Chorować wolno ludziom zdrowym :)

Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający.

Polska konstytucja jest konstytucją złą, wręcz wyjątkowo złą. Mamy wybieranego bezpośrednio prezydenta, który niewiele może. Mamy rząd odpowiedzialny przed parlamentem tak, że sam tym parlamentem kieruje. Mamy referenda, gdzie 231 partyjnych funkcjonariuszy może jednym głosowaniem wyrzucić do kosza kilka milionów podpisów obywateli. Ogromnym kosztem utrzymujemy też Senat, którego każdą poprawkę Sejm może odrzucić. Na co komu taka izba wyższa? Bogaty to kraj, który stać na takie marnotrawstwo pieniędzy. To wszystko jednak mały problem wobec reszty. Ta sama konstytucja pozwala na bezkarne łamanie prawa przez rząd PiS, a wcześniej PO na nacjonalizację oszczędności emerytalnych. Ta sama konstytucja w swym artykule 68. gwarantuje, iż Polacy nigdy nie będą mieli służby zdrowia na wysokim poziomie. 

W historii świata nie zdarzyło się, by organy państwa zapewniły jakąkolwiek usługę na poziomie wysokiej jakości w przyzwoitej cenie. Najczęściej to najniższa jakość za najwyższą cenę. Nie, nie jest to polska specyfika, choć nasz kraj w tej niechlubnej praktyce zaliczyć można do najwybitniejszych. Polska służba zdrowia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wspomniany art. 68 naszej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi, by niezależnie od sytuacji materialnej władze zapewniły mu równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej. W sumie polskie państwo z tego zobowiązania się nawet wywiązuje – każdy obywatel ma równie beznadziejny dostęp do państwowej opieki zdrowotnej.

Skąd konstytucja na początku artykułu o służbie zdrowia? Ramy jej funkcjonowania i określenia jako jedno z obowiązków państwa wobec obywateli zapisaliśmy jako społeczeństwo w ustawie zasadniczej z dwojakimi tego konsekwencjami. Leczenie, zwłaszcza poważnych chorób, naładowane jest oczywistym ładunkiem emocjonalnym. Niestety emocje w poważnej rozmowie tylko jej szkodzą. Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający. Ten państwowy system zarówno wykonania, jak i finansowania prowadzi do powtórzenia wszystkich patologii gospodarki centralnie planowanej – to instytucja centralna decyduje o tym, co będzie świadczone i jakie będą tego ceny. Równocześnie wszelkie próby zmiany stanu rzeczy spotykają się z politycznym populizmem i dla każdego kolejnego rządu stanowią gorący kartofel, przerzucany byle się nie poparzyć.

Państwo to oszust. Zawodowy

Polska służba zdrowia tkwi w głęboko postkomunistycznym systemie organizacyjnym. Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali. Na koniec 2020 roku w Polsce funkcjonowało 898 szpitali ogólnych, w zdecydowanej większości należących do samorządu – w konsekwencji poddane są tym samym politycznym ograniczeniom na poziomie lokalnym, co system na poziomie centralnym. Większość z tych szpitali to także lokalne szpitale w obszarach oddziaływania na niewielką populację. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niski poziom profesjonalizacji tych placówek oraz bardzo duży koszt utrzymania. Urządzenia diagnostyczne w medycynie zazwyczaj kosztują bardzo duże pieniądze, a z racji postępu technologicznego wymagają wymiany co kilka lat niezależnie od faktycznego zużycia. By ich zakup miał rozsądne uzasadnienie ekonomiczne, muszą być wykorzystywane odpowiednio często – w szpitalu w małej miejscowości siłą rzeczy nie będzie wystarczającej liczby pacjentów wymagającej badania np. tomografem, tak by zakup i utrzymanie tego tomografu miał sens. W rezultacie takie szpitale albo tego sprzętu nie posiadają, albo użytkują go niewspółmiernie mało do możliwości, przez co bardzo podnosi się koszt jednostkowy badania. W skali makro – zamiast posiadać jedno urządzenie posiadamy ich kilka, marnując pieniądze. Opisany stan rzeczy jest jednym ze spadków PRL, a dokładniej Układu Warszawskiego. Wysokie nasycenie kraju szpitalami było jednym z przygotowań kraju na wypadek wojny i leczenia żołnierzy radzieckich. W planach wojennych to obszar Polski był przewidziany jako najbardziej prawdopodobne miejsce starcia wojsk NATO i Układu Warszawskiego. Niestety 30 lat demokracji nie wystarczyło, by politycy wykazali się rozsądkiem ponad doraźnym populizmem politycznym. Wszelkie próby zamykania szpitali wykorzystywane są przez polityków do gry na ludzkich emocjach i straszenia ich brakiem ochrony zdrowia. W efekcie zamiast jednego profesjonalnego szpitala na 3-4 powiaty mamy po szpitalu w każdym z nich. Tyle, że niewiele w nim można wyleczyć.

Zapisana w konstytucji ochrona zdrowia przez państwo jest równocześnie jednym z największych oszustw naszego państwa wobec obywateli. Państwo, podejmując się dowolnego zobowiązania i pobierając za to opłatę w podatkach, podejmuje się jednocześnie obowiązku realizacji tego zobowiązania. Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia. Jak to działa w praktyce, wszyscy wiemy – nie działa. O ile w nagłych przypadkach karetka najprawdopodobniej dojedzie, a szpital zmuszony do przyjęcia takiego pacjenta udzieli mu jako takiej pomocy, o tyle leczenie przewlekłe jest co najwyżej dla ludzi zdrowych. Pacjenta czeka wizyta u lekarza rodzinnego, ten skieruje do specjalisty, ten do innego specjalisty, może po drodze jakieś badania. Mając nieco szczęścia może za rok pacjent dostanie diagnozę, mając pecha może nie zdążyć. Szansę na szybką i fachową pomoc mają wyłącznie pacjenci dysponujący odpowiednimi kontaktami lub pieniędzmi. Tylko dlaczego po zapłaceniu ubezpieczenia mam płacić ponownie za to, za co już zapłaciłem? Państwo polskie ponownie oszukało obywateli. W tym miejscu na pewno można podać dużo powodów, dlaczego kolejki są tak długie. Zbyt mało pieniędzy, mamy za mało lekarzy, a może to pacjenci nadużywają świadczeń, zajmując miejsca w kolejce. Każdy słyszał historię o emerytach przychodzących tylko po to, by zmierzyć ciśnienie. Skoro skala tych nadużyć jest tak duża, to czemu system na nią pozwala? Wiele lat temu banki mierzyły się z problemem długich kolejek w oddziałach – starsi ludzie przychodzący codziennie po wypłatę niewielkich kwot z konta. Rozwiązanie? Limit darmowych wypłat i niewielka opłata za każdą kolejną. Kolejki zniknęły. Pewnie wiele można też podać argumentów o braku lekarzy – patrząc na inne państwa europejskie, argument jest zasadny. Przy średniej unijnej na poziomie ok 400 lekarzy na 100 tysięcy mieszkańców Polska dysponuje jedynie 238. Z drugiej strony znacznie poniżej średniej wypadają też Francja czy Luksemburg (ok. 300), a system funkcjonuje tam dużo lepiej. Lepiej – nie dobrze. Tyle, że za ilość miejsc dla studentów na uczelniach medycznych odpowiada… państwo. Chętnych póki co zawsze było więcej niż miejsc.

Z naturalnych przyczyn skala korzystania z opieki zdrowotnej rośnie wraz z wiekiem, a właściwa profilaktyka w młodszych latach opóźnia wystąpienie chorób w wieku późniejszym. Równocześnie brak odpowiedniego leczenia u ludzi w wieku produkcyjnym obniża ich produktywność i tym samym zapewnia mniejsze wpływy do systemu, niż mogły by one być, gdyby ci ludzie szybciej wracali do pracy. System sam sobie szkodzi licząc, iż ludzie pracujący, nie mający czasu na leczenie, skorzystają z leczenia prywatnie. Państwo nawet nie ukrywa tego, jak bardzo nieuczciwe jest wobec swych obywateli. Co więcej, państwo nie umie też od lat jasno określić tego co będzie, a co nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. O ile w przypadku pospolitych chorób istnieje wykaz tego, jakie procedury medyczne są finansowane, o tyle w przypadku chorób rzadkich jest to uznaniowa wola NFZ. Funduszu finansowanego z przymusowej składki-podatku, wobec którego nie mam żadnej alternatywy czy wyboru. Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości. Nie da się leczyć wszystkiego za darmo, tę prawdę niby wszyscy znają, a jednak udają, jakby było inaczej. Dlaczego przez NFZ do specjalisty czeka się miesiącami, a prywatnie można iść od ręki? Na rynku prywatnym jeśli są dłuższe kolejki, to tylko do wyjątkowo cenionych lekarzy. Otóż stawki płacone przez NFZ są znacznie niższe od tych, jakie płacimy prywatnie w gabinecie, trudno się dziwić lekarzowi, że chce zarabiać. Wielu z nich pracuje w szpitalu tylko dla rozwoju, względnie dla wspierania własnej praktyki prywatnej. Nie jeden z nas spotkał się z sytuacją, gdy do tego samego lekarza można iść prywatnie bez kolejki, a zabieg będzie w szpitalu, finansowany przez NFZ. Często znacznie szybciej niż kanałem oficjalnym. W Polsce przez lata z budżetu państwa wydawaliśmy na ochronę zdrowia mniej niż 5% PKB, obecnie zbliżamy się do 7%. W krajach zachodniej UE to poziomy przekraczające 8%, nie mówiąc już o poziomach bezwzględnych tych kwot. Różnica w kosztach nie jest proporcjonalna, ponieważ o ile wynagrodzenia personelu czy inne koszty utrzymania są stosownie wyższe, to jednak sprzęt czy leki są te same i kosztują podobnie. To jednak nie jest specyfika krajów zachodnich, o innej historii. Bardzo bliskie nam Czechy wydają na publiczną służbę zdrowia ponad 9%. Można? Można, ale można też inaczej. Przedstawiana wielokrotnie za wzór Szwajcaria wydaje na ten cel nieco ponad 2%. Przyczyna jest trywialna – większość usług podstawowej opieki zdrowotnej jest przynajmniej częściowo odpłatna. W bogatej Szwajcarii także mieszkają ludzie ubodzy, system skonstruowano tak, by państwo odpowiadało za kosztowne, poważne zabiegi medyczne. Jednakże podstawowa i zarazem niedroga opieka zdrowotna jest finansowana z kieszeni pacjenta, lub jego prywatnego i dobrowolnego ubezpieczenia. Te usługi kosztują ułamek poważnej operacji, natomiast ich skala powoduje określony, wysoki koszt systemu. Co więcej, odpłatność z własnych pieniędzy lub ubezpieczenia o całkowicie wolnorynkowych warunkach powoduje, iż ludzie nie nadużywają świadczeń w stopniu, w jakim to ma miejsce w Polsce. Konieczność odpłatności za usługę motywuje także do dbania o jej efekty – nietrudno zaobserwować osoby bezdomne zaniedbujące rany pooperacyjne, czasem do skrajnego stopnia. Udzielono im pomocy medycznej całkowicie nieodpłatnej, niejako kosztem innych osób, które w tym czasie nie otrzymały pomocy. Skutek? Zaniedbane leczenie pooperacyjne, w praktyce bezskuteczne, nic nie dało. Za całkowicie chybiony koncept należy uznać, iż ludzi nie stać na takie usługi. Leczenie stomatologiczne jest w Polsce generalnie prywatne i kosztowne – mimo wszystko ludzie te zęby leczą. Co więcej, argumentacja o powszechnej biedzie jest wyjątkową demagogią wobec wzrostu wynagrodzeń i emerytur w minionej dekadzie. Polska nie jest już biednym krajem, gdzie nikogo na nic nie stać – skończmy raz na zawsze z tą nieprawdziwą retoryką. Oczywiście są w Polsce ludzie biedni, ale tacy mieszkają także w Szwajcarii, Niemczech, Skandynawii i każdym innym kraju świata. Od wsparcia takich osób jest opieka społeczna, nie podstawowy system kierowany do ogółu społeczeństwa.

Potwór rośnie

Odpowiedzią na polskie problemy miały być zwiększone nakłady – Polski Ład. PiS jest partią wykorzystującą najniższe instynkty do swoich doraźnych celów politycznych. Pod pretekstem wzrostu nakładów na służbę zdrowia podniósł Polakom podatki, reklamując to jako wzrost kwoty wolnej od podatku. Oczywiście słowem się nie zająknął o zniesieniu odliczenia od podatku składki zdrowotnej – w praktyce podnosząc podatki. Składka zdrowotna to nic innego jak podatek celowy. Bez kwoty wolnej, bez limitu poboru. Zarabiający duże pieniądze wysokiej klasy specjalista musi płacić wielokrotność tego, co zarabiająca płacę minimalną osoba bez wykształcenia. Ma przy tym te same prawa do tak samo beznadziejnego świadczenia. W praktyce płaci za coś, z czego i tak nie skorzysta – pójdzie się leczyć prywatnie. Przy olbrzymiej kreatywności do tworzenia różnych okropności ludzkość nie wymyśliła czegoś podlejszego od socjalizmu. Zarówno na poziomie chłodnej kalkulacji, jak i emocji.

Wśród państw zachodnich najbardziej sprywatyzowanym jest system amerykański. Długo można się spierać czy najgorszym prezydentem w dziejach Stanów Zjednoczonych był Franklin Delano Roosevelt czy Barrack Obama. Obu łączy wywodzenie się z Partii Demokratycznej. Pierwszy zniszczył amerykański sen i wolność gospodarczą, politycznym dziełem życia drugiego było Obamacare – nieodwracalne zniszczenie amerykańskiej ochrony zdrowia. Wobec amerykańskiego systemu trudno znaleźć inne niż emocjonalne argumenty przeciw. Nie masz ubezpieczenia to nie dostaniesz pomocy. Czy jeśli nie masz pieniędzy, to dostaniesz jedzenie w sklepie? Czy jeśli rozbijesz samochód i nie masz auto casco, to zapłaci ktokolwiek poza samym tobą? Tak, mówimy o zdrowiu i życiu, ale to koniec końców usługa jak każda inna. W tej rozmowie nie ma miejsca na emocje. Przed Obamacare około 10% Amerykanów nie miało żadnego dostępu do lekarza – po prostu do niego nie chodzili, czasem całe życie. Co się zmieniło? Otóż pozostałe 90% ma dziś gorszą opiekę lub płaci za nią więcej niż przed Obamacare. Czy to jest dobroludziowa odpowiedź na emocjonalne rozterki dotyczące pomocy medycznej? Odbieranie ludziom ich własności by dać tym, którzy nie potrafią sobie na to zarobić nie jest żadną sprawiedliwością społeczną, jest zwykłą kradzieżą i oszustwem społecznym.

Co więcej, państwo organizując i finansując służbę zdrowia nie ogranicza się do oferowania podłej jakości w niedorzecznie wysokiej cenie. Państwo rości sobie prawo do kolejnych ograniczeń swobód i wolności obywatelskich w imię ochrony tego systemu. Pod pretekstem bezpieczeństwa nakazuje się jazdę w pasach, kaskach, kamizelkach ochronnych, opodatkowuje napoje słodzone czy wprowadza inne limity substancji w żywnościach. Wiele z tego, może nawet i większość, obiektywnie jest dla nas dobre. Tylko jakim prawem państwo w jakikolwiek sposób zmusza nas do troski o samego siebie? Dlaczego żyjący z naszych podatków urzędnik w ogóle śmie się zainteresować tym, jak dbamy o własne zdrowie? W końcu jeśli komukolwiek szkodzimy to samemu sobie, a tym państwo nie ma prawa się nawet interesować. System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich. Niedawno przeżyliśmy pandemię Covid-19. Choroby wirusowej o wysokiej zakaźności, lecz śmiertelności na poziomie ok. 2%. Wprowadzone wtedy w niemal całej Europie restrykcje wypełniają praktycznie wszystkie kryteria zbrodni przeciwko ludzkości opisane prawem międzynarodowym. Paradoksem jest, że jedynym krajem, który poszanował wtedy prawa człowieka była Białoruś. Zakazy przekraczania granic, korzystania z restauracji czy nawet wychodzenia z domu kontrolowane inwigilacją elektroniczną wprowadził nie Aleksandr Łukaszenka lecz Mateusz Morawiecki, Emmanuel Macron, Angela Merkel i reszta przywódców krajów unijnych. Populacja białoruska ma się dziś nie gorzej od naszej. Dziś, gdy nie ulega żadnej wątpliwości, że reakcja na covid była co najmniej przesadzona, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji wobec autorów tego przestępstwa. Za to konsekwencje ponosimy cały czas – od zadłużenia, przez inflację i nadchodzący kryzys. Porównując wskaźniki demograficzne z raportowaną ilością zgonów covidowych widzimy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą restrykcje. Ofiar nie Covidu, lecz tego, iż chorzy na inne, uleczalne choroby nie otrzymali pomocy na czas. Nie otrzymali, ponieważ pod dyktando mieniących się lekarzami członków rady medycznej przy premierze cała służba zdrowia została przestawiona na Covid. Primum non nocere – Po pierwsze nie szkodzić – te słowa od czasów starożytnych wypowiada każdy lekarz, składając przysięgę Hipokratesa. Gdy czyjaś matka, ojciec czy córka pozostawieni bez opieki umierali na choroby serca lub nowotwory, twarz restrykcji – profesor Krzysztof Simon – występował w reklamach maseczek. Honorarium maseczkowe okazało się ważniejsze niż życie 38 milionów Polaków.

Czy tak się działo na całym świecie? Może przesadzona jest ocena procesu przez pryzmat jednego człowieka bez kręgosłupa moralnego? Zostawmy Białoruś, Stany Zjednoczone, zwłaszcza w stanach republikańskich, pokazały, iż możliwy jest inny scenariusz. Choć w pierwszej fali epidemii mieliśmy do czynienia z podobnymi restrykcjami jak w Europie, to w kolejnych nawrotach choroby te ograniczenia były nieporównywalnie mniejsze i nie prowadziły do naruszeń podstawowych praw człowieka. Amerykańska, prywatna służba zdrowia zdała ten egzamin nieporównywalnie lepiej od swojej europejskiej – państwowej odpowiedniczki. My straciliśmy 2 lata życia, pieniądze i szansę na wytłumaczenie społeczeństwom, że jedyną szansą na dobrą jakość służby zdrowia jest jej prywatyzacja.

Co to jest głupota? Rób wciąż to samo i oczekuj innego efektu

Mitem i kłamstwem politycznym jest, że w Europie funkcjonuje darmowa służba zdrowia. Nie istnieje usługa, która byłaby darmowa. Za wszystko płacimy – bezpośrednio za usługę, w abonamencie, ubezpieczeniu lub w podatkach. Nie jest oczywiście tak, że państwo nie ma swojej roli do spełnienia. W dużych ośrodkach leczenie to dochodowy biznes, przy mniejszym zagęszczeniu szpital może mieć problem z rentownością. Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem. Nawet funkcjonujące jako stowarzyszenia GOPR i TOPR istnieją dzięki dotacjom państwowym i filantropii, co więcej, ich działanie jest usankcjonowane jako element systemu ratownictwa. Tak samo państwo mogłoby interweniować, zapewniając istnienie lecznic w miejscach, gdzie nie powstałyby one komercyjnie oraz regulować ubezpieczenia medyczne. Regulować tak, by zapewnić ich dostępność, lecz pozostawić komercyjną i wolnorynkową tego realizację. Nie jest też prawdą, iż człowiek bez ubezpieczenia nie otrzyma pomocy w przypadku konieczności ratowania życia. Już dzisiaj, przynajmniej teoretycznie, osoby nieubezpieczone zobowiązane są do zwrotu kosztów leczenia. Najpierw się udziela pomocy, a potem wystawia rachunek – nie wszyscy go uregulują. 

Podawany w debacie argument o braku leczenia dla ludzi biednych czy wręcz w ogóle leczeniu tylko dla bogatych jest cyniczną demagogią. Dlaczego? Dlatego, że w Europie na leczenie także mogą liczyć tylko ludzie zamożni. Świadczenia oferowane przez państwową służbę zdrowia cechują się niską jakością oraz ograniczoną dostępnością. System nie gwarantuje uzyskania pomocy mimo pobierania wysokich i niesprawiedliwych opłat. 

Mimo tego naiwnie wierzymy, iż państwo zagwarantuje nam pomoc, a prywaciarzowi nie wolno ufać. Skąd ta wiara w cud? Zaklinanie rzeczywistości? Pogódźmy się z faktami – służba zdrowia nie będzie dobrze funkcjonować, dopóki nie zostanie sprywatyzowana. To nie jest kwestia ideologii, bezduszności czy złej woli. Państwo jest niezdolne do zapewnienia czegokolwiek o dobrej jakości w akceptowalnej cenie. Służba zdrowia albo będzie prywatna albo będzie beznadziejna – innej alternatywy po prostu nie ma.

 

Wyimki:

– Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali.

– Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia.

–  Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości.

–  System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich.

–  Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem.

„Wzrost cen jest korzystny dla rządu” – wywiad z Pawłem Wojciechowskim :)

Wojciech Marczewski: Inflacja w Polsce sięga już prawie 18%. Przy 5% Francuzi wychodzili na ulice. Duże protesty miały też miejsce w Czechach, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Skąd w Polakach tyle spokoju i cierpliwości?

Paweł Wojciechowski: Mnie również to absolutnie zaskakuje. Jeśli popatrzymy na ceny żywności to w ciągu roku wzrosły aż o 22%. Pensje nie rosły w takim tempie, więc realne wynagrodzenia spadają już o 5%, a w pierwszym kwartale przyszłego roku będzie jeszcze gorzej. Mamy więc do czynienia z erozją siły nabywczej. W przypadku Francji pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w trakcie debaty prezydenckiej, dotyczyło właśnie siły nabywczej. Protesty żółtych kamizelek zaczęły się od podwyżek cen benzyny. W Polsce nie dochodzi do takich turbulencji, chyba dlatego, że wszystkim się wydaje, że jakoś sobie z tym poradzimy, łudzimy się, że to będzie chwila i inflacja zaraz odpuści. Na początku problemów z inflacją rząd uprawiał propagandę wokół „putinflacji”, nie racząc wspomnieć, że jeszcze przed agresją Rosji na Ukrainę inflacja była wysoka. Rząd podtrzymuje tę narrację nawet teraz, gdy ceny energii już się ustabilizowały, a nawet spadają.

Wojciech Marczewski: Inflacja jednak wciąż rośnie.

Paweł Wojciechowski: Głównie za sprawą inflacji bazowej, która nie zawiera cen energii i żywności, a która przekroczyła już 11%. Ona pokazuje, jak ceny energii rozlewają się szeroko po innych cenach i świadczy o błędach w polityce makroekonomicznej, której największym problemem jest brak spójności. Polityka fiskalna jest nadal mocno ekspansywna, a zacieśnianie, już nieekspansywnej, polityki pieniężnej jest daleko niewystarczające. Na początku cyklu podwyżek stóp procentowych różnica między główną stopą procentową a inflacją wynosiła 6 punktów procentowych. Obecnie urosła ona do 11 punktów procentowych. Dopóki Prezes Banku Centralnego będzie sprzyjał rządowi, zwłaszcza poprzez monetyzowanie długu publicznego, to trudno pokładać nadzieję na szybki spadek inflacji.

Wojciech Marczewski: Zatem wysoka inflacja zapewne pozostanie z nami do najbliższych wyborów parlamentarnych. Czy PiS jest jeszcze w stanie odwrócić ten trend, czy jest już skazany na porażkę?

Paweł Wojciechowski: Głównym problemem jest to, że wzrost cen jest korzystny dla rządu. Inflacja umożliwia zwiększenie przestrzeni fiskalnej, ponieważ dochody budżetowe rosną szybciej niż wydatki. To ukryta nikczemność, która w sposób niedemokratyczny zwiększa przestrzeń fiskalną na nowe wydatki, które mimo szalejącej inflacji, będą przedstawiane jako sukces dobrego rządu na trudne czasy. Nie jestem pewien, czy przy zmasowanej propagandzie, ludzie zrozumieją, że za tę dodatkową inflację odpowiada właśnie rząd. Ta pozorowana walka z inflacją to ciąg dalszy innych pozorowanych ruchów przez ostatnie 7 lat, takich jak naprawa sądownictwa, która nie tylko doprowadziła do paraliżu wymiaru sprawiedliwości, ale też zablokowała dostęp do unijnych funduszy. Problem polega na tym, że ludzie nie są w stanie ocenić dewastującego wpływu łamania zasad praworządności na gospodarkę, a więc na dobrobyt obywateli.

Wojciech Marczewski: Jednak z tymi problemami Polska boryka się praktycznie od samego początku rządów PiS. Rząd zaczął spadać w sondażach, dopiero gdy pojawiły się poważne problemy gospodarcze. Czy to oznacza, że ludzie jednak głosują portfelem?

Paweł Wojciechowski: Faktycznie, gdy wskazywało się na afery i korupcję, to ludzie odpowiadali, że wszyscy kradli, ale ci przynajmniej się dzielą. To oznacza, że jest w Polsce doza przyzwolenia dla korupcji i psucia instytucji, pod warunkiem, że rząd znajduje pieniądze na programy socjalne. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że te pieniądze znajduje w sposób, który budzi ogromne kontrowersje. Dziś rząd albo nakłada podatek inflacyjny, albo znajduje pieniądze w kieszeniach przyszłych pokoleń. Obecnie każdy pracujący obywatel ma około 80 tysięcy złotych długu. Długu, który został zaciągnięty przez rząd na barki obywateli. Ponadto zostało uruchomione luzowanie ilościowe, czyli emisja obligacji gwarantowanych przez skarb państwa, które następnie nabywa NBP. W praktyce oznacza to wzrost podaży pieniądza i jego dodruk na bezprecedensową skalę. Właśnie to w największym stopniu spowodowało inflację.

Wojciech Marczewski: Ludzie zaczynają to zauważać?

Paweł Wojciechowski: Wydaje mi się, że tak. Ludzie zaczęli odczuwać to na własnych portfelach i mówią, „Co z tego, że rząd się z nami dzieli, skoro żyjemy na kredyt, a pieniądze warte są coraz mniej”. Ostatnio na stronie KPRM pojawił się wpis mówiący, że w ciągu rządów PiS emerytury wzrosły o 78%. Ja to przeliczyłem i wyszło mi, że nominalnie było to 55%, ale realnie, czyli po uwzględnieniu inflacji, to już zaledwie 6% przez 8 lat, wliczając już zatwierdzoną waloryzację na rok 2023. Trudno, aby moje obliczenia przebijały się przez zmasowany rządowy przekaz, ale i tak myślę, że ludzie, nawet osoby słabiej wykształcone w twardym elektoracie PiS, mogą odczuwać w swoich portfelach, że coś w tej propagandzie jest nie tak.

Wojciech Marczewski: Jest Pan ekspertem gospodarczym Polska2050. Jeśli PiS faktycznie przegra wybory, opozycja stanie przed ogromnym wyzwaniem gospodarczym. Sądzi Pan, że będzie jeszcze możliwe miękkie lądowanie, czy będziecie zmuszeni sięgnąć po austerity?

Paweł Wojciechowski: Przede wszystkim jakakolwiek polityka, po którą będziemy musieli sięgnąć, będzie efektem polityki poprzedniego rządu. Jeśli bardzo osłabnie wzrost gospodarczy, wzrosną koszty obsługi długu publicznego i trudniej będzie spiąć budżet to jakaś konsolidacja fiskalna może okazać się konieczna. To jednak zależy przede wszystkim od tego, jak mocno PiS nakręci spiralę wyborczych wydatków w przyszłym roku oraz jak mocno wzrośnie inflacja, bo im będzie ona wyższa, tym trudniej będzie ją wyhamować bez oszczędności, czyli odłożonego popytu.

Wojciech Marczewski: Pan sam był niegdyś powiązany z PiS. Co prawda bardzo krótko, ale był Pan Ministrem Finansów w rządzie Marcinkiewicza. Zapewne poznał Pan od środka mechanizmy funkcjonowania tej partii. Jaki jest dziś modus operandi polskiego rządu?

Paweł Wojciechowski: To prawda, byłem w rządzie Marcinkiewicza, chociaż on, jak wielu ówczesnych członków PiS, jest dziś bardzo krytyczny wobec rządu. Rządu, który skupia się na niszczeniu instytucji. W finansach publicznych dochodzi do demontażu reguł wydatkowych, wypychania pieniędzy poza budżet, do kreatywnej księgowości. Weźmy za przykład przenoszenie wydatków. Kiedyś przenoszenie wydatków na kolejny rok, w ramach tak zwanych środków niewygasających, było sytuacją absolutnie wyjątkową. Teraz zostało to znormalizowane i można przenosić je na cały kolejny rok, tylko po to, żeby pokazać jak ładnie wygląda realizacja budżetu. To pierwsza sprawa. Druga sprawa to mechanizm wypychania pieniędzy poza budżet. Dzisiaj już około 420 miliardów złotych zostało wypchniętych do funduszy pozabudżetowych. To jest naprawdę gigantyczna kwota, drugi równoległy budżet. Te wydatki zostały sfinansowane przede wszystkim poprzez emisję obligacji PFR i BGK, które w dużym stopniu skupił NBP, co spowodowało zwiększenie podaży pieniądza na ogromną, wcześniej niespotykaną skalę. Było to możliwe dzięki zmianom ustaw w czasach pandemii, które umieściły wydatki poza kontrolą parlamentu, pozwalając na wydawanie pieniędzy w sposób całkowicie bezkarny i bez żadnej odpowiedzialności. Do tego dochodzi kuglowanie pomiędzy różnymi funduszami. Dziś Fundusz Solidarnościowy jest finansowany z Funduszu Pracy, z którego również finansuje się Pracownicze Plany Kapitałowe. Przecież Fundusz Pracy był utworzony przede wszystkim po to, aby finansować bezrobotnych, a nie dowolne zachcianki rządu. To są piętrowe konstrukcje, które umożliwiają wydawanie pieniędzy niezgodnie z celem tych funduszy i likwidują tworzone przez wiele lat bufory bezpieczeństwa w finansach publicznych.

Wojciech Marczewski: Czym umotywowane są te decyzje?

Paweł Wojciechowski: Rząd wszystko podporządkował jednemu celowi, jakim jest utrzymanie władzy. Ponieważ cel uświęca środki, to trwa systematyczne zawłaszczanie kolejnych instytucji, o których mówiliśmy, oraz festiwal dopłat i programów socjalnych, które mają przynieść poklask wśród elektoratu. Przykładem tego jest, chociażby trzynasta emerytura. Te wydatki można by wkomponować w ramach waloryzacji, ale tego się nie robi, bo lepiej wygląda jedna kwota, która jest wypłacana na konto z mocy prawa, niż drobne podwyżki co miesiąc. Co więcej, ta jednorazowa wypłata powoduje, że wiele osób szybciej podejmuje decyzję o przejściu na emeryturę, żeby dostać trzynastkę. Wszystkie elementy polityki socjalnej są tak kalkulowane. Spójrzmy na węgiel.

Wojciech Marczewski: Przy którym rząd również zmieniał kilkukrotnie linię.

 Paweł Wojciechowski: Dokładnie. Rząd mógłby zamrozić ceny węgla. Była nawet taka ustawa, według której cena miała wynosić 996 złotych za tonę. Ustawa została zmieniona jeszcze zanim weszła w życie, a na jej miejsce wprowadzono ustawę o 3000 złotych dopłaty na węgiel. Dla rządu nie ma znaczenia czy za te pieniądze ludzie faktycznie kupią węgiel. Ważne jest jedynie publiczne zademonstrowanie, że wszystkim dajemy, i co ważne, dajemy po równo. To jest zasada równościowa według PiS. Pieniądze dostają wszyscy, a nie jedynie ci, którzy tego naprawdę potrzebują. Oczywiście taka polityka ani nie wyrównuje szans, ani nie zmniejsza nierówności. Według GUS współczynnik Giniego, który pokazuje nierówności dochodowe, po 7 latach systematycznych spadków, pnie się mocno w górę. Obecnie wynosi on 0,32, a jeszcze 5 lat temu był poniżej 0,3.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o inflacji, cenach energii i możliwej recesji. Są jeszcze jakieś niepokojące wskaźniki w polskiej gospodarce?

Paweł Wojciechowski: Właściwie większość wskaźników bardzo niepokoi, łatwiej wskazać jeden, o który możemy być spokojni. Jest nim niska stopa bezrobocia. Tu trzeba jednak przypomnieć, że niskie bezrobocie to wynik przede wszystkim strukturalnych zmian ludnościowych. Wskutek starzenia się ludności, spada liczba osób w wieku produkcyjnym. Widać wyraźny trend spadku bezrobocia od połowy 2013 r. Poza tym wszystkie inne wskaźniki bardzo niepokoją, pokazują skalę zaniechań.

Wojciech Marczewski: Które najbardziej?

Paweł Wojciechowski: Chyba największym problemem jest brak inwestycji. Mamy problem z Krajowym Planem Odbudowy, z którego miało pochodzić ponad 5% inwestycji w Polsce. To dziś ogromny problem, bo w Polsce i tak mamy jeden z najniższych poziomów inwestycji. Dziś jest poniżej 17% PKB. Choć zdecydowana większość środków z KPO ma trafić do instytucji rządowych i samorządowych, to właśnie te inwestycje publiczne przyczyniają się do stymulowania inwestycji prywatnych. To właśnie inwestycje prywatne są papierkiem lakmusowym klimatu inwestycyjnego. Widać, że jest bardzo zły, ponieważ szoruje już po dnie w UE. Teraz tę zapaść pogłębia jeszcze brak KPO. Koszty zamachu na praworządność w Polsce są bardzo wysokie. Do kosztów kar TSUE, należy również doliczyć koszty utraconych korzyści z powodu braku inwestycji, stymulujących wzrost gospodarczy na poziomie od 1 do 3%. Łącznie brak KPO oznacza roczną stratę od 2 do 4 tysięcy złotych dla każdego obywatela. A przecież poza łamaniem praworządności od lat obserwujemy pogorszenie klimatu inwestycyjnego z powodu jednego z najbardziej skomplikowanych systemów podatkowych w Unii. W ostatnim opublikowanym raporcie Banku Światowego „Doing Business” spadliśmy z 24. miejsca na 40. miejsce. Ten ranking czasowo został wstrzymany, ale strach pomyśleć, jak Polska wypadnie w kolejnych rankingach po chaosie wprowadzonym przez flagową reformę PiSu zwaną „Polskim Ładem”.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o inwestycjach, warto wspomnieć o sytuacji na giełdach. WIG20 spadł w ciągu ostatniego roku o 25%, S&P500 o 17%, Nikkei 225 o 5%. Czym są spowodowane te spadki?

Paweł Wojciechowski: Jest kilka przyczyn. Po pierwsze wszyscy spodziewają się stagflacji, czyli z jednej strony uporczywej inflacji, z drugiej niskiego wzrostu gospodarczego. W związku z tym rynki już przewidują słabszy wzrost gospodarczy. Drugim elementem jest wzrastająca atrakcyjności obligacji, które oferują wysokie korzyści w postaci rentowności. Część inwestorów przerzuca się na obligacje skarbowe i przenoszą swoje portfolio w tym bardziej konserwatywnym kierunku. Trzeci powód to szukanie bezpiecznej przystani, czyli ucieczka kapitału z rynków, które mają gorsze perspektywy. Bezpieczne kraje, do których ucieka kapitał, to na przykład Stany Zjednoczone. Polska należy już do państw gorzej rokujących, a prognozy Komisji Europejskiej dla Polski na przyszły rok wyglądają naprawdę źle. Gospodarka ma wzrosnąć zaledwie o 0,7%, przy inflacji 13,8%, czyli wyższej niż w tym roku. Jeśli w związku z wyborami rząd wpadnie w spiralę wydatków, to inflacja będzie jeszcze wyższa. Wtedy pojawi się problem spadku realnych płac, który wynosi już prawie 5%, a za pół roku może wzrosnąć nawet do 10%. Ostatecznie to właśnie niższy popyt z powodu spadającej siły nabywczej wynagrodzeń będzie hamował inflację.

Wojciech Marczewski: Z kolei ceny gazu już zaczęły hamować. Ba, pod koniec października spadły poniżej zera. Czy to oznacza, że nie musimy się już martwić ciężką zimą?

 Paweł Wojciechowski: Wydaje się, że tegoroczną zimę faktycznie przetrwamy, ale ciężko może być też za rok. To zależy od tego, czy znajdziemy substytuty dla gazu oraz czy węgiel dopłynie. Od wybuchu wojny wszystkie państwa starają się odejść od gazu i uruchomić stare elektrownie węglowe i atomowe. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy się zastanawiają, jak zastąpić gaz. Dodatkowo mamy kwestię dostaw z innych państw, głównie z Afryki północnej i Norwegii. Tutaj problemem są połączenia sieci transeuropejskich. Jest pewien konflikt między Francją a Hiszpanią w zakresie uruchomienia gazociągu z państw Maghrebu. Łatwiej jest z ropą, bo możemy dostarczać ją statkami. Co prawda gaz również może płynąć drogą morską, ale wtedy jest droższy i wymaga to gazoportów do regazyfikacji, jak Terminal LNG w Świnoujściu. Teraz większość państw stawia na to, żeby jak najszybciej zbudować takie terminale. Na przykład Niemcom uruchomienie pływającego terminalu FSRU zajęło jedynie 200 dni.

Wojciech Marczewski: Czyli gazu nie zabraknie?

Paweł Wojciechowski: Jeśli chodzi o gaz, to bardziej istotna jest infrastruktura niż same zakupy. Tu mamy w miarę dobrą sytuację, przynajmniej w zakresie indywidualnym. Nie mogę jednak powiedzieć, że na pewno nie będzie żadnego problemu z dostępem gazu dla dużych firm, głównie chemicznych. Pamiętajmy, że w lecie nastąpiły wyłączenia Anwilu i Azotów. Moim zdaniem to nie był efekt zbyt wysokiej ceny gazu, tylko po prostu rząd próbował oszczędzać gaz na zimę. Do tego dochodzi kwestia kontraktów. Pamiętajmy, że Polska po decyzji o embargo na Rosję postanowiła przyspieszyć podpisywanie kontraktów w ramach Baltic Pipe. Jednak Baltic Pipe jest odnogą Europipe II i to przepustowość tego gazociągu decyduje o tym, ile gazu może popłynąć do Polski. PGNiG publicznie chwalił się podpisaniem umowy z Equinorem, czyli dawnym Statoil, ale do dziś nie znamy szczegółów. Trudno powiedzieć, czy będą podpisane kolejne kontrakty i czy wystarczy przepustowości. Jest więc ryzyko, że może zabraknąć parę miliardów gazu na wiosnę, ale to dotknie to tylko przemysł.

Wojciech Marczewski: Jak to wygląda z węglem?

Paweł Wojciechowski: Tu sytuacja wygląda dużo gorzej. Nie dlatego, że tego węgla nie ma, ale dlatego, że może nie wystarczyć węgla grubego, który jest spalany w kotłach prawie 3 milionów gospodarstw domowych. To tego sortymentu węgla potrzebujemy, a nie miału. Ruchy rządu wokół węgla całkowicie zaburzyły rynek. Gdy rząd podjął decyzje o embargo na węgiel z Rosji, to nie zrobił zapasów tak jak inne państwa Unii. Wizja braku węgla wywołała popłoch, składy zostały wyczyszczone i wtedy pojawiła się obietnica rządu, że węgiel będzie tani, po 996 zł za tonę. Spółki górnicze kontrolowane przez Skarb Państwa zaczęły sprzedawać go w limitowanych ilościach przez Internet. To zaburzyło rynek, wywołało spekulację, niektórzy kupili za dużo, inni za mało i w efekcie część ludzi w zimę nie będzie miało węgla, więc będą musieli albo kupić węgiel bardzo drogo, albo palić czym popadnie, poza oponami – do czego zachęcał osobiście Jarosław Kaczyński. Skutkiem ubocznym tych działań będzie jeszcze większy smog niż zwykle.

Wojciech Marczewski: Jak wpłynie to na ceny energii?

Paweł Wojciechowski: Sytuacja jest tutaj paradoksalna. O tym, jaka jest cena energii, decyduje między innymi cena najdroższego surowca. Ponieważ gaz był tak drogi, to i energia zeń produkowana była bardzo droga. To podbijało ceny energii z innych źródeł, których cena, w sensie samych surowców, nie rosła. W wyniku tego mechanizmu spółki, u nas głównie państwowe, miały bardzo wysokie zyski, ponieważ cena energii była wysoka, a koszty jej produkcji były relatywnie niskie.

Wojciech Marczewski: Dzięki wzrostom cen energii Rosja, pomimo embargo, odnotowała ogromne zyski z eksportu, głównie do Chin i Indii. Jest to jakaś długoterminowa alternatywa wobec Europy czy Rosja była z nami tak mocno powiązana, że są to złudne nadzieje?

Paweł Wojciechowski: Tak samo, jak my się boimy nadmiernego uzależnienia od paliw kopalnych z Rosji, tak samo Rosja boi się nadmiernego uzależnienia swojego eksportu w jednym kierunku, czyli głównie do Chin. W wyniku ograniczenia podaży surowców przez wojnę bardzo mocno wzrosły ceny. Gdy spojrzymy na dochody Rosji, to w dalszym ciągu są one wystarczające, żeby podtrzymać ich gospodarkę. Jeżeli jednak będą uruchomione kolejne inwestycje w krajach, które nie są przyjaciółmi Rosji, to podaż wzrośnie, cena spadnie i Rosja znajdzie się w nieciekawej sytuacji. Gdyby Saudowie nie forsowali ograniczania podaży, to już dziś mielibyśmy spadek cen ropy i jej pochodnych.

Wojciech Marczewski: To prawda. Wydaje się, że Saudowie odwracają się od Stanów Zjednoczonych. Czy ta zmiana ma podłoże ekonomiczne, czy może dalej jest to pokłosie reakcji Stanów na morderstwo Chaszukdżiego?

Paweł Wojciechowski: Tego pewnie nikt nie wie, mam jednak swoje podejrzenia. Przede wszystkim Saudowie nigdy nie prezentowali się, jako bezpośredni adwersarz Rosji i musimy pamiętać, że są niepodległym państwem. Dodatkowo Arabia Saudyjska jest cały czas w konflikcie z Iranem. W normalnej sytuacji mogliby się obawiać, że taki sprzeciw wobec Stanów Zjednoczonych mógłby popchnąć Amerykę do zbliżenia z Iranem. Dziś jednak to jest niemożliwe, ze względu na protesty kobiet związane z łamaniem praw człowieka w Iranie. Możliwe, że Saudowie właśnie w taki sposób kalkulowali, zwłaszcza że akurat ostatnio w Arabii Saudyjskiej, odwrotnie niż w Iranie, dochodzi do liberalizacji. Dlatego nie sądzę, aby ta decyzja OPEC, za którą stały interesy Rijadu wpłynęła na stosunki z Waszyngtonem.

 

Paweł Wojciechowski – polski ekonomista, dyplomata i urzędnik państwowy. Były Prezes PTE Allianz, Minister Finansów w 2006, w latach 2009-2010 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, stały przedstawiciel Rzeczypospolitej Polskiej przy OECD w latach 2010-2014. Wykładał na uniwersytetach Harvarda, John Carroll oraz Akademii Leona Koźmińskiego. Obecnie jest przewodniczącym Rady Gospodarczej Polski 2050.

 

Autor zdjęcia: Reiseuhu.de

Niezwykłe przygody Barona Münchhausena :)

Ilekroć słucham, czytam o niektórych gospodarczych pomysłach Pana Morawieckiego, przed moimi oczami staje nie kto inny, ale właśnie filmowy baron Münchhausen, dla którego podróż na księżyc to drobnostka. 

Zespół Münchhausena to zdiagnozowana naukowo choroba polegająca w skrócie na tym, że chory z urojenia domaga się się operacji chirurgicznych lub innych działań medycznych, aby doprowadzić do deformacji zdrowego organizmu. Występuje zwykle u osób, które mają zaburzenia osobowości, zwłaszcza w stwierdzonej psychopatii, oraz u osób z tendencjami masochistycznymi i obsesyjnymi. Celem takiego zachowania jest wejście w rolę chorego. W 1989 roku związany z Monthy Pythonem Terry Gilliam nakręcił fantastyczny film o przygodach starego łgarza barona Münchhausena.

Ilekroć słucham, czytam o niektórych gospodarczych pomysłach Pana Morawieckiego, przed moimi oczami staje nie kto inny, ale właśnie filmowy baron Münchhausen, dla którego podróż na księżyc to drobnostka. Zarówno dla barona jak i naszego Premiera ustrzelenie jedną kulą kilku kaczek i wyciągnięcie się samemu z bagna za własne włosy to chleb dnia powszedniego. 

Milion samochodów elektrycznych równa się nanizaniu niedźwiedzia na dyszel od wozu. Waszczykowskie krainy San Escobar to przecież wypisz wymaluj baronowe wyspy z sera. Zakopanie w błocie Mierzei Wiślanej półtora miliarda złotych to inwestycja. Gdy nasz premier gawędziarz otwiera swoje złote usta, to ludziska słyszą historie tak niestworzone i fantastyczne, że filmowy baron to przy nim małe miki. Tego nie da się odzobaczyć – jak mawia młodzież.

W polityce niestety opowiadanie bredni i składanie obietnic bez pokrycia zawsze się opłaca. W tym przypadku, gdy kelner przyniesie rachunek to konsumującego zwykle nie ma już przy stole. Poza tym płatnik jest zawsze ten sam. To podatnik, a nie polityk. Pieniądze podatnika nie rosną jednak na drzewach. Podatnik musi je wypracować, a ci, co je wypracowują pracują tak ciężko, że nie mają czasu siedzieć przy stole z politykami. Kółeczko się zamyka.

Jedną z najbardziej irytujących mnie historii z cyklu „z mchu i paproci” jest wypowiadane w przestrzeni publicznej, zarówno z lewej jak i prawej strony, stwierdzenie, że Polacy to jeden z najciężej pracujących narodów Europy. Jeśli spojrzeć w statystyki, ba, jak człowiek się rozejrzy trochę wokół to wydaje mu się, że faktycznie tak jest. To jednak tylko pół prawdy. Większość z nas ciężko pracuje, ale spora część społeczeństwa wcale. Sporo moich znajomych pracuje na pełnych dwóch etatach. Znam takich co i na trzech. W moim poprzednim miejscu dla większości mych przedstawicieli handlowych praca nie kończyła się po pracy. To był dopiero początek następnej. Jeden dorabiał w warsztacie samochodowym, drugi wsiadał w taksówkę, trzeci uczył dzieciaki haratać w gałę, czwarty prowadził pub, piąty malował windy w swoim bloku, by odrobić zaległy czynsz, a szósta prowadziła second hand z ciuchami. Dopiero tak przeciętny Kowalski jest w stanie w tym kraju coś odłożyć, zarobić na swoje dzieci, spełnić własne aspiracje i marzenia. 

Ja przecież też, od pięciu lat prowadząc w sumie z sukcesami własną firmę na urlopie dłuższym niż tydzień byłem raz, a i tak do dwóch tygodni nie dobiłem. Zresztą nawet na tym urlopie pracowałem po kilka godzin dziennie. 

Tak, niewątpliwie ciężko pracujemy, ale w pogoni za dobrobytem nie mamy czasu zauważyć, że dzieje się tak, bo pracujemy nie tylko na siebie, na swoje rodziny, ale też na tych, którzy żyją nieuczciwie na nasz koszt, bo mamy część społeczeństwa, która do pracy ma dwie lewe ręce. I nikt o tym nie wspomina, a jeśli to tylko szeptem. Temat politycznie niepopularny. Tymczasem w Polsce pracuje tylko 63% ludzi w wieku produkcyjnym. Nic więc dziwnego, że z badań przeprowadzonych w 2018 roku wynika, że 63% Polaków jest nieszczęśliwych w swoich miejscach pracy. 

Z danych wynika, że nie pracuje blisko 45% Polaków. Mimo rekordowo niskiego bezrobocia nie zmieniło się to od dekady. Bezrobocie spada i bije kolejne rekordy, ale Polaków, którzy nie pracują, jest ciągle tyle samo. Biernych zawodowo jest ponad 5 mln osób pełnoletnich w wieku produkcyjnym. Na 16 mln pracujących przypada obecnie 7 mln osób w wieku emerytalnym. To oznacza, że na jednego emeryta pracują zaledwie dwie osoby. Dodatkowo duża część z pracujących jest zatrudniona w sektorze publicznym, w którym zarobki też są znacząco wyższe niż w prywatnym. Na tle Europy bardzo źle wygląda też wysoki odsetek (wynoszący prawie 1/3)  funkcji urzędniczych w całym sektorze publicznym. Nic więc dziwnego, że pozyskiwanie podatków w Polsce jest bardzo drogie na tle Europy.

Ludzie utrzymujący się z jałmużny państwa to prawdziwy skarb dla każdego umiejącego liczyć do dwóch polityka-demagoga. Są bowiem od niego uzależnieni. Czym narkomanów jest więcej, tym bogatszy będzie dealer. 500 plus to kokaina. 13 czy14 emerytura to skręt dla mniej wymagających. W starzejącym się społeczeństwie to jednak niższa emerytura jest najtwardszym z serwowanych przez tych cwaniaków narkotyków. Przerażające jest, że rządząca obecnie ekipa doprowadziła do sytuacji, gdy około 80% aktualnych wydatków budżetowych to wydatki sztywne, z których nie da się zrezygnować bez politycznych konsekwencji. Nieważne kto będzie rządził jutro. Faktyczna zmiana nie uda się bez akcji edukacyjnej obliczonej na pokolenia.

Wśród biernych zawodowo w wieku produkcyjnym większość, bo około 61%, stanowią kobiety. W niemal identycznych proporcjach (60/40) rozkłada się to na miasta i wsie, z tym, że większość biernych zamieszkuje miasta. Te właśnie miasta, które narzekają głownie na brak rąk do pracy. Żeby chociaż 500 plus sprawiło, że te niepracujące kobiety zechciałyby mieć dzieci. Niestety kraj pobożny, pobożne są zatem i życzenia. W pierwszym półroczu 2019 roku przyszło na świat 182 tysięcy dzieci. To o 5,9% , czyli o ponad 11 tysięcy mniej niż w tym samym okresie ubiegłego roku – wynika ze wstępnych danych GUS. To kolejne dane, które pokazują, że 500 plus nie działa. Mimo wydania już prawie 100 miliardów złotych kiedy piszę ten tekst na ten program, liczba urodzeń wciąż od przynajmniej dwóch lat systematycznie spada. Jaką trzeba mieć więc bezczelność w sobie, by twierdzić, że 500 plus to sukces.

Przy okazji liczb… mała dygresja. Wcale mnie nie dziwi fakt, iż w latach dziewięćdziesiątych nasz premier wraz ze swoim kolegą, a obecnym prezesem państwowego banku, niejakim panem Zbigniewem Jagiełło, próbował założyć własną firmę, ale wolny rynek tych dwóch panów zweryfikował negatywnie. Oczywiście nie dlatego, że nie umieli, tylko dlatego, że postkomuniści i układ nie dał im na to szans. Zresztą oddam głos nasz premierowi zapytanemu o to w wywiadzie-rzece Piotra Zaręby:

– Na początku lat 90. wierzyłem, że można coś osiągnąć, prowadząc własną firmę, między innymi ze Zbyszkiem Jagiełłą. Panowała filozofia zaczynania od początku. Ale widziałem, jak zdolniejsi i bardziej pracowici ludzie przegrywają konkurencję z tymi, którzy mieli dostęp do informacji i odpowiednich decyzji administracyjnych. Pewien bardzo dziś znany biznesmen startował w tym samym czasie. I opowiadał potem, jak to przechodził w latach 90. koło pewnego banku i pomyślał: „Może wpadnę i dostanę kredyt”. No i dostał przypadkiem tak dużo, jakby dziś tzw. człowiek z ulicy dostał, powiedzmy, 50 mln złotych.

No i nie wyszło chłopakom. Poszli więc do taty Kornela i do polityki, by później zarządzać pieniędzmi tych, którym jakoś się udało. Udało, bo mieli tatę, lub wujka co pił wódkę w Magdalence… 

500 plus, który z założenia miał poprawić dzietność w Polsce – bez zwiększenia której czeka nas katastrofa – nawet gdyby okazał się sukcesem, nie rozwiązałby innego problemu, na jaki otwiera oczy opublikowany niedawno przez Instytut Badań Strukturalnych na temat młodych. To raport dotyczący osób niepracujących i nieuczących się w grupie wiekowej 15-29 lat. Z danych wynika, że 12% osób w wieku 15-29 lat nie pracuje i nie uczy się. Ta liczba to około 750 tys. osób. Niestety aż 70% z nich to osoby bierne zawodowo, czyli takie, które nie poszukują zatrudnienia. To ponad pół miliona osób, które nie chcą pracować. Te osoby to nie leniwi uchodźcy, którzy do nas przybyli a którymi straszą nas politycy. To nasi właśni, rdzenni Polacy z pradziada i dziada. Kiedyś taka młodzież nie miała czasu na pracę, bo całymi dniami rzucała kamieniami i butelkami po piwie w pobliski transformator. Dziś nie może pracować, bo nie starczyłoby jej czasu na utwardzanie w sobie patriotyzmu.

Lata komuny wyrządziły Polsce mnóstwo szkód. Jedną z nich, z którą borykamy się od lat jest traktowanie państwa, instytucji państwa jako wroga, którego należy zwalczać. Jeżeli państwo udaje, że płaci, to my udajemy, że pracujemy. To plus nasza narodowa cecha, czyli kombinatorstwo sprawia, że kiedy Aleksander Kwaśniewski poluzował system rentowy, to dał cwaniakom możliwość praktycznie nieograniczonego wyłudzania rent. W 1998 roku Polacy byli najbardziej chorym krajem Europy. W 1998 roku ponad 2,7 mln Polaków wywalczyło sobie prawo do renty, dzięki czemu w Polsce było trzy razy więcej rencistów niż w krajach UE. Później SLD uśmiechnęło się do służb mundurowych, sędziów i prokuratorów, których wyłączono ze standardowego systemu emerytalnego. Jeszcze później „pierwsze” PiS – na koszt podatników – kupiło sobie głosy górników, a Platforma dokończyła dzieła zniszczenia demontując OFE. Rządy demagogów z PiS tylko dopełniły zniszczenia.

Na całym cywilizowanym świecie wydłuża się wiek emerytalny, bo ludzie żyją dłużej. U nas się obniża. W Niemczech ludzie pracują średnio 5 lat dłużej i pracuje np. 75% kobiet w wieku 20-64 lat. U nas 66%, a to dane z początku 2018 roku, a „efekt 500 plus” ten wskaźnik jeszcze obniżył. Dodatkowo część z nas np. rolnicy nie płacą na swoją emeryturę, bo… temat rzeka, czyli KRUS. System podatkowy to zresztą historia na zupełnie inna opowieść.

W ten sposób jednak nie da się gonić reszty Europy, która nam uciekła przez lata komuny, zaborów, wojny, itp. I tak nadludzkim wysiłkiem tych 63% pracujących i dzięki wsparciu najpierw całego świata, który kolejny raz umorzył nam długi, a później wsparł nas unijnymi euro udało nam się nadgonić część dystansu i przegonić choćby Portugalię. Jednak ci ludzie naprawdę mają już dość pracy na dwóch etatach. Ile można? 

Niestety słuchając zarówno rządu, jak i opozycji właściwie nigdzie nie widać chęci na zmianę tej patologii. By ktoś odważnie powiedział, że tak dalej być nie może. Że trzeba zlikwidować 500 plus. Że musimy pracować dłużej i musimy pracować wszyscy. Że trzeba zlikwidować większość ulg i podatków i wprowadzić liniowość. Że musimy płacić wszyscy te same podatki. I rolnicy i posłowie. Bez wyjątku. Że trzeba podjąć temat prywatyzacji, która pozwoliłaby zasypać dziurę emerytalną. Że trzeba postawić na małe i średnie przedsiębiorstwa, a nie tylko wspierać mikro, bo to przelicza się na polityczne poparcie… czyli głosy. Że trzeba o 30%odchudzić  sektor publiczny, a tym którzy zostaną zapłacić 50% więcej. Że im więcej wolności, tym mniej państwa. 

Nic nie słychać, żeby ktoś nawet podejmował te tematy. Dla PiS, PO, PSL, Lewicy to tematy tabu. Wszyscy wolą się licytować, co jeszcze można by tu rozdać Twoim kosztem. Czekam tylko, aż ktoś obieca, że jak go wybierzesz z kranów poleci dżony łoker…

Dlatego Polaku, jeśli pracujesz ciężko na dwa, trzy etaty, to wiedz, że z każdym rokiem będziesz pracował jeszcze ciężej, bo dobrze to już było. W czasach tryumfującego populizmu ludzi takich jak Ty będzie ubywać, a przybędzie tych, co będą korzystać z Twojej pracy. A gdy będzie ich przybywać to politycy będą o nich dbać kosztem Ciebie. W końcu zostaniesz sam.

Dziś utrzymywani przez nas pracujących emeryci narzekają żaląc się, że relacja ich emerytury do ostatniej płacy wynosi 60% i jak mają się za to utrzymać skoro przywykli już do innych standardów życia. My, wyż końcówki lat 70′ i początku lat 80′ będziemy mieli inny problem – jak przeżyć, bo nasza emerytura będzie wynosiła około 20% naszej ostatniej płacy. To nas niestety czeka jeżeli na serio nie weźmiemy się za reformowanie naszego kraju. 

Biopic „Narcos”, czyli glamourowanie zbrodni :)

Mimo mnożących się konkurencyjnych produkcji serial „Narcos” jest prawie tak dochodowy jak sam narkotykowy biznes. A – mówiąc cynicznie – nie jest obarczony takim ryzykiem, choć powoduje porównywalne szkody społeczne… Najważniejszą z nich jest powszechne ogłupienie odbiorców dokonywane przez zamianę rzeczywistego obrazu wydarzeń i postaci Pablo Escobara w wersję „glamour”, zamazującą podstawowe fakty i zbrodnie.

 

Mamy światową modę na biopic, czyli fabularyzowany dokument video oparty na życiorysie prawdziwej postaci. Biopic jest hybrydą; mieszaniną prawdy i fikcji. Efektem połączenia scenariuszowych sztuczek i techniki tak zwanego suspensu, które działają jak narkotyk – uwodząc i uzależniając odbiorców.

Amerykański serial „Narcos”, poświęcony historii kolumbijskiego „króla kokainy” – Pablo Escobara, odniósł bezprecedensowy komercyjny sukces. Trudno nawet powiedzieć, ile osób go obejrzało, ale szacuje się, że na świecie liczba widzów i fanów tej produkcji przekroczyła dawno sto milionów. W sensie produkcyjnym serial również bije wszelkie rekordy. Budżet jednego odcinka  najnowszej serii przekracza 4 miliony dolarów! To więcej niż w megaprodukcji „The Crown”, poświęconej brytyjskiej dynastii. Oczywiście dochody pozwalają na takie wydatki. Mimo mnożących się konkurencyjnych produkcji serial „Narcos” jest prawie tak dochodowy jak sam narkotykowy biznes. A – mówiąc cynicznie – nie jest obarczony takim ryzykiem, choć powoduje porównywalne szkody społeczne… Najważniejszą z nich jest powszechne ogłupienie odbiorców dokonywane przez zamianę rzeczywistego obrazu wydarzeń i postaci Pablo Escobara w wersję „glamour”, zamazującą podstawowe fakty i zbrodnie.

 

Oto pobieżny zestaw zbrodni, które można przypisać Pablo Escobarowi. Po obejrzeniu opartego na rzeczywistych wydarzeniach serialu „Narcos” widzowie nie mają o nich pojęcia:

– ponad 400 osób cywilnych zabitych i ponad 1700 rannych w zamachach i atakach dokonanych przez tak zwanych sicarios Escobara.

– 550 zamordowanych policjantów. Escobar płacił za zabicie policjanta 2 miliony pesos – odpowiednik dwóch tysięcy złotych…

– 185 zamachów bombowych na sklepy, banki, szkoły, instalacje elektryczne i telekomunikacyjne w Medellin i wielu innych miastach Kolumbii.

– 70 zabitych i 700 rannych w zamachu na siedzibę rządowego Departamentu Bezpieczeństwa w Bogocie. Ciężarówka wypełniona dynamitem została zdetonowana przed rządowym budynkiem, ale zniszczyła wiele sąsiednich obiektów prywatnych. Ofiarami byli w większości pracujący tam ludzie.

Bomby podkładane przez ludzi Escobara zabijały przypadkowych, niewinnych ludzi, wśród których były dzieci, a także  zniszczyły dorobek życia wielu rodzin.

– 111 przypadkowych ofiar bomby umieszczonej na pokładzie samolotu linii Avianca w 1989 roku, żeby sterroryzować społeczeństwo i władze Kolumbii.

– W ciągu dwudziestu lat wojny gangów narkotykowych z wojskiem i policją poniosło śmierć ponad 15 tysięcy ludzi.

– Na zlecenie Escobara sicarios zamordowali między innymi dwóch ministrów sprawiedliwości, prokuratora generalnego, redaktora naczelnego dziennika „El Espectador”, dwóch znanych dziennikarzy, kandydata w wyborach prezydenckich i gubernatora prowincji. Porwali i więzili burmistrza Bogoty, redaktora naczelnego dziennika „El Tiempo” oraz kilka kobiet.

 

Pod względem liczby ludności Kolumbia jest krajem wielkości Polski. W ramach ćwiczeń wyobraźni przenieśmy te dane na naszą polską skalę. I wyobraźmy sobie co byśmy czuli, gdyby zbrodniarze, którzy dokonali tych wszystkich tragedii stali się bohaterami komercyjnego hitu amerykańskiej telewizji? Co by było, gdyby ludzie na całym świecie mówili z zachwytem o fantastycznym serialu poświęconym traumatycznym przeżyciom, które zniszczyły życie całego pokolenia? I jak patrzylibyśmy na utalentowanego aktora, który wcielił się w postać gangstera, winnego śmierci tysięcy ludzi? I zagrał go tak, że nawet my w jakiś sposób zaczęliśmy czuć do niego sympatię.

Wagner Moura – aktor, który wcielił się w postać Pablo Escobara jest Brazylijczykiem, który zrobił karierę jak z amerykańskiego snu. Ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Federalnym w brazylijskim mieście Salvador de Bahia i zaczynał jako dziennikarz robiący wywiady z celebrytami. Jednak jego przeznaczeniem okazało się aktorstwo. Zgłaszał się na castingi i szybko piął się po szczeblach kariery. Drogę do międzynarodowych produkcji otworzyła mu rola w hollywoodzkim filmie „Elizjum”. Został zauważony i był wielokrotnie nagradzany. Za rolę Pablo Escobara został nominowany do prestiżowej nagrody Złoty Glob. Obecnie mieszka w Rio de Janeiro. Udziela się również w muzyce jako autor tekstów i wokalista brazylijskiej grupy Sua Mae. Jest działaczem społecznym. Należy do pozarządowej organizacji „Movimento Humanos Direitos”, zajmującej się obroną praw człowieka… Po hiszpańsku mówi z miękkim brazylijskim akcentem. Mieszkańcy hiszpańskojęzycznego świata odbierają go tak jak my, Polacy odbieramy ludzi ze Lwowa czy Wilna. Mówiący ze wschodnim akcentem wydają się nam sympatyczni i dobrotliwi… To jedna z tajemnic powszechnej sympatii, którą zdobył serialowy Pablo Escobar.

Każdy odcinek serialu zaczyna się od przebojowego motywu muzycznego i lirycznej piosenki „Tuyo” Brazylijczyka – Rodrigo Amarante, rówieśnika Wagnera Moury i jego kolegi z muzycznych kręgów Rio de Janeiro. Piosenka jest jednym z elementów przywiązujących widzów. Nie ma żadnego związku z narkotykami i zbrodnią. Jest miłosnym wyznaniem w formie klasycznego latynoskiego bolero:

 

„Jestem ogniem, co topi Twój lód

Jestem wodą, co gniew gasi Twój

Wieżą, która osłaniać Cię chce

Mieczem, który obroni Twój herb

Ty – powietrzem i wytchnieniem mym

Drogowskazem w bezgwiezdną tyś noc

I kwiatem, co rozchyla się na deszcz

czułości, którą zalać Cię chcę

A jakie pragnienia mi możesz dać?

Mówisz mi: na mój skarb starczy tylko popatrzeć…

I już będzie Twój… i już będzie Twój…”*

 

Po jej wysłuchaniu jako widzowie wchodzimy w świetnie skrojoną, emocjonującą akcję, która staje się zanurzoną w magicznym nastroju odrealnioną bajką… Dzięki takim środkom pomimo tragicznej prawdy czasu, serial „Narcos”, jako prawda ekranu, wywołał modę na opowieści o narkotykowych bossach. Ta moda paradoksalnie rozprzestrzenia się przede wszystkim w krajach, gdzie narkotyki stanowią poważny problem.

W Europie i Ameryce Północnej widzowie dali się uwieść sztuce budowania napięcia i wyrazistości postaci. Europejska, w tym polska, publiczność z wypiekami na twarzy ogląda – jeden za drugim – po kilka odcinków, nie mogąc się godzinami oderwać od ekranu. Jednakże perypetie Escobara walczącego z politykami, wojskiem, policją i amerykańskimi agentami od zwalczania narkotyków nie są w naszym świecie wzorem do naśladowania. Co najwyżej gadżety znane z seriali osiągają absurdalnie wysokie ceny. Kto zabroni bogatym, zblazowanym Amerykanom, czy Europejczykom kupować gadżety wyrażające tęsknotę za smakiem przygody i autentycznymi uczuciami strachu czy euforii.

Na fali tej mody amerykańskie i europejskie biura podróży organizują wyprawy „Śladami Escobara” do Kolumbii. Zorganizowana turystyka przynosi jednak raczej pożytki niż szkody. Zasobni turyści zostawiają w Kolumbii pieniądze, a zabierają ze sobą jedynie pamiątki. Jednak dla Kolumbijczyków i ich władz wizerunek kraju znanego przede wszystkim z działalności narkotykowych gangów jest ogromnym problemem. Odstrasza poważnych inwestorów i pogrąża reputację kraju we mgle lekceważenia, strachu i pogardy. Emblematyczną postacią Kolumbii nie jest dziś laureat literackiej nagrody Nobla, genialny pisarz Gabriel Garcia Marquez, tylko narkotykowy boss, Pablo Escobar…

W Kolumbii, Meksyku, Argentynie i innych krajach Ameryki Łacińskiej „bohaterowie” narkoseriali nie są postaciami z komercyjnej bajki dla dorosłych. Są podziwiani, otaczani szacunkiem i uwielbieniem; stają się wzorcami postaw życiowych dla tysięcy pozbawionych perspektyw młodych ludzi. Wiadomość, że Pablo Escobar w szczytowym momencie swojej „kariery” zarabiał ponad 400 milionów dolarów tygodniowo, rozpala wyobraźnię młodych Latynosów. W latach 90’ XX wieku amerykański tygodnik „Forbes” umieścił go na siódmym miejscu listy najbogatszych ludzi świata z majątkiem szacowanym na 30 miliardów USD.

Widzowie serialu poznają również postaci tak zwanych sicarios, świadczących usługi narkotykowym bossom. To niezwykle inteligentni, dobrze wyszkoleni młodzi ludzie, stanowiący niepokonaną armię, wprowadzającą w życie zasadę „plata o plomo”, czyli „forsa albo kulka w łeb”. Warto zauważyć, że ta zasada w świecie Pablo Escobara była rozumiana przede wszystkim jako wybór: albo bierzesz od nas łapówkę i współpracujesz albo giniesz. Oczywiście w znaczeniu: „dawaj forsę albo kula w łeb” – także, ale w serialu o tym mało, bo zwykła zbrodnia nie jest „glamour”, zaś serial musi mieć atmosferę fascynującą, a nie przerażającą i oskarżycielską…

Sicarios – niegdyś po prostu płatni mordercy, po serialu stali się czymś znacznie więcej: wpływowymi specjalistami; otoczonymi powszechnym szacunkiem i budzącymi respekt fachowcami, umiejącymi załatwić każdą sprawę i dającymi sobie doskonale radę w każdych okolicznościach i w konfrontacji z każdą lokalną czy międzynarodową siłą. W atmosferze antysystemowego wzmożenia oraz odrzucenia niesprawiedliwej oligarchii rządzącej w wielu krajach Ameryki Łacińskiej dla wielu pozbawionych jakichkolwiek perspektyw zawodowych młodych Latynosów – bycie sicario stało się życiowym celem. W latach 90′ minionego wieku sicarios „pracowali” dla narkotykowych bossów. Teraz młodzi ludzie tworzą w Kolumbii gangi, które za pieniądze wykonują brudną robotę na całym kontynencie i coraz częściej poza nim. Pochodzenie z kraju „słynnego” Escobara jest dla młodych gangsterów swoistym znakiem jakości.

W Polsce komediowa postać „Killera”, który przyjechał, żeby wykonywać polecenia gangstera Siary śmieszy do rozpuku. Niestety tego typu postaci w Ameryce Łacińskiej sieją przerażenie i dokonują brutalnych zbrodni. Mieszkający w Buenos Aires syn Pablo Escobara zmienił niedawno nazwisko i skomentował powodzenie seriali o narkotykowych gangach. Przeprosił rodziny ofiar gangu swojego ojca i zwrócił uwagę na zjawisko „glamourowania” zbrodni, któremu poświęcony jest ten artykuł. Jego zdaniem przedstawianie płatnych morderców i narkotykowych bossów jako ludzi, którzy odnieśli sui generis życiowy sukces jest czystym złem i odzieraniem młodych ludzi z marzeń o lepszym świecie. Syn Pablo Escobara zwraca uwagę, że szkodliwym przesłaniem popularnych seriali staje się tworzenie mitu dzielnych ludzi, którzy nawet jeśli marnie kończą, to jednak wiodą luksusowe i pełne przygód życie wśród ludzi, którzy ich szanują i uważają za ważnych. W ten sposób komercyjne, bezmyślne i nieodpowiedzialne produkcje czynią świat złym i niebezpiecznym, bo zabijają nadzieje młodych ludzi, że można osiągnąć sukces i zdobyć szacunek uczciwą i ciężką pracą. Uczą, że pieniądze nawet nasiąknięte krwią wielu ofiar – nie śmierdzą, a mordowanie ludzi może dać nieśmiertelną sławę.

W Kolumbii zapominana powoli postać Pablo Escobara stała się dzięki serialowi czymś w rodzaju bożyszcza ludu. Mówi się o nim, że umiał przeciwstawić się skorumpowanej polityce, wrogiemu imperium, że próbował zmieniać świat na lepsze. Dał prostym Kolumbijczykom swoiste poczucie narodowej dumy. Dzięki telewizyjnym serialom Pablo Escobar (1949-1993) stał się postacią pomnikową. „Największym narkotykowym bossem na świecie, który był tak potężny, że potrafił trzymać w szachu cały świat”. Dla ludowych środowisk Medellin i dużej części Kolumbii jest bohaterem i legendą. Kimś w rodzaju Robina Hooda, który rozdzielał wśród biednych dobra zagrabione bogatym, czy Zorro – mściciela walczącego o godność biednych. Dla Europy, Stanów Zjednoczonych, kolumbijskich elit i rządu – jednym z największych kryminalistów w historii.

Tak czy owak jego postać nabrała charakteru emblematu, a jego nazwisko stało się komercyjną marką. Jest bohaterem wielu filmów, seriali i książek. Jego postać zainspirowała powstanie popularnego gatunku muzycznego zwanego po hiszpańsku „narcocorridos”. Prawda o Escobarze jest ponura i brutalnie nudna. Komercyjne przedstawienia jego postaci – wręcz przeciwnie – są fascynujące.

 

Oglądając z wypiekami na twarzy kolejną serię „Narcos” powinniśmy mieć to wszystko w świadomości. Homo ludens powinien starać się pozostać homo sapiens. „…bo nie zmartwychwstaniemy. Naprawdę”.

 

 

*Przekład J.Gugała

To nie jest kraj dla młodych ludzi :)

beksinski13

Z badań przeprowadzonych pod koniec 2016 roku wynika, że prawie 20% Polaków w wieku produkcyjnym i przedprodukcyjnym chciałoby wyjechać z Polski za granicę w ciągu najbliższych 12 miesięcy. To w większości osoby młode, które nie ukończyły jeszcze 35. roku życia. Nie ma dokładnych badań pokazujących, ilu naszych rodaków w ostatnich latach już opuściło nasz kraj. Rozpiętość informacji jest duża. Na pewno dane roczne pokazują, że co roku tracimy regularnie około 100-150 tys. ludzi. Taka jest różnica pomiędzy tymi, co wracają, a tymi którzy wyjeżdżają. Według danych GUSu na stałe wyjechało z Polski prawie 2,5 mln osób. W większości młodych. To są dane oficjalne. W rzeczywistości jest znacznie gorzej.

To, że młodzi wyborcy powiedzieli dość zielonej wyspie Tuska to jedno. To było działanie raczej impulsywne, ale gdy spojrzymy na to chłodniej to w sumie trudno się im nie dziwić. Fascynacja PiSem, Kukizem i Korwinem Mikke nie wzięła się z niczego i też wcale mnie nie zaskakuje. Im mniej zurbanizowany rejon Polski, w im mniejszej miejscowości mieszkacie, tym lepiej to widać. Ostanie wyniki wyborów, a przede wszystkim nieustającą ucieczkę młodych zagranicę należy odczytać jako bunt peryferii w peryferyjnej gospodarce, w kraju gdzie elitom skończyły się pomysły na rozwój. Możliwości modernizacji gospodarki poprzez eliminowanie marnotrawstwa rodem z PRL i import zachodnich metod organizacji pracy uległy już wyczerpaniu i zaczęliśmy powoli pogrążać się w dryfie rozwojowym. Zmierzać w kierunku pułapki średniego (żeby tylko!) dochodu.

Ten kraj jest po prostu niesprawiedliwy i preferuje starszych przed młodszymi. Młody wspinający się po drabinie społecznej człowiek musi swoimi zarobkami utrzymać nie tylko siebie i swoją przyszłą rodzinę, ale często całą masę pijawek, które się do niego przyssały. Jest to wina wszystkich po kolei ekip rządzących tym krajem. Marnujemy swoje szanse nieustannie zaczynając od powojennych czasów Gomułki, gdzie na jednego emeryta lub rencistę przypadało kilkanaście osób w wieku produkcyjnym. Wtedy trzeba było zacząć reformy, ale kto by się wtedy kilkanaście lat po wojnie przejmował demografią. Potem patron do dziś części lewicowych środowisk, wspominany z nostalgią przez np. Jarosława Kaczyńskiego, towarzysz Gierek wyłączył rolników z systemu emerytalnego. Następnie już w czasach wolności patologia tylko się pogłębiała. Aleksander Kwaśniewski poluzował system rentowy, czym dał cwaniakom możliwość praktycznie nieograniczonego wyłudzania rent. W 1998 roku Polacy byli najbardziej chorym krajem Europy. W 1998 roku ponad 2,7 mln Polaków wywalczyło sobie prawo do renty, dzięki czemu w Polsce było trzy razy więcej rencistów niż w krajach UE. Potem SLD uśmiechnęło się do służb mundurowych, sędziów i prokuratorów, których wyłączono ze standardowego systemu emerytalnego. Chwilę potem pierwsze PiS kupiło sobie głosy górników na koszt podatników, a Platforma dokończyła dzieła zniszczenia demontując OFE, co poprawiło sytuację budżetową dosłownie na chwilę, ale będzie miało swoje smutne następstwa w przyszłości. Zaś teraz ekipa spod znaku dobrej zmiany obniżając wiek emerytalny zamknęła tylko wieko gospodarczo-demograficznej trumny.

Dzięki politykom stale kupującym sobie głosy różnych grup społecznych nasza aktywność zawodowa jest na skandalicznie niskim poziomie. W roku 2010 pośród osób w wieku produkcyjnym około 60-64% (GUS, 2011) zaliczyć można do grupy aktywnych zawodowo. Młodzi ludzie co pokazują statystyki – zarabiają mniej niż starsi. Z jednej strony jest to oczywiste, bo to kwestia doświadczenia, lat praktyki, ale jak się przyjrzymy temu dokładniej to widzimy, że system ten jaki sobie sztucznie sami stworzyliśmy stwarza dodatkowe bariery, niekoniecznie zgodne z naturalnymi. W kraju gdzie wynagrodzenie jest istotnie wyższe w sektorze publicznym niż w sektorze prywatnym i 25% PKB wytwarza sektor publiczny strażnikiem tego mechanizmu niesprawiedliwości pokoleniowej są na przykład związki zawodowe, które są organizacją hamującą zatrudnianie ludzi z zewnątrz, czyli w efekcie ludzi młodych, są organizacją zabezpieczającą miejsca pracy starszym kosztem młodszych wchodzących co dopiero na rynek pracy.

Jest to smutne, ale trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Z jednej strony lata nieefektywnej socjalistycznej gospodarki i w efekcie jej bankructwo sprawiły, że oszczędności emerytalne naszych rodziców wyparowały. Jednak z drugiej strony nasi rodzice na tle na przykład swoich rówieśników Niemców pracują mało intensywnie. Przeciętny Niemiec pracuje 41 lat. Dziś przeciętny Polak pracuje dziewięć lat krócej. Pracują też mało wydajnie. Przeciętny Niemiec wytwarza w ciągu godziny równowartość 42 euro. Jeżeli twój tata jest statystycznym Kowalskim to dane pokazują, że wytwarza w ciągu tej samej godziny równowartość 10 euro.

W między czasie nasi rodzice, dziadkowie cały czas rolują dług i żyją niestety ponad skromne możliwości systemu emerytalnego kosztem naszego i mojego pokolenia. Oficjalny dług Polaka przekroczył według Forum Obywatelskiego Rozwoju bilion złotych. To jest ponad 26 tys. na głowę. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo nie ma tutaj zobowiązań emerytalnych, a te zobowiązania emerytalne są ogromne. Różni autorzy korzystając z różnych metod szacują ukryty dług Polski na 200-300% PKB. Fundacja Obywatelskiego Rozwoju szacuje dług Polaka na przeszło 115tys. PLN. Niektórzy np. Eurostat uważają, że jest to jeszcze więcej. I tu dochodzimy do sedna problemu.

Spadek liczby ludności wynikający z obniżenia współczynnika dzietności doprowadzi do zmniejszenia liczby osób w wieku produkcyjnym z 25,9 mln w roku 2010 do 21,8 mln w 2035 roku. Co to oznacza? To oznacza ni mniej ni więcej, że stosunek pracujących do emerytów nawet bez deformy PiS obniżającej wiek emerytalny zmieni się radykalnie. W tej chwili prawie dwóch pracujących utrzymuje jednego emeryta. Za niecałe dwadzieścia lat stosunek będzie już poniżej 1,5. W 2060 roku będzie jeden do jednego. 218 miliardów złotych to kwota prognozowanego deficytu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, czyli różnica między jego zobowiązaniami a wpływami w 2060 roku, która została wyliczona na podstawie zamówionego raportu ZUS opublikowanego pod tytułem ,, Prognozy wpływów i wydatków funduszu emerytalnego do 2060 roku”. To wszystko sprawi, że niesprawiedliwość, która już ma miejsce będzie tylko postępować. Dziś utrzymywani przez nas pracujących emeryci narzekają żaląc się, że relacja ich emerytury do ostatniej płacy wynosi 60% i jak mają się za to utrzymać skoro przywykli już do innych standardów życia. My, wyż końcówki lat 70tych i początku lat 80tych będziemy mieli inny problem – jak przeżyć, bo nasza emerytura będzie wynosiła około 20% naszej ostatniej płacy.

Najgorsze jest jednak nasze podejście do tego problemu. Połowa mojego pokolenia mówi, że polityka nas nie interesuje. Druga część tych bardziej zapobiegliwych już uciekła z tego kraju wiedząc, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Trzecia część licytuje się na patriotyzm żyjąc nieistotną dziś przeszłością, czyli żołnierzami wyklętymi, rozpamiętywaniem historii Powstania Warszawskiego, czy legendy okrągłego stołu. Efekt jest taki, że statystyczny Polak ma 39 lat, statystyczny poseł 50 lat, a senator 56 lat. Tymczasem z każdym dniem licznik demograficzny bije i z każdym dniem wykręcanie się z tej pułapki, którą zgotowały nam wszystkie ekipy rządzące od czasów towarzysza Gomułki, przy aprobacie a nawet na życzenie naszych rodziców i dziadków, będzie bolało i kosztowało więcej i więcej.

Oczywiście podniesienie wieku emerytalnego to za mało, żeby katastrofa emerytalna, która czeka moje pokolenie się nie wydarzyła. To tylko początek i pierwszy i niewystarczający krok. Potrzebnych jest potem ich jeszcze wiele. To jednak temat na oddzielny wpis. Żeby zacząć leczyć chorobę zawsze najpierw musimy uświadomić sobie, że jesteśmy chorzy. To zadanie nas wszystkich. Uczelni, przedsiębiorców-pracodawców, dziennikarzy, rodziców, polski obywatelskiej, pracujących, liberałów, lewicy, prawicy, organizacji społecznych. To musi być pierwszy krok, a potem dopiero można liczyć na zainteresowanie polityków. Nigdy odwrotnie. To jest robota dla nas, by oni poczuli, że to kogoś interesuje. Tu muszą obowiązywać te same zasady, jak przy wyjściu z choroby alkoholowej, czy innych uzależnień. Alkoholik musi znać prawdę o swoim uzależnieniu, by świadomie podjąć leczenie. Wyparcie prawdy jest mechanizmem utrzymującym się poza obszarem świadomości. Inaczej my dorosłe dzieci postsocjalizmu będziemy ich chorobę polegającą na życiu na nasz koszt odczuwali zawsze. A nasze dzieci nie dostaną żadnych szans – ani na rozwój, ani na przyzwoitą medycynę, ani na nic, co było symbolem naszych aspiracji.

Pokolenie naszych rodziców wywalczyło nam wolność i demokrację. Przez chwilę modernizowali też nasz kraj, ale szybko im się znudziło i pogrążyli się w jałowych dysputach o tym, co było. Kto przeskoczył płot, kto gdzie stał i po której stronie i co mu się za to należy. To w sumie normalne. Starość to ma do siebie, że żyje się wspomnieniami i nie chce się myśleć wprzód, choćby i z tego powodu, że na końcu życie zawsze ma dla nas złą wiadomość. Dlatego też ostatnio zaczynamy się obsuwać dzięki rządom najpierw PISu, potem PO-PSL, a teraz znowu PISu w kierunku państw przegrywających. Lewar w postaci środków unijnych tą smutną prawdę tylko pudruje. Jedyne rozwiązanie to powrót do ścieżki, którą podążaliśmy na początku transformacji, a którą gdzieś zgubiliśmy przez ostatnie kilkanaście lat. Jarosław Kaczyński nas na nią nie zaprowadzi. Donald Tusk też nie, a tym bardziej Grzegorz Schetyna.

Trudno się zresztą im dziwić. I nasi rodzice i ich przedstawiciele tacy jak wspomniani powyżej Tusk i Kaczyński wychowywali się gospodarce ciągłego niedoboru, pustych półek. Nic dziwnego, że w końcu poszli drogą na skróty. Nie wytrzymali, nie dali rady. Zaczęliśmy się więc zadłużać kosztem następnych pokoleń, czyli nas i naszych dzieci. Mówi się, że historia zwykle zatacza koła. Tutaj też tak było. Najpierw nasi rodzice wychowujący się w socjalizmie odrzucili go w całości i dzięki temu zdarzył się nam cud. Niestety historia, jeśli czegokolwiek nas nauczyła, to chyba tylko tego, że nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Po 26 latach zapomnieliśmy o tym, że u podstaw socjalizmu wprawdzie leżą piękne i szczytne hasła takie jak równość i braterstwo, ale finał socjalizmu jest zawsze taki sam. Nędza i zniewolenie. Dlatego ostatnio od nowa zaczęliśmy budować PRL-bis.

By go znowu odrzucić i wrócić na prostą drogę musimy mieć nowych liderów. To powinien być ktoś z naszego pokolenia wyżu końcówki lat siedemdziesiątych i początku lat osiemdziesiątych, bo jest nas większość, a zwykle większość decyduje w demokracji. Wszystko więc zależy od nas. My musimy teraz skorzystać z tej wolności, którą wywalczyli nam nasi rodzice. Wtedy będziemy kwita. Czas wziąć sprawy tego kraju we własne ręce, a nie czekać na cud, że ktoś to za nas zrobi, bo nie zrobi, bo to nie jest w jego politycznym i często osobistym interesie. Inaczej czas z tej krainy uciekać. Polska 2017 to nie jest kraj dla młodych ludzi. Polska 2050 to nie będzie kraj ani dla młodych, ani dla starych. To będzie kraj już dla nikogo. To będzie realna, a nie wymyślona przez politycznych cwaniaków Polska w ruinie.

Zawsze jest dobry czas dla liberałów – Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Wiktorem Wojciechowskim :)

PŁACA MINIMALNA

To nie jest dobry czas dla liberałów. Dyskurs publiczny dotyczący rynku pracy został niemal całkowicie zdominowany przez idee lewicowe, które jeszcze niedawno nie były zbyt popularne. Teraz, zamiast zmniejszenia kosztów pracy, postuluje się częściej podnoszenie płacy minimalnej, obniżanie wieku emerytalnego, zwiększenie zasiłków socjalnych…

Najlepszym tego przykładem jest program „Rodzina 500 plus”, który moim zdaniem nie tylko stanowi olbrzymie obciążenie dla finansów publicznych, lecz także jest szkodliwy dla rynku pracy. Hojne transfery tworzą pułapki socjalne – uzależniają jak narkotyk, osłabiają bodźce do pracy i mogą trwale wykluczać z rynku pracy osoby o niskich dochodach. Nie znam kraju, który osiągnąłby wysokie tempo rozwoju wskutek zwiększenia transferów społecznych. Rozwój gospodarczy, a zatem i wzrost dochodów, bierze się z produktywnej pracy, a nie z zasiłków, które ostatecznie zmuszają polityków do zwiększenia fiskalizmu. Program „Rodzina 500 plus” już zmusił PiS do podniesienia podatków: wprowadzono nowe podatki sektorowe, w przyszłym roku zostaną utrzymane wyższe stawki VAT-u. Wyższe podatki hamują przecież skłonność firm do inwestowania, a w efekcie zmniejszają popyt na pracę.

No dobrze, to zatrzymajmy się na chwilę przy tej „Rodzinie 500 plus”. Na czym polega ten mechanizm wykluczenia?

Chodzi o osoby, które rezygnują z pracy, bo dochody z programu „Rodzina 500 plus” są bardziej atrakcyjne w porównaniu z wynagrodzeniem. Co więcej, w wielu wypadkach podjęcie przez te osoby legalnej pracy skutkowałoby utratą prawa do tego zasiłku. Nawet jeśli początkowo zakładają, że to tylko przejściowa przerwa w pracy, to jednak może się ona okazać trwała. Po kilku latach powrót takich osób na rynek pracy może być bardzo trudny, bo mało kto będzie chciał je zatrudnić.

800px-France_in_XXI_Century._Electric_scrubbingWróćmy jednak do tej złej pogody dla rozwiązań liberalnych. Dostrzegasz przechył w kierunku idei lewicowych, dawniej powiedzielibyśmy „socjalistycznych”?

Socjalistyczne recepty na wzrost liczby pracujących to intelektualna tandeta. Wystarczy elementarna analiza doświadczeń innych krajów, aby się przekonać, że nadmierna interwencja państwa przynosi więcej szkód niż pożytku. Przykładowo, głęboka zapaść greckiej gospodarki, w tym dramatyczny wzrost bezrobocia, nie wynikały z nadmiaru wolnego rynku, ale z rozdętych wydatków socjalnych, które zniechęcały do pracy i powiększały dług publiczny. Wysokie bezrobocie w niektórych krajach Europy Zachodniej jest skutkiem nadmiernego etatyzmu, wysokich podatków i przeregulowania gospodarki. W sprawnym państwie rząd nie kwestionuje wyroków sądów, przedsiębiorstwa nie są kontrolowane przez polityków, wolność gospodarcza nie jest ograniczona. W sprawnym państwie dominującą rolę odgrywają konkurujące ze sobą prywatne firmy, gdzie podatki są umiarkowanie niskie i gdzie prawo jest przewidywalne i można je szybko egzekwować. Recepty PiS-u na rozwój polskiej gospodarki poprzez obniżenie wieku emerytalnego, zwiększenie wydatków socjalnych czy utrzymywanie wysokiego deficytu finansów publicznych w okresie bardzo dobrej koniunktury są de facto przepisem na głęboki kryzys fiskalny, a w najlepszym razie na silne spowolnienie tempa wzrostu PKB.

Jasne, ale weźmy sztandarowy obecnie postulat podniesienia minimalnej stawki godzinowej za pracę. Dlaczego mówi się o tym, a nie o obniżaniu kosztów pracy, jak jeszcze 10 lat temu? Pracodawcy muszą wreszcie w większym stopniu niż dotychczas dzielić się swoimi dochodami z pracownikami. Słyszymy to ze wszystkich stron sceny politycznej.

Zacznijmy od tego, że to nie politycy tworzą miejsca pracy, tylko przedsiębiorcy. Ustalanie zbyt wysokiej minimalnej stawki godzinowej, czyli faktycznie wysokiej płacy minimalnej, to z góry skazana na porażkę próba dekretowania dobrobytu. Wysoka płaca minimalna zabija legalne zatrudnienie i wpycha w szarą strefę osoby o niskiej wydajności w identyczny sposób jak wysokie pozapłacowe koszty pracy. Obecnie klin podatkowy w Polsce jest niższy niż w większości krajów Europy Zachodniej. Mimo to w niektórych niskowydajnych sektorach gospodarki lub w słabo rozwiniętych regionach kraju klin podatkowy na tyle podnosi całkowite koszty zatrudnienia, że pracodawcy nie chcą legalnie zatrudniać pracowników. Poziom dochodów musi odzwierciedlać rynkową wartość wytworzonych dóbr. Jeżeli wysokie podatki lub wysoka płaca minimalna powodują, że koszty pracy przewyższają rynkową wartość pracy, to pracodawcy ograniczają legalne zatrudnienie lub zatrudniają na czarno.

Wszyscy tak mówią, ale to nie zawsze prawda.

Zgoda. Skala negatywnego wpływu wysokich kosztów pracy na wielkość zatrudnienia jest zróżnicowana. Płaca minimalna, która od przyszłego roku ma wynosić 2000 zł miesięcznie, praktycznie nie będzie hamować zatrudnienia w Warszawie. Ale w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo, jak np. na tzw. ścianie wschodniej, tak wysoka płaca minimalna będzie wpychać wielu pracowników do szarej strefy. W efekcie wysoka płaca minimalna doprowadzi do trwałego rozwarstwienia dochodów i pogłębienia nierówności.

W porządku, ale zwolennicy podniesienia minimalnej stawki godzinowej argumentują, że firmy będą po prostu musiały się przystosować, a pracownicy przestaną biedować, wykonując pracę za głodowe zupełnie stawki, jak to się dzieje dzisiaj. Zarobki z legalnej pracy powinny pozwalać na godne życie.

Na problem niskich wynagrodzeń można spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Pracodawcy widzą pełny koszt pracy, czyli nie tylko pensje wypłacane pracownikom, lecz także wszystkie obowiązkowe narzuty. Pracownicy z kolei widzą tylko to, co dostają „na rękę” i często twierdzą, że ich pracodawcy to bezduszni kapitaliści, którzy płacą zbyt mało. Podnoszenie płacy minimalnej nie jest dobrym sposobem na rozwiązanie tego problemu. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby obniżenie pozapłacowych kosztów pracy dla osób o niskich dochodach.

Ale to by oznaczało obniżenie dochodów do budżetu.

Tak, taki byłby skutek. Rząd PiS-u zapowiada tzw. dużą reformę podatkową, która od 2018 r. ma wprowadzić w życie „jednolitą daninę” będącą połączeniem podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne.

Czyli to, co tak nieudolnie w kampanii przed ostatnimi wyborami proponowała PO?

Tak, idea obu rozwiązań jest ta sama. To idea bardzo dobra, pozwalająca zarówno uprościć system podatkowo-składkowy, jak i obniżyć klin podatkowy dla osób o niskich dochodach. Oczywiście trzeba w takiej sytuacji zaproponować sposób pokrycia ubytku dochodów budżetowych.

Jak to zrobić?

Można zwiększyć dochody z innych danin lub ograniczyć wydatki publiczne, najlepiej te zniechęcające do podejmowania pracy. Obniżenie fiskalizmu wskutek obniżenia wydatków publicznych jest oczywiście lepsze dla perspektyw wzrostu gospodarki niż tylko zmiana w strukturze dochodów podatkowych państwa. Na pewno nie warto dążyć do tego, aby koszty obniżenia obciążeń dla osób o najniższych dochodach były przerzucone na pracowników o dochodach średnich i wysokich. Progresja podatkowa silnie obciążająca dochody osób zarabiających kilka czy kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie nie jest receptą na sprawnie funkcjonujący rynek pracy. W ten sposób wzmocniłyby się tylko bodźce osób wykształconych, np. informatyków, do emigracji zarobkowej. Wysokie podatki dla średniej i wysokiej klasy specjalistów mogą znacząco osłabiać bodźce pracowników do podnoszenia kwalifikacji zawodowych.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tej stawki minimalnej. Jak rozumiem, logika tego wymuszenia na pracodawcach, by podnieśli płacę minimalną, wynika z olbrzymiej nierównowagi w relacjach pracodawców z pracownikami. Mamy w Polsce bardzo słabe związki zawodowe, a w firmach prywatnych one często w ogóle nie funkcjonują. Brakuje więc na rynku pracy istotnego aktora broniącego interesów pracowników. W tej sytuacji to państwo musi brać na siebie tę rolę i co jakiś czas wymuszać podwyżki wynagrodzeń. W przeciwnym razie, gdy siła negocjacyjna obu stron jest tak nierówna, pracodawcy pensji nie podniosą.

Powtórzę, administracyjne podnoszenie wynagrodzeń to próba dekretowana dobrobytu. Nie twierdzę, że powinniśmy zlikwidować płacę minimalną. Niech jednak pozostaje ona na takim poziomie, aby nie była źródłem patologii w postaci wpychania ludzi do szarej strefy.

Ale przecież tego poziomu nie da się precyzyjnie wyliczyć. On zawsze będzie arbitralnie narzucony.

Tego się nie da wyliczyć przede wszystkim dlatego, że stopień rozwoju poszczególnych regionów w Polsce jest bardzo zróżnicowany. Wiemy doskonale, że np. i przeciętne wynagrodzenia, i koszty życia w Warszawie są dużo wyższe niż na Podlasiu. Jeśli stawka minimalna będzie dostosowana do kosztów życia w stolicy, to zabije legalny rynek pracy na ścianie wschodniej. Jeśli natomiast będzie dostosowana do warunków na Podlasiu, to za tą stawkę osoba w dużej aglomeracji może nie być w stanie się utrzymać.

Może więc należałoby zróżnicować pensję minimalną w zależności od województwa?

Regionalne zróżnicowanie płacy minimalnej to na pewno dobry kierunek zmian. Uważam, że powinniśmy ustalać jej poziom na szczeblu powiatów, a nie województw. Województwa są bardzo duże i jednocześnie bardzo zróżnicowane wewnętrznie pod względem poziomu płac. Sytuacja na rynku pracy w niektórych powiatach na Mazowszu jest gorsza niż na tzw. ścianie wschodniej. Pod względem poziomu wynagrodzeń dzieli je przepaść od aglomeracji warszawskiej. Nie mamy jednego rynku pracy w Polsce, tylko tysiące.

Tyle że takie zróżnicowanie płacy minimalnej prowadziłoby do kombinowania z przenoszeniem firm do powiatów, gdzie regulacje są bardziej przyjazne dla pracodawców. To prosty przepis na tworzenie kolejnego patologicznego systemu.

Nie ma rozwiązań idealnych.

To co należałoby zrobić z tym problemem?

Jeśli już mamy jednolity poziom płacy minimalnej ustalony dla całego kraju, to lepiej, gdyby był on dostosowany do wydajności pracy w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo niż do przeciętnego wynagrodzenia w Polsce.

Jaki to byłby poziom?

Dzisiaj płaca minimalna w Polsce to nieco ponad 40 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W innych krajach, w których nie obserwuje się istotnego negatywnego wpływu płacy minimalnej na wielkość zatrudnienia, wynosi ona 30–35 proc. przeciętnych wynagrodzeń. Można to traktować jako wskazówkę.

NIERÓWNOŚCI

Robert Seymour, 1798-1836, Shaving by SteamInnym ulubionym tematem rozmów, na pewno od czasu pojawienia się na rynku słynnej książki Thomasa Piketty’ego, są nierówności. Czy nierówności faktycznie rosną?

W skali świata w okresie ostatnich 20 lat problem relatywnie niskiego wzrostu wynagrodzeń dotyczył 25 proc. najlepiej zarabiających z wyjątkiem tego słynnego 1 proc. osób, które osiągają rekordowo wysokie dochody. Jednocześnie obserwowano silny wzrost dochodów osób, których zarobki kształtują się na poziomie bliskim mediany globalnych płac. W praktyce oznacza to, że dochody klasy średniej w krajach rozwiniętych rzeczywiście rosły w tym czasie relatywnie dużo wolniej niż wysokiej klasy specjalistów. Z kolei realne dochody klasy średniej w szybko rozwijających się krajach azjatyckich, takich jak choćby Chiny czy Indie, wzrastały nawet szybciej niż pensje menedżerów w najbogatszych krajach OECD. O ile globalizacja pozwoliła zmniejszyć dysproporcje dochodów w skali globu, o tyle towarzyszył jej wzrost nierówności dochodowych w poszczególnych krajach.

A w Polsce?

Pod względem nierówności dochodów Polska jest europejskim średniakiem. Różne wskaźniki pokazują, że skala nierówności dochodowych w Polsce maleje od dekady. Nierówności dochodowe w Polsce są obecnie wyższe niż np. w Czechach, na Słowacji czy w krajach skandynawskich, ale jednocześnie niższe niż chociażby w Estonii, Hiszpanii czy we Włoszech.

Naprawdę?

Tak. Zresztą na pewnym etapie rozwoju gospodarczego naturalne jest, że nierówności dochodowe się powiększają. Wskutek przywrócenia zasad wolnego rynku w Polsce 25 lat temu wreszcie zaczęły być doceniane ludzka przedsiębiorczość, talent i kwalifikacje. W efekcie osoby utalentowane, twórcze, pomysłowe zaczęły zarabiać więcej niż osoby pozbawione tych cech. To jest zdrowa sytuacja. Nierówności dochodów nie są niczym złym, o ile odzwierciedlają różny rozkład w społeczeństwie talentów, zdolności czy pomysłowości. Gdyby osoby ponadprzeciętnie twórcze nie miały szans na uzyskanie odpowiedniej gratyfikacji za swoją pracę, to ich bodźce do wykorzystywania swoich zdolności spadłyby do zera.

Z takimi nierównościami nie należy więc, twoim zdaniem, walczyć?

Nie, bo nie można zabijać bodźców do kreatywności. Kraje, w których twórcy czy przedsiębiorcy nie mają szans na uzyskanie odpowiedniej nagrody finansowej za osiągnięte efekty ich pracy, nie mają szans na szybki rozwój. Nie zapominajmy, że jedynym źródłem wzrostu dochodów w długim okresie są innowacje, które unowocześniają technologię produkcji. Co innego nierówności szans. Zadaniem państwa jest usuwanie wszelkich barier po to, aby ludzie o podobnych zdolnościach mieli zbliżone szanse na realizację swoich życiowych planów. Państwo powinno zapewniać dobry, efektywny system edukacji, który pozwala wyrównać szanse na rynku pracy dzieci, które urodziły się w rodzinach o różnym poziomie dochodu. Na marginesie dodam: to wcale nie musi oznaczać, że system edukacji musi być państwowy. Chodzi tylko o to, aby był efektywny.

Rozumiem. Tu nie ma sporu. Jednak przecież nierówności dochodowe na świecie, a coraz bardziej w Polsce, nie zależą tylko od nierównej dystrybucji talentów, ale od odziedziczonego kapitału. Leń i nieuk pozbawiony talentu może być jednocześnie bardzo zamożny dzięki wcześniejszej pracy swoich rodziców.

Nie widzę w tym nic złego. Dlaczego państwo miałoby ingerować w to, co rodzice planują zrobić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi? Mogą zarówno wszystko skonsumować, jak i pozostawić część majątku swoim dzieciom. To powinna być ich indywidualna decyzja. Jeśli spadkobierca potrafi ten majątek pomnożyć, to bardzo dobrze, a jeśli go roztrwoni – to też jego prawo.

A ja bym się jednak upierał, że lepiej opodatkować taki odziedziczony majątek niż pracę.

Absolutnie nie. Ten majątek był przecież zgromadzony z dochodów, które wcześniej podlegały opodatkowaniu. Opodatkowanie spadków zachęca do konsumpcji, a nie do oszczędności. Jest zatem antyrozwojowe. Gromadzenie oszczędności jest niezwykle ważne dla wzrostu gospodarki, bo oszczędności finansują inwestycje.

ZAPAŚĆ DEMOGRAFICZNA

Pomówmy teraz o głównym problemie, jaki stoi przed rynkiem pracy w Polsce w perspektywie najbliższych kilkunastu lat. Pokolenie powojennego wyżu odchodzi na emeryturę i nie ma go kto zastąpić, bo pokolenie wchodzące na rynek pracy jest dużo mniej liczne. Politycy się tym nie przejmują i obiecują m.in. obniżenie wieku emerytalnego, a raczej powinni obiecywać krew, pot i łzy.

Tak, z prognoz demograficznych wynika jednoznacznie, że czekają nas głębokie zmiany w strukturze ludności. Pomimo stopniowego podwyższania wieku emerytalnego do 67 lat dla obu płci, w okresie najbliższych 25 lat z rynku pracy ubędzie mniej więcej 2,5 mln osób.

Inne kraje europejskie też będą miały podobny problem. Na przykład Niemcy.

Tak, ale w innych krajach w związku z tym podnosi się wiek emerytalny, a u nas politycy zapowiadają jego obniżenie. Gdybyśmy faktycznie cofnęli wiek emerytalny do poprzedniego poziomu, czyli do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, to ubytek rąk do pracy byłby prawie dwukrotnie wyższy i wyniósłby aż 4,5 mln osób. Brak tych 2 mln osób można by porównać do całkowitego wyludnienia się np. Warszawy lub województwo kujawsko-pomorskiego.

Rozumiem, że doprowadzi to do spowolnienia wzrostu gospodarczego, bo będzie mniej rąk do pracy.

Tak. Przeciwnikom podwyższania wieku emerytalnego warto uświadomić, że wyższy wiek emerytalny nie zapobiegnie, ale jedynie złagodzi spadek liczby osób w wieku produkcyjnym. Ten spadek nie tylko wpłynie na spowolnienie wzrostu gospodarki, naszych dochodów, lecz także pogorszy stan finansów publicznych.

Będziemy musieli płacić więcej na służbę zdrowia i emerytury.

Głównym wyzwaniem będzie utrzymanie systemu emerytalnego. Kurcząca się liczba osób w wieku produkcyjnym będzie musiała finansować świadczenia dla rosnącej grupy emerytów. Ale słusznie zwracasz uwagę na wzrost wydatków na opiekę zdrowotną związany z tym, że coraz dłużej żyjemy. Tego zagrożenia chyba się jeszcze nie docenia.

Czy możemy jakoś uniknąć wybuchu tej bomby demograficznej?

Aby tego uniknąć, musielibyśmy znacząco zwiększyć zarówno odsetek pracujących wśród osób w wieku produkcyjnym, jak i liczbę pracujących imigrantów. Doświadczenia innych krajów europejskich, takich jak np. Niemcy, Holandia, Dania czy Szwecja, pokazują, że zwiększenie stopy zatrudnienia jest możliwe, ale wymaga m.in. elastycznego rynku pracy, sprawnego systemu pośrednictwa pracy, silnych bodźców do podejmowania zatrudnienia, ograniczonego dostępu do zasiłków socjalnych czy wreszcie ograniczonych możliwości wczesnego przechodzenia na emeryturę. Wysokiej stopie zatrudnienia sprzyjają także zrównoważone finanse publiczne oraz przejrzystość i przewidywalność prawa, która wzmacnia bodźce sektora prywatnego do produktywnych inwestycji.

Wydaje się, że obecnie postulaty „zwiększenia stopy zatrudnienia” przegrywają ze społecznym oczekiwaniem na cofnięcie niepopularnej reformy emerytalnej wprowadzonej przez rząd PO i PSL-u.

Popularność nie może być miarą, według której oceniamy sensowność rozwiązań gospodarczych. Wysokie wydatki społeczne mogą być popularne, ale są zabójcze dla gospodarki. Perspektywa wysokich wynagrodzeń może być popularna, ale z tego kompletnie nic nie wynika. Niestety, populizm trafia na podatny grunt u ludzi, którzy nie chcą używać zdrowego rozsądku. Podwyższenie wieku emerytalnego było konieczne. W następstwie ograniczenia możliwości przechodzenia na wczesne emerytury i rozpoczęcia podwyższania wieku emerytalnego od kilku lat odnotowujemy systematyczny wzrost stopy zatrudnienia osób powyżej 55. roku życia. To zjawisko bardzo pozytywne. Uważam, że zamiast z pobudek czysto populistycznych mówić o obniżeniu wieku emerytalnego, powinniśmy rozważyć jeszcze szybsze jego podwyższanie, szczególnie w wypadku kobiet.

Czy rozwiązaniem problemu braku rąk do pracy może być ściągnięcie do Polski imigrantów zarobkowych?

Tak uważam. Niezależnie od innych reform powinniśmy otworzyć się na emigrację pracowników z innych krajów. Już dzisiaj pracodawcy w wielu branżach odczuwają olbrzymie braki kadrowe, a to zjawisko będzie tylko narastać wraz ze spadkiem liczby osób pracujących. Szeroko zakrojony program ściągania do Polski imigrantów mógłby istotnie poprawić naszą sytuację demograficzną, a tym samym wzmocnić fundamenty wzrostu gospodarki.

Ilu tych imigrantów powinniśmy przyjąć, żeby było to odczuwalne w kontekście sytuacji na rynku pracy?

Jeśli do Polski przyjechałoby ok. 750 tys. imigrantów, to liczba pracujących wzrosłaby o mniej więcej 5 proc. Patrząc na olbrzymią skalę prognozowanego spadku liczby pracujących w przyszłości, powinniśmy dążyć do tego, aby młodych imigrantów ściągnąć nawet trzykrotnie więcej. To będzie bardzo trudne, bo pod względem poziomu wynagrodzeń nie jesteśmy dla imigrantów krajem tak atrakcyjnym jak np. Niemcy, ale bezwzględnie warto iść w tym kierunku.

Ponad 2 mln imigrantów to dużo. Może jednak wystarczyłoby zmobilizować do pracy Polaków? Przecież spośród osób w wieku produkcyjnym pracuje niewiele ponad połowa.

Dziś spośród osób w wieku 15–64 lata pracuje 64 proc. Nawet jeśli osiągniemy poziom europejskich liderów, czyli Niemców, Duńczyków czy Szwajcarów, gdzie pracuje niewiele ponad 70 proc., to i tak liczba pracujących będzie się kurczyć. Nie należy więc bazować tylko na nadziei, że uda nam się wprowadzić reformy, które zwiększą liczbę pracujących Polaków. Równolegle powinniśmy tworzyć programy zachęcające do przyjeżdżania do Polski osoby z zagranicy.

Nie ma od tego odwrotu?

Nie ma.

25+od podwykonawcy do kreatora, czyli jak zapewnić Polsce kolejne 25 lat sukcesu :)

WSTĘP

Przez ostatnie 25 lat Polsce udało się przestawić gospodarkę na tory rynkowe i zmniejszyć dystans dzielący nas od zamożnych krajów Europy. Głębokie i dość konsekwentnie realizowane reformy gospodarcze w minionym ćwierćwieczu nadały Polsce pęd, który teraz jednak wygasa. Kończą się proste rezerwy wzrostu, choć jest ich więcej niż w innych krajach naszego regionu. Dlatego też przyszłe tempo rozwoju w obecnych warunkach instytucjonalnych będzie znacznie wolniejsze niż w minionym ćwierćwieczu.

Doświadczenia krajów, w których tempo wzrostu nie zwolniło, pokazują, że kluczem do sukcesu jest odpowiedzialna polityka makroekonomiczna i dokonane we właściwym czasie zmiany instytucjonalne przestawiające gospodarkę na nowe tory wzrostu produktywności. Tylko takie podejście pozwoli na pełne wykorzystanie potencjału tkwiącego w polskich firmach i w Polakach. Ale niewłaściwa czy krótkowzroczna polityka makroekonomiczna może zniweczyć najlepsze zmiany instytucjonalne, co boleśnie pokazał ostatni kryzys finansowo-fiskalny. Dlatego niezbędne reformy strukturalne, kładące podwaliny pod nasz przyszły rozwój, muszą znaleźć oparcie w odpowiedzialnej policy mix, czyli polityce gwarantującej niski dług publiczny, zbilansowany strukturalnie budżet i przewidywalną niską inflację, wspierającej akumulację krajowych oszczędności dla finansowania niezbędnych inwestycji rozwojowych. Tylko na takim solidnym fundamencie można budować reformy strukturalne.Celem kolejnych 25 lat jest osiągniecie poziomu dochodów na głowę mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) porównywalnego do średniej w krajach Europy Północnej[1]. I jest to realne. Aby tak się stało musimy rozwijać się o 2–2,5 punktu procentowego szybciej od tych krajów. Na to nie wystarczy inercyjny wzrost na bazie przemian z lat 90.

Wyzwania, które stoją przed nami w perspektywie najbliższych 25 lat, nie odbiegają zasadniczo od tych, z którymi mierzy się świat rozwinięty. Jest więc o tyle łatwiej, iż przyszłe reformy nie muszą być aż tak radykalne, jak te sprzed 25 lat. Ale jest o tyle trudniej, że muszą one być bardziej precyzyjne i finezyjne w konstrukcji. Trudniej też o polityczną wolę ich przeprowadzenia, gdyż inercyjny wzrost w tempie 2–3 proc. PKB dla wielu polityków stał się atrakcyjną alternatywą, nawet jeśli nie spełnia szerszych aspiracji społeczeństwa. Przy takim inercyjnym wzroście nie będzie możliwe obniżenie stopy bezrobocia do poziomu zbliżonego do niemieckiego, czyli do 5 proc. Na szczęście większość Polaków akceptuje podstawowe zasady wolnego rynku, co jest silną bazą do tego, aby proces transformacji i zmian kontynuować.

Syntetyczne spojrzenie na minione ćwierć wieku pokazuje, że efektem wprowadzonych zmian w systemie gospodarczym był olbrzymi skok w dochodach ludności, szczególnie wyraźnie widoczny w porównaniu ze średnią dla krajów UE15[2]. O ile na początku lat 90., po spadku PKB związanym z szokiem transformacji, dochód w przeliczeniu na jednego mieszkańca stanowił niewiele ponad 30 proc. poziomu w UE15, to w 2012 r. relacja ta wyniosła 61 proc.[3]. Nasz sukces był zbliżony do tego osiągniętego przez inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej (rys. 1).

Tak duży skok cywilizacyjny był możliwy m.in. dzięki uwalniającej energię prywatną wolnej konkurencji, szybkiej imitacji i absorpcji doświadczeń zagranicznych oraz budowie nowego ładu instytucjonalno-prawnego inspirowanego perspektywą członkostwa w Unii Europejskiej. W ciągu ćwierćwiecza polskiej wolności udało się zasadniczo przeobrazić nieefektywną gospodarkę centralnie planowaną w zintegrowaną z Zachodem, konkurencyjną gospodarkę rynkową. Zmieniły się zasadniczo struktura i wolumen produkcji oraz handlu zagranicznego, a polska gospodarka jest dziś silnie wbudowana w europejskie sieci kooperacji. W eksporcie nie dominują już surowce i towary niskoprzetworzone. Ich miejsce zajęła produkcja średnio zaawansowana technologicznie o wyraźnie większej wartości dodanej. Reformy gospodarcze lat 90. i późniejsza integracja z Unią Europejską wywołały zmiany nie tylko w kierunku i strukturze naszej oferty handlowej. Zmieniły też standardy biznesowe i sposób myślenia polskich przedsiębiorców, menedżerów i pracowników. Pierwsze polskie firmy – choć skala tego zjawiska nie jest jeszcze bardzo duża – stają się liderami swoich branż na europejską, a w niektórych wypadkach nawet na globalną skalę.

Ważnym elementem zmian systemowych było usamorządowienie. Gminy i województwa samorządowe okazały się dobrym i efektywnym gospodarzem, coraz lepiej zarządzającym powierzonym im majątkiem. W ostatniej dekadzie sprawnie koordynowały liczne, nierzadko bardzo złożone inwestycje infrastrukturalne, których skala po roku 2006 istotnie wzrosła dzięki znaczącemu współfinansowaniu ze strony środków unijnych.

Tyle historii. Docenienie dokonań ostatniego dwudziestopięciolecia nie oznacza, że dziś możemy spocząć na laurach. Dynamicznie zmienia się otoczenie wokół nas. Postęp technologiczny przyśpiesza. Głębokie zmiany strukturalne w krajach południa Europy mogą oznaczać skokową poprawę ich konkurencyjności i większą rywalizację o produktywne inwestycje w obrębie Unii Europejskiej. Szczególnie jeśli towarzyszyć im będą dobrze zaprojektowane instytucjonalne przekształcenia strefy euro. Równolegle następują zmiany o charakterze geopolitycznym, pociągające za sobą niebagatelne skutki gospodarcze dla naszego kraju. Przede wszystkim nastąpiło przesunięcie globalnego centrum wzrostu do szybko rozwijającej się Azji. Między innymi z tego powodu od roku 1990 ceny surowców i paliw na rynkach światowych uległy potrojeniu, a globalny rynek energii doświadcza prawdopodobnie najszybszych przeobrażeń od kryzysów naftowych połowy lat 70. Dodatkowym wyzwaniem dla naszej konkurencyjności będzie kształtowana obecnie umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Integracja z bardzo innowacyjną, a jednocześnie opierającą się na dużych zasobach energetycznych i surowcowych gospodarką amerykańską jest dziś dla Europy nie tylko niewątpliwą ekonomiczną szansą, lecz także poważnym wyzwaniem strukturalnym. W nadchodzącym ćwierćwieczu Polskę czeka więc konfrontacja z dużo bardziej wymagającym i konkurencyjnym otoczeniem zewnętrznym, niż to, które towarzyszyło transformacji lat 1989–2013. Kluczowa w tej sytuacji jest budowa gospodarki stabilnej i silnej, a więc przede wszystkim produktywnej i innowacyjnej oraz zdolnej do szybkiej adaptacji. Bez tego nie będzie możliwe realizowanie celów społecznych takich jak poprawa dobrobytu ludności, podniesienie jakości usług publicznych czy też stworzenie nowoczesnej i zdolnej do skutecznej obrony naszego terytorium armii.

Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie możliwe bez spełnienia czterech warunków.

Pierwszy to zbilansowana strukturalnie gospodarka, która wspiera wzrost oszczędności i nie naraża obywateli na ryzyko gwałtownej destabilizacji makroekonomicznej.

Drugi to takie kształtowanie mechanizmów rynkowych i rozwiązań instytucjonalnych, aby ułatwiały one przedsiębiorcom szybkie zmiany i dostosowanie do zmieniających się warunków.

Trzeci to przełamanie blokad uniemożliwiających naszej gospodarce osiągnięcie poziomu zaawansowania technologicznego i organizacyjnego charakterystycznego dla państw Europy Północnej czy Stanów Zjednoczonych. A więc odejście od modelu podwykonawcy do modelu kreatora i wykonawcy nowoczesnych wyrobów i usług.

Czwarty to lepsze niż dotychczas wykorzystanie rezerwuaru siły roboczej, widocznego w nadmiernym zatrudnieniu na terenach wiejskich oraz mającego odbicie w niskiej aktywności zawodowej Polaków.

Brakuje takiej strategii. Obecnie pod względem struktury gospodarczej, ładu instytucjonalnego i jakości regulacji Polska przypomina takie kraje jak Hiszpania czy Grecja. Ich dynamika rozwoju zwolniła, na długo zanim osiągnęły one poziom dobrobytu charakterystyczny dla Skandynawii czy Ameryki Północnej. Jeśli nie chcemy podzielić tego losu, potrzebne są nam spójne i całościowe reformy drugiej generacji. Historia gospodarcza[4] dobitnie pokazuje, że wraz z rozwojem gospodarki musi ewoluować otaczający ją system instytucjonalno-prawny. Przy braku postępu procesy doganiania zostaną zatrzymane. Innymi słowy rozwiązania, które zapewniały Polsce sukces w warunkach transformacji, nie są już wystarczające dla kraju o średnim poziomie zamożności i ukształtowanej gospodarce rynkowej.

W strategii na następne 25 lat nie można dokonywać wybiórczych zmian. Potrzeba całościowego podejścia, gdyż poszczególne elementy systemu gospodarczego wzajemnie się uzupełniają. Konieczność zmian nie może być traktowana w żadnym wypadku jako zachęta do interwencjonizmu – chodzi o poprawę jakości systemu gospodarczego poprzez zmianę roli państwa z biurokratyczno-administracyjnej do strategicznej. Celem powinno być tworzenie regulacji, dzięki którym skutecznie będzie działał wolny rynek, stworzenie systemu bodźców zachęcających gospodarstwa domowe do produktywnych wyborów w obszarze pracy, oszczędzania i edukacji, zbudowanie otoczenia instytucjonalnego wzmacniającego proefektywnościowe procesy w przedsiębiorstwach.

Niezbędnym elementem zmian jest też szybka poprawa świadomości ekonomicznej obywateli. Impulsem zmian zapoczątkowanych 25 lat temu były wolność i przedsiębiorczość, których wcześniejszy, nakazowo-rozdzielczy system starał się nie dopuszczać. Dziś niezbędna jest edukacja ekonomiczna od najmłodszych lat, kształtująca określone postawy zarówno przyszłych przedsiębiorców, jak i ich pracowników. Pierwsi z nich muszą sobie zdawać sprawę, że bez wydajnych, dobrze opłacanych pracowników i menedżerów ich firmy nie będą się rozwijać, tak aby móc konkurować na rynku krajowym i międzynarodowym. Drudzy natomiast muszą być świadomi tego, że wzrost ich wynagrodzenia (komfortu i poziomu życia) zależy od ich produktywności i zaangażowania – od sukcesu firmy, w której pracują, a nie od decyzji na szczeblu rządowym. Zmiana takiej postawy to z jednej strony podstawowa wiedza ekonomiczna, która powinna być przekazywana już od szkoły podstawowej na równi z innymi przedmiotami takimi jak matematyka, historia czy geografia. Z drugiej strony to promowanie i pokazywanie, że wydajność i produktywność we wszelkim działaniu jest opłacalna i doceniana. Tu dużą rolę powinny odegrać media i organizacje pozarządowe pokazujące przykłady takich postaw zarówno w grupie przedsiębiorców (co się częściowo dzieje), jak i ich pracowników.

STRESZCZENIE

Nadrzędnym celem strategii 25+ jest osiągnięcie dochodów na mieszkańca na poziomie zbliżonym do poziomu dochodów w krajach Europy Północnej. Wymaga to rozwoju w tempie o 2–2,5 punktu procentowego wyższym niż w tych krajach. Musi ono następować równocześnie z likwidacją barier ograniczających możliwość korzystania z wytwarzanego bogactwa przez wszystkich obywateli. Osiągnięcie tego stanu możliwe jest poprzez realizację celów szczegółowych na poziomie makro- i mikroekonomicznym.

Cele szczegółowe o znaczeniu makroekonomicznym niezbędne w realizacji celu nadrzędnego to trwałe podniesienie konkurencyjności polskich firm oraz podniesienie produktywności polskich pracowników. Ich realizacja odbywać się będzie poprzez przesuwanie produkcji w kierunku wytwarzania zaawansowanych dóbr i usług, koncentrowanie działalności w najbardziej wydajnych podmiotach oraz upowszechnienie wdrażania postępu technologicznego w przedsiębiorstwach.

Na poziomie mikroekonomicznym podniesienie produktywności firm wymaga zmian otoczenia regulacyjno-prawnego. Muszą zostać zlikwidowane regulacje ograniczające konkurencję. Konieczne są: wzmocnienie ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, poprawa jakości działania sądów gospodarczych, zmniejszenie liczby obowiązków administracyjnych, zlikwidowanie podziałów na rynku pracy poprzez reformę prawa pracy. Zmianie musi ulec także otoczenie instytucjonalne firm tworzone przez sektor publiczny, którego rola musi ewoluować od stricte biurokratycznej, do wspierania kreatywności przedsiębiorstw i obywateli oraz działania na korzyść ogółu społeczeństwa. Realizacja strategii 25+ musi odbywać się w warunkach społecznego dialogu i szerokiej współpracy różnych środowisk, przyczyniając się do budowy kapitału społecznego.

Dalsza część raportu składa się z sześciu sekcji. W pierwszej z nich opisane zostały czynniki wpływające na międzynarodową konkurencyjność gospodarek. W rozdziale tym zwracamy szczególną uwagę na zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych. To właśnie naszym zdaniem jest głównym wyzwaniem Polski na następne lata.

W kolejnej sekcji opisane są czynniki determinujące produktywność na poziomie makro. W ramach diagnozy zwracamy uwagę na fakt, iż w Polsce dominują sektory pracochłonne o niskim poziomie wydajności, co wiąże się również z nieefektywnym wykorzystaniem zasobów pracy. Kolejny rozdział opisuje pożądane w tym zakresie kierunki zmian, które sprzyjać będą wzrostowi udziału konkurencyjnego sektora wytwórczego. Nie proponujemy działań interwencjonistycznych, lecz podażowe, czyli takie jak deregulacja, wsparcie dla migracji ze wsi do miast czy też zaprzestanie wspierania branż przestarzałych, pracochłonnych.

Kolejne dwie sekcje poświęcone są kwestiom mikroekonomicznym. W diagnozie zwracamy uwagę na to, że polski przemysł koncentruje swą działalność na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. W ramach rekomendacji proponujemy zniesienie barier regulacyjnych ograniczających konkurencję, poprawę otoczenia administracyjno-prawnego (w tym działalności sądów), stabilność orzecznictwa podatkowego oraz większy nacisk na współpracę nauki z biznesem.

Przedostatnia część poświęcona jest zmianom w sektorze publicznym, które naszym zdaniem są warunkiem wstępnym dla wszelkich innych istotnych przemian w naszym kraju.

Ostatnią część raportu stanowi podsumowanie. Wskazujemy w nim, że Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Aby realizacja takiego planu się powiodła, proponujemy skupienie działań na następujących pięciu obszarach: (I) prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej, sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych i zabezpieczającej gospodarkę przed narastaniem nierównowag; (II) realizacji szerokiej agendy deregulacyjnej; (III) wspieraniu procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością; (IV) uwolnieniu ogromnego potencjału zasobów pracy, zwłaszcza siły roboczej zaangażowanej dziś w rolnictwie; (V) realizacji głębokich zmian instytucjonalnych, w szczególności zmian w funkcjonowaniu sektora publicznego.

Raport ten nie obejmuje wszystkich obszarów gospodarki. Nie zajmujemy się więc szczegółowo tak ważnymi dziedzinami, jak ochrona zdrowia, edukacja czy system emerytalny. Skupiamy się wyłącznie na warunkach niezbędnych do zwiększania wydajności ogółem. Oczywiście zmiany proefektywnościowe w nieobjętych analizą obszarach celowi temu również by sprzyjały. Niemniej klucz do zrozumienia najważniejszych dla polski wyzwań dotyczy szeroko rozumianego otoczenia regulacyjno-instytucjonalnego. I na nim się w niniejszym raporcie koncentrujemy.

DLACZEGO PRODUKTYWNOŚĆ I MIĘDZYNARODOWA KONKURENCYJNOŚĆ SĄ KLUCZOWE

Aby osiągnąć poziom gospodarek Europy Północnej, polska polityka powinna skoncentrować się na budowie produktywnej gospodarki opartej na innowacjach i konkurencji rynkowej.

Najważniejszym wyzwaniem na kolejne dekady jest odpowiedź na pytanie, jak w sposób trwały i skuteczny podnieść konkurencyjność polskich firm i produktywność polskich pracowników. Istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy międzynarodową konkurencyjnością działających w danym kraju przedsiębiorstw a produktywnością pracy i wzrostem gospodarczym (rys. 2). Międzynarodowa konkurencyjność podmiotów z danego kraju określa skalę jego nadwyżki ekonomicznej, czyli zysków firm i wynagrodzeń, jakie mogą otrzymać pracownicy w zamian za swoją pracę. Im nadwyżka ekonomiczna jest większa, tym wyższa jest skłonność i zdolność gospodarki do inwestowania, czyli akumulowania kapitału fizycznego (budynki, maszyny, środki transportu itd.), ludzkiego (wiedza) i kreatywnego (nowe idee). Dzięki temu następuje poprawa efektywności wykorzystania czynników produkcji (kapitału, pracy, technologii), czemu zazwyczaj towarzyszy zmiana struktury branżowej gospodarki. Procesy te sprzyjają poprawie międzynarodowej konkurencyjności firm krajowych, czyli ich zdolności do rywalizacji z przedsiębiorstwami zagranicznymi na rynku globalnym. Jeśli proces ten przebiega w sposób efektywny, to gospodarka nieustannie ewoluuje w kierunku dóbr i usług o wyższym poziomie zaawansowania. Dzięki temu właściciele kapitału zyskują wysoki zwrot z inwestycji, pracownicy doświadczają trwałego wzrostu płac, a realizacja zadań publicznych może opierać się na solidnej bazie podatkowej, umożliwiającej efektywne realizowanie funkcji państwa. Problem pojawia się wtedy, gdy otoczenie instytucjonalno-prawne zaburza funkcjonowanie tego procesu, skłaniając poszczególne podmioty gospodarujące i obywateli do zachowań bardziej kontr- niż pro-produktywnych. Kraj taki zatrzymuje się w rozwoju, nigdy nie osiągając poziomu dobrobytu porównywalnego ze światową czołówką gospodarczą.

Czynniki, które decydują o dynamice procesu modernizacji gospodarki, mogą występować na poziomie kraju, sektora/branży oraz poszczególnych firm. Na poziomie krajowym kluczowa jest zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych, takich, do których produkcji potrzeba relatywnie mniej pracy, a więcej kapitału i wiedzy. Oznacza to umiejętność przyciągania i rozwijania wysoce produktywnych rodzajów działalności, a więc zdolność do tworzenia nowych idei i wczesnego zajmowania nisz rynkowych.

Jeśli chodzi o branże, na poziom produktywności w dużej mierze wpływa zdolność do koncentrowania działalności w najbardziej wydajnych firmach. Są to firmy, które najlepiej wykorzystują ograniczone zasoby kapitału, pracy, energii i materiałów. Oznacza to także efektywny proces zastępowania upadających, mało wydajnych przedsiębiorstw nowymi, bardziej produktywnymi. Mechanizm ten sprowadza się do obecności zarówno tzw. ducha przedsiębiorczości, jak i mechanizmów chroniących i wzmacniających konkurencję rynkową, sprzyjających powstawaniu nowych przedsiębiorstw i szybkiemu wzrostowi najbardziej efektywnych z nich.

Z kolei na poziomie firm potencjał do nieustannego podnoszenia produktywności wiąże się głównie z postępem technologicznym. Może on przybrać formę absorpcji istniejących lub rozwoju własnych technologii produkcji. Innymi ważnymi elementami wpływającymi na postęp są zmiany organizacyjne w postaci wdrażania bardziej efektywnych metod organizacji pracy, kontroli jakości, zarządzania marką itp. Proces ten jest nierozłącznie związany z inwestycjami w kapitał rzeczowy i ludzki, a także gotowością przedsiębiorstw do podejmowania ryzyka i ponoszenia nakładów na badania i rozwój.

Niewielka jest liczba przykładów państw peryferyjnych, które zdołały utrzymać na tyle szybki wzrost gospodarczy, by dołączyć do światowego centrum. Za to liczne jest grono tych, którzy w tym procesie się zatrzymali. Wniosek z tego jest taki, że proces podnoszenia produktywności może na różnych etapach napotkać na bariery, których pokonanie blokowane jest przez procesy polityczne w danym kraju. Nieadekwatna identyfikacja lub błędne zaadresowanie wyzwań rozwojowych na dziesięciolecia spowolniły wzrost zamożności w takich państwach jak Grecja, Hiszpania czy Argentyna. Z kolei peryferyjne jeszcze w połowie XIX w. gospodarki Niemiec, Szwecji czy Austrii zdołały na przestrzeni następnych kilkudziesięciu lat dołączyć do światowej czołówki technologicznej. W XX w. ich śladem podążyły m.in. Japonia, Finlandia czy Korea Południowa. Wnioski dla nas są oczywiste.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – DIAGNOZA OBECNEGO STANU I JEGO PRZYCZYNY

Budowa gospodarki konkurencyjnej instytucjonalnie, stabilnej makroekonomicznie i tworzącej warunki dla rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw jest warunkiem sine qua non dobrobytu społecznego. Produktywność, choć nie jest ostatecznym celem społecznym, jest jednak kluczowa, bowiem bez niej nie da się osiągnąć wysokiego standardu
i jakości życia.

Potwierdza to porównanie Polski do UE15 w ostatnich 25 latach. Pokazuje ono jednoznacznie, że nadrabianie dużej części dystansu cywilizacyjnego dzielącego nasz kraj od Zachodu było w znacznej mierze wynikiem wzrostu produktywności. Początkowa luka była jednak tak duża, że wydajność pracy w naszym kraju wciąż jest znacznie niższa od najzamożniejszych krajów Europy – Szwecji, Niemiec czy Holandii. Nominalna wartość dóbr wytwarzanych przez przeciętnego polskiego pracownika jest dziś około czterokrotnie mniejsza niż w Niemczech. Jeśli uwzględnimy różnice w parytecie siły nabywczej obniżające nominalny poziom produktywności w polskich usługach, różnica ta spadnie do około 50 proc. Ponad dwukrotnie niższa produktywność pracy w Polsce w porównaniu z zachodnim sąsiadem oznacza, że przeciętny polski pracownik nie tylko wytwarza dobra o niższej wartości, lecz także produkuje ich mniej i, mimo że z reguły pracuje znacznie więcej. Czyli w godzinę pracy wytwarza połowę tego, co jego niemiecki odpowiednik.

Ten stan rzeczy wiązać należy z relatywnie dużym znaczeniem w naszej gospodarce sektorów pracochłonnych o niskim poziomie wydajności. Są to przede wszystkim takie sektory jak rolnictwo (4 proc. PKB w porównaniu z mniej więcej 1 proc. w Niemczech), budownictwo (7 proc. PKB przy 5 proc. w Niemczech) oraz nisko i średnio przetworzona produkcja przemysłowa (ok. 12 proc. PKB wobec 9 proc. w Niemczech). Z kolei w Polsce rola branż bardzo wydajnych jest niska. Dla przykładu udział przemysłów średnich i wysokich technologii w Polsce wynosi 6 proc. PKB na tle 13 proc. w Niemczech, a usługi informatyczne i finansowe stanowią 9 proc. PKB w Polsce wobec blisko 11 proc. w Niemczech. Negatywnie na poziom produktywności pracy w Polsce wpływa także unikalny na skalę europejską wysoki udział handlu detalicznego i hurtowego w wartości dodanej – 18 proc. PKB w Polsce wobec 9 proc. w Niemczech. Można powiedzieć, że w Polsce dominują dziś sektory zorientowane na rynek wewnętrzny (handel, rolnictwo, górnictwo, energetyka, usługi publiczne, usługi finansowe, przemysł spożywczy itp.) oraz sektory nastawione na eksport podzespołów lub wyrobów finalnych o relatywnie niskiej wartości dodanej. Boom centrów usług wspólnych, pracujących na rzecz podmiotów zagranicznych, oraz silny rozwój przemysłu drzewnego, spożywczego, branży AGD to tylko wybrane przejawy przewagi sektorów pracochłonnych nad branżami nasyconymi kapitałem i wiedzą w polskiej gospodarce.

Niską wydajność polskich pracowników na tle innych państw Europy wzmacnia nieefektywne wykorzystanie zasobów pracy. Kontrproduktywna struktura zatrudnienia jest szczególnie widoczna w rolnictwie, które angażując ponad 12 proc. pracujących, wytwarza zaledwie 3 proc. polskiego PKB. Te same wielkości w Niemczech wynoszą odpowiednio mniej więcej 2 proc. i 1 proc. Z drugiej strony zatrudnienie w najbardziej produktywnych branżach usługowych (obsługa nieruchomości i firm, komunikacja i IT oraz finanse i bankowość) jest w naszym kraju relatywnie niskie i wynosi 5,5 proc., podczas gdy w Niemczech 7 proc. Efekt ten wzmacniany jest przez państwo preferujące wysokie zatrudnienie kosztem niższych płac (i jakości) w usługach publicznych takich jak ochrona zdrowia, nauka, edukacja czy administracja.

Konsekwencją luki w produktywności pracy jest adekwatnie niższy poziom wynagrodzeń w sektorze produkcyjnym i usługowym. Stawka godzinowa uzyskiwana przez polskich pracowników jest dziś około czterokrotnie niższa – a po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej dwukrotnie niższa – niż w Europie Zachodniej. Można powiedzieć, że Polska znajduje się w nieatrakcyjnej z punktu widzenia społecznego równowadze niskiego zaawansowania technologicznego i niskich płac. Jeśli bowiem produktywność sektora przetwórczego jest niska, to i niski musi być poziom oferowanych przez niego płac. A to z kolei wpływa na ogólny poziom wynagrodzeń w gospodarce, bowiem usługi i sektor publiczny konfrontują się z barierą popytową, wyznaczoną przez dochody pracowników przemysłu. Konkurencja kosztowa sektora przemysłowego jest następstwem niedostatecznej podaży kapitału krajowego oraz deficytu know-how w firmach małych i średniej wielkości. Wobec braku możliwości konkurowania marką i pozycją rynkową muszą one sprzedawać swoją produkcję po niskich cenach, skupiając się na wyrobach mało zaawansowanych technologicznie i pracochłonnych. Najczęściej na tych, których wytwarzanie stało się nieopłacalne w zaawansowanych technologicznie i organizacyjnie gospodarkach rozwiniętych. W przyszłości również u nas część produkcji stanie się nieopłacalna.

Czynnikiem sprzyjającym rozbudowie pracochłonnych typów produkcji w Polsce jest nadwyżka relatywnie dobrze wykształconej i jednocześnie taniej siły roboczej. Brak odpowiedzi na wyż demograficzny w postaci reform w poprzedniej dekadzie, zamiast go wykorzystać, doprowadził do jego eksportu – emigracji. Szczególnym problemem polityki tego okresu była niezbalansowana polityka fiskalna utrzymująca deficyt sektora finansów publicznych na średnim poziomie wynoszącym mniej więcej 4,5 proc. PKB i rosnący dług publiczny. Ograniczyło to znacząco poziom krajowych oszczędności, a tym samym zmniejszyło potencjał inwestycyjny polskiej gospodarki i jej możliwości kreacji produktywnego zatrudnienia. Relatywnie wysoki koszt finansowania projektów inwestycyjnych sektora prywatnego sprawia, że niezmiennie inwestuje on w Polsce mniej od innych krajów naszego regionu, co zmniejsza liczbę tworzonych miejsc pracy i tempo nadganiania zaległości rozwojowych przez naszą gospodarkę[5].

Taka sytuacja rodzi na poziomie makroekonomicznym wiele niekorzystnych sprzężeń zwrotnych. Udział osób w wieku produkcyjnym na krajowym rynku pracy pozostaje niski. Eksportowane są relatywnie małowartościowe wyroby, a importowane drogie surowce i dobra zaawansowane technicznie. Permanentna nierównowaga między oszczędnościami a inwestycjami uzależnia nasz rozwój od napływu kapitału zagranicznego jako źródła finansowania inwestycji. Równocześnie baza podatkowa jest ograniczona przez niedostatek kapitału oraz politykę podatkową i strategię regulacyjną preferującą niektóre rodzaje działalności o niskiej produktywności (rolnictwo, górnictwo). Przy hojnym systemie zabezpieczenia społecznego potęguje to strukturalne niezbilansowanie polskich finansów publicznych, tj. znaczącą różnicę między ustawowymi zobowiązaniami państwa a zbieranymi przez nie podatkami.

W okresie transformacji opisany model gospodarczy wystarczał do tego, by Polska zmniejszała dystans rozwojowy do Zachodu, bowiem potencjał wzrostu tkwiący w eliminacji absurdów gospodarki niedoboru był bardzo duży. Dziś jednak, kiedy proste rezerwy efektywności w przedsiębiorstwach zostały już wykorzystane, jego możliwości się wyczerpują.

Po pierwsze, konkurowanie niskimi kosztami pracy w pozyskiwaniu inwestycji stoi w coraz większej sprzeczności z oczekiwaniami obywateli co do poziomu ich życia, dobrobytu, jakości zatrudnienia i usług publicznych. Społeczny nacisk na wzrost poziomu płac ogranicza się jednak, jak dotąd, do propozycji rozwiązań służących podziałowi istniejącej nadwyżki ekonomicznej, takich jak płaca minimalna, rola zbiorowych układów pracy czy związków zawodowych. Opinii publicznej umyka natomiast to, że warunkiem sine qua non wzrostu płac nie jest podział obecnej – małej – nadwyżki ekonomicznej, lecz podniesienie wydolności polskiego systemu gospodarczego i produktywności polskich przedsiębiorstw.

Po drugie, pomimo wysokiej konkurencyjności kosztowej (niższe koszty pracy wśród krajów UE są jedynie w Bułgarii, Rumunii, na Łotwie i Litwie) nasza gospodarka nie jest w stanie zapewnić zatrudnienia dla ponad 4 mln osób. Na liczbę tę składają się bezrobotni, emigranci zarobkowi oraz bierni zawodowo. Polskie firmy tworzą więc zbyt mało miejsc pracy w porównaniu z potrzebami, płacąc jednocześnie zbyt mało, by zachęcić osoby bierne do wejścia na rynek pracy. Wąskim gardłem jest zbyt niska stopa inwestycji, deficyt know-how oraz system bodźców podatkowych i regulacyjnych zniechęcający przedsiębiorców prywatnych do aktywności w sektorach kapitałochłonnych o dużym nasyceniu zaawansowanymi technologiami.

Po trzecie, silna obecność (a w niektórych branżach dominacja) zagranicznego kapitału[6], dla którego podstawową motywacją do inwestowania w naszym kraju są niskie koszty pracy, czyni naszą gospodarkę wrażliwą na zmiany jego sentymentu. Nie można wykluczyć, że w przypadku gdy utracimy istniejące dziś przewagi kosztowe, całe obszary działalności mogą zostać relokowane do krajów rozwijających się w podobny sposób, jak stało się to w innych krajach znajdujących się na obrzeżach centrum i peryferii.

Po czwarte, relatywna słabość, skala i sposób finansowania polskiego sektora nauki, w połączeniu z niskimi wydatkami na badania i rozwój „flagowych” polskich przedsiębiorstw z branż energetycznej, chemicznej, wydobywczej czy maszynowej, ograniczają możliwości wzrostu całej gospodarki. Obraz ten pogarsza fakt, że ułomne rozwiązania instytucjonalne zniechęcają przedsiębiorców do podejmowania ryzyka innowacji. Polska traci więc większość korzyści związanych z procesem rozwoju technologicznego. Korzyści te, czyli płace osób zaangażowanych w proces tworzenia, prawa własnościowe, licencje, dochody z obsługi posprzedażowej, przypadają twórcom technologii, właścicielom marek[7], a nie wykonawcom produkcji per se. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy ci drudzy włączeni są w międzynarodowe sieci kooperacyjne koncernów globalnych, występując w roli ich podwykonawców pracujących na podstawie dostarczonych im rozwiązań technologicznych i organizacyjnych. Nie chodzi bynajmniej o to, by przestać korzystać z zagranicznych rozwiązań i nie wchodzić w globalne sieci kooperacyjne. Kluczowe jest natomiast, aby przepływ następował w obie strony – by importowi jednych technologii towarzyszył eksport innych, know-how pracowników firm międzynarodowych przepływał do przedsiębiorstw krajowych i vice versa, i aby średniej wielkości polskie firmy nauczyły się budować własną markę i rozpoznawalność międzynarodową.

Pomimo tak licznych słabości obecnego modelu gospodarczego można odnieść wrażenie, że polska polityka gospodarcza go wzmacnia i konserwuje. Zwraca na to uwagę chociażby OECD[8]. Znaczna część dozwolonej pomocy publicznej w ostatnich latach trafiała do rolnictwa, spowalniając proces odchodzenia od jego archaicznej i silnie nieefektywnej struktury. Było to widoczne m.in. w spadku dynamiki likwidacji gospodarstw o niskich bądź bardzo niskich areałach oraz we wsparciu zatrudnienia w sektorze poprzez subsydiowanie miejsc pracy. Równocześnie relatywnie niewiele środków przeznacza się na wsparcie innowacji i zmian organizacyjnych w przetwórstwie przemysłowym. Niska innowacyjność polskiej gospodarki widoczna jest m.in. w rankingu „Innovation Union Scoreboard” opracowywanym dla wszystkich państw UE. Nasz kraj niezmiennie zajmuje tam jedno z ostatnich miejsc, co jest bezpośrednim następstwem z jednej strony niedofinansowania, a z drugiej strony archaicznej struktury i instytucjonalnej słabości polskiej nauki. Słabość szkolnictwa utrudnia przedsiębiorcom rozwinięcie własnej innowacyjności. Słaba finansowo i ułomna organizacyjnie polska nauka nie tworzy bowiem – w odróżnieniu od nauki amerykańskiej, niemieckiej czy brytyjskiej – niezbędnego rezerwuaru kadr i idei dla przemysłu. Bez jej wzmocnienia wewnętrznego oraz sprzężenia z gospodarką nie powstanie w Polsce innowacyjna, kreatywna i przedsiębiorcza gospodarka na miarę np. Izraela, Singapuru, Korei Południowej czy Finlandii. A więc państw, które skutecznie wykorzystują innowacyjność, by wyrwać się ze swojej peryferyjności.

Niewłaściwy rozkład priorytetów jest także widoczny w polityce wsparcia nowych inwestycji – pomoc zależy od liczby tworzonych miejsc pracy, a nie od produktywności przedsięwzięcia. W efekcie firmom opłaca się kształtowanie procesów produkcyjnych, tak aby były one praco-, a nie kapitało- i wiedzochłonne. To samo można powiedzieć zarówno o praktyce zamówień publicznych – sektora samorządowego (transport i infrastruktura transportowa, systemy informatyczne itp.), jak i szczebla centralnego (ICT, technologie wojskowe etc.). W żaden sposób, wbrew praktyce m.in. USA, Francji, Niemiec czy Chin, nie wpisuje się ona w formułę polityki przemysłowej premiującej np. w przemyśle maszynowym wysokiej jakości rozwiązania technologiczne wypracowane w kraju. Postępując w ten sposób, polskie państwo, nie będąc tego do końca świadomym, utrudnia rodzimym producentom budowę własnej marki i zdobycie referencji niezbędnych do konkurowania na rynku globalnym.

Podsumowując: efektem naszej polityki gospodarczej nie jest produkcja dużej liczby wysoko przetworzonych i nasyconych wiedzą dóbr przemysłowych, ale zatrudnienie możliwie dużej liczby nisko opłacanych pracowników (nierzadko poniżej ich kompetencji). Ten stan rzeczy zderza się z oczekiwaniami społecznymi, w tym zwłaszcza z oczekiwaniami coraz lepiej wykształconej młodzieży, która – nie mogąc znaleźć satysfakcjonujących ich warunków pracy i płacy – masowo wyjeżdża za granicę.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał nie tylko realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów – takich jak rolnictwo – do branż o wyższym poziomie produktywności, takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Potrzeba będzie przede wszystkim dynamicznego wzrostu wydajności w poszczególnych branżach, a więc w konsekwencji zmian technologicznych i organizacyjnych na poziomie poszczególnych firm i ich konglomeratów. W tym kontekście warto zauważyć, że w większości sektorów średnioroczne tempo zmian produktywności w ostatnich latach było umiarkowane (od -2 do +3 proc.). Wyjątek stanowiły górnictwo (gdzie odnotowano silne spadki) i przetwórstwo przemysłowe, które jako jedyne systematycznie odnotowuje silne wzrosty produktywności. Motorem wzrostu były zwłaszcza branże o wysokim nominalnym poziomie produktywności[9], które na większą skalę pojawiły się w naszym kraju relatywnie niedawno. Fakt ten dobitnie potwierdza znaczenie procesu rozwijania nowych, nietradycyjnych obszarów działalności dla wzrostu produktywności w gospodarce. Warto również zwrócić uwagę, że w przypadku większości branż przetwórstwa przemysłowego następował równoczesny wzrost produktywności i zaangażowania pracy. Oznacza to, że produktywność i miejsca pracy w przemyśle nie muszą być wobec siebie substytucyjne, czyli że można mieć i jedno, i drugie.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN

Polityka państwa powinna stwarzać warunki dla wzrostu udziału w gospodarce sektora przetwórczego. Przez zwrot „stwarzanie warunków” nie należy rozumieć interwencjonizmu, ale raczej tworzenie bodźców, szczególnie w najbardziej efektywnych gałęziach gospodarki. Trzeba przy tym odejść od wspierania tradycyjnej specjalizacji przemysłowej w sektorach o niskim i średnim stopniu technicznego zaawansowania. Chodzi o to, aby nie zniechęcać inwestycji przemysłowych i usługowych o dużym poziomie produktywności lub znacznym potencjale wzrostu. Takie protechnologiczne nastawienie gospodarki sprzyjać powinno powstawaniu nowych miejsc pracy w dużych i średnich ośrodkach miejskich i wokół nich, nie tylko w samym przemyśle, lecz także w usługach.

W tym kontekście niezbędnym jest ograniczenie pośredniego i bezpośredniego wsparcia firm państwowych w sektorach tradycyjnych (górnictwo, energetyka itp.) z wyjątkiem polityki rekultywacji terenów postindustrialnych. W chwili obecnej polska polityka energetyczna wydaje się nadmiernie koncentrować na konserwowaniu istniejącego status quo, w tym zwłaszcza na ochronie krajowej branży górniczej przed koniecznością restrukturyzacji. Nie służy natomiast, w odróżnieniu od m.in. polityki energetycznej Niemiec, wsparciu dla krajowych innowacji. Implikowane przez priorytety europejskiej polityki klimatycznej przekształcenia w sektorze energetycznym nie są więc w Polsce – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – pretekstem do wsparcia dla dostawców nowoczesnych technologii. Wręcz przeciwnie, polskie państwo koncentruje się na ochronie węgla jako podstawowego nośnika energii pierwotnej, mimo że dostarczycielami technologii produkcji energii w energetyce zawodowej są głównie firmy zagraniczne. Priorytetem w tym względzie powinno być przesunięcie akcentów w polskiej polityce energetycznej w kierunku włączenia jej w szerszą politykę gospodarczą równoważącą interesy różnych branż gospodarki (np. energetyki, przemysłu wydobywczego, elektroniki, usług IT), a nie koncentrującą się na ochronie status quo ante tylko jednej z nich.

Sektorem wymagającym zasadniczej rewizji dotychczasowego modelu prowadzenia polityki sektorowej jest sektor rolny. Polityka gospodarcza państwa powinna w jego wypadku sprzyjać procesowi scalania gospodarstw i wspierać tworzenie grup producenckich. W tym kontekście niezbędna jest weryfikacja warunków wsparcia ze środków unijnych[10], tak aby możliwa stała się redukcja nawisu zatrudnienia w rolnictwie i jego przeniesienia z rolnictwa do przemysłu i usług. Barierą zmniejszenia pracochłonności rolnictwa jest przede wszystkim obecny system podatkowy i ubezpieczeniowy faworyzujący działalność rolną. Jego rewizja i włączenie rolników do reguł obowiązujących w systemie powszechnym powinno stać się priorytetem polskiej polityki zabezpieczenia społecznego i polityki fiskalnej. Nowa fala migracji ze wsi do miast sprzyjać będzie rozwojowi nowoczesnego przemysłu i usług, o ile znajdzie wsparcie w postaci minimalizowania/likwidacji barier ją utrudniających, w tym zwłaszcza w obszarze infrastruktury komunikacyjnej i mieszkaniowej. Na poziomie mikro czynnikiem dodatkowo utrudniającym ten proces są wysokie bariery wejścia na rynek pracy w miastach, w tym m.in. koszty wynajmu mieszkań. Mogłyby być one z powodzeniem budowane przez sektor prywatny, wymaga to jednak mniejszej ochrony lokatorów, gdyż obecny jej poziom zniechęca do inwestycji w tym segmencie rynku.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów, takich jak rolnictwo, do branż o wyższym poziomie produktywności – takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Równie ważny będzie jednak dynamiczny wzrost wydajności w poszczególnych branżach oraz tworzenie warunków do rozwoju nowych, wysoce produktywnych działalności przemysłowych w Polsce.

Dlatego w ramach polityki gospodarczej wśród konkretnych działań dla zapewnienia rozwoju przemysłu niezbędne będzie przełamanie tzw. bariery informacyjnej i tzw. bariery koordynacji[11]. Brak w danym kraju odpowiedniej skali przemysłu o wysokiej wartości dodanej zniechęca nowo wchodzących do inwestycji, trudno bowiem ocenić, czy takie działanie jest opłacalne. Równocześnie inwestycje w nowych obszarach wymagają z reguły sieci kooperantów, specyficznej infrastruktury, odpowiednich zasobów pracy. Problem z nimi często polega na tym, że tych zasobów nie ma, ponieważ do tej pory nie było finalnego odbiorcy. Z tych też względów w procesie nasycania gospodarki nowymi rodzajami działalności niezbędne jest tworzenie warunków dla pionierskich inwestycji w nowych obszarach. Te pionierskie inwestycje niosą ze sobą olbrzymie korzyści społeczne, dlatego też system wspierania inwestycji powinien koncentrować się właśnie na nich.

Przyciąganie nowych rodzajów działalności przemysłowej możliwe jest na dwa sposoby. Pierwszy to identyfikacja przez instytucje sektora publicznego sektorów, które mają szansę na rozwój w Polsce i wsparcie procesu ich „zaszczepiania”. Drugą możliwość stanowi natomiast system szerokiego wsparcia procesu „eksperymentowania”, bez określonych z góry preferencji, z nowymi rodzajami działalności o wysokiej wartości dodanej[12]. Ta pierwsza droga, pomimo jej atrakcyjności, niesie ze sobą liczne zagrożenia. Przede wszystkim dlatego, że brak jest dobrych metod określania „właściwych” sektorów. Doświadczenia historyczne pokazały, że polityka taka może być bardzo kosztowna, a sektor publiczny ma znacznie bardziej ułomne narzędzia niż sektor prywatny w takiej właśnie identyfikacji. Wskazywanie potencjalnych „wygranych” rodzi przy tym szerokie pole do nadużyć. Dlatego też lepsze wydaje się to drugie podejście, polegające de facto na wspieraniu konkurencyjności i kreatywności. W ramach tego drugiego rozwiązania można wyróżnić dwa modele: niemiecki i amerykański. Model niemiecki opiera się na szerokim froncie innowacji we wszystkich sektorach, tworząc dodatkowe synergie i międzygałęziowe powiązania. Natomiast model amerykański zakłada, że branże tradycyjne w sposób naturalny „wypadają” z rynku. Optymalne byłoby połączenie obu tych rozwiązań.

W segmencie usług prostych z kolei kluczowa będzie kontynuacja procesu deregulacji poszczególnych zawodów oraz ograniczenie obecności państwa i pomocy publicznej. Dzięki temu będzie możliwa poprawa relatywnej atrakcyjności działalności przetwórczej wobec prostej działalności usługowej[13], a także spadek kosztów wytwarzania w przetwórstwie[14]. Finalnym efektem takiego procesu będzie wzrost zaawansowania przetwórstwa oraz sektora usług.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – DIAGNOZA OBECNEJ SYTUACJI

Dzisiejszy stan sektora przedsiębiorstw w Polsce jest odbiciem procesów, jakie kształtowały je na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza – w czasie transformacji w latach 1989–2003 oraz w okresie członkostwa w Unii Europejskiej w latach 2004–2014. Doszło wtedy do znaczącego przeobrażenia nieefektywnych przedsiębiorstw państwowych. Dokonane zostało ono zarówno poprzez redukcję skali ich działalności, upadłość i restrukturyzację, jak i poprzez prywatyzację, której dominujący ton nadawał – wobec deficytu oszczędności krajowych – kapitał zagraniczny. To w dużej mierze za pośrednictwem inwestorów zagranicznych upowszechniała się w Polsce nowa kultura organizacyjna, którą ogólnie można nazwać wytwarzaniem w klasie światowej, a którą dziś stopniowo przejmują wchodzące w kooperację z koncernami globalnymi oraz konfrontujące się z nimi w konkurencji rynkowej firmy polskie. Procesowi przekształceń państwowych przedsiębiorstw towarzyszył spontaniczny proces powstawania wielu nowych firm. U źródeł tego procesu leżała przedsiębiorczość i pomysłowość Polaków.

Dziś podstawowe wyzwania obecnych w Polsce firm przemysłowych związane są z koncentracją swojej działalności na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. Innym istotnym problemem sektora przedsiębiorstw jest swoisty dualizm – silne zróżnicowanie pod względem produktywności i efektywności w segmencie małych i średnich firm.

Badania prowadzone dla krajów Unii Europejskiej[15] pokazują, iż rośnie zaangażowanie działających w Polsce podmiotów w globalnych łańcuchach tworzenia wartości. Równocześnie jednak obecność ta koncentruje się na „środkowych” ogniwach, obejmujących faktyczny proces wytwarzania – nierzadko jedynie montowania – wyrobów lub półproduktów. Tymczasem dziś za najbardziej wartościowe ogniwa, którym z reguły towarzyszy także najwyższy poziom produktywności i płac, uznaje się te, które znajdują się na początku lub na końcu łańcucha. Na te pierwsze składa się znacząca wartość dodana związana z fazami koncepcyjnymi i badawczymi. Na te drugie zaś np. usługi około- i posprzedażowe. W tej sytuacji sam fakt zwiększania stopnia udziału lokalnych firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości nie zapewnia postępu cywilizacyjnego. Tym bardziej że zajmowane przez działające w Polsce firmy środkowe ogniwa łańcucha podlegają w największym stopniu procesowi arbitrażu pracy – tzn. w globalnej gospodarce są przenoszone tam, gdzie w danym momencie koszty pracy są relatywnie najniższe. Może się więc okazać, że przy zmianie relacji kosztowych produkcja wykonywana dziś przez polskie firmy zostanie z czasem przeniesiona gdzie indziej.

W odniesieniu do sektora małych i średnich przedsiębiorstw kluczowym wyzwaniem jest ich podział na dwa światy. Z jednej strony wiele firm to dziś nowoczesne, dobrze zarządzane i dobrze prosperujące przedsięwzięcia. Z drugiej strony zaś badania pokazują[16], że około 50 proc. małych i średnich firm działających w Polsce to firmy uznawane za zagrożone lub stojące na rozdrożu. W tym drugim segmencie typowa firma to firma rodzinna, która wyrosła na boomie lat 90. Wciąż zapewnia swym właścicielom (pierwsze lub drugie pokolenie) środki na godne życie. Rzadko korzysta z zewnętrznego zarządu i koncentruje swoją działalność na rynku lokalnym. W mniej korzystnym w ostatnich latach otoczeniu makroekonomicznym skala jej działalności pozostała w zasadzie niezmieniona. Firmy te charakteryzuje dość prosty, a nierzadko już dziś przestarzały park maszynowy, w rezultacie w swych sektorach lokują się one w ogonie produktywności. Większość procesów w tych firmach oparta jest na taniej pracy, co właścicielom firm stwarza swego rodzaju poczucie komfortu i bezpieczeństwa (gdy spada liczba zamówień, koszty ogranicza się poprzez redukcję zatrudnienia). Taki model funkcjonowania związany jest ze swego rodzaju obawą przed dokonaniem „skoku”, który wymagałby znaczących inwestycji oraz rodził wyzwania związane z koniecznością poszukiwania nowych rynków zbytu.

Za takim myśleniem idzie brak zasobów dedykowanych innowacyjności. Firmy te charakteryzuje również niska skłonność do otwarcia na współpracę z zagranicą i na współpracę w ogóle. Ten dualizm w sektorze małych i średnich firm powoduje, że na tle europejskich przedsiębiorstw w Polsce odsetek firm korzystających z nowoczesnych, proefektywnościowych rozwiązań pozostaje stosunkowo niski (rys. 4).

Dla wzrostu produktywności na poziomie mikro potrzebne jest wyraźne przyśpieszenie transferu zasobów z mało efektywnych firm do liderów lub też do innych, bardziej nowoczesnych rodzajów działalności. Tymczasem procesowi temu nie sprzyjają obowiązujące w Polsce rozwiązania w zakresie regulacji rynków i produktów. W wielu sektorach rynki są nadmiernie uregulowane (rys. 5), a Polskę na tle innych krajów UE i OECD charakteryzuje nadmierna obecność państwa w gospodarce. Zaburza to konkurencję i presję proefektywnościową.

Na produktywność całego sektora firm negatywny wpływ mają również nadmierna biurokracja oraz brak stabilnych warunków działalności gospodarczej, szczególnie w zakresie kwestii podatkowych. Taka sytuacja powoduje konieczność angażowania znacznych (w relacji do wielkości firm) zasobów w działania nieprzekładające się na rezultaty biznesowe oraz znacząco utrudnia podejmowanie decyzji inwestycyjnych.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN I NIEZBĘDNE DZIAŁANIA

Zmiany mające na celu wzrost produktywności na poziomie mikro muszą odnosić się do kluczowych barier blokujących rozwój efektywnych form gospodarowania w naszym kraju. Po pierwsze – do wspomnianych już wcześniej niewłaściwych rozwiązań regulacyjnych, zwłaszcza tych, które ograniczają konkurencję. Po drugie – do problemu braku należytej ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, którego podstawą są nieefektywne mechanizmy identyfikacji i eliminowania z rynku firm łamiących prawo. Brak jest też należytej ochrony przed zawłaszczeniem korzyści z działalności gospodarczej, co związane jest z niską jakością działalności sądów gospodarczych. Potrzeba także wypracowania nowych rozwiązań dostosowanych do realiów rynku pracy określających zasady relacji pomiędzy pracodawcami i pracownikami. Te dzisiejsze prowadzą do podziału rynku pracy na dwie skrajne formy zatrudnienia: etat (często zbyt ryzykowny dla pracodawcy) i praca na podstawie umowy cywilnoprawnej – w wielu wypadkach niezapewniająca nawet namiastki stabilności zatrudnionemu, a tym samym niemotywująca go do większego zaangażowania[17].

Powyższe czynniki zniechęcają przedsiębiorców do adaptowania najnowszych technologii i inwestowania w innowacyjność. Prowadzą zwłaszcza do wolniejszego wdrażania tzw. technologii ogólnego zastosowania (np. technologie informacyjno-komunikacyjne), których znaczenie dla podniesienia produktywności pracy jest dziś szczególnie wysokie. Równocześnie spowalniają one proces realokacji zasobów od firm mniej efektywnych do tych bardziej efektywnych. To właśnie wysoka dynamika firm (ich powstawanie, upadanie, łączenie się) jest w wielu branżach wehikułem implementacji innowacyjnych rozwiązań. Odnosi się to w szczególności do tych branż, gdzie implementacja innowacji wymaga znacznych zmian w organizacji produkcji i w zakresie wymagań kompetencyjnych.

W kontekście rozwiązań proefektywnościowych istotną kwestią są także powiązania międzysektorowe – brak presji konkurencyjnej w jednym sektorze może prowadzić do niekorzystnych efektów w innych sektorach. Głównym kanałem oddziaływania są w tym wypadku nadmierne koszty wyrobów/usług pośrednich. Należy jednak pamiętać również o negatywnym oddziaływaniu niskiej elastyczności dostawców oraz jakości dostaw i usług.

Oprócz opisanych powyżej zewnętrznych uwarunkowań kluczowa dla procesu nieustannej modernizacji firm jest wewnętrzna zdolność absorpcji nowych technologii i nowych praktyk organizacyjnych. Ta z kolei jest pochodną jakości kapitału ludzkiego w firmach. Stąd też polityka państwa powinna wspierać proces nieustannej modernizacji tego kapitału i jego dostosowanie do potrzeb rynku. W szczególności rozwijanie lokalnej bazy innowacji, postępu technologicznego nie będzie możliwe bez wysokiej jakości systemu szkolnictwa (w tym zawodowego) i uczelni wyższych. W wypadku uczelni kluczowe jest zwiększenie skali finansowania publicznego przy dalszej reformie zasad finansowania nauki, tak aby tworzyć bodźce do podnoszenia jakości badań naukowych, szerszego kształcenia doktorantów i większej współpracy oraz działania na rzecz biznesu.

Konkretne działania w celu wspierania wzrostu produktywności na poziomie firm powinny obejmować przede wszystkim przegląd prawa pod kątem jego wpływu na poziom konkurencji oraz szybkie wdrożenie niezbędnych zmian. W tym zakresie pomocne będą wnioski płynące z opracowań OECD i Banku Światowego. Niezbędne są również stabilizacja prawa podatkowego, ograniczenie dowolności orzeczeń aparatu skarbowego, wprowadzenie wiążących interpretacji podatkowych oraz koncentracja działalności aparatu skarbowego na podmiotach łamiących prawo.

Dla wzmocnienia ochrony przed nieuczciwymi praktykami konieczne jest doinwestowanie sądów gospodarczych o największym obciążeniu, ale przede wszystkim uruchomienie mechanizmów wprowadzających bodźce efektywnościowe oraz programów edukacji finansowej i ekonomicznej sędziów orzekających w sprawach gospodarczych.

Niezbędna jest także radykalna zmiana sposobu funkcjonowania sektora publicznego poprzez eliminację obecności państwa tam, gdzie nie jest ono konieczne (w tym ograniczenia obowiązków informacyjnych) oraz wdrożenia rozwiązań usprawniających relacje pomiędzy sektorem publicznym a firmami i obywatelami (e-government).

Mając na uwadze to, że wartość dodana tworzona jest w znacznej mierze w krajach eksportujących kapitał, koncentrujących badawczo-rozwojowe i strategiczne działy koncernów globalnych, wzmocnienie firm krajowych i wsparcie procesu ich internacjonalizacji powinno leżeć w żywotnym interesie państwa polskiego. Na szczególne wsparcie zasługuje zwłaszcza promocja działalności innowacyjnej przedsiębiorstw realizowana zarówno w formie wsparcia bezpośredniego – w postaci m.in. środków dostępnych w ramach polityki spójności UE – jak i pośredniego, w formie ulgi na innowacje, umożliwiającej przedsiębiorcom efektywne zmniejszenie swoich obciążeń podatkowych, o ile zaoszczędzone środki przeznaczą na badania i rozwój.

W zakresie produktywności na poziomie mikro nie wszystko jednak da się osiągnąć przez właściwą politykę gospodarczą. W tym obszarze wiele bowiem zależy od postaw samych przedsiębiorców. Z tych względów potrzeba budowania wśród właścicieli firm świadomości, że dotychczasowa formuła funkcjonowania w przypadku wielu rynków się wyczerpuje. Wynika to z faktu, że model konkurencji kosztowo-cenowej osiąga w polskich warunkach swoje granice. Stoi on coraz bardziej w konflikcie z dążeniem do zwiększenia dochodów społeczeństwa. Co więcej dziś, w porównaniu z sytuacją przed globalnym kryzysem, tempo wzrostu krajowego popytu – a tym samym wzrostu gospodarczego – jest znacznie silniej uzależnione od zdrowego wzrostu płac[18]. Budowanie wspomnianej wyżej świadomości to główne zadanie dla organizacji zrzeszających pracodawców, liderów opinii itp.

Właściciele najmniej produktywnych firm muszą albo zdecydować się na dokonanie wspomnianego wcześniej „skoku”, albo rozważyć sprzedaż swojego biznesu i zainwestowanie kapitału w nową, perspektywiczną działalność. Korzyści w takiej sytuacji odniesie zarówno sprzedający, jak i kupujący. Ten drugi będzie miał szansę na uzyskanie efektów skali i poprawę efektywności. Procesy przekształceń i konsolidacji powinny jednak dotyczyć nie tylko przedsiębiorstw słabszych, lecz także tych mocnych – tylko w ten sposób możliwe będzie zbudowanie form zdolnych do skutecznego konkurowania w skali globalnej. Procesy te przebiegałyby sprawniej, gdyby rozbudowana była infrastruktura instytucjonalna wspierająca sukcesję, przekazywanie firm, poszukiwanie dla nich nowych właścicieli itp.

Potrzebna jest też większa współpraca firm, nawet tych, które na co dzień z sobą konkurują. Dotyczy to obszarów takich jak na przykład inwestycje w budowanie za granicą wizerunku wysokiej jakości polskich wyrobów (np. wspólny branding uniwersalną marką określonej kategorii wyrobów wytwarzanych w naszym kraju) czy też podejmowanie wspólnych wysiłków w celu eliminowania z rynku firm nieuczciwych.

W kontekście pozycji polskich firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości niezbędna jest jej ewolucja w kierunku pozycji gwarantujących większy udział w generowanej wartości. Może ona przybierać różne formy. Jedną z nich jest przejmowanie zagranicznych firm (np. dzisiejszych odbiorców) i uzyskiwanie w ten sposób bezpośredniego dostępu do klientów, a nierzadko także innego rodzaju aktywów, takich jak marki czy patenty. Możliwe jest także budowanie i/lub rozbudowywanie wewnętrznych kompetencji w zakresie kreowania innowacji, (zespoły zajmujące się działalnością badawczo-rozwojową), a tym samym tworzenie wartości na etapie koncepcyjnym i badawczym. Inną opcją jest zmiana profilu działalności i zajęcie w ramach tej nowej działalności bardziej atrakcyjnych ogniw łańcucha tworzenia wartości.

ZMIANY INSTYTUCJONALNE

Oddzielną kwestię stanowi sposób przeprowadzenia zmian. Dziś wola bardziej znaczących reform wydaje się mocno ograniczona. Jednym z powodów takiej sytuacji jest fakt, że wiele z koniecznych w Polsce zmian odnosi się do funkcjonowania sektora publicznego. Tymczasem zmiany w jego obrębie – przekształcające sposób jego funkcjonowania – oznaczają naruszenie istniejącego status quo, a więc także pozycji istniejących grup interesów i sieci powiązań. Nic więc dziwnego, że szereg inicjatyw zmierzających do rewizji zastanego stanu rzeczy jest torpedowanych – w sposób mniej lub bardziej jawny w parlamencie lub wręcz na etapie przygotowawczym w obrębie administracji centralnej.

Innym problemem są kompetencje sektora publicznego. Dobitnym dowodem deficytu w tym zakresie jest chociażby jakość stanowionego w Polsce prawa. Badania przeprowadzone przez Instytut Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym wskazują na niską ocenę aktów prawnych istotnych dla prowadzenia działalności gospodarczej. Jedną z przyczyn tego stanu jest, w ocenie autorów, wadliwy proces legislacyjny, skutkujący koniecznością częstego poprawiania błędów prawnych (inflacja prawa).

Dlatego też wyzwań związanych z konkurencyjnością gospodarki nie da się rozwiązać w obecnym otoczeniu instytucjonalno-regulacyjnym. Nowy kształt instytucjonalny powinien zostać wypracowany w procesie dialogu pomiędzy rządem, pracodawcami, pracownikami, nauką i instytucjami pozarządowymi. Ten nowy konsensus musi mieć również szerokie wsparcie polityczne. Polska potrzebuje porozumienia w rodzaju „okrągłego stołu”, którego ustalenia powinny obejmować: nowy kształt instytucji centralnych, nowe rozwiązania na poziomie samorządów oraz wypracowanie najlepszych rozwiązań instytucjonalnych w zakresie większego zaangażowania sektora prywatnego w przekształcenia i realizację zadań sektora publicznego.

W wypadku instytucji centralnych istotą reform powinna być zmiana obecności państwa w gospodarce z biurokratycznej na strategiczną, a także wyraźne rozdzielenie – na poziomie konkurencyjnym i organizacyjno-operacyjnym – funkcji długofalowych od bieżących działań. Równolegle należy usprawnić obsługę firm i obywateli w duchu New Public Management, by w możliwe wielu instytucjach publicznych doprowadzić do podniesienia jakości świadczonych usług publicznych dzięki wprowadzeniu racjonalności charakterystycznej dla sektora prywatnego.

Niezwykle istotne jest, aby podejmowaniu jakichkolwiek decyzji przez sektor publiczny towarzyszyło zrozumienie całego łańcucha ich konsekwencji dla gospodarki i społeczeństwa. W tej sytuacji jednym z największych wyzwań jest takie zaprojektowanie, a następnie wdrożenie wewnętrznych procesów w sektorze publicznym, by kreował on najbardziej optymalne rozwiązania: innowacyjne, długoterminowe, uwzględniające szerokie spektrum opinii oraz wiążące się z możliwie najniższymi kosztami dostosowania dla firm i obywateli.

Stworzenie nowoczesnego i efektywnego aparatu administracyjnego wymaga bodźców sprawiających, że punktem odniesienia dla wszelkich jego działań będzie dobro obywateli (a nie biurokracji). Konieczne jest skorzystanie z wartości wypracowanych przez kulturę „korporacyjną”: uczciwości, bezstronności, transparentności
i odpowiedzialności, zachęcających do kreatywności i innowacyjności, a także rozwiązań takich jak: właściwe zaprojektowanie struktur, efektywne zarządzanie i umiejętność pozyskiwania pracowników zdolnych realizować wizję nowoczesnej administracji oraz stworzenie systemu kreowania i wyłaniania liderów. W ramach nowoczesnego państwa niezbędne są systemy motywowania i zarządzania wydajnością – zapewniające, że ustalane priorytety znajdą przełożenie na codzienne działania oraz systemy identyfikacji i upowszechniania najlepszych wzorców i praktyk działania różnych szczebli administracji.

Wsparciem dla tego procesu powinno być wzmocnienie procesu transparentności działań publicznych, osiągnięte poprzez znaczące rozszerzenie dostępu obywateli, instytucji naukowych i organizacji społecznych do danych gromadzonych przez administrację i inne instytucje publiczne. Polska administracja, w odróżnieniu od najbardziej efektywnych biurokracji, takich jak szwedzka czy brytyjska, w znikomym stopniu wykorzystuje dziś szansę, jaką niesie otwarcie danych publicznych dla wszystkich zainteresowanych stron (open data), by te mogły wykorzystać je z korzyścią dla gospodarki i dobra publicznego. W tym kontekście rewizji wymaga zarówno ustawa o ochronie danych osobowych, jak i rola Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych w polskim systemie prawnym. Podniesienie standardów dostępu do danych zarówno w Głównym Urzędzie Statystycznym, jak i w poszczególnych ministerstwach, urzędach centralnych i samorządach sprzyjać będzie wzmocnieniu obywatelskiej kontroli nad działaniami publicznymi, podnosząc ich jakość i zgodność z interesem ogólnospołecznym.

Zwiększenie udziału sektora prywatnego w rozwiązywaniu problemów odnoszących się do sektora publicznego może pomóc w pokonaniu bariery braku woli i zdolności przeprowadzenia rzeczywistych zmian w tym sektorze. Rozwiązania zmierzające do większego zaangażowania sektora prywatnego w sprawy publiczne powinny m.in. obejmować:

  • zaangażowanie sektora prywatnego w fazy koncepcyjne i realizacyjne strategicznych projektów typu e-government,
  • zwiększenie skali obsługi instytucji rządowych przez sektor prywatny, np. poprzez wydzielenie centrum usług wspólnych świadczących na rzecz całej administracji usługi w zakresie finansowo-księgowym, HR, itp.; powinno się również dokonać oceny możliwości oddania części usług publicznych (np. w ochronie zdrowia) w outsourcing sektorowi prywatnemu,
  • wypracowanie instytucjonalnych form wymiany informacji pomiędzy administracją publiczną i sektorem firm w celu lepszego ukierunkowania strategicznych działań rządu,
  • zmianę świadomości – poprzez odpowiedni system bodźców – u pracowników administracji, modyfikację ich postawy z „władczej” na „usługowej” na rzecz firm i obywateli.

Równolegle niezbędne jest zdefiniowanie (a następnie promowanie wśród firm) kanonu podejmowanych na poziomie przedsiębiorstw działań sprzyjających osiąganiu szerokich celów społeczno-gospodarczych. Działania te powinny odnosić się do tak istotnych kwestii, jak: wsparcie polityki prorodzinnej, wsparcie polityki flexicurity, wsparcie procesów współpracy/zrzeszania się czy wreszcie internacjonalizacji firm. W procesach tych istotną, jeśli nie kluczową, rolę powinny odgrywać instytucje zrzeszające pracowników i pracodawców. Nowy okrągły stół powinien stać się przyczynkiem do szerszego dialogu i współpracy różnego rodzaju środowisk, do budowania tak bardzo potrzebnego w Polsce kapitału społecznego.

PODSUMOWANIE I WNIOSKI

Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Istotą przeprowadzanych zmian musi być ograniczenie obecnej – administracyjno-biurokratycznej – formy obecności i roli państwa w gospodarce i zmniejszenie tym samym ciężarów nakładanych na sektor prywatny. Przy czym wzrosnąć powinna rola strategiczna państwa, szczególnie w zakresie tworzenia warunków dla budowy podstaw nowoczesnej gospodarki. Impuls ten powinien zainicjować nową falę przemian i uruchomić samonapędzający się mechanizm przekształceń strukturalnych.

Aby w kolejnych 25 latach osiągnąć poziom dochodów krajów Europy Północnej, niezbędne jest z jednej strony większe wykorzystanie dostępnych w Polsce zasobów pracy, z drugiej strony zaś zwiększanie produktywności. Dlatego konieczne jest skupienie się na następujących pięciu obszarach:

Po pierwsze – i przede wszystkim – na prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych. Dlatego tak ważne jest utrzymywanie zrównoważonego cyklicznie budżetu, utrzymanie niskiej relacji długu do PKB i unikanie nierównowag na poziomie makro i mikro. W tym zakresie niezbędna jest ścisła koordynacja polityki fiskalnej, pieniężnej i nadzorczej.

Po drugie – realizacja szerokiej agendy deregulacyjnej. Podstawowym warunkiem jest tu stworzenie lepszych warunków dla przedsiębiorczości. Docelowo więcej musi być rynku i konkurencji na poziomie poszczególnych mikrorynków, a stabilne i przejrzyste regulacje powinny kształtować relacje rynkowe w obszarach, gdzie rynek zawodzi. Niezbędne jest więc:

  1. odbiurokratyzowanie gospodarki,
  2. wzmocnienie ochrony efektów działalności gospodarczej przed nieuczciwym zawłaszczaniem (system sądownictwa),
  3. wspieranie konkurencji: dalsza prywatyzacja i demonopolizacja.

Po trzecie, wspieranie procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością. Oznacza to z jednej strony stworzenie warunków do produktywnego działania polskiej nauce, a z drugiej strony stymulowanie postępu technologicznego w firmach i wspieranie współpracy nauki z biznesem. Szczególnie ważne jest kreowanie bodźców, by zaistniały u nas nowe, dotychczas nieobecne rodzaje zaawansowanej działalności przetwórczej.

Po czwarte, ogromny potencjał leży w lepszym wykorzystaniu zasobów pracy, zwłaszcza niewykorzystanej siły roboczej zaangażowanej w produkcję rolną. Naszym wielkim wyzwaniem cywilizacyjnym jest zachęcenie młodych ludzi mieszkających na wsi do porzucenia obszaru niskiej wydajności i biedy na rzecz tej części gospodarki, która da im szanse na rozwój i godne życie. Ze względu na trendy demograficzne Polska musi też przygotować i już realizować przemyślaną politykę migracyjną. Do roku 2040 będzie nam potrzeba około 3 mln pracowników. Te dwa strumienie podaży pracy w sposób zasadniczy mogą zmienić perspektywy naszego kraju.

Po piąte, głębokich zmian instytucjonalnych wymaga sektor publiczny. Bez poprawy jakości jego pracy i ograniczenia niekorzystnego oddziaływania nieefektywnej sfery publicznej na sektor prywatny tempo zmian będzie hamowane. Efektywniejsza alokacja zasobów w gospodarce pozostanie bowiem ograniczana, a zmiany w sferze instytucjonalnej będą nieadekwatne do stojących przed nami wyzwań rozwojowych. Patrząc z tej perspektywy, zmiany te są warunkiem wstępnym efektywnego przeprowadzenia pozostałych reform.

Celem tak rozumianej agendy modernizacyjnej winno być przesunięcie polskiej gospodarki na globalnej drabinie produktywności. Dopiero wtedy zdrowa, bo wynikająca ze wzrostu całkowitej produktywności, presja na płace wymusi większe inwestycje kapitałowe w mechanizację procesów. Rosnąca siła nabywcza pracowników branż eksportowych i przemysłu przełoży się na stopniowy wzrost płac w usługach skierowanych na lokalny rynek. Z kolei wyższe płace zwiększą atrakcyjność pracy wobec bierności zawodowej. To natomiast spowoduje wzrost atrakcyjności polskiego rynku pracy wobec zagranicy, co powinno zachęcić do powrotu wielu wykształconych osób z emigracji, a także pozytywnie wpłynąć na dzietność.

Te proponowane podażowe zmiany znajdą po stronie popytu odzwierciedlenie w tak potrzebnym naszej gospodarce wzroście inwestycji sektora przedsiębiorstw. To z kolei stosunkowo szybko przełoży się na wzrost eksportu i prywatnej konsumpcji, tworząc tym samym samonapędzający się mechanizm (rys. 6). W dzisiejszych czasach, gdy globalizacja i integracja gospodarcza powodują, że obywatele i biznes są dużo bardziej mobilni niż kiedyś, znaczenie konkurencyjności poszczególnych systemów gospodarczych wrasta. Tym samym ani przedsiębiorcy, ani pracownicy nie są „skazani” na to, by funkcjonować w określonym miejscu. Jeśli więc jakość systemu gospodarczego lub tempo jego poprawy nie są zadowalające – przenoszą się w inne miejsce. Taki scenariusz już się w Polsce realizuje. Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie stworzymy wysoce produktywnej gospodarki, to rosnące obciążenia podatkowe z powodu pogarszającej się demografii zwiększą ryzyko kolejnych fal emigracji nie tylko ludzi, lecz także firm. Prowadzić to będzie do destruktywnej spirali – kurcząca się baza podatkowa wymusi zwiększenie obciążeń podatkowych i regulacyjnych, szczególnie jeśli system instytucjonalny nie będzie w stanie elastycznie dostosować wydatków. A to dodatkowo zwiększy skłonność do emigracji. Taki czarny scenariusz nie musi się jednak spełnić, trzeba mu skutecznie i aktywnie przeciwdziałać.


[1] To umowne określenie obejmuje kraje Unii Europejskiej o najbardziej zaawansowanym i sprawnym modelu gospodarczym (Niemcy, Austria, kraje Beneluksu oraz kraje skandynawskie).

[3] Dane z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej.

[4] Obszerną analizę procesów rozwojowych zawiera m.in. D. Acemoglu, J. Robinson, Why Nations Fail: The Origins of Power, Prosperity, and Poverty.

[5] Jak podaje raport „Niski poziom inwestycji przedsiębiorstw wyzwaniem dla polskiej gospodarki” Biura Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao SA, w ostatniej dekadzie wydatki inwestycyjne polskich firm stanowiły średnio 10 proc. PKB wobec 16 proc. w pozostałych krajach członkowskich UE z naszego regionu.

[6] Według danych GUS („Rocznik Przemysłu 2013”) inwestorzy zagraniczny kontrolują ok. 50 proc. kapitału firm przetwórstwa przemysłowego. W skrajnych przypadkach (produkcja pojazdów samochodowych, produkcja komputerów, wyrobów elektronicznych i optycznych oraz produkcja wyrobów tytoniowych) udział ten wynosi ponad 80 proc.

[7] Komisja Europejska (”Innovation Union Report”) zwraca uwagę na bardzo wysoki udział Polski w wydatkach na badania i rozwój płatności z tytułu honorariów oraz opłat licencyjnych na rzecz zagranicy, przy równoczesnych, niemalże zerowych dochodach z tego tytułu.

[8] „OECD Economic Survey: Poland 2014”

[9] Dane Eurostatu wskazują, że w latach 2004–2012 najwyższe wzrosty produktywności (wartość dodana liczona w cenach stałych w przeliczeniu na godzinę pracy) odnotowano w produkcji komputerów, urządzeń elektronicznych i optycznych (ponad 24 proc. rocznie), produkcji urządzeń elektrycznych (ponad 16 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (ponad 13 proc.).

[10] Chodzi m.in. o zasady dostępu do środków z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, a w szczególności wykluczenie z możliwości wsparcia większych gospodarstw.

[11] Na istotną rolę tego typu barier w procesach rozwojowych zwraca m.in. uwagę D. Rodrik („Jedna ekonomia, wiele recept – globalizacja, instytucje i wzrost gospodarczy”).

[12] W tym wariancie sektory zidentyfikowane w ramach projektów Foresight czy Krajowa Inteligentna Specjalizacja mogą być wykorzystywane przez sektor prywatny jako swego rodzaju wskazówka. Znalezienie się na ich liście nie powinny jednak stanowić podstawy dla polityki wsparcia..

[13] Analizy OECD (OECD Economic Survey: Poland 2014) wskazują na niską rentowność działalności przemysłowej na tle wielu obszarów usługowych. Powoduje to przekierowywanie zasobów do sektora usług.

[14] W efekcie wzrostu popularności outsourcingu usługi stanowią coraz większą część „wsadu” do działalności przemysłowej.

[15] Zob. Competing in global value chains – EU industrial structure report 2013 oraz Global value chains: Poland.

[16] Zob.: Mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa – mocne i słabe strony, szanse i zagrożenia rozwojowe, Lewiatan, 2011; Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych – materiały z konferencji „Polscy przedsiębiorcy wobec nowych wyzwań” (2014).

[17] Sytuacja taka rodzi także negatywne skutki społeczne np. w postaci niskiej skłonności do posiadania dzieci.

[18] Przed kryzysem prywatną konsumpcję wspierały malejąca stopa oszczędności (sprawiająca, że wydatki gospodarstw rosły szybciej niż dochody) oraz rosnąca penetracja kredytów konsumpcyjnych. Dziś przy stopie oszczędności na poziomie 0-5% dalszy jej spadek jest w zasadzie niemożliwy, a penetracja kredytów konsumpcyjnych (w relacji do dochodów) jest na poziomie średniej unijnej.

Potencjał zawodowy ulicznych bezdomnych :)

Wprowadzenie

Dla większości społeczeństwa słowo „bezdomny” oznacza pijaka śpiącego na dworcu lub w parku. Ludzie na ogół nie zdają sobie sprawy, iż osoby takie stanowią zaledwie kilkanaście procent spośród wszystkich bezdomnych, reszta zaś mieszka w schroniskach, noclegowniach, altankach, przebywa w różnych instytucjach lub uczestniczy w programach aktywizacyjnych. Te specyficzne kilkanaście procent ulicznych bezdomnych z jednej strony stanowi najbardziej widoczną ich część, z drugiej strony jest najtrudniejszą grupą spośród wszystkich klientów pomocy społecznej. Są to osoby obarczone wieloma skomplikowanymi problemami, które bardzo ciężko rozwiązać, i budzące niechęć wśród reszty społeczeństwa. Z tego powodu w wielu miastach Polski instytucje pomocowe (które zawsze cierpią na nadmiar klientów i brak pieniędzy) często nawet nie próbują się takimi osobami zajmować. Co najwyżej wydają im darmową zupę, po czym koncentrują się na tych, którym łatwiej pomóc, bądź na tych, na których skupia się uwaga mediów i społeczeństwa (np. dzieciach z domów dziecka). Uliczni bezdomni są zatem czarną dziurą w systemie pomocy – grupą ludzi, którą mało kto się interesuje i której mało kto pomaga.

http://www.flickr.com/photos/strandloper/26615826/sizes/m/
by Steve Crane

Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta – Koło Gdańskie (którego jestem pracownikiem) w latach 2009–2011 prowadziło duży projekt mający na celu pomoc osobom bezdomnym, zamieszkującym na ulicach Gdańska (tak zwanym „rough sleepers[1]). Projekt był wielowątkowy i miał szerokie spektrum działań, między innymi zakładał badania populacji tychże osób.

Celem badań było przede wszystkim przeanalizowanie potencjału zawodowego ulicznych bezdomnych oraz próba odpowiedzi na pytanie, czy istnieje możliwość jakiejkolwiek aktywizacji zawodowej tej grupy na terenie Gdańska.

Niniejszy artykuł jest skrótem z raportu powstałego po zakończeniu badań.

Wybór narzędzi badawczych i grupy docelowej

Podczas wstępnej analizy ustalono, iż grupę docelową stanowią, po pierwsze, osoby bezdomne zamieszkujące miejsca niemieszkalne na terenie Gdańska, po drugie, osoby będące stałymi „rezydentami”, czyli osobami przebywającymi w Gdańsku na stałe, a nie sezonowo (wyniki badania mają posłużyć do dalszej stałej pracy z gdańskimi bezdomnymi, z badania wykluczono zatem osoby, które przyjeżdżają do Trójmiasta tylko na okres wakacyjny), po trzecie, są w wieku produkcyjnym i nie posiadają poważnej niepełnosprawności (wyniki badania mają posłużyć do stworzenia programu aktywizacji zawodowej, interesują nas zatem przede wszystkim ci, którzy są w stanie pracować).

Analizując wiedzę na temat środowiska gdańskich rough sleepers zgromadzoną na przestrzeni ostatnich lat, oszacowano, iż osób spełniających wszystkie trzy kryteria jest w Gdańsku około 35. Stali się oni zatem grupą docelową, na której skoncentrowane zostało nasze badanie.

Biorąc pod uwagę rodzaj informacji, jakie planowano pozyskać, specyfikę respondentów oraz wyjątkowość środowiska, w którym przyjdzie przeprowadzać badanie, zadecydowano, iż głównym narzędziem badawczym zastosowanym w tym badaniu będzie wywiad indywidualny, częściowo skategoryzowany. Grupa złożona z socjologów, ekspertów z zakresu zjawiska bezdomności oraz streetworkerów (pracowników ulicznych) sporządziła kwestionariusz wywiadu zawierający kilkanaście pytań, za których pomocą badacze mieli przeprowadzić zaplanowane wywiady. Ostatecznie badanie odbyło się między jesienią 2010 r. a wiosną roku 2011. W tym czasie udało się przeprowadzić 30 wywiadów (pięciu osób nie udało się przekonać do wzięcia udziału w badaniu), można zatem stwierdzić, iż udało się dotrzeć do wszystkich osób reprezentujących w tym czasie interesująca nas populację.

Wyniki badania

Na podstawie przeprowadzonych wywiadów badaczom udało się ustalić odpowiedzi na wszystkie postawione na wstępie pytania badawcze. Ukazują one specyficzny obraz środowiska gdańskich uliczników.

Na 30 przebadanych osób 25 stanowią mężczyźni, tylko 5 to kobiety. Dysproporcja ta wpisuje się w generalną tendencję, jaką zauważono w zjawisku bezdomności, czyli że mężczyźni stanowią mniej więcej 80 proc. populacji bezdomnych, kobiety zaś 20 proc.[2].

Średnia wieku przebadanych 30 osób wynosi 50 lat. Strukturę wiekową całej populacji przedstawić można następująco: grupa wiekowa 18–30 lat – 3,5 proc., grupa wiekowa 31–40 lat – 17,5 proc., grupa wiekowa 41–50 lat – 20,5 proc., grupa wiekowa 51–60 lat – 51,5 proc., grupa wiekowa 61–65 lat – 7 proc.

Grupą dominującą w populacji jest zatem grupa w przedziale wiekowym 51–60 lat, osoby zaś poniżej 30 roku życia stanowią rzadkość. A zatem struktura wiekowa populacji gdańskich rough sleepers również nie odbiega zasadniczo od struktury wiekowej populacji wszystkich bezdomnych w województwie pomorskim[3].

Większa część przebadanej populacji cierpi na różnego rodzaju problemy zdrowotne. Tylko 6 osób z 30 przebadanych (czyli 20 proc.) nie wykazywało żadnych przeciwwskazań zdrowotnych do pracy (stan zdrowia oceniano na podstawie deklaracji respondenta oraz spostrzeżeń dokonywanych przez samych badaczy). Pozostałe 24 osoby cierpiały z powodu jednego lub więcej schorzeń, ograniczających w większym lub mniejszym stopniu gotowość do podjęcia pracy. Dwoma głównymi problemami zdrowotnymi występującymi w tejże populacji były schorzenia nóg (10 osób) i choroba alkoholowa w dość zaawansowanym stadium (10 osób).

Wśród badanej populacji widać wyraźny podział, jeśli chodzi o interpretację i rozumienie słowa „praca”. Dla połowy respondentów pracowanie oznacza bycie zatrudnionym u kogoś i wykonywanie dla niego różnych czynności w zamian za pensję (bez względu na to, czy jest to legalne zatrudnienie, czy praca bez podpisanej umowy, czyli tzw. „praca na czarno”). Nie odbiega to zatem zbytnio od potocznego rozumienia słowa „praca”. Tymczasem dla drugiej połowy badanych słowo „praca” oznacza każdą możliwą aktywność przynoszącą dochód. Czyli oprócz legalnej pracy na umowę oraz tak zwanej „pracy na czarno” jako pracę ta część badanych uważa także takie aktywności jak zbieranie złomu, sprzedaż rzeczy znalezionych na śmietniku, popilnowanie czyjegoś auta na parkingu itp. Zatem czynności, które przez większość społeczeństwa nie są uważane za pracę. Dlatego też część rough sleepers – deklarując, że „pracuje gdzieś” bądź „chodzi do pracy” – może tak naprawdę mieć na myśli to, że regularnie przeszukuje śmietniki w poszukiwaniu puszek po piwie bądź wykonuje inną tego typu działalność.

Jeśli chodzi o rodzaj wykonywanej pracy bądź aktywności, z której można czerpać dochody, zdecydowanie największą popularnością wśród badanych cieszy się zbieranie surowców wtórnych (złom, puszki, butelki, makulatura) i sprzedawanie ich w skupach – zadeklarowało to aż 16 osób. Pozostałe źródła dochodu[4] to: żebractwo (5 osób), zasiłki i renty (4 osoby), praca dorywcza na budowie (3 osoby), dorywcza pomoc rolnikowi/działkowcom (2 osoby), pomoc przy rozładunku samochodów ciężarowych (1 osoba), praca w zakładzie ślusarskim „na czarno” (1 osoba), rysowanie (1 osoba), handel owocami (1 osoba).

Pytania o motywację, którą kierują się badani w trakcie wykonywania swych codziennych aktywności, wykazały dość jednoznacznie, iż głównym powodem pracy rough sleepers jest tylko i wyłącznie chęć przetrwania (wręcz wola przeżycia). Zadeklarowali to niemal wszyscy respondenci. Ich aktywność nie wynika z takich przesłanek jak chęć realizacji celów życiowych, ambicje zawodowe, chęć wyjścia z bezdomności czy chociaż zaoszczędzenia na wynajęcie mieszkania lub pokoju. Pracują po to, aby zdobyć środki na bieżące życie. Jeśli nie będą tego robić – nie przetrwają. Ich nastawienie jest podyktowane wymogami codzienności i nie uwzględnia przyszłości.

Jak to często bywa, pytanie o wysokość zarobków było tym, na które część osób nie chciała udzielić odpowiedzi. Na wspomnianych 30 badanych 6 nie podało żadnej liczby. Spośród udzielonych odpowiedzi udało się pozyskać następujące zestawienie: 4 osoby pracujące na budowie – średnio 2,5 tys. zł miesięcznie, 2 osoby pracujące w rolnictwie/ogrodnictwie – średnio 600 zł miesięcznie, 1 osoba korzystająca z zasiłku – 444 zł miesięcznie, 1 osoba handlująca owocami – średnio 25 zł dziennie, 16 osób żebrzących i zbierających surowce wtórne – średnio 45 zł dziennie.

Należy jednak podkreślić, iż w przypadku osób zajmujących się zbieractwem surowców, żebractwem oraz tej jednej handlującej owocami wszyscy zastrzegli, iż ich zarobki są mocno zróżnicowane każdego dnia i w dużej mierze zależą od szczęścia. Rozpiętość dziennych dochodów wynosi 15–100 zł, a podawana średnia dzienna jest tylko wielkością orientacyjną, a nie dokładnym wyliczeniem.

Warto też pamiętać, iż w przypadku tych trzech aktywności oraz w przypadku osób pracujących dorywczo na budowach pracę tę cechuje sezonowość. Oznacza to, iż w każdym miesiącu dochody są różne (zależą od wielu czynników: pogody, pory roku, szczęścia itp.), a jeśli chodzi o budowlańców (pracujących dorywczo), zdarzają się nawet miesiące, w których nie pracują oni w ogóle. W związku z tym podane przez nich zarobki są niestałe oraz niepewne (nigdy nie można być pewnym, czy pojawią się w danym miesiącu i na jakim poziomie będą).

Mimo wszystko trudno jednak nie odnieść wrażenia, iż dochody większości badanych osób nie są aż tak niskie, jak by się mogło wydawać. Pamiętać należy, iż żadna z opisywanych osób nie posiada w swoim miesięcznym budżecie takich wydatków jak: czynsz, opłaty za prąd, wodę, gaz, wynajem, ubezpieczenie, podatki czy rata kredytu, które to u większości obywateli stanowią jedne z największych pozycji. Zatem na dobrą sprawę większość rough sleepers ma miesięcznie do dyspozycji sumę niewiele się różniącą od sumy, jaka zostaje w portfelu przeciętnego obywatela po uiszczeniu opłat za mieszkanie.

Różnica jest jednak taka, iż żaden z rough sleepers nie ma swojego mieszkania, a zarobki, o których mówimy, są bardzo niepewne i przypadkowe, co sprawia, iż styl życia, jaki prowadzą, jest nieporównywalny do stylu życia przeciętnego obywatela.

Spośród 30 badanych na pytanie o to, na co rough sleepers przeznaczają zdobyte pieniądze, trzy osoby nie chciały udzielić informacji.

Niemal wszyscy pozostali (bo aż 24 osoby) zadeklarowali, iż zdobyte pieniądze przeznaczają niemal wyłącznie na bieżące utrzymanie, czyli przede wszystkim jedzenie i picie, czasem środki czystości bądź ubranie. Ponadto 3 osoby stwierdziły, iż całe zdobyte pieniądze przeznaczają wyłącznie na używki (alkohol i papierosy).

Zatem mimo tego, iż część badanych ma w perspektywie miesiąca do dyspozycji niemałą kwotę, a niektórzy deklarują wręcz dość duży dochód[5], pieniądze te niemal w całości są „przejadane”, czyli wydawane na bieżące artykuły spożywczo-przemysłowe. Znaczy to, iż mimo niekiedy relatywnie dużego budżetu  rough sleepers konsumują cały swój dochód, nie zamieniając go na żadne trwałe dobra i nie inwestując go w żadną sferę życia. Przez to, mimo upływu lat w bezdomności, wciąż nie posiadają niczego więcej ponad to, z czym wchodzili w ten stan.

Bardzo ciekawy wynik dało pytanie o posiadane wykształcenie: 20 proc. badanych zadeklarowało wykształcenie podstawowe, 3 proc. badanych – wykształcenie gimnazjalne, 57 proc. badanych – wykształcenie zawodowe, a 20 proc. badanych – wykształcenie średnie.

Ciekawe okazały się także odpowiedzi na pytanie o doświadczenie zawodowe badanych osób. Większość pytanych deklarowała, iż na przestrzeni lat wykonywała kilka zawodów bądź pracowała w kilku branżach (co jest powszechne również w przypadku osób niewykluczonych społecznie). Wśród wszystkich wymienionych zawodów zdecydowanie dominowały branża mechaniczna i budowlana.

W sumie na 66 wykonywanych zawodów, które wymienili badani rough sleepers, 20 należało do branży mechanicznej, 16 do branży budowlanej, 7 do branży gastronomicznej, 4 do branży rolniczo-ogrodniczej, 3 do branży transportowej, 3 osoby pracowały jako palacze w kotłowni, 2 osoby – jako sprzątaczki, 2 osoby – jako krawcy. 9 zawodów nie dało się oddzielnie zgrupować.

Wyniki te są zaskakujące, gdyż pokazują, iż po pierwsze większość rough sleepers to rzemieślnicy i pracownicy usługowi niskiego szczebla (jest to oczywiście ściśle powiązane z poziomem wykształcenia tej populacji). Po drugie, większość rough sleepers  posiada bardzo konkretne zawody i umiejętności, które są dość mocno poszukiwane na rynku pracy i których wykonawcy na ogół są całkiem dobrze opłacani. Wynika z tego, iż zła sytuacja życiowa  rough sleepers nie jest efektem braku kwalifikacji zawodowych czy braku ofert pracy. Problem polega bardziej na tym, iż w wyniku destruktywnego trybu życia, złego stanu zdrowia, zaniku umiejętności społecznych i innych skutków bezdomności ulicznej – w większości nie są oni fizycznie w stanie podjąć i wykonywać normalnej pracy. Dlatego też ewentualne programy aktywizacyjne nie powinny kłaść głównego nacisku na naukę zawodu ani podnoszenie kwalifikacji zawodowych rough sleepers, gdyż są one w większości przypadków na wystarczającym poziomie. Zdecydowanie większy wysiłek powinien być włożony w pracę w sferze zdrowotnej, interpersonalnej i społecznej, tak aby umożliwić rough sleepers wykorzystanie potencjału zawodowego, który w dużej mierze już posiadają.

Ciekawe wyniki otrzymano także z odpowiedzi na pytania o zadowolenie z wykonywanej aktywności zarobkowej i jej ewentualną chęć zmiany. Zaledwie 10 osób (a więc jedna trzecia) wykazuje bezwarunkową wolę zmiany dotychczasowego trybu „pracy”. Reszta grupy stawia wymagania (bardziej lub mniej racjonalne) albo wprost deklaruje niechęć do pracy i zmian. Warto zwrócić także uwagę na fakt, iż osoby niezadowolone to na ogół te, które zajmują się zbieractwem i żebractwem, a więc aktywnościami najpopularniejszymi wśród „ruff sliperów”.

W trakcie badania rough sleepers zadano także pytanie o to, jaką pracę badani chcieliby wykonywać. Za pomocą tego pytania chciano sprawdzić przede wszystkim, czy istnieją jakieś konkretne zawody, którymi badani byliby wyjątkowo zainteresowani i które można by wykorzystać jako wskazówkę przy tworzeniu nowych programów aktywizujących. Odpowiedzi pokazały jednak, iż nie ma dominującego trendu (połowa badanych nie udzieliła żadnej konkretnej odpowiedzi), a osoby wymieniające konkretne zawody kierują się przede wszystkim swoimi wcześniejszymi doświadczeniami zawodami. Nie są zatem w większości zainteresowani nauką jakiegoś nowego zajęcia, ale raczej wykorzystaniem posiadanych już umiejętności.

Ciekawe wyniki dało również pytanie o wysokość zarobków (netto), jaka byłaby dla badanych satysfakcjonująca, aby rozważyli oni podjęcie legalnej pracy. 3 osoby nie chcą lub nie mogą w ogóle pracować, bez względu na wysokość pensji, 6 osób zadeklarowało kwotę od 800–1000 zł, 9 osób – kwotę 1100–2000 zł, 3 osoby – kwotę od 2100–3000 zł, 2 osoby – kwotę 3100–4000 zł, 2 osoby – kwotę 5000 zł, a 5 osób nie zadeklarowało żadnej kwoty (choć dopuszczają możliwość legalnej pracy).

Dość ciekawy jest fakt, iż stosunkowo dużo osób spośród badanej grupy podaje całkiem realne stawki (od 800 do 2000 zł), czyli takie, które są teoretycznie osiągalne na otwartym rynku pracy dla ludzi z ich wykształceniem i doświadczeniem zawodowym. Zaledwie 4 osoby podały stawki raczej nieosiągalne dla nich na otwartym rynku pracy (od 3,5 tys. do 5 tys. złotych netto), w czym można dopatrywać się raczej niskiej determinacji i niemal braku woli do zmiany aktualnego stylu życia i pracy.

Na podstawie samych pytań o wymagania zarobkowe można by zatem sądzić, że badani w większości mają całkiem aktualną wiedzę o stawkach obowiązujących na otwartym rynku pracy, a ich oczekiwania nie są zbyt wygórowane. Warto jednak podkreślić w tym miejscu, iż sam fakt deklarowania chęci pracy za taką stawkę nie oznacza jeszcze tego, że dana osoba w rzeczywistości taką pracę by podjęła. U klientów pomocy społecznej bardzo często zauważa się bardzo wysoki poziom deklaracji chęci do zmian, które jednak są potem mocno weryfikowane przez rzeczywistość (często osoba deklarująca chęć konkretnej pracy mimo wszystko nie podejmuje jej w momencie, gdy dostaje taką możliwość). Zatem mimo tych realnie brzmiących deklaracji nie powinno się traktować otrzymanych wyników w sposób zobowiązujący.

Ostatnie pytania wywiadu dotyczyły tego, co według badanych musiałoby się wydarzyć, aby podjęli oni legalną pracę oraz wyszli z bezdomności.

Na początku obawialiśmy się, że zebrane odpowiedzi respondentów mogą opisywać mało realne sytuacje. O dziwo, otrzymany materiał w większości odnosił się do konkretnych barier, a tylko niewielka jego część odwoływała się do sytuacji niemożliwych do zaaranżowania przez instytucje zajmujące się pomocą społeczną.

Podsumowując otrzymane wyniki, można stwierdzić, że największymi barierami utrudniającymi podjęcie legalnej pracy przez badanych jest przede wszystkim brak wystarczającej motywacji, zły stan zdrowia i brak dokumentów, a w dalszej kolejności brak mieszkania, meldunku i odpowiednich ofert. Mimo dużego stopnia subiektywności tych opinii i braku jednoznacznego ich przełożenia na rzeczywistość należy z pewnością potraktować je jako poważne wskazówki do prowadzenia dalszej pracy aktywizacyjnej tej grupy klientów.

Wnioski do dalszej pracy z rough sleepers

Analiza zebranego materiału nasuwa szereg wniosków, które z powodzeniem można wykorzystać do dalszej pracy z rough sleepers.

Przede wszystkim mimo założenia, iż interesuje nas populacja rough sleepers zdolnych do pracy, a nasi badacze mieli przeprowadzać wywiady z osobami w wieku produkcyjnym i bez widocznych oznak niepełnosprawności, okazało się, iż nawet ta grupa osób w większości cierpi na dość poważne schorzenia, ograniczające zasadniczo zdolność do pracy. Dość duża część tej populacji nadaje się bardziej do stawienia się przed ZUS-owską komisją lekarską decydującą o przyznaniu renty niż do typowej aktywizacji zawodowej. I tak naprawdę jest to jedna ze ścieżek, którą powinno się pójść, niosąc pomoc tym ludziom. Część z nich z pewnością otrzymałaby rentę, gdyby tylko była w stanie zgłosić się na komisję i przedłożyć odpowiednie dokumenty. Być może pomoc w przejściu przez procedurę weryfikacyjną jest jedną z podstawowych usług, które powinno się im zapewnić.

Z pewnością rozdawanie zasiłków nie jest najlepszą metodą pracy społecznej, daleką od aktywizacji zawodowej, jednak w przypadku osób z całkowicie zniszczonym zdrowiem i kompletnie nienadających się do pracy może nie być alternatywy. A zapewnienie im dochodu w takiej formie może sprawić, iż nie będą zmuszeni sięgać po takie aktywności zarobkowe jak żebractwo, zbieranie śmieci itp.

Jeśli natomiast chodzi o aktywizację zawodową, grupa osób nadająca się do podjęcia legalnej pracy bez żadnych przeciwwskazań jest niewielka (tylko 20 proc.). Większość z nich nie otrzymałaby pozwolenia lekarskiego na pracę bądź dostałaby je z szeregiem przeciwwskazań. Dlatego też, przygotowując ofertę aktywizacyjną dla tej grupy, należy skonstruować ją z wykorzystaniem instrumentów używanych przy pracy z niepełnosprawnymi. Należy także opracować alternatywne metody aktywizacji zawodowej, różniące się od oficjalnie wykorzystywanych w procesach reintegracji. Zatrudnienie na pełen etat na otwartym rynku pracy jest realne tylko dla niewielkiej części grupy. Większość nie ma na to szans z przyczyn formalnych. Zatem konstruując ofertę aktywizacyjną, należy oprzeć się na umożliwiających zdobywanie pieniędzy aktywnościach funkcjonujących poza rynkiem pracy, np. skupowaniu od bezdomnych złomu czy innych materiałów przetwarzalnych. Wynagradzanie finansowe za aktywność, która nie wymaga zatrudnienia w oparciu o przepisy prawa pracy, wydaje się jedynym legalnym rozwiązaniem, które może przynieść efekt. Zwłaszcza że dla połowy badanych czynności tego typu są traktowane jak praca, a także dlatego, iż większość badanych i tak prowadzi tego typu działalność. W związku z tym być może podczas przygotowywania dalszego programu aktywizacji zawodowej tej grupy społecznej powinno się oprzeć na jej mocnych stronach i wykorzystać tkwiący w niej potencjał. Byłoby to z jednej strony rozwiązanie proste do zorganizowania, z drugiej strony – bardziej akceptowalne przez samych zainteresowanych, gdyż odwołujące się do ich codziennej aktywności. Ryzyko przygotowania oferty, która nie zostałaby zaakceptowana przez beneficjentów i z której w ogóle by nie skorzystali, byłoby w tym momencie niskie.

Z pewnością warto rozważyć także inne metody aktywizacyjne dla omawianej populacji. Szukając alternatywnych metod wsparcia dla rough sleepers, warto pamiętać przede wszystkim o tym, iż jest to populacja, w której dominują mężczyźni w starszym wieku. Gdyby zatem odejść od poprzednich propozycji i mimo wszystko starać się o stworzenie alternatywnej oferty aktywizacyjnej, oferta pracy dla tych osób powinna być sprofilowana pod kątem tych dwóch cech (zawody typowo kobiece bądź wymagające cech charakterystycznych dla ludzi młodych raczej się nie sprawdzą). W połączeniu ze wspomnianymi wcześniej przeciwwskazaniami zdrowotnymi zawęża to dość mocno paletę możliwych do wykorzystania aktywności.

Warto też pamiętać o innych cennych wskazówkach wynikających z przeprowadzonego badania, a mianowicie o tym, iż większość rough sleepers posiada konkretne kwalifikacje w zawodach poszukiwanych na rynku pracy. Zatem ewentualne programy aktywizacyjne nie muszą skupiać się tak bardzo na zdobyciu przez rough sleepers nowego zawodu. W wielu wypadkach wystarczy tylko uaktualnić posiadane przez nich umiejętności i potwierdzić je dokumentami. Natomiast tym, na czym w szczególności trzeba się skoncentrować w trakcie działań z takimi klientami, jest ich motywacja do pracy i zmian w życiu. Jej kompletny brak jest głównym deficytem u większości badanych i dopóki nie wykona się zasadniczej pracy w tej materii, nie można liczyć na jakikolwiek sukces, a posiadany przez klienta potencjał zawodowy wciąż pozostanie niewykorzystany.

Nie można zapomnieć, iż głównym motywem „pracy” bądź aktywności rough sleepers jest chęć przetrwania i zdobycia pieniędzy na bieżące wydatki. Zbieractwo surowców wtórnych ma tę zaletę, iż gwarantuje otrzymanie pieniędzy zaraz po dostarczeniu zebranego materiału do skupu. W ten oto sposób w ciągu kilku godzin od pojawienia się potrzeby osoba bezdomna jest w stanie ją zaspokoić poprzez swoją aktywność zarobkową. Proces ten powtarza się każdego dnia lub zawsze wtedy, gdy pojawia się potrzeba, a dana osoba nie posiada środków na jej zaspokojenie. Rough sleepers nie planują z wyprzedzeniem i nie gospodarują swymi pieniędzmi długoterminowo. Zdobywają je na bieżąco i wydają na bieżące potrzeby, a aktywności, które najczęściej wybierają (zbieractwo, żebractwo itd.), w pełni im to umożliwiają. Zatem gdyby myśleć nad stworzeniem modelu aktywizacji alternatywnego do zbieractwa, należy zaplanować go tak, aby umożliwiał rough sleepers wypłacanie pieniędzy codziennie i na bieżąco (przynajmniej na wstępnym etapie). Angażowanie tych osób w działania, za które wypłatę otrzymają na koniec miesiąca lub nawet na koniec tygodnia, jest z góry skazane na porażkę. Rough sleepers nie przeżyją miesiąca lub tygodnia bez dopływu pieniędzy. Nie będą też w stanie gospodarować swymi pieniędzmi tak, aby wystarczyły na cały miesiąc lub nawet tydzień, w sytuacji gdyby otrzymali większą wypłatę za przepracowany okres (ich tryb życia i poziom zaniku większości umiejętności społecznych na to nie pozwalają). Metody aktywizacyjne nieumożliwiające takim osobom zarobku na bieżąco nie powinny być zatem brane pod uwagę, przynajmniej na początku pracy aktywizacyjnej. Mogą one się pojawić dopiero na późniejszym etapie reintegracji, kiedy klient jest już wysoko zmotywowany do zmian w swoim życiu i odzyskał część utraconych umiejętności społecznych.

Warto w tym miejscu wspomnieć o jeszcze innym sposobie aktywizacji zawodowej rough sleepers, wdrażanym w życie w niektórych krajach europejskich – a mianowicie o sprzedaży gazety ulicznej. Jest to metoda polegająca na wydawaniu (na ogół przez jedną z organizacji pozarządowych) gazety, która jest potem rozdawana lokalnym rough sleepers. Próbują oni potem sprzedawać ją na ulicach, z każdego zaś sprzedanego egzemplarza połowa zarobionych pieniędzy pozostaje w kieszeni sprzedającego (druga połowa trafia z powrotem do wydawców gazety). Osoby sprzedające gazetę nie muszą być zatrudniane na typową umowę o pracę, a sprzedający sami decydują o tym, gdzie, w jakich godzinach i w jakich ilościach będą chcieli prowadzić sprzedaż, dzięki czemu ta metoda pracy jest elastyczna i pozwala na aktywizowanie osób niepełnosprawnych, w podeszłym wieku oraz z licznymi przeciwwskazaniami zdrowotnymi. Poza tym zapewnia sprzedającym wypłatę zarobionych pieniędzy natychmiast po wykonaniu pracy. To wszystko sprawia, że jest ona dość dobrze dopasowana do potrzeb rough sleepers.

Ma ona jednak dość poważny mankament. Taki mianowicie, że sukces sprzedaży gazet przez bezdomnych nie zależy tylko i wyłącznie od ich zaangażowania i wkładu pracy. Nawet najbardziej zaangażowany  rough sleeper, poświęcający całe dnie na handel, nie sprzeda ani jednego egzemplarza, jeśli gazeta nie będzie atrakcyjna bądź jeśli społeczeństwo będzie do niego zbyt uprzedzone i wrogo nastawione. Nieatrakcyjna i źle wypromowana gazeta może nie być kupowana przez ludzi, przez co bardzo szybko może zniechęcić rough sleepers do angażowania się w jej sprzedaż i zmusić ich do powrotu do dawnych aktywności zarobkowych. Wszystko to razem sprawia, że metoda aktywizacji zawodowej rough sleepers poprzez sprzedaż gazety ulicznej jest bardzo trudnym i nie do końca przewidywalnym przedsięwzięciem. Skuteczniejsze wydają się metody, w których wysokość zarobku rough sleepers jest w pełni uzależniona od jego osobistego zaangażowania.

Podsumowanie

Podsumowując cały zebrany materiał, przeanalizowane wnioski oraz przedstawione pomysły i metody pracy, z pewnością można stwierdzić, iż w populacji rough sleepers tkwi potencjał możliwy do wykorzystania w aktywizacji zawodowej. Specyfika tej grupy społecznej sprawia jednak, że do zagadnienia aktywizacji należy podejść w sposób niestandardowy, alternatywny i mocno kreatywny. Aby stworzony program aktywizacyjny odniósł jakikolwiek sukces, musi być oparty na nowatorskich pomysłach i wręcz eksperymentalnych metodach, gdyż jest to populacja tak skrajnie odbiegająca trybem życia od ogólnie przyjętych zasad, że żadna tradycyjna metoda pracy z nią nie jest w stanie przynieść oczekiwanych wyników.

Rough sleepers mimo tego, że są najbardziej widoczną grupą spośród wszystkich bezdomnych, są najczęściej pomijani w programach aktywizacji zawodowej. Przyjęło się uważać, że bezdomnych ulicznych trzeba najpierw zaktywizować społecznie i doprowadzić do pewnego poziomu, zanim zaproponuje się im jakiekolwiek działanie związane z pracą i zarabianiem. Jest to jednak podejście nie do końca właściwe, a niniejszy raport i doświadczenia zagraniczne pokazują, iż jest to grupa społeczna, którą z powodzeniem można objąć licznymi programami.

Aktywizacja zawodowa jest procesem o wiele szerszym, niż się na ogół sądzi, i wykracza daleko poza utarte normy, kodeks i prawo pracy czy tradycyjny rynek pracy. Należy więc objąć nią możliwie jak największą grupę spośród wszystkich osób wykluczonych ze społeczeństwa.

Opublikowano 3.04.2013


[1] Ruffough sleeper – branżowe określenie osoby mieszkającej w miejscu niemieszkalnym (np. na dworcu, w kanałach ciepłowniczych lub nawet pod gołym niebem), stosowane w terminologii europejskiej.

[2] Portret zbiorowości ludzi bezdomnych województwa pomorskiego 2009, Pomorskie Forum na rzecz Wychodzenia z Bezdomności, Gdańsk 2009.

[3] Tamże.

[4] Niektóre osoby czerpią dochód z więcej niż jednej aktywności, dlatego też liczba wymienionych aktywności jest większa od liczby przebadanych osób.

[5] Osoba pracująca na budowie zadeklarowała dochody w wysokości 3000 zł miesięcznie.

Diagnoza z raportu „Samorząd 3.0” :)

Konferencja Samorząd 3.0Samorząd terytorialny to jedna z najbardziej udanych konstrukcji polskiej transformacji. Oparta na trafnej diagnozie sytuacji i analizie europejskich rozwiązań formuła samorządu terytorialnego, przede wszystkim gminnego, wyzwoliła impuls modernizacyjny i rozwojowy o wielkiej sile. Po 20 latach jego funkcjonowania widać jednak granice. Zaczęła się pora otwartej debaty o kondycji wspólnot, z której wyłania się teza o całościowym kryzysie konstrukcji. Dostrzegamy potrzebę kontynuacji tej dyskusji. Należy wręcz mówić o konieczności generalnej naprawy systemu samorządów. Jednym z najważniejszych czynników destrukcji samodzielnej władzy terytorialnej, oprócz ograniczeń finansowych hamujących lokalną samodzielność, stanowią apetyty regulacyjne centrum.

Wprowadzenie samorządu terytorialnego w Polsce było długo przygotowywaną i starannie opracowaną reformą. Dalekosiężność jej skutków jest porównywalna z pakietem prof. L. Balcerowicza. Problem w tym, że wiele wówczas przyjętych i racjonalnych rozwiązań przestało przystawać do dzisiejszej rzeczywistości.

Zwycięstwo „Solidarności” w warunkach stanu wojennego stało się przesłanką tezy o potencjale społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiste było uznanie mieszkańców danego terytorium za suwerena zdolnego do definiowania potrzeb, określania celów i kontroli nad administracją oraz służbami komunalnymi. Zdolnego także do zarządzania dochodami, gospodarowania pieniędzmi i innymi składnikami mienia. Powstała więc konstrukcja z silną radą wyłaniającą zarząd menadżerski, z możliwością jego odwołania w dowolnym momencie. Późniejsze korekty zmieniły sytuację – wprowadzenie wyborów bezpośrednich wójta (burmistrza, prezydenta miasta) osłabiło rolę rady.

W wyborach lokalnych dopuszczono silną rolę krajowych partii politycznych. Oczekiwano, że będą one inspiratorem programów i kierunków działania. Tymczasem widać zupełny brak ich uczestnictwa w budowaniu projektów dla władz lokalnych. Zamiast tego powstały skłócone środowiska, w których udział może być narzędziem do karier na wyższych szczeblach aparatu politycznego. W rezultacie, w ogromnej liczbie przypadków społeczności terytorialne nie mogą wyłonić rady zdolnej do wypełniania zakładanych funkcji.

System samorządowy nie znajduje też oparcia w skutecznych, odnoszących się do lokalnej rzeczywistości programach edukacji obywatelskiej. Nie istnieje oferta (ani obowiązek) kształcenia radnych i dostarczenia specjalistycznej wiedzy członkom poszczególnych komisji. Tymczasem np. w USA działają stanowe kursy dla polityków lokalnych, na których otrzymują solidne przygotowanie do rządzenia. Nawet przy uwzględnieniu korekt proponowanych przez prezydencki projekt ustawy samorządowej, zakładający ułatwienie obywatelom współdecydowania, stworzono niewystarczającą przestrzeń dla samoorganizacji społecznej i przeradzania się najbardziej udanych inicjatyw w trwałe projekty. Uderza fasadowość konstrukcji samorządu mieszkańców. W efekcie nie istnieje płaszczyzna działania społeczeństwa obywatelskiego (organizacji pozarządowych nie można wprost z nim utożsamiać), ani mechanizm identyfikowania czy wyłaniania liderów społeczności.

W każdym modelu samorządu jedną z najważniejszych kwestii powinna być odpowiedź na pytanie, co jest czynnikiem rozwoju danego terytorium. Jest to zarazem pytanie o podstawy zaspokojenia potrzeb mieszkańców, szanse realizacji ich celów osobistych, atrakcyjność miejsca, w którym żyją itp. Tymczasem relacje samorządów ze światem gospodarki są wątłe, sztampowe i nacechowane niechęcią (choć, oczywiście, zdarzają się też zbyt silne i nieliczące się z głosem mieszkańców, np. w kwestiach zagospodarowania przestrzeni). Wielu radnych powie wprost, że troszczą się o biednych mieszkańców, nie o bogaty biznes. Władze samorządowe walczą o udział w podatkach i dotacje, zamiast potencjał gospodarczy. Strategie rozwoju przedsiębiorczości rażą schematyzmem i kopiowaniem odgórnych zaleceń (czy właściwie kryteriów dostępu do finansowania publicznego). Panuje fascynacja wielkimi, zagranicznymi inwestorami, a nie ma cierpliwości dla lokalnych małych przedsiębiorstw. Do świadomości społecznej nie przebija się fakt, że biznes to nie tylko bezpośrednie zatrudnienie czy podatki, ale generalna aktywność obywateli i rozwój terenu.

Radykalnie zmieniają się także funkcje JST. To już nie tylko samorząd od wodociągów i kanalizacji, lokalnych dróg czy utrzymania czystości. Wspólnoty stały się podstawowym usługodawcą państwa opiekuńczego (lub w tym kierunku zmierzającego). Powierzono im złożone i kosztowne zadania: edukację dzieci i młodzieży, opiekę nad osobami starszymi, wypłatę zasiłków oraz politykę rynku pracy. W dodatku pogarszają się okoliczności zewnętrzne funkcjonowania wspólnot: Polskę dotyka kryzys demograficzny i nieunikniony proces szybkiego starzenia się społeczeństwa. W prognozie Eurostat, przytaczanej przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych (ZUS), w 2030 r. będzie nas o milion mniej niż obecnie. Nawet uwzględniając podwyższenie wieku emerytalnego, w 2020 r. na 1000 osób w wieku produkcyjnym przypadnie 380 w wieku poprodukcyjnym, podczas gdy w 2013 r. – 295 osób. Stoimy wobec konieczności budowy dużo wyższej efektywności wydawania pieniędzy publicznych, a nie podnoszenia podatków.

Samorząd ukształtowany w latach 90. XX wieku nie dysponuje odpowiednimi instrumentami, by radzić sobie z coraz poważniejszymi wyzwaniami cywilizacyjnymi.

Po pierwsze: samorząd jest niesamodzielny. Zaopatrzono go wprawdzie w udziały w podatkach, ale ma mało własnych źródeł dochodów. Jest zobligowany do prowadzenia polityki edukacyjnej, ale ręce wiąże mu Karta Nauczyciela. Centrum realnie nie interesuje się efektem realizacji usług o standardzie ogólnopaństwowym, ale równocześnie, np. w edukacji, sferze socjalnej i polityce rynku pracy, drobiazgowo reguluje każdy aspekt działalności JST. Stąd szkodliwa inflacja prawa. Taka decentralizacja obraca się przeciwko samym wspólnotom, dla których zostały powołane i efektowi realizowanych zadań publicznych. Samorząd działa więc w sytuacji systemowego paradoksu. W ostatecznym rozrachunku przegranymi będą też uprzywilejowane grupy interesu, broniące niedobrego status quo. Rola samorządu jako samodzielnego gospodarza jest faktycznie ograniczona przez szczegółowe prawo i segmentowe finansowanie oparte na odmiennych dla każdej branży regulacjach. Umacnia to charakterystyczne dla tradycyjnej administracji struktury sektorowych silosów, nie współpracujących, tylko konkurujących ze sobą. Powraca zmora z czasów komunizmu: podwójne podporządkowanie. Resortowe prawo i finansowanie jest silniejsze od lokalnej perspektywy. Reformie samorządowej nie udało się zmniejszyć tej dominacji.

Szczególnym obciążeniem dla działania w interesie lokalnym są regulacje i praktyka dotycząca koncepcji zadania publicznego oraz zamówień publicznych. Pomijają takie wartości, jak terytorialność i wspólnota lokalna. Podczas, gdy można dostrzec pewną (choć nadmiernie ortodoksyjną) racjonalność stojącą za systemem zamówień publicznych, praktycznie realizowana koncepcja zadania publicznego jako działania określonego wyłącznie przez przepisy likwiduje samodzielność władzy terytorialnej i odbiera szansę na integrację, synergię i spójność polityki lokalnej.

Sytuacji nie poprawia niedostatek całościowej wiedzy o koncepcji samorządu terytorialnego, leżącej u podstaw szczegółowych konstrukcji prawnych. Stąd biorą się nagminne przypadki wątpliwej interpretacji przepisów przez samorządowych prawników i księgowych, a także bezrefleksyjnie legalistyczne podejście do prawa przy kontrolach czy rozstrzygnięciach sądowych.

Po drugie: samorząd jest nieelastyczny. Jego własne instytucje w większości są odzwierciedleniem regulacji pochodzących z poszczególnych resortów, choć formalnie działają w strukturach wspólnot (szkoły i przedszkola – wpływ Ministerstwa Edukacji Narodowej, ośrodki pomocy społecznej oraz urzędy pracy – wpływ Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej). Stanowią więc emanacje interesów dużych grup branżowych w sektorze publicznym, zarówno na poziomie centralnym, jak i lokalnym. Każda ze wspólnot posiada bardzo ograniczone prawo do podejmowania elementarnych decyzji ze sfery zarządzania: władze lokalne nie mają swobody w ustalaniu, kiedy i co centralizować lub decentralizować w ramach swoich struktur. Jak również, co wykonywać we własnym zakresie, a co przy udziale podmiotów zewnętrznych.

Po trzecie: samorząd jest mało transparentny.Jak pokazuje sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej, tylko jedna piąta Polaków jest przekonana, że ma wpływ na sprawy kraju, podczas gdy prawie 80% uważa, że nie ma żadnej możliwości decydowania o nich. Pozytywny jest jednak fakt, że wrażenie obywatelskiego sprawstwa jest wyższe na poziomie lokalnym niż w przypadku działań o zasięgu krajowym na poziomie centralnym. Poczucie wpływu na sprawy swojego miasta lub gminy deklaruje ponad dwie piąte badanych (42%). Oznacza to, że prawie połowa mieszkańców gmin mogłaby się zaangażować w działania na rzecz własnej wspólnoty. Budowa aktywnej społeczności lokalnej wydaje się być łatwiejszym zadaniem niż tworzenie społeczeństwa obywatelskiego w skali kraju.

Niską aktywność mieszkańców tłumaczy się zwyczajowo w Polsce komunistyczną przeszłością i związaną z nią „tradycją” niskiego poziomu zaufania społecznego. Ale panujący chaos informacyjny, zarówno odnośnie stanu samorządu, jak i odbywających się z jego udziałem procesów, dodatkowo zniechęca mieszkańców do zaangażowania. Przykładem mogą być chociażby kwestie wpływu na realizację kluczowych inwestycji lokalnych. Nie znając planu działań organów samorządu, np. listy potencjalnie rozważanych inwestycji, trudno oddziaływać na ich wybór. Nie można oczekiwać, że mieszkańcy wykażą się aktywną postawą i będą takie decyzje antycypować. Członkowie wspólnoty nie mają też żadnych gwarancji, że ich opinia zostanie wzięta pod uwagę. Choć trzeba pamiętać, że nie o wszystkich sprawach powinni decydować bezpośrednio i zastępować organy przedstawicielskie samorządu. Ze współdecydowaniem wiąże się problem skuteczności, a także reprezentatywności, co sprawia, że nie zastąpi ono dobrego rządzenia (ang. good governance) opartego na wiarygodnej informacji.

Transparentność można podzielić na dwa główne rodzaje. Pierwszy odnosi się do zasobów oraz powiązań pomiędzy instytucjami samorządu i quasi samorządowymi, tudzież zależnymi od organów samorządu. Drugi to transparentność procesowa, czyli jasność co do tego, jakie decyzje będą podejmowane i jak wygląda proces decyzyjny, w tym: jaką rolę mogą w nim odegrać mieszkańcy. W obu rodzajach transparentności jej poziom w samorządach nie jest zadowalający. Istotne informacje na temat ich stanu posiadania są niejawne lub trudno dostępne. Mieszkańcy nie mają dostępu do sprawozdań instytucji zależnych od samorządu, ani informacji o osobach pracujących na ważniejszych stanowiskach.

Członkowie wspólnot nie wiedzą m.in., jaki jest budżet lokalnej szkoły publicznej, jakimi środkami dysponowała wcześniej, ilu ma uczniów, a także kto startował w konkursie na jej dyrektora. Nie ma żadnej możliwości oceny czy wpływu na funkcjonowanie takich instytucji, opłacanych przecież – przynajmniej w części – z podatków mieszkańców. Stopień jawności informacji zależy jedynie od dobrej woli władz JST, czyli w skali całego kraju mogą zaistnieć duże różnice. Brak jednolitych standardów co do zakresu i formy ujawnianych informacji o stanie majątku samorządów uniemożliwia także dokonywanie porównań w skali kraju, choć ogólne wymogi co do udostępniania informacji publicznej zostały zawarte w ustawie o dostępie do informacji publicznej. Wprawdzie samorządy sporządzają bilanse skonsolidowane, ale w skali całego państwa nie są one ujawnione dla zainteresowanych w jednym miejscu.

Po czwarte: samorząd jest mało odpowiedzialny. Ale nie z własnej winy, tylko w wyniku błędnego założenia: system pokłada nadmierną wiarę w formalny nadzór państwa, zamiast w mechanizmy kontroli społecznej. Mieszkańcy, owszem, biorą udział w wyborach, ale jak mogą podejmować racjonalne decyzje i realnie oceniać swoich samorządowców, jeśli nie mają zestandaryzowanych, powszechnie dostępnych, aktualnych oraz możliwie dokładnych informacji o funkcjonowaniu własnej wspólnoty lokalnej? Zyskujące na popularności referenda lokalne stanowią częściej przejaw niezadowolenia społeczności lokalnych. Są głosowaniem „przeciw” komuś lub czemuś, a nie „za” konkretną propozycją czy rozwiązaniem, tak jak jest to w rozwiniętych demokracjach.

Rozwiązania finansowe utwierdzają obywateli w przekonaniu, że pieniądze na usługi publiczne biorą się znikąd albo że usługa nic nie kosztuje. Najprostszym przykładem jest płacony na rzecz gminy podatek od nieruchomości, wynoszący zazwyczaj kilkadziesiąt złotych rocznie od mieszkania. Obywatel może mieć wrażenie, że na tym kończy się jego rola jako płacącego na wspólnotę. Nie widzi, że wielokrotnie większe kwoty przekazywane są samorządom od władz centralnych i pochodzą z jego podatków, innych niż podatek od nieruchomości. Winne temu są źle ukształtowane mechanizmy, które przyczyniają się do niezrozumienia przez obywateli zasad funkcjonowania samorządu i utrwalają postawę roszczeniową.

Po piąte: samorząd jest nieefektywny. Cechuje go organizacyjne skomplikowanie i rozbudowanie. Ma trzy szczeble zarządzania (gminny, powiatowy i wojewódzki), które dublują swe zadania i często nie można wskazać ostatecznie odpowiedzialnego za daną sferę publiczną. Utrzymywanie tylu poziomów generuje też duże koszty administracyjne, wynikające m.in. z nadmiernej liczby podmiotów. Właścicieli zadań należy skoordynować. Wspólnoty muszą obecnie finansować struktury oparte na 59 tys. autonomicznych jednostek budżetowych i zakładów budżetowych. Dostają od państwa środki na realizację zadań, ale bez bodźców do gospodarności, oszczędności i racjonalizowania działań.

Według raportu IBM Center for the Business of Government, zmiany w sektorze publicznym w ostatnich czasach kształtuje sześć głównych trendów: presja na wydajność i jej mierzenie, zarządzanie ryzykiem, innowacyjność, budowa misji, efektywność oraz przywództwo.Jak można ocenić realizację tych trendów w polskich samorządach? Zmuszone do działania w niestabilnym środowisku politycznym, finansowym, instytucjonalnym i prawnym, są skłonne do doraźności. Ograniczona samodzielność nie premiuje myślenia strategicznego i powoduje, że wykonawca szczegółowych dyrektyw nie odczuwa potrzeby budowania kompetencji w dziedzinie zarządzania. Administracje wspólnot nie mają faktycznej motywacji, aby przyswajać i używać wiedzy o mierzeniu efektywności czy określać misje i strategie wykraczające poza kopiowanie schematów z różnych programów grantowych. O słabości sfery zarządczej mogą świadczyć niepowodzenia we wprowadzaniu budżetowania zadaniowego: nie funkcjonuje określanie celów i działań oraz opisywanie ich parametrami pozwalającymi mierzyć efektywność realizacji. Na przeszkodzie stoją nie tylko problemy „warsztatowe”. Powiązanie nakładów z ich efektami jest praktycznie niemożliwe wtedy, gdy gospodarkę kadrami prowadzi się przez wydzielone biuro i nie ma możliwości delegowania pracownika do wykonania zadania w innej komórce. Centralna dyspozycja uniemożliwia przypisanie do zadania wielu kosztów: pracy etatowej, lokalu, transportu, a często także komunikacji publicznej.

W sytuacji, kiedy w Europie od lat 70. XX wieku toczą się dyskusje nad doktryną i metodami funkcjonowania administracji, opisana powyżej sytuacja powoduje, że nieskuteczne – bo sztuczne – okazują się próby promowania nowych algorytmów działania w Polsce. Nasze administracje samorządowe tkwią w formule określanej jako biurokracja weberowska, podejmując niekonsekwentne próby wdrażania zasad Nowego Zarządzania Publicznego (ang. New Public Management). Tymczasem powstał już cały szereg nowych koncepcji administracji jako lidera, partnera, wsłuchanego w potrzeby i otwartego na inicjatywy.

Przy niedostatku kapitału społecznego oraz edukacji obywatelskiej sumą słabości systemowych jest permanentny, narastający konflikt w relacjach władz centralnych, samorządu i mieszkańców. Wspólnoty lokalne zostały potraktowane jako milczący wykonawca zrzucanych na nie coraz większej ilości zadań, więc zaczynają wykształcać postawę roszczeniową. Samorządowcy coraz częściej zastępują dialog i próbę budowania rozwiązań systemowych postulatem „dajcie nam więcej pieniędzy”. Rządowi zaś brakuje mechanizmów oddziaływania na politykę samorządu poprzez kształtowanie zachęt – wpływ sprowadza się do odgórnych dyrektyw danego resortu. Problemem jest brak uwzględnienia kwestii solidarności międzygeneracyjnej w zadłużaniu się samorządów, jak również nieadekwatny do zadań podział terytorialny. Niektóre z powyższych bolączek rozstrzygane są doraźnie, inne uznawane za niemożliwe do zmiany, jeszcze inne odsuwane w czasie albo bagatelizowane. W efekcie stanowiska coraz bardziej oddalają się od siebie: państwo traktuje samorząd jako „ciało obce”, mieszkańcy widzą w nim kolejny przejaw złego funkcjonowania aparatu władzy en masse, a sam samorząd pełni tu jedynie funkcję przedmiotu, o który toczy się spór.

Celem raportu „Samorząd 3.0” nie jest opowiadanie się po czyjejkolwiek stronie. Uważamy, że miejsce konfliktu powinna zająć synergia i wspólne tworzenie państwa w sposób jak najbardziej satysfakcjonujący wszystkie podmioty. Dlatego w miejsce wszechobecnego narzekania i krytyki proponujemy konstruktywne rozwiązania, oparte o zarys modelu („jak mogłoby być”).

Raport „Samorząd 3.0” think tanku Forum Od-nowa został przedstawiony 20 listopada na konferencji „Samorząd 3.0” w Krajowej Szkole Administracji Publicznej. Jej patronem medialnym było Liberte!, Serwis Samorządowy PAP i TVP Info.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję