Polityczne transfery: prostytucja czy prawo polityka? :)

Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami kilku głośnych transferów międzypartyjnych. Być może świadczy to o nadchodzącym trzęsieniu ziemi na naszej scenie politycznej, a być może jest jedynie efektem takiej lub innej kalkulacji konkretnych polityków. Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

„Żenada, brak etyki i jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego” – tak odruchowo skomentowałem na portalu społecznościowym przejście Moniki Pawłowskiej do Porozumienia Gowina. Ten transfer na przeciwległą stronę zasadniczego politycznego sporu trudno jakkolwiek umotywować programowo, nawet jeśli teoretycznie Porozumienie grupuje najrozsądniejszych polityków Zjednoczonej Prawicy. Gowin i jego ludzie, jak dotąd, nie przeszli na drugą stronę barykady, od lat wspierają i głosują za bulwersującymi rozwiązaniami niszczącymi polski system demokracji liberalnej oraz wspierają światopoglądowe idee niezwykle odległe od ideałów lewicy. Zwolenników idei społeczeństwa otwartego oraz świeckiego państwa bliskiego lewicy i liberałom, trudno naprawdę odnaleźć w szereg partii tworzących Zjednoczoną Prawicę. Trudno też zrozumieć tę woltę w kategoriach poglądów ekonomicznych. Monika Pawłowska od lat zasiadała w szeregach partii lewicowych o programie zdecydowanie socjalnym. Gowin deklaruje się jako ekonomiczny liberał, choć głosował za wszystkimi etatystycznymi rozwiązaniami wprowadzonymi przez rząd PiS. Jakie rozwiązania w dziedzinie polityki gospodarczej chciałaby wspierać posłanka Pawłowska, wstępując w szeregi Porozumienia? Z Gowinem w ramach pragmatyki politycznej rozmawiać należy, ale tylko jeśli zdecydowałby się opuścić szeregi obozu Jarosława Kaczyńskiego.

Jak zatem uzasadnić transfer osoby od lat związanej z Lewicą do partii Zjednoczonej Prawicy? Oczywiście wprost merkantylnie i emocjonalnie. Nie przekonują mnie też sugestie Leszka Millera, jakoby wina leżała po stronie źle zarządzających pozostałościami Wiosny: Roberta Biedronia i Krzysztofa Śmiszka. Być może ich nieumiejętność porozumienia i budowania struktury jest faktem, ale naprawdę nawet w sytuacji konfliktowej nic nie usprawiedliwia przejścia na drugą stronę barykady w taki sposób, przy takich podziałach oraz w takiej sytuacji w kraju, nic nie usprawiedliwia tego rodzaju zdrady swoich wyborców.

Przykładem jeszcze gorszego zachowania, czegoś czego nie waham się nazwać wprost polityczną prostytucją, był transfer Wojciecha Kałuży z Nowoczesnej do PiS. „Wojciech Kałuża w wyborach samorządowych w 2018 roku uzyskał mandat radnego sejmiku śląskiego. Jako „jedynka” okręgowej listy Koalicji Obywatelskiej zdobył 25 109 głosów. Podczas pierwszej sesji sejmiku zawarł porozumienie z Prawem i Sprawiedliwością, które skutkowało przejęciem przez PiS władzy w woj. śląskim. Sam Wojciech Kałuża wybrany został na stanowisko wicemarszałka, opuścił Nowoczesną i został formalnie radnym niezrzeszonym”[1]. Trudno wyobrazić sobie dokonanie takiej zdrady wobec własnych kolegów i własnych wyborców, w zasadzie w dzień po otrzymaniu mandatu, w zamian za intratne stanowisko od głównego politycznego rywala. To nie jest nawet cynizm, to jest brak jakichkolwiek zasad. To, że Kaczyński jego gotowy korzystać z usług takich ludzi, świadczy również gorzej niż źle o jego własnych standardach. Tego typu polityk albo nie ma żadnej przyszłości, albo będzie musiał stać się ślepym żołnierzem i wykonawcą najgorszego typu zadań, które zleci mu jego polityczny właściciel.

Oba te przypadki zmuszają do poważnego zastanowienia nad jakością, etyką i poziomem ludzi, z których liderzy opozycji chcą budować swoje struktury, niezależnego od tego czy są to kobiety czy mężczyźni. Jak słusznie zauważył mój redakcyjny kolega, brak przyzwoitości w polityce nie ma po prostu płci.

Leszek Miller, który sam ma na swoim koncie budzące zdziwienie transfery polityczne, na przykład do Samoobrony, łagodnie oceniając decyzję Moniki Pawłowskiej, nie ma racji w tym konkretnym przypadku. Ma jednak słuszność twierdząc, że istnieją transfery w polityce, które nie są niczym niezwykłym i niemoralnym. Zasadnicze pytanie brzmi, na jakich zasadach, w jakiej sytuacji i do kogo udaje się polityczny wędrowca? Czy dzieje się to przy zachowaniu zasad przyzwoitości, więzi z wyborami i pewnej spójności programowej?

Donald Tusk, opuszczając Unię Wolności wraz ze swoją grupą polityczną i współtworząc Platformę Obywatelską, zachował pewną kontynuację ideową, nie przeszedł na pozycje zupełnie sprzeczne z tym, co wcześniej głosił. Pozostawiając z boku mój osobisty sentyment wobec Unii Wolności i wiele krytycznych uwag wobec Platformy, muszę podkreślić, że po prostu – w kategoriach skuteczności politycznej – stworzył na lata efektywniejszą organizację realizującą misję, która wcześniej mu politycznie przyświecała. Czyli zrealizował to, co do polityka należy.

Również nie jestem krytyczny wobec większości transferów politycznych, jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach do Polski 2050 Szymona Hołowni. Jeśli tworzona jest nowa, poważna inicjatywa polityczna, zbliżona ideowo do innych opcji opozycyjnych, która może skuteczniej osiągać cele opozycji, to nie należy jej lekceważyć i skreślać. Nie wiem, jaka będzie przyszłość tej inicjatywy, chciałbym lepiej zrozumieć rys ideowy i konkretny całościowy program tej partii, którego wciąż brakuje. Ale uważam że np. ruch Joanny Muchy, która po wielu latach konsekwentnej pracy na rzecz Platformy podjęła świadomą decyzję o zmianie, ponieważ uznała, że poprzez tę strukturę może zdziałać więcej, nie jest czymś niemoralnym. To nie jest zachowanie cynicznego „skoczka”. Inaczej natomiast oceniam decyzję Tomasza Zimocha, dziennikarza, celebryty bez żadnego dorobku politycznego, który przypadkowo dostał miejsce na liście Koalicji Obywatelskiej w zasadzie zapewniające wejście do Sejmu i po kilkunastu miesiącach w sposób zupełnie nielojalny, nie wnosząc niczego do prac KO, zmienił klubowe barwy. Nie rozumiem też dlaczego został do Polski 2050 przyjęty. Rozumiem potrzebę budowy choć koła poselskiego w Sejmie, ale trzeba budować je z osób przynajmniej potencjalnie w przyszłości lojalnych. Niezwykle ciekawym pytaniem jest też, na ile takie polityczne transfery będą się Polsce 2050 wizerunkowo opłacać? Wydaje się, że dla przetrwania w głowach wyborców kilku lat do wyborów, klub w Sejmie jest potrzebny. Ale czy w takim akurat składzie osobowym?

Wydaje się natomiast, że zbliża się ostateczny kres samodzielnej politycznej kariery Pawła Kukiza. Prawdopodobne wejście jego grupy do obecnej koalicji rządowej, bez spełnienia jego zasadniczych postulatów, o których mówił od lat (słusznych czy nie, to pozostawiam na oczywistym marginesie), w celu ratowania coraz bardziej gnijącego układu rządzącego Polską, będzie oznaczało koniec jego jakiejkolwiek wiarygodności. Naprawdę po ludzku nie rozumiem, dlaczego Kukiz chce to dziś uczynić. Zamiast zachować twarz i wrócić do swojego zawodu, zostanie zapamiętany jako człowiek ratujący patologiczny układ, nieosiągający swoich założeń programowych, za cenę jakiegoś lichego miejsca na listach wyborczych PiS w kolejnej kadencji.

W skutecznej polityce nie ma miejsca na pięknoduchostwo, polityk musi być skuteczny. Nie powinno jednak być również w niej miejsca na polityczną prostytucję. Dbać o to powinni zarówno wyborcy, jak i liderzy partyjni. W swoim własnym najlepszym interesie. Dlatego w przyszłości warto rozważyć wprowadzenie mechanizmu, w którym wyborcy z danego okręgu, w przypadku zmiany klubu przez danego posła, mieli prawo zażądać ponownego głosowania nad jego mandatem w trakcie trwania kadencji. Jeśli „poseł – wędrowiec” nie uzyskałby większości głosów dla aprobaty swojego ruchu, wówczas w jego miejsce posłem zostawałaby kolejna osoba z listy partii, z której początkowo startował.

[1] https://tuudi.net/zastanawiacie-sie-co-u-wojciecha-kaluzy-oto-odpowiedz/

Rozdział państwa od Kościoła i koncert Behemotha – odpowiedź na artykuł ks. Wojciecha Parfianowicza :)

Ks. Parfianowicz w swoim artykule zniekształca rozumienie istotnych pojęć, stara się żerować na lękach, stosuje podwójne standardy etyczne. Już na początku próbuje obecne w Polsce postulaty dotyczące świeckości państwa zaprezentować jako coś przeciwnego niż to, czym są w rzeczywistości.

Przy okazji lektury felietonu, zadałem sobie pytanie, o co właściwie ma chodzić w tak pożądanym przez niektórych rozdziale Państwa od Kościoła. Nie żyjemy wszak w Państwie teokratycznym, ani takim, jak np. Wielka Brytania, czy Dania, gdzie religia ma status państwowej, a głowa Państwa jest jednocześnie głową Kościoła. Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności.

Pierwsza kwestia jaką należy wyjaśnić – państwo wyznaniowe i państwo klerykalne to nie to samo. W Wielkiej Brytanii istnieje religia państwowa, ale Kościół Anglikański nie jest klerykalny – to kościół podlega królowi a nie odwrotnie. Kościół Katolicki jest instytucją klerykalną – to on ma stać ponad państwem: ponad władzami, którym będzie mówił jak mają rządzić i ponad prawem, któremu nie będzie podlegał. Polska nie jest państwem wyznaniowym ani całkowicie klerykalnym (w tym wypadku katolickim). Klerykalizm jednak się w Polsce przejawia – a Kościół chce jego pogłębiania.

Formalnie Polska jest państwem demokratycznym i świeckim. W praktyce jest demokracją nieskonsolidowaną – czy inaczej demokratoidem, jak to określił Stanisław Lem. Demokracja więc jest tu wypaczona, pełno w niej różnych patologii. Również w kwestii świeckości i niezależności od Kościoła. Przykłady można wymieniać długo: w szkołach publicznych za pieniądze podatników katechizuje się dzieci; w państwowych instytucjach wiszą krzyże; w wojsku mamy oficerów politycznych zwanych kapelanami; częścią państwowych obchodów są katolickie msze; prywatne uczelnie katolickie – jak Katolicki Uniwersytet Lubelski są finansowane z budżetu.

Autor stwierdza, że „Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności”. Jacy „niektórzy”? Czy aby nie istnieją oni głównie w głowach ludzi takich jak ks. Parfianowicz? Z tego co ja widzę bowiem, o wyczyszczeniu przestrzeni społecznej ze wszelkich przejawów religijności mówi głównie katolicki kler i bliskie mu media. Po to by – jak sądzę – skojarzyć postulat świeckości państwa, jego rozdzielności z Kościołem – z jakąś tyranią, która będzie zakazywała ludziom wyznawać religii.

W Polsce najczęściej rozdział ten rozumiany jest z perspektywy liberalnej – czyli nie jako usuwanie przejawów religijności ze sfery społecznej, a jako usuwanie obecności Kościoła Katolickiego ze sfery państwowej (samorządowej). Jest to zresztą istotny element nie tylko dla ochrony swobód obywatelskich ale i dla polskiej suwerenności – wszak obecność katolickiej symboliki czy przedstawicieli Kościoła w urzędach, szkołach, wojsku, to obecność symboli i przedstawicieli obcego państwa.

Skąd bierze się przekonanie, że to właśnie światopogląd ateistyczny, liberalny, relatywistyczny, to ten podstawowy, zerowy, który ma służyć jako punkt wyjścia, albo dojścia dla oczekiwanego Państwa neutralnego światopoglądowo, czyli, jak to się mówi, świeckiego? Czy podejście ateistyczne, liberalne, nie jest po prostu jednym ze światopoglądów, tak samo „nieneutralnym” jak ten katolicki? Na czym w ogóle ma polegać owa mityczna neutralność światopoglądowa? Na rozdwojeniu jaźni? Na udawaniu, że publicznie, wartości chrześcijańskie mnie nie obchodzą, bo obchodzą mnie tylko prywatnie, po godzinach?

Główna manipulacja Ks. Parfianowicza w tym akapicie polega na przedefiniowaniu neutralności państwa tak by wyszło z tego coś absurdalnego. Przedmiotem neutralności światopoglądowej państwa nie jest państwo – które z założenia opiera się na jakiejś ideologii – a istniejący w tym państwie ludzie i instytucje. Oznacza to, że państwo nie może traktować w uprzywilejowany sposób ani dyskryminować nikogo ze względu na wyznanie. Takie państwo nie promuje teizmu, albo ateizmu jak i nie promuje związków wyznaniowych czy bezwyznaniowości. Z tym niestety w Polsce są problemy – bo strona katolicka jest na liczne sposoby uprzywilejowana – co tym samym doprowadza do dyskryminacji strony niekatolickiej.

Słowa o rozdwojeniu jaźni rozumiem jako odniesione do rzekomego polityka czy urzędnika będącego katolikiem, który musiałby wykonując obowiązki, działać wbrew swoim poglądom. Wyjaśnię więc. Jeżeli ktoś jest faktycznie katolikiem, powinien wiedzieć, że w państwie demokratycznym od ludzi na stanowiskach państwowych (samorządowych) wymaga się przestrzegania szerokiego zakresu prawa – które nie jest spójne katolickim światopoglądem. Ktoś taki więc nie powinien podejmować się pracy na takich stanowiskach. Tak jak pacyfista nie pcha się do wojska, żeby potem narzekać, że uczą go tam strzelać.

Przypomnę zresztą, że Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 stanowi, iż grzechem dla katolika jest również współdziałanie w grzechu innych i nie potępianie tego co katolicyzm uznaje za złe. Czym zaś jest bycie urzędnikiem, burmistrzem, posłem, prezydentem w państwie świeckim i demokratycznym – jak nie byciem częścią „grzesznego” i „heretyckiego” systemu demokratycznego? Z drugiej strony jeżeli jakiś polityk czy urzędnik nie podziela katolickich poglądów: nie potępia demokracji, jest zwolennikiem wolności słowa i wyznania, nie chce delegalizacji antykoncepcji, delegalizacji małżeństw cywilnych, itd. – to nie jest katolikiem i nie powinien siebie za takiego uważać. Niech więc ci, którzy nie podzielają katolickich poglądów nie udają katolików a katolicy niech trzymają się z daleka od zawodów wymagających podejmowania działań niezgodnych z katolicyzmem – i nie będzie „rozdwojenia jaźni”.

A może neutralność ma oznaczać obojętność, np. na zło? Czy można pozostać „neutralnym” wobec pogardy, wobec krzywdzenia drugiego człowieka?

Neutralność światopoglądowa państwa nie oznacza obojętności na zło, pogardę i krzywdzenie innego człowieka – jak sugeruje ks. Parfianowicz. To właśnie pogarda i pochwała dla krzywdzenia drugiego człowieka płynące ze strony Kościoła Katolickiego sprawiają, że coraz więcej ludzi dostrzega, iż są w Polsce z tą neutralnością problemy. Kościół nie obawia się, że neutralność będzie obojętnością na zło. Kościół obawia się tego, przez taką neutralność nie będzie mógł dalej zasłaniać się religią by unikać odpowiedzialności – za własne zło. Gdy bowiem taka neutralność i niezależność państwa zaczną działać – karane tak jak każde inne, będą podmioty związane z Kościołem Katolickim: katolickie media nawołujące do nienawiści na tle wyznaniowym i etnicznym; katoliccy „patrioci” niszczących groby i pomniki czy publicznie rzucający postulaty do mordowania kogoś; księża dopuszczający się przekrętów finansowych lub nawołujący do ustanowienia państwa totalitarnego; politycy wspierający kult katolickich zbrodniarzy. To stronie katolickiej zależy na ignorowaniu pogardy i krzywdzenia innych. Na ignorowaniu dyskryminacji, mowy nienawiści, aktów przemocy i wandalizmu. Stąd takie inicjatywy jak wystosowany w ostatnim czasie przez środowiska katolickie wniosek o delegalizację Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Dalej ks. Parfianowicz odnosi się do mającego się odbyć w Szczecinku koncertu zespołu Behemoth. Najpierw zaznacza.

Do finansowania z budżetu miasta mają prawo inicjatywy katolickie, jak i niekatolickie. To dla mnie oczywiste.

Parę zdań później zaś stwierdza:

Koncert zespołu Behemoth nie powinien być organizowany przez publiczną instytucję kultury, nie dlatego, że zespół ten głosi poglądy inne niż Kościół, ale dlatego, że otwarcie szydzi z wiary, publicznie obraża ludzi wierzących, niewybrednie kpi z ważnych dla tych ludzi wartości.

Tak więc nie można wesprzeć koncertu bo „szydzi”, ale można wspierać inicjatywy katolickie – mimo, że Kościół Katolicki obraża, podżega, pomawia (a celem jego ataków nie są tylko symbole a żyjący ludzie)? Kościół Katolicki też szydzi innych poglądów (np. przez wypaczanie cudzych postulatów, by sprowadzić je do absurdu i przez to po cichu wyśmiać – jak to uczynił ks. Parfianowicz z ideą państwa neutralnego pod względem wyznaniowym). Ludzi niepodzielających katolickich poglądów wyzywa od „lewactwa”. Regularnie pomawia wszystkich liberałów o to że są „komunistami”. Ateistów dehumanizuje, głosi że nie są zdolni przestrzegać jakichkolwiek zasad moralnych. Dyskredytuje osoby poczęte drogą in vitro – robiąc z nich niedorozwinięte umysłowo. Kpi z buddystów, ludzi słuchających pewnych gatunków muzyki czy ćwiczących jogę – mówiąc, że oddają się pod wpływ Szatana. Nie słyszałem o przypadkach znieważania czy atakowania katolików z powodu samych treści niesionych przez zespoły takie jak Behemoth. O aktach przemocy, wandalizmu i agresji słownej – spowodowanych katolicką retoryką usłyszeć można zaś często.

Czy ktoś, kto tworzy takie rzeczy, kto drze na koncercie Biblię krzycząc „żryjcie to g..wno”, kto o wielkim Polaku, jakim był Jan Paweł II, którego Sejm RP w specjalnej uchwale nazywa „najważniejszym z Ojców niepodległości Polski”, śpiewa: „Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, siedzi na tronie Watykanu! Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu, którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła”; że ktoś taki jest godny jakiegokolwiek promowania, a jego twórczość można zakwalifikować w ogóle jako przejaw ludzkiej kultury, którą powinno polecać miasto i podległa mu instytucja, zajmująca się kulturą?

Choć autor zapewniał, że problemem nie jest głoszenie innych poglądów niż katolickie, parę zdań później neguje prawo do potępiania Jana Pawła II. Dla niekatolika a już w szczególności liberała, Jan Paweł II jest osobą zasługującą na krytykę nie tylko dlatego, że przewodził Kościołowi Katolickiemu, ale też ze względu na konkretne działania z tego wynikające, np. wspieranie totalitarnych reżimów – jak argentyński czy poszczególnych osób – jak Ante Gotovina. Istotą argumentu ks. Parfianowicza jest odmowa prawa do – w tym wypadku artystycznego – potępienia postaci historycznej, która w pełni na to zasługuje. Metoda przekazu nie jest najlepsza, ale biorąc pod uwagę to, że Kościół stara się stłamsić nawet merytoryczny głos krytyki Jana Pawła II – sam po części do takich form przekazu sprowokował.

Uznaję różnorodność poglądów i nikomu nie odbieram prawa do ich wyrażania. Jednak wewnętrznie nie zgadzam się na deptanie ludzkiej godności. To, co czyni zespół Behemoth, nie jest i nigdy nie było cywilizowaną różnicą poglądów, życzliwą dyskusją, czy nawet ostrą satyrą. Twórczość tego zespołu jest publicznym i niestety bezkarnym gwałceniem podstawowej ludzkiej wartości, do której uznania nie potrzeba być wierzącym. Mówię tu bowiem o szacunku do drugiego człowieka, którego, niestety, w naszej przestrzeni publicznej jest coraz mniej.

Tutaj autor wylewa swoje życzenia – jak chciałby zostać odebrany. Nie – ks. Parfianowicz nie uznaje różnorodności poglądów, skoro chce tłumienia negatywnego zdania o papieżu. Jest zresztą przedstawicielem Kościoła Katolickiego – który w swojej doktrynie potępia wolność poglądów. Nie sądzę też by ks. Parfianowicz nie zgadzał się na deptanie ludzkiej godności, skoro postanowił reprezentować regularnie depczący ludzką godność Kościół Katolicki.

To prawda, że w przestrzeni publicznej coraz mniej jest szacunku do drugiego człowieka – ale do tego w znacznym stopniu przyczynił się właśnie Kościół Katolicki. To Kościół sprowadził argumentację w debacie publicznej – do ubliżania od „lewactwa”, „komuchów” i „zdrajców”. Do tego, że każdy argument strony przeciwnej można zagłuszyć krzycząc „komunistyczna propaganda”. Do negacji samej podmiotowości przeciwnej strony społecznej debaty i sprowadzenia jej do rangi „wrogów ojczyzny”, z którymi się nie rozmawia, tylko których należy z Polski wygnać lub wytępić.

Do całej poruszonej w artykule sprawy in vitro nie będę się tutaj odnosił – z racji, że jest on odpowiedzią na artykuł Jerzego Hardie-Douglasa. Odniosę się jednak do jednego fragmentu.

Jeśli chodzi o sprawy bioetyczne, argumenty teologiczne nie są dla Kościoła jedynymi, gdyż Ewangelia nie dla wszystkich jest racją wystarczającą. To zresztą dość „średniowieczne” podejście, jeśli na ten okres w historii ludzkości spojrzeć mniej stereotypowo. Tylko przypomnę, że to właśnie w średniowieczu, obok katedr, w Europie rosły uniwersytety, gdzie kwitło życie naukowe. Fakt, wielu naukowców było jednocześnie duchownymi. Wiem, że dla wielu to nieprzekraczalna wada.

Kościół swoje opinie na tematy bioetyczne formułuje nie na podstawie żywotów świętych, ale najnowszych osiągnięć nauki. Wiara nie wyklucza bowiem racjonalności.

Nie słyszałem o żadnym tekście ewangelicznym potępiającym zapłodnienie in vitro. Kościół Katolicki zresztą z tekstami ewangelicznymi ma niewiele wspólnego. Lubi się jedynie nimi od czasu do czasu zasłaniać. Zapłodnienie in vitro dla Kościoła nie jest problemem etycznym czy teologicznym, ale kwestią zysku społeczno-politycznego. Jednym z pierwszych argumentów ze strony katolickiej z jakim się spotkałem był argument mówiący, że z in vitro rodzą się dzieci słabe, z wadami genetycznymi, że metoda ta pozwala na rozmnażanie się słabym biologicznie jednostkom – co ma być przeszkodą w budowaniu silnego społeczeństwa. Przypomina to podejście nazistowskie, więc teraz Kościół zasłania się głównie „obroną życia” zarodków – co pozwala mu dodatkowo żerować na empatii. W tekście ks. Parfianowicza szczątkowo jednak pojawia się argument eugeniczny – dziecko poczęte drogą in vitro porównuje on do samolotu do którego włożono podróbkę silnika.

Co do uniwersytetów przy katedrach – nic dziwnego że jakakolwiek działalność badawcza rozwijała się tylko tam, skoro Kościół zwalczał wszystko co mu nie podlegało. Wystarczy jednak przypomnieć jaki „naukowy” stosunek miał on do kwestii poruszonych przez Giordano Bruno czy Mikołaja Kopernika a później do piorunochronów czy szczepień – i cała ta „naukowość” pryska.

Na koniec zostaje kwestia „najnowszych osiągnięć nauki” na których niby to ma opierać się Kościół Katolicki. Jakie to dokładnie odkrycia naukowe mówią np. o tym, że dzieci z in vitro rodzą się niedorozwinięte umysłowo i z charakterystycznymi bruzdami dotykowymi – jak to głosił choćby ks. Franciszek Longchamps de Berier? Jakie badania naukowe udowodniły, że dzieci poczęte drogą in vitro cierpią na syndrom ocaleńca – jak głosi ks. Piotr Kieniewicz? Kościół tu nie opiera się na nauce a jedynie forsowanym przez siebie „prawdom” – przyczepia etykietę „naukowy”, żeby mieć jakiekolwiek szanse w dyskusji. Co do racjonalizmu – przypominam, że został on potępiony przez Kościół Katolicki w dokumencie Syllabus Errorum – Piusa IX.

Ks. Wojciech Parfianowicz cytował w swoim artykule fragmenty piosenek Behemotha, dla pokazania jak to promuje on pogardę. Ja więc wkleję na koniec kilka fragmentów piosenek katolickich (tworzonych oddolnie, ale wyrażających idee katolickie i powtarzających w bardziej wyraźny sposób to co głosi Kościół Katolicki). Każdy może sobie porównać te piosenki i osądzi gdzie jest więcej pogardy i mniej kultury wypowiedzi: w piosenkach Behemotha czy w piosenkach o charakterze katolickim.

Wuem Enceha – „Wielka Polska”

Jebani łowcy hiva nazywają mnie faszystą?
Bo nie chcę szybko zdychać, a tu syf jest ponad wszystko.
Jestem nacjonalistą, biała skóra, łysa głowa.
Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska Narodowa!
Raz-dwa do wora nad Wisłę wszystkich pedałów.
Ja nie bez powodu cisnę te kurwy, dostaję szału.
[…]
Ja żyję według zasad, zawsze po prawej stronie!
To biała rasa, co czci orła w koronie!
Aż skończę w grobie, będę mówić to z dumą,
Wielka Polska, precz z komuną!
[…]
Pedały, brak wiary, dragi, farsa na pokaz.
Czym jest jeszcze tolerancja, kurwa, czym jest głupota!
Dobra, dobra, bawcie się sami!
Forsa, forsa, zbawcę masz pomiędzy banknotami?
Bóg, Honor, Ojczyzna, dla mnie to jest prosta ścieżka
I żadna lewacka pizda nie będzie mi w szykach mieszać!

Wuem Enceha – „Zakaz pedałowania”

Ja pociągnę za spust wcześniej celując im w skroń.
Biała rasa, lecz nie broń, krzyż celtycki po prawej stronie.
Lewackie dziwki, tak jestem homofobem.
Szanuję co wartościowe, wynaturzenia to farsa.
Nie wychowam dziecka w tolerancji do pedalstwa.
Staną jak kastra, te niedomyte kurwy.
Siewnica rowa jaka? Większe niż ten Gomułki.
Pierdolę liberalizm i te pseudodemokrację.
Pedał szanowany bardziej od Polaka w naszym państwie.
Niech każda ciota krwawi ja nie puszę tego kantem.
Prawym prostym z buta wjadę na marszu 2012.
Polska dla Polaków, barwy tylko biel i czerwień.
Zero tęczy, buraków z kolorowej niepodległej.
Rasista, faszysta strasznie cipki was to boli.
Że kochana jest ojczyzna, a was trzeba rozpierdolić.

Tolas, Evtis, Żebro, JKRS – „Ruch Narodowy”

Narodowo – Katolicka opcja polityczna.
Boi się Nas Biedroń, Grodzka czy Nowicka.
No i dobrze, niech się boją w Nas jest siła mówię Tobie.
Czas zwalczyć tych co cierpią na „polakofobię”!
[…]
Ruch Narodowy to jedyna słuszna droga.
Tożsamość narodowa głęboko osadzona.
Pytam po raz wtóry gdzie podziano wolność słowa.
Prawdziwy patriota brat widać to po oczach.
Nie ma tolerancji, spłonie tęcza kolorowa.

Leszek Czajkowski – „Antyklerykał”

Cała bolszewia nie warta śmiecia, co degenerat pojął gdy leciał, pojął gdy leciał.
Pamiętaj ty co dogmatom przeczysz, że wszystko widzi stwórca wszechrzeczy.
Dzisiaj pyskujesz i bluźnisz wściekle, a jutro będziesz się smażyć w piekle.
Dostaniesz ciepły kącik w piecyku wśród agnostyków.
Bo w piekle ogień, smoła i sadza, i świecka władza.

Leszek Czajkowski – „Antylewacka Piosenka O Radości”

Nadęci lewacy bredzą coś głupawo,
A uczciwi ludzie zawsze są na prawo!
[Ref.]
A różowe hieny niechaj żyją w strachu
Lepszy Wrzodak w rządzie niż skrzypek na dachu!
[Ref.]
Chociaż dziś czerwony robi się niebieski
Dla komuszej bandy nie ma grubej kreski!
[Ref.]
Nigdy nie zwycięży soc – masońska klika
Póki nasza Polska i radio Rydzyka

Luxtorpeda – „Raus”

Raus! Raus!
Odejdź stąd! Odejdź stąd!
Odejdź stąd, nie chcę cię tu, przepadnij
To moje serce, mój dom i mój chodnik
Znikaj, wyjdź, idź swoją drogą chamie
Ode mnie wara, stop, ani kroku dalej
[…]
Zostaw mnie, oddal się bo cię skrzywdzę
Krok w tył, nim przekroczysz granicę
Nie chcę nic od ciebie, krzyż na drogę
Moje jest moje, i nic tu po tobie

Schmaletz – „Rewolucja NSZ”

 Prawą ręką ci pogrożę zdrajco, a nie lewą.
Zima wasza, wiosna nasza. Czy widzisz to drzewo?
Zamiast liści będziesz właśnie tam wisiał.
Twoja kamienica, moja ulica.

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

Bóg zapłacz :)

Historię o 30 srebrnikach i Judaszu wszyscy znamy od dzieciństwa. Ile to było? Źródła nie są zgodne – kilka średnich pensji czy tylko para sandałów? Dwa tysiące lat później księgowość jest królową nauk nie tylko ekonomicznych, ale i teologicznych. Współcześni nam następcy apostołów za swe usługi dla PiS-u wystawili Polakom słony rachunek. 

Sojusz tronu z ołtarzem ma dużo dłuższą historię niż kilka kadencji – jest nawet starszy niż polska państwowość. Czym jest religia dla władzy, doskonale rozumiał Konstantyn I Wielki, gdy w 325 roku stworzył współczesne chrześcijaństwo – po co walczyć z czymś, z czego można korzystać? Przez wieki czerpały z tego zyski kolejne pokolenia polityków – duchowni z ambony tłumaczyli wiernym, że Bóg chce dokładnie tego, czego akurat potrzebują ówcześnie rządzący. Ci odwdzięczali się hojnymi darami i kolejnymi przywilejami. Kościół przez wieki z tych niezwykle doczesnych łask korzystał, konsekwentnie budując swój aparat organizacyjny. Sieć kościołów, majątków ziemskich, ulg, przywilejów i prawdziwie korporacyjnych struktur. Przez wieki dorobił się własnego państwa, a historia polityczna średniowiecznej Europy to walka papiestwa z cesarstwem o supremację władzy. Gdzie się podział Jezus mówiący, że jego królestwo jest nie z tego świata? Ten artykuł nie jest bowiem o żadnej religii. Jest o cynicznym jej wypaczeniu, zamienieniu Boga w produkt działalności gospodarczej, na której można zbijać kapitał zarówno polityczny, jak i dosłownie finansowy. Niestety obok wiary w Boga, której nikomu nie odbieram, kolejne instytucje religijne zamieniły się w bezwzględne imperia finansowe. Tworząca je religia przestała być ich treścią, a stała się narzędziem. Kościół katolicki nie różni się w tej materii od innych związków wyznaniowych.

Równie dobrze, co poprzednicy sprzed lat rozumieją to nasi politycy, kupując za nasze pieniądze przychylność religijnej tuby propagandowej. Tuby propagandowej, bowiem z samą religią te tzw. kazania społeczne nie mają większego związku. Ani te o Unii Europejskiej za rządów SLD, ani te obecne o aborcji, imigrantach czy definiowaniu, czym jest polskość. Oczywiście Kościół ma prawo mieć swoje zdanie na temat aborcji czy innych tematów, nie ma jednak żadnego prawa do uczestnictwa w debacie publiczno-politycznej świeckiego państwa. Takim przynajmniej formalnie wciąż jest Polska. Przecież nawet pełna legalizacja aborcji na żądanie w żaden sposób nie narusza praw katoliczek do urodzenia dziecka z dowolną wadą genetyczną płodu. Kościół jest od decydowania, co stanowi grzech. Określanie, co jest przestępstwem, to zadanie świeckich władz państwowych. Skąd więc to obustronne tolerowanie, a zarazem wspieranie naruszania granic swoich kompetencji? Nie tylko przez Kościół katolicki – świadomie popełniłem tu ten sam błąd, jaki większość z nas popełnia, na co dzień mówiąc o religii w Polsce. Choć w naszym kraju zarejestrowanych mamy niemal 200 oficjalnych związków wyznaniowych, to „kościół” w domyśle oznacza ten katolicki. Narracja polityczno-religijna lat 90. to pomieszanie wyznania katolickiego z tożsamością narodową. Zwalczona antyreligijna komuna, papież Polak, a wyborów nikt nie wygra bez błogosławieństwa prymasa na plakacie. Jak tu masz się nie czuć przedstawicielem nowego Narodu Wybranego? Kościół katolicki wszedł w III RP w warunkach lepszych niż mógłby sobie wymarzyć. Ponad 90% obywateli deklarujących się jako katolicy, wizerunek ostoi polskości po komunie i zaborach, Polak na Watykanie. Do tego poduszka finansowa wybudowana na zachodnim wsparciu w PRL-u. Biskupi korzystali, a w tych warunkach społecznych politycy nie bardzo mieli alternatywę dla układów z purpuratami. Choć treść zawartego konkordatu aż prosi się o zarzuty karne zdrady stanu, to można wątpić, czy w tamtych warunkach mógł on być inny. W tej atmosferze Kościołowi zwracane są zabrane za komuny nieruchomości, powstaje Radio Maryja, a biskupi dyktują polskiemu Sejmowi kolejne ustawy obyczajowe. To w tym klimacie w 1997 roku Andrzej Zoll zapomina, że przewodzi Trybunałowi Konstytucyjnemu, a nie Świętej Inkwizycji i wydaje wyrok o niezgodności aborcji z konstytucją. Argumentacja tamtego orzeczenia wprost uwłacza inteligencji. Parę lat później wywodzący się przecież z PZPR Aleksander Kwaśniewski będzie błogosławił wyborców z papamobile, a Donald Tusk zaprosi do kancelarii premiera biskupa warszawskiego Kazimierza Nycza. Oczywiście, by ten oznajmił demokratycznie wybranemu premierowi RP, co mu wolno robić, by nie podpaść biskupom. Surrealistyczne? Nie, to się naprawdę stało.

W imię Boga, a jak trzeba i bez Boga!

Sojusz PiS-u z kościołem katolickim w Polsce nie pojawił się znikąd – jest skutkiem dziesięcioleci, a szerzej – stuleci tego mariażu szkodzącego obu stronom. Państwu szkodzi, hamując jego postęp, Kościołowi odbiera tożsamość – przestaje być instytucją religijną, a staje się korporacją biznesową. Wsparcie Kościoła Katolickiego dla PiS jest oczywiste dla wszystkich. Raz po raz słyszymy skandaliczne kazania biskupów czy znanych księży, jednakże to co ważniejsze, dzieje się na dole, w małych prowincjonalnych parafiach. Politykom PiS-u oddaje się ambony, by nabożeństwa zamienić w wiec wyborczy, na plebaniach tworzy się biura wyborcze posłów PiS. Pewien ksiądz na ambonie dywagował, dlaczego w Smoleńsku nie zginął ktoś z Platformy. Zresztą czym, jak nie zbezczeszczeniem Wawelu był pochówek Lecha Kaczyńskiego w jego kryptach? Narracja i klimat są oczywiste – Polak to katolik, a jak katolik, to oczywiste, że PiS. Partia polityczna stała się religią, a religia programem wyborczym. PiS swoje długi spłaca – naszymi pieniędzmi i naszym życiem. Czasem dosłownie. Choć z racji uczestnictwa w składzie orzekającym sędziów dublerów wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej należy uznać za nieistniejący w systemie prawnym, to kosztował życie co najmniej 2 kobiety – zastraszeni średniowiecznym prawem lekarze odmówili im aborcji w sytuacji zagrożenia życia. PiS-owskie prawo i sprawiedliwość to także równi i równiejsi. Choć restrykcji covidowych nie da się obronić ani na gruncie prawnym, ani merytorycznym, to może chociaż wprowadzano je tak, że dotknęły wszystkich po równo? Czym w swej budowie kościoły różnią się od kin czy teatrów? Co do zasady układ budynku jest ten sam – duża kubatura, wydzielona scena/prezbiterium, widownia/ławki dla wiernych. Ale gdy teatry z kinami zamykano lub ograniczano ich pojemność – kościoły objęto jedynie limitami miejsc. Limitami, których często i tak nie przestrzegano. Przecież o ile w teatrach widownia jest numerowana i można jakkolwiek zapanować nad rozsadzeniem publiczności, o tyle w kościele nie ma nad tym żadnej kontroli. Przypadek?

PiS-owska wdzięczność ma też swój bardzo finansowy wymiar. Choć Fundusz Kościelny powinien zostać dawno zlikwidowany, to pęcznieje z roku na rok. Większość z tego funduszu siłą rzeczy trafia do Kościoła Katolickiego. Rok 2023 to już rekordowe 200 milionów złotych. Fundusz ten stworzono jeszcze za Bolesława Bieruta – miał być formą rekompensaty dla kościołów za majątki skonfiskowane przez komunistyczne władze. W ramach normalizacji stosunków z duchowieństwem przyjęto, że PRL zatrzyma majątki, ale będzie płacił za to swoisty czynsz. Mimo, że w latach 90. majątki oddano, a według niektórych źródeł nawet więcej niż zabrano, fundusz pozostał. Rosnący fundusz to jednak wręcz gorsze w porównaniu do reszty wydatków. Koszt nauczania religii w szkołach to ponad miliard złotych rocznie. Choć prawo do istnienia lekcji religii w szkole wprost zapisano w Konstytucji, to trudno znaleźć jakikolwiek argument, by państwo finansowało coś, co jest po pierwsze misją, a po drugie interesem konkretnego związku wyznaniowego. Dziś nie dość, że pozwalamy księżom (lub świeckim katechetom) uczyć w szkole ich wyznania na równi z innymi przedmiotami, to jeszcze im za to płacimy pensje. Ten problem pomału sam się rozwiązuje – dziś na religie uczęszcza przeciętnie połowa uczniów, z tendencją spadkową. Rekord pobił Wrocław – w 2022 roku na religie uczęszczało zaledwie 18,5% uczniów w szkołach ponadpodstawowych. Jeszcze kilka lat i nie będzie dla kogo przeprowadzać lekcji.

Organizacja Światowych Dni Młodzieży w Krakowie kosztowała polskich podatników pół miliarda złotych. Urzędy i państwowe spółki hojnie złożyły się, by Andrzej Duda mógł potańczyć bączka i ucałować papieża w pierścień. Publiczne pieniądze wyprowadzane do Kościoła katolickiego są także w zupełnie niewinny sposób. Ministerstwo Kultury co roku przyznaje dotacje na remonty zabytków – teoretycznie każdy właściciel budynku wpisanego na listę zabytków może taką dostać. Mogą ją dostać także kościoły, i nie ma w tym nic złego. Wiele z nich to obiekty dziedzictwa, piękne zabytki. Często wręcz niemożliwym jest, by mała wiejska parafia sama utrzymała budynek w odpowiedniej kondycji. Tyle że w ostatnim naborze na 534 wybrane projekty 430 to z nich dotyczyły Kościoła katolickiego. Na 7 dotowanych remontów we Wrocławiu 7 to budynki instytucji kościelnych.

 

Największy bank rozbił Tadeusz Rydzyk, rozwijając swe toruńskie imperium. Zbliżając się do miasta w słoneczny dzień można zostać oślepionym. Dosłownie. Pokryta złotem kopuła nowo wybudowanej bazyliki to klejnot w koronie, a zarazem serce Rydzyklandu. PiS hojnie wspiera dzieło życia swego politycznego sojusznika – w latach 2015-2020 do podmiotów związanych z Tadeuszem Rydzykiem popłynęło ponad 325 mln złotych z szeroko rozumianych funduszy państwowych. Zimne wody termalne? Dziś do takich kwot Rydzyk dotacje zaokrągla. Połowa z tej kwoty wpłynęła z Ministerstwa Kultury na przedstawienie rydzykowej wizji historii Polski. Takiej prawilnej, prawdziwie polskiej. Takiej, by prawdziwy Polak mógł zobaczyć, kim ma być. Ale Rydzyk to też telewizja, to też wyższa szkoła medialna. To tam Ministerstwo Sprawiedliwości zleca kursy dla sędziów, a MON kampanie reklamowe, by do WOT rekrutować tylko odpowiednio ugruntowany element społeczny. 

Spodziewam się, iż nadchodzące wybory skutkować będą jeszcze większą agresją z ambony, rozstawieniem lokali wyborczych pod wyjściami z kościołów i rozdawaniem ulotek w kruchtach kościelnych. Te wybory dla obecnego episkopatu będą także walką o przetrwanie – społeczeństwo się zmieniło, a jedyną walutą, jaką duchowni mogą zaoferować politykom, jest wpływ na elektorat. Bez tego staną się im niepotrzebni. Niedawno episkopat wygłosił odezwę, przypominając o wzajemnej autonomii państwa i Kościoła oraz potrzebie jej poszanowania i apolityczności. Piękne słowa, papier przyjmie wszystko. Ciekawe, czy tym apelem podpisał się też abp Jędraszewski, w każdym razie niedługo później wygłosił z ambony swoiste zdanie odrębne. Przy okazji Bożego Ciała przypomniał, że jest tylko jedna właściwa partia polityczna, a opozycja jest jak Żydzi zabijający Jezusa lub w najlepszym przypadku Piłat, co umywa ręce. Ileż w tym wiary, nadziei, miłości. A przede wszystkim neutralności Kościoła wobec polityki. Tysiąc lat temu z Zachodu szło chrześcijaństwo, ewangelizowano mieczem i ogniem, a Polska w końcu przyjęła chrzest. Dziś, o ironio, sytuacja się odwróciła – Putin przedstawia Moskwę jako ostatni bastion prawdziwego chrześcijaństwa, a Kaczyński straszy degeneracją moralną Zachodu. Paradoksalnie swym mariażem z Kościołem PiS uczynił więcej niż ktokolwiek przed nimi dla laicyzacji Polski. Nachalna próba zmuszenia ludzi do religii kończy się reakcją dokładnie przeciwną do założeń – tak, jak komuniści swą walką z Kościołem ten Kościół wzmocnili, tak PiS-owcy Polakom Kościół katolicki obrzydzili. Przypisywanie wszystkich zasług skandalom pedofilskim i ogólnie społecznej rewolucji obyczajowej to kolejna próba mydlenia własnych oczu i zaspokajania sumień.

Świadomość nieuchronnej przyszłości dociera do kleru – coraz głośniej słychać propozycje podatku kościelnego na wzór niemiecki. Skoro nie chcecie nam dać po dobroci, to złupimy was przymusem. Poziom przemyśleń i refleksji u kościelnych decydentów powoduje konieczność zebrania szczęki z podłogi.

Jaki jest obraz Kościoła Katolickiego w Polsce 2023? Pustoszejące kościoły, zamykane seminaria, dzieci masowo wypisywane z religii, powszechny brak zaufania i jakiejkolwiek wiarygodności. O ile kilka lat temu większość Polaków z grubsza popierała kompromis aborcyjny, o tyle dziś większość chce aborcji na żądanie. Zresztą wysiłki na rzecz zakazu aborcji, eutanazji itp. to żywy dowód przyznania się biskupów do porażki. Skoro muszą tego zakazywać prawnie, to znaczy, że ich naukami nikt już się nie przejmuje. Laicyzacja polskiego społeczeństwa już nie postępuje, a galopuje. Polskim biskupom do spółki z PiS trzeba uczciwie pogratulować – udało im się to, czego nie dali rady dokonać komuniści. Pół wieku temu reformacja obok schizmy i wojen religijnych wywołała też refleksję w samym Kościele. Pozostaje mieć nadzieję, że spadek wpływów politycznych i finansowych skutkować będzie odpływem z Kościoła karierowiczów, którzy pomylili noszenie sutanny z karierą biznesowo-polityczną. Pozostawią wolne miejsce prawdziwym duchownym, którzy chcą mówić o Bogu, a nie o tym, ile pieniędzy on kosztuje. Cieszyć to musi także od strony czysto świeckiej – wreszcie ten czy inny Kościół zajmie się tym, do czego został powołany – religią, nie polityką. Wiara przestanie być sprawą publiczną, a stanie się prywatną, która nikogo nie obchodzi. Chcesz – wierzysz, nie chcesz, to nie. Twoja sprawa. Połączenie tronu i ołtarza od zawsze szkodziło jednemu i drugiemu. Najwyższa pora się od tego uwolnić.

Bóg zapłać? Nie! Bóg zapłacz!


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Masterplan Tuska czyli przejęcie programu partii 3% :)

Pewnego rodzaju pomysły ekonomiczne zgłaszała jak dotąd jedna partia. Nazywa się Razem i jej poparcie od lat jest naprawdę niezwykle stabilne. Wynosi 3%. Polskie społeczeństwo dość wyraźnie oceniało przedstawiane przez tę partię pomysły ekonomiczne, utrzymując jej poparcie na naprawdę konsekwentnym poziomie. I całe szczęście…

Donald Tusk najwyraźniej liczy iż te 3% jest mu potrzebne do zbudowania większości. Problem polega na tym, że idąc obecną drogą nowych haseł programowych jak czterodniowy tydzień pracy branych z opracowań partii Razem może łatwo utracić swoich naturalnych wyborców. Nie mówiąc o konsekwencjach ich ewentualnego wprowadzenia w życie. Nie chcę być złym prorokiem ale wydaje mi się, że liderowi opozycji zaczynają doradzać osoby, które obraz rzeczywistości czerpią z Twitterowych dyskusji lewicowych aktywistów, a nie prawdziwych badań opinii publicznej oraz rekomendacji ekonomistów.

Piszę ten komentarz aby bić na alarm ponieważ zmiana władzy w Polsce jest krytycznie potrzebna, a lider opozycji wydaje się popełniać kardynalny błąd.

Opozycja ma unikalną szansę na zwycięstwo w najbliższych wyborach parlamentarnych. Dwie kadencje rządów PiS i naturalne zmęczenie obozem rządzącym, bezprecedensowy kryzys ekonomiczny który rozpędza się na naszych oczach, inflacja i wielki wzrost rat kredytów hipotecznych, historyczny kryzys w dziedzinie bezpieczeństwa – to wszystko czynniki które mogą grać na korzyść opozycji. Jednocześnie dla Polski zaczynają się prawdziwe wyzwania, które wymagają odpowiedzialnej polityki i mężów stanu za sterami państwa. Kolejna kadencja to nie będą wyzwania „ciepłej wody w kranie” ale sprawy dla polskiej racji stanu i ekonomicznej bezpieczeństwa Polaków krytyczne. Wyborcy widzą, że PiS szczególnie w dziedzinie polityki ekonomicznej zupełnie zawodzi. Próbuje rozpaczliwie ratować sytuację, która faktyczne jest odraczaniem wyroku który nadejdzie, a jego konsekwencje będą narastać. PiS nie zdaje egzaminu. Ludzie potrzebują kogoś kto w odpowiedzialny, wiarygodny sposób odpowie na trzy najważniejsze wyzwania jakie stoją dziś przed Polską i dotykają ludzi wprost. Są to:

1) powstrzymanie inflacji w sposób który nie doprowadzi do masowego bankructwa milionów kredytobiorców, załamania systemu bankowego i rynku nieruchomości w kraju,

2) przedstawienia realnej, osiąganej i szybkiej drogi do osiągnięcia niezależności energetycznej od Rosji przy zapewnieniu obywatelom pewnych, możliwe zeroemisyjnych i osiągalnych cenowo alternatywnych źródeł energii,

3) zapewnieniu bezpieczeństwa militarnego i geopolitycznego kraju w obliczu wojennej agresji na Rosji na Ukrainę i historycznej zmiany sytuacji Polski na mapie bezpieczeństwa świata, co wymaga bezprecedensowych nakładów na obronność oraz umiejętności utrwalania sojuszy wojskowych.

W zasadzie przed żadnym rządem III RP po wyjściu z pokomunistycznego kryzysu gospodarczego początku lat 90tych nie stały wyzwania tak poważne i egzystencjalne dla narodu.

Niestety największa partii opozycyjna skutecznie i słusznie krytykuje partię rządzącą ale nie oferuje jasnego, wiarygodnego i precyzyjnego planu jak wyjść z kryzysu, który wymaga odpowiedzi na te trzy postawione powyżej zagadnienia.

W zamian zaczynamy otrzymywać nieodpowiedzialne kopiowanie skrajnie lewicowych haseł „partii 3%”. Życząc naprawdę jak najlepiej Platformie Obywatelskiej nie jestem w stanie tego zrozumieć. Wyborcy PO to ludzie szanujący pracę i jej etos oraz rozumiejący podstawowe zależności społeczno – ekonomiczne.

Prawo do mieszkania to naprawdę piękne hasło. Dostęp do mieszkań to prawdopodobnie największa bolączka III Rzeczpospolitej, ale ono naprawdę jest kompletnie puste jeśli nie idą za nim realne pomysły. To hasło jest dziś dalsze od urzeczywistnienia niż kiedykolwiek przez ostatnie dwadzieścia lat z racji na niedostępność kredytów; wysokość stóp procentowych; szaloną, w dużym stopniu wywołaną przez państwo inflację na rynku budowalnym. Prawo do mieszkania to powrót do niskiej inflacji, niskich stóp procentowych i stabilnego wzrostu gospodarczego, który będzie przynosił bogacenie się obywatelom. Bajania o tanim, państwowym budownictwie czy to na sprzedaż czy to na wynajem naprawdę włóżmy między bajki.

Pomysł czterodniowego tygodnia pracy w czasach inflacji, kryzysu ekonomicznego to nic innego jak dolewanie oliwy do ognia. Oczywiście pewnie każdy z nas chciałby aby „cztery dni to trwał weekend”, a nie tydzień pracy, ale jeśli ktoś zabiera się za kreowanie rzeczywistości społeczno – ekonomicznej powinien mieć minimum wyobraźni o skutkach takiego rozwiązania. Nie piszę tutaj o biznesach związanych z nowymi technologami, innowacjami czy IT o wysokich marżach – tam dziś na zasadzie rynkowej dobrowolności czyli porozumienia pracodawcy z pracownikiem często wiele osób pracuje tylko na jakąś część etatu. Wysokość marży firm w tych sektorach, zapotrzebowanie na specjalistów, możliwość wprowadzania innowacji sprawia, że ten mechanizm dobrze działa. Wielu pracowników godzi się na mniejsze zarobki, ponieważ ceni sobie czas wolny. Tylko że to działa tylko wtedy gdy zarobki są naprawdę dobre, dotyczą „warszawki” i ktoś godzi się na to aby zarabiać np. 10.000 zł na rękę zamiast 12.000 zł. Dobrze działa również w tych sektorach gdy ktoś po prostu chce „dorobić” do studiów albo innych swoich zajęć.

Poważny problem zacznie się jednak, gdy państwo zacznie ingerować w naturalne procesy na rynku pracy. W ogromnej większości firm w Polsce praca nie polega na genialnej innowacji albo wartości dodanej którą można wypracować szybciej, tylko na prostych czynnościach wymagających po prostu czasu. Sprzedawczyni w markecie czy osiedlowym sklepiku, kurier, pracownik biblioteki, pracowniczka magazynu, księgowy, nadzorczyni maszyny produkcyjnej, krawiec, fryzjerka, operator koparki, urzędnik gminy obsługujący interesanta (można długo wymieniać) oni w żaden sposób nie wykonają pracy, którą dostarczają w pięć dni w cztery. To jest niemożliwe bez jakiegoś nieludzkiego terroru w miejscu pracy. Jest więc państwo administracyjnie wprowadzi czterodniowy tydzień pracy to ich pracodawcy będą musieli: a) obniżyć pensję swoich pracowników (administracyjnie i relacyjnie pewnie będzie to niemożliwe); b) zatrudnić o 1/5 więcej osób; c) produkować produktów lub obsługiwać klientów o 1/5 mniej w tygodniu. Ponieważ zwykle mówimy tu o branżach w których ani nie ma wielkich marż, ani nie ma drogi do wprowadzania wielkich innowacji, odpowiedź firm na taki krok może być tylko jedna: kolejne drastyczne podnoszenie cen w połączeniu z dalszym wydłużeniem czasu obsługi jaką będą nam oferować przychodnie, urzędy, szpitale, sądy czy banki.

Dlatego proponowanie czterodniowego tygodnia pracy w obecnej sytuacji inflacyjnej oraz sprawności działania wielu instytucji jest skrajnie nieodpowiedzialne. Co więcej obniży ono konkurencyjność i kompatybilność polskiej gospodarki na unijnym rynku. Jeśli kiedykolwiek takie działania mogą być podejmowane to w sytuacji niskiej i stabilnej inflacji i tylko i wyłącznie jako element harmonijnej polityki wprowadzanej terenie całej Unii Europejskiej.

Droga Platformo jeśli chcesz „iść” w lewo to przejmij proszę niezwykle potrzebne do wprowadzania w Polsce liberalno – lewicowe hasła hasło dotyczące społeczeństwa otwartego: praw kobiet, prawa do aborcji, związków partnerskich, świeckiego państwa. To tego oczekuje Twój elektorat.

Mityczni wyborcy Razem to 3%. Wyborcy którzy oczekują odpowiedzialnej, wiarygodnej odpowiedzi na trzy najważniejsze wyzwania jakie stoją dziś przed Polską to 90% uprawnionych do głosowania. Co więcej jeśli Platforma przejmie władzę nie mając dobrych recept na ten wielki kryzys, straci ją niezwykle szybko pozwalając na restaurację PiS.

Trzeba uczyć obywatelskiej dojrzałości :)

PiS podjęło uchwałę, że polexitu nie będzie, ale w rzeczywistości robi wszystko, aby do tego doszło. Prominentni politycy tej partii, nie mówiąc o wypowiedziach polityków sojuszniczej Solidarnej Polski, przedstawiają uczestnictwo w Unii jak największe nieszczęście, które spotkało nasz kraj. Polska nie stosuje się do wyroków TSUE i ETPC oraz kwestionuje wyższość prawa unijnego nad prawem krajowym. Sprzeczność między wspomnianą uchwałą a praktyką polityczną jest pozorna i wynika z przyjętej przez PiS strategii.

PiS, a właściwie całe środowisko konserwatywno-narodowe, łącznie z polskim Kościołem katolickim, nigdy nie chciało przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Było to bowiem sprzeczne z dążeniem twego środowiska do utworzenia z Polski autorytarnej, wyznaniowej enklawy. Pamiętamy przecież te wszystkie bzdury, jakie prawicowa propaganda głosiła przed referendum w 2003 roku, pod hasłem: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, na temat zagrożeń związanych z członkostwem w Unii. Wskazywano na utratę suwerenności, upadek moralny, laicyzację i zniszczenie gospodarki.  Jan Paweł II, popierając przystąpienie Polski do UE, nieco złagodził stanowisko Kościoła. Nie ulega jednak wątpliwości, że zrobił to nie po to, aby przyspieszyć w Polsce sekularyzację, ale po to, aby przez przyjęcie tradycjonalistycznej Polski do Unii, zwolnić ten proces w Zachodniej Europie. Działania Episkopatu i związanych z nim sił politycznych wyraźnie na ten cel wskazuje.

Wspomniane hasła obrzydzające Unię Europejską wracają dzisiaj w niezmienionej formie. Jarosław Kaczyński i jego świta, licząc na krótką pamięć ludzi, obłudnie twierdzą, że to Unia się zmieniła, bo Polska w 2004 roku wstępowała do innej Unii, bynajmniej nie takiej, która tak wielki nacisk kładzie na praworządność, tolerancję, otwartość na mniejszości i równość wszystkich ludzi wobec prawa, nie pozwalając krajom członkowskim na swobodną interpretację tych wartości. Powód, dla którego PiS zapewnia o pozostaniu w Unii jest czysto pragmatyczny. Chodzi o to, że 80% Polaków tego właśnie pragnie. PiS podejmuje więc batalię, aby grono euroentuzjastów zmniejszyć przez deprecjonowanie korzyści z uczestnictwa w Unii, obwiniając unijne instytucje za próby szkodzenia interesom Polski i eksponowanie zagrożeń kulturowych. Jednocześnie tym swoim zwolennikom, którzy są zadowoleni, że Polska jest w Unii, daje nadzieję, że polexitu nie będzie, bo trzeba czynić starania, aby ideologiczną nadbudowę Unii przekształcić z liberalno-progresywnej w nacjonalistyczno-konserwatywną.

Wobec tak dużego poparcia dla Unii Europejskiej w polskim społeczeństwie, polityka Zjednoczonej Prawicy wydaje się straceńcza. A jednak uporczywe wciskanie kitu robi swoje. Zwiększa się bowiem odsetek zwolenników wyjścia z Unii. Jest to w tej chwili 17% i tendencja jest rosnąca. Warto też zastanowić się, jak silne jest przywiązanie do unijnych wartości jej zwolenników. Jak je na przykład pogodzić z tak dużym poparciem dla prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego. Wszak dla nikogo nie jest tajemnicą, że ten pierwszy jest w kraju marionetką, a zagranicą pośmiewiskiem, zaś ten drugi – notorycznym kłamcą. Jak wytłumaczyć to, że reakcje naszego społeczeństwa na kompromitacje rządu są tak odmienne od reakcji społeczeństw zachodnich? Co sprawia, że mimo korupcji, defraudacji, nepotyzmu, kolesiostwa, ewidentnego łamania prawa i dobrych obyczajów, PiS ma wciąż największe poparcie? Wytłumaczenie wydaje się proste i dotyczy nie tylko Polski, ale wszystkich krajów wschodnio-europejskich pozostających długie lata za żelazną kurtyną. Jest to zniewalający wpływ przyzwyczajenia do autorytarnych rządów i brak edukacji obywatelskiej. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w 1991 roku poszło zaledwie 43% uprawnionych. Do referendum unijnego, od którego zależało wykorzystanie dziejowej szansy, poszło 58%. Frekwencja wyborcza stopniowo się poprawia, ale w dalszym ciągu świadczy o obywatelskiej niedojrzałości dużej części społeczeństwa.

Tę niedojrzałość PiS wykorzystuje po mistrzowsku, skupiając się na jej trzech podstawowych aspektach:

– Większość ludzi interesuje się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy.

– Dla większości ludzi ważny jest komunikat, który budzi emocje, a nie jego racjonalne uzasadnienie.

– Różnorodność w swoim otoczeniu społecznym większość ludzi traktuje jako zagrożenie dla stereotypów i nawyków, dzięki którym postrzegają oni wyobrażony obraz świata.

Obywatelska niedojrzałość dużej części polskiego społeczeństwa czyni je niezwykle podatnym na manipulację. Krótkowzroczność ocen, nieumiejętność i niechęć do krytycznej analizy otrzymywanych informacji oraz zamknięcie na wszystko, co obce, powoduje, że można ludźmi łatwo sterować. Jeśli do tego dodać mocno zakorzenione w polskiej kulturze populistyczne przekonanie o busoli moralnej i szczególnej mądrości, które cechują prostego człowieka, to szanse zmiany na lepsze mogą wydawać się znikome.

Aby uniknąć polexitu i dalszej dewastacji cywilizacyjnej Polski, trzeba odsunąć Zjednoczoną Prawicę od władzy. Nie da się tego zrobić bez pozyskania części dotychczasowego elektoratu PiS-u. Otóż podstawowym błędem opozycji demokratycznej jest próba oddziaływania na sympatyków PiS-u ścieżką wytyczoną przez tę partię. Polega to na przyjmowaniu dwóch przeciwnych strategii, które są równie nieskuteczne. Pierwsza z nich, to proste zaprzeczanie pisowskiej narracji, pokazywanie jej oczywistych kłamstw i błędów. Sugeruje to, że ludzie, którzy jej ulegają, muszą być wyjątkowo naiwni i bezmyślni. Próby odciągania ludzi od PiS-u przez ich zawstydzanie nie mogą być skuteczne, bo czują się oni ośmieszani i pogardzani przez jakąś wywyższającą się elitę. Drugą strategią jest z kolei próba przypodobania się wyborcom PiS-u przez schlebianie ich poglądom i oczekiwaniom przez unikanie wyraźnego odcinania się od ich ksenofobicznych i klerykalnych skłonności. Prowadzi to niekiedy do wspierania konkretnych pomysłów rządzącego obozu, aby uniknąć posądzenia o opozycyjność totalną. Niektórzy politycy skłonni są nawet pójść w tym zbyt daleko. Hańbą jest, że aż 133 radnych z PSL-u i kilku z ruchu Polska 2050 głosowało za „strefami wolnymi od LGBT”. Dużo złego robią zwolennicy politycznego realizmu i politycznego marketingu, którzy namawiają polityków opozycji, aby pogodzili się z gustami i upodobaniami zwykłych ludzi i unikali prezentowania odmiennych postaw, bo tylko w ten sposób można będzie pozyskać poparcie większości. Strategia „Damy wam więcej niż daje PiS” jest nie tylko nieskuteczna, bo zawsze lepszy jest wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale również kapitulancka, bo oznacza pogodzenie się ze społeczną niedojrzałością, która zawsze demokrację liberalną czynić będzie kulawą. Dlatego wypowiedzi Donalda Tuska na ostatniej konwencji partyjnej, nasuwające podejrzenie o przypochlebianie się kręgom ksenofobicznym i klerykalnym, budzą niepokój. Z pewnością nie tędy droga do zacierania podziałów w społeczeństwie.

Te podziały zacierać jednak trzeba, ponieważ poszły one za daleko i nie mają nic wspólnego z normalną różnorodnością. Podział społeczeństwa na dwa wrogie plemiona uniemożliwia rozwój kraju. A zatem w jaki sposób oddziaływać na elektorat PiS-u, aby odsunąć tę partię od władzy? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć nie tylko politycy opozycji, którzy często zapowiadają wizyty na terenach opanowanych przez zwolenników PiS-u, ale wszyscy, którzy chcą żyć w kraju otwartym i nowoczesnym, wśród ludzi wolnych i pozbawionych uprzedzeń. Nie wolno nam zamykać się w swojej bańce i unikać rozmów z ludźmi oczarowanymi narracją PiS-u. Musimy nauczyć się upowszechniać nasz język, liberalny świat wyobrażeń i wartości. Nie warto przy tym liczyć na łatwy sukces. Z pewnością spotykać się będziemy z kpiną i nienawiścią. Ale jeśli będziemy umieli z nimi rozmawiać w sposób, który zwolenników PiS-u do niczego nie nakłania, ale przedstawia sporne problemy w innym świetle, wówczas niektórzy z tych ludzi, choć początkowo odrzucą nasze argumenty, zostaną jednak skłonieni do przemyślenia swoich postaw i być może zmienią swoje dotychczasowe poglądy. Kropla drąży skałę, a ludzie wolą sami zmieniać poglądy niż robić to pod czyimś wpływem.

Odejście od typowych sposobów przekonywania adwersarzy, polegających bądź na radykalnym sprzeciwie, bądź na próbach przypochlebiania się im, powinno dotyczyć obszarów, które odnoszą się do wspomnianych wcześniej trzech aspektów obywatelskiej niedojrzałości. Chodzi więc o:

– Pokazywanie wpływu negatywnych skutków rządu PiS-u na życie zwykłych obywateli.

– Upowszechnianie sposobu obrony przed manipulacją, czyli nawyku racjonalnego reagowania na emocjonalne komunikaty.

–  Zastąpienie krytyki upowszechnionych w tym środowisku wzorów kulturowych pochwałą koniunkcji w życiu społecznym.

To was też dotyczy

PiS wykorzystuje skłonność ludzi do interesowania się tym, co ich bezpośrednio dotyczy i tylko wtedy, gdy się z tym stykają. Przekonuje zatem swoich wyborców, że sprawy ustrojowe państwa ich nie dotyczą i odnoszą się tylko do techniki rządzenia. A zatem ludzie niech się skupią na swoich sprawach, do których należy 500+ i inne transfery socjalne. I rzeczywiście wielu ludzi docenia przede wszystkim to, co bezpośrednio trafia do ich kieszeni. Natomiast takie sprawy, jak usprawnianie systemu opieki zdrowotnej, sądownictwa, administracji państwowej czy usług komunalnych umykają ich uwadze. Wady tych obszarów dotyczą ich tylko wtedy, gdy zmuszeni są z nich korzystać, ale potem szybko o nich zapominają. O sprawach tak abstrakcyjnych, jak ustrój i funkcjonowanie państwa nawet nie warto wspominać. Wyborcom nie przeszkadza zatem zniszczenie sądu konstytucyjnego, odejście od zasady trójpodziału władzy, zawłaszczanie mediów czy odbieranie uprawnień samorządom.

Apele opozycji, że obywatele powinni interesować się sprawami ustrojowymi państwa, bo to świadczy o ich obywatelskim wyrobieniu, trafiają do nielicznych. Reszta uznaje te apele za wywyższanie się wykształciuchów i nakłanianie ludzi do tego, na co nie mają ochoty, bo to nie należy do nich, tylko do rządzących. Właściwą reakcją na przekaz PiS-u powinno być natomiast pokazywanie związku między sprawami ustrojowymi a prywatnym życiem ludzi. O znaczeniu niezawisłości sędziów w demokratycznym kraju nie wystarczy mówić, ale trzeba to ilustrować konkretnymi przykładami. Ludzie często nie są zadowoleni z decyzji urzędników państwowych instytucji, co wcale nie znaczy, że racja jest zawsze po stronie państwa. Ludzie boją się wchodzić w konflikty z policją lub państwowymi dygnitarzami, bo uważają, że stoją z góry na straconej pozycji. Ludzie boją się informować o nieprawościach osób wysoko postawionych na danym terenie i członków ich rodzin czy świadczenia przeciwko nim w procesach sądowych, bo nie chcą się narażać na kłopoty. Niezawisłe sądy są właśnie po to, aby ci wszyscy ludzie mieli szanse dowieść swoich racji.

Należy zwracać uwagę na korzyści, które wynikają z rozwoju samorządności lokalnej, związane z możliwością własnego wpływu na rozwiązywanie wielu problemów w miejscu swojego zamieszkania. Centralizacja władzy w państwie i zmniejszanie budżetu samorządów wprost przekłada się na pogorszenie warunków życia obywateli.

500+ dla każdego dziecka, bez względu na poziom zamożności jego rodziców czy fundowanie dodatkowych emerytur, to piękna sprawa. Ale w takim razie rząd nie może się tłumaczyć brakiem pieniędzy, gdy chodzi o zwiększanie głodowych pensji pracownikom opieki zdrowotnej, nauczycielom i pracownikom administracyjnym w sferze budżetowej. Niezrozumiałe w tej sytuacji jest także chroniczne niedoinwestowanie placówek opieki zdrowotnej czy transportu publicznego, co naraża obywateli na rozmaite dolegliwości.

Nie bójcie się myśleć krytycznie

PiS stara się budzić w ludziach emocje, które wywołują lęk, gniew lub entuzjazm. Politycy tej partii trafnie zauważyli, że dla większości ludzi ważny jest sam komunikat, który wywołuje emocjonalną reakcję. W jej wyniku nie podejmują zwykle próby sprawdzenia prawdziwości komunikatu i zachowują się zgodnie z oczekiwaniami jego nadawcy. Dotyczy to zwłaszcza informacji o rozmaitych zagrożeniach, bo lęk przed nimi tłumi racjonalne myślenie. W tym celu pisowscy propagandziści posługują się wypróbowanymi sposobami manipulacji, do jakich należy: generalizacja, polaryzacja, mistyfikacja i kategoryzacja.

Przykładem generalizacji może być próba moralnego zdyskwalifikowania uchodźców, jako zoofilii, pedofili i terrorystów, na podstawie zdjęć z kilku telefonów komórkowych przedstawiających sceny z filmów porno lub ludzi w żołnierskim rynsztunku. Są to także próby przedstawiania sędziów, jako środowiska złodziei i ludzi dopuszczających się innych przestępstw pospolitych, na podstawie kilku takich przypadków. Było to również oskarżanie opozycji o inspirowanie zbrodni politycznych, po zabójstwie Pawła Rasiaka. Po zamordowaniu prezydenta Adamowicza tej insynuacji już zaniechano.

Przykłady polaryzacji też można mnożyć. Służy temu realizacja zasady „dziel i rządź”. Zjednoczona Prawica wraz z Kościołem katolickim przeciwstawia ludziom heteronormatywnym ludzi LGBT, traktując starania tych ostatnich o legalizację ich związków jako zagrożenia dla tradycyjnej rodziny. Polaryzacja często polega na dzieleniu Polaków na patriotów i zdrajców. Ci pierwsi to oczywiście ludzie popierający działania PiS-u, zaś ci drudzy to ci, którzy te działania poddają krytyce.

Mistyfikacją były wszystkie próby dowodzenia, że katastrofa smoleńska była zaplanowanym zamachem. Powodem, dla którego znaczna część społeczeństwa w to uwierzyła, było przekonanie, że ludzie tak ważni, jak prezydent kraju, nie giną w zwykłej katastrofie. Mistyfikacją jest kuriozalny raport europosła Jakiego, z którego wynika, że na członkostwie w UE Polska straciła już 535 mld złotych. Mistyfikacja polega w tym wypadku na odjęciu od unijnych transferów zysków firm zagranicznych, które zainwestowały w Polsce po 2004 roku.

Wreszcie kategoryzacją jest wrzucanie do jednego worka rozwiązań w wymiarze sprawiedliwości stosowanych w Polsce i w innych krajach Unii Europejskiej. Na tej podstawie wysuwane jest twierdzenie, że rząd polski postępuje tak samo, jak rządy w Niemczech, Hiszpanii czy Francji, ale tylko Polska jest karana przez TSUE. Mamy zatem prawo nie respektować jego wyroków.

Sprzeciw opozycji oparty na równie emocjonalnym kwestionowaniu słuszności tych komunikatów niewiele daje, bo podobnie jak Zjednoczona Prawica, opozycja również każe wierzyć w swój przeciwstawny tamtym komunikat. Reakcją właściwą jest natomiast podejście racjonalne, które odbiorcę zmusza do myślenia, a nie do wierzenia. Podejście racjonalne polega na żądaniu dowodu prawdziwości komunikatu, a w przypadku dostarczenia argumentów, na badaniu ich logiczności, związków przyczynowo – skutkowych i kontekstu społeczno-kulturowego. Trudno na przykład dopatrzeć się logiczności w raporcie Jakiego, w którym przychód z transferów unijnych porównywany jest z zyskiem firm zagranicznych w Polsce. Postępując w ten sposób można udowodnić wszystko. Trudno dopatrzeć się związku przyczynowo – skutkowego  pomiędzy legalizacją małżeństw homoseksualnych a upadkiem rodzin tradycyjnych. Twierdzenie, że te pierwsze mogą stać się bardziej atrakcyjne, a zatem modne, jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Orientacja seksualna ma podłoże biologiczne, a nie jest wynikiem swobodnego wyboru. W krajach, w których od dawna zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i ich prawo do adopcji dzieci, nie zaobserwowano zmniejszenia liczby małżeństw heteroseksualnych. Podobnie nie widać związku przyczynowego w przekonaniu, że dopuszczalność aborcji wpłynie na zmniejszenie przyrostu naturalnego. W PRL aborcja była dopuszczalna, a przyrost naturalny znacznie większy niż w IIIRP przy zaostrzeniach aborcyjnych. Nieznajomość społeczno – kulturowego oraz politycznego kontekstu w innych krajach Unii, który gwarantuje niezawisłość sądów, pozwala Ziobrze i jego ludziom pleść bzdury na temat identyczności stosowanych przez nich rozwiązań z rozwiązaniami w innych krajach.

Zamiast emocjonalnego przekonywania zwolenników PiS-u potrzebny jest dialog, który zaczyna się od pytania: „Dlaczego tak sądzisz?” i wskazywania na nieracjonalność stosowanych uzasadnień. Warto przy tym zwrócić uwagę, że starsze pokolenie przyzwyczajone jest do relacji nadrzędności i podporządkowania w życiu społecznym. Dlatego żądanie uzasadnienia głoszonych poglądów i krytyczny do niego stosunek, często bywają traktowane jako nietakt czy wręcz przejaw nieposłuszeństwa wobec rodzica w domu, nauczyciela w szkole, przełożonego w pracy lub przedstawicieli władzy w państwie. W młodszym pokoleniu widoczne są już na szczęście wpływy liberalnych metod wychowawczych i edukacyjnych.

Niech żyje koniunkcja, precz z alternatywą

Politycy Zjednoczonej Prawicy wykorzystują to, że większość ludzi nie lubi pluralizmu, społecznej różnorodności. Ludzie skłonni są stawiać pytanie: „Ale co w tej różnorodności jest właściwe, dobre i prawdziwe?”. Bo przecież spośród wielu wierzeń, stylów życia i wartości, jedno z nich powinno mieć rację bytu – to właściwe, dobre i prawdziwe. Resztę należy zwalczać. Zjednoczona Prawica popiera ten sposób myślenia, ponieważ, według Antonio Gramsciego, każdy system autorytarny dąży do hegemonii kulturowej. Cechą przekazu ma więc być jednolitość, centralizm i powszechność po to, aby wykluczyć wszelki spór czy dyskusję.

Ludzie zawsze będą bardziej ufać tym, którzy ich utwierdzają w dotychczasowych stereotypach, iluzjach i nawykach, aniżeli tym, którzy je krytykują lub wyśmiewają. Dlatego, pomijając uprzedzenia, które zawsze powinny być przedmiotem otwartej krytyki, w przypadku innych nieliberalnych poglądów nie należy dążyć do ich zwalczania. Zwalczając je, niczym nie różnilibyśmy się od wrogów pluralizmu społecznego. Sprzeciw należy więc kierować nie przeciwko ludziom wiernym wartościom, które są dla nas obce, ale przeciwko formalnym nakazom zmuszającym nas, abyśmy postępowali zgodnie z tymi wartościami, jakim jest na przykład zakaz aborcji. Chodzi o to, by pozwolić ludziom być sobą i nie robić z tego nienawistnych podziałów. Aby to zrozumieć, trzeba przekonywać, że nikt nikomu nie zagraża. A więc żyj jak chcesz i pozwól tak żyć innym.

Chcąc skutecznie walczyć z fundamentalizmem w każdej dziedzinie, należy przyjąć, że podstawowym celem w rozmowach z przeciwnikami liberalnej demokracji jest przekonanie ich do odstąpienia od alternatywnego sposobu myślenia. Zasada „albo to, albo tamto” prowadzi do wykluczania ludzi inaczej myślących, inaczej się zachowujących i mających inne wartości, oraz traktowania ich jako zagrożenie, przed którym trzeba się bronić. Podejście alternatywne prowadzi do wrogości i zasadniczych podziałów między ludźmi, na czym swoją władzę opiera populistyczna prawica. Tymczasem chodzi o to, by ludzi przekonać do koniunkcji – „i to, i tamto”, czyli do akceptacji współistnienia różnych modeli życia. Będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy zrezygnuje się z krytyki wzorów kulturowych, które wydają się niezgodne z etyką liberalizmu, kiedy nie będzie się obrażać i wyśmiewać ludzi, którzy te wzory akceptują.  Liberalna otwartość polega na ich zaakceptowaniu i przyjęciu do wiadomości, że tacy ludzie są i mają prawo takimi być, o ile nie szkodzi to innym (słynna zasada Woltera). Ale nie będzie to szkodzić innym tylko wtedy, kiedy oni również tych innych zaakceptują i nie będą ich wykluczać, krytykować i próbować zmieniać.

Dlatego nie warto atakować „obrońców życia”, którzy przyjmują, że zarodek jest człowiekiem. Warto im jedynie zwracać uwagę, że są ludzie, dla których zarodek jeszcze człowiekiem nie jest i są sytuacje, w których inne wartości mogą okazać się ważniejsze niż zachowanie zarodka. Jedni i drudzy mają prawo żyć obok siebie, nie zwalczając się wzajemnie i przestrzegając swoich zasad.

Nie warto wchodzić w spór czyją własnością jest ludzkie życie – Boga czy człowieka. Ci, którzy uważają, że Boga, będą przeciwnikami eutanazji. Natomiast ci, którzy uważają, że życie człowieka należy wyłącznie do niego, będą dopuszczać jej możliwość. Oczywiście tylko wówczas, gdy przez eutanazję rozumieć będziemy samodzielną, przez nikogo nie wymuszoną decyzję o zakończeniu swojego życia człowieka cierpiącego, dla którego śmierć jest jedynym zakończeniem cierpienia. Jedni i drudzy mogą pozostać przy swoich przekonaniach i nie widać powodu, aby się nienawidzili.

Trzeba przekonywać, że krytyka Kościoła i dążenie do państwa świeckiego nie jest walką z religią i ludźmi wierzącymi. To Kościół należy „odpiłować” od przywilejów, a nie katolików, którzy przecież żadnych przywilejów nie mają. Katolicy, innowiercy i ateiści mogą żyć obok siebie i zgodnie ze sobą współdziałać dla wspólnego dobra. Nie wolno tylko wprowadzać regulacji prawnych, które kogokolwiek będą zmuszać  do postępowania niezgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.

Nie potępiać ludzi za to, że nie chcą być wegetarianami, że polują i łowią ryby. Trzeba tylko się starać, aby chcieli wysłuchać moralnych, ekologicznych i zdrowotnych motywów tych, którzy się  temu sprzeciwiają.

Uczmy się obywatelskiej dojrzałości, która pozwoli nam różnić się bez nienawiści i uczyni odpornymi na manipulacje autorytarnych polityków.

 

Autor zdjęcia: Claudio Schwarz

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Wyzwania Tuska :)

Kiedy nikt już nie czekał Tusk postanowił wrócić. 

Dopóki Joker rządzi Gotham City dopóty Batman nie może udać się na emeryturę. Dopóki u władzy znajduje się Kaczyński dopóty puste miejsce naprzeciw niego czeka na Tuska. Takie są reguły opowieści. Widzowie mogą narzekać na powtórki i sequele, ale potem karnie stawiają się w kolejkach po bilety.

Jakie wyzwania napotka Tusk? Polska bardzo zmieniła się pod jego nieobecność. Dużo bardziej niż można by sądzić oceniając po relacjach prasowych czy okazjonalnych spotkaniach ze zwolennikami. Dawni towarzysze broni Tuska nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Jeśli Tusk stanie się zakładnikiem ich fobii i oczekiwań będzie skazany na porażkę.

Tusk kojarzy się z erą pokryzysową, brakiem środków na wydatki socjalne, wydłużeniem wieku emerytalnego. Propaganda TVP uczyniła z niego niemieckiego kolaboranta. To wszystko sprawia, że na polskiej prowincji, która jeszcze 15 lat temu mogła sympatyzować z antypolitycznym sznytem Tuska dziś nie ma on czego szukać. Stał się, chcąc nie chcąc, pupilkiem salonów i inteligencji.

Przeciąganie na swoją stronę konserwatywnych zwolenników PiS nie ma najmniejszego sensu. Dla nich były premier to i tak diabeł wcielony. Nadzieja dla opozycji w tym, że wybiorą Hołownię albo zniechęceni pozostaną w domu. Nie oznacza to, że nielubiący PiSu „lud” zupełnie się od Tuska odwrócił, ale będzie miał dużo bardziej ograniczone pole rażenia niż pamięta z czasów swoich zwycięskich kampanii.

Rządy PiS obudziły też wielkie pokłady sprzeciwu nie tylko wobec praktyki ich rządów, ale też konserwatywno-prawicowej obłudy, której głównym depozytariuszem jest Kościół katolicki. Masowe protesty w obronie praw kobiet, oburzenie na pedofilskie praktyki i ich tuszowanie przez hierarchów, rosnące poparcie dla związków partnerskich, świeckiego państwa i aborcji na życzenie są społecznym faktem. Dziś ideowa obłość, która pozwalała zachować spójność PO nie jest opcją dla czekających na jednoznaczne deklaracje 20, 30 i 40 latków.

Bez mobilizacji (także w social mediach) zniecierpliwionego kunktatorstwem i tchórzostwem polityków elektoratu nie ma co myśleć o zwycięstwie nad PiSem. Wybory wygrywa się emocjami i mobilizacją, których partia skupiona na tłumieniu wyrazistych poglądów nie będzie w stanie zapewnić.

Nie jest przypadkiem, że to liberalny Rafał Trzaskowski był najbliżej pokonania PiSu. To nie są fanaberie dominujące w jakichś wielkomiejskich niszach. To sprzeciw wobec całego modelu ideologicznego, w którym władza rości sobie prawo zaglądać obywatelom do łóżka i nie chce wyjąć łapy z ich kieszeni.

Ten kto chce reprezentować nowoczesność będzie umiał w sposób nieradykalny uruchomić również i te pokłady politycznej energii, odwołać się do kwestii ekologicznych i miejskich. Tusk wspomniał w swoim wystąpieniu o globalnym ociepleniu, mniejszościach i protestach kobiet (wszystkie fragmenty spotkały się z dużym aplauzem sali) co stanowi dobry prognostyk na przyszłość.

Tusk wielokrotnie wykazał, że ma słuch społeczny. Jeśli chce wrócić do władzy nie będzie prowadził kampanii z wojen, które wygrał dekadę temu.

Podzielić kraj na pół :)

Polaryzacja świata idzie nie tropem geograficznym, ale śladem wartości. Amerykanom z południa – w hrabstwach gdzie Trump zmiażdżył Bidena – jest znacznie bliżej do wyborców PiS, mieszkańców Podkarpacia czy małych, wiejskich ośrodków, niż tym pierwszym do zwolenników nowego prezydenta USA a tym drugim, do elektoratu szeroko pojętej opozycji. Wygodniej i psychiczne bardziej komfortowo byłoby podzielić świat względem wartości. Pewnie nie jeden by się przeprowadził.

Na przykład teren polski „B” zamieszkiwaliby zwolennicy świeckiego państwa, bez dyktatu plebana i biskupów, proekologicznych rozwiązań z odesłaniem chowu zwierząt futerkowych i uboju rytualnego do lamusa. W Polsce „B” mniejszości seksualne miałyby możliwość zawierania związków małżeńskich, akcentowano by bez wielkich burz potrzebę równouprawnienia, legalne przerywanie ciąży do 12 tygodnia byłoby zachodnim standardem, patriotyzm wyrażałby się raczej codziennym uśmiechem niż wielkimi hasłami, czy budową narodowych masztów, narodowych szkół, piciem narodowej herbaty. Co do rozwiązań rynkowych klasa średnia i wyżej (bo to byłby główny, choć nie jedyny skład polski „B”) musiałyby się dogadać, ale by się dogadali, gdyż publiczny dyskurs nie wchodziłby na grunt zdrady narodowej czy pękających parówek.

W Polsce „A” panowałby natomiast kult tradycji. Prawdziwi Polacy uznawaliby wiodącą rolę Kościoła katolickiego, sprawy ścigania pedofilii wyglądałyby jak dzisiaj, są gorsze rzeczy od przenoszenia księdza pedofila z parafii na parafię, da się przeżyć w imię zachowania katolickiego ducha w narodzie. Aborcja w kraju gdzie autorytetem jest Jędraszewski z Chazanem byłaby całkowicie zakazana – cierpienie, jeśli się pojawi jak wiemy uszlachetnia. Mniejszości seksualne mogłyby w tym kraju żyć, ale nie obnosząc się ze swoimi preferencjami, czyli w ukryciu i nie prowokując. Jeśli dostaliby w dziób, to znaczy że deprawowali zdrową tkankę społeczną. Prawa w Polsce „B” nie byłoby takiego jakie znamy, prawo jak wiemy jest względne, nie może stać ponad wolą narodu czy interesem jednej słusznej partii, która tę wolę realizuje. Media w tym kraju nie mogłyby być zbyt krytyczne wobec władzy, bo jak wiemy trzeba pomagać, nie przeszkadzać. Zapewne byłyby w rękach państwowych spółek i realizowałyby swoją posługę bez siania zamętu czyli tak jak dziś robi to TVP. Zwierzęta niestety nie miałyby żadnych praw, bo jak wiemy prawa ma tylko człowiek. Kobieta w Polsce „A” jak powiedział jeden z polityków dobrozmianowych „znała by swoje miejsce w szeregu”. Na każdym skwerze żołnierz wyklęty, koniec z pedagogiką wstydu, narodowy maszt w każdej wsi i dość bzdur o jakiejś winie Polaków w Jedwabnem.

Nie jestem pewien jak miałyby się sprawy gospodarcze. Stany, w których w ostatnich wyborach wygrał Joe Biden generują 70% krajowego PKB. To mniej więcej tyle, ile regiony, w których zwyciężył w Polsce Rafał Trzaskowski. Jestem jednak pewien, że Polacy z hipotetycznej polski „A” coś by wymyślili. Przecież to absurd sądzić, że obecnie konsumują transfery socjalne wypracowane przez szeroko pojęte lewactwo, którym w rewanżu modelują kraj na swoją modlę, kompletnie bez uwzględnienia ich wrażliwości i spojrzenia.

No niemożliwe.

 

Autor zdjęcia: Markus Spiske

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję