty Boeingów 737 odbył się w skandalicznych okolicznościach, to w ogóle ktoś go wreszcie dokonał. Inną sprawą jest, że niezależnie od procedur przetargowych, przy flocie 2-3 samolotów niedorzecznym byłoby kupienie maszyn innych niż takie, jak w tej kategorii posiada PLL LOT. Z przyczyn czysto operacyjnych. Takich zakupów było więcej – dla wojska, kolejnych służb, zniknęło wiele oczywistego dziadostwa. Problemem jest jednak brak umiaru, a często celowa przesada ukierunkowana na budowę dziwacznego prestiżu tudzież chęci zaimponowania odbiorcom, którym absolutnie imponować się nie powinno. Osoby gotowe wstąpić do wojska czy policji tylko po to by poczuć się ważnym czy móc pojeździć fajnym samochodem nigdy w takich służbach nie powinny się znaleźć. Niestety pisowski rząd tego typu patologią i potrzebą budowy prymitywnego, by nie rzec prostackiego prestiżu wręcz stał. Od nieuzasadnionych wydatków po rozbijanie się po mieście samochodów SOP w ramach nieoficjalnego programu blacharz plus. PiS doprowadził do sytuacji gdzie każdy minister, choćby ten od sportu, otrzymywał ochronę SOP, a w razie dość częstych wypadków stawiano na głowie cały aparat państwa by udowodnić, że winny jest przypadkowy kierowca, nie wariat za kierownicą rządowej limuzyny.

Z tej perspektywy cieszy refleksja nowej ekipy – niedawno czystym przypadkiem na stacji benzynowej spotkałem nowego ministra spraw wewnętrznych. Tankował samochód, swój prywatny, tak po prostu – bez armii osiłków dookoła. Mam nadzieję, że huczne pożegnanie komendanta Szymczyka było jedyną chwilą zapomnienia, z której wyciągnął wnioski. Trudno znaleźć w historii policji (a nawet milicji) człowieka, który okryłby mundur większą hańbą.

Wspomniana refleksja musi jednak objąć cały sposób funkcjonowania administracji państwowej i zatrudniania jej personelu. Przerost zatrudnienia, nadmierny formalizm, biurokracja i nieefektywne procesy. Na to wszystko nakładamy zaniżone względem rynku wynagrodzenia i całkowicie już niedorzeczny system budowy wynagrodzeń. System sztywnej siatki, brak możliwości różnicowania pensji między pracownikiem lepszym i gorszym, gwarantowane podwyżki i oburzające już w samym nazewnictwie trzynastki. W budżetówce zatrudnia się ludzi za dużo, płaci im za mało, motywuje jedynie negatywnie. Efekt? Mamy urzędników takich jakich mamy. Obecna ekipa obiecała podwyżki ale samo to nie wystarczy. Spójrzmy na nauczycieli – zarabiają obiektywnie kwoty wręcz niegodziwe. Ale…pensum? 18 godzin…45 minut zamiast normalnych 40. Zamiast 26 dni urlopu mają 3 miesiące. Mało płacimy ale mało wymagamy – poza pasjonatami taki system nie jest w stanie przyciągnąć ludzi ambitnych i gotowych ciężko pracować za dobre wynagrodzenie. Zostają jedynie tacy, którzy godzą się dostawać mało, byle tylko mało od nich oczekiwać. Z przerośniętych struktur wypływa więcej marnotrawstwa niż od polityków – koniec końców tych rządowych limuzyn, rozbijających się po Warszawie niczym pijana młodzież w wieku licealnymi, mieliśmy kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt. Problem absurdalnych wydatków, przerośniętych wydatków i niegospodarności to problem idący w setki milionów złotych w skali roku. Nie trzeba badać każdego przypadku – jeśli w analogicznych sprawach prywatne firmy postępują inaczej niż instytucje państwowe, to nie ma nad czym się zastanawiać. Przez tysiące lat istnienia cywilizacji i państwowości nie zdarzyło się by instytucja państwowa zrobiła coś równie dobrze jak jej prywatna odpowiedniczka. Nawet przypadkiem. Jeśli firma uważa, że dany wydatek nie przynosi korzyści, to państwo nie ma prawa nawet zastanawiać się czy to myślenie jest słuszne. Jest. Jeśli ktoś twierdzi, że firmy także popełniają błędy to ma rację – tylko firmy wydają swoje własne pieniądze. Państwo nie ma własnych pieniędzy – cały budżet należy do podatników, a obowiązkiem każdego rządu jest działać tak by pobierane podatki były najniższe jak to tylko jest możliwe. Przerośnięte budżety reprezentacyjne, kupowanie niedorzecznie dobrego sprzętu, mebli, wyposażenia uzasadniane wizerunkiem nie przynosi korzyści. Osiągnięty efekt rozmów przy stole mahoniowym będzie dokładnie taki sam jak przy jego odpowiedniku z dobrej jakości płyty meblowej. Najwyższa pora by z tym skończyć – każda wydana przez rząd złotówka to czyjeś nie zabranie dziecka do kina, nie kupienie mu nowych butów itp. Po co? By urzędnik kupił zbędny ekspres do kawy albo miał satysfakcję, że chodzi po parkiecie zamiast wykładziny? Podatnik nie ma z tego żadnej korzyści, te wydatki są niedopuszczalne. Należy je obciąć i przeznaczyć na obniżenie podatków. Mamy je zdecydowanie za wysokie w każdej kategorii.

Jestem pewien, iż nowa ekipa nie ma mentalności jaką prezentował PiS. Mentalności w istocie bolszewiskiej. Rzeź struktur państwa, rozstrzelanie cara w pałacu, a na końcu wygodne urządzenie się w luksusach, które tak chętnie krytykowali u poprzedników. Prorocze były słowa Andrzeja Leppera gdy w 2002 roku informował, że w Sejmie więcej Wersalu nie będzie. Choć wypowiadając te słowa raczej nie miał na myśli zdemolowania praworządności państwowej i kolesiowskiego ułaskawiania kryminalistów z własnej partii politycznej to przyszłość przewidział trafnie. Wersalu przez tych osiem lat nie było, a uwłaczający raz po raz godności urzędu Prezydenta RP Lech Kaczyński stał się marzeniem i tęsknotą na tle tego co nastąpiło po nim. Inna mentalność i własna etyka nie zastąpi jednak motywacji do ciężkiej pracy i przełamywania narośniętych przez pokolenia zwyczajów wśród niepolitycznych struktur urzędniczych. Udało się naszemu państwu rozwiązać problem powszechnego dziadostwa. Najwyższa pora wyplenić urzędnicze Bizancjum. Trzymajmy kciuki i pilnujmy w tym nowej ekipy.

Czas na szacun. Między „Teściami” Kuby Michalczuka a „Prime Time” Jakuba Piątka :)

Krąży opinia, że wesela są tak naprawdę dla rodziców i reszty rodziny, a nie dla młodych. Coś w tym jest. Najgorzej, jak zdarzy się wesele w ogóle bez młodych – koniec końców to oni są przecież przyszłością i źródłem nadziei. Polski widz nie raz i nie dwa wychodził z rodzimego filmu z poczuciem bezsilności, bo kolejna rozmowa Polaków skończyła się przemocą, który wszystkich wyniszcza i zostawia zgliszcza. Może jednak na horyzoncie nieśmiało zaczyna majaczyć nadzieja na to, że da się w końcu zbudować jakąś stabilną przyszłość. Nawet jeśli tych nieśmiałych znaków nadziei trzeba chwilami szukać nie tyle z lupą, co z wielkiej mocy mikroskopem.

Na polskie wesele strach iść. Na wiele innych rodzinnych uroczystości również, ponieważ polskie filmy np. o Wigilii często nadają się tylko dla widzów o mocnych nerwach. Może dla zachęty, żeby nie nastraszyć ewentualnych chętnych, tym razem mamy film o polskim weselu zrobiony w konwencji komediowej, czyli „Teściów” w reżyserii Kuby Michalczuka na podstawie scenariusza Marka Modzelewskiego. Dzięki temu co prawda jest koniec końców „trochę straszno”, ale na drugą nóżkę, przynajmniej na początku, jest „trochę śmieszno”. Mamy wesele zamiast ślubu, który w ostatniej chwili się nie odbył, ponieważ pan młody uciekł sprzed ołtarza. Nie przeszkadza to jednak w spotkaniu dwóch rodzin.

Na wspólnej imprezie łączą się rodzice z zamożnej, inteligenckiej rodziny pana młodego z miasta i biednej rodziny panny młodej ze wsi. Polska A w osobach Małgorzaty granej przez Maję Ostaszewską i granego przez Marcina Dorocińskiego Andrzeja spotyka Polskę B, czyli Wandzię, graną przez Izę Kunę i Tadeusza, w rolę którego wcielił się Adam Woronowicz. Jest nawet mały ukłon do zaszłości jeszcze starszych, dzięki cudownie niesfornej seniorce rodziny o szlacheckim pochodzeniu, czyli Małgorzacie, którą gra Ewa Dałkowska. Dobór głównych postaci pozwala się domyśleć, że impreza do łatwych należeć nie będzie.

Przy, jak na polski film, umiarkowanych ilościach alkoholu ta dzielna drużyna przedstawicieli naszego społeczeństwa, pomimo szczerych chęci pokojowego stawienia czoła sytuacji, w końcu rzuca się sobie do gardeł jak najgorsi wrogowie – dosłownie i w przenośni. Akcja jest dynamiczna i pełna niespodzianek, przesuwa się w stronę katastrofy stopniowo, na koniec filmu można by więc zacytować klasyka mówiąc „Jak do tego doszło? Nie wiem”. Jest jednak naszym dobrze pojętym interesie zrozumieć, co się stało.

Całe nieszczęście zaczyna się od tego, że niedoszli teściowie chcieliby napić się na pożegnanie i rozejść do domów po opłaconej już imprezie, na którą zdążyli wejść rozochoceni goście. Ale tak się nie da. Od słowa do słowa rusza lawina wzajemnych oskarżeń i ustalania, kto jest bardziej winien, a stąd już tylko krok od wywlekania z rodzinnych szaf wszystkich możliwych części garderoby. Widzowie mogą sobie do woli pooglądać, czym różni się zasobna mieszczańska komoda pod dobrym warszawskim adresem od biedałachów z głębokiej prowincji. Stąd trudno nie wpaść na to, jaką po cichu ulgę czują teściowie sukcesu, dobrze ustawieni lekarze, z powodu obrotu całej sytuacji. Wystarczy posłuchać użalającego się nad swoją bidą z nędzą teścia z prowincji.

Zaciągąjący swojsko Tadeusz (z ogromnym wyczuciem zagrany przez Adama Woronowicza) jest postacią prawie kabaretową. Właściwie nie ma potrzeby słuchać go do końca, z tym swoim zaśpiewem biadoli jak wiejska baba pod kościołem. O trzech dzieciokach – córkach, na które tyrał jako pracownik fizyczny w skupie mleka. Na niedoszłym weselu córki wygląda niczym przygodny gość, który raz w życiu ma okazje się najeść na salonach i widać, że on sam czuje, że jest tu tylko z przypadku. A właściwie to przez pomyłkę. Tak oto pojawia się pierwszy problem – trzeba zadać sobie pytanie, dlaczego człowiek, który doczekał się awansu społecznego swoich trzech córek, jest na tym weselu po prostu łatwym do ośmieszenia prostakiem? Przecież ktoś o tak zwanym niskim kapitale kulturowym, czyja córka została dyrektorem przedszkola, choćby i w Łomży, jest powodem do dumy. Społeczeństwo, w którym takie rzeczy są możliwe, mogłoby być – lub nawet jest – całkiem fajnym miejscem. Naprawdę są gorsze – i miejsca, i społeczeństwa.

Widzowi patrzącemu na nadchodzące rodzinne tornado przychodzi do głowy myśl: „o Boże, nie może być raz normalnie”? Przecież o spotkaniu dwóch rodzin z różnych światów można by zrobić lekką komedię. Nawet taką, która przez swój optymizm jest odklejona od rzeczywistości. Są przykłady – choćby film „Za jakie grzechy, dobry Boże?” o wchodzeniu emigrantów z różnych stron świata do zacnej, prowincjonalnej francuskiej rodziny. Francuscy teściowie pokpili, pośmiali się, przeżyli pierwszy szok, ale na końcu cało i zdrowo (i aż cztery razy!) udało im się usiąść do wspólnego stołu z zięciami pochodzącymi z czterech różnych kultur. Do takiego samego stołu, który w różnych czasach czynił kompanów, czyli ludzi jedzących razem chleb powszedni (łac. pan, panis) z przedstawicieli elit i z aspirującymi parweniuszami, którzy ciągle czyhali na ich miejsce. Z parweniuszami z ludności zasiedziałej i napływowej.

Oczywiście tego typu historie nie obywały się bez dramatów, bo aspirujący parweniusze nie zawsze wykazywali się cierpliwością, co skończyło się wielką rzezią w czasie Rewolucji Francuskiej. Czymże jednak był okres napoleoński, jeśli nie serią małżeństw elit i parweniuszy, z Napoleonem ożenionym z księżniczką z dynastii Habsburgów na czele? Francuszczyzna pochodzącego z niższych warstw społecznych pana młodego (który do tego był Korsykaninem) była z całą pewnością dużo mniej szlachetna niż polszczyzna Tadeusza – budziła szczere rozbawienie, nierzadko pogardę lub bezsilny gniew ocalałych potomków szlachetnie urodzonych ofiar Rewolucji oraz wykształconych mieszczan. Z pewnością większość cesarskiej służby miała powody, żeby podśmiewać się z tego, jak wyraża się Jego Cesarska Wysokość. Na koniec jednak okazało się, że opłacało się uznać, że nie ma elit bez dzieci ambitnych parweniuszy i że społeczeństwo, które pozwoli im na awans oraz nagrodzi ich szacunkiem, tylko na tym skorzysta. Na przykład w ten sposób, że wyjdzie z trybu rewolucyjnego i dzięki temu ocali elity, których nie trzeba będzie co pokolenie wymieniać, czyli po prostu eliminować. Bo będzie wystarczyło je rozbudowywać.

W komedii Kowalczuka i Modzelewskiego przychodzi w końcu moment, w którym śmiech zamiera nam na ustach. Na koniec filmu okazuje się, że Wandzia i Tadeusz wcale nie są tylko gotowym materiałem na łatwą szyderę. A szydera przez cały czas stanowi pokusę, której tyleż szczerze, co desperacko próbują nie ulec Małgorzata i Andrzej oraz prawdopodobnie cała sala widzów. Aż do chwili, w której nasi poczciwcy stają się groźni, bezlitośni i bezwzględni. Mogą tacy być, bo Małgorzata i Andrzej są wrogami. W filmie pada zdanie, które w świetle późniejszych stwierdzeń brzmi jak werdykt sądu polowego, a które niestety pewnie wszyscy kiedyś słyszeliśmy w tak zwanym „prawdziwym życiu”, zwłaszcza w grzesznych latach 90.: „dorobili się ci, którzy kradli i kombinowali”. Innymi słowy, jeśli ktoś się dorobił, to znaczy, że kradł i kombinował. I nie ma zmiłuj, że jest lekarzem, a nie biznesmenem. A kogo taki cwaniak mógł okraść, jak nie uczciwie pracujących, ale pomimo tego biednych ludzi?

Pojawiający się w filmie szantaż finansowy teściów „niedorobionych”, ale uczciwych, pod adresem teściów „dorobionych” jest formą szlachetnej ekspropriacji – na pewno nie hańbi. Okradanie złodzieja jest tylko odebraniem tego, co się należy, odzyskaniem nieuczciwie wydartej krwawicy, upomnieniem się o swoją krzywdę. Okazuje się, że skrzywdzeni i poniżeni mogą odzyskać godność tylko przez przemoc. Grająca domagającą się zadośćuczynienia Wandę Iza Kuna jest boleśnie autentyczna, płynnie przechodzi od budowania postaci trochę śmiesznej, nieco z początku żałosnej do postaci groźnej, zdolnej do przemocy w dalszej części filmu. Nie tylko ona zresztą. Podobnie jak w wielu polskich obrazach również tutaj jesteśmy wszyscy świadkami klinczu. U kresu historii  tkwimy w nim wraz z filmowymi postaciami. W tym czasie niebiorąca jeńców przemoc okazuje się jedynym działaniem, które jednoczy wszystkich bohaterów.

Tutaj widz zaczyna myśleć, jak z tej matni wybrnąć. Oto możliwa trasa ewakuacji. W nieodżałowanej audycji Tomasza Kumorka pod tytułem „Zostaw wiadomość” psycholog Piotr Mosak niegdyś twierdził, że dla przewidzenia trwałości małżeństwa nie trzeba zastanawiać się nad zgodnością charakterów, nie ma po co robić testów osobowości ani obstawiać, czy lepsze są podobieństwa, czy raczej zaufać zasadzie, że przeciwieństwa się przyciągają. Powoływał się na badania, z których wynikało, że czynnikiem decydującym o trwałości małżeństwa jest szacunek. W tych badaniach nagrywano fragmenty swobodnej rozmowy narzeczonych i po jakimś czasie okazało się, że najszybciej rozpadły się małżeństwa, w których przyszli małżonkowie w takiej codziennej komunikacji okazywali sobie pogardę.

W filmie mamy rodziny, które same nie wiedzą, dlaczego pomimo najlepszych chęci nie są w stanie odczuwać wzajemnego szacunku. Jeśli tak ma wyglądać małżeństwo Polski, której się powiodło, z Polską, której jest nieco ciężej, to po obejrzeniu „Teściów” jest czym się martwić. Te dwie Polski po prostu się nie szanują, chociaż może jakiś promyk nadziei tkwi w tym, że młodzi się kochają i dlatego do spotkania ich rodzin w ogóle doszło. Sama miłość to jednak za mało, dopiero szacunek pozwala owocnie rozmawiać. Na przykład o pieniądzach, które w filmie „Teściowie” przywołuje się jak Erynie w starożytnej Grecji. Najlepiej nie wprost, chyba, że w sytuacji ostatecznej.

Problem tkwi w tym, że na szacunek pracuje się latami, a narracje, które ten szacunek uzasadniają, są często jak angielski trawnik – nie trzeba nic wielkiego robić poza dbaniem o nie przez setki lat. Uzasadnienie związku między pracą a własnością jest wymysłem nowożytnym, swojego czasu pozwoliło odebrać władzę feudałom, którzy czerpali legitymacje swojej władzy z narracji o niezmiennym, boskim porządku. John Lock i wielu myślicieli oraz ekonomistów po nim dostarczyli argumenty na rzecz przekonania, że tę władzę i uznanie zdobywa się pracą. W projekt nowożytności wpisane jest przekonanie, że to praca uzasadnia czyjąś wysoką pozycję społeczną. Udało się też z czasem dodać, że takie przekonanie ma sens, o ile społeczeństwo dba, żeby chcący pracować ludzie mieli odpowiednie warunki wyjściowe. Takie, w których podejmowanie pracy będzie dawało realne perspektywy na zdobycie satysfakcjonującej pozycji społecznej. W związku z tym warto jest stworzyć infrastrukturę pozwalającą wyrównywać szanse na starcie osobom wchodzącym w społeczeństwo.

Nie za bardzo wiadomo, co zrobić, jeśli nie mamy ugruntowanej tradycji dyskusji o tym, jak dzielić wspólny tort, czyli pieniądze i ułatwienia w podróży po drabinie społecznej. Pewnie kiedyś będzie trzeba zacząć na ten temat otwarcie rozmawiać – najwyższa pora. Rozmawiać o swoich roszczeniach i patrzeć sobie na ręce to pewnie lepsze wyjście od tej domniemanej zgody, która – nieomal – prowadzi do finału typowego dla polskiego filmu o uroczystościach rodzinnych, z weselem na czele. O ile bezpieczniej byłoby oglądać lekką komedię o negocjacjach obu stron na temat kosztów wesela, gdzie żywienie roszczeń nie jest niestosowne, lecz po obu stronach naturalne, i gdzie można spodziewać się kompromisu. Może trzeba się przyzwyczaić, że otwarte rozmowy o pieniądzach są umiejętnością niezbędną do pokojowego współistnienia w społeczeństwie.

Jest jednak pewien obszar, w którym film Kowalczuka i Modzelewskiego daje jednak trochę świeżego powiewu. Coś się w końcu zmieniło. W konflikcie rodzin zostały dopuszczone do głosu kobiety. Wreszcie mogą przeżywać zabronioną kobietom emocję, czyli złość. Jest to okazja, żeby zacząć rozprawiać się ze szkodliwym mitem, że dziewczynkom wolno przeżywać emocje, a chłopcom nie. Dziewczynkom wolno płakać i okazywać słabość, ale za okazywanie złości, stawianie granic i asertywność kobiety jeszcze niedawno były karane równie konsekwentnie i sumiennie, co chłopcy za płacz albo wrażliwość. Ale nie w tym filmie.

Postaci wspaniale grane przez Maję Ostaszewską i Izę Kunę solidnie biorą się za łby i nie są z tego powodu zbywane pogardliwym śmiechem. Ich złość jest do bólu prawdziwa, chwilami podszyta bezsilnością. Sama chętnie spytałabym obie aktorki, jak często miały okazje grać szczerze rozłoszczone kobiety, jak często kreowane przez nie postaci mogły się do syta wyzłościć i otwarcie powiedzieć, co im się nie podoba bez angażowania energii na udzielanie emocjonalnego wsparcia dla postaci męskiego partnera. Dodatkowo w „Teściach” sprężyną całego dramatu okazuje się kobiecość, która rozpiera się śmiało łokciami – nie jest tłem dla mężczyzny, nie jest do podziwiania, chodzi własnymi drogami, może sobie pozwolić na wahania.

Mężczyźni w tym nowym rozkładzie próbują być koncyliacyjni, załagodzić konflikt. Ślicznie robi to zarówno łagodnie ironiczny, kpiarski i ugodowy Andrzej (z lekkością grany przez Marcina Dorocińskiego), jak i pozornie łagodny i potulny Tadeusz (grany przez Adama Woronowicza). Skargi niedoszłych teściowych nie są wreszcie tak zwanym „babskim gadaniem”, czyli pozbawionym treści jojczeniem, które w każdej ilości jest zbędne, redundantne z definicji. I udaje się ta koncyliacja pomimo prób Tadeusza, który próbuje zbyć wypowiedzi żony uwagą, że „całe życie nic innego nie robi, tylko szczeka”. W efekcie mamy soczysty konflikt czterech bezradnych i po równi zagubionych dorosłych. Jest to jedna z mocniejszych stron tego filmu. Z tą różnicą tylko, że swojacy z prowincji w alkowie prowadzą się tak bardzo jak Bóg przykazał, że nie ma o czym mówić. A miastowi sobie pozwalają.

Powodem całego zamieszania jest zresztą dostrzeżenie przez synową, że zalecane przez rodziców patrzenie w męża w jak obrazek Jezusa Zbawiciela nie musi wypełnić jej całego życia, a za odkrycie prawa do definiowania własnej seksualności nie będzie już karana jak Borynowa Jagna. Widać też wreszcie, że Tadeusz jest tylko na pierwszy rzut oka pocieszny – kiedy zapewnia, że jego córka świata poza narzeczonym nie widzi, a jej największą zaletą jest to, że zawsze była cicha i posłuszna. Aż ciarki przechodzą.

Wesele w „Teściach” jest nietypowe, bo nie ma w nim młodych. Pojawiają się na kilkanaście sekund na sam koniec filmu jako przyszłość, której nie znamy i nie do końca wiemy, co niesie. To bardzo ciekawy moment filmu, bo może ta niedookreśloność jest szansą na stworzenie przyszłości opisanej nowym językiem, którego najważniejsze pojęcia dopiero są definiowane, ale jeszcze się nie wykuły. W polskim kinie zupełnie niedawno był podobny moment, który na koniec warto krótko przywołać. Chodzi o tegoroczny film „Prime time” Jakuba Piątka, do obejrzenia na jednym z serwisów internetowych.

W sylwestrową noc u progu nowego millenium grany przez Bartosza Bielenię dwudziestokilkuletni Sebastian włamuje się z bronią w ręku do telewizyjnego studia, żeby móc na żywo wygłosić parę słów przed kamerą. Do akcji wkracza policja, która gra na czas. Zaczynają się negocjacje. Ostatecznie nie poznajemy jego historii – nie wiemy, po co był mu ten cały dostęp do kamer. Z drugiej jednak strony wielką ulgę przynosi pokazanie jałowości schematu, za pomocą którego próbuje się go przyszpilić. Wiemy, co na przyjęcia takiego desperata przewidują przeszkoleni ludzie i specjalne procedury. Nie musisz nic mówić, bo i tak wszystko o tobie wiemy. Jak napadasz na telewizję, a jesteś młodym mężczyzną, to przyprowadzimy ci ojca. Na pewno masz problemy w relacji z ojcem. Jak nie ojciec to może chociaż dosięgniemy cię toposem Polaka z małego miasteczka siedzącego na ławeczce. Tak też w tle widać przebitki z telewizora, w którym siedzi młodzież, która chce jak najszybciej stąd zwiać. Tutaj, konkretnie, „do Niemczech”. W efekcie próba dorwania się do głosu wygląda jak rozmowa na infolinii w korpo, gdzie nie da się wyjść poza scenariusz i małe są szanse na wejście w dialog czy nawet załatwienie sprawy.

Chociaż pomimo pewnych poszlak nie dowiadujemy się, co w „Prime Time” chciał powiedzieć główny bohater, to jednak w filmie jest dużo argumentów za tym, że mówienie o ludziach z Polski B, czyli wykluczonych lub narażonych na wykluczenie jest wyzwaniem, bo wymaga stworzenia nowego języka. „Prime Time” wpisuje się w ten proces. W latach 90. i w okolicach roku 2000 właśnie język opowiadania o wykluczonych został zdeformowany. Jednym z ważniejszych przejawów tej deformacji były dokumenty Ewy Borzęckiej, ze słynną „Arizoną” na czele. Nagrywając „Arizonę” – film, który niewątpliwie zwracał uwagę na poziom degradacji popegeerowskiej wsi – Borzęcka kupiła bohaterom tanie wino, żeby byli bardziej ekspresyjni przed kamerą, a nie tylko sobie siedzieli na tej słynnej ławeczce, którą prowincja w każdym swoim miejscu zawsze ma na wyposażeniu.

Patrząc na sceny z udziałem protagonistów pokazanych w iście zwierzęcej estetyce trudno uwierzyć, że to ci sami ludzie, których można dziś zobaczyć w prowadzonej przez Joannę Warzechę na kanale Sekielski Brothers Studio serii „Jestem z PGR”. Pokrzywdzeni przez Transformację ludzie, którzy bez samozwańczego, wywodzącego się z kultury mainstreamu rzecznika opowiadają własne historie i tworzą nową narrację. W filmie Piątka, którego akcja rozgrywa się w ostatni wieczór 1999 roku, główny bohater stawia na telewizję, którą według przywołanych w filmie statystyk każdy Polak oglądał wówczas cztery godziny dziennie. Przedsięwzięcie okazuje się bezsensowne, bo dyskurs w telewizji jest zcentralizowany, łatwo go poddać kontroli. Nie wiadomo, czy dwadzieścia lat później chciałoby mu się „włamywać” do Internetu, gdzie obecnie tak dobrze radzą sobie ludzie w swoim czasie wykiwani przez telewizję.

W filmie Piątka mamy postać wywodzącą się z młodego pokolenia – mężczyznę, który nie może dojść do głosu na wizji, ale który nie został wysłuchany również we własnym domu. Źródła jego problemu można się do jakiegoś stopnia domyśleć, jest delikatnie zasugerowane. Mamy przecież jednocześnie autorytarnego i nieobecnego ojca, który naśmiewa się z jąkania się syna w dzieciństwie. Scena, w której to widzimy, jest chyba najbardziej poruszającym momentem filmu, niezwykle wiarygodnie pokazanym przez Bartosza Bielenię. Pojawia się też niedookreślona sugestia, że chłopak jest gejem, bo przed całą akcją dzwoni do jakiegoś ważnego dla siebie chłopaka. To też jest moment, w którym obydwa opisywane filmy się łączą.

Młodym ani w „Prime Time”, ani w „Teściach” nie jest łatwo. Są dość enigmatyczni, ale ta ich enigmatyczność jest jednak źródłem nadziei na zmianę. Świat ich rodziców jest wyrazisty i w tej wyrazistości przemocowy. Młodzi, co prawda, wywołują nieziemskie zamieszanie, ale jest w nich chęć mówienia w pierwszej osobie i własnym głosem o własnej tożsamości – za przeżywanie której są gotowi zapłacić, ile będzie trzeba. Jakimś dziwnym trafem w obu przypadkach kwestia tożsamości zahacza o intymność w wymiarze seksualnym, która rozsadza ramy starej, dobrej, na różnych poziomach przemocowej polskiej rodziny. Tutaj warto dostrzec drobną, ale ważną scenę z „Prime Time”, która naprawdę pięknie spuszcza powietrze ze starych pewników i pokazuje wieloznaczność przemocy symbolicznej.

Sebastian ma do dyspozycji dwóch zakładników: „panią z telewizji” Mirę (graną przez fantastyczną Magdalenę Popławską) i ochroniarza Grzegorza (granego przez nagrodzonego za tę rolę w Gdyni Andrzeja Kłaka). Podstępnie podstawieni przez Sebastiana przed wyborem kogo wypuścić negocjatorzy chcą uwolnić Mirę, bo ma dziecko. Sprawa siada, wkurzony Sebastian zrywa rozmowy. A to dlatego, że Grzegorz też jest rodzicem, ale nikt tego nie traktuje poważnie, bo jest ojcem, a nie matką. A poza tym jako ochroniarz jest zupełnie przezroczysty. Po kilku latach pracy w jednym budynku Mira nie zna nawet jego imienia. Nie ma się co zastanawiać, kim jest, bo to akurat wiadomo. Nikim. Młodym anonimowym mężczyzna bez kasy, który nic nie mówi. Tylko – co wiadomo od pierwszej sceny – pewnego dnia po prostu wpuszcza zdesperowanego Sebastiana do budynku telewizji. Bo młodzi w tym filmie nie zawsze dochodzą do głosu, ale umieją we współpracę i podanie sobie ręki.

Po obejrzeniu obu filmów pogłębia się przekonanie, że pójście na polską produkcję to nie bułka z masłem, lecz sport dla odważnych. Jest jednak nadzieja, że w przyszłości historie rodzinne będą już opowiadane nowym językiem. Może w końcu przez ludzi, którzy nie tylko chcieli, ale którym się udało zawalczyć o to, żeby być sobą choć raz. Szacun dla nich za to.

red. Bartosz Kałużny

 

Źródło zdjęcia: vod.plus

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera S :)

Samotność

Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska  „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.

Seks

W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.

Sekta

Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.

Serce

Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.

Solidarność

Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo  to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła. 

Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.

Spokój

Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się,  rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on. 

Starość

Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach  powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.

Strach

Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się  jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.

Szacunek

Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…”   po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.

Szatan

Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”

Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach.  Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że  większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.

Autor zdjęcia: Olha Ivanova

Moje zagmatwane życie. Herstoria N… :)

Czego od siebie chcemy

po tym gdy opowiedziałyśmy nasze historie

czy chcemy

być uleczone czy chcemy

by mech cicho porastał nasze rany

czy chcemy

by wszechwładna nieustraszona siostra

sprawiła, że ból odejdzie

a przyszłość nie będzie taka

(Audre Lorde, There are not honest poems about dead women)

 

N. odezwała się do mnie na FB, pod jednym z moich postów. 

,,U nas gdy ktoś nie kocha drugiego człowieka – napisała – nie ma dzieci, psa, tylko siebie kocha, po prostu (czasem całe życie, czasem przez jakąś chwilę tak jest) od razu jest «gorszy» i nie do końca akceptowany. No bo nie robi jak należy, nawet jeśli to jest jego prawda’’.

 Później zapytała jeszcze :

,,Chcesz żebym Ci opowiedziała moje zagmatwane życie?’’

Chcę!

Za pierwszym razem kiedy N. usiadła naprzeciwko mnie od razu zrozumiałam, że to będzie  trudna rozmowa. Nie pomogła filiżanka kawy, N. trochę płakała, a ja pamiętam, że po rozmowie z nią bardzo długo siedziałam w samochodzie, zanim zdecydowałam się odpalić silnik. 

Postanowiłyśmy się spotkać po raz drugi. 

„Kasiu, pierwszego listopada widziałam się z moją siostrą” – tak chyba zaczęła naszą drugą rozmowę N.

„Układa mi się życie” – dodała. 

Uśmiechnęłyśmy się do siebie.

Zacznijmy zatem od początku!

Herstoria N. 

 Moja mama zachorowała kiedy miałam sześć lat. To był rak szyjki macicy, kiedyś nie było profilaktyki, takie przypadki zdarzały się dość często. 

Pamiętam jak byłam z nią w poradni chorób kobiecych, czekałam przed wejściem do gabinetu. Tak, miałam wtedy sześć lat. Pamiętam, że ona wyszła z tego gabinetu i bardzo płakała. 

Lekarze dawali jej małe szanse, ale przetrwała dwa lat. Była operowana, szybko pojawiły się przerzuty na węzły chłonne i na nerki.

Nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Nikt mi tego nie wytłumaczył. 

Krótko po jej śmierci chodziłam po podwórku i mówiłam koleżankom, że jak nie będą się ze mną bawić,  to moja mama ich postraszy. Z góry. Z tego tajemniczego nieba, w którym być może się znalazła.

Nikt mnie nie przygotował do jej śmierci 

Dobrze pamiętam dzień w którym zmarła. Mieszkała z nami wtedy babcia (jej mama). Wychodziłam rano do szkoły. To był 19 maj. Piękny miesiąc. Moja babcia powiedziała rano – ,,Pożegnaj się z mamą”. Krzyknęłam – ,,Pa, mamo”, babcia na to – ,,Pożegnaj się z mamą!” 

,,Ej, no przecież się żegnam!”

,,Pożegnaj się tak, jak powinno się żegnać. Czyli z Bogiem.”

To było nasze ostatnie pożegnanie. 

Od tego czasu już nigdy nie mówię do nikogo ,,z Bogiem”. Bo przecież jeśli tak powiem, to ten człowiek może odejść z mojego życia na dobre. 

Tamtego dnia ze szkoły wracałam całą ekipą podwórkową. Moja babcia siedziała przed blokiem na ławce i od razu powiedziała mi, że mam nie wchodzić do domu. Czekałyśmy na tatę. Pamiętam, że tato bardzo płakał, wziął mnie na ręce. Przytulił. To był taki ciepły moment. Kiedy wróciła moja starsza siostra to krzyczała i też bardzo płakała: ,,Ja w to nie wierzę!” (Pamiętam jej krzyk).

Podobno mama zmarła nagle, dostała krwotoku wewnętrznego. Przyjechała karetka i nie chcieli jej już zabrać. Znam taką wersję z opowiadań babci.

Miałam osiem lat. Moja siostra siedemnaście.

Nikt ze mną nie rozmawiał na temat śmierci mamy. Na pogrzebie nie weszłam do kaplicy.  Nie chciałam tam wejść. Chciałam zapamiętać mamę żywą.  

Pamiętam jak siedziałam na ławce na cmentarzu i majdałam nogami. Była ze mną ciocia, która w pewnym momencie zapytała – „Dlaczego nie chcesz wejść? Pożegnać się?” Wiele lat później, po śmierci taty ta sama ciocia też siedziała za mną na ławce na cmentarzu i zapytała o to samo.   

Mamy nie było. Zostałam sama z tatą.

Tato zaczął pić. 

To był 1989 rok. Tato pracował w zakładzie, w którym wszystkie narady i spotkania kończyły się piciem.

Wszyscy pili nic się nie dało załatwić bez picia. Takie to były czasy. 

,,Ojciec był pijakiem. Nie alkoholikiem, tylko pijakiem” – tak wiele lat później powiedziała moja macocha. 

Mieszkaliśmy w bloku policyjnym, o którym mówiono, że to jest piąty komisariat. 

Pod blokiem były działki i wszyscy tam pili.

Tato przyprowadzał do domu kolegów.

Siedziałam z nim po nocach. Pilnowałam, żeby nie spalił mieszkania. Palił nałogowo. To go zresztą zabiło. Zmarł na miażdżycowy zawał tętnic. 

Pilnowałam, żeby wstał do pracy.

Widziałam różne rzeczy. 

Mężczyzna, który w wieku czterdziestu lat zostaje sam, bez kobiety. Teraz po latach rozumiem pewne rzeczy. Widywałam go nago, oglądał różne filmy. 

To zdarzyło się dwa razy. Miałam wtedy jedenaście albo dwanaście lat. Szybko dojrzewałam. Docisnął mnie do ściany i zaczął całować. 

Pomyliło mu się w głowie.

Uciekłam. 

Nie roztrząsałam tego. To był temat tabu. 

Byłam sama. Moja starsza siostra uciekła. Zaraz po maturze dostała się do szkoły medycznej, poznała tam dziewczynę, która też została sama bez mamy i bez ojca. Zresztą jej mama zmarła na tą samą chorobę. Baśka zaszła szybko w ciążę, wychowywała potem to dziecko sama i moja siostra się do niej wyprowadziła.  

W domu ojciec wyżywał się na mojej siostrze. Bił ją. Nie miała po co wracać. 

Pamiętam jak nie odebrała mnie ze świetlicy. Miała pewnie jakiś swój powód. Przecież ona była młodą dziewczyną, a tato sprowadził ją do roli matki i żony, która miała prać, sprzątać gotować i zajmować się młodszą siostrą. 

Bała się go jak ognia. Wielokrotnie bił ją czym popadnie – sznurem od żelazka, rurą od odkurzacza. 

I wtedy, przy tej akcji ze świetlicą, ojciec wpadł w furię. Uderzył ją w głowę. Wylądowała w szpitalu. A potem uciekła. Do ciotki i do koleżanki. 

A mnie zostawiła. 

Mnie nie bił. Uderzył tylko raz, mam nawet ślad na czole. Pojechał do sanatorium i wrócił stamtąd zakochany w pani, która była śpiewaczką operową. Ta pani przyjechała do nas na weekend, ale chyba lubiła sobie popić, bo zasnęła na łóżku pijana, w ciuchach. Miałam wtedy może dziesięć lat i wykrzyczałam mu, że nie będzie żadnych kurew do domu sprowadzał. Wtedy tak mnie uderzył. Ale przestraszył się bardzo.

Jak miałam trzynaście lat to poznał macochę. Przestał pić, ustatkował się i uspokoił, ale bardzo się zakochał i ja poszłam jeszcze bardziej w odstawkę. Robiłam co chciałam. Wychowywałam się sama.

Poznałam chłopaka, który był uzależniony od amfetaminy. Byłam z nim siedem lat i przez ten czas jak matka Teresa próbowałam go wyciągnąć z nałogu. Na swoje szczęście pewnego razu się poddałam.  

Myślę, że uratowała mnie siatkówka. Zaczęłam grać w wieku dziewięciu lat. 

Grałam w drugiej lidze, szło mi bardzo dobrze, ale jak się zakochałam to sport poszedł w odstawkę. 

I byłam przecież skupiona na ratowaniu mojego chłopaka. Ale potem wróciłam. 

Moja siostra kłóciła i godziła się z tatą, poznała męża i postanowili zamieszkać ze mną, ale nie umieliśmy się pogodzić więc przeprowadziłam się do macochy. 

Macocha jest świetną kobietą, traktuję ją jak przyjaciółkę.

Ale czy pamiętam jak to jest mieć mamę? 

Nie pamiętam już tego. 

Mam takie wspomnienie. Mama wali mnie książkami po głowie, a moja babcia jej mówi – ,,Aśka, czemu ja tak traktujesz?”

,,Chcę, żeby zapamiętała mnie jak najgorzej. Żeby nie tęskniła”.

Bo przecież mama wiedziała, że umiera. 

Jaki byłby los mój i mojej siostry gdyby żyła?

Na pewno nie pozwoliłaby na to wszystko.  

Siostra nie jest szczęśliwa w małżeństwie. A może mama uchroniłaby ją przed ucieczką z domu i związaniem się z pierwszym lepszym facetem?

Ja całe życie byłam sama. Jak miałam osiemnaście lat to definitywnie odeszłam z domu, tato kupił mi mieszkanie na Trynku. 

***

Zamyślamy się.  Łyk kawy i mimo tej całej opowieści robi się jakoś tak przez chwilę ciepło. Do moich uszu dobiega kawiarniany gwar (życie!)

,,Czekasz na święta?’’ – to pytanie wyrywa mi się tak nagle.

I N. opowiada jak dwa lata temu pojechała do przyjaciółki na Wigilię, ale po godzinie wyszła. Wolała zostać sama.

Ilu ludzi spędza święta samotnie? Wobec społecznego nacisku radosnych i rodzinnych świat to nie może być łatwa sytuacja. 

Ja nie pamiętam prawie żadnych uroczystych chwil z mojego domu. Świąt też, czy wyparłam je? – kontynuuje N.

Nie pamiętam nawet własnej komunii. Moja komunia przypadła w rocznicę śmierci mamy i wszyscy skupili się na rocznicy.

Święta? A może to trójwymiarowa książeczka z czekoladkami przywieziona przez  daleką ciocię z Niemiec? 

Kiedy mama umarła to jeździliśmy na święta do babci od strony taty i jedyne moje wspomnienia stamtąd to zupa owocowa z makaronem i to, że prawie wszyscy byli pijani. Ojcowie pili i pili. I pili. A potem wybuchała awantura. 

Dopiero kiedy pojawiła się macocha to zaczęliśmy spędzać święta razem. 

N. płacze. 

Dużo przepracowałam – sama ze sobą,  z trenerem, z  psychologiem.  Jestem już silniejsza!

Mam swoją firmę. Rozwijam się. No i mam wspaniałą córkę! Trzeba pracować nad sobą. Podejmuję wysiłek, ale też mam zakodowane, że człowiek może być sam, ale musi iść do przodu. Bezwzględnie! 

Najtrudniej mi było, jak byłam sama z ojcem – N. wraca do opowieści

Teraz też obserwuję jak mężczyźni piją, mam koleżankę, której mąż pije i jak patrzę na jej córki to widzę siebie. 

Jak zasnął, to byłam spokojna. Jak nie spał, to ja czuwałam. Tak wyglądało moje dzieciństwo. 

Moje jedenaste urodziny. To był luty. Nie było go. Czekałam. Zadzwonił domofon.

,,Tu milicja, przywieźliśmy męża” – a ja odpowiadam, że to przecież mój tato, a oni po chwili milczenia – ,,Czy mogłabyś  zejść po niego?” Ojciec siedział w radiowozie. Awanturował się. Wcześniej spowodował wypadek. Zabrałam go do domu. Pamiętam chwilę wahania w oczach tego milicjanta. Ile razy rozbierałam go obsikanego i brudnego? 

Zawsze byłam dorosła. Jak miałam czternaście lat to jeździłam po niego do pracy, do Knurowa i wracałam jego autem.  Bo on nie był w stanie. 

Ile razy widziałam go jak wytaczał się z samochodu?

Czego mnie nauczył ojciec?

W pewien brutalny sposób samodzielności  i tego, że mogę liczyć tylko na siebie.

Gdyby nie sport (piłka ręczna) to pewnie byłam gdzieś indziej. Tam czułam się doceniona.  Zaopiekowana. Poznałam świetnych ludzi. Dzięki piłce poznałam moją najlepszą (do teraz!) przyjaciółkę. 

Z bloku, w którym mieszkałam tylko mi jednej w miarę się udało. A tak – alkoholiczka, schizofreniczka. Pokolenie lat osiemdziesiątych!

3 maja 2008 roku tato zmarł. 

Pod koniec jego życia nasze relacje trochę się poprawiły. 

Przez chwilę mieszkaliśmy nawet we trójkę,  ja byłam wtedy ciąży, to był dobry czas. 

Tato dostał zawału tuż po naszym weselu. Zabrało go pogotowie.  

,,Wybrałem sobie to łóżko, bo już drugi raz tutaj kostucha nie przyjdzie” – powiedział mi na sali szpitalnej. To było łóżko, w którym dzień wcześniej zmarł inny mężczyzna.

Lekarz powiedział mi wprost, że szanse są małe.

Ojciec nie widział się z moja siostrą od kilka lat. Kiedy dowiedziała się, że jest w szpitalu, to chciała przyjechać. Ale on się bał. 

W sobotę rano nie mogliśmy się do niego dodzwonić. 

,,Jedziemy do szpitala” – powiedziałam do męża. 

W połowie drogi dzwoni telefon.

Wiedziałam już co się stało. 

Mój mąż mówił, że w jednym momencie zrobiłam się blada jak ściana. 

Powiedzieli mi, że zmarł i że próbowali go reanimować.

Wyszedł zapalić, potem wszedł do góry po schodach. I koniec. 

Trzy miesiące później wylądowałam w tym samym szpitalu. Urodziłam córkę we środę, a w czwartek nie umiałam zaczerpnąć oddechu. Podano mi tlen, bo bardzo źle się czułam.

Zwiększyli mi też dawkę leków zakrzepowych, byłam po cesarskim cięciu.

W poniedziałek rano trafiłam znowu na oddział. 

I rozpoznanie – zatorowość płucna. Leżałam dwa tygodnie bez ruchu i na wznak. 

Zostawiłam córeczkę z teściową. Miałam wysoką gorączkę i nawał pokarmu. 

Po dwóch tygodniach wyszłam do domu. Zostałam sama z małym dzieckiem, które ciągle płakało, a ja nie wiedziałam czego chce. Bałam się, że umrę i że za chwilę będę tam gdzie mój tato. 

Mąż wrócił do pracy.

Macocha miała kryzys, bo przecież przed chwilą zmarł mój tato.

Czułam się fatalnie. Siostra męża zawiozłam mnie do psychiatry, dostałam leki i po jakimś czasie wyszłam na prostą.

Ale moja córeczka miała już osiem miesięcy. To był ciężki czas, ale wróciłam do pracy i to mnie chyba uratowało. Działanie!

Potem przyszedł pierwszy kryzys małżeński. Założyłam swoją firmę. W małżeństwie byłam zawsze sama. W końcu rozstaliśmy się. 

Teraz mam dobrego faceta, ale ostatnio powiedziałam mu, że tak naprawdę to nie potrzebuję nikogo.

,,Kocham cię, jestem z Tobą, bo tak chcę i tak wybrałam. Sama jedna też potrafię sobie poradzić”.

Zawsze byłam sama i już nie boję się samotności! 

***

Justyna Kopińska w jednym ze swoich felietonów pisze, że żyjemy w świecie, w którym

wiele osób chce nas sprowadzić do parteru, ale ważne jest to, aby mimo różnych

przeciwności wytrwale naciskać przycisk ,,w górę”. Ten nieprzyjazny i okrutny świat to czasem również najbliższe osoby. 

W naszej kulturze ciężko żyje się, gdy nie przystajemy do modelu. Nie mamy psa, ogródka i rodziny dwa plus dwa z fotką na Instagramie.

Ważne, żeby mimo tych wszystkich przeciwności nie poddawać się (co stara się mam wrażenie robić przez całe swoje życie bohaterka mojej herstorii).

N. trzymamy kciuki silna kobieto!

Opera (między)narodowa :)

W życiu, ze względu na kulturowy gorset, najczęściej powstrzymujemy się od wyrażania uczuć zbyt bezpośrednio, a jeśli chodzi o wpływ na zjawiska naturalne i nienaturalne, cóż, jest on jednak ograniczony… A w operze dokładnie to się dzieje! I to z zaangażowaniem najlepszych głosów, scenografii, kostiumów, reżyserii, całej machiny teatralnej i wewnętrznie wszytym gorsetem kulturowym także.

 

Podkowa Leśna, jedno z moich ulubionych miejsc na ziemi. Na zewnątrz spokój i ciemność. Wielkie sylwetki drzew rysują się w słabym świetle płynącym z okien. Siadam w fotelu, wiem, że nikt mi nie przeszkodzi: włączam, wybieram, klikam, zaczyna się. Nie lubię seriali, bo za każdym razem boję się, że mnie wciągną. Oglądam je więc rzadko, ale, kiedy już jakiś wybiorę, zwykle spełniają się moje obawy: wciągam się i wiadomo! Zaczynam oglądać po kilka odcinków za jednym posiedzeniem, a jeśli muszę robić coś innego, odliczam czas do chwili, gdy znowu zasiądę przed ekranem… Tak było i tym razem, choć początkowo nie zamierzałam oglądać „jakiegoś biograficznego serialu o angielskiej królowej”.

Od razu pojawiło się skojarzenie z obrazem „Królowa”, w którym Elżbietę II świetnie zagrała Helen Mirren, a ten doskonały film zmienił stosunek do majestatu, który zadrżał w posadach po śmierci księżnej Diany. Jeden film otworzył oczy milionom, pokazał, że na całą sprawę można spojrzeć zupełnie inaczej niż pokazywały ją media, że można mieć inne zdanie nie obrażając nikogo, że można dbać o wartości, nie obnosząc się z tym i nie starając się przypodobać tłumom. Po prostu robić swoje… Ciekawe, że na polski rynek tytuł serialu zmieniono z „The Crown” czyli „Korona” na „Królowa”, przez co brzmi dla nas identycznie, jak film Stephena Frearsa sprzed trzynastu lat. Serial jednak zaczyna się w momencie, gdy Elżbieta jest dorosła i właśnie wychodzi za mąż (a w retrospekcjach cofamy się jednak do dzieciństwa), czyli poznajemy ją 50 lat wcześniej względem czasu przedstawionego w filmie fabularnym.

Piękna sceneria, luksusowe wnętrza, ważne wydarzenia polityki międzynarodowej i wielkie emocje. Wielkie emocje? Właśnie! To było dla mnie największym zaskoczeniem od pierwszego odcinka. Co mi to przypomina? Operę. Tak, operę. Ta forma dla wielu, i dla mnie przed laty zresztą też, jawi się jako dziwaczna. Jednak z drugiej strony, czyż nie służy ona wyrażaniu najgłębszych ludzkich emocji i to całego ich repertuaru, od miłości i radości po rozpacz i desperację? Czy nie znamy uczucia, gdy chce nam się „wyć” z żalu i niemocy, albo śpiewać na rogach ulic o tym, jacy jesteśmy szczęśliwi? W dodatku marzymy, by poruszyć w naszej sprawie niebo i ziemię. W życiu, ze względu na kulturowy gorset, najczęściej powstrzymujemy się od wyrażania uczuć zbyt bezpośrednio, a jeśli chodzi o wpływ na zjawiska naturalne i nienaturalne, cóż, jest on jednak ograniczony… A w operze dokładnie to się dzieje! I to z zaangażowaniem najlepszych głosów, scenografii, kostiumów, reżyserii, całej machiny teatralnej i wewnętrznie wszytym gorsetem kulturowym także. Który tu staje się skodyfikowaną formą.

Historie najbardziej znanych oper osnute są wokół klasyki literatury, a ona jest wyrazem kulturowych mitów i archetypów. Tak więc słuchamy i oglądamy opowieści o miłości, zdradzie, wierności, zemście, śmierci, chciwości, wykluczeniach wyrażanych na różne sposoby poprzez wysokie i niskie tony. Taka jest właśnie siła klasyki. Dotyka najważniejszych ludzkich emocji, które od tysięcy lat niezmienne towarzyszą człowiekowi. W operze dzieje się to w najbardziej wyrafinowany sposób, choć dotyczy także teatru, filmu, malarstwa, tańca i wszelkich innych sztuk. Te mity, zamienione na współczesne historie, gdy uproszczone, a motywacje spłycone, stają się powtarzalne i wkraczają na drogę kiczu. Opera zamienia się w mydlaną… Takie niebezpieczeństwo czai się za każdą emocjonalną opowieścią, ale gdy nie ma emocji, nikogo to nie interesuje…

Inna ciekawa kwestia z klasyką to fakt, że zwykle znamy zakończenia. Pamiętam, jak kiedyś znajomy odmówił pójścia do teatru na „Romea i Julię”, bo „to się tak smutno kończy”. Tak jest też z każdą znaną operą: Violetta z „Traviaty” umrze, Carmen zostanie zabita, a w „Czarodziejskim flecie” zwycięży miłość. To z góry wiadomo.

Co dla jednych jest wadą, dla innych może być zaletą, ale klasyczne historie odnoszą się do kondycji człowieczeństwa i tego, co nas wszystkich łączy w doświadczaniu świata. Samej operze w niczym to nie zagraża, bo może poszczycić się takimi rozpoznawalnymi na całym świecie melodiami, jak arią Torreadora z „Carmen” Bizeta, którą wprawdzie większość zna w „podwórkowej” wersji „Zabili byka, cóż to był za byk! Krew z niego sika – siku siku sik!”, albo najwyższym wyrazem wściekłości – dosłownie – bo chodzi też o wyśpiewanie trzykreślnego F w powszechnie znanej arii Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Ta ostatnia zresztą w różnych przedstawieniach popkultury jest synonimem „arii” w ogóle. Jednak najwięksi śpiewacy wszech czasów potrafią dodać niewiarygodną dawkę dramaturgii i prawdziwych emocji. Właśnie z tego słynęła Maria Callas, poza możliwościami technicznymi oczywiście. Potrafiła roztapiać i rozdzierać ludzkie serca używając do tego jedynie swojego głosu. Czymże byłby sam głos bez jej dramatycznych przeżyć, w którym jako dziecko nie zaznała troski, jedynie wymagania, a gdy wreszcie wzięła za miłość podziw mężczyzny, okazało się, że jest jedynie obiektem w jego ciekawej kolekcji…

Z jednej strony opera wytworzyła ryty powtarzane także przez kulturę popularną, a z drugiej pozostała światem dostępnym jedynie dla wybrańców zarówno jeśli chodzi o wykonawców, jak i widzów. Właśnie! Jest w operze coś takiego, co sprawia, że można jej nie lubić, nie chodzić, ale zawsze ma się ją za „coś lepszego”. Piosenkarzy, wokalistów mamy wielu, ale dobrych śpiewaków już znacznie mniej.

Serial „Królowa” pokazuje nam świat „operowy”: niedostępny dla każdego, a raczej dostępny dla niewielu. Ale z drugiej strony świat „znany”, tak jak znamy prywatne życie gwiazd z Instagrama i brukowców. Często trafia się na wzmianki o rodzinie królewskiej w Internecie czy prasie bez specjalnego szukania. Zwykle wiemy, „co u nich słychać”, kto się rozwodzi, kto jest w ciąży, ostatnio chcemy czy nie, odnotowujemy „wpadki” Meghan, żony księcia Harrego, albo ustalamy czy ona lubi się czy nie lubi z Kate, żoną księcia Williama. Jakież to się wydaje błahe przy każdej części serialu, który w końcu jest też tylko serialem telewizyjnym.

Tu jednak już w pierwszym odcinku serialu towarzyszą nam głębokie, proste, ludzkie emocje, które zna każdy: cierpienie w chorobie i realna wizja śmierci, lęk przed starością i poczucie odpowiedzialności, radość kochanków. Wszyscy tego doświadczamy za życia, sytuacja dopiero staje na koturnie, gdy wspomnimy, że dotyczy ona odpowiednio króla Jerzego VI, Winstona Churchilla i świeżo poślubionej książęcej pary Elżbiety i Filipa. Raptem okazuje się, że mówimy o dziejach zachodniego świata, które są naszym udziałem, a także naszych rodziców lub dziadków. To sprawia, że historia nabiera szczególnego znaczenia, bo bardziej, jeśli nawet niebezpośrednio, odbija się na losach naszych lub naszego kontynentu. Znajdujemy się cały czas w przepięknych wnętrzach królewskich posiadłości lub, swoją drogą – jakże skromnej w porównaniu z nimi – siedzibie premiera Wielkiej Brytanii.

Możemy mieć do tych spraw różny stosunek, jednak jasno widzimy, że mówimy o grupie wybrańców, w stronę których na różny sposób zwrócony jest cały świat. W prawdzie w Europie jest jeszcze kilka monarchii, o których może dałoby się zrealizować interesujący serial, ale tu jest coś jeszcze. Królowa Elżbieta II jest najdłużej panującym monarchą na świecie i to panowanie trwa już 67 lat, na dodatek jest głową państwa dla 15 innych krajów poza Wielką Brytanią i Irlandią Północną. To sprawia, że jest wyjątkową osobistością, nawet w kręgu symbolicznych głów państw. A jej słynne poczucie obowiązku i wierność zasadom stały się bardzo wyrazistym rysem jej charakteru.

Każda scena tego odcinka – zresztą każdego następnego też – jest starannie zbudowana, ale najmocniejszą, najbardziej przejmującą jest ta, w której grupa poddanych z okolicy przychodzi odśpiewać przed obliczem króla popularną bożonarodzeniową kolędę i wręcza prezent, którym jest korona z papieru wykonana prawdopodobnie przez dzieci. Scena jest tak mocna, ponieważ z obowiązkowego rytuału zdarzenie staje się symbolicznym pożegnaniem króla ze swoimi poddanymi, choć nikt jeszcze o tym wtedy nie myśli. Poza Jerzym VI, który już wie, że jego dni są policzone. Jest Boże Narodzenie, rodzi się król, choć w stajence, na jego powitanie przybywają z okolicy pasterze… „If I Were a Shepherd…” – gdybym był pasterzem, brzmią słowa pieśni.

Jakże ta korona z papieru staje się w jednej chwili marną stajenką! Jesteś królem tu na ziemi, ale co będzie dalej? Jakże mocno dociera do nas, jak równi jesteśmy wobec śmierci! Jak silnie czujemy się nagle związani z ludźmi, którzy jeszcze przed chwilą dla nas w ogóle nie istnieli… Wcześniej widzimy scenę, jak pociąg ze świstem pędzi przez stację, na której zebrali się ludzie, by powitać króla. Ot, przejechał… Jaką chwilą staje się życie, gdy zaglądamy w oczy śmierci. Widzimy i my i najbliżsi Bertiego, bo tak go nazywano w rodzinie, jak trudno mu powstrzymać łzy wzruszenia i żalu . W jakim kontraście staje ta papierowa korona wobec brytyjskich insygniów królewskich, po których z taką lubością ślizga się światło w czołówce każdego odcinka serialu, aż do końca drugiego sezonu! Wydaje się, że ta ozdoba, dana mu przez dziecko, jest ukoronowaniem jego życia, które zapisało się w historii już z racji swojego urodzenia, ale nabrało sensu dzięki jego własnemu charakterowi i działaniu. Zostało to docenione przez jego lud, a wyrażone w prostym geście małej dziewczynki.

Po tej scenie zaczynamy rozumieć, że to nie będzie jedynie „biograficzny serial o angielskiej królowej”. Mowa będzie o koronie, o naznaczeniu, o odpowiedzialności, o wartościach, które zaczynają się pokrywać grubym kurzem w zakamarkach naszej świadomości. Niektóre zresztą dawno znalazły się na śmietniku myśli. Nuda – można by usłyszeć się w niejednym towarzystwie. A jednak z każdym odcinkiem przekonujemy się, jak Elżbieta i Filip przesuwają granice sztywnego protokołu w sposób wymagający niezwykłego wdzięku i wyczucia, a najczęściej po prostu twardego uporu. Tego samego zresztą wymaga trwanie przy wartościach, które wyznają.

Rodzina królewska, która na pozór jest usztywniona zasadami i konwenansami, przedstawiona jest w serialu jako, czasami zaskakująco wręcz, liberalna. Zresztą już kwestia ich ślubu była dyskusyjna. Na początku małżeństwa i sprawowania władzy przez Elżbietę II, widzimy księcia Filipa głównie, gdy zajmuje się dziećmi, dogląda remontu i wybiera zasłony. Nie tego w swych schematycznym postrzeganiu świata spodziewamy się po oficerze marynarki i królewskim mężu. Z kolei ona „pracuje nad pudłami”, jak podobno sama określa podpisywanie dokumentów. Wszyscy wiemy, że monarchia w Wielkiej Brytanii nie ma realnego wpływu na władzę, jednak nie spodziewaliśmy się, że ta ozdobna pozycja może wymagać od królowej tyle pracy: zajęć, podróży, przyjmowania wizyt i składania podpisów. Właściwie to wygląda tak, jakby ona zarabiała na rodzinę, a on zajmował się domem. Nie jest to układ powszechnie uznany za tradycyjny. Życie w luksusach wygląda wspaniale, ale widzimy wyraźnie, że ono nie jest dane za darmo.

Druga kwestia, która zaskakuje to typowy „szklany sufit”, z którym może spotkać się kobieta na wyżynach władzy. Oczywiście w codziennym, niekrólewskim życiu, dotyczy on drogi na wysokie stanowiska i niemożność przebicia się do nich z przyczyn zewnętrznych, dotyczących stereotypowego postrzegania roli kobiet. W tym wypadku jej stanowisko nie podlega żadnej dyskusji, jednak prawdziwy szacunek musi ona zdobyć całkiem sama polegając jedynie na sobie, własnej intuicji i wiedzy, jak się okazuje szybko, dość skąpej. Młoda królowa ma luki w nauce historii, geografii i nie rozumie polityki, a jedyne, w czym się świetnie orientuje to konstytucja. Bo tego ją uczono. Bo to jest ważne, gdy ktoś ma zostać monarchą. Z jednej strony jej niewiedza wywołuje pobłażliwe uśmieszki, ale z drugiej tym dobitniej pokazuje nam, którzy jesteśmy w kolejnej wyboistej drodze do niej od trzydziestu ostatnich lat, jak ważna jest konstytucja. Królowa po prostu zna ją pamięć i na wyrywki. Tylko tyle i aż tyle!

Władczyni stoi na straży podwójnie uświęconego porządku, bo o ile sama koronacja odbywa się w kościele przed obliczem Boga, to jednak zasady, których strzeże monarcha zapisane są przez człowieka jako umowa społeczna, która jest dla Korony najwyższym dobrem. Wymieszanie ludzkich cech i słabości, zdrad, problemów małżeńskich, romansów siostry, niesnasek rodzinnych, samotności na szczycie władzy ze sprawami największej odpowiedzialności za państwo daje niecodzienny zestaw przeżyć. Zostaje nam to podane w małych jednoodcinkowych dawkach osnutych wokół prostych ludzkich uczuć, które rozumiemy wszyscy. Czasem, miałam wrażenie, że dokładnie w takich, jakie możemy wytrzymać.

Serial „The Crown” ma cechy najlepszych filmów lubianych przez wszystkich niezależnie od zarobków, wykształcenia i pozycji społecznej, bo tę historię można oglądać skupiając się strojach, pięknych wnętrzach i podniecać zdradami Filipa, jego siostrami zamężnymi z nazistami, romansami Anny oraz rozprawiać, czy aby królowa była wystarczająco dobrą matką, ale można też przeżyć z bohaterami ich emocje i przebyć trudną drogę w walce o samych siebie. Dotyczy to postaci Elżbiety II, księcia Filipa, premiera Churchilla, a także księżniczki Małgorzaty i księcia Windsoru. Ten ostatni odmalowany jest szczególnie interesująco jako utracjusz i lekkoduch, lecz z drugiej strony cenny doradca królowej. On sam pokazuje nam się w niezwykle poruszającej scenie gry na kobzie, gdy akceptując wybór, jakiego dokonał, kiedy sam zrezygnował z korony, cierpi z powodu tęsknoty i żalu za tym, co stracił.

 

Obok wspaniałej gry emocjami niejednoznacznie odmalowane postaci są wielkim atutem tego serialu. I tu nie będzie wielką niespodzianką, kiedy powiem, że zawdzięczamy to scenariuszowi Petera Morgana, nominowanego przed laty do Oscara i nagrodzonego Złotym Globem za scenariusz do filmu „Królowa” z Helen Mirren. Tam pokazał już swój kunszt, tutaj go tylko szlifuje. Po takim serialu, przyjdzie czas na operę. Monarchini, za której panowania zmieniło się dwunastu prezydentów USA, dwunastu premierów UK i sześciu papieży na pewno na to zasługuje. Kto ją napisze? Kto ją zaśpiewa? Oby na miarę „Carmen”!

 

Rock ‚n’ roll i psychoanaliza :)

ROCK ‘N’ ROLL I PSYCHOANALIZA.

Dwudziestowieczny francuski filozof Paul Ricoeur zwykł uważać, że marzenia senne i sztuka mówią do nas tym samym językiem. Jest on na tyle uniwersalny jak powszechne są opowieści o mitach. Odkrycia Zygmunta Freuda na początku XX wieku, zrewolucjonizowały myślenie o człowieku, w niemalże taki sposób jak nauki Kopernika i Darwina uczyniły postać ludzką jako część kosmosu i przyrody. Obraz świata z epoki Wielkiej Rewolucji Francuskiej okazał się niepełny. Za decyzjami osoby stały pewne determinanty, których człowiek nie jest do końca świadomy – twierdził twórca psychoanalizy Zygmunt Freud. Okazało się, że świat snów jest bardziej potężny niż nam się powszechnie wydaje. Nadal można się jednak spotkać z opiniami ludzi, że sny są tylko snami i nie należy ich brać na poważnie, co za tym idzie nie powinno się ich interpretować. Duch psychoanalizy, aczkolwiek nie zawsze w wersji freudowskiej, wsiąkł też w muzykę drugiej połowy XX wieku, a ta dzięki odkryciu jakim były gramofon I płyta winylowa, magnetofon i kaseta, stała się masowa a nie tylko zarezerwowana dla elit czy możnych. Z pewnością rewolucja psychoanalityczna i rewolucja społeczna z końca lat 60-tych mają ze sobą wiele wspólnego. Filozofia polityczna i rewolta, podparta archaicznymi dążeniami, stanowiły dość dziwną, lecz antykulturową mieszankę. Ostatni krzyk rewolty młodzieżowej, symbolizował festiwal Woodstock, jak i rozpad słynnego w tamtych latach brytyjskiego zespołu The Beatles ( całkiem nieźle wychodziło im mieszanie przyjemnego z pożytecznym).

Jednak rock n roll nie umarł. Był politycznie zaangażowany wtedy i jest dziś. Do kultury masowej przeszły piosenki takich wirtuozów jak The Rolling Stones, The WHO czy Jimi Hendrix. Natomiast psychoanalityczna redukcja, by potem wszystko poskładać w jedną całość funkcjonowała nadal. Była obecna i w różnych odcieniach rock n rola. W wersji alternatywnej, hard, balladowej, progresywnej czy nawet metalowej. Czasami gdzieś obok, gdzie indziej uwikłana gdzieś w jakieś tajemne struktury, próbowała oddziaływać silne na percepcje. W innym przypadku były to wątki oczywiste, wynikające z podjętych przez artystów w tematów w tekstach i muzyce. W głównej mierze, o tych psychoanalitycznych bezdyskusyjnych inspiracjach, jest poświęcony ten tekst.

Odkryciem psychoanalityków, była hipnoza. Ta jest stosowana do dzisiaj. Tą dość kontrowersyjną tematykę podjął prog rockowy brytyjski zespół Genesis w utworze “Entangled”. Tekst piosenki jest o sesji psychoanalitycznej i właśnie hipnozie, w którą klient jest wprowadzony. Muzyka jest łagodna, w dużej mierze usypiająca słuchacza, a zatem odnosi się do zawartej tematyki. Jednak refren jest melodyjny. Ta łączącą nudną i refleksyjną gitarowa balladę kończy się niemal konsumpcyjną obietnicą zbawienia – wyleczymy cię, ale i tak będziesz musiał zapłacić – i tak w kółko. Trochę jest w tym racji, gdyż metodę psychoanalityczną można stosować całe życie. Innymi słowy,  w człowieku zawsze będzie coś do poprawienia.

Początkowy kadr z teledysku Rainbow „Street of dreams” reż. i prod. Green Back Films / źródło: youtube.com

Inną bardziej zwizualizowaną piosenką, gdyż o tekst opierał się nagrany teledysk, była piosenka “Street of dreams” zespołu Rainbow. Sama hard rockowa stylistyka, nie dziwi, gdyż zawsze była przez zespół stosowana. Jednak teledysk ze względu na zawierająca historie i pokazanie tam hipnozy został ocenzurowany przez telewizję. Wideo było podzielone na trzy sekwencje: 1 ) bohater chodzi po ulicach miast, na których są powystawiane są łóżka ze śpiącymi ludźmi, 2 ) bohater widzi zespół rock ‘n’ rollowy w piwnicy, gra ciągle tą samą piosenkę, 3 ) bohater szuka swojej narzeczonej która została porwana…Takie są przedstawione elementy deja vu we śnie (deja reve). Jednak w pamięci najdłużej pozostaje motyw wody, w której to osoba bohatera jest zmuszana nurkować, by coś sobie przypomnieć. Za teledysk odpowiedzialna była kompania Green Back Films, która współpracowała m.in. z Pink Floyd czy Nickiem Kershaw.

Jeśli ktoś miewa koszmary tutaj pomocny zadaje się być nieco agresywny heavy metal. Tematyka snów niemal od początku istnienia stanowi esencję takich zespołów jak Iron Maiden czy Dream Theater. I tak w 2000 – roku milenijnym- słuchacze dostali kolejny przykład tego typu tematyki. W piosence Iron maiden – “The dream of mirrors”, mamy klasyczny przykład połączenia tematu psychoanalitycznego z progresywnością. I tak wobec dość dziwnego tekstu piosenki ( szczególnie wersy: “śnię tylko w czarno-białym” ), mamy szeroki wachlarz nastrojów muzyczno-lirycznych, od przygnębiającego aż po noszącego nadzieję. Ten ponad 10-minutowy utwór, ma nawet dwa refreny. Szczególnie ciekawe są tu wątki tekstowe, których zapewne nie powstydziłby się profesjonalny psychoanalityk. Zespół badał już podobny trend za sprawą piosenki „ Infinite dreams” z 1988 r.

Innym zupełnie tematem jest, krótka jak na metal progresywny, jest piosenka Dream Theater “ Strange deja vu”. Piosenka dobrze wypada z orkiestrą symfoniczną czemu dała wyraz sięgając po koncert zespołu z Bostonu. Tutaj także mamy liczne watki senne, deja vu oraz sesje hipnotyczną, inne jak wbudowaną kilkuosobowa narrację w cały album, który nosił nazwę “ Metropolis pt. 2: scenes from a memory”. Cała płyta jest oparta o opowieść z sesji hipnotycznej. Warto dodać, że muzyka tych dwóch zespołów, czyli Iron maiden i Dream Theater, ostatnio silne są ze sobą powiązane. Widać w niej wzajemne inspiracje.

Innym przykładem jest “ Silent lucidity” zespołu Queensryche. Poprzednicy Dream Theater i pionierzy rocka neoprogresywnego, nagrali na początku lat 90-tych całkiem niezłą balladę na temat świadomego snu. O tego rodzaju oddziaływaniach i kryjówce wewnętrznej ( “jest świat w którym chcę się ukryć”) stanowi bardzo dobra warstwa liryczna, a muzycznie nie da się do niczego przyczepić. Lata 90-te dały nam jeszcze inną balladę. W “Lullaby” zespołu The Cure, Robertowi Smithowi śnią się pająki. Do fazy śnienia bezpośrednio nawiązuje też nazwa, powstałego na końcu lat 80-tych, alternatywnego zespołu R.E.M. ( Rapid eye movment).

D. Sutherland i K. Bush w teledysku do ” Cloudbusting” reż. Julian Doyle / źródło: Telegraph.co.uk

O uczniu Freuda, Wilhelmu Reichu, znanej postaci z czasów kontrkultury i Nowej Lewicy, stanowi piosenka Kate Bush “ Cloudbusting”. W tekście utworu jak iw teledysku, jest bardzo ciekawie, zarysowana relacja ojciec – syn, łącząca w sobie biograficzne elementy z życia tego psychoanalityka. Rolę W. Reicha zagrał słynny aktor Donald Sutherland, a w syna tej postaci, Petera wcieliła się sama Kate Bush. Historia jak najbardziej prawdziwa, kiedy to państwo za pomocą służb specjalnych niszczy dzieło życia, no właśnie kogo? Geniusza czy szarlatana?

Teledyskiem o sennym zabarwieniu, nieco w jungowsko-kawkowskim temacie, jest też Owner of a lonely heart” zespołu Yes. Przełomowy dla Jona Andersona i spółki, gdyż po zmianie stylu z rocka progresywnego, na bardziej syntezatorowe brzmienie. Symbole i archetypy pod postacią zwierząt przedstawione w wideo, mocno działają na wyobraźnie.

Miewacie czasem romantyczne sny? Tym tropem poszedł zespół Foreigner, który na swojej czwartej płycie umieścił balladę na trzy gitary. Piosenka „Girl on the moon”, była właśnie o tego typu wspomnianej tematyce. Tutaj podmiot liryczny śni o kimś, ale za bardzo nie wie o kim. Jak już spotyka ją w rzeczywistości to ona nagle znika. Koniec jest optymistyczny i wyrażony w języku dyplomacji i erotyki czyli we francuskim. 

Genesis na scenie, podczas promującej trasy koncertowej album „Foxtrot” z 1972 r. / źródło: petergabrielbacktofront.com

Motywy ze snów i psychoanalizy zawierają też concept albumy takich zespołów jak Genesis czy Pink Floyd. Płyta pierwszego z nich „The Lamb lies down on Broadway” z 1975 r. była pożegnaniem się z zespołem wokalisty Petera Gabriela. Album opowiadał historię młodego anarchisty imieniem RAEL ( anagram do REAL lub LEAR – to drugie nawiązanie dotyczy jednej ze sztuk Williama Szekspira). Pewnego dnia bohater spacerując po ulicach Nowego Jorku zapada się pod ziemie. I tak zaczyna się cała przygoda. Poprzez piosenkę tytułową, snując dalej jego perypetie w znakomitym “In the cage”, kiedy to bohater w podziemiach Mannhatanu szuka swojego brata. W końcu natrafia na swój cień i swoiste alter-ego ( Dark RAEL). Niektóre piosenki lider Genesis zaczerpnął wprost ze swoich snów, których ponoć już nie pamięta. A co za tym idzie, nie da się go autorsko zinterpretować. Mamy też przedstawioną historię chrześcijaństwa chociażby pojawiają się w jednej z piosenek osoby Ojców Kościoła: Orygenesa i Terturliana. Na niemalże sam koniec jest wysunięta trzecia siła, coś pomiędzy akceptacją i negacją w buddyzmie Zen – czyli “It”. Kwintesencją i jakby zawierająca skrót całego albumu jest piosenka “ The Carpet Clawrels”. Dziś płyta uchodzi dziś za klasykę rocka progresywnego i art rocka. Koncertom Genesis w latach 70-tych towarzyszyła surrealistyczna i zaczerpnięta z fantastyki sceneria oraz różne przedziwne ubrania. Rock to teatr.

Innym wielkim concept albumem była podwójna płyta “The Wall” wspomnianego wcześniej zespołu Pink Floyd z pogranicza rocka progresywnego i psychodelicznego. Historia Pinka, bo taki pseudonim nosiła główna postać, jest mocno osadzona w psychoanalizie Freuda ( można tam dostrzec silnie rozbudowane superego, któremu towarzyszą ego i id) jak i polityczności Nowej Lewicy głównie amerykańskiej. Przynajmniej tak to niektórzy starali się to interpretować, jak kontrę do postfaszystowskiego autorytarno-kapitalistycznego systemu. Album wydany na przełomie lat 1979/1980 stał się swoistą rockową Biblią dla wielu fanów. Historia bardzo podobna do tej z płyty Genesis, ale zawierająca też wątki autobiograficzne m.in. sceny z dzieciństwa Rogera Watersa w Goodbye blue sky” i “ Mother”. Oczywiście nie brakuje najbardziej znanej “ Another brick in the wall” w trzech częściach. Nie można też zapomnieć znakomitych ” Hey you”,  “ Comfortably numb” czy wreszcie bardzo mrocznego “ Run like hell”. O co w tym wszystkim chodzi? Tytułowa ściana to po prostu superego – sumienie. Neopsychoanalityk Erich Fromm, wyróżniał dwa rodzaje: autorytarne oraz humanistyczne. W osobowości Pinka dochodzi do przemiany, z tego pierwszego niekiedy wręcz faszystowskiego w to drugie, bardziej ludzkie, kiedy ściana zostaje zniszczona. Oczywiście tytuł albumu budził, też skojarzenie z zimnowojennym symbolem podzielonego zdezintegrowanego wtedy świata, którego częścią stał się Mur berliński.

Na koniec tego, czegoś z poza rock ‘n’ rollowego obszaru. Utwór “Time” z muzyki filmowej Hanza Zimmera, tak często dziś wykorzystywany przy różnych okazjach. Pojawił się w filmie “Incepcja” – surrealistycznym kryminale o wywiadzie gospodarczym. Aspektów czasu jest kilka, pomimo, iz cywilizacja zachodnia posługuje się tylko jednym. W odmiennych stanach świadomości może być nawet falowy. W stanach snu, przeszłości, teraźniejszość I przyszłość są spłaszczone. Zredukowane do tego stopnia, że wszystkie występują jednocześnie. Prawdziwą sztuką jest podzielić, procentowo, ile jest w śnie danego czasu. A może bezczasu? Tematyka filmu „Incepcja” przywodzi na myśl pytanie – kiedy jest dobry czas by wrócić do domu z podróży ? Taka długa I żmudna jest podróż bohatera przez wszystkie warstwy snów i wspomnień. Niczym wędrówka Odyseusza, który na wyspie cyklopów wyrzeka się swojej osobowość by ich podstępnie oszukać. “ Nikt” – bo tak się im przestawił – czyli „Oudeis. Człowiek jest wtedy beztożsamościowy – tak przynajmniej będzie twierdzić Theodore Adorno w jednej ze swoich prac. Świadomość bycia, że tak to ujmę, wiedzę o tym kim się jest, zyskuje się gdy Kairos zatrzepocze skrzydłami (czyli nadejdzie dogodna dla nas chwila, którą trzeba wykorzystać) i gdy oczywiście rozprawiamy się w własną przeszłością. Wtedy jest dobry moment by wrócić do domu. Muzyczne pozytywne wibracje obok psychoanalizy, mogą zawsze odegrać taką pozytywną role.

Piotr Wildanger

Źródło wszystkich odnośników wideo: youtube.com

Czytając Giedroycia współcześnie :)

Jerzy Giedroyc i Juliusz Mieroszewski – redaktor naczelny paryskiej „Kultury” oraz jej londyński publicysta – powszechnie uważani są za twórców podstawowych idei, na których oparta została polityka zagraniczna Trzeciej Rzeczpospolitej [1]. Z oczywistych względów wizja polityki zagranicznej popularyzowana przez „Kulturę” nie mogła być realizowana do 1989 r., jednak po upadku bloku sowieckiego i przez następne ćwierćwiecze żaden polski premier –od Tadeusza Mazowieckiego po Ewę Kopacz [2] – nie kwestionował zasadności „doktryny Giedroycia”. Na przywiązanie do idei paryskiej „Kultury” powoływali się w Trzeciej Rzeczpospolitej politycy zarówno lewicowi, centrowi, jak i prawicowi – od Aleksandra Kwaśniewskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Komorowskiego, przez Radosława Sikorskiego Pawła Kowala, Ryszarda Czarneckiego, Kazimierza Michała Ujazdowskiego aż po śp. Lecha Kaczyńskiego. Nie bez powodu. Założenia wypracowane przez środowisko skupione wokół „Księcia” z Maisons-Laffitte są przykładem najbardziej kompleksowego i spójnego programu polskiej polityki zagranicznej. Co ważniejsze, główne wektory tego programu mogą wyznaczać kierunki działań politycznych państwa polskiego jeszcze wiele lat po śmierci ich autorów.

Rosja jako najważniejszy element polityki wschodniej

Zbiór koncepcji dotyczących polskiej polityki wschodniej określa się często jako „doktrynę Giedroycia” lub „doktrynę ULB”. Mimo że ten skrót odnosił się do Ukrainy, Litwy i Białorusi, to w rzeczywistości centralnym zagadnieniem była Rosja i wyzwanie, jakie jej imperialne wcielenie stanowiło dla Rzeczpospolitej. Zdaniem redakcji „Kultury” kilkusetletnia rywalizacja polsko-rosyjska o dominację na obszarze Europy Wschodniej była historycznym ślepym zaułkiem. Dla Warszawy sytuacja ta oznaczała kolejne wyniszczające wojny, których w dłuższej perspektywie nie można było wygrać (prędzej czy później powracała rosyjska kontrakcja). Dla Moskwy, a przynajmniej dla narodu rosyjskiego, długofalowo konflikt ten również nie był korzystny, bowiem ekspansywna polityka zewnętrzna szła w parze z zaostrzeniem reżimu wewnętrznego i utrudnieniami w kontaktach ze światem zachodnim (będącym dla Rosji źródłem kapitału, wiedzy i technologii).

W przekonaniu Giedroycia i Mieroszewskiego klucz do rozwiązania tego polsko-rosyjskiego węzła gordyjskiego miała stanowić realizacja trzech kluczowych postulatów:

  • wspierania niepodległości i niezależności państw ULB (w tym akceptacja powojennego kształtu granic) i wyrzeczenie się ambicji do dominacji na tym obszarze;
  • przeciwdziałania imperializmowi zarówno sowieckiemu, jak i rosyjskiemu – przy jednoczesnym zaniechaniu rywalizacji na linii Warszawa–Moskwa o obszar ULB, a także wspierania ruchów wolnościowych i demokratycznych w Rosji;
  • unormowanie i zbudowanie przyjaznych stosunków z Niemcami oraz integracja Polski z gospodarczymi i militarnymi strukturami świata euroatlantyckiego (wg twórców „Kultury” nasz potencjał na Wschodzie był zależny od pozycji na Zachodzie i odwrotnie [3]).

Program ten, począwszy od lat 50., był systematycznie popularyzowany na łamach „Kultury”. Mieroszewski nazywał to „reformą zakonu polskości”, czyli zerwaniem z narodową mitologią dawno minionej mocarstwowości, z koncepcją Polski jako „przedmurza Europy”, wreszcie z kultem przegranych bitew podejmowanych w imię nierealistycznych celów politycznych. Londyńczyk przestrzegał przed myleniem „metafizyki” z „polityką”. Stał na stanowisku, że polityka powinna być prowadzona w sposób pragmatyczny, bez uprzedzeń, niepotrzebnych emocji. Na chłodno.

Giedroyc i Mieroszewski zakładali, że wycofanie się Polski z prób dominacji na obszarze ULB powinno spowodować zmniejszenie poczucia zagrożenia zewnętrznego w samej Rosji, a w ślad za tym pojawienie się bardziej sprzyjających warunków dla liberalizacji tamtejszego ustroju. Aby jednak ten scenariusz się ziścił, zadaniem polskich elit było nie tylko wspieranie niepodległości naszych wschodnich sąsiadów, lecz także otwarcie na środowiska demokratyczne w samej Rosji. Jak pisał londyńczyk: „Rosja […] jest naszym potężnym sąsiadem, od którego postawy i polityki w znacznej mierze zależy nasze bezpieczeństwo. Nie możemy Rosji pobić i nie chcemy przed nią kapitulować. Jedynym rozwiązaniem jest tchnąć nową treść w naszą «misję wschodnią» i dążyć do takich przemian w Rosji, które umożliwiałyby nam zapoczątkowanie nowego rozdziału w dziejach polsko-rosyjskich” [4]. Warto podkreślić, że program wschodni „Kultury” – wbrew popularnym dziś wyobrażeniom – nigdy nie miał charakteru antyrosyjskiego. Giedroyc był zafascynowany rosyjską literaturą, a zwłaszcza poezją [5], wychował się w Rosji, a „dobrym Rosjanom” zawdzięcza to, że jako chłopiec przeżył w ogarniętym rewolucją bolszewicką kraju. Również Mieroszewski zdecydowanie się odcinał od poglądów rusofobicznych: „Nie zamierzam dyskutować z ludźmi, których program wschodni składa się z emocji, kompleksów i uprzedzeń. Ci panowie, którzy głoszą, że wszystko co rosyjskie jest złe i godne pogardy, stanowią problem dla psychiatrów, a nie dla polityka” [6]. Tymczasem, czytając i słuchając niektórych współczesnych polskich polityków i publicystów, można odnieść wrażenie, że w ich przekonaniu wypełnienie testamentu Redaktora polega na odgrodzeniu się od Rosji murem, a wszelkie kontakty z czynnikami oficjalnymi w Moskwie należy traktować w kategoriach zdrady narodowej (szczególnie jeśli czyni to opcja polityczna, której są przeciwni). Powiedzmy wyraźnie – to jest sposób myślenia, który Giedroyc starał się zwalczać, a nie promować. Nie był fatalistą, nie uważał, że Rosja jest skazana na bycie niedemokratycznym, wrogim imperium, które się nigdy nie zmieni [7].

Dzisiaj takie podejście jest niemodne, niemal nieobecne w polskim dyskursie politycznym. Rosja jest wrogiem… i kropka. Współpraca z nią nie należy do priorytetów albo nawet ociera się o zdradę stanu.

Oczywiście przy obecnym zachowaniu Kremla na arenie międzynarodowej ciężko o przyjazne kontakty dyplomatyczne. Mamy z Rosją odrębne interesy, uznajemy ją za agresora, chcemy utrzymania reżimu skierowanych przeciw niej międzynarodowych sankcji. Nie zmienia to jednak faktu, że długofalowy interes kraju wymaga odejścia od „optyki wroga” i podjęcia starań budowy przyjaznych więzi z Rosjanami. Dlatego też tak ważne jest promowanie kontaktów międzyludzkich (np. poprzez wymiany akademickie, programy stypendialne), współpracy kulturalnej, naukowej czy gospodarczej. Powinniśmy się starać to robić konsekwentnie i niezależnie od złych relacji dyplomatycznych. Na zasadzie pracy u podstaw – za cel mając bardzo mglisty punkt, gdzieś w odległej przyszłości. Pisał Giedroyc w pierwszym numerze „Nowej Polszy”, rosyjskojęzycznego czasopisma skierowanego do Rosjan, którego był zresztą pomysłodawcą: „Od normalizacji […] stosunków polsko-rosyjskich zależy nie tylko przyszłość naszych krajów, ale również przyszłość powstającej Zjednoczonej Europy. Nasze dzieje są krwawiącym rejestrem krzywd i porachunków. Te antagonizmy pogłębione są wzajemną ignorancją. Zarówno Polacy, jak i Rosjanie mają skrzywiony wzajemny obraz. Ambitnym zadaniem pisma będzie skupienie ludzi dobrej woli po obu stronach, by zmienić ten stan rzeczy: bliżej się poznać i wspólnie szukać dróg nie tylko normalizacji, ale również współpracy”.

Niestety obecnie nie szuka się z Rosją współpracy, a ta wizja Jerzego Giedroycia nie znalazła wielu promotorów i realizatorów. Wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji międzynarodowej warto byłoby do niej wrócić i spróbować prowadzić aktywniejszy dialog z Rosjanami, również z wykorzystaniem instrumentów polityki unijnej. Bez złudzeń, że Rosję da się zmienić z zewnątrz, ale z przekonaniem, że na dłuższą metę takie działania przyniosą korzyści.

Europa przede wszystkim!

We współczesnej polskiej debacie publicznej idee Giedroycia–Mieroszewskiego są kojarzone przede wszystkim z postulatem aktywnej polityki wschodniej. Często jest to wizja zerojedynkowa, w której bliższe związanie z Europą Zachodnią, szczególnie z Niemcami, uznawane jest za sprzeniewierzenie się testamentowi Redaktora. To niezrozumienie faktu, że nie ma sprzeczności pomiędzy czynną grą w europejskim centrum z intensywną polityką wschodnią (tyle że z wykorzystaniem instrumentarium unijnego), było szczególnie widoczne wśród krytyków polityki ministra Radosława Sikorskiego [8].

Tymczasem nic bardziej mylnego – „Kultura” nie przeciwstawiała sobie tych dwóch wektorów. Wyraźnie widziano Polskę jako część jednoczącej się Europy, wyznaczając jej ambitną rolę „pomostu” pomiędzy Zachodem i Wschodem. Jak to ujął (w roku 1958!) Feliks Gross: „Miejscem dla silnego, połączonego regionu wschodnioeuropejskiego jest Unia Europejska, która wraz z demokracjami Zachodu zbilansuje Niemcy i stworzy warunki pokojowej współpracy wewnętrznej i zewnętrznej. Na dalszą metę taki obszar będzie pomostem między demokratyczną Rosją a resztą Europy. Związana poprzez Unię Europejską z systemem atlantyckim Europa Wschodnia tworzyć będzie wiązadło współpracy między Wschodem a Zachodem” [9].

Bardzo proeuropejski był też Mieroszewski: „Sprawa Polska nie istnieje dziś jako zagadnienia odrębne – stanowi natomiast fragment kluczowego problemu uwolnienia i zjednoczenia Europy. Albo będziemy jedną z federalnych czy kantonalnych republik zjednoczonej Europy, albo nie będzie nas wcale” [10].

I dalej: „Jeśli narody europejskie, a wśród nich i Polacy, nie zrewidują swoich przedpotopowych poglądów i nie zdobędą się na jedynie słuszny i nowoczesny punkt widzenia: EUROPA PRZEDE WSZYSTKIM! – przewidywać należy całkowitą katastrofę. […] Pseudomocarstwowość i pseudosuwerenność stanowią koncepcję zbankrutowaną, która wiedzie do osamotnienia i klęski” [11].

Jeśli odniesiemy te słowa do dzisiejszych polskich dyskusji, to nadal brzmią one aktualnie. Wszak opinia publiczna co rusz jest karmiona mrzonkami budowy „Międzymorza”, „wstawaniem z kolan”, „walką o utrzymanie polskiej suwerenności”. Politycy rysują przed obywatelami złudną wizję Polski jako kraju, który może odnieść sukces, prowadząc politykę w kontrze do tzw. „głównego nurtu” polityki europejskiej. Bardzo silnie ta tromtadracka polityka bazuje na megalomanii narodowej, ksenofobii i resentymentach wobec Niemiec – zjawiskach świetnie zidentyfikowanych i opisanych kilkadziesiąt lat temu przez Jana Józefa Lipskiego w eseju pt. „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” [12].

Cechą charakterystyczną postrzegania polityki przez środowisko „Kultury” był realizm i niechęć do wszelkiego typu romantycznej mitologii i myślenia życzeniowego. Sam Giedroyc uważał, że jego podstawową misją jest przekazywanie prawdy, niezależnie jak bardzo jest ona trudna [13]. Był „żeromszczykiem”, zwolennikiem gorzkiej tradycji obrachunków. Tymczasem współcześnie pokutuje przekonanie, że spuścizna Redaktora to romantyczna idea będąca swego rodzaju zaprzeczeniem realpolitik. Nic bardziej mylnego. Przez cały okres funkcjonowania „Kultury” jej środowisko systematycznie przekłuwało przeróżne „bańki złudzeń” funkcjonujące w polskim społeczeństwie. Również poparcie dla niepodległości państw ULB nie wynikało z czynników emocjonalnych („nie jesteśmy ukrainofilami” – jak jeszcze przez drugą wojną światową napisał Włodzimierz Bączkowski [14]), lecz z przekonania, że leży to w polskim interesie.

Podobnie chłodny i racjonalny stosunek prezentowała „Kultura” również wobec integracji europejskiej. Jak pisał Leopold Unger – brukselski współpracownik Giedroycia – „jedność europejska nie jest celem samym w sobie. Świat jest w ruchu. Trzeba mu dotrzymać kroku […]. Prawdziwa jedność europejska, wbrew demagogom różnej maści, to nie likwidacja suwerenności i demokracji, ale jedynie sposób na ich wartościowanie […]. Europa powinna dać światu ideę unii i współpracy. W okrutnym świecie globalnych wyzwań tylko Europa zjednoczona będzie mogła się liczyć. Inaczej pozostanie jej tylko finlandyzacja, samobójstwo nacjonalistyczne albo jeszcze gorzej” [15].

Chłodnej, racjonalnej, ale jednocześnie ambitnej polityki europejskiej bardzo nam dziś brakuje. Zamiast starać się w pocie czoła klecić mosty łączące Unię Europejską ze Wschodem, tracimy energię na wewnątrzunijne spory o przyjęcie kilkudziesięciu tysięcy uchodźców czy reelekcję Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Przy okazji przedstawiając obie kwestie jako sprawy pierwszorzędnej wagi dla interesów Polski. Jednocześnie jednak nie potrafimy forsować aktywniejszej polityki wschodniej. Z przylepioną do czoła łatką niepragmatycznych rusofobów sami stajemy w kącie z nadąsaną miną i pretensjami, szczególnie wobec Berlina. Politykom obozu władzy bardzo by się przydała lektura dawnych tekstów „Kultury” i głęboka rewizja polityki europejskiej oraz zrozumienie, co tak naprawdę leży w długofalowym interesie Polski.

Prowincjonalny klient Ameryki

Pisząc o spuściźnie Jerzego Giedroycia, nie sposób nie wspomnieć też o jego przywiązaniu do idei państwa wielokulturowego i neutralnego religijnie, do idei liberalnych, czyli – mówiąc językiem prawicowych publicystów – do idei „lewackich”. W swej autobiografii Redaktor wspominał o środowisku kształtującym jego światopogląd, pisząc że „w domu panowały poglądy bardzo ostro antyendeckie. Decydująca była tu kresowość naszej rodziny, dla której endecki model Polaka-katolika był po prostu nie do przyjęcia, jak nie do przyjęcia dla niej była idea Polski jednonarodowej i jednowyznaniowej” [16]. Również w rozmowie z Barbarą Toruńczyk podkreślał swój sprzeciw wobec poglądów skrajnie prawicowych. Mimo upływu ponad 30 lat słowa te wciąż zachowują swoją aktualność: „Niepokoi mnie bardzo wciąż silny syndrom endecki, silny zwłaszcza w sensie mentalności […]. To jest mentalność, jak sądzę, bardzo wielkiego procentu społeczeństwa. Cały ten antysemityzm, szowinizm, ksenofobia. I to jest w dużym stopniu wzmacniane przez – nie chciałbym tego za ostro formułować – pewien sojusz z Kościołem. W Kościele tak samo są elementy wsteczne. Ta wsteczność polega właśnie na mentalności endeckiej” [17].

Ze wspomnianą mentalnością endecką łączył Redaktor kolejną żywotną cechę wielu polskich polityków, jaką jest bezkrytyczna wiara w sojusz z jednym z mocarstw: „Dla endecji jest jeszcze charakterystyczny, poza tym antysemityzmem […], brak wiary we własne siły narodu, konieczność szukania protektora. […] Dawniej to była Anglia czy Francja, teraz uważa się, że jesteśmy skazani na Związek Sowiecki i musimy się do niego dostosować, nie próbując niczego wywalczyć” [18].

Mimo upływu lat ten mechanizm psychologiczny wciąż jest obecny – głównie wyraża się w silnej postawie proamerykańskiej. Od lewicowego rządu Leszka Millera, który w zasadzie in blanco poparł politykę George’a W. Busha, do prawicowego rządu Beaty Szydło, który zatrudnił amerykańskiego Nikodema Dyzmę na stanowisko wiceministra MSZ-etu, niemal każdy kolejny gabinet czapkuje Amerykanom. Ta polska fascynacja Stanami Zjednoczonymi była już widoczna za życia Giedroycia i spotykała się z jego dezaprobatą: „Cechą naszej polityki zagranicznej było stałe uzależnianie się od innych ośrodków […] połączone jednocześnie z ogromną prowincjonalnością […]. Musimy prowadzić samodzielną politykę, a nie być klientem Stanów Zjednoczonych czy jakiegokolwiek innego mocarstwa. Naszym głównym celem powinno być znormalizowanie stosunków polsko-rosyjskich i polsko-niemieckich, przy jednoczesnym bronieniu niepodległości Ukrainy, Białorusi i państw bałtyckich i przy ścisłej współpracy z nimi” [19].

Ten amerykański kompleks punktował jeszcze w latach 70. Juliusz Mieroszewski: „Nasz stosunek do tak zwanego Zachodu jest zdumiewający. Do Anglików czy Francuzów odnosimy się z pobłażliwym lekceważeniem, a na łamach prasy […] pełno jest artykułów, które opiewają upadek i dekadencję europejskiego Zachodu […]. Stuprocentowym poparciem Polaków […] cieszy się natomiast prezydent Nixon, który z przywódców zachodniego świata zbliża się najbardziej do ogólnie polskiego ideału antyliberalnego, prawicowego «męża opatrznościowego»” [20].

Rzec można, że w tej kwestii niewiele się zmieniło w polskiej polityce. Gdyby zmienić nazwisko Nixon na Trump, cytat zachowałby pełną aktualność wobec bieżących nastrojów w naszej krajowej prawicowej publicystyce.

Trudno oczywiście negować sensowność sojuszu politycznego ze Stanami Zjednoczonymi, ale z całą pewnością warto byłoby zmienić nieco charakter tych relacji. Sprzyjałaby temu mniej prowincjonalna polityka zagraniczna. Gdyby nasze państwo aktywniej włączało się w dyskusje o problemach globalnych, miało lepsze kontakty z Brukselą, Berlinem, Moskwą czy Pekinem, łatwiej by nam było zająć wobec Waszyngtonu pozycję mniej klientelistyczną, a bardziej partnerską. Niestety mimo szumnych zapowiedzi PiS-u o „wstawaniu z kolan” nasze relacje z Ameryką wciąż najlepiej opisuje nagrana w restauracji u Sowy wypowiedź Radosława Sikorskiego o „murzyńskości” Polaków, którzy skonfliktowani z Niemcami i z Rosją uważają, że wszystko jest super, bo zrobili laskę Amerykanom.

Warto czytać „Kulturę”

Grażyna Pomian we wstępie do antologii tekstów paryskiej „Kultury” zauważyła, że wiele współczesnych problemów, z którymi borykamy się w Polsce, zostało już dawno bardzo dokładnie opisanych i zanalizowanych na łamach miesięcznika wydawanego pod Paryżem. Co więcej, sposób ich analizy i wnioski, jakie były wyciągane, są niekiedy wnikliwsze niż te publikowane współcześnie [21]. Z całą pewnością uwaga ta dotyczy strategicznych problemów naszej polityki zagranicznej, co staraliśmy się udowodnić w niniejszym eseju. Choć teoretycznie sytuacja Polski zmieniła się w ostatnich dwóch dekadach kolosalnie, to jednak podstawowe „polskie pytania” o Rosję, o Europę czy o stosunki z możnymi patronami pozostają niezmienne. Warto więc wracać do tekstów publikowanych w „Kulturze”. Jest to tym prostsze, że ogromna liczba publikacji (w tym wszystkie archiwalne numery) i materiałów dotyczących czasopisma jest dostępna na portalu www.kulturaparyska.com.

Ostrzegamy tylko, że raz zanurzywszy się w tym morzu wspaniale napisanych tekstów, mogą Państwo nie chcieć wrócić do codziennej rąbanki, jaką oferują nam media współczesne.

Marcin Frenkel – absolwent Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych UŁ, menedżer w firmie rodzinnej. Przygotowuje doktorat na temat roli paryskiej „Kultury” w kształtowaniu polskiej polityki wschodniej. W wolnych chwilach gitarzysta zespołu Freepost.

Tomasz Kamiński – adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych UŁ. Stały współpracownik „Liberté!” oraz firmy Smartbox. Ma ponad 10 lat doświadczenia w zarządzaniu projektami unijnymi i konsultingu. Pasjonat innowacyjnych metod nauczania i wykorzystywania gier w edukacji. Autor książki „Sypiając ze smokiem: polityka Unii Europejskiej wobec Chin”.

Przypisy:

[1] S. Dębski, Polityka wschodnia mit i doktryna, „Polski Przegląd Dyplomatyczny”, nr 3(31) 2006, s. 7.
[2] Sytuacja ta zaczęła się zmieniać po 2015 r. patrz szerzej: K. Pełczyńska-Nałęcz, Pożegnanie z Giedroyciem, „Program Otwarta Europa”, styczeń 2017, [PDF] http://www.batory.org.pl.
[3] J. Mieroszewski, Polska „Ostpolitik”, „Kultura”, 1973 nr 6/309, s.  53–56
[4] J. Mieroszewski, Tysiąc lat i co dalej, „Kultura” 1966, nr 7–8/225–226, s. 4.
[5] J. Giedroyc, Autobiografia na cztery ręce, Warszawa 2006, s. 16.
[6] J. Mieroszewski, Polska…, dz. cyt., s. 69.
[7] Opisał to w pięknym eseju wychowany w moskiewskim Korpusie Paziów i świetnie znający Rosję Józef Czapski: „[…]ludzie, którzy Rosję znają nie jedynie jako szkołę upodlenia, ale także jako świat walki i miłości człowieka, tylko wtedy ci przyjaciele Moskali mogą głos podnieść i walczyć z tym obrazem Rosji wyłącznie okrutnej i wyłącznie nieludzkiej”. J. Czapski, Narodowość czy wyłączność, „Kultura”, nr 9/131, 1958, s. 8.
[8] Patrz szerzej: M. Frenkel, Polityka wschodnia Radosława Sikorskiego: kontynuacja czy odejście od koncepcji paryskiej „Kultury”, [w:] Polityka zagraniczna Polski: 25 lat doświadczeń, red. M. Pietrasiak, K. Żakowski, M. Stelmach, Łódź 2016.
[9] F. Gross, Uwagi o Europie Wschodniej, „Kultura”, nr 10/132, 1958, s. 105.
[10] J. Mieroszewski, Psychologia Przełomu, „Kultura” nr 9/47, 1951, s. 101.
[11] J. Mieroszewski, O reformę „zakonu polskości”, „Kultura”, nr 4/54, 1952, s. 13.
[12] „Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową kampanię «patriotyzmu» – jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi czają się najczęściej cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze – na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę”. J.J. Lipski, Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy: uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków, „Otwarta Rzeczpospolita”, Warszawa 2008, s. 16.
[13] Cyt. za: culture.pl.
[14] W. Bączkowski, Nie jesteśmy ukrainofilami, [w:] Nie jesteśmy ukrainofilami. Polska myśl polityczna wobec Ukraińców i Ukrainy. Antologia tekstów, pod red. P. Kowala, J. Ołdakowskiego, M. Duchniak, Wrocław 2008, s. 141–146.
[15] Brukselczyk, Widziane z Brukseli: a jednak się kręci, „Kultura”, nr 5, 1979, s. 70.
[16] J. Giedroyc, Autobiografia na cztery ręce, dz. cyt., s. 21–22.
[17] B. Toruńczyk, Rozmowy w Maisons-Laffitte, Warszawa 2006, s. 57.
[18] Tamże, s. 58.
[19] Giedroyc, Autobiografia…, ss. 245-246.
[20] J. Mieroszewski, Polska „Westpolitik”, „Kultura”, nr 9/312, 1973, s. 376.
[21]  G. Pomian, Między legendą a historią, [w:] „Wizja Polski na łamach «Kultury» 1947–76”, Lublin 1995, s. 14–15.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję