Trzeba uczyć obywatelskiej dojrzałości :)

PiS podjęło uchwałę, że polexitu nie będzie, ale w rzeczywistości robi wszystko, aby do tego doszło. Prominentni politycy tej partii, nie mówiąc o wypowiedziach polityków sojuszniczej Solidarnej Polski, przedstawiają uczestnictwo w Unii jak największe nieszczęście, które spotkało nasz kraj. Polska nie stosuje się do wyroków TSUE i ETPC oraz kwestionuje wyższość prawa unijnego nad prawem krajowym. Sprzeczność między wspomnianą uchwałą a praktyką polityczną jest pozorna i wynika z przyjętej przez PiS strategii.

PiS, a właściwie całe środowisko konserwatywno-narodowe, łącznie z polskim Kościołem katolickim, nigdy nie chciało przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Było to bowiem sprzeczne z dążeniem twego środowiska do utworzenia z Polski autorytarnej, wyznaniowej enklawy. Pamiętamy przecież te wszystkie bzdury, jakie prawicowa propaganda głosiła przed referendum w 2003 roku, pod hasłem: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, na temat zagrożeń związanych z członkostwem w Unii. Wskazywano na utratę suwerenności, upadek moralny, laicyzację i zniszczenie gospodarki.  Jan Paweł II, popierając przystąpienie Polski do UE, nieco złagodził stanowisko Kościoła. Nie ulega jednak wątpliwości, że zrobił to nie po to, aby przyspieszyć w Polsce sekularyzację, ale po to, aby przez przyjęcie tradycjonalistycznej Polski do Unii, zwolnić ten proces w Zachodniej Europie. Działania Episkopatu i związanych z nim sił politycznych wyraźnie na ten cel wskazuje.

Wspomniane hasła obrzydzające Unię Europejską wracają dzisiaj w niezmienionej formie. Jarosław Kaczyński i jego świta, licząc na krótką pamięć ludzi, obłudnie twierdzą, że to Unia się zmieniła, bo Polska w 2004 roku wstępowała do innej Unii, bynajmniej nie takiej, która tak wielki nacisk kładzie na praworządność, tolerancję, otwartość na mniejszości i równość wszystkich ludzi wobec prawa, nie pozwalając krajom członkowskim na swobodną interpretację tych wartości. Powód, dla którego PiS zapewnia o pozostaniu w Unii jest czysto pragmatyczny. Chodzi o to, że 80% Polaków tego właśnie pragnie. PiS podejmuje więc batalię, aby grono euroentuzjastów zmniejszyć przez deprecjonowanie korzyści z uczestnictwa w Unii, obwiniając unijne instytucje za próby szkodzenia interesom Polski i eksponowanie zagrożeń kulturowych. Jednocześnie tym swoim zwolennikom, którzy są zadowoleni, że Polska jest w Unii, daje nadzieję, że polexitu nie będzie, bo trzeba czynić starania, aby ideologiczną nadbudowę Unii przekształcić z liberalno-progresywnej w nacjonalistyczno-konserwatywną.

Wobec tak dużego poparcia dla Unii Europejskiej w polskim społeczeństwie, polityka Zjednoczonej Prawicy wydaje się straceńcza. A jednak uporczywe wciskanie kitu robi swoje. Zwiększa się bowiem odsetek zwolenników wyjścia z Unii. Jest to w tej chwili 17% i tendencja jest rosnąca. Warto też zastanowić się, jak silne jest przywiązanie do unijnych wartości jej zwolenników. Jak je na przykład pogodzić z tak dużym poparciem dla prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego. Wszak dla nikogo nie jest tajemnicą, że ten pierwszy jest w kraju marionetką, a zagranicą pośmiewiskiem, zaś ten drugi – notorycznym kłamcą. Jak wytłumaczyć to, że reakcje naszego społeczeństwa na kompromitacje rządu są tak odmienne od reakcji społeczeństw zachodnich? Co sprawia, że mimo korupcji, defraudacji, nepotyzmu, kolesiostwa, ewidentnego łamania prawa i dobrych obyczajów, PiS ma wciąż największe poparcie? Wytłumaczenie wydaje się proste i dotyczy nie tylko Polski, ale wszystkich krajów wschodnio-europejskich pozostających długie lata za żelazną kurtyną. Jest to zniewalający wpływ przyzwyczajenia do autorytarnych rządów i brak edukacji obywatelskiej. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w 1991 roku poszło zaledwie 43% uprawnionych. Do referendum unijnego, od którego zależało wykorzystanie dziejowej szansy, poszło 58%. Frekwencja wyborcza stopniowo się poprawia, ale w dalszym ciągu świadczy o obywatelskiej niedojrzałości dużej części społeczeństwa.

Tę niedojrzałość PiS wykorzystuje po mistrzowsku, skupiając się na jej trzech podstawowych aspektach:

– Większość ludzi interesuje się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy.

– Dla większości ludzi ważny jest komunikat, który budzi emocje, a nie jego racjonalne uzasadnienie.

– Różnorodność w swoim otoczeniu społecznym większość ludzi traktuje jako zagrożenie dla stereotypów i nawyków, dzięki którym postrzegają oni wyobrażony obraz świata.

Obywatelska niedojrzałość dużej części polskiego społeczeństwa czyni je niezwykle podatnym na manipulację. Krótkowzroczność ocen, nieumiejętność i niechęć do krytycznej analizy otrzymywanych informacji oraz zamknięcie na wszystko, co obce, powoduje, że można ludźmi łatwo sterować. Jeśli do tego dodać mocno zakorzenione w polskiej kulturze populistyczne przekonanie o busoli moralnej i szczególnej mądrości, które cechują prostego człowieka, to szanse zmiany na lepsze mogą wydawać się znikome.

Aby uniknąć polexitu i dalszej dewastacji cywilizacyjnej Polski, trzeba odsunąć Zjednoczoną Prawicę od władzy. Nie da się tego zrobić bez pozyskania części dotychczasowego elektoratu PiS-u. Otóż podstawowym błędem opozycji demokratycznej jest próba oddziaływania na sympatyków PiS-u ścieżką wytyczoną przez tę partię. Polega to na przyjmowaniu dwóch przeciwnych strategii, które są równie nieskuteczne. Pierwsza z nich, to proste zaprzeczanie pisowskiej narracji, pokazywanie jej oczywistych kłamstw i błędów. Sugeruje to, że ludzie, którzy jej ulegają, muszą być wyjątkowo naiwni i bezmyślni. Próby odciągania ludzi od PiS-u przez ich zawstydzanie nie mogą być skuteczne, bo czują się oni ośmieszani i pogardzani przez jakąś wywyższającą się elitę. Drugą strategią jest z kolei próba przypodobania się wyborcom PiS-u przez schlebianie ich poglądom i oczekiwaniom przez unikanie wyraźnego odcinania się od ich ksenofobicznych i klerykalnych skłonności. Prowadzi to niekiedy do wspierania konkretnych pomysłów rządzącego obozu, aby uniknąć posądzenia o opozycyjność totalną. Niektórzy politycy skłonni są nawet pójść w tym zbyt daleko. Hańbą jest, że aż 133 radnych z PSL-u i kilku z ruchu Polska 2050 głosowało za „strefami wolnymi od LGBT”. Dużo złego robią zwolennicy politycznego realizmu i politycznego marketingu, którzy namawiają polityków opozycji, aby pogodzili się z gustami i upodobaniami zwykłych ludzi i unikali prezentowania odmiennych postaw, bo tylko w ten sposób można będzie pozyskać poparcie większości. Strategia „Damy wam więcej niż daje PiS” jest nie tylko nieskuteczna, bo zawsze lepszy jest wróbel w garści niż gołąb na dachu, ale również kapitulancka, bo oznacza pogodzenie się ze społeczną niedojrzałością, która zawsze demokrację liberalną czynić będzie kulawą. Dlatego wypowiedzi Donalda Tuska na ostatniej konwencji partyjnej, nasuwające podejrzenie o przypochlebianie się kręgom ksenofobicznym i klerykalnym, budzą niepokój. Z pewnością nie tędy droga do zacierania podziałów w społeczeństwie.

Te podziały zacierać jednak trzeba, ponieważ poszły one za daleko i nie mają nic wspólnego z normalną różnorodnością. Podział społeczeństwa na dwa wrogie plemiona uniemożliwia rozwój kraju. A zatem w jaki sposób oddziaływać na elektorat PiS-u, aby odsunąć tę partię od władzy? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć nie tylko politycy opozycji, którzy często zapowiadają wizyty na terenach opanowanych przez zwolenników PiS-u, ale wszyscy, którzy chcą żyć w kraju otwartym i nowoczesnym, wśród ludzi wolnych i pozbawionych uprzedzeń. Nie wolno nam zamykać się w swojej bańce i unikać rozmów z ludźmi oczarowanymi narracją PiS-u. Musimy nauczyć się upowszechniać nasz język, liberalny świat wyobrażeń i wartości. Nie warto przy tym liczyć na łatwy sukces. Z pewnością spotykać się będziemy z kpiną i nienawiścią. Ale jeśli będziemy umieli z nimi rozmawiać w sposób, który zwolenników PiS-u do niczego nie nakłania, ale przedstawia sporne problemy w innym świetle, wówczas niektórzy z tych ludzi, choć początkowo odrzucą nasze argumenty, zostaną jednak skłonieni do przemyślenia swoich postaw i być może zmienią swoje dotychczasowe poglądy. Kropla drąży skałę, a ludzie wolą sami zmieniać poglądy niż robić to pod czyimś wpływem.

Odejście od typowych sposobów przekonywania adwersarzy, polegających bądź na radykalnym sprzeciwie, bądź na próbach przypochlebiania się im, powinno dotyczyć obszarów, które odnoszą się do wspomnianych wcześniej trzech aspektów obywatelskiej niedojrzałości. Chodzi więc o:

– Pokazywanie wpływu negatywnych skutków rządu PiS-u na życie zwykłych obywateli.

– Upowszechnianie sposobu obrony przed manipulacją, czyli nawyku racjonalnego reagowania na emocjonalne komunikaty.

–  Zastąpienie krytyki upowszechnionych w tym środowisku wzorów kulturowych pochwałą koniunkcji w życiu społecznym.

To was też dotyczy

PiS wykorzystuje skłonność ludzi do interesowania się tym, co ich bezpośrednio dotyczy i tylko wtedy, gdy się z tym stykają. Przekonuje zatem swoich wyborców, że sprawy ustrojowe państwa ich nie dotyczą i odnoszą się tylko do techniki rządzenia. A zatem ludzie niech się skupią na swoich sprawach, do których należy 500+ i inne transfery socjalne. I rzeczywiście wielu ludzi docenia przede wszystkim to, co bezpośrednio trafia do ich kieszeni. Natomiast takie sprawy, jak usprawnianie systemu opieki zdrowotnej, sądownictwa, administracji państwowej czy usług komunalnych umykają ich uwadze. Wady tych obszarów dotyczą ich tylko wtedy, gdy zmuszeni są z nich korzystać, ale potem szybko o nich zapominają. O sprawach tak abstrakcyjnych, jak ustrój i funkcjonowanie państwa nawet nie warto wspominać. Wyborcom nie przeszkadza zatem zniszczenie sądu konstytucyjnego, odejście od zasady trójpodziału władzy, zawłaszczanie mediów czy odbieranie uprawnień samorządom.

Apele opozycji, że obywatele powinni interesować się sprawami ustrojowymi państwa, bo to świadczy o ich obywatelskim wyrobieniu, trafiają do nielicznych. Reszta uznaje te apele za wywyższanie się wykształciuchów i nakłanianie ludzi do tego, na co nie mają ochoty, bo to nie należy do nich, tylko do rządzących. Właściwą reakcją na przekaz PiS-u powinno być natomiast pokazywanie związku między sprawami ustrojowymi a prywatnym życiem ludzi. O znaczeniu niezawisłości sędziów w demokratycznym kraju nie wystarczy mówić, ale trzeba to ilustrować konkretnymi przykładami. Ludzie często nie są zadowoleni z decyzji urzędników państwowych instytucji, co wcale nie znaczy, że racja jest zawsze po stronie państwa. Ludzie boją się wchodzić w konflikty z policją lub państwowymi dygnitarzami, bo uważają, że stoją z góry na straconej pozycji. Ludzie boją się informować o nieprawościach osób wysoko postawionych na danym terenie i członków ich rodzin czy świadczenia przeciwko nim w procesach sądowych, bo nie chcą się narażać na kłopoty. Niezawisłe sądy są właśnie po to, aby ci wszyscy ludzie mieli szanse dowieść swoich racji.

Należy zwracać uwagę na korzyści, które wynikają z rozwoju samorządności lokalnej, związane z możliwością własnego wpływu na rozwiązywanie wielu problemów w miejscu swojego zamieszkania. Centralizacja władzy w państwie i zmniejszanie budżetu samorządów wprost przekłada się na pogorszenie warunków życia obywateli.

500+ dla każdego dziecka, bez względu na poziom zamożności jego rodziców czy fundowanie dodatkowych emerytur, to piękna sprawa. Ale w takim razie rząd nie może się tłumaczyć brakiem pieniędzy, gdy chodzi o zwiększanie głodowych pensji pracownikom opieki zdrowotnej, nauczycielom i pracownikom administracyjnym w sferze budżetowej. Niezrozumiałe w tej sytuacji jest także chroniczne niedoinwestowanie placówek opieki zdrowotnej czy transportu publicznego, co naraża obywateli na rozmaite dolegliwości.

Nie bójcie się myśleć krytycznie

PiS stara się budzić w ludziach emocje, które wywołują lęk, gniew lub entuzjazm. Politycy tej partii trafnie zauważyli, że dla większości ludzi ważny jest sam komunikat, który wywołuje emocjonalną reakcję. W jej wyniku nie podejmują zwykle próby sprawdzenia prawdziwości komunikatu i zachowują się zgodnie z oczekiwaniami jego nadawcy. Dotyczy to zwłaszcza informacji o rozmaitych zagrożeniach, bo lęk przed nimi tłumi racjonalne myślenie. W tym celu pisowscy propagandziści posługują się wypróbowanymi sposobami manipulacji, do jakich należy: generalizacja, polaryzacja, mistyfikacja i kategoryzacja.

Przykładem generalizacji może być próba moralnego zdyskwalifikowania uchodźców, jako zoofilii, pedofili i terrorystów, na podstawie zdjęć z kilku telefonów komórkowych przedstawiających sceny z filmów porno lub ludzi w żołnierskim rynsztunku. Są to także próby przedstawiania sędziów, jako środowiska złodziei i ludzi dopuszczających się innych przestępstw pospolitych, na podstawie kilku takich przypadków. Było to również oskarżanie opozycji o inspirowanie zbrodni politycznych, po zabójstwie Pawła Rasiaka. Po zamordowaniu prezydenta Adamowicza tej insynuacji już zaniechano.

Przykłady polaryzacji też można mnożyć. Służy temu realizacja zasady „dziel i rządź”. Zjednoczona Prawica wraz z Kościołem katolickim przeciwstawia ludziom heteronormatywnym ludzi LGBT, traktując starania tych ostatnich o legalizację ich związków jako zagrożenia dla tradycyjnej rodziny. Polaryzacja często polega na dzieleniu Polaków na patriotów i zdrajców. Ci pierwsi to oczywiście ludzie popierający działania PiS-u, zaś ci drudzy to ci, którzy te działania poddają krytyce.

Mistyfikacją były wszystkie próby dowodzenia, że katastrofa smoleńska była zaplanowanym zamachem. Powodem, dla którego znaczna część społeczeństwa w to uwierzyła, było przekonanie, że ludzie tak ważni, jak prezydent kraju, nie giną w zwykłej katastrofie. Mistyfikacją jest kuriozalny raport europosła Jakiego, z którego wynika, że na członkostwie w UE Polska straciła już 535 mld złotych. Mistyfikacja polega w tym wypadku na odjęciu od unijnych transferów zysków firm zagranicznych, które zainwestowały w Polsce po 2004 roku.

Wreszcie kategoryzacją jest wrzucanie do jednego worka rozwiązań w wymiarze sprawiedliwości stosowanych w Polsce i w innych krajach Unii Europejskiej. Na tej podstawie wysuwane jest twierdzenie, że rząd polski postępuje tak samo, jak rządy w Niemczech, Hiszpanii czy Francji, ale tylko Polska jest karana przez TSUE. Mamy zatem prawo nie respektować jego wyroków.

Sprzeciw opozycji oparty na równie emocjonalnym kwestionowaniu słuszności tych komunikatów niewiele daje, bo podobnie jak Zjednoczona Prawica, opozycja również każe wierzyć w swój przeciwstawny tamtym komunikat. Reakcją właściwą jest natomiast podejście racjonalne, które odbiorcę zmusza do myślenia, a nie do wierzenia. Podejście racjonalne polega na żądaniu dowodu prawdziwości komunikatu, a w przypadku dostarczenia argumentów, na badaniu ich logiczności, związków przyczynowo – skutkowych i kontekstu społeczno-kulturowego. Trudno na przykład dopatrzeć się logiczności w raporcie Jakiego, w którym przychód z transferów unijnych porównywany jest z zyskiem firm zagranicznych w Polsce. Postępując w ten sposób można udowodnić wszystko. Trudno dopatrzeć się związku przyczynowo – skutkowego  pomiędzy legalizacją małżeństw homoseksualnych a upadkiem rodzin tradycyjnych. Twierdzenie, że te pierwsze mogą stać się bardziej atrakcyjne, a zatem modne, jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Orientacja seksualna ma podłoże biologiczne, a nie jest wynikiem swobodnego wyboru. W krajach, w których od dawna zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i ich prawo do adopcji dzieci, nie zaobserwowano zmniejszenia liczby małżeństw heteroseksualnych. Podobnie nie widać związku przyczynowego w przekonaniu, że dopuszczalność aborcji wpłynie na zmniejszenie przyrostu naturalnego. W PRL aborcja była dopuszczalna, a przyrost naturalny znacznie większy niż w IIIRP przy zaostrzeniach aborcyjnych. Nieznajomość społeczno – kulturowego oraz politycznego kontekstu w innych krajach Unii, który gwarantuje niezawisłość sądów, pozwala Ziobrze i jego ludziom pleść bzdury na temat identyczności stosowanych przez nich rozwiązań z rozwiązaniami w innych krajach.

Zamiast emocjonalnego przekonywania zwolenników PiS-u potrzebny jest dialog, który zaczyna się od pytania: „Dlaczego tak sądzisz?” i wskazywania na nieracjonalność stosowanych uzasadnień. Warto przy tym zwrócić uwagę, że starsze pokolenie przyzwyczajone jest do relacji nadrzędności i podporządkowania w życiu społecznym. Dlatego żądanie uzasadnienia głoszonych poglądów i krytyczny do niego stosunek, często bywają traktowane jako nietakt czy wręcz przejaw nieposłuszeństwa wobec rodzica w domu, nauczyciela w szkole, przełożonego w pracy lub przedstawicieli władzy w państwie. W młodszym pokoleniu widoczne są już na szczęście wpływy liberalnych metod wychowawczych i edukacyjnych.

Niech żyje koniunkcja, precz z alternatywą

Politycy Zjednoczonej Prawicy wykorzystują to, że większość ludzi nie lubi pluralizmu, społecznej różnorodności. Ludzie skłonni są stawiać pytanie: „Ale co w tej różnorodności jest właściwe, dobre i prawdziwe?”. Bo przecież spośród wielu wierzeń, stylów życia i wartości, jedno z nich powinno mieć rację bytu – to właściwe, dobre i prawdziwe. Resztę należy zwalczać. Zjednoczona Prawica popiera ten sposób myślenia, ponieważ, według Antonio Gramsciego, każdy system autorytarny dąży do hegemonii kulturowej. Cechą przekazu ma więc być jednolitość, centralizm i powszechność po to, aby wykluczyć wszelki spór czy dyskusję.

Ludzie zawsze będą bardziej ufać tym, którzy ich utwierdzają w dotychczasowych stereotypach, iluzjach i nawykach, aniżeli tym, którzy je krytykują lub wyśmiewają. Dlatego, pomijając uprzedzenia, które zawsze powinny być przedmiotem otwartej krytyki, w przypadku innych nieliberalnych poglądów nie należy dążyć do ich zwalczania. Zwalczając je, niczym nie różnilibyśmy się od wrogów pluralizmu społecznego. Sprzeciw należy więc kierować nie przeciwko ludziom wiernym wartościom, które są dla nas obce, ale przeciwko formalnym nakazom zmuszającym nas, abyśmy postępowali zgodnie z tymi wartościami, jakim jest na przykład zakaz aborcji. Chodzi o to, by pozwolić ludziom być sobą i nie robić z tego nienawistnych podziałów. Aby to zrozumieć, trzeba przekonywać, że nikt nikomu nie zagraża. A więc żyj jak chcesz i pozwól tak żyć innym.

Chcąc skutecznie walczyć z fundamentalizmem w każdej dziedzinie, należy przyjąć, że podstawowym celem w rozmowach z przeciwnikami liberalnej demokracji jest przekonanie ich do odstąpienia od alternatywnego sposobu myślenia. Zasada „albo to, albo tamto” prowadzi do wykluczania ludzi inaczej myślących, inaczej się zachowujących i mających inne wartości, oraz traktowania ich jako zagrożenie, przed którym trzeba się bronić. Podejście alternatywne prowadzi do wrogości i zasadniczych podziałów między ludźmi, na czym swoją władzę opiera populistyczna prawica. Tymczasem chodzi o to, by ludzi przekonać do koniunkcji – „i to, i tamto”, czyli do akceptacji współistnienia różnych modeli życia. Będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy zrezygnuje się z krytyki wzorów kulturowych, które wydają się niezgodne z etyką liberalizmu, kiedy nie będzie się obrażać i wyśmiewać ludzi, którzy te wzory akceptują.  Liberalna otwartość polega na ich zaakceptowaniu i przyjęciu do wiadomości, że tacy ludzie są i mają prawo takimi być, o ile nie szkodzi to innym (słynna zasada Woltera). Ale nie będzie to szkodzić innym tylko wtedy, kiedy oni również tych innych zaakceptują i nie będą ich wykluczać, krytykować i próbować zmieniać.

Dlatego nie warto atakować „obrońców życia”, którzy przyjmują, że zarodek jest człowiekiem. Warto im jedynie zwracać uwagę, że są ludzie, dla których zarodek jeszcze człowiekiem nie jest i są sytuacje, w których inne wartości mogą okazać się ważniejsze niż zachowanie zarodka. Jedni i drudzy mają prawo żyć obok siebie, nie zwalczając się wzajemnie i przestrzegając swoich zasad.

Nie warto wchodzić w spór czyją własnością jest ludzkie życie – Boga czy człowieka. Ci, którzy uważają, że Boga, będą przeciwnikami eutanazji. Natomiast ci, którzy uważają, że życie człowieka należy wyłącznie do niego, będą dopuszczać jej możliwość. Oczywiście tylko wówczas, gdy przez eutanazję rozumieć będziemy samodzielną, przez nikogo nie wymuszoną decyzję o zakończeniu swojego życia człowieka cierpiącego, dla którego śmierć jest jedynym zakończeniem cierpienia. Jedni i drudzy mogą pozostać przy swoich przekonaniach i nie widać powodu, aby się nienawidzili.

Trzeba przekonywać, że krytyka Kościoła i dążenie do państwa świeckiego nie jest walką z religią i ludźmi wierzącymi. To Kościół należy „odpiłować” od przywilejów, a nie katolików, którzy przecież żadnych przywilejów nie mają. Katolicy, innowiercy i ateiści mogą żyć obok siebie i zgodnie ze sobą współdziałać dla wspólnego dobra. Nie wolno tylko wprowadzać regulacji prawnych, które kogokolwiek będą zmuszać  do postępowania niezgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.

Nie potępiać ludzi za to, że nie chcą być wegetarianami, że polują i łowią ryby. Trzeba tylko się starać, aby chcieli wysłuchać moralnych, ekologicznych i zdrowotnych motywów tych, którzy się  temu sprzeciwiają.

Uczmy się obywatelskiej dojrzałości, która pozwoli nam różnić się bez nienawiści i uczyni odpornymi na manipulacje autorytarnych polityków.

 

Autor zdjęcia: Claudio Schwarz

Sny o wyspie. „Dobra zmiana” w polityce zagranicznej. :)

W maju bieżącego roku Fundacja im. Stefana Batorego opublikowała raport pt. „Jaka zmiana? Założenia i perspektywy polityki zagranicznej rządu PiS”[1]. Wydawnictwo to jest pierwszym z serii planowanych tekstów, których zadaniem będzie bieżące monitorowanie i analiza polskiej polityki zagranicznej. Raport został napisany przez grupę ekspertów w składzie: Adam Balcer, Piotr Buras, Grzegorz Gromadzki i Eugeniusz Smolar.

Jak zauważają autorzy opracowania, hasło „dobrej zmiany”, z którym ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego wygrało ostatnie wybory, kojarzone było głównie ze sprawami wewnątrz-krajowymi, tymczasem odciska ono wyraźne piętno również na polityce zewnętrznej. Mamy bowiem do czynienia z zakwestionowaniem co najmniej trzech składowych paradygmatu polskiej polityki zagranicznej, uznawanych przez wszystkie dotychczasowe rządy III RP.

  1. Narodowy egoizm zamiast europejskiej wspólnoty

Przez minione 25 lat głównym celem Polski na arenie międzynarodowej było jak najściślejsze powiązanie kraju z gospodarczymi i militarnymi strukturami świata zachodniego. Chodziło o wydostanie się z „szarej strefy niepewności” między Wschodem i Zachodem. Członkowstwo w Unii Europejskiej uznawane było za nieodzowny warunek rozwoju gospodarczego, a w ślad za tym bogacenia się naszego kraju. Równocześnie obecność w NATO miała gwarantować nam bezpieczeństwo. W myśl tej koncepcji polityka wewnętrzna w dużej mierze podporządkowana była polityce zagranicznej. Konieczność reform i transformacji ustrojowej kraju tłumaczono potrzebą dostosowania się do standardów unijnych.

W zeszłym roku, wraz z dojściem PiS do władzy, priorytet „europeizacji” Polski ustąpił miejsca zasadzie suwerenności narodu – rozumianego głównie jako elektorat zwycięskiej partii. Przyjęło to postać odejścia od zasad liberalnej demokracji (gdzie wolę większości parlamentarnej ogranicza trójpodział władzy, opozycja, niezależne media, a także zobowiązania międzynarodowe) w kierunku demokracji większościowej (gdzie niezależność władzy sądowniczej i mediów, jak i uprawnienia opozycji są mocno okrojone). W przeciwieństwie do minionych lat, przebudowa ustroju Polski prowadzi do oddalenia naszego kraju od Europy Zachodniej i USA.

Ta zmiana przyniosła ze sobą również prymat polityki wewnętrznej nad polityką zagraniczną. W działaniach dyplomacji jest coraz więcej gestów obliczonych na wywarcie wrażenia na wyborcach w kraju, zamiast pragmatycznych działań na rzecz osiągnięcia konkretnych celów na arenie międzynarodowej.

  1. Odwrócenie się od zachodniego modelu kulturowego i gospodarczego

Dominujący w Unii Europejskiej model liberalnej demokracji postrzegany jest przez polityków PiS jako zagrażający tradycyjnym wartościom narodowym i katolickim. Zachód nie jest już źródłem wzorców modernizacyjnych, lecz obcym kulturowo miejscem moralnej zgnilizny. Dochodzi do tego nieufność wobec organizacji międzynarodowych, wiara w ponadnarodowe spiski i strach przed Niemcami.

Coraz częściej – wbrew powszechnie dostępnym danym – kwestionuje się pozytywny bilans członkowstwa Polski w UE, a także efektywność dotychczas obowiązującego w Polsce modelu gospodarczego – nazywanego moim zdaniem nie całkiem słusznie – neoliberalnym. Następstwem tych poglądów są postulaty budowy i wzmacniania wielkich polskich firm (tzw. narodowych czempionów), większego udziału państwa w gospodarce, a także dywersyfikacji partnerów handlowych ze wskazaniem na rynki pozaeuropejskie (głównie Chiny). Błędnie przypisuje się Unii Europejskiej, a Niemcom w szczególności, winę za dominujący w Polsce schemat współpracy gospodarczej z Zachodem opartej na naszej taniej sile roboczej, a nie na zaawansowanych technologiach i innowacjach. Eksperci Fundacji Batorego przytaczają przykład Czech, którym silniejsze niż w naszym przypadku związki z Niemcami, nie przeszkodziły w zbudowaniu innowacyjnej gospodarki.

  1. Eurofatalizm zamiast euroentuzjazmu

O ile poprzednie polskie rządy charakteryzował wysoki poziom ufności w projekt integracji europejskiej, z którym ściśle wiązano szanse rozwojowe naszego kraju, tak politycy PiS coraz częściej postrzegają Europę, jako ryzyko, a wręcz zagrożenie. Ekipa rządząca prezentuje silne przekonanie o nieuchronności procesu dekompozycji Unii w obecnym kształcie. Na prawicy dominuje pogląd, iż Polska nie ma wpływu na bieg tych wydarzeń, nie należy więc trwonić środków na powstrzymywanie nieuniknionego. W praktyce podejście to ma charakter samospełniającej się przepowiedni. Warszawa odmawiając współpracy – np. przy rozwiązaniu problemu migracyjnego, czy zacieśnianiu integracji – sprzyja procesom dekompozycyjnym. Jednocześnie towarzyszy temu brak konstruktywnych inicjatyw polskiej dyplomacji kształtujących unijną politykę w pożądanym przez Warszawę kierunku. Trudno bowiem nazwać poważnym głosem w debacie na temat przyszłości UE deklarację ministra Waszczykowskiego, że Polskę by zadowalał powrót do czasów EWG, czyli wspólnego rynku – bez integracji politycznej państw członkowskich.

Następstwa „dobrej zmiany”

Wśród konsekwencji przeprowadzonego przez PiS zwrotu w polityce zagranicznej, autorzy raportu wymieniają:

  • Marginalizację Polski w strukturach euro-atlantyckich – będącą skutkiem konfliktu Warszawy z Komisją Europejską, Parlamentem Europejskim, a także z Waszyngtonem; oznacza to zmniejszenie wpływów naszego kraju na arenie międzynarodowej, w tym na zagadnienia szczególnie nas interesujące takie jak Nord Stream 2, czy kwestia ukraińska (m.inn. utrzymanie sankcji wobec Rosji)
  • Powrót Polski do „szarej strefy niepewności”. Sprzeciw naszych władz wobec zacieśniania integracji europejskiej oraz brak zainteresowania problemami podnoszonymi przez inne państwa członkowskie (kryzys migracyjny, kwestie klimatyczne) mogą doprowadzić do powstania Unii „dwóch prędkości”: coraz bardziej jednoczącego się politycznie i gospodarczo europejskiego centrum, skupiającego Niemcy, Francję, Benelux, a zapewne także Hiszpanię i Włochy oraz reszty państw Unii ograniczających się do współpracy gospodarczej. PiS dotychczas nie przedstawił żadnej spójnej wizji funkcjonowania Polski w tak podzielonej Europie.
  • Kontrreakcja silniejszych partnerów. Realizacja pisowskiej idei polityki europejskiej opartej na realizacji wąsko pojmowanych interesów narodowych jest sprzeczna z polską racją stanu. Unia Europejska jest platformą prowadzenia negocjacji i kompromisów pomiędzy państwami członkowskimi. Często dochodzi się do rozwiązań, w których każdy z partnerów coś poświęca na rzecz większego zysku, jakim jest dla wszystkich istnienie Wspólnoty. Jeżeli na pierwszym miejscu postawimy egoizm narodowy, to niewątpliwie polski suwerenizm zderzy się suwerenizmem innych państw, często o wiele silniejszych od Polski. Wydawało się, że Europa, w tym Polska, tą lekcję w przeszłości już dość boleśnie przerobiła.
  • Osłabienie sojuszu z USA. Zdaniem polityków PiS, Stany Zjednoczone są najważniejszym gwarantem bezpieczeństwa Polski. Tymczasem Waszyngton jest zainteresowany przede wszystkim istnieniem silnej zjednoczonej Europy, która przejmie część odpowiedzialności za porządek światowy. Kraj działający na rzecz dezintegracji Starego Kontynentu traci w amerykańskich oczach znaczenie jako sojusznik, a w ślad za tym spada determinacja do jego obrony.
  • Destrukcja wizerunku Polski w Europie. Demontaż filarów liberalnej demokracji w naszym kraju i kwestionowanie korzyści z obecności w Unii Europejskiej stanowi fatalny przykład dla proeuropejskich środowisk na obszarze postsowieckim – szczególnie na Ukrainie. Jest to też argument dla przeciwników dalszego rozszerzenia, wskazujących, że przypadek Polski dowodzi niepowodzenia „europeizacji” Europy Środkowo-Wschodniej.
  • Problemy ekonomiczne. Rozluźnienie związków z UE i atak na niezależność władzy sądowniczej zwiększają ryzyko działalności biznesowej, zarówno dla przedsiębiorców krajowych, jak i zagranicznych. Prowadzi to do zmniejszenia inwestycji, odpływu inwestorów z giełdy, osłabienia kursu złotówki, wzrostu kosztów obsługi długu zagranicznego, a możliwe, że również do ograniczenia pomocy finansowej dla Polski w ramach nowej perspektywy budżetowej 2020-2026 (znaczna część płatników netto pozostałaby w europejskim centrum).

Raport Fundacji Batorego stanowi poważne ostrzeżenie przed kontynuacją dotychczasowej polityki zagranicznej rządu PiS. Jest on również apelem o konstruktywny wkład Polski w ratowanie procesu integracji europejskiej. Główny zarzut, jaki stawiają autorzy opracowania rządowi, to uleganie iluzji, że Polska jest odległą od reszty świata wyspą – dzięki czemu politykę zagraniczną można bezkarnie podporządkować rozgrywkom partyjnym. Tymczasem w przypadku naszego położenia geopolitycznego, rozluźnianie powiązań Polski ze strukturami euro-atlantyckimi jest śmiertelnie groźne. Co gorsza, nie wiemy w imię jakiego interesu Rzeczypospolitej takie ryzyko jest podejmowane.


[1]http://www.batory.org.pl/upload/files/Programy%20operacyjne/Otwarta%20Europa/Jaka%20zmiana%20w%20polityce%20zagranicznej.pdf

Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek :)

Główne tezy

 

  1. Unia Europejska i jednolity rynek stanowią wielkie osiągniecia. Ich utrzymanie ma kluczowe znaczenie dla przyszłej pomyślności poszczególnych państw europejskich, a w tym Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
  2. Wprowadzenie euro okazało się posunięciem chybionym, które zamiast scementować Unię Europejską może doprowadzić do poważnych konfliktów i zagrozić współpracy europejskiej. Głównym problemem związanym ze wspólną walutą jest to, że państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego.
  3. W przypadku utraty międzynarodowej konkurencyjności lub nagłej utraty zaufania rynku, osłabienie waluty (połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną) jest instrumentem skutecznie przywracającym konkurencyjność gospodarki i równowagę w obrotach międzynarodowych, pozwalającym na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
  4. Próby usunięcia poważnej luki w konkurencyjności kraju, bez zmiany kursu walutowego, poprzez restrykcje fiskalne lub zacieśnienie monetarne, powodują duże koszty w postaci spadku realnego PKB i wzrostu bezrobocia, a w warunkach systemu demokratycznego kończą się bardzo często niepowodzeniem.
  5. Usiłowania poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez transfery fiskalne są bardzo kosztowne i mało skuteczne. Pokazują to doświadczenia Włoch i Niemiec, które przez wiele lat wydawały olbrzymie środki na „podciąganie” niekonkurencyjnych regionów, nie osiągając zadawalających rezultatów.
  6. Europa jest złożona z państw narodowych, które stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa, które utraciły konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, zagrażając porządkowi demokratycznemu.
  7. Uporczywa obrona euro w przekonaniu, że „upadek Euro oznacza początek końca Unii Europejskiej i jednolitego rynku” może przynieść efekty odwrotne od zamierzonych. Grozi długotrwałą recesją i wysokim bezrobociem w krajach usiłujących poprzez zacieśnienie fiskalne dokonać „wewnętrznej dewaluacji”. Doprowadzić to może do załamania politycznego i niekontrolowanego rozpadu strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach politycznych i gospodarczych dla całej Europy.
  8. Aby uprzedzić niekontrolowany rozpad, trzeba przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych gospodarczo bloków krajów.
  9. Podział strefy euro poprzez wychodzenie z niej krajów mniej konkurencyjnych groziłby wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego w tych krajach. Dlatego właściwa jest kolejność odwrotna tzn. demontaż strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.
  10. Kontrolowana dekompozycja strefy euro będzie możliwa, jeśli tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez euro i zostaną uzgodnione zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


http://www.flickr.com/photos/patries71/293270513/sizes/m/in/photostream/
by patries71

Wprowadzenie

 

W pierwszej połowie XX wieku Europa była wylęgarnią konfliktów, które doprowadziły do wybuchu dwóch straszliwych wojen światowych. W drugiej połowie XX wieku, dzięki realizacji idei integracji europejskiej, powstała Unia Europejska i jednolity rynek. Instytucje te są wielkim sukcesem politycznym i gospodarczym. Po rozpadzie bloku sowieckiego, aspiracje poszczególnych państw do członkostwa w Unii Europejskiej i ułatwiony dostęp do wspólnego rynku europejskiego należały do kluczowych czynników, które przyczyniły się do powodzenia politycznej i gospodarczej transformacji byłych krajów socjalistycznych. Dzisiaj, od utrzymania Unii Europejskiej i jednolitego rynku zależy przyszła pomyślność gospodarcza poszczególnych państw europejskich, a w tym i Polski.

Wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na przełomie XX i XXI wieku było kolejnym etapem integracji, z którym wiązano wielkie nadzieje. Jednakże po blisko dekadzie sukcesów strefa euro znalazła się na rozdrożu. Obecny kryzys mobilizuje znaczną część polityków i opinii publicznej do postulowania zdecydowanej obrony euro w przekonaniu, że niepowodzenie projektu wspólnej waluty byłoby początkiem rozkładu Unii Europejskiej i jednolitego rynku europejskiego. Rozumiemy ten pogląd i podzielamy część przesłanek, którymi kierują się jego zwolennicy. Obawiamy się jednak, że utrzymywanie wspólnej waluty przyniesiecie efekty całkowicie odmienne od oczekiwań. Zamiast umocnić i scementować Unię Europejską, może doprowadzić do bardzo poważnych konfliktów i spowodować dezintegrację UE i rozpad jednolitego rynku. Fundamentalnym problemem związanym ze wspólną walutą w Europie jest pozbawienie państw członkowskich możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacji kryzysowej instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość korekty kursu walutowego. Wprowadzenie euro okazało się wbrew intencjom krokiem sprzecznym z dotychczasową filozofią integracji europejskiej polegającą na respektowaniu potrzeb wszystkich członków i przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażają. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa członkowskie, które z jakiś powodów utraciły lub w przyszłości utracą konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości zmiany tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, do rozwoju tendencji populistycznych zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy w Europie. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli i spowodować chaotyczny rozpad strefy euro, co zagrozić może przyszłości UE i jednolitego rynku.

Aby powrócić do źródeł idei integracji europejskie i uniknąć niekontrolowanego rozpadu wspólnej waluty, należy przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc przy tym nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych grup krajów, zachowując instytucje Unii Europejskiej i jednolity rynek europejski.

Nasz tekst składa się z dziesięciu rozdziałów. W rozdziale I wskazujemy, że istotą problemów zagrożonych gospodarek strefy euro jest utrata konkurencyjności, której przyczyny są zresztą w poszczególnych krajach odmienne.

W rozdziale II omawiamy dwa dostępne mechanizmy krótkookresowej poprawy konkurencyjności kraju: osłabienie waluty (poprzez decyzję o dewaluacji lub samoczynną deprecjację) oraz deflację (nazywaną obecnie często „wewnętrzną dewaluacją”). Osłabienie waluty jest doraźnie instrumentem bardzo skutecznym, choć aby trwale poprawić konkurencyjność gospodarki, musi być wsparte odpowiednią polityką fiskalną i monetarną. Natomiast polityka deflacyjna jest ze swojej natury instrumentem znacznie mniej skutecznym i powodującym bez porównania większe koszty w postaci spadku PKB i wzrostu bezrobocia, co sprawia, że jest to polityka trudna do utrzymania w realiach państw demokratycznych.

W rozdziale III omawiamy wybrane doświadczenia historyczne sprzed zapoczątkowanego w 2008 roku światowego kryzysu finansowego, związane ze stosowaniem deflacji oraz funkcjonowaniem mechanizmu osłabienia waluty. Przytaczamy wyjaśnienie, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed Pierwszą Wojną Światową, a przestała nim być w okresie międzywojennym. Omawiamy pouczający przykład spektakularnego niepowodzenia polityki deflacyjnej, jakim była uporczywa obrona wymienialności funta szterlinga po zawyżonym kursie w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 1920-tych. Przypominamy, że dewaluacja była jednym z najistotniejszych posunięć w ciągu pierwszych miesięcy prezydentury Franklina Delano Roosevelta w USA w 1933 roku. Przedstawiamy kontrowersje dotyczące polityki dewaluacji stosowanej przez wiele krajów w latach 1930-tych i wyjaśniamy, że nie podważa to tezy o skuteczności dewaluacji. Przytaczamy przykłady z lat 1990-tych, z kryzysu azjatyckiego i kryzysu rosyjskiego, wskazujące, że programy dostosowawcze zawierające dewaluację mogą być bardzo skuteczne w szybkim przywracaniu konkurencyjności gospodarki i równowagi na rachunku obrotów bieżących, umożliwiając wyprowadzenie gospodarki z głębokiego kryzysu i szybkie wejście na ścieżkę wzrostu. Omawiamy pouczający przypadek Argentyny z przełomu XX i XXI wieku ilustrujący trzy istotne obserwacje. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może, z nieprzewidywanych wcześniej powodów, popaść w problemy z związane z utratą konkurencyjności. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, usiłowanie przywrócenia konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną może doprowadzić do poważnych niepokojów społecznych. Po trzecie, osłabienie waluty jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym, może pozwolić na szybkie wyjście z chaosu politycznego i gospodarczego i wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Zwracamy uwagę, że nie jest to instrument cudowny, który może samodzielnie i bezboleśnie rozwiązać wszelkie problemy. Jego nadużywanie jest szkodliwe, lecz w sytuacji kryzysowej szybka odbudowa konkurencyjności bez osłabienia waluty jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym lub wręcz niemożliwym.

W rozdziale IV zastanawiamy się, czy pogłębiona unia fiskalna mogłaby dostarczyć alternatywnych wobec osłabienia waluty lub deflacji instrumentów do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów. W tym celu na przykładzie Południa Włoch i Niemiec Wschodnich omawiamy próby poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez politykę pomocy strukturalnej i transfery budżetowe. Uzasadniamy pogląd, że są to działania tak mało skuteczne i tak kosztowne, że nie można liczyć na to, by stały się istotnym instrumentem poprawy konkurencyjności niekonkurencyjnych gospodarek w ramach strefy euro.

W rozdziale V omawiamy doświadczenia, na które często powołują się ekonomiści uważający, że polityka tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli deflacji, realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych, może być dziś skuteczną terapią dla zagrożonych gospodarek strefy euro. Omawiamy doświadczenie Łotwy, pokazując, że trudno je uznać za argument do rekomendowania metody „wewnętrznej dewaluacji”. Porównujemy doświadczenie Łotwy i Islandii, pokazując, że dzięki dewaluacji waluty w Islandii, koszty dostosowania w celu wyprowadzenia kraju z głębokiego kryzysu były znacznie mniejsze niż na Łotwie. Przytaczamy analizę przypadków udanych ekspansywnych dostosowań fiskalnych tzn. sytuacji, w których zacieśnienie fiskalne od razu stało się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że w przypadkach tych zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszyło duże osłabienie krajowej waluty lub zasadnicza obniżka stóp procentowych i spadek inflacji. Na ekspansywne efekty zacieśnienia fiskalnego trudno więc liczyć w krajach wewnątrz strefy euro, gdy osłabienie waluty krajowej jest niemożliwe, a inflacja i stopy procentowe już są bardzo niskie.

W rozdziale VI podsumowujemy wnioski wynikające z rozdziałów I-V dla możliwości pomyślnego funkcjonowania jednej waluty w Europie. Zwracamy uwagę, że Europa fundamentalnie różni się od USA, gdyż jest złożona z narodów mówiących różnymi językami, odwołujących się do własnych tradycji i zorganizowanych w ramach państw narodowych. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała się zasadniczo zmienić w ciągu najbliższego stulecia. Unia Europejska i jej instytucje są tworami służebnymi, które państwa członkowskie stworzyły, aby poprawić swoje bezpieczeństwo i pomyślność gospodarczą. Sukces integracji oparty był na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które są korzystne dla wszystkich i nikomu nie zagrażają. Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie podważa dotychczasową filozofię integracji. Państwo należące do strefy euro, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zamknąć deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Naszym zdaniem problemy te mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny –znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. Zwracamy uwagę, że Europa, w której społeczności narodowe zostaną pozbawione możliwości poprawy swojego bytu i jedyną alternatywą pozostanie dla nich migracja, zostanie narażona na groźne konflikty.

W rozdziale VII omawiamy opcję kontrolowanej dekompozycji strefy euro. Ponieważ wychodzenie ze strefy euro krajów zagrożonych groziłoby tam wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego, proponujemy kolejność odwrotną tzn. rozmontowanie strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.

W rozdziale VIII zastanawiamy się nad tym, jaki mechanizm koordynacji walutowej można wprowadzić w Europie w przypadku dekompozycji strefy euro. Pokazujemy, że istnieją akceptowalne alternatywy dla systemu jednej waluty, które, choć nie są doskonałe, umożliwiają pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej. Zwracamy uwagę, że próby wprowadzenia i utrzymania za wszelka cenę rozwiązania mającego raz na zawsze uwolnić Europę od niedoskonałych systemów koordynacji walutowej mogą prowadzić do katastrofy ekonomicznej i politycznej. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona systemu jednej waluty w Europie.

W rozdziale IX rozważamy argumenty i ostrzeżenia przed dekompozycją strefy euro. Odnosimy się do opinii sugerujących, że rozwiązanie strefy euro: doprowadzi do ekonomicznej katastrofy w Europie, spowoduje gwałtowną aprecjację waluty niemieckiej i wywoła recesję w Niemczech, osłabi pozycję Europy wobec światowych potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Nie lekceważymy tych argumentów, lecz zwracamy uwagę, że opierają się one na bardzo wątpliwych założeniach. Po pierwsze, na założeniu, że Europa z jedną walutą jest w stanie przezwyciężyć obecny kryzys i w przyszłości pomyślnie się rozwijać. Po drugie, na założeniu, że demontaż strefy euro musi spowodować rozpad jednolitego rynku i dezintegrację UE. Jest oczywiste, że przy tych założeniach rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby ekonomicznego sensu. Jednakże, założenia te są nieuprawnione, co staramy się uzasadnić w naszym tekście. Po pierwsze, uporczywa obrona wspólnej waluty narażać będzie Europę na olbrzymie problemy i konflikty, będzie hamować jej wzrost gospodarczy i osłabiać pozycję międzynarodową, a może zakończyć się niekontrolowanym rozpadem strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach. Po drugie, w proponowanym przez nas wariancie dekompozycja strefy euro odbędzie się w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie możliwe będzie stworzenie mechanizmu koordynacji walutowej, który ograniczy skalę aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

W rozdziale X omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki deflacji zwanej „wewnętrzną dewaluacją”. Omawiamy podstawowe scenariusze: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony wariant przezwyciężenia obecnego kryzysu strefy euro, co może nastąpić w wyniku kombinacji pozytywnych czynników takich jak: silne ożywienie w gospodarce światowej, istotne osłabienie euro i wypracowanie przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej lub wystąpienie znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”. Jeśli strefa euro przezwycięży obecny kryzys, to w przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się ponownie w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

W „Zakończeniu” uzasadniamy pogląd, że nawet w wariancie przezwyciężenia obecnego kryzysu, w dającej się przewidzieć przyszłości trudno liczyć na istotne rozszerzenie strefy euro. Utrzymywanie strefy euro skazywać będzie EU na podział na trzy grupy krajów tworzące swoistą „Europę trzech prędkości”.

Dziękujemy osobom, które pomogły w przygotowaniu niniejszego tekstu. Krzysztof Błędowski, Marcin Gozdek, Kamil Kamiński i Agata Miśkowiec dostarczyli nam niektóre dane i analizy. Wszystkim im, a także Wojciechowi Arkuszewskiemu, Sergiuszowi Kowalskiemu i Adamowi Parfiniewiczowi jesteśmy wdzięczni za możliwość dyskusji, uwagi i komentarze, które w niektórych przypadkach były dalekie od zbieżności z poglądami prezentowanymi w tekście.

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autorów.

I.      Utrata konkurencyjności istotą problemu zagrożonych gospodarek strefy euro

W roku 2010 Grecja, Portugalia, Włochy, Hiszpania i Irlandia napotkały na poważne problemy ze sprzedażą swoich obligacji. Oprocentowanie, jakiego żądali inwestorzy, drastycznie wzrosło. Od tego czasu państwa strefy euro i Europejski Bank Centralny podejmują rozmaite działania dla złagodzenia i rozwiązania problemów zagrożonych gospodarek. Początkowo liderzy polityczni i gospodarczy Unii Europejskiej stali na stanowisku, że mamy do czynienia tylko z czasowym zachwianiem płynności finansowej i zagrożone kraje po przeprowadzeniu odpowiednich reform poradzą sobie ze spłatą długu. Obecnie co najmniej w przypadku Grecji oficjalne stanowisko UE przyznaje, że problem dotyczy wypłacalności, czyli zdolności kraju do spłacenia swojego długu, i zaakceptowano, że konieczna jest redukcja zadłużenia. Obawy o wypłacalność dotyczą także innych zagrożonych krajów.

Istotą problemów zagrożonych krajów strefy euro (oprócz Irlandii) jest utrata międzynarodowej konkurencyjności. Zjawisko polega najogólniej mówiąc na tym, że płace w gospodarce stają się zbyt wysokie w stosunku do produktywności w sektorze wytwarzającym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. W efekcie, wytwarzane w kraju produkty zaczynają być wypierane z rynku krajowego i rynków zagranicznych przez produkty wytwarzane w innych krajach. Spada produkcja i zatrudnienie w sektorze produkującym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. Dopóki spadek ten jest równoważony przez wzrost zatrudnienia i PKB w sektorach wytwarzających dobra niepodlegające wymianie międzynarodowej, w szczególności w budownictwie i w usługach, pogorszenie konkurencyjności nie musi powodować spadku zatrudnienia i spadku PKB w całej gospodarce, lecz objawia się w pogorszeniu bilansu handlowego i salda na rachunku obrotów bieżących. Ujemne saldo bilansu handlowego i deficyt na rachunku obrotów bieżących mogą nie stwarzać problemu, dopóki nie pojawią się kłopoty z ich finasowaniem.

W latach 1999-2011 jednostkowy koszt pracy (wartość wynagrodzeń na jednostkę wytwarzanego produktu) w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Francji zwiększył się w relacji do jednostkowego kosztu pracy w Niemczech o 19-26%. Pogorszenie konkurencyjności wymienionych krajów wobec Niemiec znalazło swoje odbicie w pogorszeniu sald bilansu handlowego i rachunku obrotów bieżących. W roku 2010 wymienione kraje miały deficyty obrotów bieżących wysokości od 2 do 10 proc PKB i miały łącznie deficyt handlowy wysokości 167 mld euro, podczas gdy Niemcy uzyskały nadwyżkę handlową w wysokości 154 mld euro, osiągając nadwyżkę rachunku obrotów bieżących w wysokości blisko 6% PKB.

Trzeba zaznaczyć, że przyczyny utraty konkurencyjności w poszczególnych krajach były inne. W Grecji, Portugalii i Włoszech przyczynił się do tego deficyt budżetowy i duży dług publiczny. Natomiast w Hiszpanii, która – do chwili wybuchu światowego kryzysu finansowego – pod względem przestrzegania kryteriów Maastricht dotyczących deficytu i długu publicznego zachowywała się lepiej niż Niemcy, przyczyną utraty konkurencyjności była olbrzymia ekspansja zadłużenia prywatnego napędzająca boom budowlany i wzrost płac.

Obecnie rynki finansowe nie chcą już dobrowolnie finansować deficytu obrotów bieżących Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Aby poprawić swoje bilanse handlowe i zlikwidować deficyty na rachunku obrotów bieżących, kraje te powinny prawdopodobnie obniżyć płace o 20-30%. W przypadku kraju posiadającego własną walutę, poprawa konkurencyjności tego rzędu mogłaby się dokonać w krótkim czasie w wyniku osłabienia krajowej waluty, nie powodując szkody w skali działalności gospodarczej i poziomie zatrudnienia. Przykładem takiego dostosowania może być Polska, która jest członkiem UE, lecz nie należy do strefy euro. W okresie kulminacji światowego kryzysu finansowego między jesienią 2008 a wiosną 2009 polski złoty osłabił się o około 30%. Dzięki temu w roku 2009 saldo polskiego handlu zagranicznego poprawiło się o 3% PKB, co było prawdopodobnie najistotniejszym czynnikiem, dzięki któremu w roku 2009 Polska, jako jedyny kraj w UE, cieszyła się wzrostem gospodarczym, podczas gdy gospodarki wszystkich pozostałych krajów UE skurczyły się.

Zagrożone kraje znajdujące się w strefie euro nie mogą jednak poprawić swojej konkurencyjności poprzez dostosowanie kursu walutowego, gdyż nie mają własnej waluty. W związku z tym, zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, starają się poprawić konkurencyjność poprzez zacieśnienie fiskalne (tj. obniżenie wydatków budżetowych i podniesienie podatków) mające powodować nominalny spadek płac, świadczeń i cen. Politykę taką określa się obecnie terminem „wewnętrzna dewaluacja”, choć mamy do czynienia po prostu z polityka deflacyjną realizowaną narzędziami fiskalnymi.

 

II.   Osłabienie waluty i deflacja – dwie alternatywne metody krótkookresowego przywracania konkurencyjności gospodarki

 

Istnieją dwie metody krótkookresowej poprawy konkurencyjności: osłabienie waluty krajowej lub deflacja, czyli obniżenie krajowych cen i płac. Osłabienie waluty może mieć formę dewaluacji, w przypadku, gdy kurs waluty jest określany przez władze monetarne, lub samoczynnej deprecjacji, gdy kurs walutowy jest określany przez rynek. Deflacja może nastąpić natomiast jako efekt silnego ograniczenia popytu przez zacieśnienie fiskalne lub restrykcyjną politykę monetarną. Efektem zarówno osłabienia waluty, jak i deflacji jest obniżenie wartości płac i innych dochodów krajowych wyrażonych w walutach partnerów handlowych, co przyczynia się do poprawy bilansu handlowego.

Istotną różnicą miedzy omawianymi metodami jest to, że osłabienie waluty powoduje automatyczne obniżenie płac wyrażonych w walutach zagranicznych i poprawę konkurencyjności, co staje się impulsem do wzrostu produkcji krajowej, natomiast deflacja jest zjawiskiem znacznie bardziej rozłożonym w czasie. Polityka deflacyjna musi najpierw poprzez spadek popytu spowodować spadek produkcji i w konsekwencji zatrudnienia, po to by rosnące bezrobocie mogło skłonić pracowników w sektorze prywatnym do akceptowania obniżek płac. Deflacja wymaga podjęcia tysięcy decyzji przez podmioty gospodarcze i zmiany tysięcy umów. Decyzje o obniżkach cen podejmowane są dopiero wtedy, gdy poszczególni przedsiębiorcy napotykają barierę popytu w postaci spadku sprzedaży. Pracownicy zaczynają akceptować obniżki płac wtedy, gdy wyraźnie rośnie bezrobocie. Spadek wartości cen i płac w przeliczeniu na waluty zagraniczne w procesie deflacji nigdy nie jest więc automatyczny i powszechny, tak jak to jest w przypadku zmiany kursu walutowego. Ponadto spadek ten w wyniku deflacji następuje zacznie wolniej niż może to nastąpić w przypadku osłabienia waluty, gdzie dostosowanie płac w całej gospodarce może nastąpić z dnia na dzień.

W przypadku gdy gospodarka generuje wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących i ustaną źródła jego finasowania, a nie następuje szybka poprawa konkurencyjności, niezbędna redukcja deficytu dokonuje się poprzez spadek zatrudniania i produkcji. Stąd mniejsza i wolniej postępująca poprawa konkurencyjności poprzez deflację sprawia, że w przypadku konieczności ograniczenia deficytu handlowego, dostosowanie takie poprzez politykę deflacyjną musi się odbyć kosztem głębszego spadku zatrudniania i realnego PKB niż gdyby odbywało to się poprzez osłabienie waluty.

Osłabienie waluty jest więc ze swojej natury bardziej skutecznym i bez porównania mniej kosztownym społecznie i ekonomicznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności niż deflacja. Należy jednak podkreślić, że poprawa konkurencyjności w wyniku zmiany kursu walutowego nie musi być trwała. Tylko przy odpowiednio restrykcyjnej polityce fiskalnej i monetarnej, osłabienie waluty może trwale poprawić konkurencyjność gospodarki i wprowadzić ją na ścieżkę wzrostu. Jeżeli braknie takiego wsparcia, to osłabienie waluty prowadzi do wzrostu cen i płac, a szybko uzyskana poprawa konkurencyjności jest zjadana przez inflację.

III.            Wybrane doświadczenia historyczne dotyczące polityki deflacyjnej i dewaluacji

 

W systemie waluty opartej o złoto[1]/, który wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku i funkcjonował do wybuchu I Wojny Światowej w 1914 r., polityka deflacyjna była podstawowym instrumentem przywracania konkurencyjności gospodarki i równowagi w obrotach międzynarodowych. Deficyt handlowy kraju, jeśli nie był finansowany napływem kapitału z zagranicy, powodował odpływ złota z rezerw banku emisyjnego realizującego swoje zobowiązanie do wymiany waluty na złoto. W takim przypadku bank emisyjny, aby zapobiec zagrożeniu dla swojej zdolności do wymiany waluty na złoto, podnosił stopę dyskontową zmniejszając podaż kredytu w gospodarce i powodując presję na obniżkę cen. Deflacja obniżała popyt na towary importowane, poprawiała konkurencyjność gospodarki i bilans handlowy. Karl Polanyi[2]/, a za nim Barry Eichengreen poświęcili wiele uwagi wyjaśnieniu, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed I Wojna Światową, a przestała nim w okresie międzywojennym. Zdaniem Eichengreena przed I Wojną Światową polityka banków centralnych podporządkowana była jednemu celowi, jakim było utrzymanie rezerw złota na poziomie gwarantującym wymienialność waluty na złoto według stałego parytetu. Gdy było to potrzebne dla tego celu, bank centralny nie wahał się przed prowadzeniem polityki deflacyjnej i żadne inne względy nie były przy tym poważnie brane pod uwagę. Prowadzenie nieskrępowanej polityki deflacyjnej ułatwiał fakt, że nie było wówczas żadnej uznanej teorii wyjaśniającej wpływ polityki banku centralnego na gospodarkę i poziom bezrobocia[3]/. Bezrobocie zresztą jako zdefiniowana kategoria ekonomiczna i społeczna pojawiło się w dyskusjach dopiero na przełomie XIX i XX wieku[4]/. Nie było wówczas powszechnych praw wyborczych, w większości krajów prawo głosu było ograniczone do ludzi posiadających majątek. Bezrobotni pozbawieni pracy w wyniku polityki banku centralnego nie byli świadomi tego związku, a ponadto mieli niewielkie możliwości przedstawienia swoich interesów w ówczesnym systemie politycznym[5]/. Związki zawodowe i regulacje pracownicze były w powijakach, dzięki temu płace były stosunkowo elastyczne i stąd polityka deflacyjna mogła być skuteczna w ich obniżaniu[6]/. Z tego punktu widzenia sytuacja w okresie międzywojennym była już istotnie różna. Wszystkie warstwy społeczne uzyskały prawo wyborcze, wzrosła siła związków zawodowych, bezrobocie stało się istotną kategorią ekonomiczną i problemem politycznym, i zaczęto łączyć je z polityką banku centralnego. Działania związków zawodowych i regulacje prawa pracy zmniejszyły swobodę obniżania płac. Wobec usztywnienia płac, dla osiągniecia danego efektu w zakresie obniżki popytu w gospodarce potrzebny był większy wzrost bezrobocia niż w przypadku elastycznych płac. Coraz powszechniejsza była świadomość konfliktu między celem utrzymania równowagi zewnętrznej, a utrzymaniem dobrej koniunktury w kraju.

Spektakularną ilustracją tych różnic oraz niepowodzeń deflacji w okresie międzywojennym jest nieudana obrona przewartościowanego parytetu wymiany funta szterlinga w Wielkiej Brytanii w latach 1925-1931. W 1925 Wielka Brytania przywróciła zawieszoną po wybuchu I Wojny Światowej wymienialność funta na złoto. Przywrócono przedwojenny parytet funta do złota, choć ówczesne ceny w Wielkiej Brytanii nie odpowiadały przedwojennym. Przeciwko przywróceniu parytetu wymiany oponował John Maynard Keynes – wówczas jeden z ekspertów konsultowanych przez kanclerza skarbu Winstona Churchilla. W pamflecie „The Economic Consequences of Mr. Churchill” (skutki gospodarcze działań pana Churchilla) Keynes oceniał, że przywrócenie przedwojennego parytetu oznacza przewartościowanie funta o 10-15%, co obniży konkurencyjność brytyjskiego eksportu i spowoduje wzrost bezrobocia[7]/. Według późniejszych ocen faktyczne przewartościowanie było nieco mniejsze, w granicach 5-10%[8]/. Decyzja o przywróceniu przedwojennego przewartościowanego parytetu jest powszechnie uważana za podstawową przyczynę wolnego wzrostu gospodarki i wysokiego bezrobocia w Wielkiej Brytanii w drugiej dekadzie lat 1920-tych[9]/. W tym czasie Francja, która przywróciła wymienialność w roku 1924 wg nowego niedowartościowanego parytetu miała znacznie wyższy wzrost gospodarczy i niższe bezrobocie[10]/. Przez sześć lat gospodarka i społeczeństwo brytyjskie ponosili olbrzymie koszty broniąc przewartościowanej waluty. Aby chronić bilans handlowy i ograniczać wypływ złota z kraju, Bank Anglii musiał ograniczać podaż kredytu, a rząd wprowadzać kolejne restrykcje fiskalne. Polityka deflacyjna dławiła gospodarkę, lecz problemu przewartościowanej waluty brytyjskiej nie udało się rozwiązać. Ostatecznie w roku 1931, wobec utrzymującego się 20 procentowego bezrobocia, Wielka Brytania odeszła od systemu waluty złotej i pozwoliła na dewaluację funta o około 30 proc. Przyniosło to pewną ulgę gospodarce brytyjskiej w warunkach głębokiego kryzysu gospodarki światowej.

Naszym zdaniem to doświadczenie brytyjskie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim. Po pierwsze, przykład ten demonstruje duże koszty ekonomiczne i społeczne oraz niewielką skuteczność polityki deflacyjnej jako instrumentu przywracania konkurencyjności przy usztywnionym kursie walutowym. Wówczas, prowadzona przez 6 lat polityka deflacyjna nie potrafiła sobie poradzić z poziomem cen zawyżonym o 5-10% i nie doprowadziła do przywrócenia konkurencyjności kraju. Czy można spodziewać się, że dziś za pomocą tej polityki uda się przywrócić konkurencyjność gospodarek, w których poziom płac jest zawyżony o 20-30%? Po drugie, przykład ten ilustruje, jak olbrzymie koszty ekonomiczne, społeczne i polityczne mogą być spowodowane ograniczeniami w myśleniu, jakie narzucili sobie liderzy gospodarczy i polityczni. Wówczas przyjmowano, że system waluty opartej o złoto jest jedynym systemem gwarantującym zdrowy pieniądz, a utrzymanie przedwojennego parytetu funta do złota jest niezbędne dla zachowania wiarygodności brytyjskiego systemu monetarnego. Wysocy przedstawiciele brytyjskiego Ministerstwa Skarbu do ostatniej chwili reagowali z oburzeniem na sugestie, że Wielka Brytania mogłaby odejść od ówczesnego parytetu wymieniany funta na złoto[11]/. Gubernator Banku Anglii Montagu Norman wiosną 1931 roku zabiegał w przygniecionych Wielkim Kryzysem Stanach Zjednoczonych o pożyczkę, która mogłaby przedłużyć utrzymywanie wymienialności funta według tradycyjnego parytetu. Gdy to się nie udało, żalił się, że „Stany Zjednoczone są ślepe nie podejmując kroków dla uratowania świata i systemu waluty opartej o złoto”[12]/. Utożsamianie losów świata z ówczesnym systemem walutowym było błędne, gdyż jak wiemy system waluty opartej o złoto się załamał, a świat mimo wszystko przetrwał. Natomiast uporczywe trwanie w systemie waluty opartej o złoto było kluczowym czynnikiem, który przyczynił się do pogłębienia i międzynarodowego rozprzestrzenienia Wielkiego Kryzysu, który prawie doprowadził do upadku demokratycznego kapitalizmu na świecie[13]/. To doświadczenie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim, którzy powtarzają, że utożsamiają przyszłość Unii Europejskiej i wspólnego rynku z projektem euro.

Warto przypomnieć, że jednym z najistotniejszych posunięć w czasie pierwszego roku rządów Franklina Delano Roosevelta w 1933 roku, obok uporządkowania i rozpoczęcia odbudowy systemu bankowego, było zawieszenie wymienialności dolara na złoto i dewaluacja dolara o 40%.

Odejście Wielkiej Brytanii, a następnie USA od systemu waluty opartej o złoto rozpoczęło kilkuletni okres, w którym poszczególne kraje wykorzystywały dewaluację jako instrument poprawy konkurencyjności. Polityka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, bowiem dewaluacja poprawiała konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Zdaniem Eichengreena nie może to jednak zaciemniać faktu, że dewaluacje lat 1930-tych były skuteczne i stanowiły część rozwiązania problemu Wielkiego Kryzysu, a nie były jego źródłem[14]/.

Niezwykle pouczające jest doświadczenie Argentyny, która w 1991 wprowadziła system tzw. izby walutowej (currency board) związując ustawowo i bezterminowo kurs swojej waluty peso z dolarem USA. Przez pierwsze kilka lat przynosiło to znakomite rezultaty w postaci obniżenia inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydawało się, że wreszcie po latach borykania się z problemami niestabilnej polityki makroekonomicznej i wysokiej inflacji, Argentyna znalazła rozwiązanie, które zagwarantuje jej utrzymanie zdrowych i sprzyjających rozwojowi ram makroekonomicznych. Pod koniec dekady lat 1990-tych, w wyniku połączenia czynników wewnętrznych i zewnętrznych, pojawiły się poważne problemy z konkurencyjnością powodujące recesję i narastanie długu publicznego. Początkowo nie dopuszczano możliwości odejścia od systemu izby walutowej. Aby uporać się z problemem niekonkurencyjności gospodarki i wysokiego zadłużenia, stosowano politykę deflacyjną opartą o restrykcje fiskalne. Nie przynosiło to poprawy sytuacji. Po trzech latach recesji, w końcu roku 2001 krwawe rozruchy zmusiły prezydenta i rząd do dymisji. Argentyna ogłosiła niewypłacalność i porzuciła system izby walutowej. Peso straciło ponad 70% swojej wartości. W gospodarce i w systemie bankowym wystąpiły bardzo poważne perturbacje, lecz już po kilku miesiącach gospodarka zaczęła rosnąć i zamknęła się luka w bilansie handlowym. W ciągu następnych 6 lat gospodarka rosła w tempie 7-9% rocznie. Doświadczenie Argentyny może być ilustracją dla trzech prawd, które powinniśmy mieć na uwadze. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może z nieprzewidywanych wcześniej powodów popaść w problemy z konkurencyjnością. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, przywracanie konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną jest mało skuteczne i może doprowadzić do groźnych niepokojów społecznych. Po trzecie, dewaluacja jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym i nawet przeprowadzona w warunkach załamania politycznego i gospodarczego może pozwolić na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.

Skuteczność instrumentu, jakim jest dewaluacja, potwierdzają doświadczenia krajów azjatyckich: Korei Południowej, Tajlandii i Indonezji po kryzysie 1997 roku, a także Rosji po kryzysie 1998 roku. We wszystkich tych przypadkach dochodziło do głębokiej dewaluacji w sytuacji poważnego załamania gospodarki i kryzysu bankowego. Wobec załamania banków i bankructw przedsiębiorstw wydawało się, że gospodarki przez długi czas nie będą w stanie wydostać się z tarapatów. Tymczasem, po dewaluacji gospodarki bardzo szybko wkraczały na ścieżkę wzrostu.

Dewaluacja nie jest jednak rozwiązaniem doskonałym i z jej stosowaniem związane są istotne problemy. Źródłem części problemów jest właśnie fakt, że dewaluacja jest niezwykle skutecznym i mało kosztownym społecznie i politycznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności, a jednocześnie nie dotyka bezpośrednio fizycznych procesów wytwarzania produktów i usług, które decydują o konkurencyjności w długim okresie. Dostępność dewaluacji stwarza często politykom pokusę unikania trudniejszych społecznie i politycznie reform niezbędnych dla podnoszenia konkurencyjności gospodarki oraz tolerowania rozluźnienia fiskalnego, w przekonaniu, że ewentualne problemy z konkurencyjnością zawsze zostaną rozwiązane przez osłabienie waluty. Jest wiele przykładów krajów, w szczególności Ameryki Południowej i Południowej Europy, które w drugiej połowie XX wieku przez lata posługiwały się dewaluacją dla nadganiania konkurencyjności systematycznie traconej w wyniku inflacji.

Dodatkowym problemem jest fakt, że dewaluacja jest instrumentem nieobojętnym dla sąsiadów. Dewaluacja poprawia konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Konkurowanie krajów między sobą poprzez dewaluowanie waluty wprowadza zamieszanie i zakłócenia, nie przynosząc żadnych trwałych korzyści.

Osłabienie waluty nie jest rozwiązaniem cudownym, które może zastąpić zdrową politykę makroekonomiczną. Jest instrumentem, który aby nie zaszkodzić zdrowiu gospodarki kraju i jej sąsiadów nie powinien być nadużywany. Są jednak awaryjne sytuacje, w których wyjście gospodarki na prostą jest bez dewaluacji bardzo trudne i może okazać się niemożliwe. Nie przypadkowo wszystkie udane programy dostosowawcze w Ameryce Łacińskiej zawierały głęboką początkową dewaluację, która obniżała jednostkowy koszt pracy[15]/.

W awaryjnych przypadkach, gdy nastąpi strukturalne osłabienie konkurencyjności, osłabienie waluty połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną leży w interesie danego kraju i jego partnerów. Znacznie lepiej, jeśli kraj poprawi swoja konkurencyjność, co umożliwi mu wzrost gospodarczy, wzrost handlu i obsługiwanie zadłużenia, niż gdyby miał na trwałe pogrążyć się w stagnacji i być tylko obiektem pomocy ze strony wspólnoty międzynarodowej.

IV.             Czy unia fiskalna stanowić może lekarstwo na problem niekonkurencyjności niektórych krajów strefy euro?

Wielu obserwatorów uważa, że zasadniczym błędem przy wprowadzaniu euro było stworzenie unii monetarnej bez unii fiskalnej. Postuluje się więc często naprawienie tej wady poprzez powołanie na szczeblu UE/strefy euro organów uprawnionych do nakładania podatków i emisji długu na oraz stworzenie skuteczniejszych narzędzi wymuszających dyscyplinę fiskalną na poziomie państw członkowskich. Zwolennicy tego podejścia wydają się oczekiwać, że utworzenie unii fiskalnej usunie najpoważniejsze problemy w funkcjonowaniu strefy euro.

Wątpliwości wobec tego poglądu zwykle koncentrują na tym, czy jest politycznie realne stworzenie w ramach UE unii fiskalnej w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwraca się uwagę, że budżet UE stanowi obecnie zaledwie 1% PKB Unii, podczas, gdy przed wybuchem światowego kryzysu finansowego budżet federalny USA stanowił blisko 20%. PKB, a budżety centralne poszczególnych krajów UE stanowiły od 14. do 43 % ich PKB.

Abstrahując od realności stworzenia unii fiskalnej, warto postawić pytania:

1)      Czy utworzenie w UE realnej unii fiskalnej zapobiegnie powstawaniu w przyszłości problemów z konkurencyjnością poszczególnych krajów UE?

2)      Czy unia fiskalna dostarczy instrumentów do radzenia sobie z takimi problemami?

Uważamy, że odpowiedź na oba pytania jest negatywna.

Ad 1) Unia fiskalna być może zmniejszy ryzyko nieodpowiedzialnej polityki budżetowej, lecz nie zapobiegnie powstawaniu problemów z konkurencyjnością wywołanych innymi przyczynami. Dalsze problemy z konkurencyjnością wynikające m.in. z nadmiernej ekspansji kredytu sektora prywatnego, napływu kapitału zagranicznego (w tym transferów unijnych) finansującego inwestycje w sektorach nie-eksportowych, szybszej poprawy konkurencyjności partnerów handlowych, zmian technologicznych lub demograficznych, bez wątpienia pojawiać się będą w przyszłości w niektórych krajach.

Ad 2) Nieuzasadnione jest oczekiwanie, że większe środki z budżetu centralnego EU (lub strefy euro) mogłyby umożliwić rozwiązanie problemu obniżonej konkurencyjności niektórych krajów. O wątpliwej skuteczności polityk strukturalnych i fiskalnej mających prowadzić do poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego świadczą przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch.

Przeliczenie, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, płac w Niemczech Wschodnich z marki wschodniej na markę zachodnią według parytetu 1:1 spowodowało, że większość wschodnioniemieckiej gospodarki stała się niekonkurencyjna względem Zachodu. Od chwili zjednoczenia, Niemcy Wschodnie są beneficjentem transferów fiskalnych, które do roku 2009 wyniosły około 2000 mld euro[16]/. Kwota ta odpowiada ok 80% PKB Niemiec i około 700% PKB Niemiec Wschodnich z roku 2010. Roczne transfery wynosiły średnio ponad 4% PKB Niemiec i ponad 25% PKB Niemiec Wschodnich[17]/. Efekt doganiania wystąpił w pierwszej połowie lat 1990-tych. Później proces się prawie zatrzymał. Udział Niemiec Wschodnich w PKB Niemiec od 1996 roku utrzymuje się na stałym poziomie, natomiast dochód na głowę w Niemczech Wschodnich rośnie w wyniku zmniejszania się liczby ludności wschodnich landów, która w relacji do zachodnich landów zmniejszyła się z 27% na początku transformacji do 21% w roku 2007. Młodzi i wykształceni ludzie emigrują z Niemiec Wschodnich ze względu na bezrobocie – od kilkunastu lat dwukrotnie wyższe niż na Zachodzie – i brak perspektyw[18]/.

Południowe Włochy od kilkudziesięciu lat są obiektem polityki strukturalnej mającej zmniejszyć lukę konkurencyjności w stosunku do północy kraju.  Obecnie transfery z tego tytułu wynoszą 4% PKB Włoch, co stanowi 16% PKB Włoch Południowych[19]/. Pewne zmniejszenie luki rozwojowej nastąpiło w latach 1960-tych. Później jednak nie było trwałego postępu w konwergencji i od 40 lat PKB na jednego mieszkańca oscyluje w granicach 55-65% poziomu na Północy[20]/. Południe osiąga tylko 46% poziomu Północy pod względem PKB wytwarzanego w sektorze prywatnym na jednego mieszkańca oraz zaledwie 18% pod względem wartości eksportu (bez produktów paliwowych) na jednego mieszkańca. Stopa bezrobocia na Południu jest dwukrotnie wyższa niż na Północy[21]/.

Te dwa przykłady pokazują niską skuteczność krajowych programów „podciągania” niekonkurencyjnych regionów, mimo nakładów nieproporcjonalnie większych niż to, co można sobie wyobrazić w ramach europejskiej unii fiskalnej. Trudno bowiem zakładać, żeby niekonkurencyjne kraje strefy euro mogły liczyć na stałe wieloletnie dotacje rzędu 25% PKB rocznie, jak w we Wschodnich Niemczech, czy 16% PKB rocznie jak w Południowych Włoszech.


V.    Czy doświadczenie Łotwy oraz przypadki ekspansywnych dostosowań fiskalnych dają podstawy do nadziei na skuteczność polityki „wewnętrznej dewaluacji”?

Ekonomiści uważający, że polityka „wewnętrznej dewaluacji” realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych może być dziś skutecznym rozwiązaniem dla zagrożonych gospodarek strefy euro, powołują się często na doświadczenia Łotwy, a także na przypadki krajów, w których zdecydowana redukcja deficytu budżetowego stała się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, czyli innymi słowy pojawiły się ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego.

Łotwa, kraj liczący 2,3 miliona mieszkańców, nie należy do strefy euro, lecz od wielu lat ma swoją walutę sztywno powiązaną z euro. Przez kilka lat przed wybuchem światowego kryzysu finansowego Łotwa cieszyła się bardzo wysokim tempem wzrostu gospodarczego, którego motorem był boom kredytowy, zasilany pożyczkami, jakie łotewskie banki otrzymywały od swoich matek ze Skandynawii[22]/. W wyniku wzrostu płac przekraczającego znacznie tempo wzrostu wydajności pracy w sektorach wytwarzających dobra podlegające wymianie międzynarodowej, następowała szybka erozja konkurencyjności. Deficyt na rachunku bieżącym osiągnął w 2007 roku monstrualny poziom 22% PKB. W 2008 roku, wraz z wybuchem światowego kryzysu finansowego, zakończył się dopływ zagranicznych pożyczek i załamał się rynek nieruchomości. Łotwa zmuszona została do szybkiej poprawy konkurencyjności i zamknięcia deficytu na rachunku obrotów bieżących. Rząd zdecydował się na utrzymanie istniejącego kursu walutowego i wdrożył program „wewnętrznej dewaluacji”. W latach 2009-2010 Łotwa dokonała głębokich cięć wydatków budżetowych, a także zwiększyła niektóre dochody. Łącznie dostosowania fiskalne wyniosły 15% PKB. W latach 2008-2010 PKB obniżyło się łącznie o 21%, lecz w roku 2011 gospodarka weszła już na ścieżkę wzrostu. Mimo realizacji tak trudnego programu gospodarczego premier Valdis Dabrovskis odniósł sukces w wyborach parlamentarnych w październiku 2010 roku i utrzymał się na stanowisku także po kolejnych – przedterminowych – wyborach we wrześniu 2011 roku, w których największą liczbę głosów otrzymała opozycyjna partia reprezentująca mniejszość rosyjską. Przypadek Łotwy wskazywany jest jako przykład, że wewnętrzna dewaluacja może być skutecznym instrumentem przywracania konkurencyjności i rząd posługujący się takim instrumentem nie musi wcale stracić poparcia wyborców.

Przypadek Łotwy warto jednak zestawić z przypadkiem Islandii. Przed rokiem 2008 w Islandii – kraju liczącym zaledwie 320 tysięcy mieszkańców – podobnie jak na Łotwie miał miejsce szybki wzrost bilansów banków finansowany napływem zagranicznego kapitału pożyczkowego i ekspansja sektora budowlanego. Deficyt rachunku obrotów bieżących w obu krajach osiągał przed kryzysem zbliżony poziom ponad 20% PKB. Z chwilą wybuchu światowego kryzysu finansowego oba kraje straciły źródła dopływu kapitału finansującego ich wzrost, przeżyły głębokie załamanie sektora nieruchomości budowlanych i szok w sektorze finansowym – którego skala w Islandii była znacznie większa niż na Łotwie. Oba kraje dokonały głębokich dostosowań fiskalnych, a także uzyskały wsparcie od Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oba kraje po załamaniu w latach 2008-2010, w roku 2011 odnotowały wzrost PKB.

Koszty dostosowania w Islandii były jednak znacznie mniejsze niż na Łotwie. Spadek PKB w latach 2008-2010 był o połowę mniejszy niż na Łowie. Spadek zatrudnienia w Islandii wyniósł tylko 5% wobec 17% na Łotwie. Wyjaśnieniem znacznie mniejszych ekonomicznych i społecznych kosztów dostosowania w Islandii może być fakt, że nastąpiła tam dewaluacja waluty krajowej poprawiająca konkurencyjność gospodarki. Islandia miała płynny kurs walutowy i nominalna wartość jej waluty obniżyła się w roku 2008 o około 50%. Dalszemu spadkowi zapobiegło m.in. wprowadzenie ograniczeń wymiany walut. Część poprawy konkurencyjności została zniwelowana przez wywołaną dewaluacją inflację, lecz mimo to pod koniec 2011 roku islandzka waluta była realnie o ponad 30% słabsza niż w przed wybuchem kryzysu[23]/. W efekcie, płace w gospodarce w przeliczeniu na waluty zagraniczne stały się niższe, co poprawiło konkurencyjność islandzkich produktów. Tymczasem na Łotwie, choć rząd dokonał głębokiej redukcji płac w sektorze publicznym, które w roku 2010 były o około 20% niższe niż w roku 2008, to płace w przemyśle obniżyły się zaledwie o 2%[24]/. W świetle tych danych, Łotwa stanowi laboratoryjny przykład nieskuteczności „wewnętrznej dewaluacji” jako metody poprawy konkurencyjności gospodarki. Dostosowanie rachunku obrotów bieżących na Łotwie dokonało się bowiem nie poprzez poprawę konkurencyjności, lecz poprzez głęboki spadek zatrudnienia i spadek PKB.

Analiza przypadków ekspansywnych skutków zacienienia fiskalnego tzn. sytuacji, w których ograniczenia fiskalne nie hamują wzrostu, lecz powodują jego przyspieszenie, wskazuje, że nadzieje na pojawienie się takiego zjawiska w zagrożonych gospodarkach strefy euro nie mają realnych podstaw[25]/. Ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego pojawiają się bowiem wtedy, gdy hamującemu popyt zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszą inne dostatecznie silne stymulujące wzrost czynniki, takie jak osłabienie waluty lub spadek inflacji i stóp procentowych. Znaczne osłabienie waluty poprawiające konkurencyjność i powodujące wzrost eksportu było czynnikiem stymulującym ekspansję gospodarki w przypadku  zacieśnienia fiskalnego w  Irlandii w latach 1987-89, Finlandii w latach 1992‐98 i Szwecji w latach 1993‐98. Przy czym w Irlandii osłabienie waluty bezpośrednio poprzedziło okres zacieśnienia fiskalnego, a  w Finlandii i Szwecji następowało w jego trakcie. Z kolei w przypadku Danii (w latach 1983-1986), czynnikiem stymulującym wzrost gospodarki był towarzyszący zacieśnieniu fiskalnemu spadek inflacji (z bardzo wysokich poziomów) i obniżenia stóp procentowych (również z bardzo wysokich poziomów). Na wystąpienie tych czynników wzrostu w przypadku zagrożonych krajów strefy euro trudno obecnie liczyć, w sytuacji gdy kraje te nie mają własnej waluty, a także nie ma możliwości bardzo znaczącego spadku inflacji i stóp procentowych (gdyż inflacja jest obecnie na umiarkowanym poziomie, a stopy procentowe są bardzo niskie).

VI.             Europa, USA, państwa narodowe i zacofane regiony, a obszar jednej waluty

W poprzednich rozdziałach uzasadnialiśmy pogląd, że możliwość dostosowania kursu walutowego jest bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem umożliwiającym odzyskanie utraconej konkurencyjności. Natomiast region lub kraj znajdujący się wewnątrz większego obszaru walutowego, który utraci konkurencyjność nie mając możliwości dewaluacji waluty, może być skazany na długotrwałą niemożność poprawy swojej sytuacji. W niniejszym rozdziale zastanawiamy się, jakie z tych konstatacji wynikają wnioski dotyczące możliwości funkcjonowania jednej waluty w Europie.

Zwolennicy jednego obszaru walutowego w Europie powołują się często na przykład Stanów Zjednoczonych. USA mają podobnego rzędu co Europa terytorium, liczbę ludności i poziom rozwoju gospodarczego. Tym niemniej jedna waluta funkcjonuje w USA bez zakłóceń. Dlatego zgodnie z tym poglądem, wspólna waluta może również doskonale funkcjonować w Europie, pod warunkiem zwiększenia zakresu integracji fiskalnej i zniesienia utrudnień w przepływie siły roboczej i kapitału. Naszym zdaniem, jednym z istotnych czynników umożliwiających funkcjonowanie jednej waluty w USA jest to, że obszar walutowy pokrywa się w znacznej mierze z obszarem państwowości amerykańskiej, która stanowi podstawowe źródło tożsamości i identyfikacji obywateli. Warto pamiętać, że istotnym etapem budowy tej wspólnej tożsamości i przemiany dobrowolnej unii suwerennych stanów w jednolite państwo była wyniszczająca Wojna Secesyjna 1861-1865. Dziś do cementowania amerykańskiej identyfikacji przyczynia się jeden oficjalny język, wspólna tradycja i powszechne uznanie legitymacji władz federalnych. Wspólny język ułatwia także mobilność zawodową. Problem niekonkurencyjności wielu regionów jest w znacznym stopniu łagodzony przez przemieszczanie się mieszkańców pomiędzy regionami i stanami. Procesy te nie zagrażają spójności narodu amerykańskiego, lecz nawet ją umacniają.

W przeciwieństwie do USA, Europa jest złożona z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nie jest to sytuacja przejściowa. Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński pisze:

  • „… państwa narodowe, tworzące Unię Europejską, nie tracą swej tożsamości i nic nie wskazuje na to, by miały ją stracić w przyszłości na rzecz jakiejś nowej tożsamości europejskiej”.[26]/
  • „Przede wszystkim mało realistyczne jest założenie, iż wiek XXI będzie wolny od poważniejszych konfliktów ekonomicznych i konfliktów zbrojnych przekraczających lokalną skalę. Każdy poważniejszy kryzys ekonomiczny raczej wzmacnia państwo narodowe niż je osłabia.”[27]/
  • „Państwo narodowe jest i najprawdopodobniej pozostanie kluczowym aktorem globalnej areny politycznej, a zarazem w coraz większym stopniu ujawniać się będzie jego rola jako mediatora między siłami społecznymi i ekonomicznymi działającymi w skali globalnej a podobnymi silami operującymi w skali lokalnej.”[28]/

Naszym zdaniem, problemy z konkurencyjnością mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny – znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. W wielu krajach występują regiony, które przez długi okres są ekonomicznie niekonkurencyjne. Podawaliśmy wyżej przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch. W Polsce przykładem niekonkurencyjnego regionu jest Województwo Warmińsko-Mazurskie, gdzie stopa bezrobocia jest najwyższa w kraju i przekracza obecnie 21%. Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, jednocześnie na Mazurach kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski. Według wieloletnich prognoz region ten będzie się wyludniał w stosunku do pozostałych części kraju. Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. Wyjazd ludzi z Warmii i Mazur do innych części kraju i osiedlanie się tam przybyszów z innych części Polski nie zagraża bytowi wspólnoty, z którą ludzie identyfikują się najbardziej. Nie grozi dezintegracją państwa.

Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii czy całych Włoch? Czy przyjmujemy, że rozwiązaniem problemu niekonkurencyjności Grecji będzie wyjazd Greków do pracy w Niemczech i krajach Europy Północnej, natomiast w Grecji kupią sobie działki i zbudują domy wakacyjne zamożni Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie? Jest to mało realne z przyczyn ekonomicznych i świadomościowych. Wyjazd dużej liczby osób w wieku produkcyjnym z Grecji i pozostawienie tam dużej liczby bezrobotnych i emerytów pogłębiał będzie deficyt systemu ubezpieczeń społecznych. Tak, jak Niemcy godzą się na duże transfery wspierające system ubezpieczeń społecznych we wschodnich landach, a w Polsce nikt nie przejmuje się skalą dotacji z innych województw do systemu ubezpieczeń społecznych w Województwie Warmińsko-Mazurskim, tak trudno oczekiwać, że kraje Europy będą skłonne trwale finansować deficyt systemu ubezpieczeń społecznych jakiegoś kraju europejskiego. Jak pisze Mirosław Czech: „Po greckiej lekcji wiemy, że niemiecki podatnik nie pozwoli wziąć na swój garnuszek polskich (greckich, hiszpańskich czy bułgarskich) emerytów”[29]/.

Brak perspektyw dotyczący całego państwa i skazanie społeczności narodowej na perspektywę wymuszonego rozpłynięcia się w Europie może doprowadzić do znacznie większych napięć, szczególnie gdy dotyczyć będzie krajów tak dużych jak Hiszpania lub Włochy. A sytuacja taka dotyczyć może także innych krajów, które będą w strefie euro i w przyszłości z nieprzewidywanych dzisiaj przyczyn popadną w kłopoty z konkurencyjnością.

Warto pamiętać, że Unia Europejska jest efektem procesu integracji, który miał być w założeniu antidotum na narodowe konflikty, które doprowadziły do dwóch straszliwych wojen światowych. Unia Europejska i jej instytucje zostały powołane przez państwa członkowskie, po to, by służyć poprawie ich bytu i bezpieczeństwa. Dotychczasowa integracja oparta była na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażając są korzystne dla wszystkich. Dzięki respektowaniu tej filozofii możliwy był dotychczasowy sukces Unii Europejskiej i wspólnego rynku.

Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie zagraża dotychczasowej filozofii integracji europejskiej. Państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacjach awaryjnych instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego. Jednocześnie nie ma żadnego instrumentu, który mógłby ten brak skutecznie zastąpić. W efekcie, państwo członkowskie, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zlikwidować deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji.

Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przyspieszy to proces tworzenia kosmopolitycznej społeczności europejskiej i upadek nacjonalistycznych zmór. Sadzimy, że może być odwrotnie. Obecny brak konfliktów między największymi narodami Unii Europejskiej nie wynika z faktu, że tożsamość i identyfikacja narodowa zanikła, lecz z faktu, że stworzono ramy współpracy europejskiej, które poszczególne państwa członkowskie uznały za korzystne. W przypadku, gdy w jakiejś społeczności narodowej rozpowszechni się przekonanie, że przyjęte w ramach UE/strefy euro rozwiązania skazują dane państwo na degradację ekonomiczną i społeczną, a zarazem przynoszą korzyści innym, zmory populistyczne i nacjonalistyczne odezwać się mogą z zaskakującą siłą. Warto pamiętać, ze stagnacja gospodarcza, wysokie bezrobocie, brak perspektyw oraz poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji w traktowaniu własnego kraju przez rządzące potęgi były w przeszłości pożywką dla rozwoju ruchów radykalnych, które podważyły porządek demokratyczny i pokój w Europie.

Ponieważ dostosowanie kursu walutowego jest skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym poprawiającym w sytuacji awaryjnej konkurencyjność ekonomiczną danego obszaru walutowego, racjonalne jest, by możliwość posługiwania się tym instrumentem była ulokowana na poziomie wspólnoty, z którą obywatele najsilniej się identyfikują i której gotowi są powierzyć najwięcej odpowiedzialności za ich zbiorowy los. W przypadku Unii Europejskiej tym optymalnym poziomem jest państwo członkowskie. W sytuacji utraty konkurencyjności, brak możliwości zapobiegnięcia degradacji ekonomicznej i społecznej poprzez dostosowanie kursu walutowego może w poszczególnych państwach członkowskich doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej, rozwoju populizmu i radykalnego nacjonalizmu zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy międzynarodowej. Dlatego pozbawianie państw członkowskich własnej waluty może, wbrew intencjom, zamiast przyczynić się do dalszej integracji Europy, zagrozić przyszłości UE.

VII.          Jak można rozwiązać strefę euro?

Wielu obserwatorów zgadza się, że utworzenie strefy euro mogło być błędem, lecz uważa, że od decyzji tej nie ma odwrotu.

Rozwiązanie unii walutowej w warunkach stabilności i zbliżonej pozycji konkurencyjnej poszczególnych krajów nie jest zabiegiem ryzykownym. Przykładem może być rozwiązanie unii monetarnej między Czechami i Słowacją w 1993 roku i wprowadzenie nowych walut korony czeskiej i korony słowackiej w miejsce dotychczasowej korony czechosłowackiej. Odbyło się to bez szczególnych perturbacji.

Sytuacja wygląda inaczej w sytuacji, gdy pozycje konkurencyjne poszczególnych krajów są bardzo różne. Kraj, który już znajduje się w strefie euro, a ma problemy z konkurencyjnością gospodarki, nie może samodzielnie w sposób bezpieczny rozstać się z euro, gdyż grozi to paniką bankową. W przypadku zapowiedzi wyjścia ze strefy euro mieszkańcy rzuciliby się do banków, aby wyjąć swoje pieniądze, co doprowadziłoby do upadku systemu bankowego. Próba zapobieżenia temu przez czasowe zamknięcie banków czy ograniczenia wypłat depozytów byłaby bardzo trudna i obarczona olbrzymim ryzykiem. Trzeba w szczególności wziąć pod uwagę fakt, że operacja przygotowania i wprowadzenie nowej waluty musi zająć sporo czasu, a jej przygotowanie w tajemnicy w kraju demokratycznym nie wydaje się możliwe, a z kolei trudno jest zamrozić depozyty na kilka tygodni czy miesięcy. Zamrożenie depozytów z perspektywą utraty ich wartości w wyniku dewaluacji waluty stwarza również duże ryzyko zaburzeń społecznych[30]/.

 

Tego typu perturbacje nie grożą w przypadku, gdyby strefę euro opuścił kraj mający silną pozycję konkurencyjną, taki jak Niemcy. Posiadacze depozytów w bankach niemieckich nie obawialiby się bowiem zamiany euro na markę niemiecką, gdyż oczekiwaliby raczej, że po wprowadzeniu nowej waluty marka się umocni. Dlatego można w sposób kontrolowany doprowadzić do dekompozycji strefy euro poprzez stopniowe i uzgodnione wychodzenie ze strefy euro krajów najbardziej konkurencyjnych. Euro, przez pewien czas, pozostać może wspólną walutą w krajach obecnie najmniej konkurencyjnych[31]/.

VIII.      Mechanizm walutowy po dekompozycji strefy euro

Wraz z dekompozycją strefy euro konieczne będzie stworzenie nowego mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.

Jako naturalny kandydat na nowy mechanizm kursowy jawi się nieortodoksyjny mechanizm kursu płynnego połączony z polityką celu inflacyjnego i wsparty koordynacją polityki fiskalnej i monetarnej w ramach Unii Europejskiej.

Postrzeganie kursu płynnego w literaturze przechodziło rozmaite fazy. W literaturze międzywojennej, głównie na podstawie doświadczeń francuskich z lat 1920-tych, kurs płynny postrzegany był jako immanentnie niestabilny i intensyfikujący wyjściowe nierównowagi w bilansie płatniczym. Późniejsze badania tych samych doświadczeń Francji doprowadziły część ekonomistów, w tym Miltona Friedmana, do rewizji tej krytyki i wniosku, że wysoka zmienność kursu waluty w tym systemie odzwierciedlała ówczesną niestabilność i nieprzewidywalność polityk fiskalnej i monetarnej[32]/. Zgodnie z tym poglądem, nie ma podstaw, by wątpić, że jeśli polityka fiskalna i monetarna są rozsądne i spójne, to system kursu walutowego może funkcjonować w sposób zadawalający.

W ramach systemu Bretton-Woods funkcjonującego w świecie zachodnim od zakończenia II Wojny Światowej do początku lat 1970-tych przyjęto zasadę, że kursy walutowe są sztywne, lecz mogą podlegać korekcie w przypadku, gdy uzasadniają to fundamentalne nierównowagi w obrotach handlowych. Wraz z postępującą liberalizacją przepływów kapitałowych utrzymywanie kursów sztywnych stawało się coraz trudniejsze, a mechanizm korygowania relacji kursowych nie funkcjonował należycie, gdyż decyzje o takich korektach były bardzo często wstrzymywane. Odejście od systemu Bretton-Woods rozpoczęło okres, w którym poszczególne kraje dokonywały prób z rozmaitymi wariantami systemów walutowych. Usiłowania powrotu do systemu podlegających korekcie sztywnych kursów walutowych kończyły się kilkakrotnie niepowodzeniem. Coraz więcej krajów wprowadzało kurs płynny starając się jednocześnie w rozmaity sposób ograniczyć naturalne słabości tego systemu, poprzez odejście od ortodoksyjnej koncepcji kursu płynnego i dopuszczenie rozmaitych form interwencji walutowej (systemy kursu płynnego, w których bank centralny dopuszcza możliwość interwencji walutowej, określamy mianem „nieortodoksyjnego” kursu płynnego).

Istotnym krokiem „w oswojeniu” kursu płynnego było powstanie koncepcji polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, w której bank centralny publicznie ogłasza projektowany cel w zakresie poziomu inflacji i przyjmuje za priorytet osiągniecie tego celu poprzez odpowiednie kształtowanie stóp procentowych, a także stosowanie innych instrumentów polityki pieniężnej. Koncepcja ta zastosowana po raz pierwszy w Nowej Zelandii w latach 1980-tych, szybko zdobyła popularność wśród banków centralnych krajów rozwiniętych gospodarczo. Wprowadzenie celu inflacyjnego łagodzi istotną niedogodność towarzyszącą wcześniej systemowi kursu płynnego, jaką był brak punktu odniesienia dla kształtowania oczekiwań podmiotów gospodarczych. Określanie celu inflacyjnego daje taki punkt odniesienia, bez konieczności podporządkowania polityki monetarnej obronie określonego poziomu kursu walutowego[33]/. Barry Eichengreen kończy swoją monografię o międzynarodowym systemie walutowym stwierdzeniem, że choć płynny kurs walutowy nie jest najlepszym ze światów, to jest to chociaż rozwiązanie dostępne i możliwe do stosowania[34]/.

System nieortodoksyjnego kursu płynnego w poszczególnych krajach może być uzupełniony o koordynację polityki makroekonomicznej w UE, a w szczególności koordynację polityki fiskalnej (określanie limitów dla salda budżetu sektora finansów publicznych) oraz koordynację celów inflacyjnych, a także instrumentów stosowanych przez banki centralne dla realizacji celów inflacyjnych. W takich ramach kurs płynny służyłby bieżącemu korygowaniu nierównowag w bilansie płatniczym, koordynacja polityki fiskalnej i celu inflacyjnego w ramach UE ograniczałaby wahania kursu wynikające z nieprzewidywalności i niespójności polityki makroekonomicznej, a jednocześnie ograniczona byłaby możliwość prowadzenia, pod ochroną kursu płynnego, nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej lub monetarnej.

Mechanizm kursu płynnego jako podstawowy mechanizm dostosowań kursowych w Europie nie wykluczałby możliwości prowadzenia przez niektóre kraje polityki związania swoich walut z walutą silnego partnera. Przykładem takich rozwiązań jest sztywne powiązanie z marką niemiecką m.in. szylinga austriackiego i guldena holenderskiego przed wprowadzeniem euro, a także obecne sztywne powiazanie kursu korony duńskiej z kursem euro. Tego typu rozwiązanie daje możliwość w sytuacji awaryjnej szybkiego „odwiązania” waluty od waluty partnera i uwolnienie kursu lub dokonanie jednorazowej korekty. Oczywiście, po to, by takie „odwiązanie” waluty było w praktyce możliwe bez dramatycznych perturbacji gospodarczych, konieczne są rozwiązania systemowe przeciwdziałające powszechnemu denominowaniu kontraktów w walucie zagranicznego partnera.

Drugim dopuszczalnym mechanizmem kursowym po rozpadzie strefy euro mógłby być mechanizm wzorowany na Europejskim Systemie Monetarnym (ESM) z 1979 roku. W systemie tym możliwe byłoby wygaszanie zmienności kursu waluty, ustalenie przedziałów wahań, czy tez obrona wyznaczonego poziomu kursu (a raczej zapobieżenie dalszej deprecjacji słabej waluty) poprzez zobligowanie państw z silną walutą do udzielania nieograniczonego wsparcia w postaci interwencji na rynku walutowym (a nawet do transferu rezerw walutowych, czego nie udało się dokonać w oryginalnym ESM). W systemie takim ciągle możliwa byłaby, tak zresztą, jak we wspomnianym ESM, zmiana wyznaczonych przedziałów zmienności kursów, jeśli zaistniałyby okoliczności (nierównowagi bilansów płatniczych, wzrost inflacji) uniemożliwiające obronę ustalonych poziomów. Możliwa byłaby również renegocjacja ustalonych centralnie kursów walut[35]/. Mechanizm taki, ze względu na możliwość systematycznej zmiany kursów centralnych, wolny byłby od wad rozwiązań sugerujących jednorazową rewizję kursów parytetowych w ramach istniejącej strefy euro[36]/.

Historia poszukiwania metod koordynacji walutowej się nie skończyła i będą prawdopodobnie powstawały nowe podejścia pozwalające lepiej „oswoić” płynny kurs walutowy z celami stabilizacji makroekonomicznej oraz koordynacji międzynarodowej, bądź też rozwiązania zwiększające efektywność funkcjonowania systemu przedziałów walutowych.

Nasze uwagi w niniejszym rozdziale służą przede wszystkim temu, by uzasadnić pogląd, że istnieją alternatywy dla systemu jednej waluty w Europie. Nie są one doskonałe, lecz naszym zdaniem są znacznie bezpieczniejsze dla pomyślności gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej Europy, niż rozwiązania, które wydają się proste i idealne, takie jak system oparty o parytet złota lub system jednej waluty europejskiej. Warto przypomnieć, że pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej, może się odbywać w ramach systemu walutowego, który nie jest perfekcyjny, a takim był system z Bretton Woods w latach 1945-1970. Natomiast próby wprowadzenia doskonałego systemu walutowego grożą katastrofą społeczną i ekonomiczną. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona sytemu jednej waluty w Europie.

IX.             Ostrzeżenia i argumenty przeciwko dekompozycji strefy euro

W tym rozdziale odnosimy się do popularnych argumentów i ostrzeżeń przed dekompozycją strefy euro.

Argument ekonomicznej katastrofy

Według niektórych opinii rozwiązanie strefy euro musi doprowadzić do ekonomicznej katastrofy. Ekonomiści szwajcarskiego banku UBS szacują, że dla zagrożonej gospodarki (z grupy PIIGS[37]) wystąpienie ze strefy euro spowoduje w pierwszym roku straty odpowiadające 40-50% PKB, a w przypadku gospodarki silnej, takiej jak Niemcy, wyjście ze strefy euro oznaczać będzie straty wysokości 20-25% PKB[38]/. Wnioski ekonomistów UBS są efektem przyjętych założeń, że wyjście kraju ze strefy euro spowoduje rozpad jednolitego rynku (lub odcięcie wychodzącego kraju od tego rynku), wprowadzenie barier celnych i dramatyczne załamanie handlu. Wnioski będą zupełnie inne, jeśli przyjmiemy, że następuje uporządkowane rozwiązanie strefy euro i jednolity rynek zostaje utrzymany. Ponadto, ekonomiści UBS nie porównują kosztów wyjścia ze strefy euro z kosztami, jakie będzie trzeba ponieść w przypadku pozostawania w strefie euro. Na przykład w swoim rachunku kosztów wyjścia Niemiec ze strefy Euro uwzględniają koszty 50-procentowej redukcji długu Grecji, Portugalii i Irlandii, tak jakby koszty takie występowały tylko w wariancie wyjścia Niemiec ze strefy Euro. Tymczasem, jeżeli strefa euro zostanie utrzymana, to koszty niewypłacalności krajów PIIGS (na razie Grecji) tez trzeba będzie ponosić, a naszym zdaniem będą one znacznie większe niż mogą być w wariancie kontrolowanego wyjścia Niemiec ze strefy Euro.

Ekonomiści UBS ponadto przyjmują, że jest możliwe przezwyciężenie kryzysu strefy euro, a obrona jednolitej waluty nie zagraża przyszłości UE i jednolitego rynku.

Nie odmawiamy nikomu prawa przyjmowania powyżej przedstawionych założeń i przekonania, że rozwiązanie strefy byłoby katastrofą. Za nieporozumienie uważamy jednak powoływanie się na szacunki ekonomistów UBS jako obiektywne uzasadnienie dla tezy o szkodliwości rozwiązania strefy euro. Teza o szkodliwości rozwiązania strefy euro wynika już wprost z samych przyjmowanych założeń, niezależnie od tego, czy szacunki liczbowe są wiarygodne. Jest oczywiste, że przy założeniach, jakie przyjmują ekonomiści UBS, rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby sensu.

Naszym zdaniem, prawdopodobieństwo skutecznego rozwiązania obecnego kryzysu bez przebudowy strefy euro jest mało prawdopodobne ze względu na brak dostępności skutecznych instrumentów, o czym pisaliśmy wyżej. Uważamy ponadto, że nawet w przypadku zrealizowania się bardzo optymistycznego scenariusza utrzymania strefy euro dzisiaj, będzie ona podatna na kolejne kosztowne perturbacje w przyszłości, ponieważ Europa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez jednej waluty i funkcjonowały tak z powodzeniem przed wprowadzeniem euro. Proponujemy, aby dekompozycję strefy euro przeprowadzić w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie wprowadzić mechanizm koordynacji walutowej, który umożliwi ograniczenie skali aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym. Dekompozycja strefy euro, przy utrzymaniu UE i jednolitego rynku, może relatywnie poprawić sytuację krajów PIIGS, co umożliwi im wzrost gospodarczy. Taki sposób rozwiązania problemów krajów PIIGS przyniesie korzyści dla wszystkich krajów strefy euro w porównaniu do wariantu niebezpiecznej kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”.

Niebezpieczeństwo aprecjacji nowej waluty niemieckiej i recesji w Niemczech

 

Jak dotąd, przedsiębiorstwa niemieckie są głównym beneficjentem wprowadzenia euro. W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2 % PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Ten olbrzymi wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej o kwotę 133 mld euro między rokiem 1999 a 2007 był efektem wzrostu nadwyżki w handlu wewnątrz strefy euro. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec, a także Holandii i Austrii (łącznie o 166 mld euro), towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro.

Sytuacja, w której Niemcy osiągają wysoką nadwyżkę handlową, a kraje mniej konkurencyjne generują duży deficyt handlowy i pogrążają się w zapaści ekonomicznej, jest na dłuższą metę nie do utrzymania, chyba, że Niemcy będą bezpośrednio lub pośrednio finansowały te deficyty. Jeżeli przywództwo Niemiec doprowadzi do zamierzonego wprowadzenia zdrowych zasad makroekonomicznych w strefie euro, to efektem tego będzie również zmniejszenie deficytów handlowych mniej konkurencyjnych krajów, co z kolei oznaczać będzie zmniejszenie nadwyżki Niemiec, chyba, że w tym czasie wzrośnie istotnie nadwyżka handlowa całej strefy euro. Możliwe są różne scenariusze wydarzeń, lecz naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne jest, że utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej, a w przypadku chaotycznego rozpadu strefy euro, zrównoważenie obrotów nastąpi najprawdopodobniej w sytuacji głębokiego załamania gospodarczego, które dotknie całą Europę, w tym Niemcy. Uwzględniając te ryzyka, z punktu widzenia Niemiec racjonalna jest kontrolowana dekompozycja strefy euro i przejście do mechanizmu walutowego, który wszystkim krajom UE stworzy szanse wzrostu gospodarczego i nie będzie generował zagrożeń dla trwałości UE i jednolitego rynku. Przyspieszenie wzrostu niekonkurencyjnych krajów strefy euro i związane z tym zwiększenie wolumenu handlu międzynarodowego, stwarza szanse na zrównoważenie wewnątrzeuropejskich obrotów w warunkach wzrostu gospodarczego w Europie i w Niemczech, nawet jeśli towarzyszyć temu będzie umocnienie nowej niemieckiej waluty. W przypadku wychodzenia Niemiec ze strefy euro celowe będą uzgodnienia między bankami centralnymi w celu zapobieżenia nadmiernej aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

Obawa przed osłabieniem pozycji Europy wobec USA, Chin i Indii

Argumentem, który przemawia do wielu obserwatorów, jest to, że rezygnacja ze wspólnej waluty osłabi pozycję UE wobec potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Euro jest dziś jedną z najważniejszych walut świata, natomiast waluta żadnego z poszczególnych krajów Europy nie będzie miała podobnego statusu. Cytowani ekonomiści UBS stwierdzają, że po rozpadzie strefy euro poszczególne kraje europejskie, nawet te największe, będą ledwie słyszalne na arenie międzynarodowej[39]/.

Pogląd, że rezygnacja ze wspólnej waluty obniży pozycję Europy, jest słuszny pod warunkiem, że wspólna waluta nie osłabia Europy. Jeżeli jednak istnienie wspólnej waluty hamuje rozwój gospodarczy i grozi konfliktami zagrażającymi istnieniu Unii Europejskiej, jednolitego rynku i pokojowej współpracy w Europie, to z pewnością nie będzie czynnikiem umacniającym międzynarodową pozycję Europy, lecz wręcz przeciwnie, będzie tę pozycję osłabiać. Unia Europejska z wieloma walutami narodowymi, lecz dobrze funkcjonującym jednolitym rynkiem oraz zasadami współpracy stwarzającymi wszystkim państwom członkowskim dobre perspektywy rozwoju, będzie miała silniejszą pozycję międzynarodową niż UE z jednolitą walutą, lecz sparaliżowana przez stagnację gospodarczą, problemy i konflikty wewnętrzne, i poszukująca pomocy zewnętrznej nie tylko w USA, lecz również w Chinach, a w przyszłości pewnie i w Indiach.

X.    Co może się zdarzyć w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro

W tym rozdziale omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”/deflacji: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony scenariusz optymistyczny, w którym kryzys strefy euro zostanie rozwiązany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących: 1) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku zewnętrznych impulsów wzrostu wskutek ożywienia w gospodarce światowej 2) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej 3) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu w skutek znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Długotrwała zapaść gospodarcza i społeczna zagrożonych państw strefy euro

Kontynuacja polityki „wewnętrznej dewaluacji” będzie powodować zapaść gospodarczą w zagrożonych krajach strefy euro.

Stanisław Gomułka ocenia, że zacieśnienie fiskalne stosowane w Grecji, będące jednocześnie warunkiem uzyskania zewnętrznej pomocy, spowoduje prawdopodobnie spadek PKB o około 20% i utrzymywanie stopy bezrobocia na poziomie 20-25% przez kilka lat[40]/.

Martin Feldstein, były szef doradców ekonomicznych Prezydenta Reagana, uważa, że usiłowanie ograniczenia deficytu na rachunku obrotów bieżących we Włoszech, Hiszpanii i Francji poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji” spowodowałoby dekadę wysokiego bezrobocia i spadającego PKB, co byłoby strategią politycznie niebezpieczną i oznaczającą ekonomiczne marnotrawstwo[41]/.

Recesja w zagrożonych gospodarkach pogarszać będzie perspektywy spłaty ich zadłużenia. Powodowało to będzie konieczność kontynuacji programów bezpośredniego wsparcia finansowego lub wsparcia pośredniego przez Europejski Bank Centralny w odniesieniu do Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Rosnąć będą napięcia polityczne w zagrożonych krajach, a także napięcia między krajami i wzajemne negatywne sentymenty między narodami. Społeczeństwa krajów mających nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (przede wszystkim Niemcy) odczuwać będą i coraz głośniej wyrażać rosnące zdegustowanie niezdolnością krajów deficytowych (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy) do uporządkowania swoich gospodarek i będą coraz głośniej wyrażały niechęć do udzielania im wsparcia finansowego. Z kolei kraje deficytowe będą coraz częściej oskarżały kraje nadwyżkowe o to, że są beneficjentami i częściowo sprawcami ich kłopotów. Kolejnymi etapami zaostrzenia kryzysu może być wyraźne rozszerzenie grupy zagrożonych krajów o Belgię i Francję.

 

Ryzyko kryzysów politycznych i niekontrolowanego opuszczania strefy euro

 

Dynamika polityczna kryzysu wymknąć się może spod kontroli na poziomie poszczególnych krajów i na poziomie strefy euro i Unii Europejskiej. Poszczególne zagrożone kraje mogą stracić zdolność do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” w wyniku wyborów lub upadku rządu pod wpływem demonstracji i rozruchów ulicznych, tak jak to się stało w Argentynie w 2001 roku. Pozostałe kraje będą musiały zgodzić się na rozluźnienie wymagań i kontynuację wsparcia lub zaakceptować niewypłacalność kolejnych zagrożonych krajów. Niewypłacalność kolejnych krajów powodować będzie straty w bilansach banków i konieczność udzielania im wsparcia publicznego, co pogarszać będzie sytuację fiskalną kolejnych krajów. Jednocześnie straty banków i ich problemy kapitałowe powodować będą dalsze zacieśnienie polityki kredytowej, przyczyniając się do hamowania gospodarki i rozszerzania się recesji. Rosnąć będzie nacisk na zwiększanie zakresu zaangażowania Europejskiego Banku Centralnego, a jednocześnie opór niemieckiej opinii publicznej przed ”psuciem” euro i coraz dalszym odchodzeniem ECB od dobrych wzorów Bundesbanku. W tej sytuacji może dojść do niekontrolowanego opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów.

Kraj, który w wyniku straty zdolności do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” utraci wsparcie pozostałych krajów strefy euro, ogłosi częściową niewypłacalność i nie będzie w stanie pozyskać środków na sfinansowanie niezbędnych wydatków, może zostać zmuszony do rozpoczęcia emisji własnej waluty, co może być poprzedzone emisją różnych form quasi pieniądza do regulowania zobowiązań wewnętrznych i wypłacania wynagrodzeń w sektorze publicznym.

 

Na emisję własnej waluty zdecydować się może również kraj z grupy gospodarek nadwyżkowych, który utraci zdolność do tolerowania psucia euro i rosnących kosztów fiskalnych wspierania zagrożonych gospodarek strefy euro.

W przypadku opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów nasilać się będą wzajemne oskarżenia i negatywne sentymenty. Prawdopodobne będą retorsje w postaci barier dla handlu niszczących jednolity rynek. W takim przypadku prawdopodobne jest pogłębienie załamania gospodarki i nasilenie konfliktów wewnątrzkrajowych i międzypaństwowych w Europie.

Możliwość przezwyciężenia kryzysu i przetrwania strefy euro

Pomimo, iż proponowane dotychczas metody rozwiązania kryzysu zadłużeniowego i reanimacji strefy euro mają bardzo ograniczoną szansę doprowadzić do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów i naprawy ich bilansów płatniczych na tyle szybkiej, by uniknąć zaostrzania recesji i dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, to istnieje szansa przetrwania strefy euro w obecnej formie. Może to być efektem wystąpienia rozmaitych sprzyjających czynników.

Kryzys strefy euro może zostać powstrzymany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących, takich jak: zewnętrzne impulsy wzrostu wskutek silniejszego niż się obecnie oczekuje ożywienia w gospodarce światowej, istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość nadwyżki handlowej lub lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Silne ożywienie w gospodarce światowej umożliwiłoby, przy utrzymaniu wewnętrznej nierównowagi w strefie euro, osiągnięcie na tyle wysokiego wzrostu, by zneutralizować negatywne krótkookresowe skutki polityki „wewnętrznej dewaluacji” w słabszych krajach. Ułatwiłoby to zagrożonym krajom wyjście z pętli deflacyjnej i pętli zadłużenia, zwiększając szansę na przetrwanie strefy euro. Pojawienie się silnego i nie epizodycznego zewnętrznego impulsu wzrostowego nie jest dzisiaj generalnie scenariuszem bardzo prawdopodobnym wobec wciąż niezakończonego procesu ograniczania nadmiernego zadłużenia gospodarki prywatnej w USA oraz ryzyka silniejszego hamowania jednego z silników globalnego wzrostu, czyli gospodarki chińskiej.

Podobny jak globalne ożywienie skutek dla strefy euro przyniosłoby istotne i względnie trwałe osłabienie europejskiej waluty[42]/. W sytuacji istotnej deprecjacji euro i wygenerowania dużej nadwyżki handlowej przez strefę euro jako całości, mniej konkurencyjne kraje strefy mogły mieć nadwyżki obrotów handlu zagranicznego mimo utrzymywania się deficytów w ich obrotach w ramach strefy euro. Nie bez znaczenia jest przy tym stosunkowo wysoki udział wymiany handlowej z państwami spoza strefy euro w przypadku krajów peryferii, co zwiększać będzie pozytywne skutki osłabienia euro dla ich bilansu handlowego. Szansę na istotną deprecjację euro dotychczas zmniejszały z jednej strony polityka słabego dolara prowadzona przez amerykański bank centralny, z drugiej strony zaś powszechne ściąganie kapitału z pozaeuropejskich banków zależnych przez europejskie grupy bankowe, co  – podobnie jak w przypadku Japonii po wydarzeniach w Fukushimie – prowadziło do paradoksalnego umocnienia waluty obszaru przechodzącego kryzys.

Rozwiązanie kryzysu strefy euro byłoby oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne, gdyby polityka „wewnętrznej dewaluacji” przyniosła lepsze niż oczekujemy efekty w zakresie przywracania konkurencyjności. Nie można wykluczyć takiego przebiegu wydarzeń, choć naszym zdaniem przedstawione w poprzednich rozdziałach przykłady nie dają podstaw do takich nadziei.

Reasumując, nie można wykluczyć, że kombinacja wymienionych wyżej czynników lub któryś z tych czynników samodzielnie umożliwi przezwyciężenie obecnego kryzysu i strefa euro przetrwa. Fakt, że strefa euro przetrwa obecny kryzys nie musi jednak oznaczać, że będzie to kryzys ostatni. W przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność, będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

Zakończenie

Unia Europejska i jednolity rynek europejski to wielkie osiągniecia, których warto i trzeba bronić. Wprowadzenie euro, mimo najlepszych intencji, okazało się natomiast błędem, z którego należy się wycofać. Istnienie jednolitej waluty jest trudne do pogodzenia z dotychczasową filozofią integracji europejskiej, której celem było tworzenie wszystkim państwom członkowskim warunków dla pomyślnego rozwoju. Tymczasem przynależność do strefy euro pozbawia państwo członkowskie możliwości wykorzystania w sytuacji kryzysowej najskuteczniejszego instrumentu dostosowawczego, jakim jest korekta kursu walutowego. Kraj członkowski strefy euro, który z jakichś powodów utraci konkurencyjność, znajduje się w pułapce. Wyjście takiego kraju ze strefy euro grozi paniką bankową, zaś pozostawanie w strefie euro skazać może na długotrwałą recesję. Świadomość ryzyka wpadnięcia w taką pułapkę zmniejsza szanse na dalsze rozszerzanie strefy euro, nawet w optymistycznym wariancie opanowania obecnego kryzysu. Póki istnieje strefa euro, będziemy mieli w UE do czynienia z podziałem na trzy grupy krajów: kraje strefy euro mające zadawalającą konkurencyjność, zagrożone kraje strefy euro zmagające się z recesją oraz kraje znajdujące się poza strefą euro i niespieszące się do tego, by do niej wstąpić. Będzie to swoista „Europa trzech prędkości”. Kontrolowana dekompozycja strefy euro uwolni z pułapki tych, którzy w nią wpadli, zapobiegnie nieobliczalnym konsekwencjom niekontrolowanego rozpadu strefy euro, umożliwi zachowanie UE i jednolitego rynku i pozwoli UE skoncentrować wysiłki na nowych wyzwaniach. Takim projektem dającym nowy impuls rozwojowy może być utworzenie wspólnego obszaru celnego z USA[43]/.

Operacja kontrolowanej dekompozycji strefy euro może nastąpić tak szybko, jak tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że euro i Unia Europejska to nie to samo i że Unia Europejska i jednolity rynek bez euro mogą istnieć i stanowić wielką wartość dla państw i narodów europejskich oraz uzgodnione zostaną zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


Autorzy

Stefan Kawalec

Ekonomista, absolwent wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Prezes zarządu firmy doradczej Capital Strategy Sp. z o.o., członek rad nadzorczych spółek Kredyt Bank S.A. i Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A., były wiceminister finansów.

Ernest Pytlarczyk

Doktor nauk ekonomicznych, Główny Ekonomista BRE Banku S.A., kieruje zespołem wielokrotnie nagradzanym za najlepsze prognozy makroekonomiczne gospodarki polskiej. W przeszłości pracował jako analityk rynków finansowych w Instytucie Cykli Koniunkturalnych na Uniwersytecie w Hamburgu, w banku centralnym Niemiec we Frankfurcie i w Banku Handlowym w Warszawie.


[1]/ System, w którym bank emisyjny gwarantował wymianę emitowanej waluty na złoto według stałego parytetu.

[2]/ Karl Polanyi, „The Great Transformation”, Reinhert, New York 1944.

[3]/ Barry Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Princeton University Press 2008, str. 29-31 i 230.

[4]/ Barry Eichengreen, „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”,  Oxford University Press 1995, str. 6.

[5] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. , str. 30.

[6] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Op. cit. str. 230.

[7]/ John Maynard Keynes, „The Economic Consequences of Mr. Churchill” 1925, w: John Maynard Keynes, „Essays in Persuasion”, Macmillan and Co, London 1933, s. 244-270.

[8]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57.

[9]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57

[10]/ Liaquat Ahamed, „Lords of Finance. The Bankers Who Broke the World”, The Penguin Press, New York 2009.str. 376.

[11]/ L. Ahamed, op. cit.,  str. 429-430.

[12]/ L. Ahamed, op. cit.. str. 383.

[13]/ Por. B. Eichengreen , „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”, op. cit.

[14]/  B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit., str. 87.

[15]/ Por. Mario Blejer and Guillermo Ortiz, “Latin lessons”, The Economist, 18.02.2012.

[16]/  http://pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec

[17]/ Heinz Jansen, „Transfers to Germany’s eastern Länder: a necessary price for convergence or a permanent drag?”, ECFIN Country Focus (Economic analysis from the European Commission’s Directorate-General for Economic and Financial Affairs), Volume 1, Issue 16, 8.10.2004. W poszczególnych latach w okresie 1991-2002 roczne transfery netto stanowiły między 4,6% a 7,7% PKB Niemiec i miedzy 26% a 45% PKB Niemiec Wschodnich.

[18]/ Por. Helmut Seitz, “The economic and fiscal consequences of German Unification”, Technical University Dresden, Germany, Faculty of Business and Economics, Institute for Applied Public Finances and Fiscal Policy. Presentation at the conference on German Unification University of Haifa, January 21st. – 22nd, 2009.

[19]/ Daniele Franco, „L’economia del Mezzogiorno” w: „Il Mezzogiorno e la politica economica dell’Italia”, Seminari e convegni, Banca d’Italia, lipiec 2010, nr 4, str. 5.

[20]/ Por. Gianfranco Viesti et al., “Convergence among Italian Regions, 1861-2011”, Quaderni di Storia Economica, Banca d’Italia, październik 2011, nr 21, str. 67.

[21]/ Por. D. Franco, op. cit., str. 3.

[22]/ Catriona Purfield and Christoph Rosenberg, “Adjustment under a Currency Peg: Estonia, Latvia and Lithuania during the Global Financial Crisis 2008–09”, IMF Working Paper WP/10/213, International Monetary Fund, Washington, September 2010.

[23]/ Por. Zsolt Darvas, „A Tale of Three Countries: Recovery after Banking Crises”, Corvinus University of Budapest, Department of Mathematical Economics and Economic Analysis, Working Paper 2011/6, 20 December 2011.

[24]/ Z. Darvas, op. cit..

[25]/ Por. Roberto Perotti, “The ‘Austerity Myth’: Gain Without Pain?”, NBER Working Paper 17571, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts, November 2011.

[26]/ Edmund Wnuk-Lipiński, „Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe”, Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych PAN, Krąków 2004. Str. 167.

[27]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. Str. 164.

[28]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. str. 180.

[29]/ Por. Mirosław Czech, „Ja nacjonalista”, Gazeta Wyborcza, 5-6 listopada 2011. Tytuł tekstu publicysty „Gazety Wyborczej” i byłego działacza Unii Demokratycznej i Unii Wolności jest formą prowokacji. Czech pisze w tym samym tekście: „Jak byłem demokratycznym liberałem (z tęskniącym spojrzeniem ku społecznej gospodarce rynkowej), tak pozostałem. Nacjonalistą jestem z europejska. Nie uważam by nadchodził  kres państwa narodowego i w Europie zapanowała kosmopolityczna wspólnota jako podstawa rozwoju demokracji. Więź narodowa i państwowa oparta na tożsamości obywateli oraz wieloetnicznym i wieloreligijnym dziedzictwie nie zaniknie. Będzie osnową integrującej się Europy.”

[30]/ W Argentynie w 2001 roku zamrożenie depozytów bankowych sprowokowało rozruchów, które doprowadziły do ustąpienia prezydenta i rządu oraz ogłoszenia niewypłacalności kraju.

[31]/ Rozwiązanie tego typu proponuje niemiecki historyk Hans-Joachim Voth. W wywiadzie dla „Spiegla”, w odpowiedzi na pytanie jak będzie wyglądała Europa za pięć lat, Voth mówi: „Mogę wyobrazić sobie świat z okrojoną strefą euro, do której należą Francja, Włochy, kraje śródziemnomorskie, i może też Belgia. Poza tym będzie stara strefa marki niemieckiej, do której należeć będą Niemcy, Austria, Holandia, może też Dania, i być może Finlandia, które nie będą miały problemu z utrzymaniem podobnej polityki pieniężnej jak Niemcy. Podobne warunki mieliśmy w czasach Europejskiego Mechanizmu Kursów Walutowych ERM. To było optymalne rozwiązanie, tylko potem porzuciliśmy je na rzecz euro.” Por. „Europa to więcej niż euro”,  31.08.2011 – http://waluty.onet.pl/europa-to-wiecej-niz-euro,18893,4835536,1,prasa-detal

[32] Por. B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 49-55.

[33]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 186.

[34]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 232.

[35]/ W pierwszych latach istnienia ESM centralnie ustalone poziomy kursów były modyfikowane średnio co osiem miesięcy.

[36]/ Propozycję takiego rozwiązania problemów strefy euro przedstawił Krzysztof  Rybiński: http://www.rybinski.eu/?p=2999&lang=all. Jednorazowa zmiana kursów parytetowych wewnątrz strefy euro nie wyklucza jednak ponownego, wraz z upływem czasu, narastania nierównowagi w bilansach płatniczych.

[37]/ Skrót złożony z pierwszych liter angielskich nazw następujących krajów: Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania.

[38]/ Stephane Deo, Paul Donovan, and Larry Hatheway, “Euro break-up – the consequences”, UBS Global Economic Research, London,  6.09.2011.

[39]/  S. Deo, P. Donovan, and L. Hatheway, “Euro break-up  –  the consequences”, op. cit.

[40]/ Stanislaw Gomulka, “Perspectives for the Euroland, Short Term and Long Term”, Polish Quarterly of International Affairs, no 2/2012. March 2012. Forthcoming. Gomułka uważa, że takie kosztowne społecznie dostosowanie będzie miało również pozytywne skutki: przywrócenie konkurencyjności w wyniku obniżenia kosztów płac, poprawę salda handlu zagranicznego, a także utrwalenie w pamięci (instill in te memory) dla społeczeństwa i elit politycznych konieczności dbania o stabilność finansową.

[41]/  Martin Feldstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, Financial Times, 19.12.2011. Por. http://blogs.ft.com/the-a-list/2011/12/19/a-weak-euro-is-the-way-forward/#ixzz1h6vdpDrY

[42]/ Deprecjację euro jako receptę na uratowanie strefy euro przywołał Martin Feldstein. Por. M.Fedstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, op. cit.

[43]/ Postulat utworzenia do roku 2025 wolnego obszaru celnego obejmującego Unię Europejską i USA sformułowany został w raporcie: „The Case for Renewing Transatlantic Capitalism”, Edited by Paweł Świeboda and Bruce Stokes, Warsaw, March 2012, Report by a High Level Group convened by demosEUROPA – Centre for European Strategy (Warsaw), the German Marshall Fund of the United States (Washington DC), Notre Europe (Paris), Stiftung Wissenschaft und Politik (Berlin) and European Policy Centre (Brussels).

Kryzys strefy euro? Przegląd opinii :)

Bez względu na to, czy grecki kryzys zakończy się oficjalnym bankructwem państwa, uwidocznił on zasadnicze słabości stworzonej w Maastricht koncepcji unii walutowej i podważył zaufanie do wspólnej waluty. Z badań Eurobarometru dowiadujemy się, że między majem a wrześniem 2010 w 8 nowych państwach członkowskich, które nie wprowadziły jeszcze euro nastąpiło odwrócenie opinii o tym, czy członkostwo w UGiW chroni przed skutkami międzynarodowych kryzysów gospodarczych: odsetek odpowiedzi twierdzących spadł z 42 do 37 procent, przeczących wzrósł z 39 do 42 procent.

Dotychczasowy przebieg integracji europejskiej wskazuje, że kryzys może stanowić silny bodziec dla zacieśnienia współpracy i wprowadzenia rozwiązań uprzednio uważanych za zbyt daleko idące. Z drugiej strony, radykalizm nowych mechanizmów jest zawsze względny i nie należy oczekiwać, że konsekwencją załamania greckiego budżetu będzie przekształcenie Unii w europejską federację.

Najbardziej oczywistą lekcją wyciągniętą z przypadku Grecji jest wzmocnienie mechanizmów kontrolnych, tak aby fałszowanie statystyk przekazywanych przez rządy narodowe unijnym instytucjom przestało być możliwe. Propozycje odpowiednich rozwiązań znalazły się w raporcie zespołu roboczego pod kierownictwem przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya. Raport przewidywał także ułatwienia w nakładaniu sankcji na kraje, które nie przestrzegają reguł Paktu Stabilności i Wzrostu, lecz forsowana w trakcie debaty nad nim francusko-niemiecka propozycja, by czasowo pozbawiać je prawa głosu w Radzie UE spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem.

Bardziej rygorystyczna kontrola może poprawić działanie Paktu Stabilności, lecz nie zmieni obecnego podziału kompetencji w dziedzinie polityki gospodarczej i fiskalnej. Tymczasem, doświadczenia ostatniej dekady – nie tylko greckiego kryzysu lecz także wcześniejszego niemiecko-francuskiego rokoszu przeciw rygorom Paktu – wskazują, że głównym powodem, dla którego ignoruje się formalnie uznawane zasady bezpieczeństwa finansowego jest uzależnienie decyzji w dziedzinie podatków i dyscypliny budżetowej od narodowych kalendarzy politycznych. Według byłego premiera Irlandii Johna Brutona (wypowiadającego się jako ekspert w raporcie Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych, ECFR, na temat przyszłości strefy euro) poważne cięcia wydatków możliwe są tylko w czasie ekonomicznych trudności, bo tylko wtedy uzyskać można polityczny konsensus. Przeprowadzanie cięć w okresie boomu gospodarczego może być w teorii dobrym pomysłem, ale jest politycznie niemożliwe. Konsekwentne stosowanie keynesowskiej recepty na minimalizowanie skutków cykli koniunkturalnych – pobudzanie, za cenę deficytu budżetowego, gospodarki w okresie spowolnienia, a w okresie wzrostu gospodarczego spłata zadłużenia z budżetowej nadwyżki – jest zatem fikcją. Rezultatem keynesizmu niekonsekwentnego (tzn. kumulowania deficytu, który nie jest równoważony nadwyżkami) jest zaś w dłuższej perspektywie czasowej – tak, jak miało to miejsce w Grecji – konieczność prowadzenia procyklicznej i pogłębiającej recesję polityki fiskalnej w najmniej odpowiednim momencie. Jedyną realistyczną odpowiedzią na ten problem jest uczynienie z polityką fiskalną tego samego, co w drugiej połowie XX wieku zrobiono z polityką monetarną – „izolowanie” jej od procesu demokratycznego.

Procedura „europejskiego semestru” zaproponowana jesienią 2010 roku przez zespół Van Rompuya stanowi krok w tym kierunku. Jej pierwszym etapem, w marcu każdego roku, jest przedstawienie przez Komisję raportu identyfikującego największe wyzwania i zawierającego wytyczne odnośnie strategii polityki gospodarczej. W kwietniu poszczególne państwa członkowskie zobowiązane są przedstawić plan działań mających na celu sprostanie tym wyzwaniom przy zachowaniu dbałości o rynek pracy i spójność społeczną. W czerwcu i lipcu Komisja i Rada, bazując na propozycjach państw członkowskich, wydawać będą im zalecenia, które powinny być brane pod uwagę w trakcie prac nad budżetem na następny rok. „Europejski semestr” może ograniczyć swobodę rządów narodowych w czynieniu założeń o wskaźnikach makroekonomicznych i zapobiec utrzymywaniu się nadmiernych (ponad 3 procent PKB) deficytów. Nie wymusi jednak gromadzenia nadwyżek w „latach tłustych”, a jego zasadniczą słabością pozostanie, podobnie jak w przypadku pierwotnej wersji Paktu Stabilności i Wzrostu, faktyczne uzależnienie od dobrej woli najsilniejszych członków Unii.

Wprowadzenie nadzoru KE i Rady UE nad budżetami państw członkowskich przedstawiane jest jako pragmatyczny kompromis pomiędzy potencjalnie zgubnym brakiem koordynacji fiskalnej w warunkach unii walutowej a niepopularnymi pomysłami wzmocnienia federalnego wymiaru Unii poprzez uwspólnotowienie kolejnych obszarów polityki i odpowiadających im wydatków. Tymczasem, jak zauważył na krótko przed śmiercią jeden głównych z architektów Unii Gospodarczej i Walutowej Tommaso Padoa-Schioppa, w żadnej ze znanych mi federacji władza federalna nie koordynuje działań władz lokalnych. Znaleźliśmy się w paradoksalnej sytuacji, w której ci, którzy nie chcą ściślejszej integracji wewnątrz UE, chcą zwiększać jej rolę jako wielkiego, inwazyjnego koordynatora. Istotnie, pod względem ustrojowej przejrzystości Unii i demokratyczności jej systemu politycznego rozwiązaniem o wiele lepszym niż wzajemny i wspólnotowy nadzór nad narodowymi budżetami wydaje się zwiększenie budżetu. Obszarami aktywności, które mogłyby być z niego finansowane są polityka obronna i zagraniczna (w tym pomoc dla krajów rozwijających się), nauka i innowacje, a nawet niektóre z wydatków socjalnych, np. krótkoterminowe zasiłki dla bezrobotnych. Według pobieżnych szacunków, 5 procent PKB Unii – o wiele mniej niż w przypadku obecnie istniejących federacji – wystarczyłoby na pokrycie odpowiedniego budżetu.

Zmianą sugerowaną przez analityków ECFR – podobnie jak zwiększenie budżetu UE nie wymagającą rewizji obowiązujących traktatów – jest wzmocnienie Komisji Europejskiej i danie jej większej swobody w badaniu sytuacji gospodarczej państw członkowskich. Zamiast koncentrować się na wskaźnikach długu publicznego i deficytu budżetowego, co czyni obecnie dosłownie interpretując postanowienia Paktu Stabilności i Wzrostu, Komisja powinna brać pod uwagę także takie czynniki, jak wpływy podatkowe, poziom konsumpcji, skłonność do oszczędzania, bilans handlu międzynarodowego i sytuacja na rynku pracy. Wymagałoby to jednak bardziej asertywnego zachowania Komisji, która jak pisze Henrik Enderlein, powinna powrócić do roli niezależnego ciała politycznego i zacząć brać na poważnie swoje polityczne zadania.

Analizując możliwości wykorzystania niedawnego kryzysu do wzmocnienia UE, należy pamiętać, że scenariusz katastroficzny – rozpad unii walutowej i wynikający z niego regres procesu integracji europejskiej – jest ciągle możliwy. Głównym zagrożeniem, jeśli wierzyć ostrzeżeniom Padoa-Schioppy, jest mechanizm samosprawdzającej się przepowiedni, oparty na ciągle rozpowszechnionym, zarówno wśród szerokiej publiczności, jak i wśród graczy na globalnych rynkach finansowych, przekonaniu, że euro jest postwestfalskim (tzn. kwestionującym paradygmat państwa narodowego) eksperymentem, który nie może się udać.

Równie poważnym wyzwaniem jest postawa Niemiec, których pozycja w UE uległa w ostatnich latach radykalnemu wzmocnieniu, głównie ze względu na utrzymujące się problemy gospodarcze trzech innych dużych państw Unii (Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania). Niestety, jak podkreśla główny ekonomista z Centre for European Reform Simon Tilford, Niemcy wykorzystują swoją siłę nie jak dawniej, do wsparcia integracji europejskiej, lecz do obrony partykularnych interesów tych branż własnej gospodarki, które dysponują najsilniejszymi lobby. Ta polityka, powodowana w dużej mierze chęcią skanalizowania populistycznych nastrojów przez rząd Angeli Merkel, jest krótkowzroczna, bo zyski, jakie czerpią z niej niemieckie banki lub koncerny motoryzacyjne są kwestią paru najbliższych lat, a polityczne osłabienie Komisji Europejskiej i demontaż mechanizmów regulujących konkurencję na wspólnym rynku (którego sprawne działanie jest w interesie przede wszystkim największego wewnątrzunijnego eksportera, czyli Niemiec) mogą okazać się trwałe. Również bardziej subtelne działania niemieckiego rządu – wśród nich sugerowane przez ministra finansów Wolfganga Schäuble zróżnicowanie stóp procentowych wewnątrz strefy euro – budzą wątpliwości. Rozwiązanie takie stanowiłoby powrót do neoliberalnego dogmatu optymalności rozwiązań rynkowych, bo to właśnie rynki finansowe stałyby się arbitrami polityki gospodarczej i fiskalnej. Tymczasem, jak zauważa znający się na rzeczy globalny finansista George Soros, rynki działają często irracjonalnie: tworzą spekulacyjne bańki i łatwo ulegają instynktom stadnym. W tej sytuacji ściślejsza integracja europejska – w tym wprowadzenie unijnych mechanizmów regulacji rynków finansowych – wydaje się być najlepszą odpowiedzią na kryzysowe doświadczenia. Lecz do jakiego stopnia realistyczną?

Enderlein, Henrik, „More faith in the euro”, w: Guérot, Ulrike, Jacqueline Hénard (red.) What does Germany think about Europe?, ECFR, Bruksela 2011 http://www.ecfr.eu/page/-/ECFR36_GERMANY.pdf

Klau, Thomas, François Godement, Beyond Maastricht: a New Deal for The Eurozone, ECFR, Bruksela 2010 http://www.ecfr.eu/page/-/ECFR26_BEYOND_MAASTRICHT_AW%282%29.pdf

Tilford, Simon, Germany’s brief moment in the sun, CER, Londyn 2011 http://www.cer.org.uk/pdf/essay_tilford_germany_24june11.pdf

Kryzys ekonomiczno-społeczny w Grecji :)

Wiosną 2010 roku niezdolna do spłaty długów Grecja zwróciła się o pomoc do Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego i otrzymała 110 mld euro w ratach rozłożonych na 3 lata. Rok po negocjacjach zamiast reform w Grecji nastąpiły ciężkie czasy, a kraj nadal pogrążony jest w kryzysie i recesji. Grecja nie sprostała programowi oszczędnościowemu i grozi jej bankructwo. Kraj ten ma kłopoty ze ściąganiem podatków i prywatyzacją. W maju bieżącego roku rentowność pięcioletnich obligacji greckich znowu spadła. Wielu ekspertów twierdzi, że jedyną szansą jest restrukturyzacja greckiego długu. Doprowadziłoby to jednak do strat posiadaczy greckich obligacji. Komisja Europejska przewiduje, że deficyt finansów publicznych Grecji osiągnie w tym roku 9,5% PKB, a nie tak jak przewidywano wcześniej 7,6%. Grecka gospodarka skurczy się najprawdopodobniej o 3,5 %, a nie tak jak prognozowano o 3%. Dług publiczny według Komisji Europejskiej ma wynieść w tym roku 157,7 % PKB. Ponadto w Grecji regularnie dochodzi do strajków skierowanych przeciw oszczędnościom rządu, a grecki rząd najprawdopodobniej będzie musiał po raz trzeci wystąpić o pomoc. W przypadku, gdy Grecja nie otrzyma wkrótce następnej transzy pomocy finansowej z Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 12 mld euro kraj ten nie będzie w stanie dalej regulować swoich zobowiązań. W maju 2011 roku grecki rząd przyjął nowy, rygorystyczny program oszczędnościowy. Przewiduje on zmniejszenie wydatków dodatkowo o 6 mld euro w 2011 roku i o kolejne 22 mld euro do końca 2015 roku.

 

Przyczyną tego stanu rzeczy jest to, iż w Grecji bardzo długo stosowano kreatywne podejście do rachunkowości i statystyki. Problemy finansowe są efektem zbyt luźnej polityki fiskalnej i problemów strukturalnych. Gospodarka od wielu lat traciła konkurencyjność, czemu towarzyszył duży wzrost wynagrodzeń i spadek wydajności. Dlatego ocena stanu gospodarki greckiej nie do końca odpowiadała rzeczywistości. Zgodnie z powszechnie panującą opinią jest to kraj o niefrasobliwej polityce finansowej. Ponadto dług publiczny Grecji wzrastał szybko, aż do 130 % z powodu ogromnego deficytu budżetowego, który sięgnął w 2009 roku 12,7 % PKB (ponad czterokrotnie przekroczył limit dopuszczany przez Komisję Europejską). Grecja straciła zaufanie inwestorów. Rentowność obligacji wyemitowanych przez greckie banki stała się niższa niż obligacji skarbowych.

Dynamicznie rosnące w ostatnich latach jednostkowe koszty pracy sprzyjały rozwojowi szarej strefy. Szacuje się, że przekroczyła ona w Grecji 30 % PKB.

Wielu ekonomistów uważa, że sytuacja Grecji byłaby lepsza, gdyby nie to, że należy ona do strefy euro. Według nich gdyby Grecy posiadali narodową walutę (drachmę), znacznie szybciej mogliby wyjść z kryzysu. Nie da się też ukryć, iż Grecy nie przyznali się do wysokości swojego deficytu w momencie składania aplikacji o wprowadzenie euro.

Ponadto przez wiele lat Grecy posługiwali się tzw. swapami (transakcjami okresowego zastawiania waluty), co pozwalało im na teoretyczne zmniejszenie poziomu zadłużenia państwa. Stało się to pomocne zwłaszcza przy zbijaniu na papierze deficytu do poziomu poniżej 3 % PKB przy wprowadzaniu euro. Od momentu wprowadzenia euro Grecja żyła przez cały czas na debecie, korzystając z wiarygodności kredytowej. Przez lata Grecja podawała też błędne statystyki i nie dotrzymywała obietnic w kwestii reform.

Jedną z przyczyn greckiego kryzysu był także fakt, że we wszystkich strefach życia powszechne były tzw. fakelaki, czyli kopertówki, inaczej łapówki.

Grecki kryzys jest dla polityków europejskich najtrudniejszym egzaminem od wprowadzenia wspólnej waluty. Ujawniają się różnice poglądów i interesów. Jednym z możliwych skutków rozprzestrzenienia się kryzysu na inne kraje mogłoby być załamanie euro, a w utrzymanie prestiżu tej waluty najwięcej zainwestowały Niemcy i Francja.

Wszystko stoi

Rok 2010 zaczął się od protestów greckich rolników. Zablokowali oni główne drogi w Grecji, domagając się od rządu wyższych dopłat rolnych. Od początku 2010 roku protestowali również celnicy, urzędnicy ministerstwa finansów, taksówkarze. W lutym dwudniowy strajk rozpoczęli celnicy i poborcy podatkowi, którzy mają być odpowiedzialni za walkę z szarą strefą.

9 lutego 2010 roku pracownicy sektora publicznego rozpoczęli strajk generalny. Odwołano loty samolotów, zamknięto wiele szkół, nie funkcjonowała komunikacja miejska. Szpitale pracowały tylko w systemie ostrych dyżurów. Była to odpowiedź na zamrożenie płac, podniesienie podatków oraz reformę systemu emerytalnego.

24 lutego 2010 roku dwie największe greckie centrale związkowe zorganizowały 24-godzinny strajk generalny. Stanął transport lotniczy, morski i kolejowy. Strajkowali dziennikarze, nauczyciele, pracownicy banków i muzeów, służba zdrowia. Szpitale przyjmowały tylko w przypadkach zagrożenia życia.

25 lutego 2010 roku Grecy po raz drugi ogłosili strajk generalny. Stanął transport publiczny i metro. Zawieszono połączenia promowe i kolejowe. Zamknięte zostały lotniska w Atenach i na wyspach. Zamknięto urzędy podatkowe. Zawieszono zajęcia na uczelniach i lekcje w szkołach. Nie funkcjonowała administracja publiczna ani publiczna służba zdrowia. Nie ukazały się także gazety, a protestujący zablokowali giełdę papierów wartościowych. Był to odzew na zamrożeniu płac w sektorze publicznym. W trakcie demonstracji policjanci odpowiedzieli gazem na atak grupy młodzieży rzucającej w ich kierunku kamieniami i plastikowymi butelkami. Rannych było kilka osób. W Salonikach protestowało na ulicach 7 tys. osób, w Atenach około 30 tys.

1 marca 2010 roku 25 tysięcy ludzi demonstrowało w Atenach przeciwko działaniom rządu, mającym na celu wprowadzenie oszczędności, które pozwolą uratować grecką gospodarkę. Marsz miał pokojowy charakter pomimo to doszło do starć z policją. Użyto gazu łzawiącego i aresztowano 3 osoby tłukące witryny sklepów. Zamknięto przestrzeń powietrzną nad Grecją, pociągi i promy stanęły, a zabytki pozostały zamknięte dla zwiedzających. Zamknięto publiczne szkoły, ministerstwa i urzędy. W wielu szpitalach pracował tylko niezbędny personel.

5 marca 2010 roku przed budynkiem parlamentu w Atenach zebrało się kilka tysięcy ludzi, by zaprotestować przeciwko oszczędnościom. Policja użyła gazu łzawiącego i granatów ogłuszających, by rozproszyć ludzi rzucających w nią kamieniami. Aresztowano pięciu demonstrantów, siedmiu policjantów zostało rannych.

10 marca 2010 roku przez Ateny przeszło ponad 20 tysięcy demonstrantów. Zorganizowany przez dwa największe związki zawodowe strajk generalny doprowadził kraj do niemal całkowitego paraliżu. 24-godzinny strajk generalny zorganizowały związki reprezentujące w sumie 2,5 mln pracowników. Doszło do starć z policją. Użyto gazu łzawiącego. Grecy ostro sprzeciwili się cięciom, które mają uchronić ich finanse publiczne przed krachem Protestowali kierowcy autobusów miejskich, trolejbusów, tramwajów i metra, lekarze, nauczyciele, niektórzy policjanci i dziennikarze, dlatego też media przez cały dzień nie nadawały najnowszych informacji. Brak było kursujących pociągów, promów, a samoloty zamknięto w hangarach. W szpitalach dyżurował tylko niezbędny personel, a w całym kraju zamknięto lotniska, szkoły i urzędy, wielkie firmy sektora publicznego. W okrojonym zakresie działały też banki. Grupy anarchistów rzucały butelkami z benzyną, rozbijały sklepowe witryny i niszczyły samochody, podpalały kosze na śmieci i rzucały w policję kawałkami marmuru wydartymi ze schodów Banku Grecji. Wielotysięczne manifestacje odbywały się także w pozostałych aglomeracjach, w tym m.in. w Salonikach.

18 marca 2010 roku do strajkujących dołączyli taksówkarze, właściciele stacji benzynowych i pracownicy radia. Od 17 marca trwał strajk lekarzy.

W kwietniu 2010 roku strajkowali prawnicy, taksówkarze i nauczyciele. Również w kwietniu 2010 roku w Atenach w trakcie największych od lat rozruchów antyrządowych zginęły trzy osoby.

Wymuszone oszczędności

Pod koniec stycznia 2010 roku w Grecji zaplanowano, aby ograniczyć wydatki, m.in. na częściowe zamrożenie płac w sektorze publicznym, ograniczenie świadczeń socjalnych, zamknięcie jednej trzeciej biur turystycznych za granicą oraz obronę. Dochody państwa miały wzrosnąć przede wszystkim dzięki ukróceniu nadużyć podatkowych, nałożeniu dodatkowych podatków na alkohol i papierosy. Cięcia miały polegać na likwidacji większości ulg, wydatków na cele społeczne oraz reformę podatków. W dalszej kolejności miały zostać zamrożone płace w sferze budżetowej. Tak by do 2012 roku Grecja znów zaczęła przestrzegać unijnych kryteriów spójności.

Jednym z pierwszych postanowień nowego rządu było ustanowienie na początku lutego zeszłego roku biura statystycznego zupełnie niezależnego od rządu. Było to niezbędne by przywrócić wiarygodność greckich danych statystycznych i całej greckiej gospodarki. Rząd przyjął program konsolidacji finansów publicznych, przewidujący cięcie deficytu o 10 punktów procentowych w ciągu 3 lat. Program składał się z 3 elementów: zwiększenia ściągalności podatków, cięć w wydatkach, oraz selektywnej podwyżki podatków, szczególnie wśród najbogatszych.

Przyjęty na początku lutego zeszłego roku przez Komisję Europejską plan uzdrowienia finansów publicznych przewidywał m.in. zamrożenie płac, wyższą akcyzę na paliwo, podwyższenie wieku emerytalnego do 67 roku życia, wydatków w sektorze publicznym i podniesienie cen benzyny. Plan przewidywał również obcięcie budżetów wszystkich ministerstw o 1/10, zamrożenie lub zmniejszenie płac pracowników budżetówki (o 4-6%), rezygnację z zatrudniania nowych pracowników w administracji. Ponadto ministerstwo finansów zobowiązało się ścigać osoby, które unikają płacenia podatków. Podjęto także decyzję o ocenianiu dochodów właścicieli luksusowych domów na podstawie ich nieruchomości. Dzięki temu deficyt budżetowy ma zostać zmniejszony do 2,8% w 2012 r.

3 lutego 2010 roku plany greckiego rządu zaaprobowała Bruksela. Po raz pierwszy budżet członka UE znalazł się pod ścisłym nadzorem Komisji Europejskiej. Rozwiązania takiego nie przewiduje traktat lizboński. Grecja zobowiązała się składać regularne raporty z postępu w programie oszczędnościowym. Pierwszy złożyła 16 marca 2010 roku, kolejny w maju 2010 roku, a potem ma to robić co 3 miesiące. Komisja Europejska wszczęła też postępowanie przeciwko Grecji za przekazywanie do Brukseli nieprawdziwych raportów statystycznych.

Na początku marca zeszłego roku grecki parlament uchwalił program oszczędnościowy, który zakładał m.in. redukcję o 30 % funduszu wynagrodzeń dla pracowników sektora publicznego, w tym skasowanie świątecznych premii, zamrożenie państwowych emerytur i podniesienie podatku VAT o 2 punkty procentowe – do 21 %, a także wzrost akcyzy na paliwa, tytoń i alkohol. Grecy mają płacić podatek od luksusu od 10 do 30 %. Zaostrzą się również kontrole fiskusa.

15 kwietnia 2010 roku uchwalono nowe prawo, które przewidywało m.in. ograniczenie możliwości zawierania transakcji gotówkowych przez przedsiębiorców. Ponadto właściciele jachtów, prywatnych samolotów, basenów i innych dóbr luksusowych będą zobligowani do składania deklaracji majątkowych wraz z wyjaśnieniem źródeł dochodów. Opodatkowano nieruchomości Cerkwi prawosławnej. Ustawa zniosła ulgi dla taksówkarzy, inżynierów, lekarzy i sportowców. Kontrowersyjny okazał się przepis, który nakazywał konsumentom zachowywać sklepowe paragony. Ma to pomóc w walce z szarą strefą i podreperować budżet. Według ekonomistów nowe podatki mają zwiększyć wpływy do budżetu o 5 – 10 mld euro rocznie.

Bezinteresowna pomoc

Duża część greckiego długu publicznego znajduje się w rękach banków z największych państw Unii (70%). Największy udział w greckim długu mają Francja, Szwajcaria i Niemcy (wg Banku Rozrachunków Międzynarodowych Francja – 75,5 mld dol., Szwajcaria 64 mld, a Niemcy 43,2 mld).

Znaczny udział niemieckich banków we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Grecji odegrał istotną rolę w nakłonieniu niemieckiego rządu do działań wspierających Grecję. Niemieckim władzom zależy na stabilności euro i Unii Europejskiej, również chcą chronić rodzime banki przed kolejnymi stratami.

W lutym zeszłego roku Nicolas Sarkozy przedstawił zarys pakietu ratunkowego. Jego autorami byli Francja i Niemcy. Znalazło się w nim zobowiązanie pokrycia kosztów greckiego długu i udzielenia pożyczek ze strony krajów członkowskich. W zamian Ateny zobowiązały się do ścisłych oszczędności i reżimu finansowego.

Grecja na wiosnę 2010 roku praktycznie nie mogła już pożyczać na rynkach międzynarodowych, ponieważ tak wysokiego oprocentowania, jakiego oczekiwali potencjalni inwestorzy ze względu na ryzyko jej upadłości, budżet Grecji by nie wytrzymał. Plan pomocy finansowej od MFW i krajów strefy euro jest rozłożony na preferencyjnych warunkach na trzy lata i wart 110 mld euro, by odsunąć groźbę niewypłacalności.

11 kwietnia 2010 roku ministrowie finansów strefy euro ustalili pakiet pomocowy dla greckiego rządu. Jest wart 30 mld euro. Kredyt został przyznany na rok i ma być wypłacany na podstawie umów dwustronnych z krajami UE. Wysokość ich wkładu będzie zależna od udziałów w kapitale Europejskiego Banku Centralnego, który zajmie się wypłacaniem tych pieniędzy. Trzyletnie pożyczki udzielane w jej ramach będą oprocentowane na około 5 % Odsetki mają być więc niższe od rynkowych. Pomocy Grecji udzieli również Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Udostępni on dodatkowo15 mld euro. Wsparcie Grecja będzie mogła wykorzystać, gdyby nie miała już innej możliwości pozyskania kapitału. Na udzielenie Grekom pożyczki na atrakcyjnych warunkach wyraził zgodę rząd w Berlinie. Grecki dług na rynkach oprocentowany został na ponad 8 %.

7 maja 2010 roku szefowie państw i rządów strefy euro rozpoczęli w Brukseli spotkanie poświęcone kryzysowi w Grecji. Zatwierdzili na nim plan finansowego wsparcia dla Grecji, który opiewa na kwotę 110 miliardów euro. Jest on rozłożony na preferencyjnych warunkach na trzy lata, by odsunąć groźbę niewypłacalności. Grecja w zamian zobowiązała się do drastycznych cięć budżetowych.

17 maja 2010 roku Grecja otrzymała pierwszą część pożyczki od krajów eurolandu i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Suma 14,5 miliarda euro została przekazana przez Komisję Europejską za pośrednictwem Europejskiego Banku Centralnego. Kwota zostanie wydana na najbardziej pilne potrzeby, m.in. wykup państwowych obligacji.

14 lipca 2010 roku Grecja znalazła kupców na papiery za miliard 600 milionów euro. W połowie listopada 2010 roku wróciły problemy. Przez rosnący dług publiczny, który aktualnie wynosi 140 proc. PKB istnieje zagrożenie, że Grecja może stracić część międzynarodowej pomocy.

Efekt domina

W unii walutowej bankructwo jednego oznacza kłopoty dla wszystkich, a w najgorszym wypadku rozpad strefy euro, w najlepszym konieczność przyjścia potrzebującemu z pomocą. Gdyby Grecja nie została uratowana dzięki pomocy innych państw, groziłoby to efektem domina, gdyż inne kraje takie jak Włochy, Hiszpania, Portugalia mogłyby pójść w jej ślady. Bankierzy z Londynu nazwali te kraje PIGS (Portugal, Italy, Greece, Spain). Wyższy koszt zadłużania się tych krajów i obsługi długu mógłby zagrozić stabilności całej strefy euro. Kraje te są położone na południu Europy i cierpią na chroniczny brak dyscypliny fiskalnej, wysokie bezrobocie i niską konkurencyjność, a więc i mniejszą zdolnością tych gospodarek do osiągania wpływów podatkowych, borykają się z szybkim wzrostem deficytu fiskalnego i głębokim spadkiem koniunktury. Państwa te odpowiadają za 15 % PKB w strefie euro. Zeszłoroczne deficyty w Hiszpanii i Portugalii sięgnęły odpowiednio 9,3 i 11,4 % PKB.

Katastrofa Grecji mogłaby wywołać spadek popytu inwestorów na obligacje Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Odcięte od zewnętrznych źródeł finansowania i możliwości obsługi zadłużenia zostałyby skazane na niewypłacalność, co doprowadziłoby do rozpadu strefy euro. Bankructwo któregokolwiek ze wspomnianych krajów miałoby poważne konsekwencje dla banków pozostałych członków eurolandu, którzy wcześniej kupowali wysoko oprocentowane greckie papiery skarbowe.

Wyprzedaż wysp?

W marcu zeszłego roku niemieccy politycy i media poradzili Grekom, aby wystawili na sprzedaż część swoich wysp, ratując się w ten sposób przed bankructwem. Według nich grecki budżet mogłaby podreperować masowa wyprzedaż bezludnych wysp Morza Egejskiego. Na 3054 greckich wysp zamieszkanych jest tylko 87. Wiele z nich jest od dawna w prywatnych rękach i nie ma żadnych problemów z ich nabyciem

Potencjalny numer jeden :)

Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

W dyskursie medialnym i politycznym na temat stosunków polsko-niemieckich dominują od kilku lat tematy, które można wspólnie zakwalifikować do przedziału realnych lub urojonych problemów i potencjalnych zadrażnień pomiędzy obydwoma krajami. Zjawisko to wiąże się, zapewne nie tylko czasowo, z pojawieniem się w polskiej debacie publicznej hasła budowy IV RP.

Nie należy przy tym czynić zarzutu np. mediom, że nie wracają nazbyt często do niewątpliwych zasług Niemiec wobec Polski, w postaci pomocy na jej drodze do integracji ze strukturami politycznymi świata zachodniego, NATO i Unią Europejską. Zasług, które wynikają ze stałego zaangażowania i „promocji” polskiej kandydatury do tych instytucji, od spotkania w Krzyżowej począwszy, na ostatnich godzinach negocjacji przedakcesyjnych w Kopenhadze skończywszy. Od wstąpienia do UE w 2004 roku w istocie decydentów i opinie publiczne po obu stronach granicy mają prawo zajmować kwestie związane z przyszłością współpracy, a jak podkreślają sami Niemcy w swoim dyplomatycznym dyskursie na temat Polski, nasz kraj jest od niemal siedmiu lat pełnoprawnym członkiem i partnerem w Unii Europejskiej. Wejście na tę wspólną płaszczyznę zakończyło więc pewien etap w dwustronnych kontaktach, skończyła się rola Niemiec jako „adwokata” Polski względem mniej entuzjastycznie spoglądających na owo wschodnie rozszerzenie Unii partnerów. Proces nowej definicji tego partnerstwa napotkał jednak na pewne przeszkody, których być może nie dostrzeżono w atmosferze europejskiej euforii lat 2002-2004.

Duży wysiłek

Zetknięcie się dominującego w Berlinie pragmatyzmu z idealizmem Warszawy spowodowało, być może nieuniknione, zgrzyty, na których skupiła się uwaga mediów. Szkoda, że rzadko wspominają one o innym wymiarze stosunków polsko-niemieckich, bardziej lokalnym, ale nie mniej konkretnym dla zwyczajnych obywateli. Szereg przedsięwzięć pokazuje trwający nadal, bardzo duży dyplomatyczny i instytucjonalny wysiłek Niemiec na rzecz dalszej poprawy stosunków z Polską. Spod utartych formułek o doskonałym stanie dwustronnych stosunków wyłania się głęboko zakodowana w niemieckiej klasie politycznej i społecznych elitach potrzeba, aby zmienić, jeszcze udoskonalić rzeczywistość, którą obrazowała zawarta w 1991 roku umowa o „dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Nie było w jej tekście mowy o przyjaźni, ponieważ stan emocji i postrzeganie zachodniego sąsiada 20 lat temu w Polsce raczej na tak odważną deklarację nie pozwalało. 20 lat później właśnie polska przyjaźń jawi się jako rzeczywista potrzeba Niemców. Naturalnie w dużej mierze wynika to nadal ze świadomości historycznej winy i czysto ludzkiej potrzeby katharsis. Ale z punktu widzenia wielu nowych pokoleń, które przyszły na świat w ostatnich trzech-pięciu dziesięcioleciach, jest to potrzeba zorientowana przede wszystkim na przyszłość, oparta na trzeźwym i praktycznym spojrzeniu na świat i woli jak najlepszego urządzenia tej części świata, które może nastąpić tylko wspólnymi siłami.

Z tego punktu widzenia należy spojrzeć na następujące fakty. Polskie gminy, miasta i powiaty zawarły najwięcej partnerstw z odpowiednikami w Niemczech. Jeśli nie liczyć Francji, w której chyba każda niemiecka gmina znalazła swojego partnera pewnie około 50 lat temu, także dla Niemiec liczba partnerstw samorządowych z Polską jest największa, mimo iż proces ten na serio można było uruchomić dopiero po 1989 roku. W roku 2009 miało miejsce około 900 projektów współpracy na poziomie szkół wyższych, za Odrą studiuje 12 000 polskich studentów. W ramach Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży w rozmaitych programach wzięły udział ponad dwa miliony ludzi. Niemiecka Wspólnota Badawcza DFG intensywnie rozwija działalność w Polsce, czego wyrazem jest przyznawana co dwa lata Nagroda Kopernika dla jednego polskiego i jednego niemieckiego naukowca za zasługi dla rozwoju obustronnej współpracy naukowo-uniwersyteckiej. We Frankfurcie nad Odrą działa Uniwersytet Europejski Viadrina. Obieranie Warszawy za pierwszy cel oficjalnych wizyt zagranicznych po wyborze stało się zwyczajem w przypadku prezydentów federalnych Niemiec, również obecny minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle z FDP odwiedził Polskę natychmiast po zaprzysiężeniu w październiku 2009 roku. Wszystkie te działania są wyrazem pragnienia ugruntowania bardzo bliskich relacji z Polską. Znana jest koncepcja budowy tej przyjaźni na wzór pojednania niemiecko-francuskiego. Jednak w przypadku Polski nie można na razie mówić o podobnym do Francji potencjale ekonomicznym czy politycznym. Dlatego warto zaznaczyć, że poziom sympatii demonstrowanej ze strony Niemiec wobec Polski wydaje się ponadproporcjonalny względem interesów, które kraj ten może tutaj zrealizować.

Celem tego tekstu nie jest próba przekonania kogokolwiek, że Polska w stosunkach zagranicznych powinna „postawić na Niemcy”. Dyplomacja i kształtowanie przyszłości europejskiej to nie wyścig konny czy igrzyska olimpijskie. Jak każdy inny kraj, Polska powinna rozwijać wielostronne, owocne stosunki z jak największą liczbą państw świata. Z każdym krajem Europy powinna znaleźć płaszczyznę szczególnych stosunków, unikatowych z punktu widzenia partnera, pogłębiać przyjaźnie i zażyłości. Tekst ten nie służy także temu, aby namawiać do odwrócenia obecnej polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni. Nie ma takiej potrzeby, jako że co najmniej od 2007 roku jest ona może mało odkrywcza, ale rozsądna i poukładana. Zamysł polega na tym, abyśmy w Polsce chętniej dostrzegali wszystkie te niemieckie wysiłki, dobrą wolę i sympatię (owszem, trochę podszytą pobłażliwością), a może przede wszystkim ich zmieszanie i zakłopotanie za każdym razem, gdy pojawia się groźba jakiegoś nieporozumienia albo sporu. I usilną determinację (poza kilkoma wyjątkami), aby sytuacjom takim przeciwdziałać i jak najszybciej usuwać ich skutki. Warto w kontekście postępowania naszego zachodniego sąsiada wobec nas od 22 lat (a w zasadzie, uwzględniając specyfikę wcześniejszych uwarunkowań, nawet dłużej) zadać sobie następujące pytanie: Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

Lekcje historii

Wymagałoby to pewnie dokończenia swoistego mentalnościowego procesu, który trwa w naszych głowach od kilkunastu z górą lat, co dobitnie pokazuje spadający na łeb na szyję odsetek Polek i Polaków skłonnych uznać Niemcy za źródło potencjalnego (rozumianego na kilka sposobów, przecież nie tylko militarnie) zagrożenia dla Polski, a także coraz mniejsza liczba osób deklarujących niechęć wobec narodu niemieckiego. Pokochaliśmy Steffena Möllera, wielu polubiło Angelę Merkel. Ale proces nie jest dokończony. Doświadczenie historyczne nadal tworzy, często wręcz na poziomie podświadomości, pewną barierę. Pomimo tego, że nie ma ani dziś, ani w dającej się jakoś prognozować przyszłości 30-50 lat, żadnych przesłanek do obaw, że demony przeszłości, w rozumieniu wszystkiego tego, co określa się jako nacjonalizm, ksenofobię i szowinizm, mogłyby się rozbudzić w Niemczech i przybrać ostrze antypolskie, pewna doza niepewności względem przyszłości pozostaje. Nadal daje się ją odczuć, nie tylko w kręgach na zawsze uwięzionych na własne życzenie w świecie tego rodzaju obsesji. Polska jest krajem, który raz po razie doświadczał politycznych i militarnych ciosów z rąk sąsiadów i dlatego podejście charakteryzujące się ograniczoną ufnością w intencje innych podmiotów (w zasadzie wszystkich, nie tylko Niemiec i Rosji) jest stałym czynnikiem w procesie decyzyjnym polskich elit. Jak słusznie zauważa Alexander Plahr w tym numerze „Liberté”!, Polsce nie wystarcza to, że partner nie ma zupełnie żadnego zamiaru robić nam krzywdę, dla pewności wolimy, aby – najlepiej sam – pozbawił się środków, możliwości uczynienia tego.

Dla tego „defektu” (który jednak okaże się atutem, gdyby jednak coś… gdzieś… kiedyś…) zwłaszcza Niemcy powinni wykazać zrozumienie. Dlatego, bardziej niż przez wzgląd na samo meritum, ich postawa w kwestii budowy gazociągu Nord Stream wywołała rozczarowanie. Z drugiej strony jednak, odpowiedzialni i rozsądni liderzy polskiej opinii publicznej powinni także jasno stwierdzić, tak aby na tak bezsensowną dyskusję nie tracono już tutaj czasu, że nie ma w Niemczech warunków dla odrodzenia się postaw nacjonalistycznie antypolskich. Przebudowa niemieckiej mentalności w latach 1960-1990 była tak głęboka, że powrót do przeszłości jest wykluczony. Mogą nastąpić jedynie inne, nowe, niekorzystne zjawiska, jak rozbudzenie niechęci skierowanej wobec imigrantów wywodzących się spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego. To jednak problem neutralny dla stosunków polsko-niemieckich, dotyczący poza tym całej Europy zachodniej, a Niemiec wręcz w mniejszym stopniu aniżeli Francji, Holandii czy Danii. Analizując przyczyny naszej rezerwy i nieufności w 2011 roku, warto spojrzeć w lustro i otwarcie spytać się, ile w tym naprawdę jest jeszcze roztropnej zapobiegliwości, a ile rozedrgania opisywanego w podręcznikach wiktymologii.

Przeszkoda historyczna dla rozwoju stosunków polsko-niemieckich zmaterializowała się w ubiegłej dekadzie w postaci działalności środowiska niemieckich wysiedleńców z terenów Polski, które znalazły się w naszych granicach za sprawą polityki ZSRR. W tym kontekście trzeba na początku podkreślić, że jest to bardzo zróżnicowane środowisko. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że bardzo liczne są przypadki działaczy, także należących do Związku Wypędzonych BdV, którzy angażują się w polsko-niemiecki proces pojednania i budowy przyjaźni na poziomie lokalnym. W dawnych miejscach zamieszkania swoich rodzin składają wizyty, nawiązują kontakty ze społeczeństwem obywatelskim, wspomagają proces powstawania partnerstw samorządowych i angażują czas i pieniądze w działalność charytatywną. Natomiast inna część tego środowiska, malejąca, ale nadal obecna w debacie, przyjmuje postawy przeciwstawne, cierpi na „chorobę” rewanżyzmu. Do ich wiadomości zależności przyczynowo-skutkowe, leżące u podstaw wysiedleń, także dotarły, ale udają, że ich nie rozumieją. Skrajne środowiska polityczne istnieją w każdym kraju i póki pozostają marginesem, nie powinno się im dodawać sił i czynić z nich element składowy procesów na poziomie państw i narodów. Marginalność tzw. Powiernictwa Pruskiego potwierdziło sądowe rozstrzygnięcie w sprawie jego pozwów o restytucję mienia. Orzeczenie to było przewidywane przez szereg autorytetów prawniczych od samego początku, co jednak nie powstrzymało niektórych uczestników debaty przed nagłośnieniem tej inicjatywy i uczynieniem poważnego problemu ze zjawiska niepoważnego. Podobny problem pojawił się i przeszedł do historii także w Polsce. U nas skrajnie prawicowa partia, poza tym, że skrajnie antyeuropejska i homofobiczna także w neoendeckim duchu antyniemiecka, dotarła nawet do ław rządowych, a jej lider został dopuszczony na newralgiczne stanowisko ministra edukacji.

Polska i jej rząd ma ograniczony wpływ na to, w jaki sposób skrajne środowiska w Niemczech zechcą upamiętnić wysiedlenia. Dzięki wsparciu w zasadzie wszystkich sił politycznych w Berlinie uzyskaliśmy prawo głosu w debacie o formule oficjalnego upamiętnienia. Jednak prywatne inicjatywy tych ludzi pozostają poza wpływem polskich oczekiwań. Nie one są jednak ważne z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. W tym kontekście ważną kwestią jest mądre kształtowanie procesów edukacyjnych w Niemczech. Ważne jest, aby pokolenia urodzone już wiele lat po 1945 roku poznały uczciwą, prawdziwą i opartą na liberalno-demokratycznych wartościach interpretację historii. Ta zaś nie pozostawia żadnych niedomówień. Tutaj istotne są prace nad wspólnym, polsko-niemieckim podręcznikiem historii, który miałby być realnie użytkowanym narzędziem pedagogicznym, a nie tylko wydarzeniem dyplomatyczno-medialnym. Edukacja jest kluczowa, ponieważ w Niemczech dorasta już trzecie, jeśli nie czwarte pokolenie, które nie ma powodu odczuwać osobistej winy za narodowy socjalizm i drugie, które rzeczywiście odrzuca ewentualną sugestię, że jakąś winę ponosi. W następnych dekadach będzie następował dodatkowo, naturalny wszędzie na świecie, proces „schładzania” żałoby po ofiarach zbrodni wojny i totalitaryzmu. Pokolenia przemijają, za jakiś czas nie będzie na świecie nikogo z generacji dzieci sprawców. We Francji żywa jest ciągle pamięć ofiar pierwszej wojny światowej, ale rany z roku 1870 to już na chłodno analizowana historia. Pomimo skali zdarzeń, także i wydarzenia drugiej wojny światowej uzyskają kiedyś taki status – w roku 2080, a może 2100? To jeszcze daleko, jednak długofalowa myśl o budowaniu wspólnej przyszłości w Europie zakłada pamięć o tym, dlaczego jesteśmy razem. Lekcje historii pokazujące konsekwencje bycia osobno najlepiej się do tego nadają. Teraz, gdy emocji jest jeszcze dużo, a naoczni świadkowie są wśród nas, jest najlepszy czas na opracowanie dobrej metody nauczania młodych Niemców o tym okresie w historii, już bez wzbudzania w nich poczucia winy i obciążania ich sumienia, ale celem podtrzymania wiedzy i przyjętych w dzisiejszym świecie poglądów na temat wojny, dyktatury, nacjonalizmu, zniewolenia i ich konsekwencji. Być może nie jest to najgorszy temat dla odnowienia tradycji prac w formule trójkąta weimarskiego.

Szersza perspektywa

Obecność dwóch państw trzecich jako czynników wpływających na relacje polsko-niemieckie jest także istotna. Pierwszym jest naturalnie Rosja, co do której Niemcy przyjmują postawę czysto pragmatyczną, zaś Polska przeciwnie. Stosunki polsko-rosyjskie to skomplikowana materia, która będzie się nadal komplikować. Tutaj można jedynie podjąć kwestię ich wpływu na relację Polski i Niemiec. Pragmatyczne podejście Niemiec, kraju, którego największym atutem jest gospodarka, a konkretnie rozwój technologiczny i siła eksportowa, do Rosji jako wyśmienitego partnera biznesowego, należy przyjąć do wiadomości. W imię ideałów czy demokracji w Gruzji, niemiecka opinia publiczna nie jest skłonna do pozbawienia swojej gospodarki ważnego impulsu rozwojowego i do zaryzykowania kryzysu ekonomicznego na dużą skalę. Podejście Niemiec ma zalety (historia uczy, że im większy poziom powiązań handlowych, tym mniejsze prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego; poza tym na handlu z Rosją wymiernie korzysta gospodarka całej Europy) i wady (uwzględnienie oczekiwań Rosji oznacza pożegnanie się z myślą o otwartych drzwiach do NATO dla wszystkich krajów, które spełnią wymagania i wyrażą taką wolę). Z Rosją, taką jaką ona jest, trzeba będzie żyć. Niemcy przyjmują do wiadomości własne (całego Zachodu) ograniczenia w zakresie możliwości wywierania politycznego wpływu na Rosję. Te ograniczenia, po wygranej „zimnej wojnie”, trzeba będzie coraz bardziej do wiadomości przyjmować, gdyż z każdą kolejną dekadą środki Zachodu będą coraz szczuplejsze. Niestety.

Warto, być może (jako wieloletni zwolennik „stanowczej” polityki wobec Rosji sam nie jestem do tego całkowicie przekonany), część pragmatyzmu Niemców zaadaptować także i w Polsce. Dwie refleksje warto przyjąć. Po pierwsze, chcemy wolności i demokracji na wschód od naszych granic, aby czuć się bezpieczniej. Najlepiej by było, gdyby demokratyczna była po prostu sama Rosja. Ale czy to rozwiązałoby wszystkie nasze problemy wynikające z jej sąsiedztwa? Wątpliwe. Albo byłaby to nowa wersja słabej, sypiącej się Rosji demokratycznej lat Borysa Jelcyna, która nie przetrwałaby długo, a w międzyczasie spowodowała wzrost zagrożenia zorganizowaną przestępczością i terroryzmem, albo byłaby to nowoczesna, demokratyczna Rosja, nie mniej pewna siebie, asertywna i stanowcza od dzisiejszej Rosji autorytarnej. Rządzona skutecznie przez Kasjanowa, Kasparowa, Chodorkowskiego czy nawet Jawlińskiego, Rosja tak samo korzystałaby na arenie międzynarodowej ze swoich gospodarczych atutów, tak samo chętnie układałaby polityczne puzzle w małych, słabych, sąsiednich krajach, choćby w imię własnego bezpieczeństwa (czyż nie bawią się w to od ponad półwiecza ultrademokratyczne Stany Zjednoczone?). Taka Rosja byłaby także twardym partnerem i zupełnej pewności dostaw surowców energetycznych, np. w wypadku konfliktu interesów, Polska także mogłaby przy niej nie mieć. W końcu, demokratyczna Rosja zapewne zachowałaby państwową własność koncernów w branżach strategicznych, co od czasu wdrożenia w Polsce strategii „narodowych championów” chyba także nasz rząd doskonale rozumie.

Po drugie, na ile prawdopodobne jest tak naprawdę dziś zagrożenie militarnego ataku Rosji na Polskę? Strategia ograniczonej ufności karze rzec: prawie zero. Może istnieje jakaś możliwość eskalacji zakończonej „incydentem” czy prowokacją. Nietrudno jednak dostrzec, że właśnie dalsze zbliżenie z Niemcami dodatkowo redukuje to minimalne zagrożenie. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i handlowym, gdzie Niemcy będą uczestniczyć w unijnym systemie „solidarności energetycznej”. Także w geopolitycznym wymiarze, gdzie pomiędzy Niemcami a Rosją występuje dziś współuzależnienie technologiczno-surowcowe, nie opłacałoby się Moskwie eskalować konfliktu z najbliższym przyjacielem głównego partnera handlowego i „konia”, na którego postawiła w planowanym procesie modernizacji infrastrukturalnej kraju.

Stany Zjednoczone to drugi z krajów trzecich, o znaczącym wpływie na relacje Polski i Niemiec. Tak jak od Niemców życzylibyśmy sobie większej ostrożności w kontaktach handlowych z Rosją, tak Niemcy od nas życzyliby sobie w latach 2002-2009 większej woli konsultacji naszych kontaktów politycznych z USA na forum ogólnoeuropejskim. W moim przekonaniu, z dobrego powodu. Tak jak trudno przyjąć krytykę z Berlina pod adresem polskiej ostrożności, a nawet przewrażliwienia wobec Rosji, tak zupełnie zrozumiała jest dezaprobata wobec bezkrytycyzmu, z jakim polskie elity polityczne wsparły, niezgodną pod wieloma aspektami z wartościami UE, ryzykowną politykę amerykańskich neokonserwatystów. Dziś, gdy skutki, jak i „cała prawda” o biznesowych przyczynach wyprawy na Irak jest znana, warto byłoby przyznać, że udział w niej był błędem.

Numer 1

Te cztery bariery trzeba przezwyciężać. Wpływ USA, za sprawą nowej, powszechnie akceptowanej w Europie przez wszystkich partnerów polityki zagranicznej prezydenta Baracka Obamy, jak i powoli wyczerpujący się problem politycznej postawy wysiedleńców (duża zasługa wicekanclerza Westerwelle, który powstrzymał ambicje szefowej BdV) będą odgrywać już mniejszą rolę. Problem oporów wynikających z historii będzie stopniowo słabnąć, w tempie typowym dla procesów socjologicznych. Najbardziej paląca kwestia Rosji natomiast powinna skłaniać do zbliżenia Polski do Niemiec, wzrost zaufania do i ze strony Berlina da nam bowiem większy wgląd i transparentność jego ekonomicznych relacji z Moskwą, a także, potencjalnie, może przyczynić się do redukcji naszych sporów ze wschodnim sąsiadem w dłuższej perspektywie 8-10 lat.

Niemcy mogą i powinny zostać przez nas uznane za partnera i przyjaciela numer 1 na arenie międzynarodowej. W kontekście wspólnego projektu europejskiego należy zachować świadomość, że Niemcy posiadają tutaj określone, własne interesy, a Unia służy im do dodatkowego zwiększania potencjału gospodarczego. Ważnym narzędziem ich polityki jest euro i budżet UE. W obydwu tych przypadkach jednak najbliższe lata wydają się być czasem szczególnie łatwego formułowania wspólnych interesów. Pomimo iż Niemcy są największym płatnikiem do budżetu Unii, w mniejszym stopniu na szczycie swojej listy priorytetów umieszczają cięcia jego wolumenu, o czym bardzo głośno mówi Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja. Także w zakresie dystrybucji tych środków Niemcy będą w debacie o następnej perspektywie budżetowej do pozyskania jako adwokat hojnego obdzielenia funduszy strukturalnych, a nawet wspólnej polityki rolnej. Z drugiej strony, Polska powinna chętnie wesprzeć Niemcy w debacie o przyszłym kształcie strefy euro. Znów, pójście drogą rygorów fiskalno-zadłużeniowych jest dla kraju o dość solidnych finansach, jak Polska, lepsze niż preferowane przez Francję „euroobligacje”, które spowodowałyby wyższe koszty obsługi długu publicznego i w Niemczech, i w Polsce.

W sprzyjających warunkach sprawowania władzy w Niemczech przez FDP i CDU/CSU, zaś w Polsce przez PO, warto więc podjąć wyzwanie silniejszego związania się Polski z Niemcami. Zawierałoby to w sobie doktrynę popierania przez Polskę Niemiec (i odwrotnie) w ramach UE. Naturalnie różnice interesów będą występować i w żadnym wypadku nie może chodzić o wyłączanie krytycznego myślenia. Jednak można by uzgodnić zasadę prowadzenia a priori dwustronnych konsultacji każdorazowo, gdy pojawią się różnice preferencji pomiędzy Warszawą a Berlinem, zaś przy ich braku – automatyczne wzajemne poparcie.

Niemców i Polaków różni podejście do instytucji państwa. Jesteśmy w większym stopniu romantykami i chętnie stosowalibyśmy więcej idealizmu i pryncypialności w dyplomacji. Zresztą, bliska współpraca może zaowocować nie tylko podniesieniem się polskiego poziomu pragmatyzmu, ale i niemieckiego poziomu aksjologicznej stanowczości. Większa otwartość Polski na rozwiązania budzące dotąd, nie zawsze uzasadnione, obawy może pociągnąć za sobą pewne przesunięcie przez Niemcy czerwonej linii, za którą z przyczyn etycznych wygłoszą swoje non possumus. Polakowi i Niemcowi, pomimo wszystkich stereotypów, łatwo jest się ze sobą zaprzyjaźnić, bo kulturowo mają zaskakująco wiele cech wspólnych. W imię tego i własnej przyszłości, warto pójść w tym kierunku.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat ideologicznej ewolucji zachodnioeuropejskich partii liberalnych. Ostatni przewodniczący Unii Wolności w Gdańsku (2005 r.), do 2009 roku działacz Partii Demokratycznej. Pracownik referatu kultury w Konsulacie Generalnym RFN w Gdańsku.

Miejsce UE w Nowej Geopolityce :)

Odpowiedź na pytanie, czy Unia powinna koncentrować się na integracji i harmonizacji kolejnych obszarów państwowej aktywności, czy też na włączaniu do europejskiego projektu jak największej liczby nowych krajów, jest w oczywisty sposób uzależniona od tego, jak definiuje się jej pożądaną ostateczną formę.

Konsekwentnie i skutecznie realizowane pogłębianie integracji, obejmujące coraz to nowe obszary, jest w gruncie rzeczy tożsame z paneuropejskim programem stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy i przekształcenia Unii w państwo federalne. Poszerzenie pozostaje zaś w ścisłym związku z uniwersalistycznym programem budowy światowego systemu pokojowej współpracy suwerennych państw. W głównym nurcie dyskusji – w którym nie mieszczą się ani radykalne wezwania do demontażu „totalitarnej” UE, ani emocjonalne ostrzeżenia przed islamskim zagrożeniem – żadna z opcji nie jest atakowana wprost, widać jednak wyraźnie, że paneuropejscy zwolennicy pogłębionej integracji nie wspierają działań mających doprowadzić do kolejnego rozszerzenia Unii, a uniwersaliści (którzy postrzegają UE jako forum stricte międzynarodowej współpracy) nie wykazują entuzjazmu dla projektów wzmocnienia kompetencji wspólnotowych instytucji. Obie strony, niepewne swoich szans na zwycięstwo w otwartej konfrontacji, skłonne są do ustępstw i kompromisów, w wyniku których Unia na przemian poszerza się i pogłębia, coraz bardziej komplikując swoją obecną strukturę i, być może, uniemożliwiając wybór któregokolwiek z koherentnych scenariuszy w przyszłości.

W broszurze „Stany Zjednoczone Europy” były belgijski premier Guy Verhofstadt – bodajże jedyny z europejskich polityków, który poważnie potraktował wezwania Komisji Europejskiej do wykorzystania kilkunastu miesięcy po referendalnym fiasku Traktatu Konstytucujnego na przemyślenia i refleksje – stwierdza, że głównymi wyzwaniami socjoekonomicznymi, którym Europa powinna stawić czoła są globalizacja i starzenie się ludności. Innymi zadaniami stojącymi według Verhofstadta przed europejską federacją są: promocja badań naukowych, rozwój transeuropejskich sieci informacyjnych oraz stworzenie wspólnego obszaru sprawiedliwości i bezpieczeństwa umożliwiającego skuteczniejszą walkę z przestępczością. Co najbardziej istotne, „należy wreszcie utworzyć połączone siły zbrojne oraz prowadzić politykę zagraniczną, dzięki której Europa przemówi jednym głosem.”

Doprecyzowując swoje postulaty Verhofstadt opowiada się za wyznaczeniem pasm konwergencji, które wyznaczałyby minimalne i maksymalne poziomy opodatkowania, czasu pracy czy zabezpieczeń społecznych, i stopniowo wypełniałyby lukę, jaka wytworzyła się po powstaniu unii walutowej, w wyniku której doszło do rozdzielenia tradycyjnie skoordynowanych polityk monetarnej, fiskalnej i społecznej. Dodatkowym działaniem, które zdaniem Verhofstadta mogłoby przyczynić się do zwiększenia konkurencyjności europejskiej gospodarki nie powodując równocześnie ograniczenia jej pro-społecznego charakteru, jest zwiększenie udziału podatków pośrednich w finansowaniu publicznych budżetów. Podwyższenie VAT oraz wprowadzenie dodatkowych „ekologicznych” i „konsumpcyjnych” podatków dałoby także szansę wyzwolenia się z coraz trudniejszych negocjacji nad wspólnym budżetem Unii, które zmierzają do martwego punktu w sytuacji, w której każde państwo członkowskie żądać będzie, by transfery z tegoż budżetu pokrywały całość dokonanych przez nie doń wpłat. Postulując ustanowienie całkowitej autonomii budżetowej UE, Verhofstadt dostrzega również jej potencjalne psychologiczne oddziaływanie. Powołując się na przykład amerykański, gdzie normą jest podawanie na paragonach sklepowych tego, kto i w jakim wymiarze zbiera obciążające zakup danego produktu podatki, przekonuje, że zastosowanie tej samej praktyki w Europie pokazałoby „jak mały jest budżet Unii Europejskiej w porównaniu z budżetami państw członkowskich.”

Odnosząc się do szans zjednoczonej Europy w konkurencji z innymi głównymi ośrodkami światowej gospodarki, belgijski polityk podkreśla wagę rozwoju technologicznego i przekonuje, że problemem nie jest brak kreatywności, lecz niewspółmiernie niskie w porównaniu z USA i Japonią nakłady finansowe na innowacje i ochronę własności intelektualnej. Odnosząc się do przestępczości, która „spędza sen z powiek obywatelom Unii Europejskiej”, Verhofstadt proponuje przekształcenie Europolu w unijne biuro śledcze, a Eurojustu w unijną prokuraturę. Przekonuje również, że „aby zapobiec sytuacjom, w których osoby starające się o azyl usiłują . spróbować szczęścia w innym kraju, dobrze byłoby wprowadzić jednolitą unijną politykę imigracyjną i wspólne służby.”

Ostatnie dwa z pięciu zadań, jakie były belgijski premier stawia przed „nową Unią Europejską”, to powołanie wspólnej armii i dyplomacji. Pełną kontrolę nad tą ostatnią powinien sprawować unijny minister spraw zagranicznych, zdolny „rozmawiać jak równy z równym ze swoimi partnerami ze Stanów Zjednoczonych, Rosji i Chin” i mający uprawnienia do podejmowania wiążących decyzji oraz inicjowania działań. Połączenie służb dyplomatycznych poszczególnych państw członkowskich w jednolity unijny korpus usprawniłoby zdaniem Verhofstadta przepływ informacji i umożliwiło znaczące oszczędności. Oczywiście, „unijna polityka zagraniczna będzie wiarygodna tylko wtedy, gdy powstaną unijne siły obronne . w których skład wejdą siły udostępnione przez państwa członkowskie. . Można by ich użyć dla celów ewakuacji, operacji przywracania i utrzymywania pokoju, a w określonych przypadkach nawet prewencyjnie.”

Podsumujmy – stopniowa harmonizacja systemów zabezpieczeń społecznych oraz opodatkowania, aktywna wspólnotowa polityka naukowa i przemysłowa, powołanie unijnej policji, prokuratury, służby imigracyjnej, dyplomacji i armii – tytuł książki Verhofstadta nie jest chwytem marketingowym, rzeczywiście chodzi w niej o stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy.

Przedstawiony przez Verhofstadta scenariusz pogłębienia integracji znajduje odbicie między innymi w zaproponowanej w roku 2004 przez ówczesnego szefa Komisji Europejskiej Romano Prodiego reformie unijnego budżetu. Celem Prodiego było takie ukierunkowanie wydatków, by wspomóc Strategię Lizbońską, która przed rokiem 2010 miała uczynić UE „najnowocześniejszą, opartą na wiedzy i najbardziej konkurencyjną gospodarką świata”. Na realizację Strategii Lizbońskiej przewodniczący KE proponował przeznaczyć 48 proc. budżetu, na Wspólną Politykę Rolną oraz konserwację zasobów naturalnych – 36 proc., a na politykę zagraniczną (zapisaną pod hasłem „UE jako globalny partner”) – 10 proc. Propozycje Prodiego nie były rewolucyjne (nie obejmowały ani zwiększenia budżetu, ani wprowadzenia bezpośrednich źródeł finansowania) i właśnie dlatego można uznać je za paneuropejski plan minimum, wytyczne kierunku w jakim powinna zmierzać Unia – zwiększać konkurencyjność własnej gospodarki i technologii wobec USA i Japonii oraz w bardziej asertywny sposób podkreślać swoją obecność na arenie międzynarodowej.

Również w raporcie „Świat w roku 2025. Jakie działania powinna podjąć Unia Europejska” przygotowanym w trakcie dwóch kolejnych spotkań European Ideas Network, której zadaniem jest opracowywanie programu działania Europejskiej Partii Ludowej, pojawiają się te same motywy. „UE powinna w mniejszym stopniu koncentrować się na rozszerzeniu granic na wschód – czytamy – należy wyznaczyć dziś granice Unii i uzgodnić dłuższy okres przeznaczony na wzmocnienie wewnętrznej spójności Unii.” Zadaniami, które w opinii chadeków powinny być traktowane przez Unię priorytetowo, są poprawienie stanu europejskiej oświaty, opracowanie bardziej selektywnej
polityki imigracyjnej, walka z międzynarodowym islamistycznym terroryzmem, zapewnienie większej niezależności energetycznej Europy od Rosji i Bliskiego Wschodu, m.in. przez odbudowę społecznej zgody na wykorzystanie energii jądrowej, ochrona środowiska naturalnego.

W odróżnieniu od liberała Verhofstadta, którego partia VLD wchodzi w skład ALDE – najbardziej paneuropejsko nastawionej „rodziny” europejskich partii politycznych, chrześcijańscy demokraci poświęcają w swoim raporcie stosunkowo mało uwagi kwestiom polityki zagranicznej i obronnej. W dużym stopniu wynika to z faktu, że uważają oni USA – połączone ze Starym Kontynentem zarówno interesami, jak i ideami – za godnego zaufania gwaranta europejskiego bezpieczeństwa. Jest to przekonanie bez wątpienia mocno zakorzenione w historii, lecz niekoniecznie dostosowane do tego, w jaki sposób postrzegają i traktują dziś UE amerykańscy politycy.

Richard Perle i David Frum, wpływowi autorzy neokonserwatywnego programu politycznego realizowanego przez prezydenta Busha, stanowią przykład dość skrajny, lecz dzięki temu wyrazisty. W książce „An End to Evil” stwierdzają oni wprost, że „ściślej zintegrowana Europa niekoniecznie leży w amerykańskim interesie” i przekonują, że USA powinny aktywnie wspierać wewnątrzeuropejską opozycję wobec „francuskiej ambicji przekształcenia Unii Europejskiej w antyamerykańską przeciwwagę” oraz w bardziej stanowczy sposób reagować na francuskie tendencje emancypacyjne. „Podczas gdy pogorszenie stosunków francusko-amerykańskich jest szkodliwe zarówno dla Francji jak i Stanów Zjednoczonych, o wiele gorsze byłoby stanie się bierną ofiarą wrogiej francuskiej dyplomacji, jak miało to miejsce w przypadku Iraku, lub zgoda na to, by Unia Europejska przekształciła się w nieprzyjazne mocarstwo” – piszą. Tezy Fruma i Perlego są jednoznaczne zarówno w kwestii amerykańskiego nastawienia wobec perspektyw usamodzielnienia się UE, jak też sposobów, którymi Ameryka może zapobiec europejskiej emancypacji: „musimy zrobić wszystko co w naszej mocy – piszą – by utrzymać strategiczną niezależność naszego brytyjskiego sojusznika od Europy.” (I, w domyśle, utrzymać brytyjską zależność od USA, eufemistycznie określaną mianem „stosunków specjalnych”.)

Podstaw dla antyeuropejskiej postawy wpływowego prawicowego publicysty i byłego podsekretarza obrony szukać należy w uchwalonej w roku 2002 amerykańskiej strategii bezpieczeństwa narodowego, która za główny cel amerykańskiej polityki uznaje utrzymanie militarnej przewagi wobec wszystkich innych państw oraz ich potencjalnych koalicji. Każdy, kto zwiększa własne zdolności militarne, stwarza, według autorów strategii, potencjalne zagrożenie dla USA i powinien być traktowany jako możliwy nieprzyjaciel. To, czy dany kraj jest demokratyczny i wyznaje te same co Ameryka ideały, albo nawet stricte realistyczna zbieżność długofalowych interesów, nie jest w ogóle brane pod uwagę. Zgodnie z poglądami republikańskich strategów, „Francja i Arabia Saudyjska powinny być traktowane jako adwersarze, a nie sprzymierzeńcy w wojnie przeciw terrorowi.”

Analizując fenomen narastającego amerykańskiego nacjonalizmu – którego przedstawicielami są między innymi Frum i Perle – brytyjski politolog Anatol Lieven przytacza jednak przykłady użycia amerykańskiej siły w sposób nie dający się obronić na gruncie uniwersalizmu oraz opisuje wpływy irracjonalnej ideologii skrajnej religijnej prawicy na politykę zagraniczną realizowaną przez Stany Zjednoczone w ostatnich dekadach. Stawia to w nowym świetle projektowaną wspólną europejską politykę zagraniczną i ukazuje możliwe problemy, jakie jej wdrażanie może napotkać. Europa była tradycyjnie jednym z tych obszarów, które chętnie podporządkowały się amerykańskiej hegemonii z podanych przez Lievena powodów – kulturowej bliskości (w latach 50. i 60. pisano wręcz o północnoatlatyckiej wspólnocie wartości) oraz poczucia zagrożenia, jakie budził zarówno Związek Sowiecki, jak i, przynajmniej w pierwszych latach po II wojnie światowej, bliżsi europejscy sąsiedzi. Ogłoszona przez republikańską administrację „wojna z terrorem” zmieniła tę sytuację. Według Europejczyków, dwa lata po jej rozpoczęciu to Stany Zjednoczone i sprzymierzony z nimi Izrael stanowiły największe zagrożenie dla światowego pokoju. Opinie polityków na ten temat były mniej radykalne, ale trudno uważać, by plany pogłębienia integracji w obszarze WPZiB powstawały w zupełnym oderwaniu od amerykańskiej strategii z roku 2002. Europa nie ma powodów by uważać USA za zagrożenie, ale powinna dbać o zachowanie – czy raczej odzyskanie – własnej podmiotowości wobec światowego hegemona, z którym jest sprzymierzona. Taki właśnie jest sens francuskiego dążenia do ustanowienia przeciwwagi, które tak bardzo irytuje Fruma i Perlego.

Różnice między Europą a Ameryką widoczne są przede wszystkim w kwestii konfliktu bliskowschodniego – nawet podkreślający wagę stosunków transatlantyckich europejscy chadecy opowiadają się za stworzeniem niepodległego i stabilnego państwa palestyńskiego. Co ważne, podobnego zdania jest również wielu amerykańskich analityków, którzy obecne działania Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie uważają za nieproduktywne i potencjalnie niebezpieczne dla Stanów Zjednoczonych, i którzy ubolewają, że na arenie międzynarodowej nie mają one żadnego partnera zdolnego do konstruktywnej krytyki amerykańskich działań. Uczynienie z UE, która jest w chwili obecnej zbiorem mniej lub bardziej spolegliwych wasali USA, ich realnego – a więc zdolnego do samodzielnego działania – sojusznika leży również w długofalowym interesie Waszyngtonu. Nierozstrzygnięte na razie pozostaje pytanie o to, czy następna amerykańska administracja dostrzeże ten fakt, jak również o to, co zrobią europejscy przywódcy, jeśli arogancka neokonserwatywna doktryna obronna zostanie utrzymana w mocy. Wspólna europejska polityka zagraniczna i wojskowa, kluczowy punkt programu pogłębiania integracji, jest zatem nie tylko kwestią efektywności wykorzystania zasobów, lecz również natury systemu międzynarodowego w nadchodzących dziesięcioleciach.

==

Powyższy tekst jest fragmentem przygotowywanej do druku pracy doktorskiej „Projekty integracji europejskiej w historii idei i ich wpływ na współczesne działania polityczne” obronionej w kwietniu b.r. w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: Jean-Etienne Poirrier, zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję