Mój dziwny kraj i jego dziwna religia :)

Spróbuję spojrzeć na Polskę i jej religię oczami kogoś zupełnie bezstronnego – niebędącego Polakiem, niebędącego katolikiem, ale nieuprzedzonego, choć i nieszczególnie życzliwego – ani Polsce, ani katolicyzmowi. Jeśli sprzeniewierzę się temu, czyli napiszę tu coś stronniczego, to przegrałem. Proszę jednak nie mylić stronniczości z brakiem życzliwości. Życzliwość nie jest moim obowiązkiem (bo mogę być obojętny, jakkolwiek powinienem doszukiwać się u ludzi raczej dobrej niż złej woli); bezstronność zaś – owszem.

Polska jest państwem wyznaniowym

Polska jest krajem katolickim, jakkolwiek jej mieszkańcy na ogół nie uważają, aby była państwem wyznaniowym. Faktycznie, poza zapisami o wartościach chrześcijańskich (ludzie rozumieją przez to na ogół wartości Dekalogu, tysiąc lat od chrześcijaństwa starszego – ale trudno, aby naród nazywał swój matecznik aksjologiczny „wartościami żydowskimi”) w niewielu ustawach nie ma formalnoprawnych potwierdzeń wyznaniowego charakteru państwa.

Zwykle jednak, mówiąc „państwo wyznaniowe”, mamy na myśli nie tyle istnienie takiego zapisu w konstytucji, lecz pewne fakty – takie jak uprzywilejowana pozycja prawna i fiskalna pewnej organizacji religijnej, finansowanie praktyk religijnych i nauki religii ze środków publicznych, stałą obecność symboliki religijnej w ceremoniale państwowym i w budynkach publicznych oraz obecność doktryn religijnych w oficjalnym dyskursie władz państwowych, wreszcie tak daleko posuniętą niezależność dominującej instytucji religijnej od państwa, że nie ma ono możliwości kontrolowania jej działalności i finansów, tak jak kontroluje ono działalność i finanse wszystkich innych organizacji. Jeśli jakieś państwo spełnia wszystkie lub prawie wszystkie te warunki, jest „państwem wyznaniowym”.

Rzecz jasna, Polska spełnia wszystkie te warunki, a nawet więcej: oprócz wszechobecności religii katolickiej w oficjalnym życiu państwa polskiego, obfitego finansowania przez państwo Kościoła i nauczania religii w szkołach, oprócz przywilejów fiskalnych i ubezpieczeniowych, radykalnego uprzywilejowania (wraz z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi) w reprywatyzacji – Kościół nie może być w Polsce przedmiotem bezpośredniej krytyki, wyjąwszy media niszowe. Nie wynika to z żadnych zapisów, ale ze starannej autocenzury mediów, a nawet autorów. Nie ma mowy o krytyce nie tylko doktryn katolickich (zwanych zwykle Nauczaniem), lecz także biskupów (wyjątkiem są sprawy o pedofilię), nie mówiąc już o papieżu. Postać papieża, a nawet biskupa nie pojawia się nawet w programach satyrycznych. Odwrotnie zaś – jak najbardziej – poglądy z katolicyzmem sprzeczne lub mu niechętne – publicznie potępiane są w jak najostrzejszych słowach ocierających się o język nienawiści, by wspomnieć znaną inwektywę „cywilizacja śmierci”, z grubsza obejmującą współczesną kulturę życia publicznego i kulturę prawną społeczeństw liberalnych.

W normalnym sensie, w jakim bezstronni ludzie używają określenia „państwo wyznaniowe”, Polska jest więc bezspornie takim państwem. Nie próbuje się zresztą specjalnie tego maskować. Krzyże wiszą w sejmie, w pałacach władzy znajdują się katolickie kaplice, religia jest jednym z głównych przedmiotów nauczania w szkołach (jedna, a częściej dwie lekcje w tygodniu od przedszkola do matury dla ok. 80–90% uczniów), Kościół hojnie obdarzany jest gruntami i budynkami. Programy katolickie i propagujące katolicyzm (łącznie z krzewieniem wieści o cudach) w ogromnej liczbie nadawane są przez media publiczne, księża obecni są na wszelkiego rodzaju uroczystościach publicznych i proszeni o opinie we wszystkich sprawach (ciekawostka osobista: nigdy nie uczestniczyłem w programie telewizyjnym, do którego nie zaproszono by księdza). Pisma Jana Pawła II, przypominające te czy inne fragmenty doktryny katolickiej, traktowane są jak wyrocznia, z którą dyskusja jest niemożliwa, sama zaś postać papieża Polaka jest przedmiotem masywnego, nieznającego chyba żadnych granic kultu państwowego (w takiej skali nieobecnego w Polsce od czasów Józefa Piłsudskiego, choć jeszcze chyba większego – bo Stalina i Bieruta jako postacie zbrodniczego reżimu komunistycznego z porównań wyłączam). Co gorsza, prawie nikt nie ma dość odwagi na to, by powiedzieć głośno „kultowi jednostki stop!”, by sprzeciwić się nazwaniu imieniem Jana Pawła II kolejnej ulicy, szpitala czy szkoły. Swoją drogą, zwykle przywódcy nie lubią, gdy stawia się im za życia pomniki i oponują przeciwko temu. Pomniki takie nie sytuują ich bowiem w dobrym towarzystwie. Z Janem Pawłem II było jednak inaczej – nie tylko nie oponował (gdyby był to uczynił, z pewnością zastosowano by się do jego zalecenia), lecz także przychylnie patrzył na rosnący kult swojej osoby. Dla postronnego, nieuprzedzonego obserwatora nie jest to fakt zachęcający do katolicyzmu ani budzący szacunek. Warto pamiętać, że gdy w XVI w. zaczęto stawiać pomniki żyjącym papieżom, stało się to jedną z pobudek dla ruchu reformacji.

Trzeba w tym miejscu przyznać, że skrajnym przejawem ustroju państwa wyznaniowego jest istotny udział instytucji religijnej w stanowieniu prawa oraz w codziennym życiu politycznym, co w Polsce nie jest rutyną. Pomijając kwestię statusu prawa kanonicznego na terenie Rzeczpospolitej, o czym będzie jeszcze mowa, można wręcz powiedzieć, że w Polsce udział ten ograniczony jest tylko do kwestii bezpośrednio interesujących, z takich czy innych powodów, Kościół katolicki. Trudno wszelako sobie wyobrazić, by jakieś życzenie Kościoła w zakresie stanowienia prawa, a zwłaszcza prawnych gwarancji przywilejów kościelnych (odszkodowania za utracony majątek, reprywatyzacja, przywileje podatkowe, ubezpieczeniowe itd.), nie zostało przez władzę ustawodawczą uwzględnione. Co najwyżej w niektórych spornych przypadkach ustawodawstwo po prostu się nie rozwija, gdyż Kościół sobie tego nie życzy. Tak jest w dziedzinie bioetyki, w której przyjmowanie bardziej szczegółowych regulacji mogłoby oznaczać coś więcej (tj. jakieś bardziej elastyczne i różnicujące ujmowanie rzeczywistości) niż bezwzględne zakazywanie takiej czy innej praktyki potępianej przez Kościół.

Jeśli zaś chodzi bezpośrednio o uprawianie polityki przez Kościół (co jest typowe dla państw wyznaniowych, jakkolwiek samo w sobie bynajmniej naganne nie jest), to przynajmniej raz po 1989 r. Kościół odegrał rolę kluczową, a jednocześnie negatywną. Stało się tak w roku 2005, kiedy to w kurii warszawskiej, pod patronatem Kościoła, przed kamerami kościelnej telewizji, zawarto koalicję PiS-u z organizacjami, które trudno było podejrzewać o szczególne cnoty chrześcijańskie.

Wyznaniowy charakter państwa wiąże się jednak przede wszystkim z oficjalnym uznaniem przez państwo Kościoła katolickiego za niekwestionowany autorytet moralny, z którego stanowiskiem się nie dyskutuje. Bezstronny obserwator bardzo się dziwi zwłaszcza temu, że duchowni katoliccy z wyjątkowym upodobaniem i nader często komentują zagadnienia życia rodzinnego i seksualnego, w których to dziedzinach z zasady i z wyboru mają jak najmniejsze doświadczenia osobiste. Jan Paweł II napisał nawet książkę z zakresu seksuologii, w której we wstępie tłumaczy, że wprawdzie nie ma doświadczeń własnych, ale ma wiedzę pochodzącą ze spowiedzi. Broni się tam tezy, że kochanie się z kobietą, która nie jest własną żoną, narusza jej godność i oznacza traktowanie przedmiotowe (tzn. prawdopodobnie na podobieństwo rzeczy). Podobnie zdumiewające teorie są przez katolików głoszone w odniesieniu do innych spraw płci, np. homoseksualizmu. W polskich szkołach naucza się (na lekcjach religii), że czynny homoseksualizm jest „nieładem” (jest to bodajże eufemizm oznaczający „grzech”), i osoby o takiej seksualności powinny się powstrzymać od uprawiania miłości. Być może powstrzymywanie się od seksu jest dla duchownych betką, ale dla większości ludzi nie – przeto, jak zresztą dobrze wiadomo z psychologii, wzbudzanie w dzieciach poczucia winy w związku z homoseksualizmem i odwodzenie od życia płciowego szkodzi ich samopoczuciu i rozwojowi psychoseksualnemu. Tylko w państwie wyznaniowym możliwe jest, by za pieniądze państwa w szkołach publicznych uczyć dzieci, że homoseksualizm jest złem. W tych samych szkołach – z uwagi na znaczenie, jakie mają w nich księża oraz z powodu ogólnie panującej pokory w stosunku do Kościoła katolickiego – nie naucza się prawie wcale o rzeczach tak ważnych, jak pochodzenie i dzieje religii. Trudno też wyobrazić sobie otwarte mówienie (czy to w szkołach, czy to w mediach) o najciemniejszych stronach historii Kościoła, chyba że w kontekście umniejszania ich znaczenia.

W ogólności zadziwia występowanie Kościoła w roli autorytetu moralnego. Przecież Kościół katolicki nie brał udziału, a często gwałtownie przeszkadzał w rewolucji moralnej, która w ciągu ostatnich 250 lat nauczyła nas, że złem jest przemoc fizyczna, a dobrem są: równość, wolność i swobody polityczne, demokracja i jawność życia publicznego. Współczesny Kościół popiera wprawdzie wolność słowa, demokrację itp. wynalazki liberalne, ale czyni to jako spóźniony maruder po wielu latach burzliwego ich zwalczania. Czy to jest pozycja, z której wypada wchodzić w buty autorytetu i mentora moralności publicznej? Podobnie ma się sprawa z przywilejami, z których korzysta Kościół. Czy wypada występować w roli autorytetu publicznego instytucji, która godzi się na status ekonomicznego i prawnego uprzywilejowania, a więc na przykład na ustawowe pierwszeństwo w procesie reprywatyzacji (a kto wie, czy się go wręcz nie domaga), korzystając z dobrodziejstwa całkowitego zadośćuczynienia, podczas gdy osoby prywatne – zgodnie z duchem prawa i nauką chrześcijańską stojące przed każdą instytucją i mające pierwszeństwo przed nimi w kolejności wyrównywania krzywd – nie korzystają z podobnego dobrodziejstwa wcale?

Czy Polska naprawdę jest tak bardzo katolicka?

W myśl doktryny katolickiej należy żyć skromnie i w czystości. Nie wolno się rozwodzić i należy mieć sporo dzieci. Niedozwolone są: aborcja, antykoncepcja i nieskromne zachowanie, pijaństwo zaś jest bardzo ciężkim grzechem. Trudno jednak znaleźć kraj, gdzie tak wiele kobiet pokazuje publicznie brzuchy, a seksualność tak wyziera z każdego kąta. W niewielu krajach jest tyle nierządu, aborcji i pijaństwa. Mało gdzie moralność publiczna stoi tak nisko, a przestrzeń publiczna tak bardzo narażona jest na chuligańską dewastację. W niewielu krajach włóczą się po nocach pijane i rozwrzeszczane hordy, burdele mnożą się w najmniejszych nawet miasteczkach, a cokolwiek zostanie na ulicy lub w parku postawione, niezawodnie zostanie za jakiś czas zniszczone. Kto był w Skandynawii albo w Korei wie, jak wielka może tu zachodzić różnica w poziomie moralności publicznej, i to właśnie rozumianej tak, jak rozumieją to katolicy – w dość ścisłym związku z kwestią czystości i skromności.

Jeśli „bycie katolikiem” oznacza przestrzeganie nakazów moralności katolickiej, to z pewnością katolickość Polski pozostawia wiele do życzenia. Wiemy wszelako, że w odróżnieniu od paru innych religii katolicyzm nie wyklucza, aby grzesznik nadal pozostawał wyznawcą. Trzeba więc jakoś węziej zakreślić kryteria bycia katolikiem. Sądzę, że roztropnie będzie uznać za katolika kogoś, kto, po pierwsze, jest ochrzczony w Kościele katolickim, po drugie, ma pewne niewielkie choćby pojęcie o doktrynie katolickiej, a po trzecie, co najmniej czasami uczestniczy w nabożeństwach.

Faktem jest, że warunek pierwszy spełnia ogromna większość Polaków. Bywa to nawet postawą do głoszenia tezy, jakoby 90% Polaków była katolikami, jak gdyby zapomniano, że do chrztu zwykle nie idzie się z własnej woli. Znacznie gorzej jest z drugim warunkiem. Z moich doświadczeń nauczyciela filozofii wynika, że ogromna większość młodzieży nie zna podstawowych dogmatów katolickich, chociaż uczyła się religii przez wszystkie lata szkoły, nie mówiąc już o słuchaniu kazań. Ci sami młodzi ludzie nie przejawiają też zwykle żadnej gotowości do podporządkowywania się wezwaniom Kościoła w zakresie życia prywatnego, np. powstrzymywania się od seksu przedmałżeńskiego, życia w związkach homoseksualnych czy stosowania antykoncepcji. Nie posiadają żadnej wiedzy o Biblii, nie słyszeli o doktorach Kościoła, a tym bardziej nie wiedzą, jakie są ich poglądy. Nie mają też zwykle żadnego pojęcia o etyce Kościoła katolickiego, wyjąwszy to, że słyszeli wiele razy o godności i „prawie do życia od poczęcia do naturalnej śmierci”. Jeśli chodzi o kryterium trzecie, to faktycznie spełnia je bardzo wielu Polaków. Chodzenie do kościoła na mszę uważają oni jednak zwykle za rytuał społeczny, czyli obyczaj, a więc ich religijność jest raczej kulturowa niż autentyczna. Do tych utartych obyczajów należy również chrzczenie dzieci, stąd nawet osoby obojętne religijnie zwykle dzieci swoje chrzczą, utrzymując w ten sposób tak wysoki odsetek formalnych katolików w społeczeństwie.

Stosując wymienione rozsądne kryteria, należy uznać, że w Polsce jest wielu katolików, jakkolwiek zapewne nie jest to większość społeczeństwa, a na pewno nie jest to większość wśród młodzieży. Daleko nam do tego stopnia katolickości, którym poszczycić się mogą niektóre kraje Ameryki Łacińskiej, a w Europie Malta i Irlandia. Zapewne zresztą osób religijnych będzie w Polsce ubywać, bo takie są tendencje w świecie zachodnim. Na przykład w sąsiednim społeczeństwie czeskim religijność jest marginalna, co zresztą nie powoduje żadnego ubytku w moralności Czechów, a wręcz, zważywszy wyżej wspomniane aspekty życia moralnego, nasi południowi bracia stoją od nas wyżej.

Inna rzecz, że polski katolicyzm jest zupełnie czymś innym niż katolicyzm w takiej na przykład Europie Zachodniej. Dla katolików z Zachodu nie tylko „integryzm” pewnych odłamów polskiego Kościoła, nacjonalizm i ksenofobia, lecz także takie rzeczy jak zbieranie pieniędzy na tacę i nierozliczanie się z nich przed wiernymi albo wycieczki przeciwko homoseksualistom i liberałom są po prostu egzotycznym anachronizmem godnym politowania. (Mam takie wspomnienie: katolicki ksiądz z Australii, bioetyk, mówi do mnie: „Proszę mi łaskawie wybaczyć, jeśli okaże się, że uległem jakimś przesądom i uprzedzeniom, ale słyszałem, że w Polsce w kościołach rzuca się pieniądze na tacę. Czy to może być prawda?”).

O co chodzi w chrześcijaństwie?

Dla osób postronnych i nieuprzedzonych chrześcijaństwo jest bardzo osobliwą religią. Dziwną przede wszystkim dlatego, że nader trudną do zrozumienia, a jednocześnie tak bardzo pewną swych racji, że gotową krzewić się wśród wszystkich ludów kosztem śmierci ich lokalnych wyznań i kultów, jak to stało się i u nas w późnym średniowieczu, gdy rodziła się i krzepła katolicka Rzeczpospolita.

Może najtrudniej zrozumieć niekatolikom, że chrześcijanie oddają cześć boską człowiekowi (Jezusowi), twierdząc jednocześnie, że Bóg jest jeden i że jest niecielesny. Prawdę mówiąc, twierdzą nawet więcej niż to, że pewien człowiek jest Bogiem, lecz że Bóg jest jednością w aż trzech osobach. Ta jedność jest doskonała i absolutna, a ta troistość nie mniej przez to prawdziwa i rzeczywista. Trudno zrozumieć tę tezę i dlatego przedstawiana jest ona wyznawcom jako tajemnica wiary. Inna trudna do zrozumienia rzecz znowu wiąże się z postacią Jezusa. Wyznawca musi zrozumieć, że Jezus był Chrystusem, czyli zapowiadanym w Biblii Mesjaszem, choć przecież żadna odnowa i wybawienie Żydów ani innych narodów wraz z Jezusem ani po jego śmierci bynajmniej nie nastąpiło. Co więcej, chrześcijanie wierzą, że Jezus umarł na krzyżu dla odkupienia win ludzkich wobec Boga, co zakłada, że nieskończenie doskonały Bóg zdolny jest do odczuwania cierpienia i że dla wybaczenia ludziom grzechów sam (bo Jezus jest Nim samym – Synem w jedności z Ojcem) musi siebie przebłagać i złożyć sobie samego siebie w ofierze.

Wiemy, że teologowie tłumaczą te osobliwości wiary na różne sposoby (niektóre nawet znam), ale faktem jest, że zwykli wyznawcy najczęściej nic o tych wyjaśnieniach nie wiedzą. Tym bardziej mają prawo dziwić się postronni, którzy stają wobec osobliwości chrześcijaństwa zupełnie bezradni. Szczególny dreszcz metafizyczny przeszywa zaś niechrześcijanina, gdy styka się z jakże archaicznym i na ogół przecież wypartym już ze zbiorowej świadomości ludów motywem, jaki dochodzi do głosu w rytuale, którego częścią są słowa „bierzcie i jedzcie z tego wszyscy”. W ogólności jest czymś niezwykłym i wprost niewytłumaczalnym, że mitologia starożytnych Żydów, z całą jej osobliwością i historycznymi oraz geograficznymi uwarunkowaniami, stała się podłożem wyobraźni religijnej dla wielu ludów żyjących w wielkim oddaleniu od Palestyny i wszelkiej pustyni w ogóle.

Katolicy wierzą, że Bóg jest jeden, a żaden człowiek (poza Jezusem) nie ma natury boskiej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że – na przekór doktrynie – traktują Matkę Boską jak boginię, a nie człowieka. Zdarza się nawet (i to nierzadko), że katolicy modlą się (choć nie jest to zgodne z nauką Kościoła) do świętych. Ci ostatni także są zresztą osobliwością katolicyzmu. Dlaczego modlitwa do Boga ma być skuteczniejsza, gdy za naszą sprawą orędować będzie jakiś święty? Czyżby Bóg słuchał doradców niczym król? Czyżby trzeba było załatwiać sobie do niego „dojścia” niczym do jakiegoś księcia? Kult świętych – opiekunów i orędowników – czasami przeradza się nawet w kult dygnitarzy Kościoła. W Polsce można wręcz odnieść wrażenie, zważywszy na przykład na liczbę czczonych wizerunków i miejsc nawiedzenia, że większym kultem darzony jest Jan Paweł II niż Jezus. Być może faktycznie nie jest to prawda, niemniej z pewnością w naszym kraju kult człowieka symbolizującego godność narodu polskiego w jakimś sensie rywalizuje z kultem Boga.

O wiele bardziej zrozumiałe od idei religijnych wydają się doktryny filozoficzne i etyczne Kościoła katolickiego. Pochodzą one głównie ze źródeł greckich i reprezentują to, co w nich najlepsze: łączą arystotelesowską metafizykę (teorię substancji) i doktrynę cnót (aretologię) z platońską teorią idei (rozumianych jako myśli Boże) i partycypacji oraz stoicką etyką prawa naturalnego, do czego pisarze chrześcijańscy dołączyli kilka nowych elementów, takich jak nauka o istocie i istnieniu, o transcendentaliach, o sumieniu i cnotach teologicznych. Jako filozof, uczony tych doktryn na KUL-u, muszę przyznać, że pomimo swego synkretyzmu (Platon, Arystoteles, stoicy i neoplatonicy do spółki) należą one do najpiękniejszych zabytków filozofii. Są to jednak właśnie tylko zabytki – nikt poza osobami z racji zawodowych zobligowanymi do ich krzewienia i obrony tych starożytnych i średniowiecznych zabytkowych doktryn nie wyznaje ani nie traktuje poważnie jako aktualnej propozycji teoretycznej. Robią to wyłącznie katolicy, zwykle zresztą duchowni. Choć jest ich wielu, to przecież nic nie zmienia faktu, że są to dziś doktryny podtrzymywane urzędowo, a nie broniące się w wolnej przestrzeni publicznej i akademickiej, a więc pewna formacja niszowa. Wyjątek stanowi przyjęty niedawno w katolicyzmie wątek personalistyczny (w średniowieczu jakoś obecny, ale słabo się zaznaczający), bo podobne przekonania (doktryna o osobie i jej godności) spotyka się w różnych wersjach również wśród protestantów i Żydów.

Tak czy inaczej są to wszystko całkowicie wyznaniowe poglądy niemające żadnego sensu i znaczenia poza kontekstem wiary w Boga osobowego. Roszczenie, że takie religijne na wskroś i metafizyczne poglądy, zupełnie nieobecne we współczesnym życiu intelektualnym poza Kościołem, mogły stanowić podstawę do stanowienia prawa (a w tym ustanawiania zakazów) dla wszystkich obywateli, również niekatolików, jest nad wyraz aroganckie. Niestety, w Polsce żądania stanowienia praw pod dyktando średniowiecznych doktryn religijno-filozoficznych w rodzaju doktryny prawno-naturalnej jest normą, a pytanie o moralny status wysuwania takich żądań nawet nie pada.

Chwaląc tradycję filozofii katolickiej, muszę jednakże wyłączyć z tego pewne doktryny etyczne (doktryny polityczne i społeczne w rodzaju potępienia pożyczki na procent pomijam, bo nikt ich już na serio nie głosi). Niektóre więc elementy etyki katolickiej wydają mi się bardzo mało przekonujące (także moralnie), nawet w intelektualnych warunkach średniowiecza. Katolik (wykształcony) uważa, że najważniejszym kryterium moralnej wartości czynu jest głos sumienia. Niestety, różnie głos ten brzmi, wobec czego implicite zakłada się, że będzie to nie byle jakie sumienie, lecz dobrze wychowane. Dobrze wychowane sumienie nie jest wszelako produktem wychowawczym liberałów, lecz bodaj samych tylko katolików. Co więcej, chociaż i niekatolik może osiągnąć znaczą doskonałość moralną, to nie może się równać z katolikiem, który otrzymał łaskę cnót teologicznych wiary, miłości i nadziei.

Gdyby tego było mało, mamy tu jeszcze na dokładkę doktrynę prawa naturalnego, którego wykładnia – tak przecież różna wśród zwolenników starej tezy, jakoby coś takiego w ogóle istniało i dawało się intuicyjnie poznawać – zastrzeżona jest raczej wyłącznie dla Kościoła. Nie można sobie przecież wyobrazić, aby ktoś podał coś za prawo naturalne, sprzecznie z doktryną katolicką (np. „niektórzy ludzie są homoseksualni i homoseksualizm jest dla nich dobry”), a Kościół uznał żądanie tej osoby, aby na podstawie tak odczytanego prawa naturalnego stanowione było prawo pozytywne. Nie ma więc w praktyce żadnej różnicy między „prawem naturalnym” a arbitralnym przesądzeniem doktrynalnym Kościoła. Cóż, wiemy już od czasów Oświecenia, że „prawo naturalne” nie jest niczym więcej niż strategią retoryczną, za której pomocą perswadowano najróżniejsze już rzeczy. Trzeba wyjątkowo złej woli, aby ignorować fakt, że pośród autorów wierzących w istnienie prawa naturalnego i jego poznawalność nigdy nie było zgody co do jego treści. Jeśli to nie kompromituje tej doktryny, to czego, u licha, trzeba jeszcze?

Watykan i my

Katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc, poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolików sympatią. Generalnie ma się im za złe, że uważają się za lepszych od innych, za depozytariuszy jedynego prawdziwego objawienia. Za to samo nielubiane są zresztą również islam i judaizm. Najbardziej niechętni katolikom są jednak chrześcijanie innych niż katolicyzm odłamów, a to głównie z powodu przekonania katolików, że są chrześcijanami par excellence, a inni wyznawcy Jezusa powinni zjednoczyć się z Kościołem powszechnym pod berłem papieża. Właśnie papiestwo jest instytucją, której niekatoliccy chrześcijanie nie lubią najbardziej i to papieże mają zwykle w świecie szczególnie złą prasę.

Tak, Watykan jest doprawdy wielkim problemem. Jeden z twórców idei tolerancji, John Locke, uważał, że Anglia powinna tolerować wszystko poza ateizmem i katolicyzmem (możemy mu wybaczyć to głupstwo, bo w końcu żył w epoce przedliberalnej). Katolicy bowiem, jak podkreślali zawsze protestanci, a zwłaszcza kler katolicki ma podwójną (a więc fałszywą) lojalność: krajową i watykańską. Cóż, faktycznie trudno sobie wyobrazić, żeby duchowny katolicki nie robił tego, co nakazuje mu władza watykańska, a łatwiej sobie wyobrazić, żeby nie robił tego, co nakazuje władza świecka. W razie konfliktu powinien przedkładać posłuszeństwo Kościołowi i papieżowi nad posłuszeństwo władzy świeckiej, nawet w wolnym i demokratycznym kraju. Czy w świetle tej konstatacji Polska jest suwerennym krajem, a księża są faktycznie jej lojalnymi obywatelami? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić w polskich realiach, by jakiekolwiek życzenie Kościoła, zwłaszcza w zakresie jego własnych interesów materialnych, nie zostało przez władze publiczne gorliwie wykonane. To samo dotyczy życzeń płynących z Rzymu. Nie wiem, czy są one formułowane wprost, niemniej przyznacie, że sytuacja, w której powiada się Kościołowi – narodowemu lub Watykanowi – „nie wtrącajcie się w to – to nasza sprawa”, jest raczej fantastyczna.

Z prawnego punktu widzenia Kościół jest państwem (państwem watykańskim – monarchią absolutną) i jego prerogatywy i autonomia na terenie naszego kraju noszą cechy eksterytorialności, gdyż gwarantowane są konstrukcją prawną umowy międzynarodowej, którą jest konkordat. Stanowi on prawo najwyższe po konstytucji, a nawet równe z nią, a Kościół występuje w nim jako suwerenna i równa strona, zgodnie z zasadami prawa traktatowego. Pozycja Kościoła katolickiego nie jest więc pozycją wolnej instytucji w wolnym kraju – wolnej do działania, lecz poddanej prawu krajowemu i kontroli państwowej, jak to jest na przykład w wypadku stowarzyszeń lub związków wyznaniowych, lecz jest pozycją obcego państwa działającego mocą szczególnej prerogatywy na terenie państwa polskiego. Artykuł pierwszy konkordatu, w ślad za Konstytucją RP, stanowi, że „Rzeczpospolita Polska i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne”. Korzystając z państwowego statusu Watykanu, polski Kościół jako swego rodzaju „duchowe terytorium zależne” Watykanu uzyskuje quasi-państwową niezależność, coś w rodzaju eksterytorialności, jakiej nie posiada żadna inna instytucja czy organizacja w Polsce.

Byłby to być może budujący przykład wolności1. Szkoda tylko, że ta niebywała, anarchiczna wprost wolność nie przysługuje innym instytucjom i stowarzyszeniom. Suwerenność Polski jest ograniczona przez konkordat tak dalece, że pośrednio przyznaje zdolność stanowienia skutecznego prawa (kanonicznego) Kościołowi i nakazującego Rzeczpospolitej respektowanie tego prawa. Potwierdza to zresztą polski Trybunał Konstytucyjny, powołujący się na prawo kanoniczne w wyrokach oddalających skargi na ponadkonstytucyjne prerogatywy Kościoła. Jak pisze w swym autorytatywnym komentarzu prawniczym Józef Krukowski: „działania władz państwowych nie mogą rodzić skutków prawnych w porządku kościelnym. Takie skutki mogą wynikać jedynie na podstawie wzajemnego «uznania», zagwarantowanego w odpowiedniej dyspozycji prawnej”. Inaczej mówiąc, Kościół katolicki władny jest sam decydować, czy będzie łaskaw podporządkować się polskiemu prawu i je uznawać. Trudno o bardziej wymowny dowód, że stanowi Kościół katolicki dosłownie niemal „państwo w państwie”.

Konkordat nie tylko ogranicza suwerenność Polski i nadaje Kościołowi i duchowieństwu przywileje, które właściwie wyrywają je spod polskiej jurysdykcji i kontroli takich instytucji jak izby skarbowe czy naczelna Izba Kontroli, lecz także instauruje (wraz z Konstytucją RP i odpowiednimi rozporządzeniami władzy administracyjnej) państwowy system indoktrynacji religijnej, całkowicie opłacany przez rząd polski. Nauka religii jest wprawdzie nieobowiązkowa, ale presja społeczna na dzieci, by na te lekcje uczęszczały, jest bardzo silna. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej, które nie uczestnicząc w lekcji, muszą przebywać w innym pomieszczeniu (w świetlicy, w sali innej grupy przedszkolnej), co przez dziecko odczuwane jest jako napiętnowanie i rodzaj poniżającej kary. Nic dziwnego, że wielu rodziców, którzy wcale nie życzyliby sobie, by ich dziecko chodziło na religię, posyła je na katechezy, a co za tym idzie, oddaje je do chrztu i komunii. W ten sposób liczba katolików z pewnością wzrasta.

Trudno zresztą Polakowi formalnie nie należeć do Kościoła, skoro ze wszystkich stron – z radia, telewizji i gazet – bombardowany jest przekazem doktrynalnym. Panuje w Polsce powszechne przekonanie, że wyłamanie się z formalnego przynajmniej katolicyzmu jest trudnym i społecznie ryzykownym przedsięwzięciem – czymś na kształt odmowy udziału w pochodzie pierwszomajowym w czasach PRL-u. Polacy może nie wierzą specjalnie w dogmaty katolickie i katolickie doktryny (których zresztą zwykle wcale nie znają), ale na pewno dali się przekonać do uparcie powtarzanej tezy, że Polska to kraj katolicki i zdecydowana większość społeczeństwa to katolicy. A skoro prawie wszyscy są katolikami, to może lepiej się nie wyłamywać…

Dlaczego Kościół jest aż tak silny?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy nawet, czy Kościół w Polsce to kolos na stalowych, czy glinianych nogach. Przekonamy się o tym dopiero za kilka czy kilkanaście lat, gdy okaże się, czy zajdzie w Polsce proces sekularyzacji podobny do tego, do którego doszło w Hiszpanii albo (w innej postaci) we Francji czy we wspomnianych już Czechach. Jest wysoce prawdopodobne, że tak właśnie się stanie, ale za wcześnie jeszcze, by o tym przesądzać.

Moja teoria na temat siły Kościoła w Polsce jest amatorska i nie należy brać jej całkiem poważnie. Jest to raczej pewna hipoteza badawcza. Sądzę mianowicie, że siła Kościoła wiąże się z jej zakorzenieniem w warstwie chłopskiej, a przywileje Kościoła należy rozpatrywać w kontekście przywilejów chłopów, którzy zwolnieni są w Polsce z podatków, korzystają z wielkich przywilejów ubezpieczeniowych i otrzymują ogromne dotacje państwowe. Narzuca się myśl, że duchowieństwo, wywodzące się w większości z warstwy chłopskiej i mające swe zaplecze głównie na wsi zawdzięcza swe przywileje temuż właśnie umocowaniu społecznemu.

Poniżana przez stulecia systemu feudalnego klasa chłopska, mająca zresztą oparcie właśnie w Kościele jako swym obrońcy, prawie całkowicie się w XX w. wyemancypowała i ukonstytuowała w niezwykle skuteczną grupę interesu. Potęga chłopska jest imponująca. Świadczą o niej nie tylko wielkie przywileje fiskalne i dotacje (w całej prawie Europie), lecz także „nietykalność” chłopstwa dla władzy politycznej, nawet totalitarnej. Nie dotyczy to wprawdzie ZSRR, ale już na przykład reżimów nazistowskich owszem. Były one (także w okupowanej Polsce) znacznie łagodniejsze dla chłopów niż dla mieszczan.

Podobnie rzecz się miała za komunizmu w Polsce. Wprawdzie nie mógł Kościół działać swobodnie, a wielu księży cierpiało prześladowania, ale też żadna pozapaństwowa struktura nie cieszyła się w tym kraju takim zakresem swobody. Komunistyczne państwo pozwalało (w ograniczonym zakresie) na wydawanie prasy katolickiej, na budowanie kościołów (czasami), zbieranie pieniędzy na tacę, a nawet prowadziło uczelnię katolicką (Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie) i puszczało w potoku radiowej propagandy komunistycznej także audycje watykańskie (umiarkowanie przychylne demokracji i własności prywatnej, co z pewnością nie było władzom niemiłe). Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek organizacja niechętna komunistom (a Kościół z pewnością był takową) mogła tak w Polsce prosperować. Jak mawiał (po winku)

ks. Tischner, „oni (Kościół) zawsze umieli się z nimi (komunistami) dogadać, bo i jedni, i drudzy lubili wypić”.

Coś w tym chyba jest. A może my, liberałowie, powinniśmy się uczyć od Kościoła, jak czynić sobie państwo powolnym? Jakże byłoby pięknie, gdybyśmy zdołali narzucić państwu polskiemu nasz liberalny dogmat: „nie wolno wam stanowić praw ograniczających wolność obywateli, jeśli nie wymaga tego ich własne fizyczne bezpieczeństwo; niechaj każdy – katolik, gej i ateista – żyje po swojemu i nie narzuca swych przekonań i sposobu życia innym ludziom!”. Może, idąc za wskazówką Tischnera, trzeba by wypić z właściwymi ludźmi?

Tekst ukazał się w pierwszym numerze „Liberté!” w roku 2008.

1Oficjalna racja zawarcia konkordatu jest zresztą liberalna – komentarz katolicki powołuje się tu na zasadę wolności religijnej; zob. J. Krukowski, Konkordat polski. Znaczenie i realizacja, Lublin 1999, s. 257.

Religia i Edukacja – wstępniak do 4 numeru :)

4 numer Liberté!, który mamy przyjemność oddać w Państwa ręce, jest zdominowany przez dwa zagadnienia: kwestie relacji państwo – Kościół oraz wolnościowy wymiar edukacji. Dlatego przekornie omówienie numeru zaczynamy od tekstów z tą tematyką niezwiązanych.

Czym jest, a czym nie jest prawo? W jaki sposób może być kształtowane i jakie istnieją jego ograniczenia? Na te pytania udziela niekwestionowany autorytet w tej dziedzinie prof. Marek Safjan.

Prof. Jerzy Chłopecki debiutuje na łamach Liberté! w błyskotliwy sposób odsłaniając w polskim kontekście mechanizmy powstawania „motłochu”, który brutalnie atakuje elity stwarzając zagrożenie dla demokracji.

Nowy przewodniczący stowarzyszenia Projekt: Polska oraz właściciel jednej z największych agencji reklamowych – Szymon Gutkowski w udzielonym Liberté! wywiadzie stawia przed sobą i całym pokoleniem transformacji zadania do wykonania, o ile Polska ma okazać się krajem sukcesu.

Konsekwencje coraz wyraźniejszego rozziewu między elitami politycznymi Unii Europejskiej a jej obywatelami w kontekście irlandzkiego „nie” dla Traktatu Reformującego rozważa prof. Ireneusz Krzemiński, także po raz pierwszy zaszczycający nasze łamy.

W dogłębnej, a zarazem ciekawej (co rzadko idzie ze sobą w parze) analizie Daria Hejwosz przedstawia całą paletę zalet, jakie biorą się z możliwości wyboru w edukacji, symbolizowanego m.in. przez bon edukacyjny.

Sławomir Drelich stawia tezę, że do pełnowymiarowego rozwoju młodego człowieka potrzebna jest edukacja wolnościowa, która traktuje jednostkę nie tylko jako przedmiot, ale także podmiot procesu nauczania (w tym wypadku raczej uczenia się).

O tym, jak wygląda – a jak mogłoby przy pewnej dozie dobrej woli wyglądać wychowanie obywatelskie w szkołach, które byłoby godne tego miana – pisze Włodzisław Kuzitowicz, liberalny edukator.

Piotr Beniuszys rozprawia się w ujęciu historycznym z popularnymi nieporozumieniami dotyczącymi relacji religii i liberalizmu.

Tajemniczy Adrian Kret pisze o fałszywym utożsamieniu polskiego patriotyzmu z Kościołem.

„Szkiełko i oko” prof. Jan Hartmana odsłania nieoczekiwanie absurdalny obraz polskiego katolicyzmu oglądanego z zewnątrz przez nieuprzedzonego obserwatora.

Tezy stawiane przez naszych autorów mogą wydawać się prowokujące (biorąc pod uwagę pozycję Kościoła katolickiego w Polsce), albo rewolucyjne (w odniesieniu do skostniałego systemu edukacji). Nie jest to jednak sztuka dla sztuki, ale zaproszenie Państwa do wspólnej intelektualnej przechadzki z dala od dróg utartych i wydeptanych. Nie ma nic bardziej ożywczego niż powiew świeżej myśli. Zatem – licząc, że dostarczymy sobie wzajemnie jeszcze niejednej inspiracji – z przyjemnością oddajemy w Państwa ręce 4 numer Liberté!

Religia w szkole :)

Młodzież wypisuje się z lekcji religii, bo nie chce słuchać trucia i nie wierzy w „treści nauczania” czy raczej „Nauczania”. Gdyby wierzyła, nie uprawiałaby seksu, a zamiast tego się modliła.

Nauczanie religii katolickiej w szkołach, za pieniądze podatników (także tych niechętnych tej religii), wymuszone jest przez konkordat, który – wzorem „traktatów pokojowych” po przegranych wojnach – wszystkie korzyści pozostawia po jednej stronie, a wszystkie koszty po drugiej. Konkordat z tego już choćby powodu godzi w polską rację stanu, a zawarcie go z państwem (bo w świetle prawa jest to po prostu umowa międzypaństwowa!) o ustroju monarchii absolutnej nie wystawia dobrego świadectwa rzekomym demokratom, który dobrowolnie umowę tę zawarli.

Religia w szkole i przedszkolu jest jednym z fundamentów państwa wyznaniowego. Nauczanie jej, zwłaszcza w przedszkolu i niższych klasach, jest de facto przymusowe, gdyż nie uczęszczanie przez dziecko (zwłaszcza dziecko niewierzących rodziców) na te zajęcia oznacza dla niego napiętnowanie. Nie ma bardziej wymownego przejawu dominacji ideologicznej katolicyzmu w demokratycznej Polsce i uzależnienia państwa polskiego od ideologii katolickiej, niż przymus skierowany do małych dzieci. Określenie tego stanu rzeczy jako „naruszenie zasady świeckości państwa” byłoby niestosownym eufemizmem.

Znane mi są dwa argumenty na obronę lekcji religii w szkole. Żaden z nich nie tłumaczy, dlaczego miałoby za nie płacić państwo, ale to pominę. Pierwszy argument powiada, że większość społeczeństwa jest katolicka i sobie tego życzy. Zapewne jest to prawda. A jednak granicą „rządów większości” są prawa mniejszości. Przymus religijny, a nawet tylko dominacja ideologiczna jakiegoś wyznania w przestrzeni państwowej, jednoznacznie sugeruje, jacy obywatele będą przez państwo faworyzowani, a którzy powinni siedzieć cicho. Drugi argument opiera się na przesłance, że obecność religii w szkole (albo symboli religijnych w przestrzeni publicznej) nie narusza praw niekatolików i nie powinna im przeszkadzać. Argument ten zaprzecza po prostu, jakoby istniał związek pomiędzy religijnym zaangażowaniem państwa a aktami dyskryminacji niekatolików. Otóż nie chodzi o to, że już do takich aktów dochodzi, lecz o to, że dominacja jednego wyznania wywołuje w środowiskach nienależących do niego poczucie zdominowania i zagrożenia. I właśnie to poczucie, a nie wyłącznie akty dyskryminacji, jest podłożem żądania zachowania przez państwa świeckiego charakteru.

Poza tym wierni danego wyznania nie mają prawa oczekiwać od pozostałych, że będą je szanować lub zachowywać w stosunku do niego życzliwą neutralność. Nie mogą im też narzucać interpretacji swych symboli religijnych. Inni mają pełne prawo nie tylko do „życzliwej neutralności”, ale także do niechęci i idiosynkrazji, podobnej do tej, jaką wykazują się z reguły wyznawcy różnych religii w stosunku do wyznawców niektórych innych religii. Polska jest nie tylko dla katolików i „życzliwych niewierzących”, ale dla wszystkich – także dla tych, którzy cenią katolicyzm tak samo, jak katolicyzm ceni kult Światowita.

Religia w szkole jest ponadto wysoce szkodliwa pod względem edukacyjnym. Jej obecność bardzo utrudnia uczenie dzieci wiedzy o historii religii i Kościoła katolickiego, o przyczynach, dla których powstały religie, w tym zwłaszcza o społecznych i psychologicznych źródłach wiary. Mówienie o tych ważnych sprawach staje się bowiem nazbyt drażliwe. Co gorsza, szkoła goszcząc katechezy godzi się na przekazywanie uczniom treści niemoralnych. Na katechezach mówi się na przykład młodzieży – w tym również młodzieży homoseksualnej – że homoseksualizm jest „naruszeniem naturalnego ładu moralnego”, a osoby homoseksualne powinny się powstrzymać od uprawiania seksu. Jest to oczywista homofobia, której państwo nie powinno tolerować w instytucjach publicznych, a także działanie na szkodę młodzieży homoseksualnej przez wpędzanie jej w poczucie winy i frustrację seksualną.

The winter of our discontent :)

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce. 

Wszystko zależy od kontekstu, przynajmniej na Harvardzie. Zachęcanie do linczowania czarnych na Południu tylko wtedy jest wykroczeniem, kiedy słowa stają się czynami. Potrzeba dyndających z platanów „strange fruits”, cytując Billie Holiday, żeby uznać słowa zastraszenia i obwiniania Diaspory za akcje innego państwa za podjudzanie hord wielbicieli Jihadu i adwokatów prawa szariatu na terenie Europy do „stawania się czynem”. Ergo, trzeba wtargnąć do kolejnej synagogi i wystrzelać ludzi. Najpierw w Izraelu wybić ostatniego Żyda. A potem zabrać się za Diasporę. W czasach, w których uznaję Tel Aviv za bezpieczniejszy niż Londyn, świat, jak w Elsinorze, chyba „wypadł z orbit”. 

Antysemicka mordercza agresja po 7 października nie jest przecież niczym nowym. Przy skupieniu mediów na cierpieniu mieszkańców, kto dzisiaj nawet pamięta niedawne wystrzelanie kongregacji w synagodze w Pittsburgu albo wzięcie za zakładników modlących się w Coleyville w Teksasie? Kto pamięta pozabijane dzieci w żydowskich szkołach w Tuluzie i Monauban? Strzelaninę w synagodze w Halle w Yom Kippur,? Atak na zwiedzających Muzeum Żydowskie w Brukseli? Atak na synagogę w Götteborgu? Koktajle Mołotowa, które poleciały na synagogę w Izmirze? Strzelanie do modlących się w Pesach w synagodze w Poway w Kalifornii? Zamordowanych ludzi w koszernym sklepie w Grenville w New Jersey? Zanożowanie celebrantów Chanuki w Monsey w stanie New York? Morderstwo młodych Żydów na Prenzlauer Berg w Berlinie? Granat eksplodujący w żydowskim sklepie w Sarcelles? Mord żydowskich zakładników przy Porte de Vincennes w Paryżu? Atak na centrum kulturowe w Krudttønden w Danii? Zabójstwo członków Żydowskiego Centrum Kulturalnego w Nicei? Mord partycypantów spotkania w Żydowskim Centrum Kulturalnym w Kansas?  Kto pamięta? Proszę zwrócić uwagę, że ta lista niewspomnianych nigdzie aktów popełnionych przez militarny odszczep przedstawicieli „religii pokoju” (tę mantrę nakazują nam powtarzać brytyjskie media) to tylko plon ostatniej dekady poprzedzającej atak Hamasu na Izrael. Pominięte na tej liście zostały ataki na puste budynki, bezczeszczenie świątyń i cmentarzy, morderstwa pojedynczych osób oraz werbalne i fizyczne ataki na przemieszczających się po miastach Europy mężczyzn w kipach. Na powyższej liście brak też morderczych ekscesów na terenie Bliskiego Wschodu, Ameryki Południowej i Afryki. Pytanie pozostaje jednak to samo: Kto, w kontekście 7 października słyszał o kontynuacji tych  antysemickich ataków przez zradykalizowanych „nowych Europejczyków” długo przed wybuchem wojny w październiku 2023 roku? Ja nie: ani w anglo-, ani francuskojęzycznej zachodniej prasie. Ironicznie, brak o tym mowy tak Ha’aretzu, jak i w Jerusalem Post. 

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce. Ilekroć Hamlet, w wielu interpretacjach, wypowiadał słowa „Denmark is a prison”, Dania stawała się Polską, a Klaudiusz sowieckim uzurpatorem i mordercą prawowitego władcy. Fortynbras jawił się jak zachodni wyzwoliciel, który upora się z restauracją państwa polskiego poznaczonego zarówno mordami opozycji (Hamlet), niewinnych ofiar reżimu (Ofelia, Horacy) jak i samych zbrodniarzy (Klaudiusz oraz, świadomie lub nie, Gertruda). Antygona, nie mogąca pochować zwłok Polinejkesa, stawała się matką, żoną, siostrą pomordowanych przez reżim sowiecki „zaginionych” opozycjonistów. Elektra w wersji Giraudoux, Arturo Ui Brechta, Król Ubu Jarry’ego czy Szkarłatna Wyspa Bułhakowa bywały zdejmowane z afisza gdyż budziły „skojarzenia niekorzystne dla aktualnych realiów”. Zbrodnie uzurpatorów, takich jak Makbet czy Ryszard III stawały się zbrodniami władzy, a upadek tych postaci prorokował niewyobrażalny wtedy kres komunizmu. Otwierający Ryszarda III  „the winter of our discontent” był tak naprawdę analogią Polski żyjącej pod butem reżimu. „Słońcu Yorku” nigdy nie udało się tej zimy zamienić na „promieniste lato” reżimu.

Unikalną właśnie relację kontekstu i aluzyjności zaobserwowałem niedawno poprzez doświadczenia teatralne w Tel Awiwie. Co ciekawsze, odkryłem tę relację w formie retrospektywnej: przedstawienia te były w repertuarze teatrów długo przed październikiem zeszłego roku. Nie zostały one „przystosowane” do nastroju kraju: powszechnego sensu żałoby, samotności i niezrozumienia na arenie międzynarodowej, ani też wycieńczenia cierpliwości społeczeństwa miotającym się rządem Netanyahu, kryptycznością hamasowskich „informacji” (lub jej całkowitego braku) o losie tych, którzy uwięzieni są jeszcze w podgazańskich tunelach oraz codziennego dodawania imion kolejnych chłopców rezerwistów postrzelonych na terytorium Gazy do listy ofiar wojennych. Może niedefiniowalne misterium teatralne jest w stanie przekierować umysły i emocje publiczności na rejony ich podświadomości? I właśnie nowy, tragiczniejszy kontekst doświadczenia teatralnego nadaje tak samemu tekstowi, jak i jego inscenizacji nowe, tragiczne znaczenie. Nawet gdy dana sztuka nominalnie zajmuje się czymś innym niż teraźniejsze wydarzenia, nie zauważyłem w Izraelu, by kontekst świata na zewnątrz audytorium wbijany był w kotlarski sposób w mózg widza postrzeganego w reduktywnie jako nieumiejętnego skojarzenia istniejących postaci z, pożal się Boże, chromymi, sutannowymi, pisowskimi czy świętomaryjnymi „symbolami”, z przypiętymi do policzka mikroportami. Tak, jak ma to miejsce w teatrze w Polsce. Czy naprawdę polscy twórcy teatralni aż tak nisko cenią zdolność skojarzeń umysłów publiczności, że muszą teatralnie głośno chrząknąć, trzy razy puścić do widza oko i upewnić się, czy na pewno zrozumiał, że ksiądz jest zły, szczerość wyraża się poprzez nagość, a prezentowanie historycznych sztuk we współczesnych kostiumach oznacza, że dana sztuka może się dziać tu i teraz, a nie wtedy i tam? Wow! Chrząknięcie, puszczone oko i klapnięcie widza po plecach z zapytaniem: „zrozumiałeś o co w tym chodzi?” No, thank you very much.

Anioły w Ameryce Tony Kushnera w Cameri Theatre w oryginalnie czystej formie nabrały właśnie kolejnej głębi znaczeniowej poprzez popaździernikowy kontekst. Znając duże fragmenty tekstu na pamięć, nagle uderzyło mnie bogactwo znaczeniowe tej sztuki, którą, wydawało się, że oglądam po raz pierwszy. Przynajmniej dzięki Claudine Gay wiem, że „wszystko zależy od kontekstu”. W sztuce Kushnera oglądanej w kontekście Izraela po 7 października uderzyło mnie przede wszystkim nieme przyzwolenie obojętnego świata na wymarcie danej mniejszości pozostawionej samej sobie z niezwalczanym wirusem. Wirusem, który dotyczy tej tylko pogardzanej mniejszości, więc po co się nim w ogóle zajmować. Chrząkam do Państwa teraz, puszczam oko i upewniam się, że zrozumieli Państwo, że niezwalczanym wirusem jest Jihad, obojętność świata to przykładowo stosunek Narodów Zjednoczonych czy Czerwonego Krzyża wobec pomordowanych 7 października w niewyobrażalnie makabryczny sposób matek, ojców i ich dzieci. Zakładam też, że rozumiecie Państwo, z czym Żydom kojarzy się palenie dzieci w piecach. Na scenie, ściekający potem i zapluty w swoich machinacjach, Roy Cohn jest jak kombinujący na wszystkie sposoby Bibi: oby tylko wiadomość o jego „chorobie” nie wydostała się na światło dzienne i nie umniejszyła jego roli w manipulowaniu rządem i społeczeństwem. Symbolicznie, w oryginalne Kushnera, relacja centralnych kochanków Priora i Louis’a jest sama w sobie wyrażeniem dylematu „kto tu dotarł pierwszy”, kto jest stąd, a kto jest „napływowy”, kto ma w sobie szlachetność autochtona, a kto zaledwie dwupokoleniową politurę imigranta udającego „prawdziwego Amerykanina”. Chrząkam i zakładam, że rozumiecie Państwo, co ten dylemat w dzisiejszym kontekście może w Izraelu znaczyć. Prior, jak wskazuje samo imię, jest z rodziny pierwszych z najpierwszych Anglików, którzy dotarli na statku Mayflower do Cape Cod w 1620 roku. Pierwszy, najpierwszy, na ziemi, która najpierw była Kolonią Plymouth, a z czasem stała się Ameryką. Ale przecież przed Kolonią Plymouth ta ziemia istniała i była zamieszkała. Pomijamy to poprzez co? Hipokryzję połączoną z autoiluzją? Z ignorancją? Z mitomanią? I to właśnie Prior jest zarażony AIDS, a jego śmierć jest zapowiedzią rzekomych 700 000 zmarłych w samych tylko Stanach Zjednoczonych nosicieli tego wirusa. Ale kto przejmował się wtedy (czy nawet teraz) śmiercią ofiar AIDS? Mamy tu klasyczne obwinianie ofiary:  „Sami się o to prosili”, „Było nie sypiać na lewo i na prawo”, „Bóg ich nareszcie pokarał”. Jak gdyby poligamia, rozseksualizowanie i poczucie nieograniczonej wolności obyczajowej było domeną konkretnej mniejszości seksualnej, a nie częścią ludzkiej natury, bez wglądu na to czy praktykowanej czy też niepraktykowanej. Louis z kolei jest wnukiem emigrantów przybyłych z Europy Wschodniej po serii carskich pogromów. Dziadkowie mówią ze słowiańsko-yiddischowskim akcentem, słuchają się miejscowego rabina i starają się wypełniać tyle mycw, czyli dobrych uczynków z 613 przykazań Tory, ile się da. Louis jest stuprocentowym Amerykaninem, ateistą i adwersarzem rodzinnego balastu shtetlowej przeszłości, który zmusza do podtrzymywania elementów aszkenazyjskiego stylu życia we współczesnej Ameryce. Louis nie jest niby „obcym”, emigrantem, przyjezdnym. Jest i nie jest. Religia, szkoła etyczna i niekwestionowany respekt wobec prawa, w których wyrósł Prior, zrodziły się przecież z czterotysięcznoletniego Judaizmu. Kto więc jest autochtonem? Do kogo należy ta ziemia? Kim są Prior i Louis wobec postaci Belize, potomka przywiezionych do Ameryki przez Brytyjczyków niewolników? Czym w tym relatywnym autochtonizmie jest mormonizm, religia uformowana przez Josepha Smitha po znalezieniu tajemniczych ksiąg w 1830 i pomieszanie chrześcijaństwa z proroczymi myślami pochodzącymi z objawionej Smithowi księgi?

W klimacie, w którym historyczna rzeczywistość Izraela musi faktograficznie tłumaczyć się sama z siebie; w państwie, które racjonalnie wskazuje ku głuchocie świata na VII-wieczne podboje Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki przez islamskich Arabów; w państwie, które sceptycznie podchodzi do islamskiego konceptu świętości Jerozolimy opartego na przedagonalnym nocnym locie Mahometa, pytanie, kto jest autochtonem a kto emigrantem rozpala emocje od skrajnej Lewicy po skrajną Prawicę. Czyja więc religia jest ekwiwalentem neofickiej, znalezionej w 1830 roku Księgi Mormona? Czy cumujący przy Plymouth Rock w 1620 roku angielski statek Mayflower pełen Purytanów jest początkiem państwowości, narzuceniem moralności religijnej pozornie odkrytemu „Nowemu Światu”? Czy też był ucieczką mniejszości przed persekucjami w Europie?   I kim są w końcu tytułowe anioły w Ameryce? 

Wizualnie, wieloznaczeniowość scenografii Erana Atzmona dodała misternej sztuce Kushnera kolejny wymiar: zstępujący z niebios anioł czasem jawił się jako chrześcijański skrzydlaty nosiciel dobrych wiadomości, a czasem jako starobiblijny Tachanowy „pierwszy refleks żaru Bożego życia”. Żaru, a więc nie śmierci. Pomieszanie ikonografii Chrześcijaństwa i Judaizmu jest przecież  kolejnym wymiarem izraelskości, szczególnie w Jerozolimie. 

Połączenie śmierci i ratowania jednego życia, jakby było całym światem i przekleństwo przynajmniej trzytysiącletniego świata pragnącego wymordować wszystkich Żydów (jak na razie bezskutecznie) wypełniają psyche wszystkich Izraleczyków. Teraz bardziej bezpośrednio niż kiedykolwiek od czasów Shoah. Tuż za Operą Izraelską znajduje się instalacja z pobliskiego Tel-Avivskiego Muzeum Sztuki: stół szabasowy na 200 miejsc, wokół zawieszone są fotografie zabitych i porwanych. Wyglądają jak rodzinne portrety radosnych i pełnych życia ludzi. Żałoba ta jest żałobą narodu. To nie chodzące w koło przed Casa Rosada w Buenos Aires samotne matki ofiar reżimu. Tutaj schodzi się każdy. I dzieli ten sam los, tak jak ten sam los, z różnymi konsekwencjami, dzielony był przez europejskich Żydów podczas Zagłady. Przy tym szabasowym stole ustawione są również krzesełka dla dzieci. A kogo w UNICEF czy w Czerwonym Krzyżu obchodzą pogwałcone dziewczynki czy noworodki uprowadzone do tuneli przez Hamas? W Izraelu nie masz poczucia, że ktokolwiek, poza Diasporą, rozumie ten ból, który tak teraz, jak i od niepamiętnych pokoleń wżera się niczym prażący kwas w żydowskie serca.

Dlatego też w Ryszardzie III w niezwykłym Gesher Theatre w Jaffie, z czym innym mogą się dziś kojarzyć podżynane dziecięce gardła synków Edwarda IV? Monologi królowych Elżbiety i Małgorzaty, wymawiane przez upadłe byłe królowe są właściwie długą listą barbarzyńsko pomordowanych przez ludzkie zło członków najbliższej rodziny. Z czym innym mogą się one teraz kojarzyć? W ustach starszych aktorek pobrzmiewają te słowa jak niedowierzanie izraelskich babć, którym udało się przeżyć Zagładę, aby wpierw stracić syna w wojnie Yom Kippur, a potem wnuka w Gazie. Kto zrozumie ich ból i ich wiarę w imperatyw istnienia silnego Izraela? Może trzeba spędzić kilka lat w ukryciu pod podłogą? Albo z ogoloną głową, w śmierdzącym kałem i śmiercią pasiaku patrzeć w krematoryjny dym, wraz z którym nikną na szarym niebie twoi najbliżsi i najukochańsi?

Skąd też dziwić się, że w wieczór walentynkowy Opera Izraelska zaprezentowała Requiem Verdiego? Kalendarzowo nadchodzi już wiosna, ale w sercach wszystkich wokół łopocze dniem i nocą niepogodzenie się z „zimą naszej niełaski”. 

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

Bóg zapłacz :)

Historię o 30 srebrnikach i Judaszu wszyscy znamy od dzieciństwa. Ile to było? Źródła nie są zgodne – kilka średnich pensji czy tylko para sandałów? Dwa tysiące lat później księgowość jest królową nauk nie tylko ekonomicznych, ale i teologicznych. Współcześni nam następcy apostołów za swe usługi dla PiS-u wystawili Polakom słony rachunek. 

Sojusz tronu z ołtarzem ma dużo dłuższą historię niż kilka kadencji – jest nawet starszy niż polska państwowość. Czym jest religia dla władzy, doskonale rozumiał Konstantyn I Wielki, gdy w 325 roku stworzył współczesne chrześcijaństwo – po co walczyć z czymś, z czego można korzystać? Przez wieki czerpały z tego zyski kolejne pokolenia polityków – duchowni z ambony tłumaczyli wiernym, że Bóg chce dokładnie tego, czego akurat potrzebują ówcześnie rządzący. Ci odwdzięczali się hojnymi darami i kolejnymi przywilejami. Kościół przez wieki z tych niezwykle doczesnych łask korzystał, konsekwentnie budując swój aparat organizacyjny. Sieć kościołów, majątków ziemskich, ulg, przywilejów i prawdziwie korporacyjnych struktur. Przez wieki dorobił się własnego państwa, a historia polityczna średniowiecznej Europy to walka papiestwa z cesarstwem o supremację władzy. Gdzie się podział Jezus mówiący, że jego królestwo jest nie z tego świata? Ten artykuł nie jest bowiem o żadnej religii. Jest o cynicznym jej wypaczeniu, zamienieniu Boga w produkt działalności gospodarczej, na której można zbijać kapitał zarówno polityczny, jak i dosłownie finansowy. Niestety obok wiary w Boga, której nikomu nie odbieram, kolejne instytucje religijne zamieniły się w bezwzględne imperia finansowe. Tworząca je religia przestała być ich treścią, a stała się narzędziem. Kościół katolicki nie różni się w tej materii od innych związków wyznaniowych.

Równie dobrze, co poprzednicy sprzed lat rozumieją to nasi politycy, kupując za nasze pieniądze przychylność religijnej tuby propagandowej. Tuby propagandowej, bowiem z samą religią te tzw. kazania społeczne nie mają większego związku. Ani te o Unii Europejskiej za rządów SLD, ani te obecne o aborcji, imigrantach czy definiowaniu, czym jest polskość. Oczywiście Kościół ma prawo mieć swoje zdanie na temat aborcji czy innych tematów, nie ma jednak żadnego prawa do uczestnictwa w debacie publiczno-politycznej świeckiego państwa. Takim przynajmniej formalnie wciąż jest Polska. Przecież nawet pełna legalizacja aborcji na żądanie w żaden sposób nie narusza praw katoliczek do urodzenia dziecka z dowolną wadą genetyczną płodu. Kościół jest od decydowania, co stanowi grzech. Określanie, co jest przestępstwem, to zadanie świeckich władz państwowych. Skąd więc to obustronne tolerowanie, a zarazem wspieranie naruszania granic swoich kompetencji? Nie tylko przez Kościół katolicki – świadomie popełniłem tu ten sam błąd, jaki większość z nas popełnia, na co dzień mówiąc o religii w Polsce. Choć w naszym kraju zarejestrowanych mamy niemal 200 oficjalnych związków wyznaniowych, to „kościół” w domyśle oznacza ten katolicki. Narracja polityczno-religijna lat 90. to pomieszanie wyznania katolickiego z tożsamością narodową. Zwalczona antyreligijna komuna, papież Polak, a wyborów nikt nie wygra bez błogosławieństwa prymasa na plakacie. Jak tu masz się nie czuć przedstawicielem nowego Narodu Wybranego? Kościół katolicki wszedł w III RP w warunkach lepszych niż mógłby sobie wymarzyć. Ponad 90% obywateli deklarujących się jako katolicy, wizerunek ostoi polskości po komunie i zaborach, Polak na Watykanie. Do tego poduszka finansowa wybudowana na zachodnim wsparciu w PRL-u. Biskupi korzystali, a w tych warunkach społecznych politycy nie bardzo mieli alternatywę dla układów z purpuratami. Choć treść zawartego konkordatu aż prosi się o zarzuty karne zdrady stanu, to można wątpić, czy w tamtych warunkach mógł on być inny. W tej atmosferze Kościołowi zwracane są zabrane za komuny nieruchomości, powstaje Radio Maryja, a biskupi dyktują polskiemu Sejmowi kolejne ustawy obyczajowe. To w tym klimacie w 1997 roku Andrzej Zoll zapomina, że przewodzi Trybunałowi Konstytucyjnemu, a nie Świętej Inkwizycji i wydaje wyrok o niezgodności aborcji z konstytucją. Argumentacja tamtego orzeczenia wprost uwłacza inteligencji. Parę lat później wywodzący się przecież z PZPR Aleksander Kwaśniewski będzie błogosławił wyborców z papamobile, a Donald Tusk zaprosi do kancelarii premiera biskupa warszawskiego Kazimierza Nycza. Oczywiście, by ten oznajmił demokratycznie wybranemu premierowi RP, co mu wolno robić, by nie podpaść biskupom. Surrealistyczne? Nie, to się naprawdę stało.

W imię Boga, a jak trzeba i bez Boga!

Sojusz PiS-u z kościołem katolickim w Polsce nie pojawił się znikąd – jest skutkiem dziesięcioleci, a szerzej – stuleci tego mariażu szkodzącego obu stronom. Państwu szkodzi, hamując jego postęp, Kościołowi odbiera tożsamość – przestaje być instytucją religijną, a staje się korporacją biznesową. Wsparcie Kościoła Katolickiego dla PiS jest oczywiste dla wszystkich. Raz po raz słyszymy skandaliczne kazania biskupów czy znanych księży, jednakże to co ważniejsze, dzieje się na dole, w małych prowincjonalnych parafiach. Politykom PiS-u oddaje się ambony, by nabożeństwa zamienić w wiec wyborczy, na plebaniach tworzy się biura wyborcze posłów PiS. Pewien ksiądz na ambonie dywagował, dlaczego w Smoleńsku nie zginął ktoś z Platformy. Zresztą czym, jak nie zbezczeszczeniem Wawelu był pochówek Lecha Kaczyńskiego w jego kryptach? Narracja i klimat są oczywiste – Polak to katolik, a jak katolik, to oczywiste, że PiS. Partia polityczna stała się religią, a religia programem wyborczym. PiS swoje długi spłaca – naszymi pieniędzmi i naszym życiem. Czasem dosłownie. Choć z racji uczestnictwa w składzie orzekającym sędziów dublerów wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej należy uznać za nieistniejący w systemie prawnym, to kosztował życie co najmniej 2 kobiety – zastraszeni średniowiecznym prawem lekarze odmówili im aborcji w sytuacji zagrożenia życia. PiS-owskie prawo i sprawiedliwość to także równi i równiejsi. Choć restrykcji covidowych nie da się obronić ani na gruncie prawnym, ani merytorycznym, to może chociaż wprowadzano je tak, że dotknęły wszystkich po równo? Czym w swej budowie kościoły różnią się od kin czy teatrów? Co do zasady układ budynku jest ten sam – duża kubatura, wydzielona scena/prezbiterium, widownia/ławki dla wiernych. Ale gdy teatry z kinami zamykano lub ograniczano ich pojemność – kościoły objęto jedynie limitami miejsc. Limitami, których często i tak nie przestrzegano. Przecież o ile w teatrach widownia jest numerowana i można jakkolwiek zapanować nad rozsadzeniem publiczności, o tyle w kościele nie ma nad tym żadnej kontroli. Przypadek?

PiS-owska wdzięczność ma też swój bardzo finansowy wymiar. Choć Fundusz Kościelny powinien zostać dawno zlikwidowany, to pęcznieje z roku na rok. Większość z tego funduszu siłą rzeczy trafia do Kościoła Katolickiego. Rok 2023 to już rekordowe 200 milionów złotych. Fundusz ten stworzono jeszcze za Bolesława Bieruta – miał być formą rekompensaty dla kościołów za majątki skonfiskowane przez komunistyczne władze. W ramach normalizacji stosunków z duchowieństwem przyjęto, że PRL zatrzyma majątki, ale będzie płacił za to swoisty czynsz. Mimo, że w latach 90. majątki oddano, a według niektórych źródeł nawet więcej niż zabrano, fundusz pozostał. Rosnący fundusz to jednak wręcz gorsze w porównaniu do reszty wydatków. Koszt nauczania religii w szkołach to ponad miliard złotych rocznie. Choć prawo do istnienia lekcji religii w szkole wprost zapisano w Konstytucji, to trudno znaleźć jakikolwiek argument, by państwo finansowało coś, co jest po pierwsze misją, a po drugie interesem konkretnego związku wyznaniowego. Dziś nie dość, że pozwalamy księżom (lub świeckim katechetom) uczyć w szkole ich wyznania na równi z innymi przedmiotami, to jeszcze im za to płacimy pensje. Ten problem pomału sam się rozwiązuje – dziś na religie uczęszcza przeciętnie połowa uczniów, z tendencją spadkową. Rekord pobił Wrocław – w 2022 roku na religie uczęszczało zaledwie 18,5% uczniów w szkołach ponadpodstawowych. Jeszcze kilka lat i nie będzie dla kogo przeprowadzać lekcji.

Organizacja Światowych Dni Młodzieży w Krakowie kosztowała polskich podatników pół miliarda złotych. Urzędy i państwowe spółki hojnie złożyły się, by Andrzej Duda mógł potańczyć bączka i ucałować papieża w pierścień. Publiczne pieniądze wyprowadzane do Kościoła katolickiego są także w zupełnie niewinny sposób. Ministerstwo Kultury co roku przyznaje dotacje na remonty zabytków – teoretycznie każdy właściciel budynku wpisanego na listę zabytków może taką dostać. Mogą ją dostać także kościoły, i nie ma w tym nic złego. Wiele z nich to obiekty dziedzictwa, piękne zabytki. Często wręcz niemożliwym jest, by mała wiejska parafia sama utrzymała budynek w odpowiedniej kondycji. Tyle że w ostatnim naborze na 534 wybrane projekty 430 to z nich dotyczyły Kościoła katolickiego. Na 7 dotowanych remontów we Wrocławiu 7 to budynki instytucji kościelnych.

 

Największy bank rozbił Tadeusz Rydzyk, rozwijając swe toruńskie imperium. Zbliżając się do miasta w słoneczny dzień można zostać oślepionym. Dosłownie. Pokryta złotem kopuła nowo wybudowanej bazyliki to klejnot w koronie, a zarazem serce Rydzyklandu. PiS hojnie wspiera dzieło życia swego politycznego sojusznika – w latach 2015-2020 do podmiotów związanych z Tadeuszem Rydzykiem popłynęło ponad 325 mln złotych z szeroko rozumianych funduszy państwowych. Zimne wody termalne? Dziś do takich kwot Rydzyk dotacje zaokrągla. Połowa z tej kwoty wpłynęła z Ministerstwa Kultury na przedstawienie rydzykowej wizji historii Polski. Takiej prawilnej, prawdziwie polskiej. Takiej, by prawdziwy Polak mógł zobaczyć, kim ma być. Ale Rydzyk to też telewizja, to też wyższa szkoła medialna. To tam Ministerstwo Sprawiedliwości zleca kursy dla sędziów, a MON kampanie reklamowe, by do WOT rekrutować tylko odpowiednio ugruntowany element społeczny. 

Spodziewam się, iż nadchodzące wybory skutkować będą jeszcze większą agresją z ambony, rozstawieniem lokali wyborczych pod wyjściami z kościołów i rozdawaniem ulotek w kruchtach kościelnych. Te wybory dla obecnego episkopatu będą także walką o przetrwanie – społeczeństwo się zmieniło, a jedyną walutą, jaką duchowni mogą zaoferować politykom, jest wpływ na elektorat. Bez tego staną się im niepotrzebni. Niedawno episkopat wygłosił odezwę, przypominając o wzajemnej autonomii państwa i Kościoła oraz potrzebie jej poszanowania i apolityczności. Piękne słowa, papier przyjmie wszystko. Ciekawe, czy tym apelem podpisał się też abp Jędraszewski, w każdym razie niedługo później wygłosił z ambony swoiste zdanie odrębne. Przy okazji Bożego Ciała przypomniał, że jest tylko jedna właściwa partia polityczna, a opozycja jest jak Żydzi zabijający Jezusa lub w najlepszym przypadku Piłat, co umywa ręce. Ileż w tym wiary, nadziei, miłości. A przede wszystkim neutralności Kościoła wobec polityki. Tysiąc lat temu z Zachodu szło chrześcijaństwo, ewangelizowano mieczem i ogniem, a Polska w końcu przyjęła chrzest. Dziś, o ironio, sytuacja się odwróciła – Putin przedstawia Moskwę jako ostatni bastion prawdziwego chrześcijaństwa, a Kaczyński straszy degeneracją moralną Zachodu. Paradoksalnie swym mariażem z Kościołem PiS uczynił więcej niż ktokolwiek przed nimi dla laicyzacji Polski. Nachalna próba zmuszenia ludzi do religii kończy się reakcją dokładnie przeciwną do założeń – tak, jak komuniści swą walką z Kościołem ten Kościół wzmocnili, tak PiS-owcy Polakom Kościół katolicki obrzydzili. Przypisywanie wszystkich zasług skandalom pedofilskim i ogólnie społecznej rewolucji obyczajowej to kolejna próba mydlenia własnych oczu i zaspokajania sumień.

Świadomość nieuchronnej przyszłości dociera do kleru – coraz głośniej słychać propozycje podatku kościelnego na wzór niemiecki. Skoro nie chcecie nam dać po dobroci, to złupimy was przymusem. Poziom przemyśleń i refleksji u kościelnych decydentów powoduje konieczność zebrania szczęki z podłogi.

Jaki jest obraz Kościoła Katolickiego w Polsce 2023? Pustoszejące kościoły, zamykane seminaria, dzieci masowo wypisywane z religii, powszechny brak zaufania i jakiejkolwiek wiarygodności. O ile kilka lat temu większość Polaków z grubsza popierała kompromis aborcyjny, o tyle dziś większość chce aborcji na żądanie. Zresztą wysiłki na rzecz zakazu aborcji, eutanazji itp. to żywy dowód przyznania się biskupów do porażki. Skoro muszą tego zakazywać prawnie, to znaczy, że ich naukami nikt już się nie przejmuje. Laicyzacja polskiego społeczeństwa już nie postępuje, a galopuje. Polskim biskupom do spółki z PiS trzeba uczciwie pogratulować – udało im się to, czego nie dali rady dokonać komuniści. Pół wieku temu reformacja obok schizmy i wojen religijnych wywołała też refleksję w samym Kościele. Pozostaje mieć nadzieję, że spadek wpływów politycznych i finansowych skutkować będzie odpływem z Kościoła karierowiczów, którzy pomylili noszenie sutanny z karierą biznesowo-polityczną. Pozostawią wolne miejsce prawdziwym duchownym, którzy chcą mówić o Bogu, a nie o tym, ile pieniędzy on kosztuje. Cieszyć to musi także od strony czysto świeckiej – wreszcie ten czy inny Kościół zajmie się tym, do czego został powołany – religią, nie polityką. Wiara przestanie być sprawą publiczną, a stanie się prywatną, która nikogo nie obchodzi. Chcesz – wierzysz, nie chcesz, to nie. Twoja sprawa. Połączenie tronu i ołtarza od zawsze szkodziło jednemu i drugiemu. Najwyższa pora się od tego uwolnić.

Bóg zapłać? Nie! Bóg zapłacz!


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Złowieszczy sojusz ołtarza z tronem :)

Pod względem wyznaniowym Polska jest dziwnym krajem. Z jednej strony proces sekularyzacji postępuje dość szybko, ale z drugiej strony znaczną część społeczeństwa cechuje szczególny rodzaj katolickiej ortodoksji, będący mieszaniną ludowej obrzędowości, nacjonalizmu i pogańskiej adoracji. Wyznawców religii katolickiej w pełni rozumiejących i praktykujących zasady chrześcijaństwa wydaje się być wyjątkowo mało. Dominujący model wiary, opartej na prostej narracji i bogatej ornamentyce symbolicznej, silnie oddziałuje na emocje, a zarazem jest płytki intelektualnie. Zapewne z powodu łatwości w jego upowszechnianiu, zawsze był preferowany w polskim Kościele katolickim. Powszechność tego modelu w polskim społeczeństwie sprawia, że jest on instrumentalnie wykorzystywany przez polityków prawicy.

Polska wiara magiczna, wyraźnie nosząca znamiona schizmy, jest obciążeniem kulturowym co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, utrudnia otwarcie na świat i jego bogactwo różnorodności, bez czego nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Po drugie zaś, spowalnia rozwój społeczny, będąc niewyczerpanym źródłem irracjonalizmu. W działalności edukacyjnej i wychowawczej należy więc dążyć do uświadamiania wad tradycyjnej polskiej religijności. Oczywiście nie po to, żeby ludzi ateizować, bo to musi być samodzielną decyzją, ale po to, by wskazywać na niebezpieczne skutki niektórych mitów i stereotypów. Najczęściej są one bowiem wykorzystywane w celach manipulacyjnych przez księży i prawicowych polityków. Rzecz jasna, wszelka krytyka polskiej magicznej religijności będzie w środowiskach konserwatywnych odbierana jako walka z Kościołem, z polskością i wszystkim, co święte. Nie należy się tym przejmować, bo z polskiej tradycji kulturowej należy wyrwać wiele chwastów, jeśli chcemy być krajem nowoczesnym.

Zjednoczona Prawica postanowiła jednak wykorzystać cechy polskiej religijności i znaczenie Kościoła w Polsce do swoich celów. Było jej to potrzebne do tego, aby wykorzystać religijne nawyki i fascynacje do legitymizacji swojej władzy, a po drugie – żeby pozyskać sojusznika w walce z liberalizmem. Tradycjonalizm polskiego Kościoła wykorzystywany jest dla upowszechnienia tezy o wyjątkowości i szczególnej wartości narodu polskiego. Jest to potrzebne do uzasadnienia potrzeby absolutnej niezależności i suwerenności Polski, co służyć ma izolowaniu się od wszelkich wpływów niezgodnych z wartościami nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy. Głównym wrogiem staje się w tej sytuacji Unia Europejska, do której przynależność dotkliwie prawicę uwiera.

Z punktu widzenia celów Zjednoczonej Prawicy istotna jest zaborczość cechująca wiarę Polaków. Ta zaborczość dotyczy zarówno samej religii, jak i przestrzeni publicznej, w której znajdują się jej wyznawcy. Zaborczość dotycząca religii katolickiej polega na tym, że polscy wierni chcieliby, aby była ona polska i za taką ją często uważają. Nie chcą jej dzielić z innymi nacjami i przypisywać jej cechę uniwersalności. To ma być nasz polski Kościół, w którym nie powinno być nic obcego. Dlatego tak łatwo przyszło nam zaanektować Matkę Boską, jako patronkę polskiego narodu. To ona przecież uratowała naszą ojczyznę podczas szwedzkiego najazdu w XVII wieku, broniąc częstochowskiego klasztoru. Niektórzy uwierzyli nawet, że Matka Boska była Polką i za potwarz uważają, gdy ktoś ich przekonuje, że była Żydówką. To samo dotyczy Jej syna Jezusa Chrystusa, którego świeccy fundamentaliści, przy pełnej aprobacie Kościoła instytucjonalnego, koronowali na króla Polski. Polonizacja religii, odcinanie się od uniwersalnych znaczeń, to charakterystyczna cecha polskiej religijności.

Zaborczość polskich katolików przejawia się również w zawłaszczaniu przestrzeni publicznej. Polega to na umieszczaniu w tej przestrzeni, która jest pluralistyczna i należy również do innowierców i ateistów, symboli religii katolickiej. W państwie formalnie świeckim, jakim jest Polska, w urzędach państwowych, także w Sejmie, szkołach i szpitalach na ścianach wiszą krzyże. W przestrzeni publicznej neutralnej światopoglądowo, symbole religijne powinny znajdować się wyłącznie w miejscach uprawiania kultu. Ludzie wierzący powinni przecież zdawać sobie sprawę, że Boga należy mieć w sercu, a nie na ścianie, a kiedy odczuwa się potrzebę uczestnictwa w ceremoniach religijnych, idzie się do kościoła. W Polsce krzyż bywa używany jako forma emocjonalnego szantażu. Krzyżem zaznacza się działkę, aby nie dopuścić do budowy w tym miejscu niechcianej drogi lub sklepu. Pod znakiem krzyża strajkujący pracownicy negocjują ze swoim pracodawcą podwyżkę wynagrodzeń.

W dziele katolickiego zawłaszczania przestrzeni publicznej robi się w Polsce bardzo dużo. Mamy do czynienia z prawdziwym wysypem pomników Jana Pawła II, buduje się olbrzymie świątynie, a powodem do dumy ma być pomnik Jezusa w Świebodzinie, bijący wielkością ten słynny z Rio de Janeiro. Więcej i więcej coraz większych monumentów, aby nikt nie miał wątpliwości, że Polska jest katolicka.

Dążenie do opanowania przestrzeni publicznej, to nie tylko stemplowanie jej symbolami swojej religii, ale również zmuszanie w niej ludzi do uczestnictwa w niechcianych obrzędach. W Polsce nikogo nie dziwi, że wszelkie uroczystości państwowe mają bogatą oprawę religijną, której zaborcza obcesowość nie pozostawia wątpliwości, kto ma tutaj prawo do rządu dusz. Państwowe uroczystości rozpoczyna msza w intencji ojczyzny z udziałem prezydenta RP. W ten sposób prezydent nadaje swojej religii rangę państwowej, nie licząc się z obywatelami innych wyznań i z niewierzącymi.

Prawica z Kościołem sięgają po stary mit założycielski „Polaka – katolika” i jego ideową deklarację: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem”. Fundamentalizm religijny ma służyć spójności i odrębności narodowej. Znajduje to wyraz w stanowieniu prawa, gdzie dążenie do monopolu w zakresie norm moralnych i systemu wartości prowadzi do wyprowadzania ich bezpośrednio z wartości chrześcijańskich. Aby jednak dostosować je do specyfiki polskiego Kościoła, podlegają one interpretacji i konkretyzacji przez kościelnych hierarchów, często zamieniając się w swoje przeciwieństwo.

Zawłaszczanie państwa to tylko pierwsza faza nacjonalistyczno-klerykalnej krucjaty. Na tak przygotowanym gruncie społecznym, przychodzi czas na drugą i zasadniczą fazę, jaką jest walka z lewicowo-liberalnym wrogiem. To wyznawcy tych ideologii są bowiem pasem transmisyjnym zachodniej kultury, niosącej groźbę sekularyzacji i wartości liberalne. Upowszechnienie jej wzorów w naszym kraju oznaczałoby upadek tradycyjnej, obskuranckiej polskości. Dla prawicy byłaby to apokaliptyczna katastrofa, pozbawiająca ją marzeń o monopolu władzy. Dlatego wzorce obyczajowe płynące z Zachodu jej przedstawiciele, za Janem Pawłem II, nazywają cywilizacją śmierci. W swoim pojmowaniu wartości chrześcijańskich polska prawica i Kościół utknęli na etapie wojen krzyżowych, złagodzonym nieco wymaganiami współczesnego humanizmu. W walce ze swoim wrogiem nie przewidują już bowiem palenia na stosie czy ścinania toporem, poprzestając na pozbawieniu go niektórych praw i zepchnięciu na margines życia społecznego z piętnem potępienia. Tak więc trzeba tępić wszelkie aspiracje równościowe ludzi LGBT+, które arcybiskup Jędraszewski nazywa tęczową zarazą. Trzeba walczyć z feminizmem, który zagraża tradycyjnemu patriarchatowi. Trzeba potępiać ateizm, który pozbawia ludzi moralnej busoli i prowadzi ich na manowce. Trzeba potępiać singli i rozbite rodziny, jako przykład egoistycznego lekceważenia sakramentu małżeństwa.

Jak widać, pól walki o prawdziwą, czyli prawicową Polskę, jest bez liku. Ale równie dużo jest organizacji, które Kościół i rząd Zjednoczonej Prawicy chcą w tej walce wesprzeć. Jest więc niezmordowana Kaja Godek, walcząca o życie poczęte, jest towarzyszący jej antyaborcyjny i antypornograficzny Mariusz Dzierżawski, jest nieustraszony obrońca Kościoła Robert Bąkiewicz. Są partie polityczne poza Zjednoczoną Prawicą, jak Konfederacja i liczne partie kanapowe poza parlamentem, o faszystowskiej proweniencji, które wspierają nacjonalistyczno-klerykalną prawicę. Jest wreszcie organizacja międzynarodowa Ordo Iuris, która już chyba całkiem opanowała Ministerstwo Sprawiedliwości. Otóż te wszystkie bogoojczyźniane środowiska, organizując niezliczone akcje, pikiety i bojówki, zawsze podkreślają, że one nie atakują, tylko bronią Polski i Kościoła.

Ordo Iuris zainicjowało akcję „Murem za Wielkimi Polakami”, która polega na zbieraniu wszelkich przypadków zniesławiania Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podjęcie tej akcji, mającej na celu ściganie potwarców, uzasadniono trwającym „festiwalem nienawiści wobec katolików” i „antykatolicką nagonką”. Jeśli za przejaw nienawiści i nagonki uznać wspieranie ludzi LGBT+ w ich walce o równe prawa czy kobiet domagających się prawa decydowania o własnym ciele; krytykowania Kościoła za ukrywanie pedofilii i jego pazerność na władzę i pieniądze, albo domaganie się zapisanej w konstytucji świeckości państwa – to Ordo Iuris mógłby mieć rację, pod warunkiem wszakże, że Polska jest państwem teokratycznym. Solidarna Polska zgłosiła ostatnio projekt nowelizacji prawa karnego, zaostrzający kary za urażenie uczuć religijnych. „My, chrześcijanie musimy się bronić” – oznajmił przedstawiciel tej partii. Nowy artykuł 196 Kk ma brzmieć: „Kto lży lub wyszydza Kościół (…) jego dogmaty i obrzędy podlega karze więzienia do lat dwóch (…) Jeśli robi to przez środki masowej komunikacji, to kara zwiększa się do trzech lat pozbawienia wolności”. I znów nasuwa się pytanie czy sama krytyka Kościoła, jego dogmatów i obrzędów ma być teraz zakazana? Czy obraz Matki Boskiej w tęczowej aureoli to lżenie lub wyszydzanie uczuć religijnych? Jeśli taka ma być interpretacja tej noweli, to w jakim kraju my żyjemy? I kto tu kogo atakuje – ludzie domagający się swoich praw w pokojowych demonstracjach czy bijąca ich policja i nacjonalistyczni bojówkarze?

W 2010 roku prymas Glemp słusznie zauważył, że obrońcy krzyża przy pałacu prezydenckim, postawionego po katastrofie smoleńskiej, nie bronią krzyża, tylko walczą krzyżem. Te wszystkie egzaltowane akcje, w rodzaju otoczenia Polski różańcem przed naporem sekularyzacji, naznaczone są nienawiścią wobec tych, którzy myślą i czują inaczej. Ten grad modlitw nie ma w sobie nic z miłości bliźniego. Krzyż i modlitwa to broń, którą trzeba pokonać przeciwników nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii. Wiara ma być traktowana jako legitymacja polskości, co oczywiście niszczy jej chrześcijańskie korzenie.

W psychologii społecznej rozróżnia się religijność wewnętrzną i zewnętrzną. Ta pierwsza oznacza orientację, w której ludzie starają się uwewnętrznić nauki płynące z religii, postrzegając wiarę jako cel sam w sobie. Religijność wewnętrzna prowadzi do koncentracji na określonych zasadach moralnych, których przestrzegania człowiek w ten sposób wierzący wymaga przede wszystkim od siebie. Umożliwia mu to bliskie porozumienie z niewierzącymi, którzy przestrzegając tych samych lub podobnych zasad, wywodzą je jednak z innego źródła. Wiara wynikająca z religijności wewnętrznej sprzyja zatem poczuciu więzi z ludźmi przyzwoitymi, którzy postępują zgodnie z uniwersalnymi, elementarnymi normami moralnymi, bez względu na powody, dla których to czynią.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z religijnością zewnętrzną. W tym wypadku religia jest tylko środkiem służącym zdobywaniu władzy, statusu lub nagrody po śmierci. Wiara wykorzystywana jest tutaj instrumentalnie i służy przede wszystkim poczuciu identyfikacji z określoną grupą społeczną. W im mniejszym stopniu oparta jest na intelekcie, a w większym na emocjach i akceptacji mitów, tym lepiej, bo tłumi wątpliwości. W religijności zewnętrznej podstawowe znaczenie ma poczucie wspólnoty z innymi członkami grupy, a nie wrażliwość na określony ład moralny. W takiej sytuacji wartości i przesłania moralne nie odgrywają roli życiowych standardów. Religijność zewnętrzna sprzyja agresji. Wyniki wielu badań wskazują, że osoby o religijności zewnętrznej są na ogół mniej tolerancyjne i żywią więcej uprzedzeń w porównaniu z osobami o religijności wewnętrznej, jak i niewierzącymi.

Zjednoczona Prawica przy akceptującej postawie Kościoła katolickiego zdecydowanie preferuje religijność zewnętrzną. Tylko taka wiara może być bowiem przydatna w mobilizowaniu narodu do walki z odszczepieńcami, kosmopolitami, liberałami, socjalistami, ateistami, czyli z tymi, którzy w prawicowym rozumieniu zaszczytu do narodu nie dostąpili. Chrześcijaństwo, podobnie jak większość wyznań religijnych, nawołuje do tolerancji. Tymczasem w języku ideologów narodowo-katolickiej prawicy termin ten nabrał pejoratywnego znaczenia. Aktywiści wiary opartej na religijności zewnętrznej mają być ludźmi walki o słuszną sprawę, a nie tolerancyjnymi mięczakami. Do czego prowadzi wiara, która swoją siłę czerpie z nienawiści?

Polski sojusz ołtarza z tronem w celu przeciwstawienia się kulturze liberalnego Zachodu, jest elementem wojny kulturowej toczonej we współczesnej Europie. Zjednoczona Prawica jest w tej wojnie sojusznikiem putinowskiej Rosji. Putin wcześniej niż Kaczyński zorientował się, że sojusz z Cerkwią i występowanie w roli obrońcy tradycyjnej patriarchalnej rodziny, zagrożonej promowaniem gejowskiej kultury, edukacją seksualną dzieci i aborcją na życzenie, jest najlepszym sposobem na wywołanie lęku w społeczeństwie nienawykłym do wolności i czerpiącym poczucie bezpieczeństwa z kulturowej stabilizacji. Stąd, znacznie łatwiej niż Kaczyńskiemu, przyszło mu pozyskać zaufanie i poparcie w przeważającej części społeczeństwa rosyjskiego. Rosja, a za nią ultrakonserwatywne, radykalnie prawicowe i populistyczne organizacje w całej Europie postawiły sobie za cel walkę z „ideologią gender”.

Nie dziwmy się więc rosyjskiej propagandzie, która napaść na Ukrainę przedstawia jako wyzwolenie Ukraińców z zachodniego piekła, w które ich wpędza „nazistowski” rząd Zełenskiego. Wszystko, co tam robi rosyjskie wojsko, to obrona chrześcijańskie cywilizacji, która wymaga niekiedy radykalnych posunięć. Oczywiście Rosjanie nie oglądają obrazów z Buczy i innych miejsc bestialstwa rosyjskich żołnierzy. Widzą to natomiast zwolennicy ideologii Putina w Europie i starają się, jak Marine Le Pen czy Mateo Salvini, ukrywać prorosyjskie sympatie. W niczym to jednak nie zmienia, podobnie jak w przypadku Kaczyńskiego i jego akolitów, dążenia do atakowania Unii Europejskiej w obronie „tradycyjnej rodziny” i dzieci.

Nie dziwmy się również papieżowi Franciszkowi, który – ubolewając nad rozlewem krwi – jak ognia unika potępienia Rosji, a watykańscy dygnitarze krytykują państwa zachodnie za wysyłanie broni na Ukrainę. Wszak Putin i wspierająca go rosyjska Cerkiew, dostrzegają te same zagrożenia i deklarują te same wartości, co Watykan.

 

Autor zdjęcia: AnNacho Arteaga

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Dyktat nauki – osłabienie czy wzmocnienie demokracji? :)

Platon niekoniecznie miał rację umieszczając filozofów na czele władzy państwowej. Trudno jednak zaprzeczyć, że wiedza naukowa jest niezbędna do tego, aby podejmować trafne decyzje. Często powinna być ona uzupełniana moralną wrażliwością i poczuciem sprawiedliwości, ale na pewno nie powinno się jej zastępować irracjonalnymi wyobrażeniami. Są bowiem trzy źródła, z których ludzie czerpią swoją wiedzę o świecie: nauka, gdzie narzędziem poznania jest empiryzm i racjonalizm, religia, gdzie tym narzędziem jest wiara, oraz iluzja, posługująca się racjonalizacją wiary.

Nauka daje ludziom wiedzę przydatną w rozwiązywaniu ich problemów życiowych, choć pozbawioną wartości emocjonalnych i nie zawsze w pełni skuteczną. Jest to wiedza relatywnie pewna, dzięki sprawdzonej metodzie i jasnym kryteriom oceny wyników badań. Pewność tej wiedzy jest oczywiście relatywna, bo zależy od czasu i miejsca jej uzyskania, a więc od zmieniających się okoliczności i rosnącej ilości informacji, które poszerzają i pogłębiają naszą wiedzę o różnych obszarach i aspektach rzeczywistości. Proces poznawczy, dzięki któremu zdobywamy wiedzę, jest nieskończonym ciągiem unieważniania, korygowania i uzupełniania tego, co wiemy. W miarę jak wiemy coraz więcej, jak coraz głębiej wnikamy w istotę i strukturę badanych fragmentów rzeczywistości, tym bardziej ta wiedza staje się specjalistyczna i tym trudniej jest ją przekazywać innym. Trudności we wzajemnym porozumiewaniu się mają nie tylko specjaliści z różnych dziedzin, ale dotyczy to nawet badaczy z tej samej dziedziny, zajmujących się różnymi jej obszarami. Korzystając z wiedzy naukowej, zdani więc jesteśmy na słuchanie ekspertów, których opinii nie rozumiemy, nie mówiąc już o możliwości ich weryfikacji.

Przekaz religijny to zbiór mitów i legend, których siła emocjonalna łagodzi lęki egzystencjalne, związane z nieodgadnioną tajemnicą istnienia, świadomością śmierci i poczuciem bezbronności wobec rozmaitych nieszczęść. Ten rodzaj wiedzy, wynikający z wiary, daje nadzieję nieśmiertelności, boskiej opieki i sprawiedliwej oceny swojego życia. Spojrzenie na świat z tej perspektywy jest krzepiące. Wszystko, co się w nim dzieje, jest bowiem do czegoś potrzebne i pozostaje pod boską kontrolą. Ten fatalizm pozwala łatwiej sobie radzić w trudnych chwilach. Wiedza płynąca z wiary, nawet u ludzi głęboko wierzących, też nie zawsze jest skutecznym antidotum na doznawane lęki i nieszczęścia. W ich obliczu nierzadko pojawiają się wątpliwości, a brak w rzeczywistym świecie dowodów na istnienie boskich interwencji wątpliwości te pogłębia. W tej sytuacji jedni spośród wierzących rezygnują z tego źródła wiedzy i stają się ateistami, natomiast inni, wprost przeciwnie, skutecznie zwalczają te wątpliwości, rezygnując z racjonalnego myślenia.

Iluzja, jako źródło wiedzy, zawsze jest jakąś próbą połączenia wiary z myśleniem racjonalnym. Iluzja, czyli imaginacja, ułuda, fantazmat, utopia itp., jest wynikiem racjonalnego uzasadnienia fikcji, w którą się wierzy. Motywy, aby opierać wiedzę na iluzji mogą być różne. Może to być chęć unaukowienia wiary, wzmocnienia jej za pomocą paranaukowych argumentów. Przykładem może być teoria neokreacjonizmu. Poprzedzający ją kreacjonizm przeciwstawiał naukowej teorii Darwina biblijną koncepcję stworzenia świata przez Boga od razu w tej postaci, jaką znamy dzisiaj. Ta legenda była więc czystym przeciwstawieniem wiary nauce. Neokreacjonizm tę naiwną koncepcję zastępuje teorią inteligentnego projektu, która przedstawiana jest jako teoria naukowa. Teoria ta głosi, że żywe organizmy są zbyt skomplikowane, a ich funkcjonowanie zbyt złożone, by mogły powstać w wyniku procesów naturalnych. Poglądy naokreacjonistów, mimo naukowego sztafażu, ignorują naukowe ustalenia i spotykają się ze zdecydowaną krytyką na gruncie współczesnego przyrodoznawstwa. Podobnie, w Kościele scjentologicznym przyjmuje się założenie, że ludzkość została w przeszłości zainfekowana pierwiastkiem zła przez galaktycznego władcę i poszukuje się sposobów radzenia sobie z tym złem przy pomocy naukowych metod psychologicznych.

Iluzja może być również powodowana brakiem zaufania do elity władzy, podejrzewania jej o niecne zamiary, które stara się ukryć przed zwykłymi ludźmi. Stąd biorą się rozmaite teorie spiskowe, tłumaczące „rzeczywiste” przyczyny różnych tragedii i katastrof. Takich teorii jest bez liku i mają one licznych wyznawców. Około 30% Polaków zgadza się z opinią, że katastrofa smoleńska mogła być w rzeczywistości zamachem. 15% Amerykanów zgadza się z wizją świata propagowaną przez organizację QAnon, która uważa, że światem rządzi szajka satanistów-pedofilów. Powszechnie znane są opinie, że wylądowanie Amerykanów na księżycu w 1969 roku było zwykłą inscenizacją, a zamach na World Trade Center w 2001 roku został celowo dokonany przez rząd USA.

Potrzeba iluzji wynika wreszcie z braku zaufania do oficjalnej nauki, którą traktuje się jako zamkniętą na poglądy sprzeczne z tymi, które głoszą uznane autorytety i podporządkowaną interesom ludzi nauki i biznesu. Tak więc niechęć do szczepionek przeciwko COVID-19 bierze się z szeroko rozpowszechnionego od dawna przekonania o ścisłym związku lekarzy z przemysłem farmaceutycznym, zawartym w celu bogacenia się jego uczestników. Dlatego celowo ma być ukrywane niepożądane lub „prawdziwe” działanie tych szczepionek. Również sceptyczny stosunek do kryzysu klimatycznego bierze się z przekonania, że naukowcy straszą nim dlatego, że chcą na tym budować swoje kariery. Zarówno w odniesieniu do szkodliwości szczepionek, jak i widma katastrofy klimatycznej pojawiło się wiele barwnych opowieści o tym, kto ma na tym zyskać i komu ma to zaszkodzić.

Niewiele jest ludzi, którzy należeliby tylko do jednej bańki źródeł wiedzy. Najczęściej swoją wiedzę ludzie czerpią z dwóch lub nawet wszystkich trzech źródeł. Żyjemy bowiem w czasach, w których wiedza o świecie dociera do nas różnymi kanałami. Otrzymujemy ją nie tylko w szkołach i uniwersytetach czy z lektury opracowań naukowych. W Polsce duży wpływ światopoglądowy ma Kościół katolicki, a w Internecie jest wszystko – nauka, religia i iluzja. Jak twierdzą socjolodzy, wykwit iluzorycznych przekazów w XXI wieku jest skutkiem kryzysu tradycyjnych religii spowodowanego sekularyzacją zachodnich społeczeństw. W miejsce wyjaśnień religijnych pojawiają się synkretyzmy religijno-kulturowo-psychologiczne.

To prawda, że wiedza naukowa nie zawsze jest pewna, że uczeni się mylą, a poglądy naukowe są niestabilne. Prawdą jest również, że ludzie poszukują prostych i atrakcyjnych odpowiedzi na trudne pytania, zamiast nudnych i skomplikowanych, których najczęściej udzielają naukowcy. Ale mimo wszystkich swoich ograniczeń i słabości, nauka jest jedynym źródłem wiedzy, od którego zależy rozwój cywilizacji. Religia i iluzja mogą dawać wiedzę, która uspokaja ludzi poszukujących jakiegoś porządku w chwiejnej rzeczywistości, choć nie ma ona nic wspólnego z prawdą. Ludzie mają prawo wierzyć w co chcą i nie ufać nauce. Można i należy to akceptować, dopóki skutki tego dotyczą tylko ich osobiście. Ktoś może leczyć się u znachora i ignorować lekarzy. To jego sprawa. Ale kiedy próbuje w ten sposób leczyć swoje dziecko, trzeba mu tego zabronić. Ktoś może nie chcieć szczepić się na COVID-19 i być może nie powinno się go do tego zmuszać, ale wtedy musi on być pozbawiony prawa do pełnego uczestnictwa w życiu publicznym. Można, wychodząc z założeń etyki katolickiej, być przeciwnikiem aborcji i potępiać homoseksualizm, ale nie wolno tego wymagać od ludzi kierujących się innym systemem etycznym. Wolność polega nie tylko na tym, że można robić co się chce, ale również na tym, że trzeba ponosić odpowiedzialność za konsekwencje tego, co się robi. Te konsekwencje zaś pojawiają się zawsze wtedy, gdy ogranicza się wolność innych ludzi. Wiedza naukowa tym różni się od innych jej źródeł, że jest wolna od wpływów ideologicznych, a tym samym jest indyferentna światopoglądowo. To właśnie jest powodem, dla którego wiedza ta jest lekceważona przez dyktatorów, jako nieskuteczne narzędzie indoktrynacji. Chcąc uodpornić społeczeństwo na dyktatorskie zapędy, należy więc robić wszystko, aby rozwijać wiedzę naukową, czynić ją bardziej przystępną i zrozumiałą dla ludzi. Jest wielkie zapotrzebowanie na popularyzację wiedzy naukowej w różnych dziedzinach. Niestety, naukowcy rzadko się tego podejmują, lub robią to w sposób mało atrakcyjny.

W państwie demokratycznym władza musi zapewnić wolność swoim obywatelom. Nie jest to zadanie łatwe, jeśli każdy ma mieć prawo wyboru swojego działania, a jednocześnie działaniem tym nie może naruszać prawa wyboru innym. Aby te wytyczne pogodzić, władza musi być absolutnie neutralna światopoglądowo i podejmować decyzje kierując się wyłącznie pragmatyzmem i wiedzą naukową. Oznacza to, że systemy prawa i edukacji powinny być pozbawione jakichkolwiek wpływów ideologicznych. Aparat władzy państwowej musi się wyrzec wszelkich ambicji do kształtowania określonych wzorów moralnych i obyczajowych, pozostawiając to wyłącznie obywatelom i ich organizacjom pozarządowym. Władza musi być też oporna na wszelkie próby wpływania na kształt prawa i edukacji ze strony różnych grup ideologicznych. Poza regulacją prawną powinny znajdować się wszystkie te działania, które nie naruszają czyjejś wolności wyboru. Prawo nie powinno więc dotyczyć kwestii aborcji. Pozostawienie w tej sprawie wyboru kobietom nikogo nie krzywdzi. Wszelkie prawne ograniczenia aborcji wynikają wyłącznie z podporządkowania prawa etyce katolickiej i są krzywdzące, bo ograniczają wolność kobietom, które tej etyki nie akceptują. Podobnie wygląda sprawa z ograniczeniem dostępu do wczesnoporonnych środków antykoncepcyjnych i niedopuszczaniem do małżeństw homoseksualnych. We wszystkich tych sprawach i wielu innych, przepisy prawa tworzone są pod wpływem Kościoła, jego przedstawicieli w Sejmie i świeckich organizacji religijnych typu Ordo Iuris. Państwo ulegając tym naciskom lub zdając się na wyniki referendum, pozbawia część obywateli wolności wyboru i podporządkowuje ich życie wymogom obcej im ideologii.

W procesie edukacji państwo powinno strzec czystości naukowej programów i metod nauczania. Państwowe szkoły i uczelnie wyższe musi charakteryzować neutralność światopoglądowa. Oprócz nich, w państwie demokratycznym funkcjonują prywatne szkoły i ośrodki edukacyjne, gdzie słuchacze mogą zdobywać wiedzę także z innych źródeł, poza nauką. W państwie demokratycznym nie można zabronić lekcji religii, ale pod warunkiem, że będą się one odbywać w punktach katechetycznych lub w szkołach wyznaniowych. Tylko radykalne odcięcie szkół państwowych od wpływów wiary i iluzji, daje wszystkim pełną wolność wyboru w zakresie edukacji. Wbrew pozorom, wcale tej wolności nie daje wpływ rodziców na programy nauczania. Rodzice są bowiem ideologicznie i światopoglądowo zróżnicowani, a przyjęcie głosowania, jako formy rozstrzygania sporów, przegraną mniejszość pozbawia części wolności. Przykładem może być sytuacja w niektórych stanach USA, gdzie religijna większość zadecydowała o nauczaniu w szkołach państwowych teorii neokreacjonizmu zamiast teorii ewolucji.

Oczywiście w demokracji są sytuacje, w których jakaś grupa społeczna lub jednostka poczuje się pozbawiona wolności wyboru. Tak może być jednak tylko wtedy, gdy działalność tej grupy lub jednostki stanowi jakieś zagrożenie społeczne, jak w przypadku nieprzestrzegania przepisów o ruchu drogowym czy restrykcji związanych z pandemią. Jeśli antyszczepionkowcy skarżą się na ograniczanie ich wolności osobistej, to świadczy to przede wszystkim o tym, że nie rozumieją tego pojęcia zgodnie z poglądem Johna Stuarta Milla, które obowiązuje we współczesnym liberalizmie. Podobnie skarżyć się mogliby złodzieje, oszuści i wszelkiej maści przestępcy; im też prawo ogranicza wolność działania. Protesty lobby górniczego przeciwko zamykaniu kopalń można uznać za uzasadnione tylko wtedy, gdyby dotyczyły niedostatecznych form rekompensaty dla zwalnianych z pracy górników. Natomiast potrzeba odchodzenia od węgla, jako źródła energii, jest obiektywna i wynika z badań naukowych, a nie z widzimisię brukselskich biurokratów, jak stara się tłumaczyć ludziom pisowska władza. W sprawach takich jak zagrożenie pandemią czy katastrofą klimatyczną, swoje decyzje władza państwowa musi opierać na naukowych opiniach ekspertów i tak je uzasadniać, a nie rozczulać się nad tymi, którzy dla własnej wygody opinie te ignorują. Władza ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo obywateli. Kiedy robi to niekonsekwentnie, w obawie o zachowanie własnej ciągłości, jak to ma miejsce w Polsce, wówczas skutkiem jest rekordowa liczba zgonów na COVID-19.

W prawdziwie liberalnej demokracji państwo musi być aideologiczne, skupione na strzeżeniu wolności wszystkich obywateli i zaspokajaniu ich potrzeb socjalnych, zdrowotnych i dotyczących bezpieczeństwa. Potrzeby natury ideologicznej obywatele powinni zaspokajać sobie sami we wzajemnym poszanowaniu swoich odmienności. Fakt, że w Polsce jesteśmy daleko od tego ideału wynika nie tylko z rządów Zjednoczonej Prawicy, która zmierza dokładnie w przeciwnym kierunku, ale również ze znacznie głębiej zakorzenionych nawyków kulturowych. Należy do nich przekonanie o potrzebie wpływu Kościoła katolickiego na życie społeczne, co ma znajdować wyraz nie tylko w krzewieniu wiary przez instytucje kościelne, ale również w stosownych regulacjach prawnych. Polska wciąż jest w związku z tym państwem wyznaniowym, związanym konkordatem z Watykanem. Przeszkodą w drodze do państwowego pragmatyzmu jest także zakorzenione w naszej kulturze prawo do klauzuli sumienia. Oznacza ono zgodę na dawanie pierwszeństwa własnym przekonaniom ideologicznym nad wykonywaniem obowiązków służbowych. Tymczasem funkcjonariusze władzy państwowej muszą umieć oddzielać swoje przekonania od wymagań pełnionej roli społecznej. Prezydent lub minister może być praktykującym katolikiem, ale wyłącznie w życiu prywatnym. W czasie pełnienia swoich obowiązków musi być wyznaniowo indyferentny. Wierzący policjant, pilnujący porządku podczas procesji Bożego Ciała, nie powinien klękać wraz z innymi, bo reprezentuje w tym czasie nie siebie, tylko neutralne światopoglądowo państwo. Wreszcie przeszkodą może być również i to, że wciąż wielu ludzi jest przekonanych, iż demokracja polega na rządach większości, które mogą mniejszości narzucać swoje prawa i zasady.

W państwie aideologicznym mamy do czynienia z wzmocnieniem, a nie ograniczeniem demokracji. Dyktat nauki ogranicza swobodę wyboru wszystkim w jednakowym stopniu, mając na uwadze dobro powszechne. Dyktat ideologii ogranicza swobodę wyboru jej przeciwnikom, mając na uwadze dobro jej zwolenników. Dyktat nauki nie ogranicza wolności w rozumieniu J.S. Milla, dyktat ideologii czyni to zawsze.

Fot. Jonas Jacobsson


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

2021 Kronika upadku IV Rzeczpospolitej :)

Styczeń

Kac po 2020 i po discopolowym Sylwestrze Marzeń jeszcze nie minął, a 2021 wziął nas szybko w swoje obroty. Bankowy Fundusz Gwarancyjny przejął Idea Bank należący do Leszka Czarneckiego i przekazał go państwowemu Bankowi Pekao SA. Czarnecki tłumaczy, iż bezpośrednim powodem tego wrogiego przejęcia była jego odmowa udziału w skoku na TVN 24. Za kradzież banku polski podatnik za kilka lat zapłaci grubą kasę. Unijne tryby sprawiedliwości mielą powoli, ale finał jest łatwy do przewidzenia. 

,,- No i panie, kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze proszę pana. Społeczeństwa”.

W międzyczasie odbywają się kolejne rozprawy w procesie w sprawie kradzieży stulecia w dolnośląskim oddziale Polskiego Czerwonego Krzyża. Głównymi oskarżonymi są prominentni kiedyś politycy PiS. Były wojewódzki radny Jerzy G., były poseł Piotr B., były miejski radny Jerzy S., a także lokalny polityk związany z tą partią – Rafał H. Na ich działalności PCK miał stracić przeszło 3 mln zł głównie za sprawą kradzieży odzieży używanej, zbieranej do kontenerów PCK. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że politycy kradli nie tylko odzież, ale też żywność.

,,- Z tych naszych rozmów wyłania się idea występów, jakich jeszcze nie było”.

Luty

Komora maszyny losującej jest pusta, następuje zwolnienie blokady i rozpoczynamy losowanie nowych obostrzeń sanitarnych. Tak było do tej pory. Teraz kończy się ta zima. Zaczyna się ta wiosna. W związku z tym rozpoczynamy losowanie tym razem nowych zwolnień obostrzeń sanitarnych. Cyk, pyk i jest wynik. Od 12 lutego będziecie drodzy rodacy mogli już uprawiać sport na zewnątrz.

,,- Gdy ktoś z nas gimnastykuje się, reprezentuje naturę, więc tezę, jeśli ktoś z nas śpiewa, reprezentuje kulturę, więc antytezę”.

Zmarł ksiądz Andrzej Dymer. Założyciel, w 1991 roku w Szczecinie, Ogniska św. Brata Alberta dla chłopców w trudnej sytuacji życiowej, których potem molestował. Duchowny nigdy nie został ukarany. W 2008 roku prokuratura umorzyła śledztwo. W 2015, kiedy sąd II instancji uznał, że sprawę trzeba rozpatrzyć ponownie, przestępstwo się przedawniło. Ksiądz był też biznesmenem. Wymodlił na budowę szpitala rehabilitacyjnego w Szczecinie, zarządzanego przez instytut, na którego czele stał, 2 mln u premier Beaty Szydło, u Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej 2,4 mln, w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Szczecinie 1 mln, w Orlenie 0,3mln, a w Zakładach Chemicznych Police 0,4mln. Na otwarcie szpitala przyjechali Beata Kempa, Paweł Szefernaker oraz Joachim Brudziński. W Sejmie tymczasem zaczęła działać komisja ds. pedofili. Pierwsze co zrobił jej szef dr Błażej Kmieciak (eksdoradca Ordo Iuris) to wystąpił o podwyżkę zarobków do poziomu sekretarzy stanu. Prezydent Andrzej Duda się zgodził, a członkowie komisji są od tego czasu nazywani „ministrami”. Pensja: 12,6 tys. zł plus dodatki. 

,,- Przejdźmy od słów do czynów. Chciałem powiedzieć kilka słów”.

Marzec

Rozkręca się afera Daniela Obajtka. Najpierw okazało się, że Obajtek, jako wójt Pcimia, chciał wykończyć firmę swojego wuja, u którego wcześniej pracował. Kierował z tylnego siedzenia konkurencyjną spółką, choć jako samorządowiec nie mógł tego robić, a potem skłamał w tej sprawie przed sądem. Następnie okazało się, że jego koleżanka z pracy w gminie Pcim jest dziś prezesem Lotosu, partnerka życiowa – prokurentem w Enerdze Operator kontrolowanej przez Orlen Pana Daniela, krewna wspólnika – wiceprezesem Energa-Obrót, kuzyn jest wiceprezesem w Tauronie, a brat obecnego prezesa Orlenu – szefem regionalnej dyrekcji Lasów Państwowych. Dzięki temu majątek zgromadzony dziś przez Daniela Obajtka i jego najbliższych to już 35 milionów złotych w samych nieruchomościach. Na stan posiadania rodziny prezesa Orlenu składają się: 30 hektarów ziemi, dwa hotele, jeden pałac, jeden apartament, sześć domów, dwa mieszkania i osiem domków letniskowych.

,,- Przepraszam państwa – to państwa? Zachował się bardzo nieprzyzwoicie! Pozbawił mnie posiłku!”

Tymczasem do gorszących kłótni dochodzi w ciągle działającej podkomisji smoleńskiej, która od lat zbliża się do nieubłaganej prawdy, czyli chce udowodnić tezę o trzech wybuchach w Tu-154, który rozbił się w Smoleńsku. Po eksperymencie z popękanymi parówkami, które miały udowodnić wybuch wewnątrz kadłuba i zgniecionej puszce po napoju energetycznym, która ilustrowała wielopunktową eksplozję, okazuje się, że eksperci Macierewicza na poważnie chcieli w ramach eksperymentu zderzyć samolot z brzozą. Samo drzewo wyceniono na 2,5 mln złotych. Mija właśnie 11 lat od tragedii. PiS rządzi 6 lat, a wrak nadal leży w Smoleńsku…

,,- Koń… Krowa, kura, kaczka… Kura, kaczka, drób… (…) O! Jest! Widzę! Droga… Chyba na Ostrołękę”.

Kwiecień

Wokół byłego rzecznika PiS Adama Hofmana miała powstać grupa biznesowa, która swoimi ludźmi obsadzała ważne stanowiska w spółkach skarbu państwa – ustalili dziennikarze „Gazety Wyborczej”, serwisu OKO.press i Fundacji Reporterów. Hofmana wyrzucono z PiS za tzw. aferę madrycką. Posłowie PiS Hofman, Kamiński i Rogacki wzięli z kasy Sejmu kilkanaście tysięcy złotych na podróż samochodami do Hiszpanii, a faktycznie polecieli tanimi liniami lotniczymi wraz ze swymi żonami. Cała afera wydała się, bo żony polityków wywołały awanturę na pokładzie samolotu. Kobiety chciały wypić własny alkohol, czego zabrania regulamin linii lotniczych. Po wywaleniu z PiS-u Hofman założył spółki i dzięki kontraktom z państwowymi firmami w 4 lata uzyskał 29 mln przychodu.

,,- Ja państwa bardzo przepraszam, ale moja żona przeprasza, bo śpi. Zaniemogło biedactwo”.

Kraśnik, 36-tysięczne miasto, jedno z miast, w którym radni PiS postanowili, że jest wolne od ideologii LGBT, usiłowało na tej samej sesji przeforsować uchwałę przeciwko technologii 5G. Petycja, którą głosowali, informowała, że ​narażenie na sztuczne pola elektromagnetyczne powodowane przez 5G stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia. Wzywała społeczność do zaprzestania wdrażania sieci 5G do czasu pełnego zbadania jej skutków. W dokumencie zaproponowano również demontaż istniejących sieci Wi-Fi w szkołach oraz zobowiązanie uczniów do przełączania telefonów komórkowych w tryb samolotowy podczas lekcji. Zobowiązała też miasto do prowadzenia kampanii informacyjnej dla mieszkańców na temat zagrożeń zdrowotnych związanych z polami elektromagnetycznymi. Dziewięciu członków rady głosowało za petycją, sześciu przeciw, a trzech wstrzymało się od głosu. Petycja przeszła.

 ,,- Urodziłem się w Małkini w 1937 roku w lipcu. Znaczy, w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca”.

Maj

25 maja znany z prawdomówności Premier Morawiecki ogłosił, że w nocy dogadał się z Czechami w sprawie ich rzekomego wycofania skargi na kopalnię Turów. Ciąg dalszy znamy. W dniu 20 września 2021 Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nałożył na Polskę karę w wysokości 500 000 euro dziennie za działanie Turowa. Kopalnia do dziś działa. Więc zbudowaliśmy sobie w Turowie elektrownie i pozbawiliśmy sąsiadów Czechów wody, a jak Czesi się nam postawili, to związek zawodowy z tej kopalni postanowił zaprotestować i zablokować najpierw w weekend most w pobliskich Niemczech, a następnie pojechać do Luksemburga i zablokować tamtejszą autostradę. 

,,- No i aż mi się chce wyjść z… kina, proszę pana… I wychodzę…”

Dzięki Najwyższej Izbie Kontroli dowiedzieliśmy się, ile kosztowała próba przeprowadzenia w zeszłym roku przez ministra Sasina nielegalnych wyborów kopertowych w środku pandemii, które miały umożliwić zwycięstwo Andrzeja Dudy w pierwszej turze. Karty wyborcze listonosze mieli wrzucać do skrzynek na listy, a gdyby ich nie było, przerzucać je przez płot. Jeden sasin nie wynosi, jak do tej pory mylnie sądzono 70 mln złotych, a 76 527 400 złotych. Wybudowanie kopalni Turów kosztowało więc nas 56 sasinów, a od 20 września miesięczna kara, jaką będziemy płacić za jej funkcjonowanie, to 1 sasin.

,,- Stwierdzam, że głosowanie, które tu się odbywa, w poważnych instytucjach uważane byłoby za nieważne. Są trzy metody głosowania. – No świetnie, ale jaką metodą wybierzemy metodę głosowania?”

Czerwiec

Pojawił się w końcu zapowiadany projekt Polskiego Ładu. Napisany jak zawsze niedbale, na kolanie, nakładający podatki na leworęcznych, jednocześnie dający ulgę praworęcznym, program wyborczy pod przykrywką podatkowego, bezsensowny, liczący prawie 700 stron bełkot, który już, mimo że nie wszedł jeszcze w życie, Ministerstwo Finansów zmieniło w ramach autopoprawek podczas legislacji ponad 100 razy, wypaczając jego pierwotny sens redystrybucji podatkowej. Teraz łysi zapłacą za obiad kudłatym, a kudłaci postawią w zamian zupę i deser łysym. W Niemczech czy Wielkiej Brytanii wszelkie zmiany podatkowe, w tym stawki i progi, są ustalone z wyprzedzeniem 5-letnim. Nasi sprawni inaczej rządzący dali miesiąc czasu na przystosowanie się firmom i pracownikom, którzy w nich pracują. 

,, – W damskiej ubikacji napisane jest «głupi kaowiec»”.

W końcu wakacje. Udało mi się dwukrotnie zaszczepić. Rząd promuje akcje szczepień na bilbordach hasłem: Ostatnia prosta. Hasło kojarzy mi się z prostą drogą na cmentarz. Może też dlatego ledwie połowę Polaków udaje się zaszczepić. Katastrofalne skutki tego zaniedbania zaczniemy odczuwać już w listopadzie. Nadmiarowych zgonów mamy już ponad 170 tysięcy od początku pandemii. Oficjalnych covidowych prawie tyle co w sąsiadujących Niemczech. Tyle tylko, że ich jest 82 mln. Nas 37 mln. Co ciekawe, Niemcy są też starsi od nas, bo przeciętny Schmidt ma 45 lat, a nasz Kowalski 42 lata. My jednak umieramy, bo nasz rząd zamiast sterować pandemią, walczy ze spadkami słupków sondażowych. Przelicza się na Nowogrodzkiej ludzkie życie na głosy wyborcze. Ich zwycięstwo kosztuje twoją rodzinę i znajomych życie.

,,- Ma pan bilet? – A pan ma? – A skąd mam mieć? – No. To wchodzimy”.

Lipiec

Ugruntowanie dziewcząt do cnót niewieścich ma być jednym z celów realizowanych w polskich szkołach. Doradca ministra Przemysława Czarnka stwierdził, że kierunki polityki oświatowej mają dotyczyć wychowania do życia w rodzinie, gdzie kluczowe ma być właściwe wychowanie kobiet: ,,Dziś obserwujemy w kulturze bardzo niebezpieczne zjawisko moralne, także religijne, pewnego zepsucia duchowego kobiety, polegającego na rozbudzeniu w kobiecie pychy, która się przejawia próżnością, zainteresowaniem wyłącznie sobą, egotyzmem, zwalczaniem obiektywnego porządku na rzecz widzenia siebie. Jeśli takie postawy się upowszechnią, to jednocześnie zabija się rodzinę, zamyka się na płodność. A przecież ludzie potrzebują domu pojętego nie tylko jako miejsce, lecz jako etos”.

,,- Byliśmy ostatnio z żoną proszę pana… W Hali Mirowskiej…– Yyyy… Gdzie ja miałem aparat, Zorkę 5…i zrobiłem kilka zdjęć…”

Rząd idzie na totalną wojnę z mediami. Na szczęście przegraną. Minęły niecałe dwa miesiące, od kiedy poprzez nieudaną próbę wprowadzenia podatku medialnego próbowano podporządkować sobie pozostałe na polu bitwy, po przejęciu Polska Press przez Orlen i dogadaniu się z Solorzem odnośnie Polsatu, wolne media. Tym razem na celowniku znalazł się TVN należący do amerykańskiej grupy Discovery. Za miesiąc, po stanowczych reakcjach przedstawicieli Białego Domu, kolejny raz trzeba było wycofać się z operacji. Koncesja dla TVN 24 zostanie ostatecznie przyznana.

,,- Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki, panie, to nikomu… mmmm… Tak, nie… Nie podoba się. Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie”.

Sierpień

Rząd wyżywi się sam. Przyznał sobie właśnie podwyżki. W środku kryzysu, przy inflacji wymykającej się spod kontroli. Przy rekordowym deficycie budżetu państwa poupychanym sprytnie w różnych instytucjach pozabudżetowych. Prezydent dostał podwyżkę 7 tysięcy zł. Premier, wicepremierzy, ministrowie, prezes KRRiTV, prezes IPN będą zarabiali odtąd 40% więcej. Marszałek Sejmu i Senatu 75% więcej. Posłowie i senatorowie i wiceministrowie 60% więcej. 

,,- W tak pięknych okolicznościach przyrody… i tego niepowtarzalnej…Pani pozwoli i Pan również. Że skoczę po swoją żonę”.

Reasumpcja, prostytucja. Tymi arcypolskimi słowami mafia żoliborska zastępuje dziś obce dla nich, bo łacińsko-francuskie słowa jak instytucja, konstytucja. Na posiedzeniu Sejmu, gdy PiS przegrał głosowanie w sprawie odroczenia posiedzenia, grupa 30 posłów złożyła wniosek o jego reasumpcję. Marszałek Elżbieta Witek zarządziła 15-minutową przerwę. Ostatecznie trwała ona 2 godziny. Po jej zakończeniu ogłosiła reasumpcję głosowania i twierdziła, że zasięgnęła opinii pięciu prawników, którzy potwierdzili, że ten wniosek może być głosowany na tym samym posiedzeniu.  Po czasie okazało się, że przynajmniej trzy z nich zostały wydane w… 2018 r. do innej sprawy. Ich autorzy nie kryją zdziwienia, bowiem dotyczyły one zupełnie innej sytuacji…

,, – Są trzy metody głosowania. Pierwsza przez aplauz. Znaczy, że wszyscy głosują. Druga metoda… Kulkami. Są kulki czarne i czerwone, które otrzymuje każdy głosujący… Yyyy… Przepraszam białe i czarne, które otrzymuje każdy głosujący… Czarna za – lub odwrotnie: czarna za… Yyyy… Czarna przeciw – biała za lub odwrotnie. Jest trzecia metoda przez podniesienie rąk. Ta metoda jest najdoskonalsza”.

Wrzesień

Zaczyna się kryzys na polsko-białoruskiej granicy. PiS, tak samo jak w przypadku pandemii czy Smoleńska, próbuje na trupach ugrać wzrost słupków sondaży wyborczych o parę procent.  Od lat stosuje tą samą metodę, żeby podbić notowania. Kreuje zagrożenie.  Wskazuje wroga. Faktorem może być narodowość: niemiec, rusek, francuz itp. Może być to religia. Może być orientacja seksualna: gender czy LBGT. Może być cokolwiek innego, nawet cykliści. Nie ma to znaczenia. Chodzi o jasne określenie wroga. Potem przekonują, że naród przed tym zagrożeniem obronią i słupki sondażowe rosną. By to zagrożenie podbić, Maciej Wąsik i Mariusz Kamiński organizują konferencję prasową z zoofilskim porno, gdzie cudzoziemca gwałci krowę. 

,, – Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę”.

Awansowany w trybie pozakonkursowym przez Zbigniewa Ziobrę na stanowisko prokuratora Maciej W. spacerował nago i po pijanemu po Świdnicy. Wszedł nawet do sklepu nago, by zrobić zakupy. Okazało się, że to jego niejedyny wybryk. W przeszłości, podczas jednego ze szkoleń, spacerował niekompletnie ubrany po korytarzu hotelowym zaczepiając kobiety. Na oficjalnej imprezie za to przystawiał się do policjantki. Dostał za to oficjalnie naganę, ale postępowanie karne w tej sprawie zostało umorzone. Nie miało to żadnego znaczenia przy awansie. Ważne jest bowiem ślepe wykonywanie poleceń władzy. Wtedy można awansować i czuć się bezkarnym.

,,- Pytanie kolejne. Zatem. Jak się nazywa miasto nad Wisłą. Dla ułatwienia dodajemy, że jest to imię króla, który zostawił Polskę murowaną. (…) – Panie Kazimierzu! Ma pan klucz od kabiny? – Bardzo państwa proszę, nie podpowiadać. Bardzo proszę. – Kluczbork. – Odpowiedź prawidłowa: Kazimierz. –Roman”.

Październik

Milion euro dziennie, według orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, Polska ma płacić na rzecz Komisji Europejskiej za to, że nie zawieszono Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Licząc razem z karą nałożoną na Polskę w sprawie kopalni Turów, to 1,5 mln euro dziennie. W przeliczeniu na złotówki to 7 mln. 1 sasin co 10 dni. Dodatkowo sędziowie niekonstytucyjnej izby od 2020 otrzymują 20751,10 złotych miesięcznie plus dodatek w wysokości 40% i funkcyjny w przypadku niektórych stanowisk.

„- Gdy ktoś z nas gimnastykuje się, reprezentuje naturę, więc tezę, jeśli ktoś z nas śpiewa, reprezentuje kulturę, więc antytezę. Chcąc stworzyć sztukę na naszą miarę, musimy zwiększyć w niej udział wysiłku fizycznego, a dla antytezy i duchowego. I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki”.

Wraca temat polexitu. Wracają też tysiące ludzi na ulicę. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepisy traktatu o Unii Europejskiej są niezgodne z polską ustawą zasadniczą. Orzekło 12 osób. Wszystkie dostały się do TK głosami PiS. Julia Przyłębska, magister prawa, prezes marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego, odkrycie towarzyskie prezesa PiS, tym samym pozbawiła nas na kolejne miesiące pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy.

,,- Pytania są tendencyjne”.

Listopad

30-letnia Izabela zmarła w szpitalu w Pszczynie z powodu sepsy. Lekarze, zamiast dokonać aborcji, cierpliwie czekali na obumarcie płodu. To efekt orzeczenia zeszłorocznego wyroku pseudo-trybunału pani magister. Na ulicach znowu tłumy. Inna młoda kobieta usłyszała od lekarzy: Płody są zrośnięte na całej długości brzucha. Mają jedno serce, jedną wątrobę i wspólne naczynia. Nic nie da się zrobić. Nie da się ich rozdzielić. Ciąża może obumrzeć, ale nie wiadomo, kiedy to się stanie. Jeśli dzieci nawet urodzą się żywe, to umrą zaraz po narodzinach. Spytała się, co ma zrobić. Lekarze odpowiedzieli, że czekać. Odpowiedzieli, że nic nie mogą zrobić, że będzie lepiej dla pani, jeśli ciąża szybko obumrze.

,,- Ona ma w ogóle jakąś ogólną tendencję: kolka, wątroba, śledziona, noga.”

30-letni Łukasz Mejza, który dostał się do Sejmu z listy PSL po śmierci posłanki Fedak, od razu przeszedł do obozu władzy. W nagrodę został wiceministrem sportu. Ma w życiorysie handel maseczkami bez atestów w czasie pierwszej fali epidemii koronawirusa – tak twierdzi Wirtualna Polska. Ponadto wspólnicy zarzucają mu oszustwa i doprowadzenie firmy do upadku. Portal też twierdzi, że Mejza dostał 980 tys. zł dotacji unijnych od samorządu województwa lubuskiego, kiedy był radnym tamtejszego sejmiku. Robert Gwiazdowski przez sfałszowane podpisy poparcia w okręgach, w których odpowiedzialny za zbiórkę był Mejza (wtedy był w Bezpartyjnych Samorządowcach), nie zarejestrował list wyborczych w całym kraju. Teraz okazało się, że w przeszłości miał firmę medyczną, która miała się specjalizować w leczeniu ,,nowatorskimi” metodami chorych m.in. na raka, Alzheimera, Parkinsona i osobiście informował pacjentów o tym, że ich wyleczy. W sierpniu, jeszcze jako poseł niezrzeszony, Mejza został przez Prezydium Sejmu ukarany naganą za niezłożenie oświadczenia majątkowego.

,, – Bardzo mi przykro. Inżynier Mamoń jestem.– Bardzo mi przykro – Sidorowski”.

Grudzień

,,– Patataj… Patataj… Patataj…”

Wszystkie cytaty z kursywą są z filmu Rejs w reżyserii Marka Piwowskiego z 1970 roku. Scenariusz: Marek Piwowski, Janusz Głowacki.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję