O kryzysie praworządności jako przejawie kryzysu demokracji :)

„Na przykładzie tego nabrałem przekonania, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie byłoby rozumne, aby prywatna osoba powzięła zamiar zreformowania państwa, zmieniając wszystko od podstaw i burząc je, by wznieść na nowo; (…) Dlatego to nie mógłbym w żadnym razie pochwalić owych natur mętnych i niespokojnych, które nie powołane ani przez urodzenie, ani przez los do powodowania sprawami publicznymi nie przestają nigdy dokonywać w myśli jakichś nowych w nich przeobrażeń”.

Kartezjusz, Rozprawa o metodzie.

 

W nowożytnym świecie próbowano demokracji od ponad trzystu lat, z powodów czysto utylitarnych i pragmatycznych wybór padał najczęściej na demokrację proceduralną. Państwo miało być jak dobrze funkcjonujący organizm: zdrowy, silny wewnętrznie i zewnętrznie, przy jak najmniejszym obciążeniu i uciążliwości dla jego obywateli. Dlatego demokracja proceduralna, czyli porządek ograniczony do demokratycznych okresowych i powszechnych wyborów przywódców do władz wykonawczej i ustawodawczej, jest skalkulowana, oparta na kompromisach, rządzą w niej procedury, a przywódcy mają być jak wynajęci przez obywateli kompetentni urzędnicy, którzy dbają o dobro wspólne, nie o własne i na boku zostawiają własny światopogląd czy przekonania religijne. W demokracji proceduralnej obywatele mają więc sporą przestrzeń do lenistwa obywatelskiego, ponieważ działają instytucje, w tym pożytku publicznego, wszystkie cele zaspokajające.

Z praktycznych powodów demokracja proceduralna góruje nad demokracją organiczną – bezpośrednią, żywą, gorącą, intensywną, najpełniej wyrażającą porządek w państwie oparty na zgodzie obywateli – wymagającą jednak na co dzień zaangażowania w życie publiczne, polityczne i społeczne. Demokracja proceduralna jest łatwiejsza, wygodniejsza, gdyż nie wymaga aż takiego zaangażowania po stronie obywateli, a zapewnia życie w kompromisowym dobrobycie i względnym świętym spokoju. Pod warunkiem, wszakże, że podstawowe wartości i procedury demokracji państwa praworządnego są sumiennie przez władze przestrzegane. W znakomitej większości przypadków chodzi o przestrzeganie norm konstytucyjnych oraz przyzwoitość legislacyjną (stanowienie dobrego prawa), które gwarantują władzy utrzymanie zaufania obywateli skredytowanego jej przez tychże przy urnie wyborczej. Pamiętając o tym, że demokracja proceduralna stoi na prawie i procedurach, konstatujemy, że każdy przypadek nieprzestrzegania, to obrazowo ujmując: wyjęcie cegły z muru, grozi zawaleniem całego gmachu.

W Konstytucji RP pierwszy przepis określający ustrój demokratyczny mówi o tym, że RP jest państwem prawnym (art. 2 Konstytucji RP). Nie we wszystkich konstytucjach państw demokratycznych prawne podstawy zostały aż tak wyróżnione. Rola prawa w demokracji proceduralnej jest nader jasna, prawo określa zasady i ramy funkcjonowania państwa, w którym równoważą się rozdzielne władze: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Rozdzielność i równoważenie się władz stoi zawsze w mianowniku od czasów Monteskiusza, który taką samą wagę przykładał do ich rozdzielności, jak i równoważenia się (checks and balanses). W praworządnym państwie prawa,\ funkcje kontrolne ma tylko i wyłącznie władza sądownicza, ponieważ jest niezależna i niezawisła od dwóch pozostałych, podczas gdy władza wykonawcza, o ile posiada funkcje kontrolne, to w ograniczonym zakresie, w stosunku do samej siebie. Gdy następują zmiany w tym rozkładzie sił, kiedy władza wykonawcza zawłaszcza sądy i trybunały, dochodzi do poważnego kryzysu praworządnościowego. Bezpieczniki państwa, takie jak Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Stanu, Sąd Najwyższy, wreszcie sądownictwo powszechne i administracyjne nie działają lub działają w stanie zagrożenia, wówczas bezpieczeństwo społeczeństwa i każdego obywatela jest także zagrożone.

Do kryzysu praworządności w Polsce doprowadziła niewątpliwie władza wykonawcza oraz większość parlamentarna, rządząca obecnie na zasadzie tyranii większości, za nic mająca obyczaje demokratyczne, w których szanuje się i realizuje – w ramach wypracowanego kompromisu – wolę mniejszości (arytmetycznej), gdyż ta wyraża wszak wolę znaczącej części społeczeństwa obywatelskiego. Stanowienie złego prawa, złego nie tylko merytorycznie, bo niespójnego i bałaganiarskiego, ale nade wszystko prawa nie skonsultowanego: z ekspertami – służącymi wiedzą i doświadczeniem w danej dziedzinie, ze społeczeństwem – w tematach dla grupy obywateli lub populacji ważnych i bezpośrednio ją dotykających, np. sprawa aborcji, czy osób LGBTQ. Ilość ustaw, które w obecnym parlamencie przeszły przez tak zwaną szybką ścieżkę legislacyjną, czyli krótką w czasie i nie wymagającą konsultacji społecznych procedurę stanowienia prawa, jest zatrważająca. Poziom nierzetelności pracy legislatorskiej sięgnął zenitu, co najlepiej uwidaczniają rządowe ustawy podatkowe tzw. „nowego ładu”, i inne, rzekomo poselskie projekty ustaw, a w rzeczywistości będące projektami rządowymi (ministerialnymi), zaledwie podpisywanymi przez grupę posłów partii rządzącej, jak np. szereg ustaw dotyczących ograniczenia niezależności i niezawisłości sądów powszechnych oraz Sądu Najwyższego, czy jedna z ostatnich ustaw nowelizująca Kodeks wyborczy z naruszeniem przedwyborczej ciszy legislacyjnej i w poważnym zakresie zmieniająca prawo wyborcze.

Zamach rządzących na niezależne i niezawisłe sądownictwo, począwszy od upolitycznienia i zdekonstytucjonalizowania pozycji Krajowej Rady Sądownictwa, stworzenia w jej miejsce politycznego nowotworu, zwanego potocznie neoKRS, którego status jako organu sądowego nie będącego niezależnym od władzy państwowej, został skutecznie i w wielu judykatach podważony przez trybunały europejskie oraz sądy krajowe. NeoKRS z powodu jej upolitycznienia, działania na szkodę sędziów, rażącego naruszania zasady stania na straży niezależności sądownictwa i bronienia sądownictwa oraz poszczególnych sędziów przed wszelkimi projektami zagrażającymi ich niezawisłości i niezależności, za podważanie stosowania prawa UE w sprawach dotyczących niezawisłości sędziów i niezależności sądów, a tym samym działania wbrew interesom europejskiej przestrzeni wolności, została wykluczona z Europejskiej Sieci Rad Sądownictwa (ENCJ), która jest podmiotem doradczym Komisji Europejskiej oraz Rady Europy.

Próba całkowitego przejęcia sądownictwa poprzez obsadzanie stanowisk sędziowskich osobami wybranymi przez upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa w sądach powszechnych (proces długotrwały) oraz nade wszystko w Sądzie Najwyższym, najważniejszym w państwie „sądzie prawa” kształtującym orzecznictwo czy rozstrzygającym o ważności wyborów powszechnych, kandydatami rekomendowanymi przez polityków, kandydatami nie spełniającymi podstawowego wymogu niezależności i niezawisłości oraz najczęściej merytorycznego przygotowania do sądzenia spraw. To kolejna cegła wyjęta z muru gmachu praworządnego państwa.

Wadliwy system dyscyplinowania niezależnych i niezawisłych sędziów za orzekanie przez nich zgodnie z Konstytucją i własnym sumieniem. „Ustawa kagańcowa” (ustawa z dnia 20 grudnia 2019 r. o zmianie ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawy o Sądzie Najwyższym oraz niektórych innych ustaw, Dz.U. 2020, poz. 190), faktycznie zabraniająca sędziom stosowania zasad prawa europejskiego, czy też podnoszenia kwestii wadliwych nominacji i kwestionowania skuteczności powołania takich osób na stanowiska sędziowskie.

Wyłączenie przez rządzących wszystkich „bezpieczników” państwa gwarantujących ochronę obywatelom w starciu z aparatem państwowym oraz ich demontaż: Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego jako ostatniej instancji w sporach sądowych, to początek i jednocześnie koniec kryzysu praworządności. Od przejęcia przez polityków Trybunału Konstytucyjnego zresztą ten kryzys się zaczął. Obsadzenie dublerami z politycznej nominacji trzech zajętych stanowisk sędziowskich w Trybunale Konstytucyjnym skutkowało tym, że Trybunał przestał sprawować i dotąd nie może sprawować swej konstytucyjnej funkcji. O upadku rangi i autorytetu Trybunału świadczą nie tylko judykaty ETPCz (począwszy od wyroku z 01.05.2021 w sprawie XeroFlor p-ko Polsce, skarga nr 4907/18), czy decyzja KE o zaskarżeniu Polski do TSUE w wyniku wszczęcia wobec Polski postępowania przeciwnaruszeniowego co do Trybunału Konstytucyjnego, ale także fakt, że Trybunał Konstytucyjny przestał być wiarygodny również w kraju, o czym świadczy drastyczny spadek liczby rozpoznanych przez Trybunał skarg oraz spadek pytań prejudycjalnych zadawanych Trybunałowi przez sądy powszechne. W konstytucyjnym sensie Trybunał przestał zatem działać. Niedziałający Trybunał Stanu, przed którym w normalnych warunkach państwa praworządnego za naruszenie Konstytucji i ustaw, za działanie na szkodę państwa i jego obywateli, odpowiadać powinni rządzący, osoby zajmujące najwyższe stanowiska urzędnicze w państwie jak Prezydent, Prezes Rady Ministrów, poszczególni ministrowie.

Fasadowość wielu instytucji i podmiotów państwowych, niektórych bardziej znaczących z punktu widzenia interesów i bezpieczeństwa, jak np. Narodowy Bank Polski, innych mniej z punktu widzenia stabilności ekonomicznej, za to oddziałujących społecznie i wizerunkowo, jak publiczne media czy spółki Skarbu Państwa, we wszystkich tych podmiotach ten sam modus operandi polegający na politycznej korupcji, obsadzaniu stanowisk instytucji i spółek nie-ekspertami. W miejsce profesjonalnych menadżerów, wyłanianych w drodze powszechnych i otwartych konkursów, niczym puzzle wstawiane są osoby z klucza partyjno-politycznego, osoby merytorycznie nieprzygotowane, za to posłusznie realizujące określoną wizję państwa pryncypałów, wizję państwa zamkniętego na wszelką odmienność, wizję państwa wykluczającego nawet własnych obywateli o odmiennym światopoglądzie.

Kryzys praworządności to kryzys demokracji, jaką znamy – demokracji proceduralnej, spokojnej, bezpiecznej, pozwalającej na życie w dobrostanie i w miarę czujnym obywatelskim lenistwie. Kryzys demokracji to także wynik bierności i bezruchu społeczeństwa obywatelskiego, które wytraciło swą czujność i wolę natychmiastowego reagowania na każdy widoczny przejaw zawłaszczania przez władze państwa przestrzeni i wolności obywatelskich. Dlaczego w Izraelu możliwe było, że ludzie masowo wyszli na ulice i skutecznie zaprotestowali wstrzymując przejęcie przez rządzących izraelskiego Sądu Najwyższego dla realizacji politycznych celów?

W Polsce tymczasem przeciwko zamachowi na niezależność i niezawisłość sądów protestują zaledwie grupki obywateli i to najczęściej zrzeszonych lub sympatyzujących z określonymi organizacjami non-profit trzeciego sektora, zajmującymi się prawami człowieka i obywatela. Nie są to w każdym razie na taką skalę spontaniczne, powszechne protesty, prowadzone aż do osiągnięcia celu, czyli powstrzymania polityków przez zawłaszczeniem i unicestwieniem niezależności i niezawisłości sędziów Sądu Najwyższego.

Brak reakcji to także milczące przyzwolenie na nieprzyzwoitość tej władzy, i jeżeli nawet nie akceptacja, to niszcząca ducha demokracji tolerancja na łamanie jej zasad i przekraczanie kolejnych, wydawałoby się za każdym razem, nieprzekraczalnych granic bezprawia. Bierne przyglądanie się i nieprzeciwstawianie złu. Hannah Arendt[1] zapewne nazwałaby taki stan bierności i bezruchu odmową myślenia, wzywałaby każdego z nas do myślenia i działania, czyli do rozumnego działania.

 

Demokracja a prawo. Demokratyczne państwo prawne, czyli jakie?

Demokracja, jeżeli ma przetrwać, musi być przemyślana na nowo, bez „dyktatury ciemnogrodu” (Stefan Kisielewski), musi być żywa, substancjalna, jak mawiał w ostatnich latach życia Marcin Król[2]. Rola ekspertów w przywracaniu porządku konstytucyjnego i instytucjonalnego w państwie jest nie do przecenienia. Eksperci to wszak ludzie łączący najlepszą wiedzę w danej dziedzinie z doświadczeniem w jej stosowaniu. Eksperci mówią to, co nie zawsze musi być popularne, za to zawsze zgodne z faktami i nauką, to wszak nie populiści i demagodzy obiecujący gruszki na wierzbie. Przywrócenie ekspertów na stanowiska państwowe i w służbie publicznej jest zatem gwarantem stanowienia i stosowania mądrego prawa oraz jego egzekwowania, (co jest postępowaniem zgodnie z regułami demokratycznego państwa prawnego, bez względu na własne korzyści i interesy), a także ochrony wartości społeczeństwa wolnego w demokracji. Eksperci potrzebni od zaraz i we wszystkich dziedzinach! W legislacji – jako gwaranci stanowienia przepisów przemyślanych, spójnych systemowo i napisanych zgodnie z zasadami dobrej legislacji, w wymiarze sprawiedliwości i w prokuraturze – jako gwaranci właściwego stosowania prawa, w instytucjach państwa – jako gwaranci wykonywania zadań w służbie cywilnej państwu, a nie partii. Dobrze pojęty elitaryzm jest wobec tego nieodzowny w sprawnym, skutecznym i celnym działaniu dla przywrócenia porządku demokratycznego państwa prawnego. Nie stać bowiem państwa na kolejne próby i eksperymenty, które zawsze przyniosą jakieś błędy, a powodzenie przyszłe i niepewne. Jeżeli mamy znowu jako państwo i jego społeczeństwo znaleźć się na właściwych torach – musimy zaufać ekspertom.

Drugim czynnikiem konstytutywnym będzie obudzenie się społeczeństwa i przyjęcie postawy aktywnej, zarzucenie bierności i postawy bezruchu. Ku demokracji bardziej substancjalnej, organicznej, polegającej na zaangażowaniu się obywateli w to, jak funkcjonować ma państwo i jego poszczególne instytucje.

Zaangażowanie się i sprawczość w działaniach społeczeństwa obywatelskiego – to fundament nowej demokracji, w której to ludzie chcą i mają wpływ na to, w jakim systemie państwowym żyją. Kiedy ludzie wychodzą na ulice, protestują pod urzędami, demonstrują w ten sposób swoje niezadowolenie z biegu spraw, wyrażają żądanie zmiany i naprawy, wówczas obowiązkiem rządzących jest należny posłuch i działanie. Odmowa takowych usprawiedliwia obywatelskie nieposłuszeństwo jako wyraz niezgody i uzasadnia opór wobec narzuconych, niedemokratycznych reguł gry.

Aby społeczeństwo obywatelskie mogło skutecznie się organizować, w sposób wolny i swobodny wyrażać swoje zdanie, w państwie muszą wszak działać wszystkie „bezpieczniki”, takie jak Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Stanu, Sąd Najwyższy, sądy powszechne i prokuratura, które będą chronić oraz stać na straży praw i wolności każdej osoby, gwarantowanych Konstytucją RP i traktatami międzynarodowymi (Karta Praw Podstawowych, Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nienaruszalna gwarancja prawa każdego obywatela do rzetelnego sądu i rozpatrzenia jego sprawy przez niezawisły i niezależny sąd ustanowiony zgodnie w regułami demokratycznego państwa prawnego, może być także języczkiem u wagi przeważającym szalę na rzecz większego zaangażowania się ludzi w inicjatywy publiczne, skoro będą mieć tę pewność, że gdy przyjdzie im zmierzyć się z aparatem państwa to staną przed niezawisłym i niezależnym od tej władzy sądem i mogą liczyć na sprawiedliwe rozstrzygnięcie sprawy.

Jak odbudować instytucje państwa praworządnego?

Przede wszystkim, uczciwie wobec ludzi oraz legalnie, innymi słowy – w sposób demokratyczny. Począwszy od uczciwie przeprowadzonych wyborów parlamentarnych, poprzez szerokie i mające realny wpływ na kształt prawodawstwa konsultacje społeczne, dobrą legislację, na stosowaniu prawa i jego poszanowaniu na każdym szczeblu kończąc. To system naczyń połączonych, jedno bez drugiego nie będzie funkcjonowało zgodnie z przeznaczeniem. Rozdzielność oraz równoważenie się władz muszą zostać bezwzględnie przywrócone, gdyż są fundamentem myślenia o praworządnym państwie, w którym funkcje kontrolne ma wyłącznie władza sądownicza: sądy i trybunały, zaś władza wykonawcza posiada funkcje kontrolne wyłącznie względem siebie.

Wymóg przemyślenia „bezpieczników” na nowo – należy wyciągnąć wnioski z tego co się stało z Trybunałem Konstytucyjnym, Trybunałem Stanu, Sądem Najwyższym, prokuraturą i przemyśleć je ponownie. Nade wszystko z namysłem spojrzeć należałoby na ich strukturę wewnętrzną i zastanowić się nad tym, jak mogło dojść do pauperyzacji instytucjonalnej, jaki wpływ na to miał czynnik obniżenia poziomu wymagań merytorycznych i etycznych wobec kandydatów na urzędy sędziowskie i prokuratorskie, brak należytej weryfikacji przebiegu karier i ścieżek pracy zawodowej. W miejsce odmowy awansowania takich osób konieczne jest promowanie rzetelnych profesjonalistów.

Wreszcie, brak czytelnego i zrozumiałego komunikowania się ze społeczeństwem obywatelskim, a przynajmniej tą jego częścią zaangażowaną w życie publiczne. System doboru kadr wymaga osobnej uwagi i zdecydowanej korekty względem dotąd funkcjonującego. Obywatele w demokratycznym państwie prawnym, ubiegający się o ochronę swoich praw i interesów, muszą mieć pewność i jasność co do sytuacji, że ich sprawa będzie rzetelnie procedowana i rozstrzygnięta. Dyrektywa generalna dla „bezpieczników” nowej demokracji jest jedna: muszą być niezależne i niezwisłe od jakichkolwiek nacisków za strony władzy, czy to państwowej, samorządowej, czy innej. Muszą działać szybko i skutecznie, nadążać za dynamiczną rzeczywistością, zwłaszcza gdy dochodzi do sytuacji zagrożenia praw i wolności obywatelskich lub naruszania norm prawno-człowieczych.

Najgorsze co może się zdarzyć w nowej demokracji, to niepamięć instytucjonalna, odmowa myślenia dla wyciągnięcia słusznych wniosków i odmowa działania dla usunięcia skutków dokonanych zniszczeń w demokratycznej przestrzeni. Pozostawienie spraw swemu biegowi bez wyciągnięcia wniosków na przyszłość i bez konsekwencji byłoby po prostu demoralizujące. To się nie może zdarzyć.

Być może w wyniku namysłu wymagane będą decyzje i działania odważne, zerujące wiele rzeczy. Usunięcie powstałych naruszeń i ich skutków może okazać się też przykre dla osób biorących udział w tej trwającej przez ostatnie lata destrukcji, czy wręcz wzbudzić w nich personalnie poczucie niesprawiedliwości. Niemniej wszyscy, którzy brali udział w demontażu demokratycznego państwa prawnego mają świadomość tego, że łamali kręgosłup praworządności. Powinni za to ponieść odpowiedzialność.

Śmiem twierdzić, że nikt chyba nie ma złudzeń – nie ma powrotu do tego, co było przed rokiem 2015. Nie wystarczy po prostu zapomnieć ostatnich ośmiu lat, znieść złe prawo i odwrócić Polskę jak klepsydrę, żeby wszystko było tak, jak było. Trzeba nam natomiast przemyśleć od nowa „bezpieczniki” państwa, wyciągając wnioski ze złych doświadczeń, z upadku rangi, autorytetu i kompletnej nieskuteczności w działaniu instytucji ustrojowo przewidzianych do ochrony praw i wolności obywatelskich, odbudować je, aby nie były swoim własnym zaprzeczeniem.

[1]  Vide Hannah Arendt, O rewolucji, (Warszawa 2020, wyd.Aletheia).

[2]  Vide Marcin Król, Jaka demokracja? (Warszawa 2017, wyd. Agora); Pakuję walizkę (Warszawa, 2021, wyd. Iskry).

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Prawa człowieka kontra rząd :)

Widokiem najbardziej wstrząsającym w ostatnich dniach były dwa szpalery uzbrojonych żołnierzy, stojących po dwóch stronach polsko-białoruskiej granicy, a pomiędzy nimi grupa ludzi powoli umierających z głodu, zimna i beznadziei. Przerażająca jest bezwzględność polskich władz, które z właściwą sobie dezynwolturą unieważniły zapisy konwencji genewskiej i polskiej konstytucji, przez zmianę rozporządzenia w sprawie czasowego zawieszenia lub ograniczenia ruchu granicznego, aż w końcu decydując się na wprowadzenie stanu wyjątkowego na tym obszarze. Tym samym pozwala to polskim służbom granicznym stosować praktyki odpychania od granicy cudzoziemców proszących w Polsce o azyl, tzw. push-back z dala od kamer i niewygodnej obecności przedstawicieli organizacji pozarządowych.

W państwie PiS władcy mogą robić wszystko i powinniśmy się do tego już przyzwyczaić. Tłumaczenie jest takie, że winny jest Łukaszenka, który chce doprowadzić do kryzysu zalewając Polskę i Unię Europejską uchodźcami. Trzeba więc się temu przeciwstawić zamykając granicę przez obstawienie jej wojskiem, zasiekami z drutu kolczastego i budową wysokiego płotu. Polska nie postępuje niehumanitarnie, bo wydaleni uchodźcy, na Białorusi, skąd przecież przybyli, powinni czuć się bezpiecznie. To, że Białoruś nie chce ich przyjąć, to przecież już nie nasza sprawa. A poza tym, to nie są żadni uchodźcy tylko imigranci ekonomiczni, którzy nie uciekają przed prześladowaniami, ale przed niskim poziomem życia.

Zakładając, że wszystko to jest prawdą, jednemu tylko nie da się zaprzeczyć. Ci ludzie koczowali dotąd pod gołym niebem w fatalnych warunkach, w których zostali uwięzieni. Wojskowy kordon po polskiej stronie nie pozwalał się do nich zbliżyć parlamentarzystom i członkom organizacji pozarządowych, nie pozwalał zaopatrywać ich w okrycia, żywność, wodę i leki, nie dopuszczał do nich lekarzy, prawników i tłumaczy. Próby porozumiewania się z nimi były przez wojsko zagłuszane włączaniem silników samochodowych i sygnałów alarmowych. Wszystko to miało wszelkie znamiona torturowania niewinnych ludzi i przyczyniania się do ich śmierci. Polski rząd czynił to świadomie, opierając się na przepisach prawa pana Wąsika. Zwalanie winy na białoruską władzę nic nie pomoże. Polska morduje tych ludzi wspólnie z Białorusią.

Tak oto w pisowskiej Polsce rozumiane są prawa człowieka. „To my będziemy decydowali, kogo wpuścić do Polski” – zapowiedział premier Morawiecki. Będziemy więc przyjmować tylko tych, którzy nam pomogli w Afganistanie. Reszta nas nie interesuje. Mogą sobie umierać na naszej granicy. Znów wraca stara śpiewka o zagrożeniach ze strony uchodźców: roznoszonych przez nich pasożytach, rozbojach i straszliwych zwyczajach. Wicepremier Gliński ochoczo potrząsa szabelką i zapewnia, że przed uchodźcami się obronimy, podobnie jak przed paru laty czyniła to premier Szydło zapewniając, że na przekór naiwnej Europie ani jeden uchodźca się do Polski nie prześlizgnie. Rzeczywiście, kiedy ostatni uciekinier skona na granicy w Usnarzu Górnym, polska armia będzie mogła odtrąbić kolejne zwycięstwo. Gdy w wywiadzie telewizyjnym Władysław Frasyniuk nazwał żołnierzy pilnujących granicy w Usnarzu Górnym „watahą psów, która otoczyła biednych, słabych ludzi”, podniósł się krzyk, że obraził polskie wojsko, które przecież u nas jest prawie świętością. Ale to nie Frasyniuk uraził honor polskiego żołnierza, zrobił to przecież minister Błaszczak, który tym żołnierzom kazał robić to, co nie przystoi robić ludziom noszącym polski mundur.

Potraktowanie granicy w Usnarzu Górnym jak pola zwycięskiej bitwy, na które przyjeżdża minister Obrony Narodowej i premier rządu, aby podziękować dzielnym żołnierzom i obiecać im nagrody, zasługuje na śmiech i pogardę. Ale ta cała niemądra szopka w obronie polskiej granicy ma przecież oczywisty cel propagandowy. Chodzi o to, aby znów przestraszyć ludzi uchodźcami i pokazać jak dzielny rząd PiS-u jest zdeterminowany bronić Polski przed ich niszczącym zalewem. Chodzi też o to, aby krytyków tego rządu, domagających się wpuszczenia uchodźców i udzielenia im pomocy, przedstawić jako wrogów Polski lub pożytecznych idiotów, ulegających zbyt łatwo uczuciom litości i miłosierdzia.

Kiedy jednak ktoś potrzebuje pomocy, trzeba mu tej pomocy udzielić, nie zważając na kontekst prawny i polityczny. To jest podstawowy moralny imperatyw każdego przyzwoitego człowieka. Dopiero potem można się zastanawiać, jakie kroki podjąć, aby skutecznie zmierzyć się z konsekwencjami, które mogą być z tym związane, na przykład w postaci tysięcy nowych uchodźców na granicy. Należy też pamiętać, o czym pisowski rząd stara się zapomnieć, że Polska jest integralną częścią Unii Europejskiej. Problem inwazji uchodźców, który po opanowaniu Afganistanu przez talibów jest nieuchronny, będzie problemem całej Unii, a nie tylko Polski i w całej wspólnocie musi być rozwiązywany.  Już dość egoistycznego uchylania się Polski od przyjmowania uchodźców i czynienia z tego trampoliny politycznej dla populistycznej prawicy.

Warto się zastanowić nad tym narodowym egoizmem, którym tak chętnie posługują się populiści. Jest on przejawem partykularyzmu etycznego. Dobre jest to, co jest dobre dla nas, dla naszego narodu, chociaż niekoniecznie jest dobre dla innych. Musimy się martwić o swoich, a nie o obcych. Niestety, obawiam się, że dla wielu ludzi jest to oczywiste i tego oczekują od swojego rządu. Zapewne obraziliby się, gdyby im powiedzieć, że ich postawa jest z gruntu niemoralna. Kryteria dobra i zła muszą być bowiem uniwersalne. Przyzwyczajenie, aby dbać o własne interesy, choćby kosztem innych, to nic innego, jak skutek funkcjonowania państw narodowych, które w przeszłości właśnie w ten sposób poszerzały swoje wpływy i terytoria. Na tym przyzwyczajeniu starają się zbijać kapitał polityczny populiści.

Przykładem tego może być pseudopatriotyczny spektakl, jaki urządzili politycy z klerykalno-nacjonalistycznej partii w lecie 2007 roku w miejscowości Narty na Mazurach przed domem, który polski sąd nakazał zwrócić prawowitej właścicielce narodowości niemieckiej. Politycy wygłaszali patetyczne oświadczenia o niemieckim zagrożeniu, bredzili, porównując decyzję sądu z atakiem na Westerplatte w 1939 roku, mącili w głowach mieszkańcom domu, deklarując swoją pomoc w obronie polskości, zagrożonej, jak widać, przez sąd jak najbardziej polski. Ten protest poparł wówczas Jarosław Kaczyński, który już wtedy ujawnił swój stosunek do prawa, które według niego powinno służyć swoim, a nie obiektywnemu stanowi rzeczy. „Robimy to wszystko dla Polek i Polaków” – ciągłe powtarzanie tej frazy przez polityków PiS-u ma na celu podkreślenie przywiązania do „naszości”, którą należy oddzielić od „obcości”. Ludzie w Polsce muszą być pewni, że rząd zawsze będzie po ich stronie w sporze z obcokrajowcami.

Egoizm narodowy prezentowany przez obecną władzę jest częstą przyczyną konfliktów z Komisją Europejską. Dotyczy to w szczególności spraw związanych z ochroną środowiska. Dyrektywy unijne wprowadzane są w Polsce z opóźnieniem, wyraźnym ociąganiem i targowaniem się o odroczenie. Ich wprowadzanie jest oczywiście kosztowne i w krótkim czasie niekorzystne, ale w dłuższym okresie w przedziale całego kontynentu europejskiego są nieodzowne dla uniknięcia katastrofy klimatycznej. Politykom PiS-u to nie odpowiada, bo ich wyobraźnia nie sięga dalej niż termin najbliższych wyborów. Unijne wymagania są często powodem narzekań, że Unia na coś nie pozwala. Ludzie powinni wiedzieć, że gdyby nie ta namolna Unia, z którą trzeba się liczyć, byłoby im jeszcze lepiej pod rządami PiS-u.

Partykularyzm etyczny nie pozwala na solidarność europejską. Czesi od dawna skarżyli się na szkody, które powoduje kopalnia Turów. Rząd polski te skargi lekceważył, aż doczekał się wyroku TSUE. Wtedy podniósł się krzyk, jak wielkie straty dla Polski spowodowałoby zamknięcie kopalni. Zaczęły się protesty inspirowane przez związki zawodowe, skierowane oczywiście przeciwko TSUE i Czechom, a nie przeciwko polskiemu rządowi, który zaniedbał rozwiązanie problemu. Ale przecież we własnym kraju mamy prawo robić to, co dla nas dobre i wygodne. Co nas obchodzi to, co sądzą o tym inni?

Etyka uniwersalna jest podstawą praw człowieka. Najważniejszy jest człowiek, niezależnie od jego narodowości, wyznania, orientacji seksualnej i poglądów politycznych. To jego prawa są najważniejsze i nimi musi się kierować państwo, a nie prawa narodów, takich czy innych środowisk lub partii politycznych. Musimy pamiętać, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem Polakami czy reprezentantami innych narodowości. Dlatego obowiązuje nas solidarność ludzka, która jest zawsze ważniejsza od solidarności narodowej czy środowiskowej.

Unia Europejska powstała właśnie po to, aby przezwyciężyć narodowy partykularyzm etyczny. Kraje członkowskie mogą mieć i mają swoje odrębne interesy, często ze sobą sprzeczne. Ale struktura funkcjonowania Unii i sposób podejmowania decyzji, zmuszają do ponadnarodowego spojrzenia, poszukiwania kompromisowych rozwiązań i podejmowania wspólnych decyzji. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wspólny fundament ideologiczny, składający się z wartości, które za obowiązujące przyjęli wszyscy członkowie europejskiej wspólnoty. Wśród tych wartości najważniejsze są prawa człowieka, bo imperatyw ich przestrzegania przekreśla siłę narodowych egoizmów. Żadne działanie nie może być usprawiedliwione, jeśli jakąkolwiek jednostkę ludzką pozbawia przyrodzonych praw i autonomicznej godności.

Rząd PiS-u źle się czuje w Unii Europejskiej, bo jej wartości są dla większości jego członków obce. Dlatego Kaczyński szuka sojuszników wśród ugrupowań nacjonalistycznych w Europie, mając nadzieję, że przy ich pomocy uda się przeobrazić Unię we wspólnotę wyłącznie gospodarczą, pozbawioną jakichkolwiek innych wspólnych więzi. Miejmy nadzieję, że ani jemu, ani komukolwiek innemu, nigdy to się nie uda. Gdyby bowiem tak się stało, wrócilibyśmy do starej, wiecznie skłóconej Europy, w której czasy wojny i pokoju cyklicznie się powtarzają.

 

Autor zdjęcia: Rostyslav Savchyn

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

„Nie chcemy pokoju. Chcemy wolności” Historie Hebrońskie (3/3) :)

Tel Rumeida jest okolicą położoną powyżej Shuhady na wzgórzach. Na samym szczycie wzgórza znajduje się piękny gaj oliwny, do którego mam ochotę pójść i gdzie, mam nadzieję zobaczyć mojego znajomego Idrisa, który podczas mojej pierwszej wizyty w Hebronie mocno skomplikował moje myślenie o Hebronie. Ale dziś nie mogę tam pójść. Wchodzę na szczyt góry…i zatrzymuje mnie żołnierz mówiący, że dalej pójść nie mogę. Jak to nie mogę? Trzy tygodnie temu mogłam? Ale dzisiaj nie możesz. – Ok, rozumiem, ale proszę podaj mi powód? – Nie możesz i już – żołnierz jest coraz bardziej zirytowany i dotyka swojej broni wzmacniając tym samym swój autorytet. Staram się mówić jak najbardziej łagodnym tonem. Rozumiem, co do mnie mówisz, nie pójdę dalej tylko proszę o to, żebyś mi wytłumaczył dlaczego i najlepiej pokazał na piśmie informację o tym, że nie mogę iść dalej. Wzrusza ramionami i mówi, że taki ma rozkaz. To jest teraz strefa wojskowa. Aha, czyli gaje oliwne mojego znajomego stały się dzisiaj izraelską strefą militarną. Próbuję jeszcze zmusić go do pokazania mi rozkazu, ale już wiem, że nic nie wskóram. Dziś nie zobaczę Idrisa, pozostają mi więc notatki z październikowej wizyty:

“Pod koniec dnia przedziwna wizyta stawiająca wszystko do góry nogami. Szłyśmy z Maraisą i Anne do dzielnicy powyżej Shuhada street – Tel Rumeda. To idylliczna dzielnica położona na wzgórzach, gdzie wszystko byłoby właściwie w porządku, gdyby nie wojskowe wieże i posterunki na domach Palestyńczyków, niekończące się szeregi kamer i żołnierzy. Żołnierzy trochę strofujących, a trochę bawiących się z okolicznymi dzieciakami. Idziemy tam, bo w nocy osadnicy chcieli wyciąć drzewa oliwne, a następnie ukraść zbiory oliwek. Na szczęście Palestyńczycy mieli wystarczająco dużo odwagi, żeby stanąć w swojej obronie.

Szłyśmy przez gaje oliwne aż wreszcie, trochę dla mnie niespodziewanie, dotarłyśmy do centrum kultury, które nazywa się “Hebron Youth Against The Occupuation’ – “Młodzież Hebronu Przeciwko Okupacji”. To dom, który pomimo wielu prób wyrzucenia stamtąd Palestyńczyków, pozostał przestrzenią, do której młodzi Palestyńczycy przychodzą na różne zajęcia. Albo po prostu przychodzą.

Kiedy wschodzę po bocznych schodkach schodkach do Centrum Kultury prowadzących na taras widzę niespodziewanie nastoletnią dziewczynę w chuście wymieniającą spojrzenia z żołnierzem stojącym po drugiej stronie płoty. Jak weszłam była strasznie zmieszana, czułam że przerwałam jakąś zakazaną, zabronioną wymianę. Nie można przecież flirtować z izraelskimi żołnierzami. Nie można przecież flirtować z muzułmańskim nastolatkami. To relacja, która nie może się zdarzyć. Chce ją uściskać. Chcę jej podziękować za to, że pokazała mi, że nawet w tym piekle mogą się zdarzyć ludzkie sytuacje. Uśmiecham się udając, że nic nie zobaczyłam. Wychodzę.

Idris, do którego po chwili wróciłam, okazał się właścicielem dużej części gaju oliwnego i jednym z tych dzielnych ludzi, którzy ochronili oliwki przed nocnym atakiem osadników. Poprowadził nas w dół zbacza w stronę swojego domu, żeby pokazać oliwki, które były atakowane. Po drodze nieoczekiwanie zobaczyliśmy grupę żołnierzy siedzących pod drzewem oliwnym. Siedzieli pod drzewem w świetle zachodzącego słońca i umierali. Z nudów. Idris ich przywitał płynnym hebrajskim, a oni zaczęli do nas wołać – ‘zróbcie nam zdjęcie’. I nie miałyśmy wyboru. Kilku z nich zaczęło nas nagabywać skąd jesteśmy i co tu robimy. Idris nieoczekiwanie wskoczył pod oliwkę w sam środek żołnierzy i kazał sobie z nimi zrobić zdjęcie. Byłyśmy w szoku.

Schodziliśmy dalej w dół. Chciałam wykrzyczeć z pretensją jakim cudem ta sytuacja mogła się wydarzyć? Jak to możliwe, że tak spouchwalasz się z żołnierzami izraelskimi? Po tym wszystkim jakie piekło na ziemi Wam tu urządzili? ‘Oni mnie nie dotykają, bo wiedzą, że jestem wariatem, wiedzą, że jestem silny, że się się nie boję, że się stąd nie ruszę’.

Jedynie szef brygady nie dołączył, a później jak odeszłyśmy, chciał uderzyć Idrisa.

Idris zaprosił nas do swojego domu a raczej do szeregu domów złączonych ze sobą. Idris musi być zamożnym człowiekiem – ma piękną willę na wzgórzu z oknami wychodzącymi wprost Shuhada street w bardzo newralgicznym punkcie – tuż przy Szkole Cordoby.

Szokujące wydawało się to jego błogie życie w cieniu okrucieństw dziejących się poniżej. A jednocześnie ten spacer po Tel Rumaida w jakiś zupełnie nieoczekiwany sposób pokazał, że życie, pomimo wszystko, toczy się tu dalej. Pomyślałam sobie, że te relacje są jeszcze bardziej skomplikowane niż mi się wydaje, że między dwoma obozami – opresorów i tych poddanych opresji musi istnieć cała sfera wzajemnych codziennych relacji. Codziennych okrucieństw i codziennych gestów normalności.

Ale tu i teraz Idris wydawał się człowiekiem, który może więcej niż ci skuleni Palestyńczycy na checkpoincie 56. Jasne, może więcej, bo jest zamożnym mężczyzną, znaną postacią w okolicy, mówi po hebrajsku – żołnierze potrzebują jakiejś formuły relacji z lokalną ludnością. Ale jednocześnie było w tym coś więcej.

 On się ich po prostu nie bał. W mieście, gdzie Palestyńczycy sprowadzeni są do kategorii podludzi, on rozmawiał z żołnierzami jak równy z równym.

Ale jednocześnie, kiedy odprowadzał mnie po schodkach skręcił w lewo – wiedział, że jako Palestyńczyk nie może skręcić w prawo. W pewnym momencie powiedział mi : ‘Wiesz, ja już nie chcę pokoju. Nie takiego. Chcę wolności’.

No tak, to, co dzieje się w Hebronie, z perspektywy Izraela może być swobodnie nazwane ‘zimnym pokojem’. W końcu nie giną obywatele izraelscy. A Izraelczycy z Tel Awiwu mogą w wygodny sposób ‘nie wiedzieć’ co się dzieje w tym hebrońskim więzieniu. Taki pokój, z perspektywy Palestyńczyków jest najgorszym z możliwych koszmarów.

Powiedziałam, że powinien zostać prezydentem”

Tyle z moich notatek wtedy.

Dziś nie udało mi się zobaczyć Idrisa, bo okolice jego domu stały się ‘strefą militarną’. Wiem od moich znajomych z Hebronu, że miał wiele nieprzyjemności podczas operacji w Gazie. Mam nadzieję, że doczeka się wolności. Ale sama w to coraz mniej wierzę.

***
Ale jest coś jeszcze. I ten obrazek zabieram ze sobą z Hebronu.

Za każdym razem, kiedy słyszę śmiech dzieci na opustoszałych ulicach mediny, kiedy słyszę śpiew muezinów wzywających do modlitwy i widzę sprzedawców w nielicznych niezamkniętych sklepach i przemykające kobiety z naręczami zakupów to jednak oddycham z ulgą. Oddycham z ulgą widząc kiełkujące życie. Życie, które toczy się mimo wszystko,  w tych szczelinach niezabranych im jeszcze przez okupację. W niemożliwych okolicznościach.

Trzeba wracać do Hebronu. Trzeba wracać do tego piekła, żeby tracić wiarę w człowieka i … odzyskiwać wiarę w człowieka.

Trybunał Konstytucyjny i rozwój podstawowych praw człowieka i obywatela w postkomunistycznej Polsce z niemieckiej perspektywy. :)

Konstytucja z 1997 roku zawiera pojęcie obowiązków w rozumieniu, jakie zachodnioeuropejskim konstytucjom jest raczej nieznane. I tak znajdują się w niej obowiązek przestrzegania prawa (art. 83 Konstytucji z 1997r.) i płacenia podatków (art. 84 Konstytucji z 1997r.). Jednak te współczesne obowiązki nie są już warunkiem koniecznym do otrzymania praw. Przed 1989 spełnienie obowiązków było warunkiem do tego, by w zamian otrzymać prawa, nie było zatem negatywnych wolności czy też możliwości swobodnego decydowania o tym, czy coś zrobić czy nie. Prawo do pracy nie zawierało prawa do niepracowania, zatem każdy, kto nie pracował, de facto łamał konstytucję.

Polska stała się jednym z pierwszych krajów w Europie Wschodniej, w którym wprowadzono Trybunał Konstytucyjny. Choć do 1989 roku jego możliwości były mocno ograniczone, utorował on potem drogę do rozwoju praworządności.

Po upadku systemu komunistycznego w Europie Polska potrzebowała dużo czasu na uchwalenie zupełnie nowej konstytucji. Dlatego w roku 1992 stworzono tymczasową konstytucję, mającą uregulować najważniejsze sprawy organizacyjne i administracyjne. Do czasu uchwalenia ostatniej konstytucji w roku 1997 polski Trybunał Konstytucyjny był siłą napędową rozwoju, przede wszystkim w obrębie podstawowych praw człowieka i obywatela.

W preambule konstytucji z roku 1952 zapisano, że jest ona wzorowana na konstytucji sowieckiej, w czasie przełomu fragment ten został z niej jednak wykreślony. Aby opanować zaczynające się rozruchy w państwie, dokonano zmian w konstytucji, m.in. w 1982 i w 1989 roku.

W 1982 dodano artykuł 33a, który wprowadzał Trybunał Konstytucyjny. Wyznaczona grupa robocza miała stworzyć odpowiednie procedury funkcjonowania, co udało się dopiero w roku 1985. Na mocy nowego artykułu 36a wprowadzono urząd rzecznika praw obywatelskich, który miał jednak jedynie rozpatrywać indywidualne skargi, pouczać obywateli o ich prawach i zgłaszać inicjatywy ustawodawcze do Sejmu.

Wraz ze zmianą Konstytucji w 1989 włączono do niej zasadę państwa prawa. Zasada ta mówi, że państwo powinno wyważyć wszystkie środki pomiędzy fundamentalnymi wartościami demokracji, sprawiedliwości i równości. Zawiera ona zatem następujące zasady demokratyczne: podział władzy, prawo i legislacja, podstawowe prawa człowieka i obywatela, proporcjonalność i gwarancję skutecznej drogi prawnej. Wcielenie zasady państwa prawa do konstytucji miało umożliwić nawiązanie kontaktu z sądami zachodnioeuropejskimi. Sędziowie nowo utworzonego Trybunału Konstytucyjnego widzieli w tym szansę na rozwój podstawowych praw człowieka, które nie pojawiły się w konstytucji expresis verbis, lecz mogły być pośrednio wyprowadzone z podstawowych praw oraz zasady państwa prawa. W ten sposób położono kamień węgielny pod rozwój praw człowieka w postkomunistycznej Polsce.

Mała Konstytucja z 1992 roku regulowała przede wszystkim kwestie organizacyjne, a tym samym nie było w niej dalej idących uregulowań w kwestii praw człowieka i obywatela. Warto wspomnieć, iż konstytucja ta podkreślała podział władzy. Podstawowe prawa człowieka i obywatela ustanowione w Konstytucji z 1952 roku zostały tu potwierdzone w artykule 77. Zadaniem Trybunału Konstytucyjnego stało się zatem dalsze kształtowanie takich praw, które tym samym nadal były „komunistyczne”, w duchu zasady państwa prawa.

Drugiego kwietnia 1997 roku Sejm uchwalił wreszcie ostatnią konstytucję, która została zatwierdzona w referendum w maju 1997 roku. Zgodnie z preambułą opiera się ona na „poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot.” Ponadto preambuła nawiązuje do „najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej”, a czas PRL-u jest określony jako czas „gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej ojczyźnie łamane”.

Trybunał Konstytucyjny

Początki działań Trybunału Konstytucyjnego nie były łatwe. Jego przeciwnicy zarzucali mu m.in. to, że w państwie socjalistycznym najwyższą władzę miał parlament jako reprezentant obywateli i nie mógł być on zatem kontrolowany przez żaden sąd. Poza tym nie może dochodzić do łamania podstawowych praw człowieka, skoro są one zawarte w konstytucji. Stąd nie zaskakuje fakt, iż zgodnie z art. 33a § 2 zmienionej Konstytucji z 1952r. „orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o niezgodności ustaw z Konstytucją podlegają rozpatrzeniu przez Sejm”. Sędziowie Trybunału byli mianowani i mogli zostać odwołani przez Sejm (art. 13 § 2 Regulaminu). W pierwszym okresie istnienia Trybunał nie miał on też własnej siedziby, lecz mieścił się w małym pokoju na parterze budynku parlamentu, a posiedzenia odbywały się w sali plenarnej. Dopiero w 1991 roku Trybunał Konstytucyjny otrzymał własny budynek i w ten sposób niezawisłość i podział władz znalazły wyraz także w wymiarze przestrzennym.

Obywatele nie mieli możliwości bezpośredniego zwrócenia się do Trybunału Konstytucyjnego. Zgodność ustaw z międzynarodowymi konwencjami w sprawie praw człowieka nie była sprawdzana, nawet wtedy, gdy Polska była sygnatariuszem wielu z nich.

Co do drugiego sytuacja uległa później zmianie i tak w 1994 roku w uchwale Trybunału po raz pierwszy samowykonalne normy konwencji praw człowieka zostały uznane jako bezpośrednio stosowalne. Po 1989 Trybunał Konstytucyjny stał się też odważniejszy: w latach od 1986 do 1989 za niezgodne z konstytucją uznał 3 z 33 rozpatrywanych przypadków, podczas gdy w samym tylko 1989 roku było to już 7 z 8 przypadków.

Rozwój podstawowych praw

W starej Konstytucji z roku 1952 podstawowe prawa człowieka znajdowały się dopiero w rozdziale VII. Przed nimi umieszczone były rozdziały dotyczące systemu politycznego i instytucji państwowych. Już samo to pokazuje, że w państwie socjalistycznym na pierwszym planie stał nie człowiek i jego prawa, lecz państwo. Z kolei te nieliczne podstawowe prawa, które były przyznane, nie były prawnie możliwe do egzekwowania. Państwo socjalistyczne nie istniało zatem dla obywatela, lecz odwrotnie:

„Drastycznie ograniczona wolność słowa, utrzymywanie w tajemnicy aktów prawa, obowiązek zamiast prawa przynależności, aklamacja zamiast wyboru, brak pojęcia praw człowieka, nieograniczona władza państwa i jego gloryfikacja, ograniczenie wolności religijnej, grożenie gułagiem zamiast uczciwych procesów karnych, samowola, daleko posunięta nierówność pomiędzy klasami uprzywilejowanymi oraz terrorystyczne prześladowanie dysydentów – krótko mówiąc zamiast praw obywatelskich poddaństwo”(.Das Grundrechtsverständnis der postsozialistischen Verfassungen Osteuropas’)

W Konstytucji z 1997 roku podstawowe prawa człowieka (poza kilkoma pojedynczymi, które umieszczone są już w pierwszym rozdziale) można znaleźć w rozdziale drugim,
bezpośrednio za podstawami Rzeczypospolitej. Rozdział o podstawowych prawach człowieka i obywatela jest największym w Konstytucji i został podzielony na sześć części. Zasady Ogólne, Wolności i Prawa Osobiste, Wolności i Prawa Polityczne, Wolności i Prawa Ekonomiczne, Socjalne i Kulturalne, Środki Ochrony Wolności i Praw. Solidarność i dobro wspólne są wciąż ważnymi zasadami, dlatego ostatnia część tego rozdziału zawiera ‚Obowiązki’. Zgodnie z art. 7 nowej Konstytucji wszystkie organy władzy publicznej muszą teraz działać w poszanowaniu praw podstawowych.

Rozwój podstawowych praw człowieka przyspieszył po roku 1989, przede wszystkim za sprawą Trybunału Konstytucyjnego. Powoływał się on zawsze na zasadę państwa prawa oraz na międzynarodowe, a przede wszystkim europejskie konwencje praw człowieka.

Prawa ogólne można znaleźć w artykułach od 30 do 37. Na pierwszym miejscu wymieniona została oczywiście godność człowieka, którą uznano za nienaruszalną. Godność człowieka wywodzi się z idei prawa naturalnego i tym samym jako przyrodzone prawo każdego człowieka stoi ponad konstytucją. Bezpośrednio potem wymieniono wolność osobistą. W przeciwieństwie do uregulowań Konstytucji z 1952 roku, odtąd sam człowiek i jego prawa są podstawą wszelkiego działania władz publicznych.

Kolejny artykuł opisuje ogólną zasadę równości. Już w Konstytucji z 1952 równość była ważnym zagadnieniem. Przy tym chodziło tu nie o równość wobec prawa i równość szans, lecz o społeczeństwo bezklasowe, w którym każdy ma takie same dochody i nie posiada nic na własność, co miało zapobiec wewnętrznym konfliktom. Oto jak rozumiano równość.

W 1987 Trybunał Konstytucyjny rozpatrywał sprawę, w której chodziło o przyjęcie na studia medyczne kobiet i mężczyzn. Zgodnie z zarządzeniem Ministra Zdrowia wszyscy kandydaci musieli zdać test, na końcu jednak miało zostać przyjętych tyle samo kobiet, co mężczyzn. O przyjęcie ubiegało się jednak więcej kobiet niż mężczyzn, zatem byli oni de facto w lepszej pozycji. Trybunał orzekł, że także równość w rozumieniu art. 67 § 2 Konstytucji z 1952 r. stanowi fundamentalną zasadę konstytucyjną, to znaczy, że obywatele tej samej grupy nie mogą być traktowani w różny sposób. Trybunał Konstytucyjny uznał wspieranie kobiet za z zasady godne aprobaty, lecz zarządzenie Ministra Zdrowia określił jako samowolne, gdyż dokonywało rozróżnienia ze względu na płeć, było kategorycznie zabronione. Takie rozróżnienie w innych określonych okolicznościach, jak na przykład podział kobiet i mężczyzn w zawodach cechujących się ciężką pracą fizyczną (przykładowo: wcześniejsza emerytura dla pracownic kopalni), były zgodne z konstytucją, gdyż w takich przypadkach chodziło o zdrowie fizyczne. W tym miejscu sędziowie powołali się na art. 3 i 9 Międzynarodowego Paktu Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych (CESCR).

Dziś obowiązuje ogólna zasada równości bez dalszych dodatków i zróżnicowań, aby zapewnić, że wyliczenie, które uznano by za ostateczne, nie doprowadzi do nierównego traktowania obywateli ze względu na inne kryteria. Ponadto w Konstytucji znajdują się także uszczegółowienia, takie jak równy dostęp do dóbr kultury (art. 6 Konstytucji z 1997r.) czy powszechny i równy dostęp do wykształcenia (art. 70 § 4 tejże Konstytucji). To wyszczególnienie różnych praw równości jest raczej niespotykane w zachodnioeuropejskich konstytucjach. Przykładowo sformułowanie ogólnej zasady równości w prawie niemieckim jest zadaniem ustaw, które same pozostają pod znacznym wpływem Brukseli.

Wolności i prawa osobiste znajdują się w artykułach 38 do 56, jak na przykład ochrona życia rodzinnego i prywatnego (art. 47 Konstytucji z 1997r.), ochrona tajemnicy komunikowania się (art. 49 Konstytucji z 1997r.), nienaruszalność mieszkania (art. 49 Konstytucji z 1997r.) i wiele innych.

Ochrona życia czy prawo do decydowania o swoim ciele?

W 1993 Sejm uchwalił ustawę, która dopuszczała aborcję w przypadkach, gdy istniało zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety, gdy ciąża była wynikiem przestępstwa lub gdy dziecko urodziłoby się z upośledzeniem. W 1996 rozszerzono ten katalog o „trudne warunki życiowe lub sytuację osobistą”, tak, że przed dwunastym tygodniem ciąży było jeszcze możliwe dokonanie aborcji. Ta ostatnia regulacja na wniosek kilku senatorów była sprawdzana przez Trybunał Konstytucyjny, który orzekł, że ochrona życia zaczyna się już z chwilą poczęcia. Dlatego powołując się na Konwencję Praw Dziecka (CRC) zdecydowano, że czysto ekonomiczne powody nie mogą przesądzać o aborcji. Po poczęciu kobieta nie może już decydować o tym, czy chce urodzić dziecko czy nie.

Także dzisiaj jeszcze Polska ma najsurowsze prawo aborcyjne, na którego kształtowanie silny wpływ wywiera katolicki światopogląd. W 2007 Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekał w sprawie, w której pewnej kobiecie nie pozwolono dokonać aborcji, mimo iż groziła jej utrata wzroku, w razie gdyby ciąża była prowadzona dalej. Trybunał orzekł, że kobiecie przysługuje odszkodowanie, a Polskę zganiono za to, że nie dopełniła obowiązku ochrony życia prywatnego oraz fizycznej i moralnej integralności kobiety.

Wolności i prawa polityczne, w przeciwieństwie do Konstytucji z 1952r., są obecne w stopniu odpowiadającym ogólnym standardom wyznaczonym przez międzynarodowe umowy praw człowieka. Z uwagi na historię Polski szczególnie interesująco prezentuje się rozwój artykułów 58 i 59, tj. wolność zrzeszania się, a więc gromadzenia się i tworzenia związków zawodowych.

W starej Konstytucji istniała możliwość gromadzenia się w celu „wspierania politycznej, społecznej, gospodarczej i kulturalnej aktywności”, o ile ta nie zagrażała społecznemu i politycznemu systemowi Republiki Ludowej. Jednakże zgodnie ze zmianą Konstytucji z 1976 roku Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (PZPR) ogłoszona została „wiodącą siłą polityczną społeczeństwa dla tworzenia socjalizmu”. Tym samym wszystkie inne organizacje, które stwarzały konkurencję dla PZPR-u, automatycznie stały się sprzeczne z konstytucją, gdyż to właśnie PZPR miał monopol. Również prawo tworzenia związków zawodowych zostało ograniczone przez ustawę z 1982 r., która mówiła, że nie jest dozwolone, aby istniał więcej niż jeden związek zawodowy w danym zakładzie pracy. Jedyny związek zawodowy w zakładzie pracy był kontrolowany przez rząd i centralnie zorganizowany. Także Solidarność, została uznana za nielegalną i z powodu ustawy z 1982 r. nie mogła zostać zarejestrowana w sądzie.

Pod tym względem prawo tworzenia związków zawodowych zostało nad wyraz szczegółowo uregulowane w artykule 59 Konstytucji z 1997 roku: „Związkom zawodowym przysługuje prawo do organizowania strajków pracowniczych i innych form protestu w granicach określonych w ustawie.” Przepis ten opiera się na wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 1994r., zgodnie, z którym międzynarodowe konwencje znajdują bezpośrednie zastosowanie („Zakres wolności zrzeszania się w związkach zawodowych i organizacjach pracodawców oraz innych wolności związkowych może podlegać tylko takim ograniczeniom ustawowym, jakie są dopuszczalne przez wiążące Rzeczpospolitą Polską umowy międzynar
odowe”, art. 59 § 4 Konstytucji z 1997 roku). Pokazuje to wyraźnie wpływ Trybunału Konstytucyjnego i jego orzecznictwa, gdyż w przytoczonym powyżej przypadku Solidarność dochodziła swego prawa do zarejestrowania jej w sądzie jako związek zawodowy i powoływała się przy tym na artykuł 22 Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych (CCPR) i 87 Konwencję Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO).

Największą grupę w starej Konstytucji stanowiły wolności i prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne, które nie były jednak możliwe do wyegzekwowania przed niezawisłymi sądami. Wychodzono z założenia, że jedynie system z ukształtowanymi prawami w tym obszarze mógł naprawdę służyć codziennym potrzebom robotników. Znamienny tu jest fakt, iż socjalistyczny system redystrybucji, który właściwie miał doprowadzić do równości, w rzeczywistości przyniósł tylko ograniczenie lub całkowitą utratę indywidualnych wolności. Prawa te pełniły jedynie funkcję dekoracyjną, które miało maskować fakt, iż tak naprawdę nie było żadnych wolności i praw osobistych ani politycznych.

Jako że wprowadzenie praw socjalnych do konstytucji, oczywiście obok osobistych i politycznych, nie zostało uznane za całkowicie nietrafione, również w nowej Konstytucji ta grupa podstawowych praw jest dość spora i zawiera m.in. prawo do własności, zabezpieczenia społecznego i ochrony zdrowia.

Nabyte niesprawiedliwości pod ochroną

Większość wyroków Trybunału Konstytucyjnego na tym polu zapadła w zakresie ochrony praw nabytych. I tak w 1990 Trybunał orzekł, że socjalne prawa obywateli nie mogą opierać się jedynie na ich socjalnych potrzebach, lecz także na socjoekonomicznych możliwościach państwa.

Najbardziej kontrowersyjna sprawa z tego obszaru była rozpatrywana w 1990 roku. Chodziło wówczas o obowiązujące do 1989 prawo do uprzywilejowanych emerytur dla członków partii na kierowniczych stanowiskach, które zgodnie z nową ustawą miało im zostać odebrane. Był to pierwszy przypadek, w którym Trybunał Konstytucyjny bezpośrednio powołał się na zasadę państwa prawa i zajmował się zakazem działania prawa wstecz. Zakaz działania prawa wstecz w stosunku do ustaw wprowadzających zmiany na niekorzyść obywateli został później umieszczony w art. 31 § 3 Konstytucji z 1997 roku. Wywodzi się on z zasady państwa prawa i co do zasady zakazuje, by państwowe akty zmieniały normy prawne lub procedury tak, że z już zaistniałym stanem faktycznym wiązałby się inny skutek prawny. W ten sposób chronione jest zaufanie, jakie obywatel pokłada w stałość działań państwa.

Trybunał orzekł, że właśnie odebranie przywilejów było zgodne z Konstytucją i nie naruszało zakazu działania prawa wstecz, gdyż przywileje te dotyczyły tylko określonej grupy osób, które uzyskały je nie za swoje własne osiągnięcia, lecz jedynie z powodu zajmowanych stanowisk politycznych.

Najważniejsze jest jednak to, że te podstawowe prawa są teraz także egzekwowalne na drodze sądowej. Stara Konstytucja nie dawała ochrony przed ustawami i działaniem państwa. Instytucja „społecznej kontroli” z artykułu 86 Konstytucji z 1952 roku dawała jedynie możliwość „zwracania się do wszystkich organów państwa ze skargami i zażaleniami”. Jak to zwracanie się w rzeczywistości wyglądało i co z tego wychodziło to już inna kwestia.

W Konstytucji z 1997 roku jest to zagwarantowane dzięki indywidualnej skardze konstytucyjnej oraz odszkodowaniu za działanie państwa, przez które doszło do złamania praw danego obywatela. Zgodnie z art. 190 pkt. 1 Konstytucji z 1997 roku ,,orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne”.

Stara Konstytucja zawierała jeszcze inne obowiązki, takie jak ,,wychowanie dzieci na przestrzegających prawa i świadomych swoich obowiązków obywateli Polskiej Republiki Ludowej” (art. 79 § II Konstytucji z 1952r.). Również Konstytucja z 1997 roku zawiera pojęcie obowiązków w rozumieniu, jakie zachodnioeuropejskim konstytucjom jest raczej nieznane. I tak znajdują się w niej obowiązek przestrzegania prawa (art. 83 Konstytucji z 1997r.) i płacenia podatków (art. 84 Konstytucji z 1997r.). Jednak te współczesne obowiązki nie są już warunkiem koniecznym do otrzymania praw. Przed 1989 spełnienie obowiązków było warunkiem do tego, by w zamian otrzymać prawa, nie było zatem negatywnych wolności czy też możliwości swobodnego decydowania o tym, czy coś zrobić czy nie. Prawo do pracy nie zawierało prawa do niepracowania, zatem każdy, kto nie pracował, de facto łamał konstytucję. To samo dotyczyło obowiązkowej służby wojskowej, której odmowa oznaczała naruszenie obowiązku.

I tak Polska w 1997 doczekała się wreszcie nowej konstytucji i z centralistycznie zorganizowanej republiki ludowej mogła rozwinąć się jako demokratyczne państwo, w którym podstawowe prawa człowieka i obywatela są chronione i respektowane. Miejscami dość szczegółowe ich uregulowanie wzięło się stąd, że właśnie prawa podstawowe były przede wszystkim rozwijane przez Trybunał Konstytucyjny i potem włączone do Konstytucji, a nie wywodzone w drodze wykładni Trybunału z praw wcześniej spisanych. Nawet jeśli w brzmieniu niektórych norm nadal wyczuwalna jest nuta socjalizmu, obecny katalog praw podstawowych jest zgodny z międzynarodowymi umowami praw człowieka. Także religia katolicka ma nadal jeszcze duży wpływ na wykładnię poszczególnych norm, co nie do końca odpowiada współczesnemu rozsądkowi.

Na koniec chciałabym pozwolić dojść do głosu laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla z 1983 roku, Lechowi Wałęsie, którego udział w tym procesie był znaczący:

,,We desire peace – and that is why we have never resorted to physical force. We crave for justice – and that is why we are so persistent in the struggle for our rights, We seek freedom of convictions – and that is why we have never attempted to enslave man’s conscience nor shall we ever attempt to do so.”

Tłumaczyła: Monika Mikina

III generacja praw człowieka :)

Prawa człowieka to specjalny rodzaj praw. Zastanawiając się nad ich istotą, nie sposób nie odnieść się do ich źródła. Jest nim godność człowieka, która podkreśla ich prawno-naturalny charakter, przynależna każdej jednostce ludzkiej, niezależnie od woli jakiegokolwiek podmiotu państwowego lub ponadpaństwowego, ponieważ wyklucza to ich natura.

Prawa człowieka znalazły swój zapis w dokumentach dwóch wielkich rewolucji osiemnastego wieku – francuskiej i amerykańskiej. Współcześnie ich problematyka ujęta jest w wielu paktach i konwencjach o charakterze międzynarodowym oraz konstytucjach państw świata. Warto zauważyć, że dopiero w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku tematyka praw człowieka została niejako wydobyta z prawa narodów. Francuski prawnik Karel Vasak przedstawił koncepcję wyodrębnienia praw człowieka z szerzej rozumianej płaszczyzny prawno-międzynarodowej. Zaproponował również podział praw człowieka na trzy generacje, co związane było z naturą samych praw.

Prawa I generacji, najbardziej „klasyczne” z praw przysługujących jednostce ludzkiej, których źródeł możemy szukać w pracach wybitnych myślicieli już z okresu siedemnastego wieku, a przede wszystkim Oświecenia (wspomnieć należy tu choćby Johna Locke’a, Thomasa Hobbesa, Monteskiusza czy Immanuela Kanta), to fundamentalne prawa wynikające z wspomnianej wcześniej godności człowieka, niezależne od prawodawstwa organizmów państwowych. Wystarczy w tym miejscu wymienić prawo do życia, do wolności osobistej, wolności od tortur, czy wolności sumienia, by nie mieć wątpliwości co do ich charakteru.

Prawa II generacji to prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne, które zapewniają jednostce rozwój fizyczny, duchowy oraz bezpieczeństwo socjalne. To prawa takie jak prawo do pracy, do wynagrodzenia, do ochrony zdrowia, czy wreszcie prawo do edukacji. Największą wątpliwość prawników międzynarodowych, ale także filozofów, etyków, czy polityków budzą jednak prawa człowieka III generacji, którym będzie poświęcony ten tekst.

Prawa III generacji – ogólna charakterystyka

W przeciwieństwie do praw I i II generacji, praw indywidualnych, przyrodzonych i niezbywalnych, prawa III generacji to prawa kolektywne, przynależne narodom, grupom społecznym, wymagające do swojej realizacji współdziałania państw. Wyrażają one szczytne idee: ogólnoludzką solidarność i braterstwo. Wyrażają cele, do których powinna dążyć ludzkość, w obliczu współczesnych problemów świata. Aktualnie do praw III generacji zali-cza się przede wszystkim: prawo do pokoju, prawo narodów do samostanowienia, prawo do czystego środowiska naturalnego, prawo do wspólnego dziedzictwa ludzkości, prawo do komunikowania się, prawo do rozwoju.

Sceptycy wyszczególniania praw III generacji podnoszą, że prawa te znajdują się ciągle w sferze deklaracji, gdyż brakuje mechanizmów ich skutecznej egzekucji. Jednostka nie ma szans nakłonienia państwa na zmianę odgórnie przyjętej polityki, zarówno zagranicznej, jak i tej wewnętrznej – krajowej. Tradycyjnie w języku prawniczym mówi się, że są to prawa pozytywne, które wymagają podjęcia aktywnych działań przez ich adresatów, żeby nie pozostały tylko martwą literą. Stanowi to samo w sobie istotne ich ograniczenie. Wystarczy wspomnieć, że od czasu największej zbiorowej traumy w dziejach ludzkości, tj. II wojny światowej, nie było na ziemi ani jednego dnia pokoju. Mając to na uwadze, niezwykle trudno wyobrazić sobie współpracę państw świata, a przede wszystkim głównych aktorów sceny międzynarodowej, w urzeczywistnianiu idei wyrażonych w konwencjach, jak choćby w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka oraz wielu późniejszych aktach.

Krytycy praw III generacji wskazują ponadto, że w państwach, których władze popularyzują prawa kolektywne, dochodzi do częstych naruszeń praw indywidualnych. Dotyczy to przede wszystkim państw totalitarnych czy autorytarnych. Co jednak warto podkreślić – z pewnością III generacja praw stanowi kierunek rozwoju ludzkości, a organizacje międzynarodowe mają jednak pewien wpływ na działania rządów państw członkowskich, przede wszystkim poprzez stosowanie nacisków politycznych, jak i sankcji, w szczególności ekonomicznych, w dobie globalizacji istotnie dotkliwych dla rozwoju państw. Pomimo szeregu wątpliwości dotyczących III generacji warto pochylić się nad niektórymi z jej praw.

Prawo do pokoju

Prawo to, znajduje odbicie w artykule pierwszym Karty Narodów Zjednoczonych w postaci idei utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa, rozwoju przyjacielskich stosunków między narodami, opartych na równouprawnieniu oraz samostanowieniu narodów, a także działaniu na rzecz międzynarodowej współpracy w rozwiązywaniu międzynarodowych problemów ekonomicznych, społecznych, kulturalnych i humanitarnych.

Pokój stanowi niejako bazę, istotny warunek wstępny dla realizacji i poszanowania praw i wolności człowieka w ogólności. Wojny, konflikty zbrojne powodują, że prawa człowieka znajdują się w niebezpieczeństwie, nierzadko są brutalnie naruszane. Komitet Praw Człowieka we wszystkich przejawach swojej aktywności żywo podkreśla konieczność współdziałania wszystkich państw w celu przeciwstawieniu się sytuacjom, które zagrażają ogólnoludzkiemu pokojowi. Warto przytoczyć tu choćby to spostrzeżenie Komitetu: „(…) wojna oraz inne akty masowej przemocy są plagą ludzkości oraz zabierają każdego roku tysiące niewinnych ludzkich istnień. (.) Każdy wysiłek, który podejmują członkowie ONZ w celu odwrócenia nie-bezpieczeństwa wojny, szczególnie nuklearnej zagłady(.), powinien zagwarantować prawo do życia”.

Jest to piękna, acz wciąż nieprzestrzegana i nierealizowana deklaracja. Kiedy zadamy sobie pytanie, czy w historii ludzkości kiedykolwiek panował pokój, musi paść odpowiedź przecząca. Od kiedy ludzie zaczęli gromadzić się wokół jednego ośrodka władzy, najpierw plemiennej, potem państwowej, zawsze istniał konflikt z najbliższym sąsiadem o terytorium czy strefy wpływów, który to rozwiązywany był przede wszystkim zbrojnie. Tak naprawdę dopiero w dziewiętnastym wieku możemy zaobserwować pojawienie się umów międzynarodowych między państwami, regulujących inne kwestie niż zbrojne (wcześniej traktaty pokojowe czy akty podporządkowania się jednego państwa drugiemu) – jako przykład może służyć Akt Końcowy Kongresu Wiedeńskiego z 1815 roku, dotyczący wolnej żeglugi na rzekach śródlądowych.

Pomimo zmiany charakteru relacji między państwami, postęp technologiczny, możliwość dogodniejszego dostępu do strategicznych surowców naturalnych, czy rozwój przemysłu zbrojnego tak naprawdę tylko nasiliły eskalację przemocy i zintensyfikowały wojnę. Nie bez powodu istnieje powszechne przekonanie, że wojna francusko-pruska (1870-1871), zakończona ogłoszeniem powstania Cesarstwa Niemiec w Sali Lustrzanej w Wersalu, była w swej istocie ostatnią „rycerską” wojną, tj. toczoną według starych żołnierskich reguł prowadzenia potyczek, bez mundurów maskujących itp.

Prawo do pokoju napotyka na swej drodze istotne ograniczenia polityczne, a także ekonomiczne, gdyż państwu pewne działania muszą się po prostu opłacać. Obecny wspólny front walki z terroryzmem jest tak naprawdę fikcją. Dowodzą tego choćby, daleko nie szukając, relacje na linii Indie – Pakistan po ostatnich zamachach w Bombaju w listopadzie zeszłe-go roku. Pozorna współpraca na płaszczyźnie wykrycia sprawców tragedii, po bardziej stanowczych żądaniach rządu w Delhi dotyczących wydania osób podejrzanych o dokonanie zamachów, skutkuje groźbami Islamabadu przemieszczenia wojsk z granicy afgańsko-pakistańskiej nad granicę z Indiami, co – oprócz rzucania kłód pod nogi organizacjom międzynarodowym w opanowaniu i tak niezwykle trudnej sytuacji w Afganistanie – grozi przejściem do bardziej intensywnej formy sporu o Kaszmir.

>Należy przy tym pamiętać, że niektóre konflikty zbrojne są podyktowane walką, paradoksalnie, o ochronę praw człowieka, podczas których, co normalne, też są gwałcone normy pokojowej egzystencji. Przede wszystkim wiele walk narodowowyzwoleńczych jest prowadzona na rzecz ochrony praw człowieka. Podkreśla to preambuła Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka: „Zważywszy, że istotne jest, aby prawa człowieka były chronione przez przepisy prawa, tak aby człowiek nie musiał – doprowadzony do ostateczności – uciekać się do buntu przeciw tyranii i uciskowi”. Zgromadzenie Ogólne NZ po raz pierwszy prawo do pokoju proklamowało w 1978 roku, stwierdzając, że wojna napastnicza jest zbrodnią przeciw pokojowi i jako taka, zakazana przez prawo międzynarodowe.

Prawo narodów do samostanowienia

Prawo to w swej charakterystyce wyróżnia dwa aspekty – wewnętrzny i zewnętrzny. O ile aspekt wewnętrzny, odnoszący się do ochrony praw mniejszości w danym państwie, jest powszechnie akceptowany, to aspekt zewnętrzny – prawo do secesji, stworzenia własnego państwa, napotyka wiele żywych reakcji (sprzeciwów) państw, oczywiście podyktowanych geopolityką.

Zgromadzenie Ogólne NZ w rezolucji 421.V, przyjętej 2 grudnia 1950 roku, prawo ludów i narodów do samostanowienia określiło jako „fundamentalne prawo człowieka”. Idea ta swój wyraz uzyskała w 1960 roku, w deklaracji przyznającej niepodległość państwom kolonialnym. Należy zauważyć, że wciąż istnieje dość silne stanowisko głoszące, że prawo to zostało przeznaczone tylko dla narodów kolonialnych i wraz z przyznaniem im niepodległości – wyczerpało się. Na obecnej mapie politycznej świata tak naprawdę nie ma już żadnej próżni, dlatego prawo narodów do samostanowienia zderza się z uznaną zasadą prawa międzynarodowego – integralności terytorialnej kraju – nienaruszalności granic.

Pytanie, czy te dwie konstrukcje prawne mogą istnieć obok siebie i na ile jedna ogranicza drugą – wydaje się, że również pozostaje bez odpowiedzi. Przypadek proklamacji niepodległości przez Kosowo w lutym 2008 roku oraz fakt uznania tego nowo powstającego państwa przez znaczną część państw świata, zdecydowanie zorientowanych proamerykańsko, lub antyrosyjsko do-wodzi, iż o faktycznym przyznaniu przez społeczność międzynarodową prawa danemu narodowi do samostanowienia przesądza koniunkturalizm polityczny, a nie faktyczne spełnienie przesłanek do możliwości stworzenia nowego państwa. Tradycyjnie wymienia się tu – ludność, terytorium, sprawowanie efektywnej władzy oraz zdolność nawiązywania relacji dyplomatycznych z innymi narodami (państwami). Niepodległość Kosowa stała w sprzeczności z postanowieniami znanej rezolucji Rady Bezpieczeństwa z czerwca 1999 roku, podkreślającymi zobowiązanie państw do poszanowania integralności terytorialnej Serbii i nienaruszalności jej granic.

Rezolucja ta ponadto ustanawiała zarząd (administrowanie) Kosowa przez NZ. Nie można powiedzieć, że Kosowarzy zdołali wykształcić w przeciągu tych niespełna dziesięciu lat trwałe struktury, mogące w sposób efektywny sprawować władzę nad swoim terytorium i ludnością. Można z tych rozważań wysnuć następujący wniosek: przesłanka sprawowania efektywnej władzy nie została spełniona, zatem prawo Kosowarów do samostanowienia w aspekcie zewnętrznym nie jest możliwe do realizacji, a uznanie Kosowa przede wszystkim przez Stany Zjednoczone stanowiło w szczególności okazanie Rosji faktu kurczenia się jej strefy wpływów. Pomimo mojej całej sympatii dla Kosowarów i pochylenia się nad tragedią czystek etnicznych, które ich dotknęły z rąk Serbów, nie wydaje mi się, aby niezwykle biedne państwo, zarządzane przez struktury mafijne, mogło faktycznie egzystować na mapie politycznej Europy, nie będąc tylko i wyłącznie studnią bez dna dla środków finansowych wpompowywanych przez Narody Zjednoczone. W całej tej sytuacji zdumiewa jednak najbardziej jawna hipokryzja Rosji, która mimo, że Kosowa nie uznała (ze względu na swój jeszcze historyczny związek z Serbią, a przede wszystkim dla ochrony własnych interesów jakim jest utrzymanie Czeczenii we własnych granicach) teraz powołuje się na jego przypadek w obliczu konfliktu z Gruzją o Osetię, chcąc, rzecz jasna w dalszej perspektywie – o ewentualnej secesji Osetii (i Abchazji) przyłączyć te terytoria do Federacji Rosyjskiej.

Podsumowując, prawo narodów do samostanowienia z pewnością w największym stopniu doznaje ograniczenia przez bieżące interesy polityczne państw. Czy dziwi zatem milczenie świata w sprawie Tybetu, Czeczenii, czy innych tego typu obszarów?

Prawo do czystego środowiska naturalnego

Problematyka środowiska naturalnego została po raz pierwszy poruszona podczas pierwszej światowej konferencji temu poświęconej w Sztokholmie w 1972 roku. Deklaracja przyjęta w czasie tego szczytu wyróżniła dwa aspekty środowiska człowieka – środowisko naturalne i środowisko stworzone przez człowieka. Człowiek ma prawo do życia w takim środowisku, które zapewniałoby możliwość godnej egzystencji i zgodnie z Deklaracją z 1972 roku – do życia w dobrobycie. Oprócz uprawnień, na ludzkość nałożono również zobowiązanie do ochrony środowiska na rzecz przyszłych pokoleń. Jednak myliłby się ten, kto widząc te jakże uniwersalne wartości, twierdziłby o pełnym porozumieniu państw co do kwestii czystości środowiska naturalnego.

W przeciwieństwie do dwóch wcześniej wymienionych przeze mnie praw III generacji – prawa do pokoju oraz prawa do samostanowienia, które doznają ograniczeń przede wszystkim politycznych – prawo do czystego środowiska naturalnego ograniczane jest poważnie przez interesy ekonomiczne państw. Jaskrawym przykładem tego stanu rzeczy jest Protokół z Kioto z 1997 roku. Był on wynikiem porozumienia zakładającego redukcję emisji gazów cieplarnianych do atmosfery przez kraje uprzemysłowione. Stany Zjednoczone odmówiły ratyfikacji tego traktatu, osłabiając tym samym poważnie jego znaczenie.

USA nie chce brać na siebie zobowiązań, podkreślając, że Protokół z Kioto nie obliguje takich potęg gospodarczych jak Chiny czy Indie. Indie stoją na stanowisku, że nie poświęcą rozwoju gospodarczego dla redukcji emisji gazów cieplarnianych, w szczególności dwutlenku węgla do atmosfery. W przypadku innych państw silnie uprzemysłowionych, jak Rosja (która nota bene podpisała Protokół) redukcja gazów faktycznie nastąpiła, jednak miała ona przede wszystkim przyczyny ekonomiczne – silną recesję gospodarczą. Podobną sytuację mogliśmy zaobserwować w Polsce, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych istotnie zwiększyła się czystość środowiska naturalnego. Wymienić tu można poprawienie się jakości wód śródlądowych – miało to jednak związek z upadkiem w okresie transformacji gospodarczej wielu przedsiębiorstw państwowych, a nie wdrożeniem poważnych mechanizmów skutecznej ochrony środowiska naturalnego.

Pomimo tych, z całą pewnością negatywnych zjawisk, możemy mówić jednak o pewnym postępie w realizacji zasady solidaryzmu, odnoszącej się do środowiska naturalnego. Fakt, że w 2005 roku Protokół z Kioto wszedł w życie (czyli został ratyfikowany przez pięćdziesiąt pięć krajów – których łączna emisja dwutlenku węgla jest równa co najmniej pięćdziesięciu pięciu procentom emisji globalnej z roku 1990) oraz trwająca w trakcie pisania tego tekstu (grudzień 2008) konferencja ONZ w Poznaniu, potwierdzają powolne zacieśnianie współpracy na płaszczyźnie międzynarodowej w celu ochrony środowiska. Są to niezbędne kroki na drodze do bardziej efektywnej współpracy międzynarodowej. Wszak, jak powiedział Yvo de Boer, sekretarz wykonawczy ramowej konwencji NZ w sprawach zmiany klimatu, „zmiany klimatyczne będą miały ekonomiczne skutki porównywalne do obu wojen światowych, razem wziętych”. Jest to wyraźny sygnał dla co bardziej „opornych” państw. Czy zostanie w ogóle dostrzeżony?

Słowo końcowe

Prawa człowieka III generacji, jako prawa solidarnościowe, wymagają ponadpaństwowej, a nawet więcej – ponadkulturowej – zgody dla ich urzeczywistnienia. Są wyrazem międzycywilizacyjnego dyskursu dotyczącego ochrony praw człowieka. W moim przekonaniu, wykształcenie się praw III generacji było logiczną konsekwencją rozwoju cywilizacyjnego, próbą zmierzenia się z problemami trapiącymi współczesnego człowieka. Niezamykanie się w kręgu własnego „ja” może przybliżyć nas do realizacji zasady solidarności, którą można postrzegać w kategoriach normy prawnej, chroniącej dobro wspólne nie inaczej, jak poprzez poszanowanie praw i wolności oraz, nie zapominajmy, społeczne obowiązki człowieka, a co za tym idzie, państwa jako konkretyzacji umowy społecznej zawieranej między ludźmi.

Oczywiście, prawa III generacji pozostają wciąż raczej w sferze deklaracji, szczytnych haseł, co spowodowane jest niemożliwością skutecznej ich egzekucji. Nie zostały jeszcze wykształcone efektywne środki ochrony praw III generacji. Być może nie jest to w ogóle możliwe , biorąc pod uwagę zarówno historyczne, jak i współczesne relacje między narodami. Dostrzegając jednak wszystkie te trudności, wydaje się, że kierunek wyznaczony poprzez owe idee solidarnościowe jest słuszny i próby ich urealnienia, choć bardzo powolne, już się rozpoczęły.

Przeczytaj również:
Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł, T. Lachowski
Zasada subsydiarności i decentralizacji a prawa człowieka i obywatela, Tomasz Pado
Trybunał Konstytucyjny i rozwój podstawowych praw człowieka i obywatela w postkomunistycznej Polsce z niemieckiej perspektywy, Julia Hesse

Foto: Flickr, United States Mission Geneva (CC BY-ND 2.0)

Tak daleko, tak blisko :)

__

„Daleko to odległość między (…) miejscem, gdzie przebywasz, 

a miejscem, gdzie nie a strachu. Blisko to odległość: 

a) do każdego trafienia wrogich pocisków,

 b) niedostatecznie daleka, by nie bać się śmierci”.

Słownik wojny, ułożył Ostap Sływynski

W piątek 26 stycznia 2024, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze nakazał Izraelowi zapewnienie, „że jego siły zbrojne nie dopuszczały się aktów ludobójstwa w Strefie Gazy”; a także podkreślił, iż kraj ten „powinien podjąć środki na rzecz poprawy sytuacji humanitarnej”, co de facto oznacza podejmowanie działań, mających na celu niesienie pomocy ludności cywilnej. Ludności cywilnej Strefy Gazy, określanej czasem jako „największe więzienie świata”, gdzie – szczególnie dziś – zawsze jest się „niedostatecznie daleko, by nie bać się śmierci”. Trybunał nie zarządził przy tym – odnosząc się do wniosku Republiki Południowej Afryki – zawieszenia broni czy przerwania ognia w Strefie Gazy. W odpowiedzi Benjamin Netanjahu podkreślał: „Izrael ma prawo do obrony; będziemy kontynuować tę wojnę do całkowitego zwycięstwa, dopóki zakładnicy nie wrócą do Izraela, a Strefa Gazy nie będzie stanowiła zagrożenia”, szybko dodając, że oskarżenia o ludobójstwo są oburzające, a Izrael będzie nadal robił „to, co konieczne”, aby się bronić. I tak od 7 października 2023 – kiedy to rządzący Strefą Gazy Hamas zaatakował terytorium Izraela, zabijając 1,4 tys. osób, a 240 uprowadzając – patrzymy na kolejną wojnę, która poniekąd odwróciła część uwagi świata od Ukrainy. Nie odwróciła jednak naszej uwagi od pytań o losy ludności cywilnej, a także o sposoby prowadzenia wojny – tej sprawiedliwej i nie; tej toczonej w sposób sprawiedliwy i tej, w której sięga się po środki zbrodnicze; tej, która jest „w prawie”, czy wreszcie tej, która je łamie. I nie chodzi o to, by dziś rozstrzygać kwestie Gazy, Krymu, Izraela, Ukrainy czy Rosji, ale by wskazać, co w najbardziej palących kwestiach mówi nam tu prawo wojny i pokoju.

Wojna wydarza się między państwami, prawda. W konsekwencji toczy się jednak między ludźmi, którzy – przy odrobinie szczęścia/dużej dozie dobrej woli – pozostają ludzcy.  Każdy, tak żołnierz, jak i cywil, wolałby być w miejscu „wolnym od strachu”, jednak naiwnością byłoby myśleć, iż rzeczywistość/praktyka wojny zna miejsca dające stuprocentową pewność. Pamiętamy szkoły, szpitale, teatry zbombardowane w Ukrainie, pamiętamy szpitale czy obozy dla uchodźców w Strefie Gazy. Pamiętamy wszystkie te miejsca, w których porwani 7 października 2023 obywatele Izraela mieli prawo czuć się bezpieczni, byli przecież… w domu. Pamiętamy najpewniej wiele innych miejsc podczas wielu innych wojen. To one prowadzą nas od konwencji do konwencji, od jednej międzynarodowej zgody do kolejnej, do prawa, na które zgodziliśmy się jako cywilizowane kraje świata, a którego przestrzegania chcemy się domagać. Dla tych, którzy giną dziś, dla tych, których życie w przyszłości może być zagrożone. Prawa, którego naruszenia badane są właśnie przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ONZ, a także przez Międzynarodowy Trybunał Karny. To właśnie w Hadze rozstrzyga się spory między państwami, tu również bada się zbrodnie wojenne, a wśród nich zbrodnię agresji, zbrodnię wojenną, zbrodnię przeciw ludzkości oraz zbrodnię ludobójstwa. I znów sprawy między państwami, starcie wielkich interesów, wielkich ambicji, a często sprawy „małych ludzi” mają przełożenie na ludzką codzienność. Bo ktoś nagle zdecydował, że do mojego, do twojego domu – w imię czyjegoś/jakiegoś ego zapuka wojna.

Wojna wydarza się między ludźmi. Albo… „Po prostu celuję i strzelam, ale przy tym zamykam oczy. Czy moja kula zabiła kogoś, czy nie, można się tylko domyślać” – opowiada jeden z ukraińskich żołnierzy. Na przestrzeni dziejów podobne słowa mogliśmy przeczytać/usłyszeć nader często, bo poza jednostkami wyjątkowo cynicznymi/sadystycznymi/zbrodniczymi lub poddanymi głębokiej indoktrynacji ideologicznej bądź religijnej, raczej nikt nie chce z zimną krwią zabić drugiego człowieka. Bo gdy przychodzi stanąć oko w oko z człowiekiem niewinnym, nieuzbrojonym, nie możemy już mówić o strzale w obronie kraju, ale zwykłym morderstwie. Bo nawet w posłuszeństwie rozkazom są momenty jak ten – wielokrotnie powtarzany w opowieściach żołnierzy z okresu Wielkiej Wojny – zapisany przez Ericha Marię Remarque’a w Na Zachodzie bez zmian. To jego bohater – uosabiający chłopców wysłanych na front w imię zbrodniczej idei dulce et decorum est pro partia mori – dostrzega, ze leżący w okopie, zabity właśnie wróg jest/ był człowiekiem dokładnie takim, jak on sam. Mówi nawet: „Wybacz mi kolego”. Samo bycie żołnierzem nie odziera z człowieczeństwa; co więcej, bywają sytuacje, gdy ludzie czują specyficzną niechęć do pociągnięcia za spust, bo ogarnia ich „psychologiczny niepokój związany z zabijaniem”. Ów niepokój – opisywany Roberta Gravesa czy George’a Orwella – wydaje się doświadczeniem pierwotnej bezbronności, kryjącej się w człowieku. Teoria mówi tu o „nagim żołnierzu”, który już w XIX wieku chroniony był przed zaatakowaniem. To doświadczenie osobiste i decyzja woli, które nie pozwalają dokonać potwornego czynu. By być dosłownym, trudno strzelać, gdy – pisze Graves – dostrzegło się przez celownik swej precyzyjnej broni żołnierza, który w nieznacznym oddaleniu od ognia walki spokojnie się kąpał albo gdy wrogowi opadają spodnie. Mimo to „nagi żołnierz” pozostaje żołnierzem, wciąż nosi mundur, przynależy do armii, może posłużyć się bronią. Tu  potrzeba zmysłu etycznego, a może lepiej powiedzieć człowieczeństwa, które pozwala na samoobronę, na obronę niewinnych, ale nie pozwala na dokonywanie na innych ludziach czynów zbrodniczych. I nie chodzi wyłącznie o to, że zabraniają ich konwencje.

Wojna wydarza się między ludźmi – ostatecznie to ludzie bywają chciwi, żądni zemsty, pełni pożądania; potrafią zamienić się w bestie, na skalę, jakiej trudno szukać w całym świecie pozostałych zwierząt.  To bestia, która potrafi zbudzić się w człowieku – w jednostce, ale i w grupie – sprawia, że „piękno na wojnie staje się niebezpieczne. Piękne rzeczy, ludzie, stosunki istnieją teraz nie po to, by inspirować, a po to, by je niszczyć; nie po to, by na nie patrzeć i z miłością dotykać, ale po to, by zadawać im ból”. Ale ostatecznie to człowiek dopuszcza się zbrodni gwałtu, to człowiek sieje śmierć, to człowiek dokonuje zniszczenia i grabieży. To człowiek pali domostwa innego człowieka, odbiera mu dobytek, godność, a wreszcie i życie. I choć po II wojnie światowej społeczność międzynarodowa poczyniła wielki wysiłek, by rozwinąć i uszczegółowić prawodawstwo dotyczące wojny i pokoju, choć powołała wspomniane już trybunały, choć osądziła zbrodniarzy kolejnych wojen, to ani na krok nie przybliżyła się do idei „wiecznego pokoju”. Bo mimo rozmaitych działań mających na celu zapobieżenie wojnom… wydarzyły się Wietnam, Korea, Irak, Afganistan, była Jugosławia, Rwanda, Syria; bo wciąż trwa konflikt o Górski Karabach; bo toczą się walki nie tylko na Ukrainie czy w Strefie Gazy, ale również w Birmie, Sudanie, Etiopii, Somalii. Mało? Dodajmy jeszcze sytuację Ujgurów w Sinkiangu… I za każdym razem to ludzie ludziom gotują taki, a nie inny los. Za każdym razem powraca wrażenie, że inter arma silent leges… A może prawa nie tyle milczą, co  o sobie przypominają, czasem grożą palcem, zapowiadają przyszły miecz sprawiedliwości (o którą po wojnie zdecydowanie łatwiej).

I chciałoby się powiedzieć, że człowiek ma dwie, zależne od okoliczności twarze. Ale to nie tak. To byłoby zbyt proste. Człowiek jest swoją decyzją. Każdego wojna stawia w sytuacji, gdy – jak pisał niegdyś Krzysztof Michalski (do którego słów w tej kwestii uparcie wracam) – „wszelkie nasze pojęcia, wszystkie nasze wartości zrozumiałe są dopiero w kontekście wojny; dopiero gdy odkryjemy ich funkcjonowanie w konfrontacji mojego świata z tym innym («na wojnie»), co czeka za rogiem. Dopiero gdy skonfrontujemy nasze pojęcia i nasze wartości z czymś, co od nich radykalnie różne, dowiemy się, ile są warte”. Moment takiej konfrontacji to również chwila, gdy lepiej rozumiemy nasze „tak daleko, tak blisko”; gdy oceny zaczynamy od siebie, a nie od innego; gdy wojna ma nie jedno, ale każde oblicze. Twarz tego, co walczył, albo uciekł; co mordował albo ratował; co walczył sprawiedliwie albo haniebnie; kto odwrócił głowę, nacisnął spust albo… dostrzegł twarz Drugiego; „kto pierwszy był człowiekiem, kto będzie nim ostatni”. Tu zawsze jest wybór. Radykalny wybór, któremu na wojnie towarzyszą światłocienie. 

***

„Nie wiem przecież, co przeszedł ten drugi człowiek. I on być może myśli tak samo. Siedzimy i milczymy oboje. A naprawdę przeżyliśmy tyle, że i stu ludziom by wystarczyło” – można usłyszeć bo… wojna to ludzka rzecz. Między ludźmi musi być też „załatwiona”, pogodzona, rozliczona. Ostatecznie – nawet gdy oficjalnie „zakończymy wojnę” – musi się wydarzyć znacznie więcej niż tylko „traktat pokojowy”, odzyskanie tego, co odebrane, osadzenie zła etc. Bo nawet jeśli konflikt rozpoczęli politycy, historycy, demagodzy; gdy rozliczyły go sądy i opisała historia, to do zgody ostatecznie muszą dojść ludzie. Inaczej pokój nie dostanie poważnej szansy na trwanie.

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Korpus wartości a myślenie polityczne :)

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Wartości to wyimaginowane, odseparowane, czyste i idealne relacje między określonymi zdarzeniami, sytuacjami, ludźmi i grupami społecznymi, a także między człowiekiem a zwierzętami, naturą czy technologią. Pozwalają rozumieć podobne sytuacje i je oceniać, przyznając im pozytywne lub, zdecydowanie rzadziej, negatywne znaczenie. W tym drugim przypadku chętniej myślimy i mówimy o sprzeniewierzeniu się czy wręcz braku jakiejś wartości. Niekiedy są one oparte na naszych doświadczeniach, innym razem bardziej na wyobrażeniach, będących wynikiem bądź eksperymentu myślowego, bądź obrazów biorących się z informacji ze świata czy świata kultury.

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Nieodzowność konfliktu

Niewiele jest wartości, co do których brakuje wątpliwości odnośnie do ich bezdyskusyjnie pozytywnego wpływu. W tym gronie znaleźć mogłyby się wolność, sprawiedliwość, szczęście, godność czy miłość. Jednak w ich przypadku – co pokazuje nie tylko historia myśli społecznej czy filozofii, ale zwłaszcza codzienne doświadczenie, rozmowy z przyjaciółmi, ścieranie się z osobami, z którymi się nie zgadzamy – wszystko zależy od tego, co przez nie rozumiemy. 

Na wolność powołują się osoby, którym przeciwnicy zarzucają jej odbieranie. Sprawiedliwość ma różne oblicza, o czym poświadczają sytuacje, w których to, co sprawiedliwe dla jednej osoby, okazuje się niesprawiedliwe dla drugiej. Godność człowieka też rozmaicie bywa rozumiana. Potrafi być więc odmawiana złoczyńcom, ale także osobom ze względu na ich orientację seksualną czy tożsamość płciową. W takich przypadkach tłumaczy się, że to złe czyny doprowadziły do jej utraty, co oczywiście jest sprzeczne z niezbywalnością godności, zapisaną chociażby w prawach człowieka. W przypadku Kościoła katolickiego i osób nieheteronormatywnych – jak zauważa były ksiądz na łamach magazynu „Kontakt”, Łukasz Kachnowicz – dalej odmawia się im możliwość życia integralnego, tak przecież ważnego w jego nauce. Odbiera się ich aktom seksualnym „prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej” (KKK), uznając, że są one wynikiem egoizmu, a nie miłości (List do biskupów KK o duszpasterstwie osób homoseksualnych). Miłość więc też ma wiele twarzy. Niektóre jej przejawy, wynikające bądź to z odczuć, bądź rozumienia sytuacji przez kochającego, mogą prowadzić do krzywdzenia kochanej osoby, nawet jeśli osobie kochającej przyświecają najlepsze intencje. W takich przypadkach można tłumaczyć, jak czyni się to w tradycji platońskiej, że nie może więc to być miłość, lecz jakieś inne uczucie. Zatem osoba nie odczuwa tego, co jej się wydaje, że odczuwa. Ale i w takim przypadku konieczne jest wyobrażenie o odseparowanej, czystej i idealnej relacji, będącej wzorem.

W kwestii wielu innych wartości, łatwiej o ich niejednoznaczność albo ze względu na okoliczności, w których ujawniają się ich negatywne konsekwencje albo na wyraźne wchodzenie w konflikt z innymi. Łatwiej więc spotkać się z odrzuceniem takich wartości, jak bezpieczeństwo czy ryzyko, wiedza czy autentyczność, emocje czy racjonalność, kontrola czy spontaniczność, dbanie o siebie lub skupienie się na innych, entuzjazm lub wyciszenie, zaangażowanie lub zdystansowanie, tradycja lub zmiana. W rozumieniu wartości przedstawionym na początku mieszczą się również demokracja i liberalizm, a w dawnych czasach były nimi, powiedzmy, monarchia i Kościół. Te przykładowe pary nie oznaczają, że te wartości zawsze się ścierają. Czasami idą ręka w rękę, mogą się wspierać, ale również może dochodzić do momentów, w których trzeba wybierać między nimi. Dodatkowo, jedna wartość (tak samo rozumiana) w pewnych okolicznościach okazuje się przydatna, w innych przeszkadza czy wręcz szkodzi. To sprawia, że budowanie obrazu świata lub chociażby przedstawianie go jedynie w oparciu o kilka z nich wydaje się karkołomne, choć przecież jest dość powszechne.

Chętnie widzielibyśmy wszystkie ważne dla nas wartości – te, które postrzegamy jako pozytywne – by wcieliły się w życie, wspierały się, stworzyły harmonijną całość. Z tego powodu, jeżeli coś wydaje się nam niestosowne lub wręcz szkodliwe, mamy tendencję do obierania temu miana wartości. Staje się niejako kontrwartością, wartością wrogą, którą należy zwalczyć, a co najmniej przezwyciężyć. Nie ma tu znaczenia, czy powołują się na nie bezpośrednio ci, których działania nam się nie podobają, czy jest to wynik naszej interpretacji wydarzeń, odczytania sytuacji przez pryzmat naszego obrazu świata.

Poszukując spójności i pewności, często nie dostrzegamy albo niechętnie przyznajemy, że dochodzi do konfliktu wartości. By nie zachwiać naszych przeświadczeń, nie podkopać naszego systemu wartości, nie dopuścić do zburzenia opartego na nim obrazu rzeczywistości, chętnie przypisujemy złe intencje lub niewiedzę tym, których poglądy czy działania nam się nie podobają. Wpisujemy je w kategorie, przez które sami postrzegamy świat, tak, by był dla nas zrozumiały, jako tako uporządkowany, a na pewno niechaotyczny, niesprzeczny, do czego doprowadziłoby przyjmowanie wprost, bez reinterpretacji wszystkich poglądów i narracji niezgodnych z naszymi. W najlepszym razie powstałby dziwaczny patchwork. Nasz język potoczny i codzienny z trudem znosi przekazywanie bardziej skomplikowanych treści, a nasz rozum marnie radzi sobie ze sprzecznymi komunikatami. Trudno nam je zrozumieć, a jeszcze trudniej nam się odnaleźć w wyłaniającym się z nich obrazie rzeczywistości.

Nie dziwi więc, że chętnie zamykamy się w bańkach osób podobnie myślących. Nie wymaga to od nas ani nazbyt dużego wysiłku interpretacyjnego, ani komunikacyjnego. Jakieś zadowolenie nawet sprawia nam, gdy nielubiane przez nas środowiska potwierdzają nasze opinie o nich. Nie wprowadza to zamieszania w naszych głowach. Wszystko wydaje się wtedy jaśniejsze i prostsze.

Nie dziwi również bardziej chętne korzystanie z wolności indywidualnych niż z wolności politycznej, która nierozerwalnie związana jest z konfrontacją naszych przekonań, obrazu świata, zarówno istniejącego, jak i pożądanego, a także naszej hierarchii wartości z reprezentowanymi przez innych. Nie każdy musi czerpać przyjemność z przekonywania innych do swoich racji, czy to z poczucia misji czy obowiązku. Niezależnie od powodów, wyczuwa się w tym pewną buńczuczność.

Wyjątkowość Europy

Innym podejściem do radzenia sobie ze światem wartości są próby stworzenia zestawu tych kluczowych. Przybierają one niekiedy bardziej praktyczny charakter, jak w przypadku skatalogowania, rozszerzania oraz korygowania i dopasowywania do zmieniającej się kultury praw człowieka, czy też podejścia do określenia wartości europejskich w traktatach unijnych oraz w Karcie Praw Podstawowych. Do tego zadania podchodzono również bardziej filozoficznie. Habermas i Derrida w obliczu działań Stanów Zjednoczonych wobec Iraku w 2003 r. wystosowali manifest, w którym próbowali wyliczać składowe europejskiej tożsamości, jednak nie przez wszystkich i nie we wszystkich krajach europejskich ostatecznie podzielanych. Już sama mowa o tożsamości europejskiej wzbudzała dyskusje. Z jednej strony tożsamość wspólnotowa jest jedną z wartości. Z drugiej niektórzy reagują na nią alergicznie. W tym przypadku większe znaczenie miała jednak niechęć lub niewiara niektórych polityków do dzielenia jej z tożsamościami narodowymi. Po 20 latach jesteśmy w tym samym miejscu i nadzieje filozofów na stworzenie fundamentu europejskiej sfery publicznej właśnie w oparciu o wspólne wartości wciąż czekają na urzeczywistnienie.

Ciekawą próbę przedstawienia katalogu wartości europejskich podjął Marcin Król w eseju „Lepiej już było”. Uznając takie wartości jak wolność, równość, braterstwo, solidarność czy praworządność, dostrzegał, że mogą być one rozmaicie rozumiane w zależności od okoliczności. Są względne i stopniowalne. Najchętniej odwołujemy się do nich, gdy zaczyna ich brakować. Dodatkowo powoływanie się na nie i dostęp do nich – tak samo jak przypisywane im znaczenia – ma charakter „klasowy” czy „grupowy”. Poszukując wartości bezwzględnych, niestopniowalnych, nieprzynależnych do określonej warstwy społecznej czy narodu, mogących być jedynym fundamentem kultury zachodniej, polski historyk idei skierował uwagę na bezinteresowność, ciągłość i samokrytykę. Z tej perspektywy działania Habermasa i Derridy były interesowne, bo zanurzone bez reszty w teraźniejszość i doraźność, a więc społecznie zaangażowane, co przecież też jest wartością. Filozofowie, a w tym przypadku lepiej byłoby powiedzieć, eksperci – grupę, którą Król właśnie z powodu uwikłania w bieżącą sytuację wyłącza z grona myślicieli – chcieli wywierać wpływ na rzeczywistość tu i teraz. Wolność myślenia natomiast wymaga bezinteresowności, porzucenia nadziei, że zrodzone z ciekawości przeszłości i przyszłości rozważania wpłyną na bieżącą sytuację.

Druga z wyliczanych przez Króla wartości, ciągłość uświadomiona – zastępująca tę żywą, przekazywaną bezpośrednio z pokolenia na pokolenie – nabiera znaczenia w świecie, w którym przeszłość jest nieznana, nieznacząca, wobec której panuje obojętność. A przecież tylko dzięki niej możliwa jest zarówno krytyka przeszłości oraz teraźniejszości, jak i zmiana na przyszłość. Królowi nie chodzi oczywiście o ciągłość polityczną, lecz o duchową, w której mieści się zarówno bezinteresowność, jak i samokrytycyzm. Ten natomiast wymaga znajomości przeszłości oraz rozpoznania tego, co się nie podoba w teraźniejszości, co uważa się za szkodliwe. Jest więc rodzajem troski osób zarówno o świat indywidualny, jak i społeczny. Jednocześnie podchodząc do samokrytyki krytycznie, po pierwsze nabieramy przekonania, że nasze interpretacje nie muszą być właściwe i na pewno nie są jedynymi możliwymi, nawet jeśli chętnie tak byśmy na nie patrzyli. Po drugie, zapala się lampka, że nadmiar samokrytyki czy też zbytnie jej uproszczenie może być również źródłem kłopotów.

Te trzy wartości europejskie – bezinteresowność, ciągłość, samokrytyka – są jednak konieczne, by nie popaść w grożące szaleństwa. A jeśli już dojdzie do tego ze względu na spuszczenie z oczu tych drogowskazów przez społeczeństwo, w każdym momencie mogą się one ponownie pojawić. Dopiero ich ostateczny zanik oznaczałby koniec kultury europejskiej. Są one jej kluczowym wyznacznikiem, a do tego papierkiem lakmusowym jej aktualnej kondycji. Świadczą o jej wyjątkowości na tle innych kultur. Mistrz Marcina Króla, Leszek Kołakowski silnie podkreślał odmienność Europy w związku z jej zdolnością do kwestionowania samej siebie, umiejętności spoglądania na siebie jakby oczami innych, prowadzącej do odmowy przyjęcia tożsamości zakończonej, utrzymywania się w stanie ciągłej niepewności i niepokoju. W tym polski filozof upatrywał siłę i wyższość europejskiej kultury, jednocześnie niepozbawionej sprzeczności i niekonsekwencji. 

Oto kilka z nich, o których wspominał Kołakowski. Z jednej strony w Europie głosimy fundamentalną równość kultur, powstrzymujemy się od sądów oceniających i traktujemy to jako coś uniwersalnego. Z drugiej, z tych powodów za równe uznajemy kultury nietolerancyjne, roszczące sobie prawo do wyłącznej racji, a więc afirmujemy coś, co z dumą sami przezwyciężyliśmy. Również niespójne jest spojrzenie na własną kulturę z zewnątrz. Nie sposób w pełni osiągnąć pozycji zewnętrznego obserwatora, zawieszającego swoje oceny. Owo zawieszenie, wpływające na jakość zrozumienia innego oraz samopoznania, jest wykwitem kultury europejskiej. Tym samym taka postawa nie jest neutralna, pozbawiona założeń normatywnych. Co więcej, uniwersalizm kulturowy, żeby nie popaść w to, co uznaje za barbarzyńskie, musi zachować granicę między uniwersalnością pewnych wartości, a tym, co właśnie z ich perspektywy jest barbarzyństwem. Przypomina to paradoks sceptyka, który, żeby był do bólu konsekwentny, musiałby tylko milczeć, nie mogąc tym samym nauczać również zasad sceptycyzmu. Kołakowski obwieszcza więc, że głosi sceptycyzm niekonsekwentny i uniwersalizm niekonsekwentny.

Niekonsekwencja i inne zjawiska paradoksalne

Niekonsekwencja, której pochwałę głosił filozof w innym miejscu, rodzi kolejne kłopoty. Kiedy powinna być praktykowana? Czym się kierować, decydując się na taki krok? Bycie niekonsekwentnym czy niekonsekwentną dotyczy relacji między zachowaniem i myśleniem, a także w ramach samego myślenia między zasadami ogólnymi a ich zastosowaniem. Ta cecha nie zawsze też jest uświadomiona. Częściej jest raczej praktykowana. „Niekonsekwencja jest po prostu utajoną świadomością sprzeczności świat” – oznajmiał Kołakowski. To „rezerwa niepewności”, „poczucie możliwości własnego błędu” lub przynajmniej możliwości posiadania racji przez przeciwnika. Niekonsekwencję praktykują ci wszyscy, którzy nawet jej znaczenia sobie nie uświadamiają, może nawet ją potępiają, nie tylko deklaratywnie, ale zwłaszcza wychwalając konsekwencję. Nie chodzi w niej o cyniczne sprzeniewierzanie się swoim zasadom, tak, by osiągnąć swój cel, zręczne manewrowanie, manipulowanie i wybieranie tych wartości, które akurat są najbardziej użyteczne. Bo niekonsekwencja wynika i dotyczy obszaru złożonego z elementów antagonistycznych, a lepiej byłoby powiedzieć: agonistycznych, obfitujących w sprzeczności działań, postaw, poglądów i deklaracji ludzi. 

Wydawać by się mogło, że przynajmniej w myśleniu logicznym można mieć nadzieję na uniknięcie sprzeczności. I jest tak do pewnego stopnia. Tylko, gdy mowa o zamkniętych i skończonych systemach wyobrażonych. Nawet w przypadku najbardziej logicznej dziedziny, jaką jest arytmetyka wykazano, że nie da się udowodnić, iż jest ona zupełna, a jeśli jest zupełna, to jest sprzeczna. Gdy jednak dochodzi do spraw życia społecznego, oczywiście możemy zachwycać się logicznością argumentacji, kierującą się jedną czy nawet kilkoma wartościami uznanymi za najważniejsze, jednak wymaga to usunięcia z pola myślenia lub nawet wyzbycia się innych, zwłaszcza tych stojących w sprzeczności. Do tego wiele wartości ma problem z samymi sobą. Podążanie za nimi prowadzi do paradoksów i musi być nie w pełni konsekwentne. To przypadek sceptycyzmu, tolerancji, wolności, pluralizmu czy samej niekonsekwencji.

Czy można być konsekwentnie niekonsekwentnym? Czy jednak praktykując niekonsekwencję, trzeba niekiedy trzymać się pewnych wartości z konsekwencją godną lepszej sprawy? W którym przypadku jesteśmy zupełnie niekonsekwentni? Kołakowski powiada, że istnieją sytuacje, w których stosunek moralny musi pozostać jednoznaczny bez względu na okoliczności. Nie ma w nich miejsca na kalkulacje czy myślenie taktyczne, w których dochodzą do głosu również inne, może nawet sprzeczne wartości. Niekonsekwencja konsekwentna, wyłączając niekonsekwencję z zasady niekonsekwencji, nie jest więc konsekwentną niekonsekwencją. Tą dopiero jest niekonsekwencja niekonsekwentna, zachowująca konsekwencję również jako wartość. Już samo to zagmatwanie sprawia, że trudno głosić niekonsekwencję, a jeszcze trudniej do niej się przyznawać. 

W życiu społecznym wyżej stawiana jest konsekwencja. Przez wielu jest wychwalana. Domagają się oni kierowania się nią w działaniu. Wytyka się jej nieprzestrzeganie. Spada na człowieka odium, jeśli się jej sprzeniewierza. A jednocześnie, jak zauważa Kołakowski, to właśnie niekonsekwencja zapobiega rzeziom, których w historii dokonano i do których niechybnie by doszło przy kierowaniu się określonymi wartościami uznawanymi za jedynie słuszne. Dlaczego osoby święcie przekonane o swojej racji i wyższości moralnej miałyby dobrowolnie kierować się zasadą tolerancji? Tym samym, dlaczego miałyby uznawać, że również to, co uważają za złe, ma wartość społeczną i przyzwalać na głoszenie, a nawet praktykowanie tego? Z jakiego powodu miałyby rezygnować ze środków prowadzących do, ich zdaniem, słusznego celu? Z tych powodów w historii niekonsekwencja była substytutem tolerancji. Nie inaczej jest dziś.

Tolerancja czy neutralność

Tolerancja jako wartość, według której się postępuje, jest trudna w realizacji. Nie można jej mylić z obojętnością. Nie skrywa się za stwierdzeniem „każdy niech robi co chce”. Nie jest również neutralnością wobec różnych koncepcji dobra czy dobrego życia. To również nie akceptacja czy choćby uznanie czegoś po prostu odmiennego od moich preferencji, a zwłaszcza od moich wartości. Żeby być tolerancyjnym, trzeba akceptować to, co uznaje się za złe, szkodliwe, fałszywe czy błędne. Tolerancja nie może też wynikać z prostej kalkulacji, że nie jestem w stanie pewnych postaw czy poglądów wyeliminować z powodu ich siły w społeczeństwie, np. ze względu na liczbę ludzi podzielających niemiłe mi wartości, przywiązanych do nich, zakorzenionych w nich. Nie jest więc formą pogodzenia się z przykrą rzeczywistością. I odwrotnie, nie jest nią również kierowanie się względami pragmatycznymi, dostrzeganiem w tym korzyści płynących z kierowania się jej nakazem, np. uznanie, że konfrontacja z niezgodnymi i, w przeświadczeniu danej osoby, zgubnymi poglądami może być pożyteczna, czy to dla danej osoby, pozwalając jej się rozwijać emocjonalnie czy też w dochodzeniu w procesie grupowym do lepszych rozwiązań. Jeśli tymi przeświadczeniami się kierujemy, nie praktykujemy tolerancji. Kierowanie się wartościami, choć może przynosić różne profity, stanowić o dobrym życiu, a czasami nawet namiastkę innych, co pokazuje przypadek niekonsekwencji, jest jednak postępowaniem dla nich samych.

Już w latach 90. John Gray w swoim postliberalnym spojrzeniu na tolerancję zauważył, że od kilku dekad jest ona niemodna. Zakłada bowiem dokonywanie ocen moralnych. W świecie wysławiającym i stawiającym na neutralność jako zasadę współżycia społecznego jest to czynność podejrzana. W neutralnym podejściu wartości i koncepcje dobrego życia, zwłaszcza w społeczeństwie wielokulturowym, powinny być przezroczyste, nie powinno zwracać się na nie uwagi. To obowiązek, zwłaszcza instytucji państwa, rządzących, ale także nakaz postępowania w sferze publicznej. Nie można ani dyskryminować, ani faworyzować żadnej formy życia opartej na określonej koncepcji dobra. Tylko tu pojawia się kłopot, ponieważ nie ma jednomyślności odnośnie do tego, co koncepcje dobra zakładają lub powinny obejmować. To, co dla jednych jest kwestią moralną, dla innych mieści się w kategorii preferencji, nie mającej nic wspólnego z dobrym lub złym życiem. Są również tacy, którzy łączą tę samą sprawę z silną tożsamością, domagającą się uznania i gwarancji prawnych, co kłóci się z podejściem tych, którzy chcieliby, żeby przez ten pryzmat nie być postrzeganym. 

Tożsamość płciowa, spory wokół niej, również w obrębie rzeczników osób nieheteronormatywnych, są tego rozdarcia doskonałym przykładem. Czy nasza seksualność i to, co się z nią wiąże, jest lub powinna być przedmiotem oceny moralnej, niezależnie czy afirmatywnej, krytycznej czy jawnie negatywnej? A może to kwestia wyłącznie preferencji nie mieszczących się w wymiarze etycznym, powiedzmy jak kolor włosów czy posiadanie zarostu albo ulubiona potrawa? Można również spoglądać na nią z perspektywy silnej tożsamości. Wtedy nabiera znaczenia również styl życia, stając się punktem odniesienia, a nawet ocen moralnych. Przebija się wówczas w tożsamościowej literaturze, filmografii, teatrze i innych formach wyrazu. 

Kwestią budzącą duże emocje jest możliwość i sposób manifestowania swojej seksualności. Kultura katolicka jest świetnym przykładem, ponieważ chętnie odmawia ona takiej możliwości osobom nieheteronormatywnym, głosi do tego powściągliwość w przypadku heteronormatywnym, a jednocześnie z nabożnością i wielką pompą obnosi się z tym poprzez rytuał małżeństwa. W Kościele i po wyjściu z niego ogłasza się urbi et orbi, że ma się od teraz nie tylko bezgrzeszną możliwość, ale obowiązek współżycia, w przeciwnym razie związek małżeński może zostać unieważniony. Tu ujawnia się też podejście do seksualności promowane w nauce Kościoła katolickiego, które wyklucza czerpania z niej przyjemności dla niej samej.

Chcąc wyjść poza spory i rozstrzygnięcia, niektórzy opowiadają się za ogólną rezygnacją z postrzegania ludzi w kategoriach płci i ich seksualności. Rozwiązaniem miałaby być więc przynajmniej epistemologiczna i aksjologiczna aseksualność, stająca się tym samym kolejnym stanowiskiem w sprawie. Neutralność nie rezygnuje z kategorii płci i różnorodności seksualnej, jednak opowiada się za zarzuceniem osądu moralnego. Można nazywać, ale już nie oceniać, a na pewno nie wyrażać tych ocen. Mieć jakby stosunek obojętny. Chcąc być konsekwentnym, oznacza to również brak możliwości wspierania, doceniania czy dowartościowywania osób nieheteronormatywnych. W konkretnych warunkach kulturowych dla grup mniejszościowych lub zmarginalizowanych oznacza to bardzo powolną zmianę swojego statusu. Wyjściem z tej pułapki neutralności zawsze jest podejmowanie działania nie ze względu na określoną cechę, lecz jako zadośćuczynienie za doznane krzywdy ze strony społeczeństwa, wynikające z dotychczasowego sprzeniewierzania się zasadom neutralnej sprawiedliwości. Temu służyć mogą konkretne zapisy prawne lub akcje społeczne czy działania osób publicznych.

Innym rozwiązaniem może być neutralność pozytywna, tzn. dowartościowywanie zarówno nieheteronormatywności, jak i heteronormatywności jako pozytywnych wzorców, korzystnych dla konkretnych osób, a tym samym i społeczeństwa. Ale tu już być może wchodzimy w oceny moralne, od których neutralność w czystej postaci chciałaby uciec. Czy jednak nie wspominaliśmy o wartości, jaką jest niekonsekwencja?

Nie tylko różnimy się w ocenie moralnej, ale także w zakładaniu, co jest jej przedmiotem. W oparciu o to kształtują się odmienne polityki. W liberalnych społeczeństwach dużą popularnością cieszy się właśnie polityka neutralności. Choć chciałaby być rozstrzygająca w sprawach wartości, sama jest jedynie jednym ze stanowisk, rywalizującym m.in. z polityką tolerancji. Chcąc zdystansować się od ocen moralnych i nie dopuścić do konfliktów powstających na tym tle, sama staje się przedmiotem sporu wartości. Jakich pozorów by nie przybierała lub jak by tego nie starano się ukrywać, neutralność jest ostatecznie stanowiskiem moralnym. Z racji swojej ambicji ustanowienia jej jako naczelnej zasady instytucji państwa i sfery publicznej, trudno bowiem uznać ją wyłącznie za preferencję. Może być przyjęta tylko, gdy zostanie uznana przez społeczeństwo za koncepcję dobra, którą należy się kierować, a co najmniej ją uznawać i szanować. 

Zimne i ciepłe wspólnoty

Polityka neutralności może przybierać formę chłodnego i nienamiętnego patriotyzmu konstytucyjnego, o który apelował Habermas, opartego na poszanowaniu zasad liberalnego i neutralnego prawa społeczeństwa pluralistycznego. Z kolei Stephen Macedo, pisząc o cnotach liberalnych, domagał się głębszego zinternalizowania zasad liberalnego współżycia wykraczających poza całkowitą neutralność oraz zimne i mechaniczne uznanie reguł gry. Zrazu mająca być uzasadnieniem neutralności teoria sprawiedliwości jako bezstronności Rawlsa, jak przyznał po czasie jej autor, ma jednak charakter polityczny i wymaga częściowego konsensusu, a więc z pewnością nie jest neutralna. Habermas zwrócił uwagę, że opiera się ona na „racjonalnej rekonstrukcji utrwalonych, a więc zastanych w praktykach i tradycjach społeczeństwa demokratycznego intuicjach”. Ostatecznie, również w przypadku naruszenia neutralności dochodzi do oceniania lub nawet usuwania innych koncepcji dobra. Tym samym staje się zaprzeczeniem swojej zasady. Czy jest możliwa neutralna neutralność, a więc konsekwentna neutralność? A może, by mogła zaistnieć, musi być ona niekonsekwentna i nietolerancyjna wobec innych zasad ustanawiających porządek społeczny, takich jak choćby tolerancja?

Tolerancja jest również obarczona wewnętrznymi kłopotami. Do znudzenia jest przywoływane zagadnienie czy można lub należy tolerować poglądy nietolerancyjne. W praktyce społecznej wiąże się to również z niekonsekwencją. Widzimy, że łatwiej przychodzi tolerować nietolerancyjne poglądy, gdy wynikają one z przekonań religijnych lub gdy z taktycznego powodu osoby lub grupa je wyznająca sprzyja realizacji naszego celu. Również wtedy, gdy szkodliwe wartości głosi nieznacząca siła społeczna, jednak gdy nabiera muskułów, to się zmienia. Tu pojawia się kolejny kłopot. Nie ma jasności, jak postępować z osobami nietolerancyjnymi. Czy karać je prawnie, a może jedynie nakładać miękkie formy społecznej infamii? Czy na żadnej płaszczyźnie i za żadne skarby z nimi nie utrzymywać kontaktu? Czy lepszym rozwiązaniem jest ich wykluczenie i napiętnowanie czy jednak prowadzenie rozmowy, pokazywanie błędów i przekonywanie? W reakcjach i działaniach na ogół widać niekonsekwencję, a ci, którzy postępują konsekwentnie, niezależnie którą ścieżkę wybierają, są krytykowani. 

Pluralizm ponad wszystko?

Konsekwentna tolerancja jest trudna. Niekonsekwencja jako jej substytut przychodzi łatwiej. Nie trzeba posiadać silnego i niesprzecznego zestawu wartości. Uznaje się, choćby na poziomie nieuświadomionym, że wartości w konkretnych sytuacjach wchodzą ze sobą w konflikt. Nie sposób też odmówić każdej z nich doniosłości czy choćby znaczenia. To właśnie pluralizm wartości w najczystszej postaci. Nie tylko ten występujący między różnymi koncepcjami dobrego życia. Nie tylko na poziomie społecznym czy grupowym. Nie tylko odnoszący się do różnic między ludźmi. Jest też doświadczeniem każdej osoby rozumnej, zdolnej do wyobrażenia sobie czystych, idealnych i odseparowanych sytuacji, pozwalających oceniać działania czy wypowiedzi oraz postępować według tak rozumianych wartości. 

To wyizolowanie czystych form staje się kłopotem w rzeczywistych warunkach, zmuszającym nas do praktykowania pluralizmu społecznego, niekonsekwencji czy tolerancji. Czynniki wpływające na konkretne sytuacje czy działanie sprawiają, że często trudno jednoznacznie je osądzić. To właśnie sprawia, że dochodzi do wewnętrznego starcia wartości. Dochodzi do mniej lub bardziej uświadomionej decyzji moralnej. Niewiedza, ignorancja odnośnie do całościowego oglądu i czynników mających znaczenie lub świadome ich pominięcie z pewnością ułatwia osąd. Ze względu na konfliktowy charakter wartości nie oznacza to jednak, że pozbycie się wszelkich ograniczeń naszego umysłu bądź złej woli doprowadzi nas do harmonijnego świata. Zresztą, zmierzanie do z góry określonego celu pomaga w ocenie, choć może to z kolei prowadzić do niekonsekwentnego kierowania się określonymi wartościami, gdy stają one na przeszkodzie na obranej przez nas drodze.

Pluralizm jest więc z jednej strony opisem rzeczywistości społecznej. Z drugiej stanowi również wartość. Jego doniosłość widać dopiero w sytuacji, gdy spojrzymy na wartość jemu przeciwną, a więc jednolitość, monizm, podzielanie przez wszystkich członków wspólnoty tych samych wartości, tej samej ich hierarchii oraz ocenianie zdarzeń przez ten pryzmat. Podobnie więc jak neutralność czy tolerancja, pluralizm rości sobie pretensje do bycia wartością wyższego rzędu. Chce regulować inne, obejmujące i mieszczące się w nim wartości. W tym przypadku również pojawia się trudność. Wiąże się z tym, że mieści w sobie wartość przeciwną, czyli właśnie monizm lub choćby jakiś jego zalążek.

Tendencje do prób ujednolicania myślenia lub przynajmniej uznanie, że pewna doza zgodności jest niezbędna, nie są obce żadnej kulturze, żadnej grupie. Nawet najbardziej pluralistyczne społeczeństwa, widzące w tym swoją siłę, szukają przestrzeni wspólnej i zasad umożliwiających pokojowe współżycie. Widać to u Habermasa, Macedo czy Rawlsa. Dla jednych może to być chłodna akceptacja procedur i minimum wspólnej egzystencji, dla innych zżycie się i internalizacja postaw i cnót wykraczających poza wchodzące w skład większej wspólnoty wspólnot i uznanie ich za część koncepcji dobrego życia, nawet jeśli sprzecznego z dotychczasową lub wyznawaną czy proponowaną przez jej części składowe. 

Pluralizm zakłada przynajmniej odmienność własnego uzasadnienia, jeśli nie wyraźne opowiadanie się za nim, to faktycznym kierowaniem się tą wartością. Różne mogą być powody wyboru pluralizmu lub zgody na współżycie w oparciu o jego zasadę. I wreszcie pytanie, które musi paść w toku tych rozważań, czy może zaistnieć pluralizm konsekwentny, uznający wszelkie wartości i koncepcje dobrego życia, również takie zmierzające do jego unieważnienia? Czy, a jeśli tak, to kiedy powinien zacząć się bronić, zapobiegać lub zwalczać? Można patrzeć na to jako na niekonsekwentne stosowanie zasady pluralizmu. Można również widzieć w tym konsekwencję w ich stosowaniu, jeśli przyjąć, że wymaga on pewnego minimum niezbędnego do jego stosowania. Z pewnością w pluralistycznym świecie oba uzasadnienia mogą być akceptowane.

Poza gniewem i zemstą

W pluralistycznej rzeczywistości, nie tylko tej społecznej, ale również wewnętrznej człowieka, musi dochodzić do rozmaitych reakcji emocjonalnych. Wartości wiążą się z emocjami. Nie tylko uczucia odgrywają więc rolę w roszczeniu wypowiedzi normatywnej do ważności, na przykład, gdy mowa o poczuciu sprawiedliwości. Uczucia są lub obok rozumu mogą być – w zależności od tradycji myślenia lub indywidualnych cech, preferencji czy skłonności, co mieści się w pluralistycznym oglądzie świata – drogowskazem w określaniu tego, co pozytywne lub negatywne. 

Emocje natomiast potrzebują wartości. One dopiero mogą ukierunkować tę zrodzoną wewnętrzną energię, nadać im wymiar moralny i etyczny. Pokazuje to na przykładzie gniewu i złości Martha Nussbaum. Zemsta, rewanż czy kara lub nadzieja na powracającą karmę czy inne przywrócenie kosmicznej równowagi są traktowane jako uczynienie zadość sprawiedliwości. Amerykańska etyczka zauważa jednak, że jest to bardzo problematyczne, a ostatecznie etycznie niewłaściwe, bo normatywnie uzasadnione cierpienie sprawcy nie przywróci lub nie poprawi obecnej sytuacji. Jedynie w przypadku spoglądania na krzywdę jako utratę statusu po doprowadzeniu do jego obniżenia u sprawcy można by uznać, że sprawiedliwość złoczyńcę dopadła, jednak wtedy nie skupiamy się na samym czynie i jego normatywnym charakterze. Nussbaum zauważa, że takie podejście jest niespójne lub wywodzi się z wartości, których sami nie uznajemy. Osoba poszkodowana lub uważająca się za poszkodowaną skupia się na sobie i swojej wygranej oraz upokorzeniu sprawcy, co nie jest zbyt chlubne. Z tych powodów filozofka przedstawia trzecie rozwiązanie. Dopuszcza ono co prawda ukaranie winowajcy, ale postrzegane nie jako odwet czy zadośćuczynienie, ale jako odstraszenie od dokonywania podobnych czynów w przyszłości.

Gniew – powszechny i codzienny, indywidualny i zbiorowy, domagający się zapłaty lub skoncentrowany na statusie – wymaga wysiłku, by móc przekształcić się w coś moralnego. By przyczyniać się do realizacji innej wartości niż sprawiedliwa zapłata czy też zmiana lub rewolucja społeczna, opartych na gniewie. 

Może natomiast stać się sygnałem, że coś jest nie tak, lub być motorem napędzającym do działania czy też środkiem odstraszającym. Gorzej, gdy staje się źródłem odpowiedzi. Przemiana, o której mówi Nussbaum, przypomina tę, której dokonały Erynie – gniewne boginie – stając się Eumenidami, czyli Łaskawymi. Amerykańska filozofka przywołuje przykłady działań trzech liderów ruchów nieopartych na gniewie: Ghandiego, Martina Luther Kinga oraz Nelsona Mandelę. Ponieważ każdy z nich miał inny stosunek do przemocy – pierwszy odrzucał ją w całości, drugi dopuszczał w obronie, dla trzeciego mogła być elementem strategii – nie określa ich ruchami non violence, a właśnie non anger. Najistotniejsze w nich nie było skupianie się na przeszłości, dążenie do przywrócenia czegokolwiek lub doprowadzenia do odwetu, lecz orientacja na przyszłość. Zbudowania społeczeństwa w oparciu o nowe zasady.

Ani subiektywne, ani obiektywne

Jak zauważył Isaiah Berlin, Hume wykazał z całą stanowczością, że do sfery wartości, a więc i sfery politycznej nie stosują się kryteria subiektywności ani obiektywności. W jednym i drugim przypadku dawałoby to pewną nadzieję na rozwikłanie trwającej od początków wspólnot politycznych trudności. Tymczasem wartości, na których się one opierają, nie mogą być ostateczną, a zwłaszcza niepodważalną miarą rozstrzygnięć sporów, dyskusji czy decyzji. Po pierwsze, ponieważ same przecież są przedmiotem konfliktów. Po drugie, ponieważ stoją ze sobą w sprzeczności. Są jednocześnie kluczowe w ocenie czynów i myśli. Jak więc do nich podchodzić? Jak na nie patrzeć? Nie można się przecież bez nich obejść. Nawet, wydawać by się mogło, najbardziej chłodna i bezwzględna analiza nie jest nich pozbawiona. Opiera się na aksjologicznych założeniach. Również używane kluczowe słowa nie są neutralne, lecz niosą za sobą przesłanie wartościujące, choć mogą być one odbierane niezgodnie z intencją mówiącego czy piszącego. 

Przed całkowitą arbitralnością czy nawet przypadkowością oparcia się na tej lub innej wartości uchronić może potraktowanie ich nie jako odpowiedzi, lecz asumptu do rozważań nad daną kwestią. Dla wielu osób, zwłaszcza nie przepadających za podróżami intelektualnymi, może wydać to się zbędne lub kompletnie niepotrzebne. Inni mogą widzieć w tym tylko dodatkową trudność, w już przecież i tak skomplikowanym, a nawet popapranym świecie. Dla niektórych będzie to natomiast tylko wichrzenie albo wręcz przeciwnie, hamowanie zmian czy rozbijanie rewolucji społecznej. Jakby nie było, ten wyjątkowy świat wartości daje o sobie znać. Niezależnie jak bardzo się zmieniał na przestrzeni wieków, jak odwracały się proporcje, nie znikały problemy z nim związane. Z jednej strony wciąż jeszcze mamy do czynienia z dokładnie tymi samymi kłopotami, z którymi walczyli nasi prapradziadowie i praprababki i którzy odnieśli wyraźne zwycięstwo, ale jak widać, nie stuprocentowe. Z drugiej, te same wartości, o które dawniej walczono, znajdują nowych adresatów.

Właśnie to pogmatwanie wymaga od nas autokrytycyzmu, tak, by odpowiedzialnie korzystać z dóbr wspólnych, jakimi są wartości. Te nigdy nie są tylko nasze, nawet jeśli tak są przez nas odbierane czy odczuwane. Są nie tylko dziedzictwem kultury, ale, jak zaznaczyłem na początku, są wynikiem relacji międzyludzkich, stosunku do innych. Bez tego nie moglibyśmy o nich pomyśleć ani tym bardziej się do nich odnieść czy ustosunkować. A już na pewno nie wcielić ich w życie, zweryfikować nasze przeświadczenie o nich, skonfrontować z okolicznościami, innymi wartościami, działaniami osób kierujących się w danym momencie takim, a nie innym spojrzeniem czy odczuciem, wybierających mniej lub bardziej świadomie daną wartość. Myśląc o nich, uwzględniamy innego, na tyle na ile potrafimy i na ile to możliwe. Ten szczególny rodzaj refleksji, niespełniający kryteriów ani czystej subiektywności, ani czystej obiektywności, jest materią myślenia politycznego. Oprócz poruszanych tu zagadnień pluralizmu, tolerancji, neutralności, niekonsekwencji, autokrytycyzmu, ciągłości, bezinteresowności jest jeszcze doniosła kwestia wolności. Jest ona na tyle obszerna i złożona, że wymaga jednak oddzielnego omówienia.

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję