Rozumienie a zrozumienie prawa – co znaczy prawo interpretować, a co stosować w celu zapewnienia praw podstawowych człowieka :)

Rozumienie prawa to jednak nie tylko kwestia języka. To także kwestia zrozumienia struktury prawa, jego hierarchii i zależności między różnymi normami prawnymi. Prawo nie jest jednolitym blokiem.  To skomplikowany system, w którym różne normy i reguły oddziałują na siebie, wpływając na interpretację i zastosowanie poszczególnych przepisów.

Prawo, jako fundamentalny element społeczeństwa, jest złożonym systemem norm i reguł, które regulują nasze interakcje, zachowania i decyzje. Jest niezbędne dla utrzymania porządku, sprawiedliwości i równości, stanowiąc podstawowy filar każdego zorganizowanego społeczeństwa. Jego rola wykracza jednak daleko poza prostą regulację – prawo jest także narzędziem ochrony praw podstawowych człowieka, zabezpieczającym jednostki przed arbitralnymi decyzjami i nadużyciami. Jest to zadanie o ogromnej wadze i odpowiedzialności, którego skuteczne wypełnianie zależy w dużej mierze od sposobu, w jaki prawo jest rozumiane i zrozumiane. W niniejszym eseju skupimy się na zbadaniu tych dwóch aspektów – rozumienia i zrozumienia prawa. Chociaż na pierwszy rzut oka mogą wydawać się synonimami, różnica między nimi jest kluczowa.

Rozumienie prawa odnosi się do zdolności do zrozumienia i interpretacji tekstu prawnego[1]. Jest to nieodzowny element każdej praktyki prawnej i podstawa dla właściwego stosowania prawa. Rozumienie prawa zaczyna się od zrozumienia języka prawnego – specyficznego rodzaju języka, który jest zarówno precyzyjny, jak i skomplikowany, pełen specjalistycznej terminologii i konkretnych fraz, które mają ściśle określone znaczenie w kontekście prawa.

Rozumienie prawa to jednak nie tylko kwestia języka. To także kwestia zrozumienia struktury prawa, jego hierarchii i zależności między różnymi normami prawnymi. Prawo nie jest jednolitym blokiem.  To skomplikowany system, w którym różne normy i reguły oddziałują na siebie, wpływając na interpretację i zastosowanie poszczególnych przepisów.

Rozumienie prawa to także proces interpretacji prawa, który pozwala na dostosowanie abstrakcyjnych przepisów prawnych do konkretnych przypadków i sytuacji. Hermeneutyka prawnicza, czyli nauka o interpretacji prawa, oferuje szereg metod i zasad, które pomagają prawnikom w tym procesie. Każda z metod dostarcza innych narzędzi i perspektyw, które mogą być stosowane w procesie interpretacji prawa.

Rozumienie prawa ma kluczowe znaczenie dla stabilności systemu prawnego. Prawo musi być przewidywalne, aby mogło skutecznie regulować społeczeństwo, a to zależy od spójności jego interpretacji i stosowania. Bez jednolitego rozumienia prawa jego skuteczność jako narzędzia społecznego zostaje podważona.

Rozumienie prawa jest także niezbędne dla właściwej aplikacji przepisów. Bez zdolności do zrozumienia i interpretacji prawa prawnicy nie mogliby prawidłowo doradzać, sądy nie mogłyby sprawiedliwie rozstrzygać sporów, a organy administracji publicznej wykonywać swoich obowiązków.

Jednak rozumienie prawa ma swoje granice. Tekst prawny, nawet najbardziej precyzyjnie napisany, może być niejasny lub wieloznaczny. Prawo często musi być interpretowane w kontekście, co może prowadzić do różnych interpretacji tego samego przepisu. Odmienne metody interpretacji mogą prowadzić do różnych wyników, a nawet niewielkie różnice mogą mieć duże skutki w praktyce prawnej. Te niejasności i różnorodność interpretacji mogą stwarzać niepewność prawną, która z kolei może podważać zaufanie społeczeństwa do systemu prawnego i jego zdolność do sprawiedliwego rozwiązywania sporów.

Dodatkowo, granice rozumienia prawa mogą wynikać z niezgodności między różnymi przepisami prawnymi. Konflikty, w których dwie lub więcej norm prawnych wydają się wskazywać na różne wyniki w danym przypadku, są powszechnym problemem w prawie. Rozwiązanie takich spraw często wymaga nie tylko rozumienia prawa, ale także zrozumienia celów i wartości, które prawo ma za zadanie promować.

Zrozumienie prawa zaczyna się od zrozumienia wartości i celów, które prawo ma na celu promować. Prawo nie jest neutralne – jest wyrazem pewnych wartości społecznych i ma na celu ich realizację. Te wartości i cele mogą obejmować sprawiedliwość, równość, wolność, bezpieczeństwo, a także ochronę praw podstawowych człowieka. Ich zrozumienie jest kluczowe zarówno dla pojęcia prawa jako całości, jak i dla interpretacji poszczególnych przepisów.

Prawo nie jest abstrakcyjnym systemem – jest narzędziem, które jest używane w rzeczywistym świecie, z konkretnymi skutkami dla osób i społeczności. Zrozumienie prawa wymaga zatem zrozumienia tych realiów – kontekstu społecznego, historycznego i politycznego, w którym prawo działa. Wymaga to także empatii i moralnej świadomości, która pozwala prawnikom zrozumieć wpływ ich decyzji prawnych na życie jednostek.

Moralność prawników i ich zrozumienie prawa są ściśle powiązane. Prawo nie jest tylko kwestią technicznej kompetencji – jest także kwestią moralnej odpowiedzialności. Prawnicy, jako strażnicy prawa, mają moralną odpowiedzialność za to, jak interpretują i stosują prawo. Ich zrozumienie prawa musi obejmować nie tylko opanowanie literału prawnego, ale także zrozumienie celów i wartości, które ma ono promować oraz skutków decyzji prawnych dla osób i społeczności.

Elastyczność systemu prawnego jest także kluczowym aspektem zrozumienia prawa. Prawo nie jest niezmienne – musi być w stanie dostosować się do zmieniających się warunków i potrzeb społecznych. Zrozumienie prawa wymaga więc zdolności do zrozumienia tych zmian i do dostosowania interpretacji i stosowania prawa do tych nowych realiów.

Zrozumienie prawa ma kluczowe znaczenie dla jego roli w społeczeństwie. Prawo jest nie tylko systemem reguł – jest także narzędziem społecznym, które może być używane do promowania sprawiedliwości, równości, bezpieczeństwa i innych wartości społecznych. Bez zrozumienia wartości i celów, które prawo ma na celu promować oraz kontekstu, w którym prawo działa, prawo nie może skutecznie pełnić swojej roli społecznej.

Na koniec, zrozumienie prawa ma szczególne znaczenie dla poprawy efektywności prawa. Prawo musi nie tylko być zrozumiałe i przewidywalne, ale także efektywne – musi skutecznie regulować społeczeństwo i rozwiązywać spory. Zrozumienie prawa – jego celów, wartości, kontekstu i skutków – jest kluczowe dla osiągnięcia tej efektywności.

Nie należy przy tym zapominać o szczególnej charakterystyce systemu prawnego i tworzących go norm prawnych, które to cechuje między innymi sformalizowanie, wymagające wcześniej wspomnianej interpretacji; istnienie sankcji czy związek z państwem, chociażby na poziomie tworzenia czy egzekwowania. Dlatego też od co najmniej kilku stuleci tematyka powiązania norm prawnych z innymi normami społecznymi, w szczególności na przykład moralnymi, stanowi przedmiot debat filozoficzno-prawnych. Z jednej bowiem strony europejska kultura prawna wyodrębnia prawo jako byt niezależny od innych systemów, z drugiej zaś, mimowolnie, biorąc pod uwagę jego cel i źródło, absorbuje ono zmiany wartości społecznych. To ostatnie zaś najbardziej widoczne jest właśnie w przypadku podstawowych praw człowieka.

Opisując powyższe, pamiętać trzeba przede wszystkim o różnicy znaczenia pojęcia zasad prawa oraz wartości. Te pierwsze stanowią nośniki pośrednio lub wprost chronionych wartości, łączących system prawa z innymi systemami normatywnymi. Wyznaczają zatem kierunek działań prawodawcy i przyszły sposób interpretacji prawa w różnych kontekstach. Charakteryzuje je więc doniosłość hierarchiczna, funkcjonalna, a także aksjologiczna.

Obowiązujące w obecnej rzeczywistości wymiary systemu prawnego to: prawo międzynarodowe, europejskie oraz krajowe. Owa multicentryczność widoczna jest wyraźnie w kontekście rozumienia i zrozumienia praw człowieka. Przejawia się ona chociażby w fakcie, iż ośrodki zewnętrzne w stosunku do danego państwa mogą podejmować wiążące decyzje na obszarze konkretnego kraju. Zatem choć prawodawca powinien dążyć do możliwie jak najmniejszej sprzeczności obowiązującego prawa jako całości, nieuniknione jest występowanie kolizji między normami, zasadami i wymiarami systemu prawnego. Są one obserwowane na poziomie legislacyjnym – na przykład zasady i normy różnorodnie rozumiane i wdrażane na gruncie samej treści poszczególnych przepisów lub/i w szerszym kontekście – chociażby różnorodność orzecznictwa ETPC, TSUE i sądów krajowych.

Definiując kolizję, inaczej zbieg norm prawnych, jako przypadek wystąpienia sytuacji o takich samych okolicznościach i adresatach wchodzących w zakres kilku różnorodnych norm prawnych, problemem okazuje się nie samo jej zaistnienie, a radzenie sobie z nią. Rodzi to bowiem wiele pytań – zarówno o rozumienie, jak i zrozumienie prawa, a więc o konkretne konsekwencje prawne wobec danej jednostki.

Remedium na powyższe, na potrzeby praktyki prawa, stanowią przede wszystkim reguły kolizyjne. Wśród nich wymienić można trzy podstawowe, ogólne, silnie zakorzenione w logice prawniczej: nadrzędność ustawy nadrzędnej nad podrzędnymi, przepisów szczególnych nad ogólnymi oraz uchylenie mocy ustawy obowiązującej wcześniej przez ustawę późniejszą. Wspomniana wcześniej multicentryczność prawa, wynikająca z trzech porządków – międzynarodowego, europejskiego i krajowego – w szczególności w obszarze praw człowieka, poszerza jednak ryzyko sytuacji kolizyjnych.

Z doktryny i orzecznictwa TSUE wynika niezapisana wprost w regulacjach unijnych zasada pierwszeństwa prawa unijnego, wywodząca się z założenia o spójności i odrębności, a tym samym racjonalności porządku wspólnotowego[2]. Zwrócenia uwagi wymaga przy tym także fakt, iż nie zawsze jedyną drogą rozwiązania kolizji norm prawnych jest, nierzadko wynikająca ze stosowania powyżej wymienionych reguł, eliminacja jednej z norm, według schematu wszystko albo nic. Osadzone aksjologicznie zasady i metanormy, niewyznaczające wprost wzoru zachowania, stanowią swoistą wskazówkę, implikując możliwość rozwiązania problemu poprzez ważenie i balansowanie zasad, w szczególności w kontekście danej sytuacji. Fragmentaryczność realizacji zasad często bowiem oznacza uzyskanie pierwszeństwa jednej z nich lub uwzględnienia obu jednocześnie w konkretnym stanie faktycznym, co stanowi skutek odpowiedniego zrozumienia prawa.

Niejednokrotnie taka sytuacja ma właśnie miejsce w przypadku poszczególnych praw człowieka, jako zasad o szczególnej doniosłości – nie tylko hierarchicznej, lecz także aksjologicznej. Nadto w ich przypadku istotne są nie tyle same normy, co skutki ich zastosowania w poszczególnych systemach prawnych. Dlatego też uniwersalne schematy rozwiązywania kolizji można tu odnaleźć przede wszystkim w orzecznictwie ETPC czy TSUE, ułatwiającym praktyczne zrozumienie poszczególnych podstawowych praw i wolności człowieka. Z drugiej jednak strony, ze względu na wspomnianą wcześniej ogólność metanorm, niewskazujących jednoznacznych zachowań, owe schematy często ograniczają się jedynie do tzw. klauzul generalnych, umożliwiających wdrożenie lokalnych wartości i wynikającej z nich drogi postępowania[3].

W powyższym kontekście wspomnieć można chociażby o samym rozróżnieniu pojęć prawa i wolności. Prawo będzie oznaczało tu uprawnienie jednostki, a więc obowiązek takiego postępowania państwa, aby konkretna jednostka mogła go zrealizować. Wolność natomiast to określenie osadzone zarówno w kontekście filozoficznym, moralnym, jak i prawnym. Znaczenie filozoficzne jest jednak szersze, obejmuje także godność jednostki, stanowiącą najbardziej niezbywalne prawo człowieka. W ściśle prawnej interpretacji ogranicza się do umożliwienia nieskrępowanego podejmowania decyzji zgodnie z własnym wyborem, którego to granice ustanawiają normy prawne. Te ostatnie zaś powinny wynikać właśnie ze wspomnianego już, odpowiedniego ważenia norm, zakotwiczonego w zasadzie proporcjonalności, umożliwiającej w razie konfliktu wartości wybór tych donioślejszych, a zatem bardziej adekwatnych w kontekście konkretnej sytuacji. Próba ich wyznaczenia może opierać się nadto na analizie orzecznictwa, chociażby ETPC czy TSUE oraz doktryny prawa.

Choć różnica pomiędzy rozumieniem i zrozumieniem prawa jest kluczowa, mimo pozornej synonimiczności tych pojęć, nieodzowne jest ich współistnienie podczas stosowania prawa jako narzędzia społecznego, mogącego lepiej i skuteczniej służyć ochronie praw podstawowych człowieka. Jednakowo istotne jest bowiem rozumienie treści poszczególnych norm prawnych, a zatem przede wszystkim poszczególnych przepisów, nierozerwalnie połączone z ich interpretacją, również przy wzięciu pod uwagę określonego kontekstu, jak i zrozumienie metanorm, a więc ogólnych zasad, odzwierciedlających promowane przez prawo cele i wartości. Mimo mnogości rozważań filozoficzno-prawnych nad samym powiązaniem prawa i moralności bądź jego brakiem, nie mniej istotna jest tu także świadomość moralnej odpowiedzialności prawników jako strażników prawa. Decyzje prawne przez nich podejmowane wpływają bowiem na wolność i życie poszczególnych jednostek, a w szerszym kontekście również na zrozumienie, a więc i stosowanie prawa w praktyce, oparte na jego nadrzędnych wartościach.

 

Literatura:

  1. Bator A. Filozofia prawa. Wybrane zagadnienia, Warszawa 2007.
  2. Kalisz A.: Rozwiązywanie kolizji norm i zasad w kontekście praw człowieka. Uwagi teoretycznoprawne, [w:] Biłgorajski A. [red.]: Wolność wypowiedzi versus wolność religijna. Studium z zakresu prawa konstytucyjnego, karnego i cywilnego, Warszawa 2015.
  3. Zirk-Sadowski M., Hermeneutyka i teoria prawa, Warszawa 2009.
  4. Wyrok TSUE z 15.7.1964 r. w sprawie Flamingo Costa v. ENEL, 6/64, ECR 1141.
  5. Wyrok TSUE z 17.12.1790 r. w sprawie Internationale Handelsgesellschaft mbH v. Einfuhr – und Vorratsstelle für Getreide und Futtermittel, 11/70 [1970], ECR 1125.

 

[1] Zirk-Sadowski M., Hermeneutyka i teoria prawa, Warszawa 2009; Bator A., Filozofia prawa. Wybrane zagadnienia, Warszawa 2007.

[2] M.in.: wyrok TSUE z 15.7.1964 r. w sprawie Flamingo Costa v. ENEL, 6/64, ECR 1141; wyrok TSUE z 17.12.1790 r. w sprawie Internationale Handelsgesellschaft mbH v. Einfuhr – und Vorratsstelle für Getreide und Futtermittel, 11/70 [1970], ECR 1125.

[3] Kalisz A.: Rozwiązywanie kolizji norm i zasad w kontekście praw człowieka. Uwagi teoretycznoprawne, [w:] Biłgorajski A. [red.]: Wolność wypowiedzi versus wolność religijna. Studium z zakresu prawa konstytucyjnego, karnego i cywilnego, Warszawa 2015.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Jak wprowadzić prawo w XXI wiek? :)

Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo?

Nie ulega wątpliwości, że polskie prawo wymaga pilnej reformy. Obserwując aktualny przebieg życia politycznego, za najbardziej palącą potrzebę w tej dziedzinie, należałoby zapewne uznać powrót do państwa praworządnego. Wprowadzenie odpowiednich mechanizmów wyboru sędziów, naprawa marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego, czy też uzależnienie od siebie poszczególnych rodzajów władz należy postrzegać jako cel sam w sobie. Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo? Aby w ogóle mówić
o reformie systemu prawa, należy najpierw zdiagnozować jego podstawowe problemy. Dopiero gdy znajdziemy ich rozwiązania, możemy zaczynać jakąkolwiek reformę.

Nie jest tak, że do 2015 roku (tj. kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego) system prawa, czy też wymiar sprawiedliwości działał w sposób idealny, natomiast po 2015 roku nagle upadł. Smutna prawda jest taka, że już od dłuższego czasu zarówno w samym prawie, jak też w systemie jego stosowania wiele rzeczy nie działa tak jak należy, natomiast władza jedynie wykorzystała do własnych celów erozję zaufania do tego właśnie systemu. Nie trzeba chyba dodawać, że od 2015 roku wcale się on nie polepszył, a wręcz przeciwnie – uległ znacznemu pogorszeniu. Co więcej, niemal każdego dnia kompromitowane są filary tego systemu, takie jak Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny. Niezależnie od wojny „na górze” postępowania jednak dalej ciągną się latami, przepisy są niezrozumiałe, wizyta w sądzie dla zwykłego „Kowalskiego” to wciąż strach i ostateczność. Przychodząc przed oblicze wymiaru sprawiedliwości właściwie nie wiadomo, czego mamy się spodziewać. Oczywiście nie można demonizować, że system ten znajduje się w jakiejś ogromnej zapaści, uniemożliwiającej funkcjonowanie. Jeśli jednak mamy cokolwiek poprawiać, trzeba spojrzeć na problem z perspektywy szarego obywatela.

Problem nie dotyczy tylko kwestii niedostatecznej edukacji społeczeństwa, która w zakresie prawa jest wyjątkowo nikła, kończąc się najczęściej na wyniesionej z WOS-u hierarchii jego źródeł. W praktyce wiedzę w zakresie prawa obywatel nabywa dopiero próbując załatwić sprawy urzędowe, czy też będąc uczestnikiem postępowania sądowego. Rzecz jednak w tym, że stawiając się w urzędzie, na policji, czy też przed sądem, obywatela wcale nie próbuje się uświadamiać o dotyczących go prawach. Istniejące obecnie pouczenia należy natomiast potraktować jako pewnego rodzaju ponury żart, służący nie obywatelom, natomiast zapewnieniu wymówki, że gdyby strona je przeczytała, to przecież miałaby świadomość swoich uprawnień. Pouczenia te to jednak nic innego, jak bezładnie przepisany maleńką czcionką wyciąg ze wszelkich potencjalnie istotnych przepisów postępowania, bez jakiegokolwiek wytłumaczenia ich sensu albo wskazania, co jest dla strony najbardziej istotne. Po jego przeczytaniu najczęściej, odbiorca będzie wiedział dokładnie tyle samo, co przed lekturą. Znamienne jest w tym, że coś tak banalnego jak wzory pouczeń przez lata nie zostały dostosowane do poziomu wiedzy i świadomości modelowego obywatela. Inna sprawa, że nikt, co do zasady, nie próbuje tych pouczeń obywatelowi tłumaczyć.

Kolejnym zarzutem w kierunku systemu prawa jako takiego jest budowanie go w sposób możliwie utrudniający życie stronom, natomiast ułatwiający życie urzędnikom. Podstawowym zastrzeżeniem w tym zakresie jest w mojej ocenie oparcie systemu spraw tak w sądach, urzędach, policji, jak też w prokuraturze na statystyce. W całym systemie prawa przestaje już chodzić o rozwiązanie sprawy człowieka, którzy przychodzi do sądu lub prokuratury z własnym istotnym życiowym problemem, natomiast zgadzać się musi się ilość rozpoznanych spraw i urzędnowe wytyczne. Sztandarowym przykładem powyższego było chyba wprowadzenie systemu „losowania spraw” do takich czynności technicznych jak postępowanie klauzulowe, gdzie podstawowym wysiłkiem sądu pozostaje zasadniczo przybicie pieczątki. Konsekwencje powyższego widać także w praktyce przy zwrotach różnorakich pism, czy odmowach wszczęcia postepowań karnych końcem roku. Wiele do życzenia pozostawia zresztą także sam system „losowania spraw”, oparty na niezrozumiałym dla obywatela (jak i każdej innej osoby) algorytmie wyboru osoby, która zajmie się naszą sprawą.

Dość znamienne pozostaje też, że osoba, która poszukuje profesjonalnej pomocy prawnej, stawiana jest obecnie w sytuacji dalece gorszej aniżeli osoba z tej pomocy niekorzystająca. Jakkolwiek pewne wymogi stawiane tzw. profesjonalnym pełnomocnikom mają swoje uzasadnienie, tak też w realnym życiu przeważają absurdy i utrudnienia. Proces sądowy, z próby poszukiwania prawdy materialnej, przeradza się w zbiór formułek i zwrotów powtarzanych w określonym momencie i określonej kolejności. Tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie dla rozstrzygnięcia sporów.

Bywa też tak, że prawo, a niestety często też osoby stosujące prawo, mają problem z ochroną osób lub grup znajdujących się w słabszej sytuacji. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że wielokrotnie na pierwszym miejscu zwykle znajduje się instytucja, a na dalszym obywatel. Abstrahując już od obecnej, wyniesionej do granic absurdu, ochrony osób sprzyjających władzy przez organy ścigania. Prawo konsumenckie, ubezpieczenia społeczne, spory z organami państwa, ochrona służb mundurowych, stosunki najemców i wynajmujących – to tylko niektóre zagadnienia, które można by przypisać do tej grupy.

Najbardziej aktualnym chyba przykładem pozostają tu sprawy frankowe. Stopień ich skomplikowania i generowanie przez system nowych problemów pokazały słabość ochrony obywatela przed silniejszymi podmiotami. Znamiennym pozostaje fakt, że nieuczciwość oraz brak należytego nadzoru nad działaniem sektora finansowego jest obecnie karana przede wszystkim dzięki interpretacji europejskich instytucji sądowych (wyrokom Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej). Pomimo że Polska weszła do Unii Europejskiej 1 maja 2004 roku, nie sposób nie odnieść wrażenia, że prawo konsumenckie stosowane jest nadal wybiórczo. Świadczą o tym choćby podejmowane próby złagodzenia licznych stanowisk i sankcji proponowanych TSUE na korzyść banków. Zamiast rozwiązać problem, poszukuje się na siłę złotych środków, które mają zapewnić „przetrwanie” instytucjom bankowym. Instytucjom, które same na siebie sprowadziły kryzys, oferując toksyczne produkty, wbrew wszelkim ostrzeżeniom i rekomendacjom. Powyższe zachęca oczywiście do dalszych naruszeń, a proces dochodzenia sprawiedliwości oparty jest na strategii minimalizowania strat sektora finansowego.

Nie trzeba chyba dodawać, że takie „podejście” do tej problematyki godzi w zaufanie obywatela do systemu prawa, jako tego, który staje w pierwszej kolejności po stronie silniejszego i bogatszego. Czy sprowadzenie ochrony słabszych do spraw frankowych stanowi uproszenie? Pewnie tak, bo problem jest znacznie bardziej złożony, jednak dla zwykłego Kowalskiego, właśnie takie sprawy decydują o zaufaniu do wymiaru sprawiedliwości.

Problemem, który wymaga równie pilnej reformy, jest kwestia racjonalności stosowania prawa. Niedawno czytaliśmy o uniewinnieniu dyscyplinarnym sędziego, który zastosował przepis pozwalający na zwrot świadkowi realnego kosztu podróży, zamiast kosztu ustalonego przez przepis. Fakt, że postępowanie to było w ogóle prowadzone dowodzi, na jakim poziomie absurdu się znajdujemy. Bohaterem w tych dziwnych czasach staje się człowiek, który stosuje zdrowy rozsądek. Innym, zwłaszcza mi bliskim aspektem pozostaje kwestia pomocy prawnej za sprawy z urzędu. Od wielu lat „nierozwiązywalnym” problemem pozostaje całkowicie nieracjonalne zróżnicowanie poziomów wynagrodzeń pełnomocnika z urzędu i z wyboru. Naturalnie pewną arogancją byłaby tutaj argumentacja, że stanowi to jeden z najistotniejszych aspektów prawa. Niewątpliwie jednak zagadnienia, które pojawiają się przy okazji tego problemu, już z całą pewnością są istotne dla wszystkich. Jak bowiem zareagować ma obywatel, który pomimo oczywistych niesprawiedliwości systemu dalej traktowany jest jako intruz i pieniacz? Jak wytłumaczyć obywatelowi, że przepis identyczny, jak wcześniej usunięty, może dalej być stosowany zgodnie z prawem? Jak racjonalnie uznać, że pomimo zapadnięcia wyroku, nie można skorzystać z jego skutków?

Ostatecznie, pomimo, że od 20 lat jesteśmy świadkami rewolucji informatycznej, dalej wiele oczywistych czynności pozostaje niemożliwych bez wychodzenia z domu. Pewnym koniecznym przyspieszeniem okazała się epidemia COVID-19. Niemniej jednak w dalszym ciągu złożenie pozwu za pośrednictwem e-maila, elektroniczna i wiążąca korespondencja z sądem lub urzędem, czy też przeglądanie elektronicznych akt sprawy pozostają dalece poza zasięgiem systemu prawa. Znamiennym pozostaje, że stworzone zostały systemy elektroniczne, które pozwalają w sposób skuteczny doręczyć obywatelowi korespondencję za pośrednictwem komputera. Nie powstały natomiast takie systemy, które pozwalają doręczyć obywatelowi korespondencję w stronę przeciwną. Znów pojawia się pytanie – komu próbujemy ułatwić życie – obywatelowi czy urzędnikom?

Podsumowując, aby wprowadzić prawo w XXI wiek, obywatel w zetknięciu z systemem musi przestać być traktowany jako zło konieczne. To przecież obywatel i jego podatki ten system utrzymują i powinny stanowić jego centrum. Jakkolwiek osobiście patrzę na ten aspekt przez pryzmat własnego zawodu, rzeczywista reforma systemu prawa musi się rozpocząć się od nastawienia jego przedstawicieli. Potencjalne instytucje chroniące prawa obywateli muszą przestać istnieć tylko dla siebie lub być poddane wpływom politycznego lub instytucjonalnego lobby. Prawo, a przede wszystkim system jego stosowania, powinien być przede wszystkim zmianą jakościową. Systemem, który przejdzie z obsługi petenta w kierunku obsługi klienta. Może cieszyć, że jest wiele osób, które w praktyce stosują taką filozofię. Przeraża jednak fakt, że większa część systemu mieli młyny sprawiedliwości powoli.

_____

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Polska i Węgry kontra praworządność i fundusze unijne [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Gabora Halmaiego, profesora w Katedrze Prawa Konstytucyjnego Porównawczego oraz kierownika Studiów Podyplomowych na Wydziale Prawa w Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute), z którym rozmawia o praworządności, funduszach unijnych oraz sytuacji społeczno-politycznej na Węgrzech i w Polsce.

Leszek Jażdżewski: Czy Węgry i Polska spełniają warunki bycia w Unii Europejskiej?

Gabor Halmai

Gabor Halmai: Krótka odpowiedź brzmi: na pewno nie. Na Węgrzech od 2010 roku, kiedy to Viktor Orbán rozpoczął pierwszą kadencję na stanowisku premiera z większością dwóch trzecich głosów dla partii Fidesz; a w Polsce od 2015 roku Artykuł 2 Traktatu Europejskiego, który reguluje najważniejsze wartości UE, jest systematycznie naruszany przez te dwa państwa. Robią to na różne sposoby i w różnym stopniu, ale z pewnością nie spełniają wymogu praworządności. W przypadku Węgier posunąłbym się nawet trochę dalej i powiedziałbym, że to państwo nie jest już demokracją.

Moim zdaniem demokracja oznacza przeprowadzanie wyborów, których wyniki nie są z góry pewne. Tymczasem kwietniowe wybory parlamentarne na Węgrzech pokazały, że wynik był z góry przesądzony. Partia Fidesz Viktora Orbana nie mogła zostać pokonana przez zjednoczoną opozycję. Nie oznacza to, że opozycja nie popełniła żadnych błędów w kampanii wyborczej, ale raczej, że od 2014 roku pole gry jest tak nierówne, że na Węgrzech nie ma już demokratycznych wyborów.

Pod tym względem sytuacja w Polsce jest inna. Wydaje się, że w dalszym ciągu istnieje tu możliwość wygrania przez opozycję wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

European Liberal Forum · Ep113 Poland and Hungary versus the rule of law and EU funds with Gabor Halmai

To bardzo mocne słowa. Czy możemy postawić granicę, kiedy powinniśmy zacząć traktować te państwa jako niedemokratyczne? Jaki system możemy obecnie zaobserwować na Węgrzech – czy jest to konkurencyjny autorytaryzm czy autokratyczny legalizm? Wiem, że nie jest Pan zwolennikiem terminu „demokracja nieliberalna”, czy może Pan wyjaśnić dlaczego?

Nie sądzę, żeby te etykiety miały aż tak duże znaczenie. Zacznę od stwierdzenia, że ​​„demokracja nieliberalna”, termin ukuty i używany od samego początku przez Viktora Orbana w jego niesławnym przemówieniu z lata 2014 roku, ma na celu zamaskowanie obowiązującego systemu jako wciąż „demokracji”, ale nieliberalnej. Moim zdaniem, nie zagłębiając się w szczegóły naukowe, powinniśmy przyjrzeć się definicji „demokracji” autorstwa Jurgena Habermasa, jako systemu praktykującego praworządność i ochronę praw podstawowych. W tym względzie kraje, które nie spełniają minimalnych gwarancji praw podstawowych (jak w przypadku Węgier) lub niektórych elementów praworządności, nie mogą być uważane za „demokracje”.

Nie mówiąc już o węgierskim systemie wyborczym, który – od początku drugiej dekady XXI wieku i pierwszego zwycięstwa partii Fidesz w ówczesnym demokratycznym procesie wyborczym – jest zmanipulowany. Jest to nie tylko niesprawiedliwe, ale także nie daje możliwości wygranej partiom opozycyjnym. To wciąż rodzaj konkurencyjnego systemu autokratycznego, ale żeby było jasne, na Węgrzech nie ma już szans na to, aby jakakolwiek inna partia wygrała z Fideszem.

W Polsce sytuacja jest inna. „Demokratyczne osuwanie się” zaczęło się około pięć lat później. Partia rządząca w dużej mierze korzysta z podręcznika stworzonego przez Viktora Orbana – zaczynając od demontażu kontroli sądowej Trybunału Konstytucyjnego, wypełniając Trybunał Konstytucyjny swoimi ludźmi i spowalniając sądy powszechne licznymi prawami uchwalonymi przez rządzącą większość. Oznacza to, że w Polsce również brakuje głównych gwarancji praworządności – jedną z nich jest z pewnością niezawisłe sądownictwo.

Dlatego oba kraje są do siebie w tym względzie bardzo podobne – zarówno sądy konstytucyjne, jak i powszechne są obsadzone. Główni gracze w sądownictwie są powoływani wyłącznie przez rząd.

W opublikowanym rok temu „Illiberalism in East-Central Europe” opisał Pan nieliberalnych ideologów, w tym Ryszarda Legutko w Polsce i Andrása Láncziego, węgierskiego Orbano-propagandystę. Czy mógłby Pan rozwinąć argumenty antyliberalne – promowane zwłaszcza przez premiera Orbana, ale także prokaczyńskich ideologów – kwestionujące koncepcję liberalnej demokracji? Na przykład Viktor Orban stwierdza, że ​​jest ona niezgodna z założeniami „demokracji” jako takiej i porównuje ją do komunizmu. Dlaczego liberalizm stał się tak kruchy w Europie Środkowo-Wschodniej?

Analizując przemówienie Viktora Orbana z 2014 roku, w którym określił węgierski reżim jako „nieliberalny”, zauważamy, że jego głównym argumentem było to, że jego reżim nie skupiał się na prawach jednostki, ale raczej na prawach społeczności. Innymi słowy, próbował odróżnić te pierwsze od praw niektórych grup. Jednak w liberalnym otoczeniu oba te elementy są kluczowymi składnikami liberalnej demokracji.

Liberalna demokracja nie może istnieć bez gwarancji praw podstawowych – zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Podobnie demokracja jako taka. Na szczęście w Europie Zachodniej nieliberałowie wciąż pozostają w opozycji – jak pokazały choćby francuskie wybory prezydenckie w 2022 roku. Mimo to cieszą się oni znacznym poparciem.

Z drugiej strony osuwanie się liberalizmu w regionie (zwłaszcza w Europie Wschodniej i Środkowej, ale także w innych częściach świata) ma swoje źródła w początkach przemian demokratycznych w latach 1989-1990. Polska i Węgry były wówczas prekursorami tych procesów. Jedną z obietnic tamtych czasów było przekształcenie systemu autokratycznego w gospodarkę rynkową, rządzoną prawem z gwarantowanymi prawami podstawowymi.

Co więcej, standard życia miał poprawić się i dorównać poziomowi zachodnioeuropejskiemu. W przypadku Węgier chodziło o dogonienie sąsiedniej Austrii – kraju, który już od lat 80. stał się punktem odniesienia, gdyż Węgrzy mogli pojechać do Austrii i zobaczyć istniejące różnice na własne oczy. I ta obietnica „dogonienia” Zachodu najwyraźniej nie została spełniona. Spowodowało to rozczarowanie – nie tylko rozwojem gospodarczym lub jego brakiem, ale także liberalno-demokratycznym otoczeniem instytucjonalnym nowo wprowadzanych systemów demokratycznych.

Innymi słowy, po czterdziestu latach autorytarnych rządów na Węgrzech, w Polsce i innych krajach regionu nowopowstałe instytucje (takie jak sądy konstytucyjne) miały oczywiście pewne znaczenie dla zwykłych ludzi, ale poziom życia miał jeszcze większe. Ich ogólne rozczarowanie doprowadziło do rozczarowania samą liberalną demokracją.

Musimy zrozumieć, że w regionie, z wyjątkiem Czech, większość państw miała bardzo ograniczone tradycje demokratyczne przed czasami komunizmu. Dlatego osuwanie się liberalnej demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej, wywodzący się od osób, które posługują się populistyczną retoryką, by promować antyliberalne argumenty przeciwko liberalnemu systemowi demokratycznemu w ogóle, odniosło sukces. W przypadku Polski są pewne niewielkie różnice – rząd PiS wprowadza też bardzo popularne reformy i polityki społeczne (np. 500 zł+ na każde dziecko).

Premier Orban nie robi tego na Węgrzech. Jedyne, co robi w tym zakresie, to tak zwana „gospodarka oparta na pracy”, która zapewnia minimalny standard życia osobom, które w przeciwnym razie mogą popaść w bezrobocie – to bardzo minimalny poziom opieki społecznej. Mimo to system węgierski wydaje się być bardzo atrakcyjny dla wielu wyborców – czego dowodzą kwietniowe wybory.

Populistyczne argumenty przemawiają do wyborców w państwie lub regionie, w którym kultura lub tradycje demokratyczne nie były tak naprawdę ugruntowane. Co więcej, podczas wiosennych wyborów na Węgrzech wojna na Ukrainie z pewnością przyczyniła się do tego, że Fidesz po raz kolejny uzyskał większość dwóch trzecich głosów. Viktor Orbán posługiwał się populistyczną retoryką, odnosząc się do bezpieczeństwa ludzi i bezpieczeństwa w ogóle, twierdząc, że nie ma potrzeby dawać żadnych oznak solidarności – ani nawet by potępiać rosyjską agresję. Ta narracja okazała się skuteczna. Inaczej było w Polsce, która okazała ogromną solidarność z Ukraińcami. Dlatego w uproszczeniu, populistyczna retoryka – stosowana w otoczeniu bardzo słabej demokratycznej kultury politycznej – może zrobić ogromną różnicę.

Wydaje się dość zaskakującym, że te antyliberalne ruchy pojawiły się tak późno w naszym regionie, biorąc pod uwagę, jak słabe były nowe demokracje po 1989 roku. W okresie przejściowym jednym z powodów, dla których udało im się wprowadzić kapitalizm rynkowy i liberalną demokrację, był być może – jak wskazują Stephen Holmes i Ivan Krastev, tzw. „wiek imitacji.” Silna tendencja do tworzenia demokracji – obecnych w świecie zachodnim – ale bez „narodów”, na których miały się opierać te instytucje i tradycje. Czy to rzeczywiście jedna z przyczyn osłabienia demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej? Czy wiąże się to również z osłabieniem idei liberalnych na Zachodzie? Wydaje się, że z czasem społeczeństwa wschodnie coraz mniej chętnie naśladują rozwiązania zachodnie. Czy skończył się zatem okres naśladowania Zachodu?

Szczerze mówiąc, nie jestem wielkim fanem tej teorii naśladownictwa, wysuwanej przez moich przyjaciół jako kluczowego powodu osuwania demokracji. Z jednej strony nie sądzę, by nie było alternatywy dla liberalno-demokratycznego zwrotu, który obserwowaliśmy w regionie. Istniało kilka sił politycznych, które opowiadały się za odmiennymi stanowiskami – wśród nich bardzo silne były dawne partie komunistyczne, które przekształciły się w partie socjaldemokratyczne, promujące bardziej rozwiązania socjaldemokratyczne niż liberalne. W latach 1989-90 pojawiły się także pewne mniejszościowe podejścia „trzeciej drogi”.

Moim zdaniem najważniejsze jest to, że naprawdę nie wyobrażam sobie innych realnych alternatyw na tamten okres, jak tylko wprowadzenie jakiejś formy systemu demokratycznego. To nie była imitacja. Gdyby tak było, można by też stwierdzić, że po II wojnie światowej i w latach 70. Niemcy, Hiszpania i Portugalia też naśladowały liberalną demokrację konstytucyjną, bo też stosowały ten sam system – ale bez wyzwań, z jakimi zmagały się państwa Europy Wschodniej. Dlatego to nie sam system jest przyczyną osuwania się demokracji.

Z pewnością sposób, w jaki została wprowadzona demokracja liberalna, przyczynił się do kryzysu w jakim się obecnie znajduje. Mianowicie duży nacisk położono na instytucjonalną oprawę systemu – wprowadzenie nowego trybunału konstytucyjnego, rzecznika praw obywatelskich i innych elementów. Jednocześnie nie istniała kultura konstytucyjna i polityczna, która jest niezbędna, aby takie zmiany były skuteczne. W rezultacie powstał instytucjonalny szkielet liberalnej demokracji, ale w społeczeństwie istniało bardzo mało niezbędnych elementów kulturowych i behawioralnych.

Sposób wprowadzenia tego systemu opierał się na podejściu prawnym. Niektórzy moi koledzy określili to jako „konstytucjonalizm prawny”, bez użycia elementów partycypacyjnych. Ludzi nie pytano tak naprawdę o to, jak należy wprowadzić liberalną demokrację, jakie mechanizmy w jej ramach miałyby się pojawić, jaką rolę powinni odegrać obywatele w procesie urzeczywistniania tego systemu.

Co więcej – i tu wracamy do aspektu ekonomicznego – fakt wprowadzenia demokracji liberalnej niemal od razu wraz z neoliberalną polityką gospodarczą rozczarował wiele osób. Pod koniec komunistycznych rządów (w latach 70. i 80.) ludzie cieszyli się pewnym rodzajem zabezpieczenia socjalnego. Nie było bezrobocia, prawie wszyscy mieli zagwarantowaną podstawę do życia. To jednak zniknęło wraz z wprowadzeniem gospodarki rynkowej i zaniechaniem podjęcia odpowiednich kroków socjaldemokratycznych. Nie było już żadnej gwarancji zabezpieczenia socjalnego. Moim zdaniem jest to główny powód – nie zaś kopiowanie zachodnich instytucji liberalno-demokratycznych, – dla którego obecnie obserwujemy demokratyczny regres w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.

Jaką strategię powinni przyjąć liberałowie na Węgrzech i w Polsce, aby skutecznie zaradzić zjawisku nastrojów antydemokratycznych? Co powinny zrobić instytucje UE i inne państwa członkowskie? Konserwatyści często twierdzą, że liberałowie powinni starać się wtapiać w tłum i trzymać się z dala od takich tematów, jak prawa LGBTQI+ czy dalsza integracja europejska, a zamiast tego lepiej zrozumieć ideologie antyliberalne, aby odnieść sukces. Jednocześnie wydaje się, że wielu europejskich polityków wzbrania się przed podjęciem jakichkolwiek konkretnych działań. Sprawa wydaje się mieć charakter znacznie bardziej polityczny niż prawny.

Niepowodzenie Unii Europejskiej w egzekwowaniu wartości europejskich w tych dwóch krajach wynika z tego, że kwestii tych nie przewidywano na etapie procedur akcesyjnych na początku XXI wieku. Nikt nie przewidział, że będą kraje UE, które po prostu nie będą chciały przestrzegać pewnych podstawowych wartości liberalnej demokracji – m.in. praworządności, praw podstawowych, praw mniejszości. Nie trzeba dodawać, że inne państwa (takie jak Rumunia czy Bułgaria) również czasami borykają się z przestrzeganiem zasad przewodnich UE. Tego nie przewidziano – cały projekt Unii Europejskiej w zakresie nadzorowania przestrzegania tych wartości zwyczajnie nie był ważną częścią struktury UE.

W 2010 roku, kiedy to partia Fidesz Viktora Orbana po raz pierwszy uzyskała 2/3 głosów w parlamencie, liberalno-demokratyczne wartości UE zostały znalazły się na Węgrzech w stanie zagrożenia, co wywołało wielki szok dla społeczności europejskiej. Unia Europejska nie była przygotowana do wykorzystania narzędzi, jakimi dysponuje – na prowadzenie postępowania w sprawie uchybień w stosunku do zobowiązań państwa członkowskiego, które nie przestrzega przepisów czy też Artykułu 7. Co więcej, jeśli chodzi o zachowanie UE wobec tego demokratycznego regresu, aspekty polityczne są często rzeczywiście ważniejsze niż te prawne.

Okazało się, że problem z nadzorem polega nie tyle na braku narzędzi prawnych, a raczej na braku woli politycznej ze strony Unii Europejskiej jako takiej i poszczególnych państw członkowskich. Niektóre z większych państw członkowskich były silnie związane politycznie i gospodarczo z tymi sprawiającymi kłopoty państwami. Na przykład w przypadku Węgier wpływ niemieckiego przemysłu samochodowego na Węgrzech sprawił, że Niemcy (w tym kanclerz Angela Merkel) w zasadzie nie chciały zająć stanowiska wobec nieliberalnej polityki Viktora Orbana.

W Europejskiej Partii Ludowej toczono długotrwałą walkę, kiedy niemieckie kierownictwo (w tym Manfred Weber) niechętnie sankcjonowało pozornie i otwarcie antyliberalnego członka grupy EPL. Wiele lat zajęło im dojście do wniosku, że powinni surowo ukarać węgierską partię członkowską.

Tak więc rzeczywiście istnieje polityczna niechęć UE do podjęcia kroków względem Węgier i Polski. Polska jest znacznie większym krajem, dlatego Unia Europejska nie może sobie pozwolić na podjęcie bardzo surowych działań wobec rządu, który również nie przestrzega unijnych wartości – głównie z powodów politycznych.

Jeśli spojrzymy na ostatnich kilka lat, kiedy Unia Europejska wydawała się bardziej skłonna stanąć w obronie warunkowości wobec tych państw członkowskich, to najprawdopodobniej jest to spowodowane nowymi względami politycznymi i gospodarczymi. Brexit i jego ekonomiczne konsekwencje odegrały ważną rolę w tym procesie, ponieważ UE zdała sobie sprawę, że „starych państw członkowskich” nie stać na wysyłanie ogromnych kwot unijnych pieniędzy – zebranych od podatników z innych państw członkowskich – na karmienie nieliberalnych demokracji. Nie mogą już dokarmiać rządu węgierskiego i jego nieliberalnej polityki, a także dosłownie samego Viktora Orbana i całej jego rodziny, jego kumpli i oligarchów.

Nowe starania o wykorzystanie ekonomicznej warunkowości, zgłoszone w 2021 r. i później, są oznaką uświadomienia sobie przez UE, że nie powinno już dochodzić do marnowania unijnych pieniędzy na państwo, które nie chce przestrzegać nie tylko wartości zapisanych w artykułach traktatów (rządy prawa, demokracja itp.), ale ma całkowicie skorumpowany system polityczny i gospodarczy, który nadużywa tych środków. Ten zwrot akcji jest z pewnością bardzo mile widziany. Zobaczymy, jak daleko to zajdzie. Rozwiązałoby to również problem związany z tym, czy „stare państwa członkowskie” UE powinny nakazywać nowym państwom członkowskim, jak interpretować unijne wartości. Chodzi przede wszystkim o interesy gospodarcze i finansowe UE. Jeśli więc wewnątrz Unii Europejskiej istnieje skorumpowany system (jak na Węgrzech), to unijne pieniądze są marnowane.

Co więcej, skorumpowany system wiąże się z łamaniem praworządności. Jeśli w kraju nie ma niezawisłego sądownictwa – czy to na Węgrzech, czy w Polsce – to środki unijne nie mogą być efektywnie i właściwie wykorzystywane, bo jeśli unijni partnerzy gospodarczy nie mają niezawisłych sędziów, to nie chodzi już tylko o zagrożenie dla niezależności ekonomicznej, ale także dla samej istoty praworządności. Innymi słowy, te nowe środki zwalczania korupcji mają na celu ochronę interesów finansowych i gospodarczych Unii Europejskiej, a tym samym podstawowych wartości, które należy chronić.

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że UE przeciwstawi się siłaczom, którzy łamią podstawowe wartości. Nie walcząc o swoje wartości – jak do niedawna miało to miejsce w przypadku Unii Europejskiej – trzeba będzie w końcu za to zapłacić. Tutaj ceną jakiej możemy się spodziewać jest sytuacja, w której dwa europejskie rządy wspierają się nawzajem, sprzeciwiając się tym podstawowym wartościom. Wydaje się, że bez silnego zaangażowania w rozwiązanie problemu, przed którym stoimy, zarówno ze strony instytucji unijnych, jak i poszczególnych państw członkowskich (w tym społeczeństw i elit politycznych), nie będziemy w stanie zaradzić tej sytuacji.


Aby dowiedzieć się więcej, przeczytaj “Anti-Constitutional Populism” (2022) Gabora Halmaiego.


Przejrzyj inne publikacje autorstwa profesora Halmaiego                                


Podcast został nagrany 10 maja 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Przyszłość musi być kobietą :)

W antropologii kulturowej, wśród wielu typologii kultur społecznych, wyróżnia się również podział na kultury męskie i kobiece. Podział ten, stosowany między innymi do kultur narodowych, wynika z różnicy cech przypisywanych mężczyznom i kobietom. Podstawowa różnica wynika z biologii, która określa rolę kobiety i mężczyzny w procesie prokreacji. Kobiety rodzą dzieci, karmią je piersią i opiekują się nimi przynajmniej w początkowym okresie ich życia. Rolą mężczyzn jest w tym czasie obrona kobiet i dzieci przed rozmaitymi zagrożeniami zewnętrznymi. Z tej podstawowej różnicy biologicznej wyprowadzono szereg norm i wzorów zachowań już spoza sfery prokreacji, jako bardziej odpowiednich dla kobiet lub dla mężczyzn. W rezultacie to, co uznaje się za typowo kobiece lub męskie, jest zależne od kultury i jest bardziej wynikiem wychowania aniżeli determinacji biologicznej.

Mówiąc zatem o kulturze męskiej lub kobiecej, mamy na myśli określone stereotypy kulturowe, tradycyjnie przypisywane kobietom i mężczyznom. W przypadku konkretnego środowiska społecznego nie oznacza to jednak, że wynikające z tych stereotypów cechy kobiece nie mogą przysługiwać mężczyznom, a cechy męskie – kobietom. Dlatego kulturę środowiska społecznego można określać z punktu widzenia dominujących w niej wzorów myślenia i zachowania, tradycyjnie przypisywanych mężczyznom lub kobietom, które są akceptowane w tym środowisku przez przedstawicieli(ki) obojga płci.

Holenderski psycholog społeczny Geert Hofstede zakłada, że składniki kultury męskiej i kobiecej mają charakter uniwersalny i są identyczne w każdej kulturze narodowej. Tak więc w kulturach męskich ceni się asertywność, twardość i nastawienie na sukces materialny, podczas gdy w kulturach kobiecych – skromność, czułość i troskliwość o jakość życia. W kulturach męskich dzieci rosną w przekonaniu, że uznanie i podziw należy się wszystkiemu, co silne, natomiast w kulturach kobiecych sympatię dzieci wzbudzają nieudacznicy i antybohaterowie. W kulturach męskich konflikty rozwiązywane są w drodze konfrontacji siły, zaś w kulturach kobiecych – w drodze kompromisów i negocjacji. W kulturach męskich rodzina nastawia dzieci na robienie kariery i rozbudza wielkie ambicje, podczas gdy w kulturach kobiecych – uczy pokory, skromności i solidarności z innymi. W kulturach męskich najważniejszy jest rozwój gospodarczy, natomiast w kobiecych – troska o środowisko naturalne.

Z szeroko zakrojonych badań, które Hofstede przeprowadził w 100 krajach na początku lat 80., wynika zdecydowany prymat kultury męskiej. Kultura kobieca dominuje wyraźnie jedynie w krajach skandynawskich i w Holandii. Fakt, że gdziekolwiek w tym czasie dominowały wzory kultury kobiecej jest i tak zadziwiający, biorąc pod uwagę, że od zarania dziejów wyżej wskazane cechy przypisywane mężczyznom uznawane były za niezbędny czynnik rozwoju cywilizacyjnego. Dopiero od niedawna kierunek tego rozwoju poddawany jest krytyce, co sprawia, że kultura kobieca zaczyna być traktowana jako alternatywa. Pierwsi byli Skandynawowie, ale za ich przykładem podąża obecnie coraz więcej krajów Unii Europejskiej. Opierający się tej tendencji konserwatyści, upatrują jej przyczyny w ideologii gender, feminizmie czy w lewicowo-liberalnym zamachu na tradycyjne wartości. Tymczasem przyczyna zasadniczej zmiany kultury społecznej wynika z lęku przed konsekwencjami dotychczasowego kierunku rozwoju cywilizacyjnego, w którym kultura męska odgrywała szczególną rolę. Lodowa góra końca cywilizacji jest już coraz lepiej widoczna na horyzoncie i jeśli nie nastąpi zasadnicza zmiana kursu, katastrofa wydaje się być nieunikniona.

Agresja, zaborczość i chciwość, te trzy cechy kultury męskiej były przez wieki stymulatorami rozwoju ludzkości. Znajdowały się one u podstaw trzech głównych obszarów działalności, jakimi są: rozwiązywanie konfliktów, eksploatacja przyrody i siła napędowa gospodarki. Konieczność zasadniczej zmiany sposobu działania dotyczy właśnie tych obszarów.

Rozwiązywanie konfliktów

Od zarania dziejów ludzie zmuszeni byli do walki o przetrwanie i o poprawę warunków swojego życia. Zagrożenie stanowiły kataklizmy przyrodnicze, dzikie zwierzęta, a także inni ludzie. Będąc członkiem danego plemienia, trzeba było nieustannie walczyć z innymi plemionami o przestrzeń do życia, o prawo do polowania na zwierzęta i łowienia ryb, o dostęp do surowców i zasobów przyrodniczych. W tej walce raz było się obrońcą, a innym razem napastnikiem, który w interesie własnego plemienia dążył do podporządkowania sobie innych plemion. I tak to trwa po dzisiejsze czasy, chociaż plemiona zamieniły się w narody, ekonomiczne cele wojen coraz częściej kamuflowano ideologicznymi, a arsenał zbrojeniowy stawał się coraz bardziej wyrafinowany i niszczycielski. Badania J. Campbella dotyczące mitologii porównawczej wskazują, że mit wojny z obcymi zawsze był obecny w kulturach i traktowany jako podstawowy czynnik wewnętrznej integracji społeczności. Wszystkie bez wyjątku kultury narodowe w swoich mitach zawierają gloryfikację wojny i jej własnych bohaterów. Kultura męska opiera się na pojmowaniu rzeczywistości jako miejsca ustawicznej rywalizacji, w której pozycja i możliwość działania jednostki lub grupy zależą od jej siły i aktywności, i są stale zagrożone działaniem innych jednostek i grup. Do kultury męskiej należy podziw i uznanie dla przemocy, wymuszania posłuszeństwa, przełamywania oporu. Stąd przekonanie, że agresja jest niezbędna dla poprawy zarówno własnego losu, jak i losu narodu.

Olbrzymie zniszczenia i wielomilionowe straty ludzkie, będące efektem dwóch wojen światowych w XX wieku oraz wynalazek broni nuklearnej, której użycie grozi unicestwieniem życia na całej planecie, zmusza do zmiany spojrzenia na wojnę i zaprzestanie traktowania jej w kategoriach romantyczno-patriotycznej męskiej przygody. Działalność ruchów pacyfistycznych spowodowała, że w świadomości społecznej pokój ma nieporównanie większą wartość niż wojna, choćby ta ostatnia została podjęta z najbardziej humanitarnych pobudek. Przywódcy światowych mocarstw czują ciężar odpowiedzialności za wywołanie światowego konfliktu, grożącego zniszczeniem cywilizacji, i chociaż w interesie swoich państw dopuszczają do lokalnych wojen, a niekiedy nawet je wywołują, to jednocześnie drogą zabiegów dyplomatycznych starają się utrzymać globalną równowagę sił. We współczesnym świecie konflikty między państwami nigdy nie mają bilateralnego charakteru. Zawsze w ten konflikt ingerują inne państwa i organizacje ponadpaństwowe pełniące funkcje mediacyjne i dążące do jego rozwiązania w sposób pokojowy poprzez szukanie kompromisu. W przeciwieństwie do dawnych czasów, najeźdźca musi się liczyć z rozmaitymi sankcjami nakładanymi na niego w środowisku międzynarodowym. Zamiast agresji w rozwiązywaniu konfliktów, dziś coraz bardziej potrzebna jest koncyliacyjność, będąca cechą kultury kobiecej. Współczesny zglobalizowany świat jest silnie połączony rozmaitymi więziami zależności. W tym świecie poszczególne kraje nie są w stanie rozwiązywać, jak dawniej, problemów we własnym zakresie. Walka z epidemiami, terroryzmem, klęskami żywiołowymi czy katastrofą klimatyczną jest możliwa tylko w ścisłej współpracy międzynarodowej. Dlatego umiejętności koncyliacyjne, empatia i współdziałanie liczyć się będą coraz bardziej. Agresja, bezwzględność i konfrontacyjne nastawienie będą natomiast przedmiotem powszechnego potępienia.

Ma zatem rację antropolog Loren Eiseley, gdy pisze: „Obecnie potrzeba łagodniejszych, bardziej tolerancyjnych ludzi niż ci, którzy odnieśli dla nas zwycięstwa nad lodem, tygrysem i niedźwiedziem”. Wszystko bowiem wskazuje na to, że w epoce cywilizacji informacyjnej będzie znacznie większe zapotrzebowanie na współdziałanie i wartości humanistyczne, aniżeli na wzory kulturowe odwagi, ryzyka i agresji, tak pieczołowicie kultywowane w krajach ekspansywnych i zaborczych jeszcze w pierwszej połowie XX wieku.

Eksploatacja przyrody

Przez wieki ludzie beztrosko eksploatowali zasoby przyrodnicze, zachęcani biblijnym nakazem, aby czynić sobie ziemię poddaną. Wycinano więc lasy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami tej działalności. Uprawiano łowiectwo, trzebiąc gatunki zwierząt i doprowadzając niektóre z nich do wyginięcia. Wydobywano surowce naturalne: węgiel, gaz i ropę naftową, nie troszcząc się o zatruwanie i niszczenie środowiska naturalnego. Stosowano metody produkcji i hodowli zwierząt, które zanieczyszczały wodę i powietrze. Przez setki lat eksploatację przyrody cechowała zaborczość będąca cechą kultury męskiej. Zaborczość wyraża się w dążeniu do maksymalnych efektów i wydajności w działaniu. Chodzi o to, aby wykopać, pozyskać i zabić jak najwięcej, więcej niż potrzeba, nigdy mniej. Szkody spowodowane takim sposobem działania są ogromne i w XX wieku stały się już bardzo widoczne. Wystarczy wspomnieć o niszczeniu ekosystemu przez kopalnie odkrywkowe, nadmiernej wycince lasów powodującej huragany, kwaśnych deszczach, zaniku warstwy ozonowej atmosfery, toksycznych odpadach i nieczystościach zalegających na odkrytym terenie, zanieczyszczeniu powietrza i wód. Postępująca degradacja środowiska naturalnego stanowi realne zagrożenie dla życia człowieka na Ziemi. Przykładem może być globalne ocieplenie, które postępuje znacznie szybciej, niż się wcześniej wydawało. Dzieje się tak dlatego, że emisja gazów cieplarnianych stale rośnie. Na świecie wciąż przeważają elektrownie spalające węgiel i wysyłające do atmosfery dwutlenek węgla oraz technologie wydzielające metan i fluorowęglowodór.

W drugiej połowie XX wieku rozwinął się ruch ochrony środowiska, dzięki któremu udało się wprowadzić szereg ograniczeń w działalności zagrażającej środowisku naturalnemu. Przedsiębiorstwa przemysłowe zostały zmuszone do wprowadzenia czystych technologii, gospodarki odpadami i instalacji urządzeń oczyszczających. W przemyśle samochodowym obowiązuje kontrola emisji spalin. Przemysł naftowy został zmuszony do opracowania nowych paliw niskoołowiowych i bezołowiowych. Firmy z branży opakowań muszą redukować ilości odpadów i zużycia energii. Dyrektywy Komisji Europejskiej jednoznacznie określają kierunki walki o ochronę środowiska, zobowiązując państwa członkowskie do ich stosowania. W szczególności obowiązują zasady ekologicznej gospodarki terenami leśnymi i zastępowanie surowców kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Kierunek ratowania naszej planety jest zatem oczywisty: męską zaborczość trzeba zastąpić kobiecą zapobiegliwością. Charakteryzuje się ona wnikliwą analizą skutków podejmowanych działań i troską o zachowanie przyrody w nienaruszonym stanie. Zapobiegliwość to również dążenie, aby żyć nie tylko z eksploatacji tego, co jest, ale również z tworzenia czegoś nowego. Zapobiegliwość wiąże się z pewnymi ograniczeniami, jak rezygnacja z zabijania zwierząt dla przyjemności lub w celu pozyskania ich futer lub skór, zmniejszeniem spożycia mięsa, zahamowaniem wycinki lasów dla pozyskania terenów pod uprawy lub pod zabudowę, koniecznością przekwalifikowania ludzi pracujących w przemysłach wydobywczych.

Siła napędowa gospodarki

Poza nieudanym i w sumie krótkim eksperymencie z gospodarką planową, regulatorem procesów gospodarczych był zawsze rynek, na którym toczyła się gra między sprzedawcami oraz między sprzedawcą a klientem. Podstawową rolę w tej grze pełni konkurencja, od której zależy pozycja uczestników gry rynkowej. Żeby zwyciężyć w konkurencji trzeba często wdrażać innowacje produktowe i szybko wprowadzać je na rynek, co jest najlepszym sposobem reagowania na potrzeby klientów i zachowania konkurentów. Zwłaszcza obecnie, w warunkach globalizacji, innowacyjność stała się imperatywem dla współczesnych przedsiębiorców. „Zmiana albo śmierć” – mawiał Jack Welch – szef General Electric, a Gary Hamel przestrzega: „Gdzieś w jakimś garażu jakiś przedsiębiorca odlewa pocisk, na którym widnieje nazwa twojej firmy. Masz zatem tylko jedną możliwość – strzelić pierwszy. Musisz wyprzedzić innowatorów w dziedzinie innowacji”. Podnosząca adrenalinę rywalizacja, ściganie się z innymi, to typowo męska potrzeba, u której źródeł znajduje się chciwość – chęć ciągłego bogacenia się i dominowania nad innymi.

Imperatyw innowacyjności sprawia, że rynkowi konkurenci ustawicznie poszukują nowości wprowadzając nie tylko całkiem nowe produkty, co jest trudniejsze, ale modyfikując dotychczasowe poprzez zmianę rozmiaru opakowań, nowe składniki lub odmiany smakowe, różnicowanie wyglądu lub stylistyki. Coraz bardziej powszechna staje się tendencja planowanego postarzania produktów. Polega ona na częstym zmienianiu mody akceptowanej przez konsumentów, aby ich zachęcić, czy raczej zmusić, do częstego kupowania. Przyspieszone starzenie osiąga się przez celowe skracanie wartości użytkowej podzespołów, stosowanie gorszej jakości materiałów itp. Producenci tłumaczą ten proceder wychodzeniem naprzeciw potrzebom klientów, którzy chcą zmiany używanych produktów, do czego zachęca ich agresywna reklama, chcą szukać czegoś atrakcyjniejszego i nowszego. Dlatego korzystając z mniejszej trwałości użytkowej produktów, producenci proponują nowe wzory i modele. W rezultacie mamy do czynienia z sytuacją, w której tak ważny wyznacznik jakości, jak długotrwałość użytkowania, zastępowany jest najczęściej zwiększoną funkcjonalnością produktu, z której w całości nikt z reguły nie korzysta.

Fatalnym skutkiem obłędnego wyścigu producentów, wprowadzających nowe produkty i ich odmiany pod hasłem postępu i rozwoju, jest olbrzymie marnotrawstwo zasobów. Masowe wycofywanie z użytkowania produktów niedawno wytworzonych i zastępowanie ich nowymi co prawda nakręca koniunkturę, ale jednocześnie niepomiernie zwiększa zapotrzebowanie na energię, surowce i wszelkie inne materiały. Pogoń za zyskiem napędza potrzeby, które stale wymagają zaspokojenia, co inspiruje przedsiębiorców do nowych inicjatyw. Błędne koło chciwości kręci się coraz szybciej. Ale morza i oceany jeszcze nie całkiem pokryły się plastikiem, a smog nie udusił mieszkańców miast.

Turbokapitalizm napędzany chciwością prowadzi do katastrofy. Przy czym chodzi nie tylko o ekologię, ale również o skutki konsumpcjonizmu, będącego tworem współczesnego marketingu. Polegają one na upowszechnianiu się postaw infantylnych, roszczeniowych i irracjonalnych. Wpajana ludziom wiara w ich nieograniczone możliwości spełnienia nawet najbardziej wygórowanych marzeń, jeśli tylko zaufają elokwentnym marketerom, prowadzi do nadmiernych oczekiwań i zrzeczenia się własnej odpowiedzialności. Konsumpcjonizm i brak większego zainteresowania sprawami publicznymi otwierają szerokie pole działania partiom populistycznym. Ludzie uwikłani w konsumpcję, narcystyczną potrzebę samodoskonalenia i użalanie się, że inni mają od nich lepiej, albo w ogóle nie idą do wyborów, albo wybierają tę partię, której przedstawiciele najwięcej im obiecują, i to nie w dłuższym okresie, ale już, natychmiast. W ten sposób lansowany przez współczesny biznes mit spełniania marzeń prowadzi do niszczenia demokracji.

Dlatego oparty na męskiej chciwości rozwój gospodarki musi być wreszcie zatrzymany. Alternatywą jest rozwój oparty na oszczędności i roztropności, które to cechy uważane są w antropologii kulturowej za typowe dla kultury kobiecej. Prognostykiem takiej zmiany jest coraz częściej stosowana ucieczka od wyniszczającej konkurencji poprzez realizację wspólnych projektów z potencjalnymi konkurentami czy tworzenia międzyorganizacyjnych sieciowych struktur współpracy, które pozwalają na lepsze wykorzystanie zasobów różnych firm. Ważną zmianą, która już w znacznym stopniu dokonała się w krajach skandynawskich, jest wprowadzenie gospodarki obiegu zamkniętego, w której wszelkie odpady i zużyte produkty wykorzystywane są jako surowce wtórne. W przeciwieństwie do tradycyjnej gospodarki linearnej, w której, w ślad za jej rozwojem, coraz trudniej sobie radzić z coraz większą ilością rozmaitych śmieci, odpadków i nieużytków, w gospodarce cyrkularnej zasoby krążą w zamkniętym obiegu. Aby ocalić świat, człowiek musi też ograniczyć swoje potrzeby i wyzbyć się wielu przyzwyczajeń. Niekiedy może to wymagać powrotu do zachowań i praktyk stosowanych w odległej przeszłości, jak w przypadku rezygnacji z plastiku i rozmaitych detergentów. Potrzebne będzie także inne podejście do własności, ponieważ zasada oszczędności często może wymagać rezygnacji z własności prywatnej na rzecz własności społecznej. Coraz częściej mówi się o gospodarce dzielenia się, która polega na świadczeniu i korzystaniu z usług pomiędzy osobami. Wymaga to ustawicznego przenoszenia własności między tymi osobami. Celem jest tutaj jak najlepsze wykorzystanie zasobów. Przykładem mogą być korzyści uzyskiwane z wprowadzenia roweru miejskiego czy miejskiej hulajnogi, a także systemu wspólnego użytkowania samochodów car-sharing.

Aby uratować świat, w kulturach społecznych męska agresja, zaborczość i chciwość musi ustąpić miejsca kobiecej koncyliacyjności, zapobiegliwości i oszczędności. Badania Hofstede’a nie dotyczyły Polski, podobnie jak innych krajów znajdujących się wówczas za żelazną kurtyną. Nie ulega jednak wątpliwości, że w naszej kulturze społecznej wzory męskie wciąż dominują. Jak pisze Maria Janion: „Raz po raz bierze górę megalomania narodowa i męska, która pozwala pozornie rozstrzygać na naszą korzyść problem „niższości” i „wyższości”, „gorszości” i „lepszości” – w istocie w tym wypadku problem władzy i panowania. To właśnie czyni nasze życie nieznośnym – w błędnym kole dominacji, narzucania, niewolenia, wywyższania i poniżania, ciągłej walki o uznanie jakiejś mitycznej wyższości i lepszości, nieustannego pokazu pychy i chęci wyniesienia się nad drugich”.

Po przejęciu władzy przez Zjednoczoną Prawicę te męskie cechy uległy szczególnemu wzmocnieniu. Rządzenie przez ciągłe wzniecanie konfliktów, upatrywanie wszędzie wrogów i uwielbienie żołnierzy wyklętych, to wszystko służyć ma wzmocnieniu gotowości bojowej narodu, a nie skłonności do kompromisu i tolerancji. W miejsce Tuskowych orlików nawołuje się do budowania strzelnic w każdej gminie. Polska, jako jedyny kraj w Unii, wyłamuje się z europejskiego programu walki z kryzysem klimatycznym, który zakłada osiągnięcie przez UE neutralności klimatycznej do 2050 roku. Polskie władze lekceważą dyrektywy Komisji Europejskiej i wchodzą w konflikty z sąsiadami w związku z niszczeniem środowiska naturalnego, czego przykładem jest sprawa kopalni w Turowie. Pod względem utylizacji odpadów i recyklingu, a co za tym idzie możliwości wdrożenia gospodarki cyrkularnej, znajdujemy się na ostatnim miejscu w Europie. Gdzie jak gdzie, ale w Polsce odejście od tradycyjnej kultury męskiej jest szczególnie potrzebne. Wymaga to zasadniczej zmiany wzorów upowszechnianych w procesie wychowawczym i w pedagogice społecznej. Na szczęście wzory kultury kobiecej coraz częściej znajdują uznanie w młodszym pokoleniu.

Świat znalazł się w krytycznej sytuacji, więc albo przyszłość będzie kobietą, albo nie będzie jej wcale.

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Ukarać PiS – podstawowe dylematy depisyzacji :)

Znalezione obrazy dla zapytania bierzyński polityka ukarać pis

W ostatniej Polityce (nr. 30 17.05-23.05.2017) Ewa Siedlecka w tekście „Prawo i Sprawiedliwość dla PiS” stawia pytania o odpowiedzialność prawną ekipy „dobrej zmiany”. Z jednej strony zwraca uwagę na fakt, iż uchylenie przepisu przez sąd konstytucyjny i uznanie go za sprzeczny z ustawą najwyższą nie jest podstawą do karania ustawodawcy. To prawda. Z drugiej pisze o tym, że w każdej kontrowersyjnej sprawie wypowiadają się grona ekspertów, prawników, przychylne obecnie panującej ekipie, którzy twierdzą, że wszystko odbyło się lege artis. Jednym z argumentów na rzecz tezy, iż trudno będzie postawić rządzących przed sądem, czy to powszechnym, czy Trybunałem Stanu jest fakt, iż w żadnym z przypadków, pomimo doniesień, prokuratura nie wszczęła dochodzenia. Z powyższego Siedlecka wysnuwa wniosek, iż najbardziej prawdopodobną drogą rozliczenia obecnej ekipy władzy będą pozwy z oskarżenie prywatnego. Sędzia Justyna Koska – Janusz, która pod jawnie fałszywym pretekstem nieudolności została odwołana z delegacji do sądu wyższej instancji, może wygrać wytoczony przez siebie pozew o ochronę dóbr osobistych, a w przypadku jego pozytywnego rozpatrzenia przez sąd skutecznie oskarżyć ministra o nadużycia władzy. Osoby, których zdjęcia zostały bezprawnie opublikowane po wydarzeniach grudniowych sprzed Sejmu, mogą dochodzić odszkodowania. Airbus, producent caracali już zapowiedział złożenie pozwu o odszkodowanie od polskiego rządu, a następcy mogą żądać rekompensaty ze strony szefa MON i jego urzędników odpowiedzialnych za te decyzje, powołując się na straty wywołane nieudolnością, złą wolą lub jawnym łamaniem prawa jak w przypadku dostępu do dokumentów przetargowych, dla osób nie związanych z komisją – Berczyńskiego, Misiewicza, Nowaczyka. Blisko 1000 współpracowników polskiego wywiadu ujawnionych na skutek publikacji tak zwanego zbioru zastrzeżonego, może dochodzić odszkodowań, a osoby odpowiedzialne można będzie pociągnąć do odpowiedzialności. Ze swej strony dodałbym do listy kwestie złamania prawa wraz z oszustwem wobec Najwyższej Izby Obrachunkowej przy przetargu na samoloty dla VIP. Takich spraw z pewnością jest znacznie więcej, a widząc rosnące poczucie bezkarności tej władzy, ich liczba będzie dynamicznie do końca jej kadencji narastać.

Nie w tym jednak tkwi fundamentalny problem następców rządzących polityków Prawa i Sprawiedliwości. Wytoczenie spraw cywilnych lub karnych w opisanych powyżej przypadkach jest „oczywistą oczywistością”. Mało tego, niezależnie od przewidywanej skuteczności takich działań, należy spodziewać się postawienia Beaty Szydło i Andrzeja Dudy przed Trybunałem Stanu tak szybko, jak tylko przestaną pełnić swoje funkcje. Spodziewam się postępowań karnych o nawoływanie do popełnienia przestępstwa przez Jarosława Kaczyńskiego oraz licznych spraw w sprawie korupcji, zaniedbań, nieprawidłowości i działania na szkodę państwa, urzędów lub firm zatrudniających setki i tysiące urzędników z zasobów kadrowych Prawa i Sprawiedliwości. Takich postępowań będą setki począwszy od sprawy wyżej opisanego oszustwa w trakcie przetargu na samoloty dla rządu a skończywszy na dystrybucji budżetów marketingowych spółek Skarbu Państwa zgodnie z politycznym zamówieniem nowej władzy.

Nie ma spraw bezspornych. Gdyby takie były, nie potrzebowalibyśmy sądów. To, że znajdą się prawnicy gotowi bronić urzędników i ministrów obecnej nomenklatury nie ulega wątpliwości. Będą nimi choćby ich obecni obrońcy. Na ich zamówienie powstaną liczne opracowania i ekspertyzy. To normalna procedura sądowa. To, że sprawy te wywołają spór nie znaczy, że należy zrezygnować z dochodzenia sprawiedliwości. Mało tego, jestem przekonany, że kolejna ekipa zrobi to z nieporównanie większą skutecznością niż osławione postawienie Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Dlaczego? Dlatego, że będzie to niebywale politycznie opłacalne. Opłacalne niezależenie od tego czy w sprawach tych zapadną prawomocne wyroki czy nie. Rzetelny audyt rządu PiS poprzedzi powołanie specjalnej komisji parlamentarnej do wyjaśnienia afer i nieprawidłowości rządów Prawa i Sprawiedliwości. Sama nazwa już jest warta paru punktów w sondażach. W dodatku komisja ta będzie miała pełne ręce roboty a jej przesłuchania mogą być niezwykle emocjonujące. Powołanie na przesłuchanie Macierewicza, Szydło, Ziobro lub Błaszczaka to paliwo polityczne, na którym kolejna ekipa może jechać bardzo długo. A wszystko to pod hasłem diagnozy koniecznej do naprawy Rzeczpospolitej. Jeśli rządy PiS to swoisty crash test polskiej demokracji – trzeba dokładnie zbadać wszystkie wgniecenia, zadrapania, urazy i szkody. Jakże łatwo będzie uniknąć zarzutu prostego rewanżu. Postępowanie długie i niebywale bolesne. Koszty polityczne grillowania swoich politycznych przeciwników – żadne. A to dopiero wstęp. W kolejnym akcie na scenę wychodzi prokuratura. Stawia zarzuty, prowadzi przesłuchania, zgodnie z prawem lex Ziobro prokurator szeroko informuje media o przebiegu śledztwa. Nowy minister sprawiedliwości pełniący funkcje prokuratora generalnego ma owe śledztwa pod osobistym, ścisłym nadzorem. Zgodnie z uchwalonym przez większość z PiS prawem, wydaje prokuratorom polecenia, zmienia ich decyzje w przypadku, gdyby okazały się niezgodne z jego oczekiwaniami. Służby pracują pełną parą. Materiały z legalnych i nielegalnych podsłuchów znajdują się w materiale dowodowym. A te łatwo zdobyć. Przestraszeni funkcjonariusze poprzedniej ekipy informują się w panice nawzajem, próbują konsultować, wymieniać informacje. Sejm uchwala ustawę o częściowym odpuszczeniu win dla tych, który są skłonni współpracować z nową władzą i sypią kolegów. Panika narasta, umiejętnie podsycana informacjami udzielanymi mediom przez prokuratorów prowadzących sprawy. Uchwalone na wniosek Zbigniewa Ziobro prawo pozwala nie tylko kierować poszczególnymi postępowaniami, ale przede wszystkim tak dobierać prokuratorów by mieć pewność, że umorzeń nie będzie a postępowania prowadzone będą z pełnym zaangażowaniem. Ksiądz Rydzyk, za wielokrotne i uporczywe niewywiązanie się z obowiązku udzielenia informacji, zostaje skazany najwyższym wymiarem kary odpowiedniego paragrafu i udaje się do więzienia z perspektywą rocznej odsiadki.

Wbrew przewidywaniom Siedleckiej, nowa ekipa nie musi się martwić o to, czy śledztwa w tych sprawach będą prowadzone skutecznie. Po pierwsze przez swoich poprzedników zostanie fantastycznie wyposażona we wszelkie instrumenty pozwalające na postawienie urzędników obecnej władzy przed sądami. Po drugie, jeśli sprawy te były nawet tak dęte, że pozostały po lex Ziobro mechanizm dochodzeń zaciąłby się jednak w niektórych przypadkach – nic nie szkodzi, samo dochodzenie z aktywnym udziałem mediów, oświadczenia prokuratorów, lepsze czy gorsze dowody pojawiające się na konferencjach prasowych, wzywanie na przesłuchania, może, od czasu do czasu dla podgrzania atmosfery, krótszy lub dłuższy areszt, dobrze uzasadniony zeznaniami świadków lub materiałami z podsłuchów wskazujących na chęć mataczenia. To wystarczy. Starannie wyreżyserowany spektakl może pogrążyć Prawo i Sprawiedliwość w odmętach infamii a ich działaczy skazać na polityczny dożywotni niebyt.

Na tym polega cały paradoks obecnej sytuacji że Prawo i Sprawiedliwość starannie konstruuje szafot, którym polecą liczne głowy jego prominentnych pretorian. Fundamentalne pytanie nie jest o to, czy ścigać działających na szkodę swoim firm i urzędów aparatczyków. Nie przypuszczam żeby jakakolwiek ekipa, która przejmie rządy po „rycerzach dobrej zmiany” miała co do tego wątpliwości. Fundamentalne pytanie brzmi – do jakiego stopnia użyć instrumentów prawnych stworzonych do niszczenia politycznych przeciwników i uchwalonych często z pogwałceniem demokracji i złamaniem prawa do skutecznej depisyzacji polskiej sceny politycznej. Co do użycia pełnego wachlarza możliwości stworzonych przez Zbigniewa Ziobro raczej nie mam wątpliwości. Jego głowa pierwsza poleci na gilotynie, którą sam zamówił. Nie pierwszy i nie ostatni raz w historii autorzy padają pierwszą ofiarą własnych narzędzi. Pytanie co z sędziami? Czy demokratyczna ekipa powstrzyma się od wymiany wszystkich prezesów sądów powszechnych by upewnić się, że nie tylko postępowania prokuratorskie będą prowadzone z niezwykłą starannością i pośpiechem ale także sprawy trafią do wyjątkowo dotkniętych „dobrą zmianą” sędziów? Gdzie leży granica wykorzystania antydemokratycznej machiny przez demokratyczną władzę by oczyścić państwo i wzmocnić demokrację? Czy wprowadzić ustawę o służbie cywilnej by wzorem poprzedników wypowiedzieć umowy wszystkim nią objętym zanim przystąpi się do odbudowy administracji wprowadzając z powrotem konkursy, merytoryczne wymogi? Czy w tej ustawie, wzorem poprzedników, utrzymać mechanizm opodatkowania podatkiem 90% odpraw z tytułu utraty pracy przez licznych Misiewiczów w Spółkach Skarbu Państwa i urzędach by de facto pozbawić ich wynikających z prawa do odpraw pieniędzy? Co zrobić z Trybunałem Konstytucyjnym? Czy nowa demokratyczna większość parlamentarna powinna unieważnić wybór sędziów dublerów i w to miejsce powołać sędziów już raz powołanych lecz niezaprzysiężonych przez prezydenta? To są fundamentalne pytania. Czy wolno i należy wzorem poprzedników naginać zasady, a nawet prawo, by to prawo wzmocnić i ochronić? Naprawa instytucji państwa prawa będzie trwała bardzo długo, jeśli kolejna ekipa nie zdecyduje się użyć spuścizny swoich poprzedników i całkowicie zaniecha stylu ich rządów. A do naprawy jest bardzo dużo – służba cywilna i administracja, media publiczne, sądy i wymiar sprawiedliwości, prokuratura i policja, służby mundurowe, wojsko, o edukacji nie wspominając. Ale nie przywrócenie starego powinno być celem nowego rządu. Ten cel to zdecydowane wzmocnienie instytucji państwa prawa, tak by demokracja była trudniejsza do rozmontowania w przyszłości, tak by konstytucje trudniej było obejść. Dlatego konieczne są zmiany. Zniesienie anarchicznego przepisu przerzucającego obowiązek publikacji orzeczeń trybunału na rząd. Trybunał powinien ogłaszać swoje postanowienia na stronie internetowej samodzielnie i od tego momentu prawo ogłoszone w ten sposób powinno być obowiązujące. Zmienić należy tryb wyboru sędziów Trybunału tak by chronić jego apolityczność i niezależność od polityków. Pozbawić należy prezydenta obowiązku zaprzysięgania sędziów, skoro niewiązanie się z niego jest pretekstem do paraliżu Trybunału. Trzeba znieść prawo do amnestii. To pole do nadużyć dla kolejnych prezydentów – Andrzej Duda nie jest tu wyjątkiem. Należy wprowadzić maksymalny czas orzekania sądów powszechnych. To zdopinguje system prawny do sprawnego działania i reform podejmowanych pod naciskiem odszkodowań, których będą mogli domagać się obywatele, których spraw nie osądzono w terminie. Trzeba sprzedać Telewizję Publiczną. Jedynie prywatny właściciel jest gwarantem, że TVP nie będzie propagandową tubą dla kolejnych politycznych ekip, niezależnie od tego z której strony politycznej sceny się wywodzą. Takich postulatów jest mnóstwo. Jeśli rządy Prawa i Sprawiedliwości potraktujemy jako test dla polskiej demokracji, to obowiązkiem obozu demokratycznego jest diagnoza słabych punktów i załatanie dziur tak, by takie rządy nigdy już nie mogły się powtórzyć. Wiadomo, że nie ma systemów idealnych, są jednak trudniejsze i łatwiejsze do zhakowania. Systemy demokratyczne ewoluują latami. Polska demokracja ma raptem 25 lat. Trzeba zrobić wszystko by wyszła z tego doświadczenia wzmocniona.

Naturalnym jednak staje się pytanie o korupcję kolejnej władzy. Jak wiadomo władza nieograniczona korumpuje w sposób nieograniczony. A taki model władzy stworzył autorytarny reżim PiS. Czy nowa ekipa oprze się pokusie? Łatwo sobie wyobrazić kuszący scenariusz prowadzący do delegalizacji tej partii. W pierwszym kroku parlament podejmuje uchwałę o delegalizacji Prawa i Sprawiedliwości. Współpracujący z nową większością prezydent ustawę tę podpisuje. Trybunał Konstytucyjny odrzuca ją jako sprzeczną z konstytucją niezależnie od jego składu (z dublerami lub bez) lecz rząd odmawia publikacji prawomocnego wyroku Trybunału. Prawo wchodzi w życie. Struktury partii zostają z mocy ustawy rozwiązane, wypłata subwencji natychmiast wstrzymana a majątek skonfiskowany. Prawo i Sprawiedliwość nie mogłoby się skutecznie bronić. Przecież to metoda zastosowana przez rząd Beaty Szydło i większość Prawa i Sprawiedliwości wobec Trybunału Konstytucyjnego. Taką procedurę można zastosować wobec dowolnie wybranych instytucji także partii politycznych i stowarzyszeń. Jedyną polisą bezpieczeństwa dla działaczy partii rządzącej jest mocne przekonanie, że, albo nie stracą władzy – nigdy, albo, że ich następcy będą zbyt przywiązani do własnych zasad, zbyt spolegliwi, używając prawicowego żargonu – niewystarczająco ideowi, by zastosować te same środki. I tu rodzi się najważniejsze pytanie – czy mają rację? Do jakiego stopnia należy wykorzystać prawo stworzone do niszczenia liberalnej demokracji, by demokrację tę odbudować? Jeśli tak, to jak daleko można i należy się posunąć? Jestem zwolennikiem pozytywnej odpowiedzi na powyższe pytania. Jestem przekonany, że należy wykorzystać cały wachlarz środków, by jak najszybciej odwrócić zniszczenia dokonane przez obecnie rządzącą ekipę. Głęboko wierzę, że trzeba z całą bezwzględnością wykorzystać gotowy aparat do wyciągnięcia jak najdalej idących konsekwencji od wszystkich skorumpowanych, nieudolnych, działających na szkodę państwa, nie przestrzegających zasad i prawa przedstawicieli władzy. Od urzędników do ministrów, od dyrektorów departamentów w Spółkach Skarbu Państwa, do premiera włącznie. Wszystkich. Jak pisałem wyżej nowy ustrój sądów, system ręcznego sterowania prokuraturą, zmiany w prawie, będą bardzo użytecznymi narzędziami do realizacji tego celu. A cel jest bardzo ważny. By nie przeżywać ponownie horroru niszczenia demokracji w Polsce, nie wystarczy bowiem ją formalnie wzmocnić, zabezpieczyć, załatać luki prawne, wzmocnić instytucje, ale przede wszystkim trzeba prowadzić skuteczną politykę odstraszania. Przed recydywą najlepiej strzeże nieuchronność kary. Kara musi być surowa, sprawiedliwa i nieuchronna. W decydującej chwili nam, demokratom, ręka zadrżeć nie może. To nasi autorytarni przeciwnicy myślą, że jesteśmy zbyt słabi, zbyt wahliwi, zbyt spolegliwy i miękcy by zdecydowanie działać w obronie własnych wartości i zasad. Mam nadzieję, że się bardzo zdziwią z jednej strony, z drugiej, że nowa ekipa będzie wiedzieć jednak gdzie się zatrzymać.

Pełna wersja autorska tekstu z Polityki 2017.06.07.

Obywatelskie nieposłuszeństwo – prawo czy obowiązek :)

FullSizeRenderDemonstracje i różnego rodzaju aktywności, podjęte próby obrony podstaw demokratycznego państwa prawa, a przede wszystkim praw podstawowych jednostki, wskazują bezsprzecznie na kształtowanie się w Polsce społeczeństwa obywatelskiego i wzrost świadomości praw obywatelskich wśród Polaków.

Od początku przejęcia władzy przez PiS rodziło się pytanie, na ile obywatele mają prawo do wyrażenia sprzeciwu wobec legalnie wybranej władzy, której legitymacja jest wprawdzie niezwykle słaba ze względu na wyjątkowo niską frekwencję wyborczą i wynik na poziomie 38%, ale pochodzi z wyborów powszechnych. Ponadto stawało się coraz bardziej aktualne pytanie o formę sprzeciwu w sytuacji, gdy rząd łamie prawo, ogranicza prawa opozycji, nie szanuje konstytucyjnej zasady podziału władzy, a także i przede wszystkim w całym majestacie prawa dąży do ośmieszenia, zdeprecjonowania, zniszczenia dotychczasowych osobistości zarówno życia politycznego, jak i społecznego, autorytetów kultury i sztuki, które dotychczas uchodziły za niepodważalne wzorce i zasługiwały na tak rzadkie w naszych realiach określenie „męża stanu”. Ponadto PiS próbuje kwestionować, podważać opinie uznanych i cenionych na świecie gremiów, takich jak Komisja Wenecka czy Rada Europy.

Spójrzmy na rozwój prawa do sprzeciwu wobec legalnie wybranej władzy na przykładzie wymownych cytatów zarówno z historii chrześcijaństwa, myśli filozoficznej, jak i nowożytnych i nowoczesnych teorii funkcjonowania demokratycznego państwa prawa.

Kwestia sprzeciwu wobec legalnie wybranej władzy oraz ruchu oporu względem władcy były tematem przemyśleń nie tylko filozofów ale także ojców Kościoła już od początków chrześcijaństwa.

W starożytności Sofiści podnosili zarzut, iż prawo spisane jest jedynie punktem wyjścia do sprawowania władzy i dlatego nie może rościć sobie prawa do legitymizacji wszelkich czynów władcy, gdyż jest przez niego określone w swoich granicach. Punktem wyjścia do dyskusji filozoficznych była kwestia mordu na despotycznym władcy i moralnego usprawiedliwienia takiego czynu.

W teologii chrześcijańskiej ważną rolę odgrywała argumentacja wczesnochrześcijańska. W liście św. Pawła do Rzymian (13, 1-2) przeczytać możemy następujący fragment:

„Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawili, ściągną na siebie wyrok potępienia”.

Jednakże już w średniowieczu św. Tomasz z Akwinu podjął się w „Sumie teologicznej” próby uściślenia tych pojęć, a prawo do obrony wartości uniwersalnych, w tym wiary i praw jednostki, które były pogwałcane przez władcę, było szeroko dyskutowane i poddane analizie. „Raczej tyran jest buntownikiem, gdyż podtrzymuje niezgody i bunty, aby bezpiecznie mógł rządzić” – pisał Tomasz z Akwinu o sprzeciwie wobec władzy tyrana. W jego ocenie władza tyrańska nie może być sprawiedliwa, gdyż „nie kieruje się ku dobru wspólnemu, ale ku prywatnemu dobru rządzących.” Następnie sklasyfikował on ruch oporu wobec władzy zwierzchniej nie jako bunt, a uzasadnione zarówno moralnie, jak  i prawnie działanie w celu przywrócenia boskiego porządku oraz funkcjonowania i przestrzegania prawa jednostki:

Dlatego sprzeciw wobec tej władzy nie jest buntem – chyba, że byłby to sprzeciw tak nieuporządkowany, iż społeczność więcej utraciłaby na skutek samego sprzeciwu niż na skutek rządów tyrana. […] Na tym właśnie polega tyrania, że celem jej jest własne dobro rządzących ze szkodą dla społeczności.”

Wyjątkowo trafnie analizuje te kwestie Wolfgang Huber, były ewangelicki biskup Berlina i Brandenburgii w swojej książce „Sprawiedliwość a prawo – podstawy chrześcijańskiej etyki prawa”. Podkreśla on, iż władza zwierzchnia, porządek prawny, a tym samym i lojalność obywateli muszą zostać usankcjonowane, gdy „organy państwa ignorują i podważają prawa człowieka i prawa podstawowe, elementarne zasady demokratycznej sprawiedliwości i demokratycznie przyjęte formy postępowania.” W sytuacji, gdy mamy do czynienia z tak ewidentnym łamaniem prawa na pierwszy plan wysuwa się pojęcie oporu wobec legalnie wybranej władzy. Huber wyróżnia trzy formy sprzeciwu: od formy oporu w jej najszerszym znaczeniu wobec działań innych rozumianej jako akty solidarności i różnego rodzaju działań o charakterze strajku, przez jego węższe znaczenie polegające na obywatelskim nieposłuszeństwie, aż po znaczenie właściwe i najwęższe, definiujące opór jako aktywny, który obejmuje także akty z użyciem przemocy. Prawo do oporu wskazuje bowiem jego zdaniem na znaczenie odwagi cywilnej i świadomości obywatelskiej w zderzeniu z realiami państwa niedemokratycznego, w którym zachwiana zostaje relacja pomiędzy poszczególnymi organami władzy konstytucyjnej, a prawa jednostki są drakońsko ograniczane.

Z punktu widzenia chrześcijańskiej etyki prawa to troska o drugiego człowieka dopuszcza podjęcie walki wobec władzy, która te prawa ogranicza. Huber powołuje i zbliża się w swojej argumentacji amerykańskiemu myślicielowi i zwolennikowi transcendentalizmu Henry David Thoreau (1817-1862), który twierdził, iż prawo przestaje być prawem, gdy jest ono tak stworzone, aby uczynić z ciebie ramię do wykonywania bezprawia na innym człowieku. Zarówno w argumentacji Hubera, jak i Thureau widać wyraźnie, na czym polega zasadnicze kryterium legalności oporu wobec władzy, a mianowicie na spojrzeniu oddolnemu od obywatela i ograniczaniu jego praw i wolności.

Niezwykle kontrowersyjna ale i wyraźnie jednoznaczna jest ocena Hubera postaw neutralnych w sytuacjach zagrożenia porządku prawnego i demokratycznej formy rządów. Bezczynność przyczynia się w jego ocenie do tego, iż koło bezprawia napędzane przez państwo może toczyć się dalej i pociągać za sobą kolejne ofiary. Bezczynność jest więc w jego ocenie nie działaniem neutralnym, a definiowalną i konkretną postawą współodpowiedzialności. Wszędzie tam, gdzie taka współodpowiedzialność ma miejsce, powstaje moralny obowiązek podjęcia walki w obronie wartości demokratycznych, przy czym cel powinien zostać osiągnięty w pierwszej kolejności za pomocą środków bez użycia przemocy. Dopiero, gdy takie akcje nie przynoszą skutku, możliwa staje się ich eskalacja. Huber argumentuje, iż wyłącznie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia i gdy istnieje świadomość przyjęcia na siebie winy za następstwa podejmowanych czynów, mogą być one usprawiedliwione: „Bez świadomości przyjęcia winy nie może istnieć etyczne usankcjonowanie przemocy z użyciem siły.”

Szczególnego znaczenia w definiowaniu legalności oporu wobec władzy nabierało to pojęcie w okresie drugiej wojny światowej. Także w tym kontekście hierarchowie chrześcijańscy podejmowali się próby określenia granic oporu i jego zakorzenienia w myśli chrześcijańskiej. Clemens August Graf von Galen, biskup Münster oraz kardynał Kościoła Katolickiego, jako jeden z nielicznych przedstawicieli niemieckiego episkopatu protestował przeciwko nazistowskiej polityce eksterminacji osób niepełnosprawnych i akcji „dzikiej eutanazji” przeprowadzanej masowo w szpitalach psychiatrycznych. Alegoria młota symbolizującego niedemokratyczne formy rządów i kowadła jako symbolu oporu stały się ucieleśnieniem pewnej formy walki wobec dyktatury nazistowskiej.

Bądźmy twardzi! Bądźmy mocni! Nie jesteśmy w tym momencie młotem, ale kowadłem. Inni, przeważnie obcy i odstępcy, uderzają w nas młotami, chcą odciągnąć nasz naród przy użyciu siły od prostej relacji z Bogiem. Stanowimy kowadło, a nie młot! […] Kowadło nie potrafi i nie potrzebuje odwzajemniać uderzenia, musi być jedynie mocne i twarde! Jeśli okazuje się dostatecznie wytrzymałe, nieruchome, twarde, wtedy zwykle wytrzymuje dłużej niż młot. I niezależnie od siły, z jaką on uderza, zachowuje swoją niewzruszoną stałość. […]

Według nowożytnej definicji prawa do oporu wobec legalnie wybranej władzy, każdy rząd ma swoje zakorzenienie w woli narodu, a tym samym jego legitymacja jest przez tę wolę usankcjonowana. Oznacza to, iż żadne państwo nie ma umocowania, aby łamać prawa człowieka, gdyż te stoją ponad prawem stanowionym. Dlatego też w każdej nowoczesnej konstytucji zagwarantowane jest prawo suwerena do obrony wartości takich, jak: suwerenność, podział władzy czy prawa człowieka. W konstytucji Republiki Federalnej Niemiec zagwarantowane jest to prawo przez artykuł 20 ustęp 4, który „przeciwko każdemu, kto chce zniszczyć porządek prawny w Niemczech, zapewnia prawo do oporu, gdy inna forma przywrócenia porządku prawnego nie jest możliwa.”

Prawo do oporu i jego wyraźne zakorzenienie w Konstytucji RFN znajduje swoje uzasadnienie w tragicznej historii Niemiec, gdy w okresie Trzeciej Rzeszy prawem określano wyłącznie to, co służyło w ocenie rządzących narodowi. Z tego wynikała logika nazistów zakładająca, iż także bezprawie, uregulowania stojące w sprzeczności z prawem oraz ignorowanie i deptanie praw człowieka oraz łamanie traktatów i porozumień międzynarodowych były obowiązującym prawem i mieściły się w jego granicach, dopóki przynosiły źle rozumianą korzyść społeczeństwu niemieckiemu.

W konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej nie ma wprawdzie bezpośredniego przepisu o prawie do oporu, jednakże artykuł 2: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” stosowany był w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego w kontekście deficytu demokratycznego jako podstawa w wykładni orzeczniczej. W związku z tym można byłoby wyinterpretować prawo do oporu z tego artykułu. Ponadto rozdziały Konstytucji 1, 2 i 12 mówiące o prawach i wolnościach obywatelskich mają szczególne znaczenie konstytucyjne dla ustroju państwa, a ich zmiana jest dodatkowo usankcjonowana. Art. 10 konstytucji mówi o podziale władzy, należy więc do przepisów, które podlegają szczególnej ochronie konstytucyjnej.

Obecny układ sił w parlamencie, a także rząd i prezydent z PIS, pozwoliły Jarosławowi Kaczyńskiemu na frontalny atak na Trybunał Konstytucyjny, ograniczenie praw obywateli ustawami o policji, prokuraturze, czy zgromadzeniach czy likwidację wolności mediów w parlamencie. Trudno nie zauważyć, że powyższe działania kierują Polskę w kierunku państwa niedemokratycznego. Brak jakiegokolwiek dialogu ze społeczeństwem, próby narzucania woli rządzących, ostentacyjne deptanie praw opozycji i podjęcie próby gleichschaltyzacji kultury, nauki i sztuki, wskazują jednoznacznie na zapędy autorytarne rządzących.

Analizując powyższe argumenty dotyczącą możliwości sprzeciwu wobec legalnie wybranej władzy, należy zauważyć, iż masowe protesty w obronie Trybunału Konstytucyjnego, przeciwko planowanemu zaostrzeniu obowiązującego od 1997r. prawa aborcyjnego czy zmianom w systemie edukacji, są całkowicie uzasadnione koniecznością obywatelskiego sprzeciwu. Fakt, iż mobilizacja społeczeństwa następuje w tak szybkim tempie, napawa optymizmem. Polskie społeczeństwo, wprawdzie od 1989r. uśpione w letargu wynikającym z założenia, iż demokracja dana jest raz na zawsze, przebudziło się i podjęło walkę w obronie wartości podstawowych. Skonfliktowana zarówno wewnętrznie, jak i na arenie międzynarodowej Polska, nie jest tym krajem, w którym większość Polaków chciałaby żyć.

Dlatego pojawia się pytanie, na ile rządzący chcą doprowadzić do eskalacji konfliktów wewnątrz społeczeństwa i w którym momencie przekroczona zostanie czerwona linia, za którą nie będzie nic innego jak otwarty konflikt: społeczeństwo versus partia rządząca. Konsekwencje takiego konfliktu mogą być jednak trudne do oszacowania. Zadaniem partii opozycyjnych jest rola pewnego wentyla w tym konflikcie i próba zachowania w najwyższym stopniu standardów demokratycznego państwa prawa. Zarówno nowa jakość w polityce, język używany w dyskursie politycznym czy szacunek okazywany uznanym i cenionym autorytetom świata kultury, nauki i sztuki, ale i polityki, powinien być gwarantem zachowania ciągłości w warunkach zagrożenia demokracji. W sytuacji dalszej eskalacji konfliktu, kolejnych prób łamania konstytucji i deptania demokracji, czy ograniczania wolności mediów, partie opozycji ponad wszelkimi podziałami wezwać muszą do sprzeciwu obywatelskiego w każdej jego formie. Dlatego posłowie partii opozycyjnych, wobec oczywistego łamania zasad parlamentaryzmu, zdecydowali się nawet na tak ostrą postać sprzeciwu jak blokowanie mównicy sejmowej czy pozostanie w proteście na ponad 3 tygodnie na sali sejmowej. Celem tego jest w dłuższej perspektywie obudzenie Polaków, zwycięstwo w kolejnych wyborach, potem zbudowanie porządku prawnego opartego na trójpodziale władzy, a także pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej a także karnej wszystkich osób i organizacji zagrażających porządkowi ustrojowemu Rzeczypospolitej. Działań, do których determinacji zabrakło koalicji PO-PSL po rządach PIS z lat 2005-2007.

Totalna opozycja nie sprawdzi się w tych realiach. Jedynie konstruktywny dialog ze społeczeństwem, niepoddawanie się szantażowi rządzących i próby wspierania ruchów i inicjatyw obywatelskich, ale także gotowość do powiedzenia  „nie” wobec oczywistych prób łamania zasad parlamentaryzmu przez posłów, pozwolą w naszej ocenie na przełamanie monopolu PiS-u na „dobrą zmianę”. Tej zmiany nie chce w Polsce już chyba nikt. Pokażmy równocześnie, że chociaż w Polsce jest wiele rzeczy do zrobienia, wiele rzeczy nie działa, to można zmieniać nasz kraj w sposób racjonalny, a nie chaotyczny jak robi to PIS. Polacy muszą mieć alternatywę.  Polacy potrzebują „Lepszej Polski”.

Dr Marcin Gołaszewski – filolog, specjalista od kultury germańskiej, Uniwersytet Łódzki, członek zarządu regionu łódzkiego Nowoczesnej.

 

Prawo oraz Sprawiedliwość :)

Falsyfikowanie nazwy prowadzi do osłabienia organizacji. Kiedyś Tomasz Mamiński założył „Krajową Partię Emerytów i Rencistów”, która zyskała wielkie poparcie społeczne. Nie weszła do Sejmu, bo ktoś tuż przed wyborami założył „Krajową Partię Emerytów i Rencistów RP”. Ta nowo założona też nie weszła, ale przecież nie o to chodziło. Chodziło o zaszkodzenie tej pierwszej. No i się udało. Nawiasem mówiąc, partia ta (pierwotna) istnieje nadal, więc zważywszy na niemal 5-milionową rzeszę emerytów w naszym kraju, być może znów zacznie się kiedyś cieszyć zainteresowaniem wyborców. Wprawdzie emerytów przez ostatnie pięć lat nie przybyło, ale PiS zapowiada obniżenie wieku emerytalnego, więc zapewne przybędzie. Mamy wszak model starzejącego się społeczeństwa.

Żeby odnieść zwycięstwo, nazwa nowej partii musi być bliźniaczo i łudząco podobna do PiS. Proponuję, by była to nazwa „Prawo oraz Sprawiedliwość”. Dla sukcesu właściwie nieważny jest statut takiej partii, bo jej celem miałoby być odebranie głosów PiS-owi. Jedynie lider i grono założycielskie winno się rekrutować spośród osób, które nie wyobrażają sobie koalicji z PiS-em. Oczywiście, najlepiej, gdyby statut był rzetelny i zacny, na wypadek, gdyby jednak udało się odnieść PoS-owi zwycięstwo. Dlatego powinny się w nim znaleźć takie elementy, jak obrona demokracji, konstytucji, trybunału, wolności obywatelskich, etc. Musiałaby być to także partia programowo chyba konserwatywna, ażeby tym łatwiej następował transfer elektoratu z PiS-u do PoS-u. Ale to niekoniecznie.

KOD nigdy nie będzie partią, o czym przy każdej okazji zapewnia jego lider, Mateusz Kijowski. KOD jest stowarzyszeniem. Ale nawet wobec KOD-u złośliwi starają się o osłabienie organizacji, powołując gremia bliźniaczo podobne z nazwy. Za to w działaniu nie. Ostatnio powołano do życia KODE. Trudno się rozpisywać na temat tego zjawiska, gdyż jest marginalne, więc zatrzymajmy się tylko przy nazwie. Nazwę wymyślono następującą: „Koalicja Organizacji Demokratycznych”. Skrót mógłby być więc taki sam, jak w przypadku Komitetu Obrony Demokracji, ale pomysłodawcy łaskawie dorzucili „E”, żeby cokolwiek się odróżniać.

Naturalnie, czy twórcy KODE chcą tego, czy nie, działają na szkodę KOD-u, ponieważ nazwy są zbyt podobne do siebie. Ostatnio wymyślili, że będą przeganiać lud smoleński z miesięcznic pod pałacem namiestnikowskim. Właściwie, to nie oni wymyślili, tylko wymyślił Władysław Frasyniuk.

Frasyniuk jest zasłużonym opozycjonistą i człowiekiem charyzmatycznym. Zgromadzonych na Krakowskim nazywa „sabatem” i nawołuje do odzyskania przestrzeni przed pałacem w imię powstrzymania szaleństwa smoleńskiego. Wspaniale, że Frasyniukowi jeszcze się chce działać, bo możemy sobie wyobrazić, jak strasznie musi być rozczarowany, że dobre skutki jego działalności opozycyjnej z przeszłości, okupionej więzieniem i cierpieniem zostały obrócone wniwecz.

Tymczasem na temat tego szaleństwa Marcin Napiórkowski mówi tak: „(…) wracamy do prawdy, przyzywając zmarłych i tworząc obraz pochodu historii. Takiego, jaki opisywał Krzysztof Kamil Baczyński: na początku idą woje piastowscy, w środku rycerze spod Grunwaldu, XIX-wieczni powstańcy, ofiary powstania warszawskiego, Katynia, a na końcu ci, którzy już nie zginęli, tylko polegli pod Smoleńskiem. Możemy to uznać za dobrą opowieść o Polsce lub szkodliwą. Ale niezależnie od tego, czy nam się podoba, powinniśmy podejmować rzetelne próby jej zrozumienia. Jeśli nam się podoba, to będziemy ją mogli dzięki temu wzbogacać, rozwijać. Jeśli nie, to bez próby jej zrozumienia będziemy tylko walić kijem na oślep.”

Otóż, teraz te miesięcznice zrzeszają zaledwie epigonów tamtych miesięcznic sprzed sześciu lat. To jest owszem nadal ten sam rytuał, ale trochę poruszany siłą inercji. Nie ma radości, gdy jest się u władzy, co innego, gdy w opozycji. Jeśli wtedy nie próbowaliśmy odzyskać przestrzeni przed pałacem, to tym bardziej teraz to nie ma sensu. A ponadto, działanie takie nie zostało wpisane do statutu KOD-u. Pyskówki z ludem smoleńskim nie wybronią naszej konstytucji, ani demokracji, ani naszych swobód obywatelskich. Za to 11 sierpnia znów powrócimy w Al. Szucha, by wspierać swoją obecnością sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy będą rozpatrywać kolejną kuriozalną ustawę przepchniętą przez PiS.

Byłoby wprost kapitalnie, gdyby Władysław Frasyniuk został liderem nowo powstałej partii. Wróżę takiej partii ogromne społeczne poparcie i zwycięstwo w nadchodzących wyborach samorządowych, i w kolejnych – parlamentarnych.

logo podstawowe na bialym tle

System ochrony zdrowia jako podstawowe wyzwanie polityki społecznej w Polsce :)

Podstawowym wyzwaniem dla polityki społecznej w Polsce jest określenie roli państwa – w gospodarce, polityce, kulturze. Potrzeba ta jest szczególnie odczuwalna w systemie ochrony zdrowia.

 

Polska nie jest jedynym krajem, który stoi przed koniecznością reformy systemu ochrony zdrowia. Problemy takie jak: ograniczona ilość środków przy rosnących potrzebach wynikających np. z drożejących technologii medycznych i rosnącej długości życia, dotyczą wielu państw świata. Zmieniają się również potrzeby zdrowotne – coraz większe znaczenie mają choroby przewlekłe, cywilizacyjne, wymagające długoterminowej, ale pozaszpitalnej i niekoniecznie specjalistycznej opieki, takie jak cukrzyca, problemy układu krążenia. Tymczasem istniejące systemy zdrowotne są nastawione w przeważającym stopniu na leczenie interwencyjne i na choroby krótkoterminowe.

Polski system ochrony zdrowia, podobnie jak systemy zdrowotne innych post-socjalistycznych państw w regionie, musi dodatkowo sprostać szczególnym problemom wynikającym z socjalistycznej spuścizny, wyrażającej się m.in. przeważająco publiczną infrastrukturą systemu ochrony zdrowia (szczególnie w zakresie szpitalnictwa): tradycyjnym brakiem precyzyjnego określenia koszyka świadczeń gwarantowanych (tj. świadczeń dostępnych w ramach ubezpieczenia powszechnego),[1] publicznym, powszechnym systemem ubezpieczenia zdrowotnego mającym zapewnić realizację nieograniczonego teoretycznie prawa do świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych, a także brakiem dopuszczenia środków prywatnych dla pokrycia kosztów usług zdrowotnych udzielanych przez podmioty publiczne.

Podstawowe zasady polskiego systemu ochrony zdrowia

Obecnie polski system ochrony zdrowia oparty jest na powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym realizującym model Bismarckowski, finansowany z obowiązkowych składek zdrowotnych, z jednym, centralnym ubezpieczycielem w postaci Narodowego Funduszu Zdrowia. Ogólny katalog świadczeń gwarantowanych określony jest w art. 15 ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych. Szczegółowy, konkretny zakres koszyka świadczeń gwarantowanych – czyli tego, co się ubezpieczonym należy w ramach ich składki w systemie publicznym – jest ustalany w oparciu o rozporządzenia wydawane przez Ministra Zdrowia na podstawie art. 31d ustawy o świadczeniach i dotyczące takich obszarów usług zdrowotnych jak leczenie szpitalne, terapeutyczne programy zdrowotne, podstawowa opieka zdrowotna.

Treść rozporządzeń jest następnie odwzorowywana w wytycznych wydawanych przez Prezesa NFZ w formie zarządzań określających warunki kontraktowania wojewódzkich oddziałów NFZ ze świadczeniodawcami w poszczególnych zakresach (znów: leczenie szpitalne, programy terapeutyczne itp.), i wydawanych na podstawie art. 146 ust. 1 ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych.[2] Stosunek ubezpieczenia zdrowotnego łączy bowiem szereg podmiotów – Prezesa NFZ, który określa zasady kontraktowania NFZ ze szpitalami, dyrektorów oddziałów wojewódzkich NFZ, którzy ogłaszają konkursy ofert na świadczenia opieki zdrowotnej w oparciu o warunki określone przez Prezesa NFZ, świadczeniodawców, którzy biorą udział w konkursach ofert oraz zawierają z dyrektorami oddziałów wojewódzkich NFZ umowy o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej, pacjentów, którzy korzystają ze świadczeń udzielanych przez świadczeniodawców oraz innych podmiotów, takich jak dostawcy leków czy wyrobów medycznych (przede wszystkim – hurtownie farmaceutyczne, biorące udział w przetargach ogłaszanych przez świadczeniodawców). Umowy między dyrektorami wojewódzkich oddziałów NFZ a świadczeniodawcami określają, jakie świadczenia są wykonywane przez dany podmiot w ramach umowy z NFZ.

Główne wyzwania systemu ochrony zdrowia

Niejasność koszyka świadczeń gwarantowanych

Oznacza to, że w praktyce konstytucyjne prawo do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych jest definiowane w kilku aktach i dopiero „złożenie” treści wszystkich aktów może pozwolić na ustalenie realnej treści tego prawa. Co ważne, świadczenia określone w tych aktach wskazane są w tak ogólny sposób – tj. rodzajowo – np. poród, że w praktyce nie wiadomo, o jaki rodzaj usług chodzi. Jedno świadczenie (np. operacja stawu biodrowego) może być przecież wykonane na szereg różnych sposobów.

Tymczasem nazbyt ogólne ujęcie koszyka świadczeń gwarantowanych (na tle poprzednio obowiązującej ustawy o NFZ) było w przeszłości uznane za niekonstytucyjne przez Trybunał Konstytucyjny („TK”) właśnie ze względu na to, że nie realizowało we właściwy sposób konstytucyjnych praw: do ochrony zdrowia (art. 68 ust. 1 Konstytucji RP) ani do równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych (art. 68 ust. 2 Konstytucji RP). Wyrok TK w tej sprawie (z 7 stycznia 2004 r., K 14/03) stanowi do dzisiaj wytyczną co do formy systemu ochrony zdrowia – i wskazówkę, co wynika z Konstytucji w odniesieniu do kształtu systemu.[3] TK wskazał mianowicie, że Konstytucja RP nie przesądza konkretnych rozwiązań ustawowych w zakresie konstrukcji systemu ochrony zdrowia – daje ustawodawcy swobodę wyboru w tym zakresie. Niezależnie jednak od podjętej decyzji, ustawodawca musi precyzyjnie określić, co należy się pacjentowi w zamian za składkę.[4] A zatem ustawodawca musi podjąć odważną polityczną decyzję co do tego, co przysługuje pacjentowi w zakresie systemu ochrony zdrowia. A w związku z tym, że żaden system zdrowotny nie może zapewnić wszystkiego – konieczna jest selekcja.

Dodatkowym bodźcem dla dokonania wyboru co do konkretnej zawartości koszyka jest również aspekt finansowy wynikający dla ustawodawcy z wyroku Trybunału Sprawiedliwości w sprawie C-173/09 dotyczącej konsekwencji przyjęcia przez Bułgarię ogólnego katalogu świadczeń finansowanych ze środków publicznych w kontekście transgranicznej opieki zdrowotnej. Jak wskazał w tej sprawie Trybunał, w sytuacji, gdy system zdrowotny państwa pochodzenia oparty jest na katalogu ogólnym dostępnych świadczeń (nie precyzującym np. dostępnego standardu leczenia), pacjent z takiego systemu ma prawo do najbardziej zaawansowanych technologicznie świadczeń w innym państwie mieszczących się w ramach takiego ogólnego katalogowego ujęcia. Oznacza to, że z braku dokładnego określenia standardu finansowanych procedur, państwa członkowskie będą zobowiązane sfinansować praktycznie wszystko, co zapewniane jest w ramach takich procedur w innych państwach członkowskich.

Co prawda wyrok TK został wydany w oparciu o przepisy, które obecnie już – w wyniku wyroku TK – nie obowiązują, ale nadal istnieją daleko idące wątpliwości dotyczące tego, czy obecny system wypełnia standardy konstytucyjne co do określoności koszyka. O tym, że nie wypełnia, są przekonani lekarze, którzy zapowiadają złożenie, za pośrednictwem swojego samorządu, skargi konstytucyjnej dotyczącej obecnej wersji przepisów o świadczeniach gwarantowanych wobec faktu, że po pierwsze koszyk jest zbyt ogólny i niejasny, a po drugie, że pacjent nie może współfinansować świadczeń.

Brak możliwości współpłacenia za świadczenia opieki zdrowotnej udzielane przez podmioty publiczne

Drugim problemem obok braku przejrzystego rozgraniczenia, za co płaci państwo w ramach ubezpieczenia publicznego, jest brak dopuszczenia prywatnych środków do publicznej ochrony zdrowia. Nie chodzi przy tym tylko o kontrowersje odnoszące się do możliwości przekształceń dawnych sp. ZOZów w spółki (obecnie – podmioty prowadzące działalność leczniczą, wobec których taka możliwość, kwestionowana przez niektóre sądy na podstawie poprzednio obowiązujących przepisów, została przez obecne przepisy wprost przyznana), ale przede wszystkim o zakaz możliwości finansowania ze środków prywatnych świadczeń opieki zdrowotnej udzielanych w podmiotach publicznych w ramach kontraktów z NFZ, np. przez samego pacjenta.[5] Mimo, że przepisy ustaw regulujących status publicznych zakładów opieki zdrowotnej (obecnie – podmiotów prowadzących działalność leczniczą) nie zakazują tego wprost, sądy administracyjne wywodziły taki zakaz m.in. z konstytucyjnego prawa do równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych (art. 68 ust. 2 Konstytucji). Sądy uznawały mianowicie, że dopuszczenie możliwości współpłacenia, np. za lepszy standard świadczeń, może w praktyce dyskryminować pacjentów publicznych.

Co ciekawe, współpłacenie nie stanowi problemu w dziedzinie dostępu do leków, gdzie od dawna jest faktem. Pacjent nabywając leki refundowane jest bowiem zobowiązany współpłacić z NFZ cenę leku. NFZ płaci jedynie pewną część limitu refundacyjnego, wyznaczanego dla danej grupy leków na poziomie najtańszego leku z grupy – całą resztę płaci pacjent. W praktyce prowadzi to do sytuacji, że – jak dobitnie wynika z raportu OECD z października 2008 r. – Polska jest jednym z czterech członków OECD, w których finansowanie prywatne leków, zarówno refundowanych jak i nierefundowanych (stanowiących niewątpliwie jeden z podstawowych elementów publicznej służby zdrowia) przewyższa finansowanie publiczne (Polska zajmuje tę mało zaszczytną pozycję ex aequo z Kanadą, Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem, przy czym podczas, gdy w Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych środki prywatne pochodzą z ubezpieczenia zdrowotnego, w Polsce pochodzą „prosto z kieszeni” pacjenta).[6] Średnio, jeśli chodzi o leki refundowane, pacjent płaci w Polsce około 35% ceny leku, przy czym już poziom 30% współpłacenia jest uznawany przez WHO za stanowiący ograniczenie w dostępie do leków.

Podsumowując, obecny system nie spełnia oczekiwań pacjentów ani wymogów zmieniających się potrzeb zdrowotnych. Z jednej strony utrzymywana jest fikcja nieograniczonego prawa do ochrony zdrowia, z drugiej jednak ograniczoność środków publicznych prowadzi do faktycznego ograniczenia dostępności świadczeń. Świadczenia udzielane przez podmioty w ramach kontraktów z NFZ są bowiem niedofinansowane (co zresztą potwierdziła sprawa przed UOKIK, w której NFZ uznany został za podmiot dominujący i nadużywający pozycji dominującej na rynku usług dentystycznych przez zaniżanie kosztów usług), w ramach kontraktów NFZ ze świadczeniodawcami ustanawiane są limity ilościowe (które często wyczerpują się w trakcie roku), a do świadczeniodawców ustawiają się kolejki. Zarazem pacjent nie może „wyjść z systemu” – nie może otrzymać w podmiotach publicznych (dominujących na rynku szpitalnym, na którym wykonywane są najbardziej zaawansowane technicznie i kosztochłonne zabiegi) niczego, co nie jest zapewnione w ramach systemu publicznego ochrony zdrowia. System więc można przyrównać do złotej klatki – pacjent nie może otrzymać (zapłacić) w szpitalach publicznych niczego, co nie jest zapewnione w ramach koszyka świadczeń gwarantowanych. Koszyk zaś jest niejasny i brak jest standardów określających, jakiej jakości świadczeń pacjent może oczekiwać. System wymaga zatem zmiany – i stanowi to niewątpliwie jedno z podstawowych wyzwań polityki społecznej.


[1] W Polsce tradycyjnie brak było określenia
[2] Zarządzenia te określają: (i) przedmiot postępowania w sprawie zawarcia umowy o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej; (ii) kryteria oceny ofert oraz (iii) warunki wymagane od świadczeniodawców.
[3] Wyrok ten dotyczył zgodności z art. 68 Konstytucji systemu finansowania świadczeń zdrowotnych ustanowionego na mocy ustawy z dnia 23 stycznia 2003 r. o powszechnym ubezpieczeniu w Narodowym Funduszu Zdrowia (Dz. U. z dnia 17 marca 2003 r.).
[4] Jak czytamy w wyroku: „Licząc się z faktyczną niemożnością zapewnienia bezpłatnej opieki zdrowotnej w pełnym zakresie każdemu obywatelowi oraz otwierając drogę do wprowadzenia – obok świadczeń finansowanych ze środków publicznych – mechanizmów rynkowych i konkurencyjnych, ustrojodawca wprowadził w art. 68 ust. 2 zd. 2 Konstytucji wymóg, aby warunki i zakres udzielania świadczeń opieki zdrowotnej finansowanych w ten sposób określiła ustawa. Zakres świadczeń, do których obywatele (a więc nie tylko ubezpieczeni) mają prawo w ramach publicznego systemu finansowania (Konstytucja nie przesądza konkretnej postaci tego systemu) został więc zaliczony do materii ustawowej. W przypadku osób opłacających przymusową składkę na ubezpieczenie zdrowotne, wymóg precyzyjnego określenia rodzaju świadczeń dostępnych „w zamian” wynika również z istoty tegoż ubezpieczenia. Bezpośrednim celem takiego uregulowania jest nie tylko stworzenie pewności beneficjentów systemu opieki zdrowotnej co do rodzajów świadczeń finansowanych ze środków publicznych oraz zapewnienie związanej z formą ustawy stabilności takiego katalogu, ale również długoterminowe planowanie zabezpieczenia pozostałych potrzeb zdrowotnych poza systemem publicznym. […] Zgodnie z wymaganiami konstytucyjnymi (art. 68 ust. 2) ustawa powinna określać bądź koszyk świadczeń gwarantowanych, bądź (od strony negatywnej) świadczenia ponadstandardowe, które są finansowane ze środków własnych pacjenta. Jeżeli założyć, że jest to niemożliwe (ani od strony pozytywnej, ani od strony negatywnej), ustawa powinna wprowadzać co najmniej dostatecznie jasne i jednoznaczne kryteria formalne, według których następować będzie in casu ustalenie zakresu należnych pacjentowi świadczeń w ramach odpowiedniej, ustalonej w ustawie procedury.
[5] Należy w tym kontekście wskazać na wyrok NSA, wydany w odniesieniu do statutu zozu publicznego umożliwiającemu ubezpieczonym skorzystanie w zozie publicznym ze świadczenia odpłatnego, poza kolejnością ustaloną dla pacjentów ubezpieczonych. W wydanym w tej sprawie wyroku NSA z 1 lutego 2006 r. (II OSK 720/05) czytamy, że:   1. Przepisy art. 6 i art. 38 ust. 5 ustawy z dnia 30 sierpnia 1991 r. o zakładach opieki zdrowotnej (Dz. U. Nr 91, poz. 408 ze zm.) nie dają podstaw prawnych do pobierania w drodze umów cywilnych opłat od osób ubezpieczonych za świadczenia finansowane ze środków publicznych. 2. Jeśli od uiszczenia opłat wynikających z umowy cywilnoprawnej zależy przyśpieszenie udzielenia świadczenia zdrowotnego osobom ubezpieczonym, świadczenia objętego ubezpieczeniem zdrowotnym, to zasada równego dostępu do świadczeń zostaje naruszona.

[6] Raport OECD z 2008 r. pt. „Pharmaceutical Pricing Policies in a Global Market”

http://www.oecd.org/dataoecd/36/2/41303903.pdf

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję