Projekt zmian w Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej :)

Komentarz od redakcji Liberte!

Szanowni Czytelnicy,

Oddajemy w Państwa ręce niezwykły raport. Raport w którym kilku z najwybitniejszych polskich konstytucjonalistów, prawników, wielkich autorytetów zgromadzonych w Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” proponuje zmiany w polskiej ustawie zasadniczej. To jeden z bardzo ważnych etapów na drodze polskiej modernizacji, kiedy w XX-lecie odzyskania wolności, w dwunastym roku obowiązywania Konstytucji, wybitny zespół ekspertów przedstawia propozycje korekt w polskich systemie konstytucyjnym. Być może jest to początek ważnych zmian, które zaowocują wprowadzeniem w Polsce systemu rządów gabinetowo – parlamentarnych. Zmian, które zakończą gorszące spory kompetencyjne pomiędzy prezydentem i rządem RP.

Dziękując Konwersatorium za zgodę na publikację raportu na łamach Liberte! zapraszamy Państwa do lektury.

Błażej Lenkowski

Wstęp

Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość jest społecznym, pozapolitycznym i pozapartyjnym gronem naukowców, intelektualistów i specjalistów różnych dziedzin, które podejmowało od ponad trzydziestu lat analizy i diagnozy w zakresie najważniejszych problemów Polski. Zabierało też kilkakrotnie – w sytuacjach nawet najtrudniejszych – głos w sprawach publicznych. Ostatnio prowadziło przez wiele miesięcy dyskusję nad funkcjonowaniem najwyższych organów władzy w Rzeczypospolitej Polskiej; dyskusję, zainicjowaną wystąpieniem trzech członków Rady Programowej DiP, byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego. Rada Programowa DiP na spotkaniu 3.IX.2009 uznała za celowe przedstawić polskiej opinii publicznej oraz tymże organom wnioski z tej dyskusji: propozycje pewnych ograniczonych zmian w Konstytucji, które pozwolą jednak istotnie usprawnić funkcjonowanie tych organów – poprzez zaprowadzenie racjonalnego porządku w stosunkach między rządem RP i urzędem Prezydenta RP. Treść tych zmian pozwalamy sobie przedstawić poniżej.

Twórcy przedstawianych propozycji zmian Konstytucji pragną wywołać dyskusję o modyfikacjach w rozwiązaniach ustrojowych. Takie zmiany mogłyby zapewnić większą przejrzystość mechanizmów funkcjonowania państwa i wprowadzenie regulacji konstytucyjnych znacznie bardziej precyzyjnych w stosunku do stanu istniejącego obecnie. Propozycje nie są wymierzone przeciwko żadnym politykom czy ugrupowaniom politycznym, przedkładane są bowiem w chwili, kiedy nie toczy się żadna kampania wyborcza. Co więcej, proponowane zmiany mogą być przyjęte w roku 2009 lub na początku 2010 r. i wejść w życie od 1 stycznia 2011 roku. Oznaczałoby to, że w wyborach prezydenckich i wyborach parlamentarnych, które zgodnie z kalendarzem powinny się odbyć najpóźniej jesienią 2011 roku, wyborcy będą mieli jasność, jakim zakresem władzy obdarzą polityków w wyniku głosowania.

Rozwiązania obecnie obowiązującej Konstytucji z 2 kwietnia 1997 r. są zasadniczo trafne, a dotychczasowe dwunastoletnie już doświadczenia praktyki jej stosowania potwierdzają prawidłowość podstawowych konstrukcji ustrojowych. Konstytucja z 1997 r. jest generalnie dziełem udanym, zapewniającym urzeczywistnienie nowoczesnej, demokratycznej koncepcji państwa, gwarantującym wszelkie konieczne mechanizmy ustrojowe i instytucjonalne, od których zależy istota państwa prawnego. Konstytucja dobrze wyraża dążenia i aspiracje polskiego społeczeństwa, zaangażowanego w budowę i tworzenie mocnych podstaw systemu demokratycznego.

Do zmian Konstytucji należy podchodzić zawsze z najwyższą ostrożnością i powściągliwością – stabilność ustawy zasadniczej jest gwarantem stabilności całego systemu prawnego, wpływa na poczucie pewności prawa i świadomość prawną obywateli. Umacnianie postaw przywiązania do Konstytucji, a nawet swoistego patriotyzmu konstytucyjnego, jest sposobem na tworzenie autentycznego społeczeństwa obywatelskiego. Konstytucja powinna więc być szczególnie chroniona przed zmianami, które byłyby podyktowane doraźnymi potrzebami i interesami tej lub innej rządzącej większości i podporządkowane partykularnym celom politycznym. Mankamenty rozwiązań konstytucyjnych powinny być usuwane przede wszystkim w drodze kształtującej się stopniowo, ewolucyjnie praktyki konstytucyjnej, pod wpływem orzecznictwa sądu konstytucyjnego i precedensów konstytucyjnych. Taki kierunek ewolucji systemu wiąże się ze stopniowym utrwalaniem się pozytywnego standardu konstytucyjnego, który winien być oparty o dobrą wolę, zdolność poszukiwania kompromisów przez wszystkich najważniejszych partnerów życia publicznego i politycznego, powinien wynikać z nadrzędnego charakteru wartości, jaką jest dobro wspólne całego społeczeństwa. Stąd też zakres i kształt proponowanych poniżej zmian jest mocno ograniczony, ma na celu skorygowanie tych mechanizmów ustrojowych, które (jak wskazują dotychczasowe doświadczenia) nie funkcjonują poprawnie, a jednocześnie ich usunięcie poprzez praktykę konstytucyjną natrafia na trudności i bariery.

Mamy pełną świadomość, że istnieją jeszcze inne obszary, które wymagałaby dyskusji i rozważenia z punktu widzenia ewentualnych zmian ustawy zasadniczej. W pierwszym rzędzie dotyczy to zagadnień związanych z europejskim procesem integracyjnym i konsekwencjami spodziewanego wejścia w życie, już w nieodległej przyszłości, Traktatu Lizbońskiego. Przedmiotem pożądanych prac nad zmianami Konstytucji powinny stać się już wkrótce takie zagadnienia jak udział parlamentu w procesach legislacyjnych toczących się na poziomie wspólnotowym, relacje pomiędzy prawem wspólnotowym a wewnętrznym, mechanizmy wewnętrzne kształtowania stanowiska Rzeczypospolitej w sprawach związanych z dalszą ewolucją procesu integracyjnego, określenie granic przekazywania suwerennych kompetencji na rzecz organów wspólnotowych.

Zawarte w niniejszym opracowaniu propozycje odnoszą się wyłącznie do problemów dotyczących ustrojowej pozycji głowy państwa oraz relacji Prezydenta i rządu. W naszym przekonaniu istniejące rozwiązanie konstytucyjne jest – jak pokazuje praktyka – źródłem napięć i niepewności destabilizujących funkcjonowanie państwa, a przede wszystkim rozmywającym odpowiedzialność rządzących za bieg spraw w państwie, kierunek przyjmowanych reform i realizację programów wyborczych.

Po kilku dyskusjach w gronie Rady Programowej Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość doszliśmy do przekonania, że pierwotny zamysł propozycji zmian Konstytucji, zaprezentowany w liście otwartym członków DiP: Marka Safjana, Jerzego Stępnia i Andrzeja Zolla z lutego b.r., powinien ulec modyfikacji. Zamysłem autorów listu było zaprezentowanie, jako podstawy do dyskusji, dwóch alternatywnych rozwiązań ustrojowych, korygujących system ustrojowy:

. albo w kierunku modelu zdecydowanie prezydenckiego (z wyraźnym zwiększeniem prerogatyw prezydenta),

. albo modelu gabinetowo-parlamentarnego, z wyraźnym wzmocnieniem pozycji ustrojowej rządu i odpowiednim zmniejszeniem uprawnień głowy państwa.

Ostatecznie przeważył pogląd, że propozycja czystego, konsekwentnego modelu prezydenckiego poszłaby za daleko, byłaby rozwiązaniem zbyt radykalnym, a nade wszystko niezgodnym z naszym tradycjami ustrojowymi. W konsekwencji zdecydowaliśmy się na propozycje prowadzące do umocnienia istniejącego już dzisiaj modelu parlamentarno-gabinetowego, którego istota sprowadza się do umiejscowienia odpowiedzialności za sprawowanie władzy wykonawczej, tj. realizację polityki zagranicznej i wewnętrznej państwa po stronie rządu, dysponującego odpowiednim poparciem większości parlamentarnej.

Naszym zdaniem, możliwość realizacji tego modelu jest dzisiaj poważnie osłabiona przez obecne określenie ustrojowej pozycji prezydenta. Dysponuje on bowiem prerogatywami, mogącymi skutecznie paraliżować aktywność rządu oraz parlamentu, w którym ów rząd dysponuje odpowiednią większością. Jesteśmy dzisiaj świadkami swoistego pata ustrojowego: rząd, pozbawiony skutecznych instrumentów działania, często nie może skutecznie realizować swoich zamierzeń ustawodawczych, a więc realizować programu, który był wszak podstawą wygranych wyborów parlamentarnych.

Podstawą prac nad projektem, obok pierwotnego zamysłu autorów wspomnianego wyżej listu – Marka Safjana, Jerzego Stępnia, Andrzeja Zolla – były opracowania i uwagi przedstawione przez Irenę Lipowicz, Stefana Bratkowskiego, Jerzego Ciemniewskiego, Janusza Grzelaka, Zdzisława Kędzię, Wiktora Osiatyńskiego, Marka Wąsowicza, Zbigniewa Witkowskiego, Jana Woleńskiego, a także wyniki dyskusji w ramach Rady Programowej Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość. W pracach nad projektem, rozpoczętych w lutym b.r., brał udział Marek Safjan, który jednak w związku z objęciem – począwszy od 6 października 2009 roku – funkcji sędziego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, podjął decyzję o rezygnacji z udziału w dalszych pracach i w dyskusji merytorycznej z chwilą przyjęcia raportu przez Radę Programową Konwersatorium DiP.

Przedkładając niniejszy projekt, Rada Programowa DiP działa w poczuciu potrzeby zainicjowania poważnej debaty nad funkcjonowaniem naszego państwa: jego efektywnością, zdolnością do urzeczywistnienia wizji nowoczesnego i otwartego społeczeństwa. Państwo musi być gotowe do udzielenia odpowiedzi na wyzwania związane z procesami zachodzącym w otoczeniu Polski, a zwłaszcza w coraz mocniej integrującej się Europie. Tego rodzaju debata nie powinna toczyć się wyłącznie w zamkniętych kręgach politycznie zdeterminowanych środowisk; musi również obejmować osoby, instytucje i środowiska, kierujące się innymi założeniami niż zamiar osiągnięcia ściśle określonych celów politycznych.

DiP nie reprezentuje żadnego środowiska politycznego i nie działa jako mandatariusz jakiejkolwiek partii politycznej. Przedkładając niniejsze propozycje chce zachęcić do dyskusji o lepszym państwie – dyskusji, która powinna być stałym komponentem życia publicznego w demokratycznym państwie.

Proponowane zmiany w tekście Konstytucji, polegające na dodaniu lub usunięciu tekstu wyróżnione zostały pogrubioną kursywą.

Art. 10.

1. Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej.

2. Prezydent jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej. Władzę ustawodawczą sprawuje Sejm i Senat, władzę wykonawczą Rada Ministrów, a władzę sądowniczą sądy i trybunały [1].

Art. 122.

1. Po zakończeniu postępowania określonego w art. 121 Marszałek Sejmu przedstawia uchwaloną ustawę do podpisu Prezydentowi Rzeczypospolitej.

2. Prezydent Rzeczypospolitej podpisuje ustawę w ciągu 21 dni od dnia przedstawienia i zarządza jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.

3. Przed podpisaniem ustawy Prezydent Rzeczypospolitej może wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją. Prezydent Rzeczypospolitej nie może odmówić podpisania ustawy, którą Trybunał Konstytucyjny uznał za zgodną z Konstytucją.

4. Prezydent Rzeczypospolitej odmawia podpisania ustawy, którą Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodną z Konstytucją. Jeżeli jednak niezgodność z Konstytucją dotyczy poszczególnych przepisów ustawy, a Trybunał Konstytucyjny nie orzeknie, że są one nierozerwalnie związane z całą ustawą, Prezydent Rzeczypospolitej, po zasięgnięciu opinii Marszałka Sejmu, podpisuje ustawę z pominięciem przepisów uznanych za niezgodne z Konstytucją albo zwraca ustawę Sejmowi w celu usunięcia niezgodności.

5. Jeżeli Prezydent Rzeczypospolitej nie wystąpił z wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego w trybie ust. 3, może z umotywowanym wnioskiem przekazać ustawę Sejmowi do ponownego rozpatrzenia. Po ponownym uchwaleniu ustawy przez Sejm bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów Prezydent Rzeczypospolitej w ciągu 7 dni podpisuje ustawę i zarządza jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. W razie ponownego uchwalenia ustawy przez Sejm Prezydentowi Rzeczypospolitej nie przysługuje prawo wystąpienia do Trybunału Konstytucyjnego w trybie ust. 3[2] .

6. Wystąpienie Prezydenta Rzeczypospolitej do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją lub z wnioskiem do Sejmu o ponowne rozpatrzenie ustawy wstrzymuje bieg, określonego w ust. 2, terminu do podpisania ustawy.

Art. 126.

Propozycja A

(Skreśla się ust. 1: Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej) .

1. Prezydent Rzeczypospolitej czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium. Prezydent Rzeczypospolitej wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach.

2. Prezydent wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i w ustawach.

Propozycja B

(W przypadku przyjęcia zmiany trybu wyboru Prezydenta – zob. propozycja B do art. 127).

Skreślić dotychczasowy ust. 1 i 2 art. 126.

Art. 127.

Propozycja A: brzmienie obecne

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany przez Naród w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym.

2. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na pięcioletnią kadencję i może być ponownie wybrany tylko raz.

3. Na Prezydenta Rzeczypospolitej może być wybrany obywatel polski, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 35 lat i korzysta z pełni praw wyborczych do Sejmu. Kandydata zgłasza co najmniej 100 000 obywateli mających prawo wybierania do Sejmu.

4. Na Prezydenta Rzeczypospolitej wybrany zostaje kandydat, który otrzymał więcej niż połowę ważnie oddanych głosów. Jeżeli żaden z kandydatów nie uzyska wymaganej większości, czternastego dnia po pierwszym głosowaniu przeprowadza się ponowne głosowanie.

5. W ponownym głosowaniu wyboru dokonuje się spośród dwóch kandydatów, którzy w pierwszym głosowaniu otrzymali kolejno największą liczbę głosów. Jeżeli którykolwiek z tych dwóch kandydatów wycofa zgodę na kandydowanie, utraci prawo wyborcze lub umrze, w jego miejsce do wyborów w ponownym głosowaniu dopuszcza się kandydata, który otrzymał kolejno największą liczbę głosów w pierwszym głosowaniu. W takim przypadku datę ponownego głosowania odracza się o dalszych 14 dni.

6. Na Prezydenta Rzeczypospolitej wybrany zostaje kandydat, który w ponownym głosowaniu otrzymał więcej głosów.

7. Zasady i tryb zgłaszania kandydatów i przeprowadzania wyborów oraz warunki ważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej określa ustawa.

Propozycja B:

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na pięcioletnią kadencję przez Kolegium Elektorskie, składające się z członków Zgromadzenia Narodowego oraz przedstawicieli województw, wybieranych przez radnych sejmików wojewódzkich, w liczbie równej sumie mandatów posłów i senatorów z danego województw i może być ponownie wybrany tylko raz [3].

2. Na Prezydenta Rzeczypospolitej może być wybrany obywatel polski, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 35 lat i korzysta z pełni praw wyborczych do Sejmu.

3. W celu dokonania wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej, Marszałek Sejmu zwołuje Kolegium Elektorskie. Obradom Kolegium Elektorskiego zwołanego dla wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej przewodniczy Marszałek Senatu.

4. Prawo zgłaszania kandydatów na Prezydenta przysługuje członkom Kolegium Elektorskiego w liczbie co najmniej jednej czwartej ustawowej liczby członków Kolegium.

5. Uchwały Kolegium Elektorskiego w sprawie wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej zapadają bezwzględna większością głosów, w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby członków Kolegium.

6. Jeżeli w pierwszym głosowaniu żaden z kandydatów na Prezydenta Rzeczypospolitej nie uzyska wymaganej większości głosów, w każdym kolejnym głosowaniu wyklucza się kandydata, który w poprzednim głosowaniu uzyskał najmniejszą liczbę głosów.

Art. 128.

1. Kadencja Prezydenta Rzeczypospolitej rozpoczyna się w dniu objęcia przez niego urzędu.

2. Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej – nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy (w przypadku przyjęcia propozycji B art. 127. skreśla się: wolny od pracy) przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów.

Art. 133.

1. Prezydent Rzeczypospolitej jako reprezentant państwa w stosunkach zewnętrznych:

1) ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe, o czym zawiadamia Sejm i Senat. Sejm na wniosek Rady Ministrów, uchwałą podjętą bezwzględną większością głosów, może zobowiązać Prezydenta Rzeczypospolitej do ratyfikowania lub wypowiedzenia umowy międzynarodowej określonej w art. 89 ust. 1 Konstytucji niezwłocznie po przedłożeniu Prezydentowi do podpisu ustawy o wyrażeniu zgody na ratyfikację lub wypowiedzenie umowy. Prezydent Rzeczypospolitej, stosownie do przedłożonej ustawy, ratyfikuje umowę lub ją wypowiada w ciągu 21 dni. Prezydent Rzeczypospolitej przed ratyfikowaniem umowy międzynarodowej może zwrócić się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności umowy z Konstytucją.

2) Mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych.

3) Przyjmuje listy uwierzytelniające i odwołujące akredytowanych przy nim przedstawicieli dyplomatycznych innych państw i organizacji międzynarodowych.

(Skreśla się ust. 2: Prezydent Rzeczypospolitej przed ratyfikowaniem umowy międzynarodowej może zwrócić się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie jej zgodności z Konstytucją).

2. Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem. Stanowisko w zakresie polityki zagranicznej Prezydent Rzeczypospolitej przedstawia na wniosek lub za zgodą Prezesa Rady Ministrów.

Art. 134.

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.

2. W czasie pokoju Prezydent Rzeczypospolitej sprawuje zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi za pośrednictwem Ministra Obrony Narodowej.

3. Prezydent Rzeczypospolitej na wniosek Prezesa Rady Ministrów mianuje Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych na czas określony. Czas trwania kadencji, tryb i warunki odwołania przed jej upływem określa ustawa.

4. Na czas wojny Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Prezesa Rady Ministrów, mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. W tym samym trybie może on Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych odwołać. Kompetencje Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasady jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej określa ustawa.

5. Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Ministra Obrony Narodowej, nadaje określone w ustawach stopnie wojskowe.

6. Kompetencje Prezydenta Rzeczypospolitej, związane ze zwierzchnictwem nad Siłami Zbrojnymi, szczegółowo określa ustawa.

Skreśla się:

(Art. 135.

Organem doradczym Prezydenta Rzeczypospolitej w zakresie wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa jest Rada Bezpieczeństwa Narodowego.).

Art. 144.

1. Prezydent Rzeczypospolitej, korzystając ze swoich konstytucyjnych i ustawowych kompetencji, wydaje akty urzędowe.

2. Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem.

3. Przepis ust. 2 nie dotyczy:

1) zarządzania wyborów do Sejmu i Senatu,

2) zwoływania pierwszego posiedzenia nowo wybranych Sejmu i Senatu,

3) skracania kadencji Sejmu w przypadkach określonych w Konstytucji,

4) inicjatywy ustawodawczej,

5) zarządzania referendum ogólnokrajowego,

6) podpisywania albo odmowy podpisania ustawy,

7) zarządzania ogłoszenia ustawy oraz umowy międzynarodowej w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej,

8) zwracania się z orędziem do Sejmu, do Senatu lub do Zgromadzenia Narodowego,

9) wniosku do Trybunału Konstytucyjnego,

10) wniosku o przeprowadzenie kontroli przez Najwyższą Izbę Kontroli,

11) desygnowania i powoływania Prezesa Rady Ministrów,

12) przyjmowania dymisji Rady Ministrów i powierzania jej tymczasowego pełnienia obowiązków,

13) wniosku do Sejmu o pociągnięcie do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu członka Rady Ministrów,

14) odwoływania ministra, któremu Sejm wyraził wotum nieufności,

15) zwoływania Rady Gabinetowej,

16) nadawania orderów i odznaczeń,

17) powoływania sędziów,

18) stosowania prawa łaski,

19) nadawania obywatelstwa polskiego i wyrażania zgody na zrzeczenie się obywatelstwa polskiego,

20) powoływania Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego,

21) powoływania Prezesa i Wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego

22) powoływania Prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego,

23) powoływania prezesów Sądu Najwyższego oraz wiceprezesów Naczelnego Sądu Administracyjnego,

24) wniosku do Sejmu o powołanie Prezesa Narodowego Banku Polskiego,

25) powoływania członków Rady Polityki Pieniężnej,

(Skreśla się dotychczasowy ust. 26: powoływania i odwoływania członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego)

26) powoływania członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji,

27) nadawania statutu Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej oraz powoływania i odwoływania Szefa Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej,

28) wydawania zarządzeń na zasadach określonych w art. 93,

29) zrzeczenia się urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej.

Art. 179.

Sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczypospolitej zgodnie z wnioskiem Krajowej Rady Sądownictwa, na czas nieoznaczony. Odmowa powołania może nastąpić tylko z ważnych powodów ujawnionych po przedstawieniu wniosku Krajowej Rady Sądownictwa i wymaga uzasadnienia.

Uzasadnienie propozycji zmian Konstytucji

1. Pozycja ustrojowa głowy państwa.

Zmiana proponowana w art. 10 Konstytucji ma przede wszystkim charakter porządkujący. Chodzi w niej o wyraźne podkreślenie odrębnej pozycji ustrojowej Prezydenta jako najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej, a nie jako organu przynależnego do któregoś z trzech segmentów władzy wymienianych w tym przepisie (w świetle obecnie obowiązującego sformułowania Prezydent wspólnie z rządem sprawuje władzę wykonawczą). Nowe brzmienie art. 10 bardziej precyzyjnie i konsekwentnie określa strukturę organów władzy państwowej i jasno wskazuje, którym organom państwa powierzono poszczególne segmenty władzy: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Taka regulacja konstytucyjna wyraźnie rozdziela ich prerogatywy i prerogatywy głowy państwa (także w związku z art. 146 ust. 1 Konstytucji: „Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej”).

Prerogatywy Prezydenta nie mieszczą się w klasycznym trójpodziale władzy i nie mogą być objaśnione poprzez usytuowanie Prezydenta jako organu współsprawującego władzę wykonawczą. Prezydent ma szereg kompetencji, wykraczających poza ten schemat. Umożliwiają mu one oddziaływanie na wszystkie inne segmenty władzy w państwie m.in. poprzez:

. reprezentację państwa na zewnątrz, w tym ratyfikowanie umów międzynarodowych,

. sprawowanie najwyższego zwierzchnictwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej,

. powoływanie określonych w Konstytucji organów, w tym desygnowanie Prezesa Rady Ministrów,

. powoływanie Prezesa Rady Ministrów wraz z pozostałymi członkami Rady Ministrów,

. uczestniczenie w procesie ustawodawczym, tj. podpisywanie ustaw i zarządzanie ich ogłaszania w Dzienniku Ustaw, weto prezydenckie, wnioski w zakresie tzw. kontroli prewencyjnej kierowane do Trybunału Konstytucyjnego,

. skracanie kadencji Sejmu w przypadkach określonych w Konstytucji.

Do prezydenta należą też szczególne prerogatywy tradycyjnie przyporządkowane głowie państwa, m.in. nadawanie obywatelstwa i wyrażanie zgody na zrzeczenie się obywatelstwa, a także stosowanie prawa łaski.

Proponowana formuła uzasadnia zarazem skreślenie ust. 1 art. 126 Konstytucji, który zostaje wkomponowany do treści art. 10. Dalsza propozycja dotycząca art. 126 ust. 2 Konstytucji ma charakter wariantowy – w zależności od tego, który z trybów wyboru Prezydenta zostałby przyjęty. Utrzymanie trybu dotychczasowego (Prezydent wybierany przez Naród w wyborach powszechnych) uzasadniałoby utrzymanie ust. 2 art. 126 w dotychczasowym brzmieniu, ponieważ zadania i obowiązki głowy państwa określone w tym przepisie (czuwanie nad przestrzeganiem Konstytucji, stanie na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium) są następstwem możliwie najszerszej legitymacji demokratycznej, jaką stwarzają wybory powszechne, podkreślają wyraźnie równoważną – gdy chodzi o zakres legitymacji – pozycję Prezydenta w stosunku do parlamentu. Takiego uzasadnienia nie miałby już ust. 2 art. 126 w wypadku rezygnacji z trybu wyborów powszechnych głowy państwa (zob. pkt. 7).

2. Weto Prezydenta.

Weto prezydenckie jest i powinno być nadal instrumentem umożliwiającym głowie państwa wyrażenie wątpliwości w sprawie zasadności, trafności czy też konsekwencji ustawy przyjętej przez parlament. Umotywowany wniosek o ponowne uchwalenie ustawy zmusza parlament do ponownej dyskusji i refleksji nad proponowanymi rozwiązaniami ustawowymi. Ta prerogatywa prezydencka winna być bowiem ściśle związana z moderującą rolą głowy państwa jako instytucji usytuowanej ponad podziałami politycznymi występującymi w parlamencie. Tak rozumiane weto wymusza na Sejmie swoistą reasumpcję głosowania, ale nie powoduje blokady procesu ustawodawczego wbrew stanowczej woli większości parlamentarnej.

Wedle obowiązującej Konstytucji Prezydent Rzeczypospolitej może zażądać ponownego rozpatrzenia ustawy przez Sejm. Ponowne uchwalenie ustawy przez Sejm (a więc de facto odrzucenie weta Prezydenta) wymaga większości kwalifikowanej 3/5 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów (art. 122 ust. 5).

Obecna konstrukcja prezydenckiego weta, wymagająca większości kwalifikowanej 3/5, może służyć – przy współudziale opozycji parlamentarnej – do zablokowania szans na realizację programu większości rządzącej, której mandat pochodzi przecież z wyborów powszechnych. Taka praktyka, pojawiająca się w warunkach kohabitacji, może grozić trwałą deformacją mechanizmów demokratycznych. Wypacza bowiem konsekwencje i wynik wyborów parlamentarnych, a także rozmywa odpowiedzialność za niepowodzenia polityki ustawodawczej.

Prezentowany projekt zakłada zmniejszenie większości wymaganej dla odrzucenia weta do poziomu bezwzględnej większości głosów. Tak skonstruowane weto przestaje być bronią wykorzystywaną w walce politycznej, a staje się wezwaniem głowy państwa do ponownego rozważenia wszelkich wątpliwych kwestii, adresowanym do wszystkich ugrupowań politycznych w parlamencie.

Twórcy obecnie obowiązującej Konstytucji zakładali, że w przypadku kohabitacji Prezydenta i rządu pochodzących z odmiennych obozów politycznych weto będzie stosowane z umiarem, w sytuacjach wyjątkowych, podyktowanych troską głowy państwa o dobro wspólne. Te założenia nie sprawdziły się jednak w praktyce. Nawet już w okresie pierwszej kohabitacji – prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego i rządu Jerzego Buzka – weto prezydenta doprowadziło do zablokowania części jednej z najważniejszych reform gospodarczych opracowanych przez Leszka Balcerowicza, tj. zmian w systemie podatkowym.

Pamiętać należy także, że Prezydent dysponuje innym bardzo ważnym instrumentem oddziaływania na kształt prawa i jakość przyjętych ustaw: wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego. Tylko Prezydentowi Konstytucja daje prawo do zainicjowania tak zwanej kontroli prewencyjnej przed Trybunałem Konstytucyjnym, czyli kontroli ustaw przed ich wejściem w życie. Rozwiązanie to jest ze wszech miar uzasadnione i sprawdza się w praktyce.

3. Procedura ratyfikacyjna.

Praktyka wykazała, że istnieją zasadnicze wątpliwości interpretacyjne dotyczące prerogatyw prezydenta Rzeczypospolitej w zakresie ratyfikacji umów międzynarodowych, przy których wymagana jest zgoda parlamentu wyrażona ustawą.

Według stanowiska dominującego w doktrynie konstytucyjnej Prezydent może zatem wedle arbitralnej i nie podlegającej jakiejkolwiek kontroli prerogatywy:

. ratyfikować umowę międzynarodową,

. skierować ją w trybie kontroli prewencyjnej do Trybunału Konstytucyjnego,

. odmówić ratyfikacji bez żadnego uzasadnienia.

Według odmiennego, mniejszościowego stanowiska, Prezydent może korzystać jedynie z tych uprawnień, którymi dysponuje w odniesieniu do ustaw. Wykluczony jest więc arbitralny sprzeciw Prezydenta wobec ratyfikacji. W świetle tego stanowiska Prezydent może jedynie:

. zastosować weto i żądać ponownego głosowania w parlamencie nad ustawą wyrażającą zgodę na ratyfikację,

. wystąpić z wnioskiem o kontrolę prewencyjną umowy międzynarodowej,

. podjąć decyzję o ratyfikacji.

Kwestia ta staje się szczególnie istotna, gdy ratyfikacja jest poprzedzona procedurą określoną w art. 90 ust. 2 i 3 Konstytucji. Dotyczy to umowy międzynarodowej, przewidującej przekazanie suwerennych kompetencji państwa organizacji międzynarodowej (chodzi oczywiście o Unię Europejską). W tym przypadku ustawa wyrażająca zgodę na ratyfikację jest przyjmowana większością kwalifikowaną 2/3 głosów przez obie izby parlamentu.

Jest to procedura trudniejsza niż procedura wymagana przy zmianie konstytucji. Według dominującej doktryny prezydent może jednak arbitralnie odmówić tak uchwalonej ratyfikacji lub ją odwlekać. Z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia w przypadku Traktatu Lizbońskiego, który przeszedł skomplikowaną, kwalifikowaną procedurę parlamentarną zgodnie z art. 90 Konstytucji. Do dziś jednak, ze względu na negatywne jak dotychczas stanowisko Prezydenta, traktat nie został ratyfikowany. Konstytucja powinna wykluczać możliwość arbitralnej odmowy dokonania ratyfikacji przez Prezydenta. Natomiast w dalszym ciągu zachowuje Prezydent możliwość skierowania umowy międzynarodowej w trybie prewencyjnym do Trybunału Konstytucyjnego.

4. Prowadzenie polityki zagranicznej przez głowę państwa.

Przedłożona propozycja doprecyzowuje treść art. 133 ust. 3 zgodnie z ostatnim rozstrzygnięciem Trybunału Konstytucyjnego z 20 maja 2009 r., dotyczącym sporu kompetencyjnego pomiędzy Prezydentem a Radą Ministrów.

Jak stwierdził Trybunał Konstytucyjny w pkt. 4.4. uzasadnienia tego postanowienia:

Prowadzenie polityki zagranicznej i sprawowanie w tym obszarze (art. 146 ust. 1 i 4 pkt. 9) oraz (art. 146 ust. 2 Konstytucji) obejmuje ustalanie treści stanowiska Rzeczypospolitej we wszystkich zakresach jej stosunków zewnętrznych, w tym we wszystkich zakresach i formach relacji z Unią Europejską. Z tego powodu ustalenie stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej na każde posiedzenie Rady Europejskiej stanowi zgodnie z art. 146 ust. 2 Konstytucji obszar wyłącznej właściwości Rady Ministrów. Rada Ministrów, jej Prezes i podległe organy administracji rządowej odpowiadają też – zgodnie z art. 146 ust. 2 – za przygotowanie wspomnianego stanowiska, wynegocjowanie niezbędnych uzgodnień z rządami innych państw członkowskich i z instytucjami Unii.

Szczególnie istotne są uwagi Trybunału Konstytucyjnego wywodzące określone powinności Prezydenta i Rady Ministrów z konstytucyjnego obowiązku współdziałania (art. 133 ust. 3, por. pkt. 6.7. uzasadnienia postanowienia TK). Wśród nich Trybunał wskazuje na:

<.powinność przestrzegania dokonanych uzgodnień co do form uczestnictwa i ewentualnego udziału Prezydenta w przedstawianiu stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej ustalonego przez Radę Ministrów>. /../ .

Na tle postanowienia Trybunału Konstytucyjnego z 20 maja 2009 r., proponowana zmiana ma charakter porządkujący i wprowadza bezpośrednio do tekstu Konstytucji formułę zawartą we wspomnianym orzeczeniu TK.

5. Kompetencje głowy państwa w zakresie nominacji niektórych kategorii funkcjonariuszy publicznych.

Pozostałe propozycje zmian dotyczą modyfikacji prerogatyw prezydenckich w takich dziedzinach jak mianowanie Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych oraz powoływania sędziów.

5.1. Siły zbrojne.

Prezydent zachowuje kompetencje obejmującą mianowanie Szefa Sztabu Generalnego oraz dowódców rodzajów Sił Zbrojnych, jednakże akt nominacji mógłby nastąpić jedynie na wniosek Prezesa Rady Ministrów. Takie rozwiązanie podkreśla silniej współodpowiedzialność Rady Ministrów za kluczowe decyzje personalne w Siłach Zbrojnych. Jest to logiczna konsekwencja kontroli cywilnej sprawowanej przez rząd nad siłami zbrojnymi.

5.2. Sędziowie

Procedura powoływania sędziów powinna być maksymalnie transparentna, obiektywna i jak najdalsza od politycznych rozgrywek. Decydująca znaczenie powinny mieć więc oceny kandydatów na stanowiska sędziowskie, dokonywane przez instytucje samorządu sędziowskiego i Krajową Radę Sądownictwa. Byłby to wyraz respektowania niezależnej pozycji ustrojowej trzeciej władzy.

Przejrzystość procedur i autonomiczność decyzji podejmowanych przez organy samorządu sędziowskiego przy powoływaniu nowych sędziów jest powszechnie uznawana za jedną z istotnych gwarancji niezawisłości sędziowskiej. W takim kierunku zmierzają m.in. zasady Europejskiej Karty Sędziów (European Charter on the Statute for Judges, 1998, zasada 3.1.), a także rekomendacje Rady Europy Nr R (94) 12 (zasada 2.c: The authority taking the decision on the selection and career of judges should be independent of the government and the administration). W swej opinii nr 1 z 2001 r. Rada Konsultacyjna Sędziów Europejskich w pkt. 37 wyraża następujące stanowisko: /../wszelkie decyzje dotyczące nominacji i kariery sędziowskiej powinny być oparte na kryteriach zobiektywizowanych, podejmowane przez władzę niezależną oraz połączone z odpowiednimi gwarancjami, że nie będą uwzględniane jakikolwiek inne kryteria oceny kandydata.

Akt powołania na stanowisko sędziowskie przez głowę państwa powinien mieć charakter symboliczny, podkreślać wagę takiej nominacji. Nie może natomiast przybierać charakteru swoistej weryfikacji politycznej kandydata, ocenionego wcześniej merytorycznie pod względem przydatności zawodowej, kwalifikacji i cech osobowych przez organy samorządu sędziowskiego. Rozwiązanie obowiązujące obecnie w art. 179 Konstytucji prowadzić może do zdecydowanej dominacji Prezydenta w trakcie procedury powoływania sędziego. Dowodzi tego obecna praktyka, w której głowa państwa zachowuje pełną i niczym nie skrępowaną kompetencję do zaakceptowania lub odmowy przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa kandydatów, bez potrzeby uzasadnienia podejmowanych decyzji.

Brak akceptacji kandydatury bez podania uzasadnienia ze strony głowy państwa może być odbierany jako próba wywarcia presji na sędziego przez zastosowanie pozamerytorycznych, nie ujawnianych publicznie kryteriów oceny. Pole swobody decyzyjnej Prezydenta powinno więc zostać wyraźnie określone i ograniczone tylko do tych powodów, których ujawnienie nastąpiło dopiero po przedstawieniu wniosku Krajowej Rady Sądownictwa. Ponadto Prezydent powinien być zobowiązany do uzasadnienia ewentualnej decyzji odmownej.

6. Rada Bezpieczeństwa Narodowego

Inną zmianą wynikającą z dotychczasowych doświadczeń praktyki konstytucyjnej jest propozycja wykreślenia z Konstytucji Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Rozwiązanie przyjęte w Konstytucji jest wzorowane na modelu amerykańskim, który opiera się na zasadniczo odmiennych konstrukcjach ustrojowych i zupełnie inaczej niż czyni to polska konstytucja sytuuje pozycję Prezydenta. Usytuowanie RBN jako organu konstytucyjnego nie znajduje naszym zdaniem dostatecznego uzasadnienia, zważywszy na pozycję tego organu jako ciała o czysto doradczym charakterze, pozbawionego zasadniczo własnych samodzielnych kompetencji. Jak podkreśla się zresztą w doktrynie, konstytucjonalizacja organów doradczych jest rozwiązaniem niezmiernie rzadko występującym w aktach konstytucyjnych.

RBN nie jest organem koordynującym działania rządu i prezydenta w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego, ani też forum, na którym w oparciu o szerszy konsens polityczny byłyby wypracowane zasadnicze kierunki polityki państwa w tej dziedzinie. RBN nie ma własnych kompetencji decyzyjnych, a w sprawach objętych zakresem jej działania ewentualne decyzje może podejmować jedynie Prezydent RP. Konstytucja nie określa składu RBN pozostawiając tę kwestię w wyłącznej gestii prezydenta (art.144 ust. 4 pkt. 26). W konsekwencji w skład RBN nie wchodzą z urzędu osoby współtworzące politykę państwa i odpowiedzialne konstytucyjnie w szczególności za te jej obszary, które wiążą się bezpośrednio z bezpieczeństwem państwa (premier, ministrowie obrony, spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych) i dysponujące odpowiednimi prerogatywami a wyłącznie osoby powoływane i odwoływane przez Prezydenta RP (art. 144 ust. 4 pkt. 26; obecnie w skład Rady wchodzą: Anna Fotyga, Jarosław Kaczyński i Aleksander Szczygło).

Taka konstrukcja i pozycja RBN nie ma więc naszym zdaniem uzasadnienia dla utrzymywania jej jako organu konstytucyjnego. Nie ma przeszkód, by tego typu ciało doradcze funkcjonowało w ramach struktury kancelarii prezydenta (art. 143 Konstytucji), powoływane aktami (rozporządzeniami) Prezydenta (art.142).

Taką rolę spełnia de facto funkcjonujące dzisiaj na podstawie ustawy o powszechnym obowiązku obrony (Dz. U 2004, Nr 241, poz.2416) Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (BBN). Ustawa ta (art.1.) mówi wszak wyraźnie, że przy pomocy Biura Bezpieczeństwa Narodowego Prezydent Rzeczypospolitej wykonuje zadania w zakresie bezpieczeństwa państwa i obronności. Prezydent określa także organizacje i zakres działania Biura.

7. Tryb wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej.

Projekt przedkłada alternatywny tryb wyboru Prezydenta RP. Z uregulowań obecnej Konstytucji wynika, że podstawowe prerogatywy w prowadzeniu polityki Rzeczypospolitej należą do rządu, a proponowane w projekcie zmiany jeszcze wyraźniej prowadzą do wzmocnienia pozycji rządu i parlamentu, przy jednoczesnym zaakcentowaniu roli Prezydenta jako najwyższego przedstawiciela państwa, uosabiającego majestat Rzeczypospolitej. W ramach takich rozwiązań ustrojowych – i tych obecnych, i dopiero proponowanych – szeroka legitymacja demokratyczna głowy państwa, wywodząca się z wyborów powszechnych ma ograniczone uzasadnienie. Może stać się nawet, czego dowodzi istniejąca praktyka konstytucyjna, źródłem dodatkowych napięć w systemie sprawowania władzy.

W ramach konsekwentnego modelu gabinetowo-parlamentarnego wybór Prezydenta powinien należeć do kompetencji Kolegium Elektorów. Elekcja głowy państwa w wyborach powszechnych jest rozwiązaniem przyjmowanym zasadniczo jedynie w tych systemach, które zapewniają Prezydentowi zdecydowanie dominującą pozycję ustrojową, powierzając mu pełną odpowiedzialność za prowadzenie polityki wewnętrznej i zagranicznej.

Proponowany i wariant przyjmuje tryb wyboru głowy państwa przez Kolegium Elektorów. Zaletą takiego rozwiązania byłoby przede wszystkim poszerzenie, w stosunku do wariantu wyżej opisanego, zakresu pośredniej legitymacji demokratycznej poprzez włączenie w proces wyborczy, obok przedstawicieli Zgromadzenia Narodowego, również przedstawicieli samorządu terytorialnego – sejmików wojewódzkich. Taki model również istotnie wzmacnia autorytet i realne znaczenie władz samorządowych, a jest to bez wątpienia czynnik sprzyjający budowie społeczeństwa obywatelskiego.

Zdajemy sobie sprawę z tego, że spora część Polaków jest przywiązana do wyborów powszechnych głowy państwa; takie wybory kojarzą się z realnym udziałem obywateli w sprawowaniu władzy i wywieraniem wpływu na funkcjonowanie państwa. Czynnika tego nie można lekceważyć.

Istnieją więc z jednej strony argumenty natury prawno-ustrojowej za odejściem od trybu wyborów powszechnych głowy państwa; z drugiej strony istnieją argumenty natury socjologicznej i historycznej, przemawiające za utrzymaniem obecnego trybu wyboru prezydenta. Kwestia ta wymaga z pewnością dalszego namysłu i pogłębionej dyskusji.

                                                                                

[1].Zdanie odrębne Jerzego Ciemniewskiego: wyłączenie Prezydenta z systemu podziału władz uważam za naruszenie podstaw porządku konstytucyjnego.

[2].Zdanie odrębne Ireny Lipowicz: w przypadku przyjęcia wariantu A (wybory bezpośrednie Prezydenta w głosowaniu powszechnym) należy zachować obecną formę weta. Ze względu na silny mandat polityczny jaki dają takie wybory uzasadniony jest większy wpływ Prezydenta na proces legislacyjny.

[3].Zdanie odrębne Jerzego Ciemniewskiego: jestem za utrzymaniem powszechnych wyborów prezydenckich; jest to ważne, polityczne prawo obywatelskie. Ograniczenie tego prawa nie jest właściwą formą rozwiązywania konfliktów w łonie klasy politycznej.

Jak wygrywają demokracje? :)

Amerykańskiej demokracji nigdy nie brakowało szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek. 

Jak wygrywają demokracje? Ledwo. I codziennie od nowa. Nikt nie wie tego lepiej niż Amerykanie, przynajmniej ci Amerykanie, którzy znają swoją historię. Tak było już z amerykańską wojną o niepodległość, wygraną przez amerykańskich patriotów tylko dzięki błędom przeciwnika i szczęśliwej koniunkturze międzynarodowej. Wygraną, dodajmy, wobec obojętności czy wręcz otwartej wrogości większości ówczesnego społeczeństwa. Tak było z przyjęciem amerykańskiej konstytucji. Chociaż dzisiaj jest ona najbardziej fetowanym dokumentem prawnym w historii świata, otoczonym w Stanach prawie religijną czcią, u zarania budziła niezwykłe kontrowersje. Demonizowana jako instrument tyranii i monarchii, przeszła o włos ratyfikację w kluczowych stanach. Tak było z utworzeniem zrębów amerykańskich instytucji, postrzeganym jako, a jakże, próba wprowadzenia tyranii i monarchii. Tak było kiedy, wbrew masowym protestom, młoda republika uniknęła samobójczej wojny z Anglią – to wtedy właśnie francuski ambasador przeprowadził pierwszą kampanię obcego wpływu na politykę amerykańską, omalże wywołując w Ameryce wojnę domową. Tak było, kiedy w reakcji  na francuskie mieszanie się w amerykańskie sprawy młodziutki Kongres przyznał prezydentowi Adamsowi prawo do uznaniowej deportacji wszystkich nie-obywateli, a krytykę rządu obłożył karą więzienia.

Ta przydługa – a i tak mocno okrojona – lista kryzysów, które dla amerykańskiej demokracji mogły okazać się śmiertelnymi, dotyczy tylko wypadków sprzed roku 1800, a zatem z pierwszej dekady amerykańskiego eksperymentu z władzą ludu i wzajemnie ograniczających ją i siebie instytucji. Potem poważne kryzysy konstytucyjne zdarzały się już jedynie raz na jakieś dwadzieścia lat, i tylko jeden z nich zakończył się niezwykle krwawą wojną domową, którą zwolennicy zasady respektowania wyniku wyborów mogli przegrać aż do końca. Wiek XX był jeszcze spokojniejszy – amerykańska demokracja musiała poradzić sobie jedynie z dwoma falami antykomunistycznych polowań na czarownice; Wielkim Kryzysem; próbą upakowania Sądu Najwyższego swoimi nominatami przez popularnego i nie ograniczonego kadencyjnością prezydenta; użyciem organów państwa przeciwko politycznym przeciwnikom przez prezydenta mniej popularnego; Zimna Wojną; Wojną Wietnamską i falą antywojennych protestów; wreszcie ze swoim pierworodnym grzechem systemowej opresji czarnych, czerwonoskórych i latynoskich obywateli (to przecież dopiero w momencie przyznania tym grupom pełnych praw obywatelskich i wyborczych – w roku 1965 – Ameryka stała się demokracją w obecnym tego słowa znaczeniu).

Amerykańskiej demokracji nie brakowało nigdy szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek. W pewnych swoich fazach czy poszczególnych regionach kraju była ona zresztą niektórymi z tych rzeczy, czasem nawet kilkoma naraz. A jednak zawsze potrafiła dokonać autokorekty, odejść od skrajności i błędnych rozwiązań, odnaleźć, jak ujął to Lincoln, „lepsze anioły swojej natury”.

Pytanie, czy tak będzie i tym razem. Bo wybory roku 2020 bez wątpienia stanowić będą taką właśnie próbę. Kolejne zwycięstwo Trumpa i jego partii byłoby czymś znacznie bardziej doniosłym niż pierwsze, dowodząc dobitnie, że jego wybór nie był spowodowany zbiegiem nieprawdopodobnych okoliczności i nie stanowił chwilowego odchylenia od normy. W 2016 wyborcy mogli się jedynie domyślać, w jaki sposób Trump będzie zachowywał się jako prezydent; w 2020 będą decydowali na podstawie czterech lat doświadczenia. „Oszukaj mnie raz –  mawiał Ronald Reagan – wtedy to twoja wina. Oszukaj mnie drugi raz, wtedy wina jest już moja”. 

Przepaść pomiędzy rokiem 2016 a 2020 nie ogranicza się jednak niestety do różnicy między głosowaniem na w połowie lichą, w połowie podłą rzeczywistość rządów Trumpa zamiast na jego groteskowo niespełnialne obietnice. Republikańskie zwycięstwo w 2020 pokazałoby bowiem że żaden z trzech filarów dobrze funkcjonującej demokracji – dający wyraz preferencją społecznym system wyborczy; silne, niezależne i wierne abstrakcyjnym ideom praworządności i interesu obywatelskiego instytucje; wreszcie kultura polityczna, regulująca kwestie, których ani prawo, ani wyborca regulować nie mogą – zwyczajnie nie działa, i to nie działa z przyczyn strukturalnych, usuniecie których nie jest możliwe w obrębie istniejącego systemu konstytucyjnego – a zatem nie jest możliwe bez rozumianej dosłownie rewolucji.

Są to mocne stwierdzenia, na które istnieją solidne dowody. Zacznijmy od wyborów. Mimo że w roku 2016 Trump otrzymał prawie trzy miliony mniej głosów niż Hillary Clinton, przegrywając 46,1% do 48,2%, wygrał zdecydowaną większość głosów elektorskich – 304 do 227 – decydujących w amerykańskim systemie o prezydenturze. Stało się tak, ponieważ amerykański system nie rozróżnia między minimalnym a miażdżącym zwycięstwem kandydata w danym stanie – zwycięzca bierze wszystkie głosy elektorskie stanu, w którym wygra. Trump nie był pierwszym kandydatem w powojennej historii Stanów, który został wybrany w ten sposób – George Bush Junior pokonał w ten sposób Ala Gore’a w roku 2000. Różnica między Bushem a Gore’m była jednak sześciokrotnie mniejsza – Bush przegrał o pół miliona głosów – a temperatura ich wyborczego wyścigu była zdecydowanie niższa. Teksańczyk nie był też, szczególnie w okresie swojej pierwszej kadencji, nawet porównywalnie polaryzującą postacią, co Trump. Rekordowo popularny po atakach z 11 września, na niesławną wojnę z Irakiem ruszył z poparciem senatorów obu partii, uzyskując w wyborach 2004 roku zdecydowaną legitymację demokratyczną dla swoich działań (z Johnem Kerry’m wygrał trzema milionami głosów).

Na podobne zwycięstwo w wyborach 2020 roku Trump nie ma szans. Wyniki wyborów do Kongresu z roku 2018, sromotnie przegranych przez prawicę, sondaże poparcia dla prezydenta czy wypowiedzi republikańskich strategów wskazują jednoznacznie, że szanse obecnego prezydenta na reelekcję opierają się wyłącznie na powtórzeniu scenariusza mniejszościowej wygranej w kolegium elektorskim (zamiast próbować zaleczyć polityczne podziały i poszerzyć swoją bazę wyborczą, prezydent skupił się na dolewaniu oliwy do każdego możliwego ogniska sporu). Reperkusje takiego scenariusza wykraczałyby daleko poza (samą w sobie kluczową) kwestię legitymacji demokratycznej prezydenta. Po raz pierwszy w historii kolegium elektorskie okazałoby się bowiem mechanizmem metodycznie faworyzującym jedną z partii, i to na niewyobrażalną skalę (zmiana wyniku 3 z 6 kolejnych wyborów!). Jako że użyteczność Kolegium Elektorskiego jest w obecnych warunkach żadna (jest ono konstytucyjnym reliktem z czasów, kiedy młode amerykańskie stany postrzegały siebie w kategoriach niezależnych państw), Ameryka okazałaby się być tyranią mniejszości. Konkretnej mniejszości, dodajmy, sabotującej zmianę tego niedemokratycznego status quo.

Dlaczego Amerykanie po prostu nie zmienią swojej konstytucji, usuwając z niej kolegium elektorskie i wprowadzając bezpośrednie wybory na prezydenta? Inny konstytucyjny relikt stanowi, że poprawka do konstytucji musi zyskać nie tylko poparcie 2/3 w obu izbach Kongresu, ale zostać ratyfikowana także przez 3/4, to jest 38 amerykańskich stanów. Oznacza to, że 2% amerykańskiego społeczeństwa, zgrupowane w 13 najmniejszych Stanach, jest w stanie zablokować każdą systemową zmianę. Ponieważ polaryzacja polityczna Ameryki ma także wymiar regionalny, stanowiące bastion prawicy stany Południa i prerii są w stanie zablokować – i blokują – każdą poprawkę nie na rękę partii republikańskiej i jej ideologom, niezależnie od jakichkolwiek względów merytorycznych. Wystarczy sprawdzić, jak poradziła sobie poprawka o równym traktowaniu przez prawo kobiet i mężczyzn.

Kryzys systemu wyborczego na prezydenturze się nie kończy. W obu izbach Kongresu Republikanie także cieszą się wbudowaną w system przewagą. Członkowie Izby Niższej wybierani są w okręgach wyborczych kształtowanych przez legislatury stanowe. Zjawisko „przycinania okręgów” – gerrymandering  – pozwala partii, która wygra wybory stanowe na tworzenie wyborczych twierdz nie do zdobycia lub, alternatywnie, do upychania wyborców drugiej partii w takich właśnie enklawach, aby mogli mieć wpływ w jak najmniejszej liczbie okręgów. W rezultacie partia ciesząca się 50% poparcia może zgarnąć nawet 70% miejsc. Wybory stanowe roku 2010 były wielkim zwycięstwem Republikanów, i kształt okręgów kongresowych to odzwierciedla.

W senacie jest jeszcze gorzej. Ponieważ każdy stan ma w nim dwoje reprezentantów niezależnie od liczby mieszkańców, lewicowa Kalifornia i jej 37 milionów mieszkańców ma tam tyle wpływu, ile siedemset tysięcy mieszkańców Wyoming. Samych preriowych stanów tej wielkości jest 5, co daje czterem milionom zamieszkującej je konserwatywnej ludności prawo wybrania 10% składu senatu. Nie zdziwi zapewne, że Republikanie blokują włączenie do USA na prawach stanu Dystryktu Stołecznego i Puerto Rico, względnie małych regionów o lewicowych sympatiach. Całość sprawia, że przejecie przez Demokratów wymaga przewagi około 10 punktów procentowych w skali kraju. Partia Demokratyczna może zwyciężać miażdżąco, albo nie zwyciężać w ogóle, co skutkuje zazwyczaj istnieniem rządów mniejszościowych, niezdolnych do przeprowadzenia głębokich reform.

Przechył w wyborach prezydenckich i senackich ma też kluczowy wpływ na sądownictwo federalne, niezwykle wpływową, ale nie wybieraną w wyborach trzecią władzę. Sędziów sądów federalnych nominuje prezydent za zgodą senatu, w wypadku wyższych instancji – dożywotnio. Republikanie wykorzystali ten fakt, najpierw blokując przez lata nominatów Obamy, a potem nominując na tak powstałe wakaty znaczną liczbę sędziów o radykalnie prawicowych poglądach, zmieniając balans ideologiczny sądownictwa federalnego na dekady wprzód. W Sądzie Najwyższym udało im się zastąpić znanego z centryzmu sędziego Kennedy’ego takim właśnie kandydatem. Jako że amerykański Sąd Najwyższy mam ma moce sprawcze praktycznie równe mocom Kongresu, a w sytuacji trwającego systemowego klinczu być może nawet większe – to właśnie on zalegalizował w Stanach aborcję, małżeństwa homoseksualne czy prawo do posiadania broni przez każdego praworządnego obywatela – przejecie nad nim kontroli ma większe znaczenie polityczne, niż wygranie tych czy innych wyborów do Kongresu. Kolejna kadencja Trumpa oznaczałaby, ze względu na niezwykle sędziwy wiek dwójki sędziów o lewicowych poglądach, Ruth Bader Ginsburg i Stephena Breyera, republikańska super-większość w sądownictwie na co najmniej trzy dekady do przodu. Powtórzmy – co najmniej czterech następnych prezydentów i piętnaście następnych kadencji Kongresu musiałoby operować w cieniu sądowniczego weta najbardziej spolaryzowanego składu Sądu Najwyższego w historii. Taki Sąd mógłby uznać nie tylko prawo do aborcji, ale np. dostęp do publicznej służby zdrowia i każdą inną reformę proponowaną przez Demokratów za niezgodna z konstytucją (której zmienić nie można).

Podsumowując – amerykański system wyborczy faworyzuje jedna ze stron politycznego podziału w sposób oczywiście niesprawiedliwy a wynikający wyłącznie z politycznych uwarunkowań sprzed przeszło dwustu lat. Istnieje realne zagrożenie, że wynik wyborów z roku 2020 udowodni, że opozycja nie jest w stanie przejąć w Stanach władzy nawet przy zdecydowanym poparciu jasnej większości obywateli. Jeżeli ją zdobędzie, może zostać odarta z kluczowych prerogatyw przez sędziów-radykałów, nominowanych przez obecną ekipę. Po 2020 możliwość ta zamieni się w pewność. Systemowe podstawy tych zjawisk są w praktyce niezamienialne, ponieważ wymagałoby to poprawek w konstytucji, których zatwierdzenie nie jest możliwe przy sprzeciwie republikańskiej mniejszości, dającej jasno do zrozumienia, że nie widzi nic zdrożnego w status quo.

Demokracja to jednak nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, rządy większości. To sprawujące wzajemną kontrolę państwowe i publiczne instytucje działające w obronie praw i interesów obywateli niezależnie od wyników wyborów. To mianowani na niezależne kadencje urzędnicy i specjaliści, pozostający ponad partyjnymi wojenkami i postrzegający świat w dalszej i szlachetniejszej perspektywie. Wielu czołowych ekspertów twierdziło po wyborach, że instytucje amerykańskiej demokracji przetrwają nawet najgorszą prezydenturę. Niestety, tak się nie stało. Po okresie względnej nieśmiałości prezydent i jego klika rozpoczęli psucie państwa na wielką skalę, zaczynając od zwolnienia szefa FBI Jamesa Comey’a, prowadzącego śledztwo w sprawie rosyjskiego wpływu na amerykańskie wybory i sztab wyborczy Trumpa. Agencję Ochrony Środowiska obsadzono lobbystami branży energetycznej, negującymi globalne ocieplenie; raporty agencji wywiadowczych odnośnie ataków na integralność wyborów prezydent publicznie zignorował, twierdząc, że woli raczej ufać słowom Władimira Putina; doszło do prób upolitycznienia wojska i użycia go do politycznych demonstracji na granicy z Meksykiem. Upokarzanie i zwalnianie kompetentnych doradców stało się codziennością, a Biały Dom stał się siedliskiem służalczych i niezainteresowanych konsekwencjami swojego posłuszeństwa partyjniaków, o czym można poczytać np. w książce Boba Woodwarda, legendarnego demaskatora afery Watergate.

Bezprecedensowe i publiczne naciski prezydenta na sądownictwo, prokuraturę czy bank centralny, bezsensowne w amerykańskich realiach prawnych, nie spotkały się co prawda z przychylną reakcją tych instytucji i ukazały granice jego wpływów. Ameryka nie przestała być państwem prawa i obywatelskich swobód, nawet jeśli rozmaite agendy rządu amerykańskiego oderwane zostały od swoich celów i uwikłane w działania bądź to bezsensowne, bądź wprost szkodliwe. Zawiodła jednak, i to na całej linii, jedna z najważniejszych demokratycznych instytucji – media. 

Prawicowe stacje i portale, odrzucając wszelkie pozory, zamieniły się w tubę propagandową ekipy rządzącej (ich dziennikarze otwarcie przemawiali na republikańskich wiecach). Autorytet reszty mediów, jako obiektywnych źródeł informacji o poczynaniach władzy, został  zaś podważony w oczach wystarczająco dużego procenta prawicowych wyborców, żeby stały się one mediami dla przekonanych (mimo mniej lub bardziej przykładnego funkcjonowania). Dodatkowo część mediów dostosowała się do trumpowskiego sposobu myślenia o polityce, komentując bardziej wrażenia niż fakty, bardziej reakcje niż wypowiedzi. Przykładem może być reakcja wpływowego portalu Politico.com na zeznania prokuratora Muellera w sprawie wpływu Rosji na wybory. Wstrząsające oświadczenie Muellera, że Rosja jak najbardziej miesza się w amerykańską politykę, a prokuratora nie postawiła prezydentowi zarzutów utrudniania śledztwa tylko dlatego, że zabronił im tego departament sprawiedliwości, określono tam jako „kiepski występ”, ponieważ prokurator nie ubrał swoich słów w wystarczająco dramatyczne sformułowania.

Sądownictwo, choć wciąż niezależne, mogą zostać zawłaszczone przez władzę, jeśli przetrwa ona wystarczająco długo – jej zakusy na jego bezpartyjność są jawne. Te media, które patrzą władzy na ręce, nie docierają do wielu segmentów elektoratu, a zaufanie do mediów jest najniższe od dziesięcioleci. Służba cywilna i wojsko stopniowo demoralizują się pod wpływem nacisków i kierownictwa z klucza partyjnego (to na szczęście nie dotyczy jeszcze bezpośrednio Pentagonu, ale służb i dyplomacji już tak). Zagranicznych sojuszników ubywa, upadają kolejne traktaty rozbrojeniowe, wojny celne uderzają w handel zagraniczny. Najgroźniejszy jest jednak postępujący kryzys dwóch innych instytucjonalnych filarów amerykańskiej polityki – obu czołowych partii politycznych.

Partia Republikańska, która jeszcze dziesięć lat temu reprezentowała szerokie i zróżnicowane spektrum poglądów i wartości, które mogły konkurować o sympatię ludzi dobrej woli, zamieniła się w partię agresywnej mniejszości, utożsamiającej swój interes z interesem całości kraju i gotowej bronić swojej politycznej przewagi głosując na dowolnych ludzi i dowolne metody. Wewnątrzpartyjni krytycy Trumpa, relikty dawnej kultury politycznej stawiającej republikę nad partią i wartości nad politycznym zyskiem zostali odarci z wszelkich wpływów. System prawyborów zapewnia kontrolę nad partią twardemu elektoratowi i już we wczesnej fazie pozwala prezydentowi eliminować krytyków. Mocne w partii środowiska, którym do Trumpa ideologicznie daleko, takie jak chrześcijańscy fundamentaliści czy libertarianie, prezydent karmi realizując ich preferencje w kluczowych dla nich kwestiach, w zamian za co przymykają one oko na różnice (dwukrotny rozwodnik, playboy, chwalący się na taśmach częstym molestowaniem kobiet i niezdolny wymienić jednego cytatu z Biblii ani pojedynczego grzechu, którego by żałował, cieszy się w rezultacie rekordowym poparciem wśród radykalnych protestantów). Republikański elektorat nie jest nieświadomy wad Trumpa; głosuje na niego z pełną ich świadomością, i to właśnie jest pełną miarą upadku.

Tak oczyszczona z krytyków i moralnie znaczących osobowości Partia Republikańska realizuje program izolacjonizmu i bachorzej interesowności w polityce zagranicznej; program wolności podatkowej dla najbogatszych i wolności regulacyjnej dla korporacji, będący w praktyce programem kapitalizmu monopoli, w polityce gospodarczej; wreszcie reakcjonizm kulturowo-społeczny zachwycający się wizjami powrotu do lat sześćdziesiątych, gdy kobiety, mniejszości i nie-chrześcijanie znali swoje miejsce. Program ten alienuje kolejne grupy społeczne, zmuszając partię do polegania na wbudowanych w system mechanizmach utrzymywania władzy mniejszościowej. Zejście z tej ścieżki staje się dla Republikanów tym bardziej niemożliwe, im bardziej łamią oni wszelkie zasady amerykańskiej kultury politycznej, narażając się tym samym na odwet Demokratów i  niechęć wyborców centrum. Muszą trwać przy boku nieprzewidywalnego prezydenta, od którego nie mogą się już odciąć, licząc że do wyborów powstrzyma się on od najbardziej oczywistych przejawów podłości i niekompetencji i że odziedziczona po Obamie koniunktura gospodarcza przykryje ich co bardziej drastyczne skutki.

Z Partią Demokratyczną także nie jest dobrze. Z kilkuletnim opóźnieniem przechodzi ona proces sztucznej radykalizacji analogiczny do tego, który spotkał Republikanów. System prawyborów, a także ekosystem mediów społecznościowych i konieczność zbierania mini-donacji wyborczych daje nowej fali lewicowego radykalizmu nieproporcjonalny wpływ na partię. Skupieni wokół Berniego Sandersa i Elizabeth Warren zwolennicy przekształcenia Ameryki w państwo opiekuńcze na wzór europejski wysuwają propozycje głębokich reform systemu podatkowego i ochrony zdrowia, popularne wśród twardego elektoratu, acz niekoniecznie porywające kluczowe dla wyniku wyborów centrum.  

Jeszcze radykalniejsze skrzydło lewackie, skupione wokół dwudziestoośmioletniej Alexandry Ocasio-Cortez jest głośniejsze niż liczniejsze, ale zaczyna dominować image partii. Narzuca nie tylko swoją ideologię, ale język i techniki politycznego dyskursu, rozliczając partyjną starszyznę z jej postawy w latach siedemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych według dzisiejszych standardów lewicowej ortodoksji. Ich program Nowego Zielonego Ładu, łączący radykalne postulaty Zielonych i socjalistów, daje wyraz przekonaniu, że w Ameryce należy zmienić wszystko, a stopniowe czy pojedyncze zmiany oparte na budowaniu szerokich koalicji przychodzą za późno i wnoszą za mało.

Trumpa i jego strategów raduje możliwość przedstawienia Demokratów jako obcych amerykańskiemu społeczeństwu lewackich radykałów, dlatego koncentrują ogień na przedstawicielach ich lewego skrzydła, starając się jak najbardziej uwydatnić jego co bardziej kontrowersyjnych przedstawicieli i postulaty. Wiedzą, że kluczowa dla zwycięstwa w Kolegium Elektorskim biała klasa robotnicza ich nie polubi. Chcą następnych sześciu lat, by ją przekonać, że pracę w fabrykach zabrali jej Meksykanie i Chińczycy, nie roboty i kryzys konsumpcji związany z rosnącym rozwarstwieniem ekonomicznym.

Amerykańskiej demokracji grozi regresywna transformacja ustrojowa – transformacja w tyranię mniejszości, która nie chce i nie umie dostrzec rzeczywistych problemów kraju. Wyborcze zwycięstwo Demokratów (albo mało realne Republikańskie zwycięstwo większością głosów) odsunie bezpośredni kryzys konstytucyjny, ale samo z siebie nie usunie systemowych wad amerykańskiego systemu wyborczego, zdolnych wygenerować kolejny. Zdecydowane zwycięstwo Demokratów będzie jednak na krótką metę konieczne. Tylko dzięki niemu instytucje państwowe mogą ulec regeneracji, a reforma systemu wyborczego dokonać się w ramach prawa i ustroju, nie zaś na drodze jakiegoś rodzaju rewolucji. Takie zwycięstwo byłoby też na dłuższą metę błogosławieństwem dla amerykańskiej prawicy. Klęska trumpizmu pozwoliłaby elementom centrowym i propaństwowym znów znaleźć się na czele partii, i poprowadzić ją do nie o faktyczne wykluczenie większości społeczeństwa z procesu politycznego, a o głosy większości. 

Ratunkiem amerykańskiej demokracji był w jej porzednich kryzysach zwrot ku centrum, ukrócenie zakusów frakcji, które uznały swój lokalny czy ideologiczny interes za ważniejszy od litery i duch jej pisanych i niepisanych reguł. Demokraci muszą to zrozumieć i przeciwstawić Republikańskiemu radykalizmowi i zawłaszczaniu państwa program umiarkowanych reform, zdolny zjednoczyć sporą większość Amerykanów. System wyborczy, iluzja gospodarczej stabilności i pokusa przemienienia się w lewicowe odbicie Republikanów będą działać na ich niekorzyść, a po zwycięstwie konieczność systemowej reformy postawi przed nimi dylematy pozornie nie do rozwiązania.

I może sobie z nimi poradzą. Jak Hamilton, jak Lincoln, jak Roosevelt.

Ledwo.

Wyjście z Unii Europejskiej tylko w drodze referendum :)

Ponad trzynaście i pół miliona Polaków odpowiedziało „Tak” na pytanie „Czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej?” w dniach 7 i 8 czerwca 2003. Obowiązkiem obecnej władzy jest zapewnić, że będziemy mieli takie samo prawo do decyzji o tym, czy z Unii Europejskiej chcemy wyjść. 

Jeśli Prawo i Sprawiedliwość rzeczywiście nie chce wyjścia Polski z Unii Europejskiej musi zgodzić się na zapis w konstytucji gwarantujący, że opuszczenie Unii, podobnie jak przystąpienie do niej, będzie mogło odbyć się tylko w drodze referendum. 

Wielu z nas może nie mieć świadomości, że choć polska konstytucja bardzo rygorystycznie ustala warunki przyjęcia umów międzynarodowych, które przekazują niektóre kompetencje państwa międzynarodowym organizacjom, takim jak Unia Europejska, to wypowiedzenie tych umów odbywa się w trybie zwykłej ustawy. Obecnej władzy potrafi to zająć kilka dni: od pierwszego czytania do podpisu przez prezydenta. 

Dlatego musimy wprowadzić do Konstytucji zapis o tym, że Unię Europejską Polska może opuścić wyłącznie w drodze referendum. To sprawa zbyt fundamentalna dla całego narodu, żeby można było o niej decydować w zwykłym sejmowym głosowaniu. Jeśli obóz rządzący serio twierdzi, że w żaden sposób nie dąży do wyjścia Polski z Unii, musi zgodzić się na zapis, który odda całemu narodowi możliwość wypowiedzenia się w razie gdyby taki pomysł się pojawił. 

Należy zmienić artykuł 89 konstytucji w taki sposób, żeby wypowiedzenie umów międzynarodowych, przyjętych w drodze referendum możliwe było również tylko w drodze referendum. Proponowana zmiana: 

Art. 89 

6) jeżeli uchwalenie umowy międzynarodowej odbyło się w trybie zgodnie z ust. 3, art. 90 [czyli w trybie ogólnonarodowego referendum, jak przyjęcie traktatu akcesyjnego], wypowiedzenie jej wymaga uprzedniego wyrażenia zgody w referendum ogólnokrajowym, zgodnie z przepisem art. 125. Artykuł 125 konstytucji mówi m.in. o tym, że referendum jest wiążące jeśli weźmie w nim udział połowa uprawnionych i o tym jakie organy państwa mogą referendum zwołać. 

Taki zapis w konstytucji możliwy będzie tylko pod naciskiem społecznym. Powinno to być jednym z postulatów manifestacji 3 maja przeciwko wychodzeniu Polski z UE. W grupie na jej rzecz, zainicjowanej przez „Liberté!”, po przemówienia Donalda Tuska na Igrzyskach Wolności, jest już ponad 25 tys. osób. Kolejnym etapem działania powinno być zbieranie podpisów pod petycją do sejmu i prezydenta RP o zmianę konstytucji.  

Obecna władza nieraz udowodniła, że w imię obrony urojonej godności własnej, gotowa jest bez wahania poświęcić interes narodowy. Jeśli chcemy mieć pewność, że Polexit nie dokona się wbrew naszej woli, z powodu antyeuropejskich obsesji i nieudolności obozu rządzącego, my, proeuropejscy Polacy, musimy zagwarantować sobie prawo do odpowiedzi na pytanie: „czy wyraża Pan/Pani zgodę na wystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej z Unii Europejskiej?”. 

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Jak bym głosował (7). Chronić lasy, nie leśników. :)

W grudniu 2014 głosowałbym dodaniem do konstytucji art. 74a gwarantującego szczególny status lasów państwowych. Uważam, że nie wszystko powinno być prywatne, a obszary leśne szczególnie dobrze nadają się do tego, by uznać je za wieczyste dobro publiczne.

Zaproponowana przez PO nowelizacja przepadła, a cała historia pokazała najgorsze cechy polskiej polityki. Zaczęło się parę lat wcześniej, kiedy przyciśnięty przez kryzys rząd Tuska szukał pieniędzy – i znalazł je w kasie Lasów Państwowych, całkiem słusznie uznając, że jeśli państwo jest właścicielem czegoś, co przynosi zysk (a lasy przynosiły), to może z tego zysku korzystać – np. po to, żeby budować drogi.

Pomysł ten nie spodobał się leśnikom, którzy przez poprzednie kilkanaście lat przyzwyczaili się do tego, że zysk pozostaje w firmie i mogą z niego swobodnie korzystać. Leśnicy poskarżyli się na rząd największej partii opozycyjnej. Propagandziści PiS „podkręcili” sprawę i rządowe wysiłki aby przywołać leśników do porządku przedstawili jako zwiastun prywatyzacji. A partyjni działacze zostali zmobilizowani do zbierania podpisów pod „obywatelskim” projektem ustawy, która rzekomo miała chronić własność publiczną, a w rzeczywistości chroniła interesy leśników.

PO na pisowską ustawę oczywiście nie mogła się zgodzić, ale udała, że bierze deklaracje PiS za dobrą monetę. Zgłosiła więc propozycję dopisania „leśnego” artykułu do konstytucji, co zablokowało by choćby teoretyczną możliwość sprzedaży lasów. PiS z kamienną twarzą zagłosowało przeciw, z bolszewicką pewnością siebie twierdząc, że zapis o tym, że zmiana przeznaczenia terenów leśnych możliwa jest tylko ze względu na ważny interes publiczny (np. w celu budowy drogi lub linii energetycznej – do sprecyzowania oddzielną ustawą) … otwiera drogę do prywatyzacji!

Dzieła ogłupienia dopełnili posłanka Pawłowicz z posłem Rozenkiem: ona jadła w sali obrad sałatkę, on zrobił z tego news dnia, przez co większość widzów wieczornych dzienników nawet się nie zorientowała, że właśnie próbowano zmienić konstytucję.

Bardzo bym chciał, żeby następny Sejm był trochę bardziej poważny.

Polska gra o tron :)

Przegrani

Największym przegranym po pierwszej turze jest oczywiście – i nie ma w tym niczego odkrywczego – Bronisław Komorowski, który przez polityków Platformy, część publicystów i dziennikarzy oraz niektórych politologów został jeszcze kilka miesięcy temu naznaczony nimbem zwycięstwa.

W pierwszej kolejności pomylono w sposób karygodny i niewytłumaczalny sondaże popularności aktualnie urzędującego prezydenta z sondażami preferencji wyborczych. Wydawałoby się, że różnica może nie jest szczególnie istotna, ale – jak widać – w tym przypadku miało to znaczenie. Sztab Komorowskiego nadmiernie zaufał najnowszej historii Polski i casusowi Aleksandra Kwaśniewskiego, którego poparcie przed walką o drugą kadencję było porównywalne z poparciem dla Komorowskiego na kilka miesięcy przed wyborami. Zapomniano jednak o tym, że Kwaśniewski walczący o drugą kadencję był prezydentem wywodzącym się z formacji opozycyjnej, mocno krytykującej rząd AWS-UW, a później AWS. Sam zaś Kwaśniewski pokazał się jako obiektywny i życzliwy współpracownik rządu Jerzego Buzka. Na ten bonus Komorowski jako kandydat obozu rządzącego nie mógł liczyć.

Sztab Komorowskiego został również ogarnięty niesamowitą arogancją władzy (szczerze mówiąc, nawet się tego nie spodziewałem). Mówię o tym zjawisku od dawna, zarówno w kontekście wyborów ogólnopolskich, jak też ostatnio w kontekście wyborów lokalnych w moim ukochanym Inowrocławiu. Arogancja władzy to zjawisko, które odbiera rządzącym zdolności racjonalnego oglądu rzeczywistości, zaślepia na realne odczucia społeczeństwa, a wszelką krytykę każe interpretować jako ślepą opozycyjność (a przecież nie zawsze tak właśnie być musi). Cały sztab Komorowskiego – jakby otumaniony tą arogancją – uwierzył, że prezydent rzeczywiście nie ma z kim przegrać. Taka ocena wypływała jednak z ocen ludzi prezydenta, nie zaś z rozmów z ludźmi (np. badania fokusowe), które sztab wyborczy lub Platforma powinni byli zlecić już po zgłoszeniu kandydatury Andrzeja Dudy. Przy tej okazji trzeba wspomnieć fatalny pomysł jeżdżących po Polsce „Bronkobusów”, w których zamiast Bronka siedzą politycy i działacze Platformy! Lepiej było zamówić jeden autokar i pojechać do mniejszej liczby miejscowości, ale pojechać tam z prezydentem, niż wysyłać niechcianych emisariuszy, którzy umacniają jedynie przekonanie, że prezydentowi nie zależy na Polakach. Ludzie w czasie kampanii prezydenckiej nie chcą spotykać się z partyjnymi działaczami, chcą wylać swoje żale prezydentowi.

I sprawa trzecia – niedocenienie przeciwników. Sztab Komorowskiego tak bardzo uwierzył, że urzędujący prezydent naprawdę nie ma z kim przegrać, że najprawdopodobniej nie przeanalizował nawet kandydatur zgłoszonych przez konkurencyjne komitety wyborcze. Nie dostrzeżono, że kandydatura Dudy to wyśmienity zabieg marketingowy Jarosława Kaczyńskiego, który świadomy swojego negatywnego wizerunku wyznaczył człowieka młodego, wykształconego, dynamicznego i pełnego energii, który – niezależnie od jego braku politycznego doświadczenia – jest w stanie przekonać do siebie Polaków. Nie doceniono też Pawła Kukiza i uznano go zapewne za marginalnego populistę, który swoją krytyką i JOW-owskim zacietrzewieniem nie jest w stanie zrobić żadnej większej kariery. Zignorowano wszystkich pozostałych odmawiając z nimi debaty, a przecież takie działanie odebrane zostało przez większość Polaków jako wypięcie się na naród. Zaraz po debacie dziesięciorga kandydatów oceniłem w rozmowie z kolegami politologami z mojego rodzimego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, że tym nieprzybyciem na debatę Komorowski właśnie przegrał prezydenturę. Zostałem wtedy przez swoich kolegów wyśmiany. Czyżby kolejny przejaw arogancji elit względem problemów narodu?

Drugim wielkim przegranym jest Leszek Miller. Celowo nie piszę, że tym przegranym jest Magdalena Ogórek, bo odnoszę wrażenie, że kandydatka zgłoszona przez SLD wypromowała się na tyle, aby być spokojną o swoje dalsze losy, zarówno w świecie naukowym (zawsze znajdzie się chętna wyższa szkoła niepubliczna, która zatrudni ją na dodatkowy etat), jak też politycznym (sądzę, że na jakieś listy wyborcze na pewno zostanie zaproszona jesienią). Natomiast Miller przegrał nędznie. Zaproponował ucieczkę do przodu, która miała mu zagwarantować utrzymanie władzy w partii i do tego jeszcze przyciągnąć do SLD trochę młodego elektoratu zawiedzionego Platformą, tymczasem skończyło się wielką klapą. A mógł przecież wyznaczyć Ryszarda Kalisza albo Wandę Nowicką, którzy na pewno nie pogrążyliby lewicy ostatecznie (ale oczywiście staliby się naturalnymi liderami w walce o przywództwo w lewej flance). Postrzegam tę porażkę jako koniec SLD. Wyniki ostatnich wyborów samorządowych pokazują, że sztandar SLD za chwilę zostanie wyprowadzony, a na nową lewicę chwilę jeszcze poczekamy. Wydaje się to jednak przesądzone, niezależnie od tego, czy SLD jeszcze ten jeden raz uda się przekroczyć próg wyborczy jesienią.

Trzecim wielkim przegranym jest Janusz Korwin-Mikke. Nie żebym się spodziewał po nim jakiegoś wielkiego sukcesu wyborczego bądź przynajmniej wyrównania wyniku procentowego ubiegłorocznych wyborów europejskich. Takie myślenie niektórych komentatorów również wypływa przede wszystkim z niezrozumienia specyfiki elektoratu poszczególnych elekcji (np. do wyborów europejskich eurosceptycy ostatnio chodzą nadspodziewanie chętnie, przez co z reguły są nadreprezentowani w Parlamencie Europejskim, tak też się stało z Nową Prawicą w 2014) oraz wpływu frekwencji na ostateczny wynik. Wydaje się jednak, że Korwin-Mikke uwierzył, że jest „na fali” i że po sukcesie w wyborach europejskich, także sejm stoi dla niego otworem, a wybory prezydenckie będą swoistą rozgrzewką. Nic bardziej mylnego. Nawet jeśli Partia KORWiN przekroczy próg wyborczy – w co szczerze wątpię – to będzie to reprezentacja maksymalnie 20-osobowa, istotna ze względu na gry koalicyjne, ale bynajmniej nie „rozwali” tym sposobem „układu”, o którym Korwin-Mikke od lat mówi. Wynik Korwin-Mikkego pokazuje, że o przekroczenie progu wyborczego jesienią będzie bardzo trudno a retoryka szefa partii, choć przyciąga niektórych gimnazjalistów i licealistów, to jednak także dla nich jest mniej atrakcyjna od retoryki np. Kukiza.

Wygrani

Oczywiście największym wygranym pierwszej tury jest Andrzej Duda – człowiek, który jeszcze pół roku temu nie tylko nie był o krok od prezydentury, ale wręcz zaliczany był do polityków drugiego, jeśli nie trzeciego szeregu w Prawie i Sprawiedliwości. Jego współpraca z Lechem Kaczyńskim, młody wiek i przeciętna jak dotychczas aktywność medialna i polityczna uczyniły zeń jedynego kandydata, którego prezes PiS-u był w stanie zaakceptować. Jako człowiek wykształcony i raczej z dobrym wizerunkiem oraz kontaktami ze światem mediów Duda stał się szansą PiS-u na pokazanie swojej innej twarzy. Zamiast smoleńskich bojowników i jednoznacznie negatywnie nastrajających „pierwszoszeregowców” jak Marek Kuchciński, Joachim Brudziński czy Marcin Mastalerek, Polacy zobaczyli sympatycznego Dudę, który zdaje się rozumieć problemy mieszkańców tego kraju. Nie bez znaczenia jest fakt, iż Duda ma pewne polityczne doświadczenie (wiceminister sprawiedliwości, minister w kancelarii prezydenta, europoseł), jednak nie pełnił jak dotychczas żadnej eksponowanej funkcji państwowej – dla młodych i chcących zmiany jest to wielki walor.

Także kampania Dudy została przeprowadzona w sposób wręcz wzorcowy: ciągłe spotkania z wyborcami, właściwie nieustanna obecność w mediach, stosunkowo jasny przekaz krytyczny wobec pięciu lat prezydentury Komorowskiego i zarazem ośmiu lat rządów Platformy. Wobec nieco gnuśnego stylu Komorowskiego, dynamiczny Duda może być rzeczywiście niezwykle atrakcyjną alternatywą. Mętny przekaz Komorowskiego i jego dystans wobec spotkań z Polakami czy debat z kontrkandydatami tylko umacniały pozytywny wizerunek Dudy. Można więc powiedzieć, że sztab ekipy Dudy zrobił bardzo dobrą robotę, ale jednak sztab Komorowskiego skutecznie pomógł swojemu głównemu przeciwnikowi przede wszystkim bezczynnością, pasywnością, brakiem pomysłu na kampanię i zarazem brakiem mobilizacji „platformerskich” rezerw.

Drugim wygranym jest rzecz jasna Paweł Kukiz. Nie jest wykluczone, że gdyby kampania wyborcza przed pierwszą turą potrwała jeszcze dwa tygodnie, wówczas wynik Kukiza byłby – w mojej opinii – jeszcze wyższy. Głosy oddane na niego to jednak dużo bardziej skomplikowana sprawa niż by się na pierwszy rzut oka wydawało. Głosowało na niego ponad 40% młodych ludzi w wieku od 18 do 29 lat i prawie 30% wyborców w wieku od 30 do 39 lat. Im lepiej wykształceni, tym częściej wybierają Kukiza, co też wydaje się dość jednoznaczną wskazówką w interpretacji przyczyn zachowania jego elektoratu. Okazuje się bowiem, że głosy oddane na Kukiza to właśnie sprzeciw i niezadowolenie, jakie zwerbalizowali najmłodsi wyborcy. Nie ma tutaj – jak mówią niektórzy specjaliści czy publicyści – antysystemowości, ale raczej zawód na aktualnie rządzących Polską, którzy w sposób niewystarczający podporządkowali swoje działania trosce o perspektywy zatrudnieniowe, rozwojowe i życiowe dla młodych ludzi. O młodych zapomniano i na to zwracają uwagę wszyscy wyborcy Kukiza.

Kukiz wypadł również – w mojej ocenie – najbardziej autentycznie w porównaniu z wszystkimi pozostałymi kandydatami. Jego sprzeciw nie wydawał się sztuczny i zaplanowany przez sztabowców politycznych, dlatego zdecydowanie wydał się młodym ludziom najbardziej wiarygodny. Na jego korzyść zadziałało również zniechęcenie młodych wyborców niekonkluzywnością polskiego duopolu PO-PiS-owskiego, który choć od 2005 roku rządzi Polską, to jednak w pierwszej kolejności zajmuje się samym sobą, nie zaś zmianami w kraju. I nie chodzi bynajmniej o tak często podkreślane przez tzw. ekspertów zabetonowanie sceny politycznej. Niechby sobie było faktem to słynne zabetonowanie! Polacy oczekiwaliby od obu stron tego duopolu jakichś konkurencyjnych wizji Polski, które obie partie wcielałyby w życie po zdobyciu władzy i w sprawie tychże wizji toczyliby polityczne polemiki! Tymczasem od dziesięciu lat jesteśmy świadkami konfliktu nie o charakterze programowym, a raczej personalnym. I Kukiz o tym mówił.

Czy na bazie tego sukcesu uda się stworzyć partię polityczną bądź reprezentację parlamentarną? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że szanse takie są. Jednak uznałbym taką inicjatywę za zjawisko o charakterze sezonowym, jak chociażby Samoobrona Andrzeja Leppera czy Liga Polskich Rodzin, nie zaś jako zaczątek trwałego elementu polskiego systemu partyjnego. Tak różnorodny społecznie, kulturowo i ideologicznie elektorat Kukiza nie da się utrzymać w ramach jednej formacji politycznej, ale na pewno może mocno skomplikować gry koalicyjne jesienią 2015 roku, jeśli by się w sejmie znalazł. Co zaś istotniejsze, ten ruch polityczny mógłby być języczkiem uwagi po jesiennym wyborczym rozstrzygnięciu i decydować o tym, która z dużych partii politycznych będzie formułowała rząd.

Gra

Nadszedł czas wielkiej gry o tron, czyli kampania przed drugą turą wyborów. Analizując strukturę elektoratów tych kandydatów, którzy do drugiej tury nie weszli, trzeba oddać, że większe szanse na ich przechwycenie ma Andrzej Duda. W szczególności chodzi o elektoraty Kukiza, Korwina-Mikkego czy pozostałych kandydatów narodowych (Kowalski, Braun). Komorowski liczyć może jedynie na tych, którzy poparli Jarubasa i Ogórek. Matematyka jest bezwzględna, dlatego sztaby wyborcze obu kandydatów musiały solidnie te wyniki przeanalizować i dostosować resztę kampanii do konkluzji z tych analiz. Niestety jednak zachowania wyborców nie są tak przewidywalne jak życzyliby sobie tego politycy. Nigdy do końca nie wiemy bowiem, którzy wyborcy do wyborów pójdą, a którzy zostaną w domu. W Polsce ma to szczególne znaczenie, bo zaledwie połowa Polaków do wyborów chodzi, ale nie zawsze jest to ta sama połowa.

Wydaje się, że to, na czym powinien się skupić Komorowski, to nie walka o przejęcie elektoratu Kukiza, ale raczej skłonienie tych, którzy zagłosowali na niego pięć lat temu, a teraz do wyborów nie poszli, aby jednak pofatygowali się na drugą turę. Debata w TVP1 i Polsacie pokazuje, że chyba rzeczywiście takie wnioski wyciągnięto w sztabie prezydenta, bo jego retoryka adresowana była przede wszystkim do tych, którzy pamiętają rządy PiS-u z lat 2005-2007, i nie chodzi tutaj bynajmniej o elektorat najmłodszy. Nie dziwi więc atakowanie Dudy jako działacza PiS-u czy straszenie PiS-owskimi demonami (dwudziestolatków tym na pewno nie przekona, ale trzydziesto- czy czterdziestolatków bardziej). Taka strategia – jakkolwiek będąca negacją wcześniejszych haseł prezydenckiej kampanii o zgodzie i bezpieczeństwie – wydaje się jednak dość spójna, uzasadniona i powinna pozwolić Komorowskiemu na odzyskanie nawet kilku punktów procentowych. Kluczowe więc powinno być ściągnięcie do wyborów tych, którzy zostali w domu – a jest to przecież ponad milion wyborców, którzy pięć lat temu urzędującemu prezydentowi zaufali oddając na niego głos w I turze.

Jeśli zaś chodzi o Dudę, to skoro może on liczyć na cały twardy elektorat PiS-u, nie powinno dziwić to, że Smoleńsk, Kaczyńskiego czy Macierewicza zamknięto szczelnie w sejfie i oczyszczono z wszelkich ich naleciałości całą kampanię wyborczą. Duda powinien skupić się na zachęceniu do siebie elektoratu niezadowolonego i niechętnego Platformie, stąd też budowanie pozytywnej wizji Polski musiałoby niekoniecznie przynieść pozytywne rezultaty. Jego sztab będzie rozliczał Platformę i przypominał o bolączkach, nadziejach i smutkach przeciętnych Polaków do ostatniego dnia kampanii wyborczej. Strategia jest to na pewno ambitniejsza niż obiecywanie wszystkiego, co tylko kandydatowi przychodzi do głowy. Nadmierne obietnice zakrawają o śmieszność i dają przeciwnikom politycznym doskonały asumpt do oskarżenia kandydata o nieracjonalność finansową.

Początek kampanii przed drugą turą był głupi i szalony. Komorowski z pomysłem zmiany konstytucji i rozpisaniem referendum nie wypadł wiarygodnie i na pewno nie przekonał do siebie wyborców Kukiza. Jeśli ludzie w sztabie uważają, że wyborcy Kukiza to przede wszystkim zwolennicy JOW-ów, to gratuluję tym sztabowcom oderwania od rzeczywistości. „Kukizowcy” albo nie pójdą do wyborów, albo zagłosują na Dudę, a bezmyślne zabiegi prezydenta o przejęcie ich głosów wydały się raczej nerwowo-śmieszne niż skuteczne. Także Duda w swoim oświadczeniu po ogłoszeniu wyników pierwszej tury, w którym wspomniał, że jest gotów do rozmowy o JOW-ach, dał się chyba ponieść emocjom. JOW-y nie odegrały w wyborach Polaków żadnej roli, nawet najmniejszej, a tych, którzy tak uważają, zapraszam do Inowrocławia, aby przespacerowali się po tym mieście i porozmawiali z przechodniami, bo właśnie tutaj jest Polska (tak, przejąłem to hasło od prawicowych środowisk, bo idealnie nadaje się ono do oceny stanu świadomości elit politycznych dotyczących życia przeciętnego Polaka).

Żałuję, że sztab Komorowskiego nie zgodził się na debatę zaproponowaną przez Kukiza oraz na debatę w TV Trwam, jaką zaproponował o. Tadeusz Rydzyk. Wbrew temu, co zapewne myślą sobie sztabowcy Komorowskiego – którzy jednak w tegorocznej kampanii częściej się mylili niż planowali dobre i skuteczne posunięcia – obie debaty byłyby na pewno dla prezydenta korzystne, niezależnie od tego, jak bardzo nieżyczliwi byliby dla niego prowadzący. W polityce trzeba czasami pozwolić na siebie napluć, aby społeczeństwo widziało także tego, kto pluje. Na pewno w debatach o debatach lepiej i wiarygodniej wypada Duda, który ani razu w tej kampanii nikomu debatowania nie odmówił, a sam nieustannie zapraszał prezydenta do rozmowy o Polsce. Uznaję to za jeden z kluczowych elementów niniejszej kampanii wyborczej i zarazem sądzę, że jest to jeden z głównych czynników decydujących o tegorocznym zwycięstwie. Wyborcy chcą oglądać kandydatów, którzy rozmawiają o Polsce, tym bardziej jeśli formuła przypomina niedzielną debatę w TVP1 i Polsacie, a nie tendencyjne programy publicystyczne, jakich mnóstwo w ramówkach wszystkich kanałów telewizyjnych.

Po debacie widać, że najbliższe dni będą niezwykle gorące, a kulminacją tej atmosfery będzie debata w TVN, która planowana jest w końcówce kampanii [choć w tym momencie nie jest pewne czy w związku ze zmianą ustaleń przez sztab Dudy debata się odbędzie – red.]. Komorowski trochę odrabia straty, ale chyba dopiero wynik tej ostatniej debaty może skłonić niektórych niezdecydowanych, że należy dać mu jeszcze jedną szansę. Ostatnia debata przesądzi również, jak wielu „kukizowców” stwierdzi, że jednak warto wyjść w niedzielę z domu i poprzeć Dudę. Uważam, że o to właśnie toczy się ta gra o tron: Komorowski o niezdecydowanych, a Duda o „kukizowców” – tylko w niewielkim procencie oba te elektoraty się pokrywają, czyli w niewielkim stopniu obaj kandydaci rywalizują o tych samych ludzi.

Jak jest możliwe zaangażowanie „narcystycznego” pokolenia? :)

Napisałam kiedyś, że jestem „fanką” ludzi młodych – analizując ich cechy, sytuację czy problemy zawsze szukam ich mocnych atrybutów i podświadomie „trzymam ich stronę”. Być może w jeszcze większym stopniu niż oni sami zdaję sobie sprawę z dramatyzmu ich położenia. Taka postawa grozi jednak stronniczością opinii i lansowaniem skrzywionych wizerunków młodzieży. Długa lista jej problemów (za które ona sama w większości nie odpowiada) i równie długa lista krzywdzących stereotypów na jej temat tym silniej skłaniają do solidarności i współczucia. A przecież nie o to chodzi. Nie o to chodzi, by młodych – niejako na przekór i dla przeciwwagi – gloryfikować czy troskliwie się nad nimi pochylać (zazwyczaj taka postawa podszyta jest fałszem), lecz o to, by również ich samych pobudzić do refleksji i do działania ukierunkowanego na wspólne (w tym także ich własne) cele. Pobudzenie takie nie jest jednak możliwe bez pewnego rodzaju społecznego zaangażowania samej młodzieży. No i tu rodzi się pytanie zasadnicze: czy stać ją na takie zaangażowanie? Jak jest ono możliwe w egoistycznym, skoncentrowanym na sobie, „narcystycznym” pokoleniu?

            W pytaniach tych, nieco prowokacyjnych, zawarte są dwa założenia: (1) że zaangażowanie (społeczne) jest czymś istotnie ważnym i że (2) charakterystyki współczesnej młodzieży pozostają w zasadniczej sprzeczności z jej zdolnością do myślenia wspólnotowego i działań uwzględniających dobro ogółu. Czy są to słuszne założenia? Dlaczego zaangażowanie w coś, co wykracza poza osobistą perspektywę i własne sprawy miałoby być ważne? Wszak cały zachodni świat, uchodzący za jeden z doskonalej urządzonych i całkiem nieźle (nawet dzisiaj) funkcjonujący, stawia na indywidualizm. A jednak … Jednak coraz częściej słychać głosy podkreślające pułapki indywidualizmu, wartość orientacji wspólnotowej czy etos zaangażowania. I nie są to wyłącznie głosy konserwatystów, którzy z łezką w oku wspominają dawne dobre czasy, kiedy to wielkie emocje zbiorowe i wielkie porywające ideologie budowały silne identyfikacje wspólnotowe i mobilizowały do działań zmieniających bieg historii, a różne grupy zawodowe i środowiska spajał ETOS. Dziś są to przede wszystkim głosy trzeźwo obserwujących życie filozofów społecznych, socjologów, politologów, pedagogów, działaczy, którzy odnotowują niewystarczającą obecność odruchów zaangażowania ilekroć trzeba podjąć się zadań mających na celu najbardziej choćby przyziemne sprawy ważne dla szerszego ogółu. W ich optyce zaangażowanie jawi się jako filar społeczeństwa obywatelskiego.

            Ale czy tylko to? Otwarcie na innych, zdolność przeżywania i identyfikowania się z ich problemami jest również ważnym dopełnieniem jakości życia i osobistego szczęścia, które gdy nie przekracza granicy własnego „Ja” bywa, że staje się iluzoryczne. Nadmierna koncentracja na sobie – na swoich dążeniach, potrzebach, również na własnych dylematach i problemach – staje się źródłem zagubienia i bywa powodem cierpienia. Stan ten – trochę na wyrost (metaforycznie) określany narcyzmem – przypisywany jest często współczesnej młodzieży, zwłaszcza tej dorastającej w bogatych krajach. Nieźle wyedukowana, w większości zaspokojona gdy idzie o konwencjonalne symbole sukcesu (dochód, kariera, status), coraz wyraźniej odczuwa niedosyt indywidualistycznych odniesień dla własnego Ja. Młodzi obywatele tych krajów zaczynają szukać coraz to nowych możliwości definiowania siebie i coraz wyraźniej wpadają w labirynt niepewności: „czy rzeczywiście jestem szczęśliwy”, „czy się realizuję”, „kim właściwie jestem”? Niepewni tego kim można – kim warto – kim należy być młodzi ludzie w poszukiwaniu samospełnienia robią różne rzeczy: podróżują, kolekcjonują wrażenia, otaczają się przyjaciółmi, usprawniają własne ciało, szukają lekarza dla skołowanej duszy.

            Polską młodzież kulturowa oferta współczesności (status, kariera zawodowa, pieniądze, barwny styl życia, dbałość o osobiste satysfakcje) skutecznie uwiodła już w latach 90. Co ważne, powszechne jest przekonanie, że niezbędnym warunkiem osiągnięcia czegoś w życiu jest osobisty wysiłek i przemyślane inwestycje we własną przyszłość. Choć wyobrażenia młodych Polaków o barwnym i udanym życiu są dalece bardziej konwencjonalne i skromniejsze niż zachodniej młodzieży, dążenie do tego by życie nie było byle jakie i presja na awans jest przeogromna. Liczbę tych, którzy nie zdradzają zainteresowania wejściem do „tego pociągu” można szacować – w zależności od wskaźników – na kilka do kilkunastu procent. Powszechne jest w tym wszystkim przekonanie, że niezbędnym warunkiem osiągnięcia czegoś w życiu jest wykształcenie traktowane jako zasadnicza inwestycja we własną przyszłość. Od początku lat 90. wskaźniki skolaryzacji na wierzchołku edukacyjnej drabiny wzrosły w Polsce ponad czterokrotnie. „Rewolucja edukacyjna” nie zaprowadza jednak ery szczęśliwości wśród młodzieży. Pogłębieniu ulegają procesy różnicowania, a masowa konsumpcja wyższego wykształcenia nie znajduje swojego wyrazu w karierze zawodowej. Widmo bezrobocia od lat dotyka również tych, którzy nie byli tym ryzykiem objęci (absolwentów kierunków, które uchodziły za dotychczasowych „pewniaków” w możliwościach znalezienia pracy).

Można to różnie tłumaczyć – niedoborami systemowymi, niekompetencją decydentów edukacyjnych czy mało rozsądnymi (naśladowczymi) zachowaniami samej młodzieży. Ważne jest podkreślenie, że we współczesnych społeczeństwach (również w Polsce) młodzież jest skazana na indywidualizm – może wybierać co chce, żyć jak chce, ale też samodzielnie musi sobie radzić z osiąganiem życiowych celów. To siłą rzeczy zmusza do koncentracji na sobie i do liczenia głównie na własne siły. Apogeum dramatu młodego człowieka wyraża się dziś w narzuconym mu zadaniu tworzenia własnej biografii w niepraktykowany wcześniej w historii typ biografii „zrób-to-sam”, gdzie życie oznacza biograficzne rozwiązywanie sprzeczności systemu i gdzie nie może być miejsca na pomyłkę, fałszywy krok czy niefrasobliwość.

Sami młodzi raczej nie dramatyzują – nie widzą aż tak czarno świata, w którym żyją, idą do przodu, chociaż komunikaty sygnalizujące, że kondycja psychiczna młodych Polaków nie jest najlepsza są coraz częstsze. Nie tylko mają oni problemy z wchodzeniem w dorosłość, lecz i ich dojrzewanie psychiczne jest coraz trudniejsze. Wielu z nich nie radzi sobie z nadmiernymi wymaganiami społeczeństwa, z kulturową presją na osiąganie sukcesu, z nieczytelnością społecznych norm, z brakiem zainteresowania ze strony dorosłych, z osłabieniem więzi rodzinnych, z balastem problemów własnych rodziców. Nasilają się problemy związane z nadużywaniem alkoholu, narkotyków, narasta agresja i przemoc, rosną przypadki depresji i nerwic wśród młodzieży.

Młodzi Polacy, którzy tak dużo obiecywali sobie po zmianach transformacyjnych, otrzymali od nich bardzo wątpliwej jakości „prezenty” – niepewną przyszłość, presję na osobliwy rodzaj wartości życiowych (konsumpcja, sukces) i bardzo trudną do przeprowadzenia strategię „zrób-to-sam” – bo inni nie wiedzą jak, nie mają czym i nie potrafią. Gdybyśmy więc chcieli roztoczyć nad młodzieżą mentorski ton (że narcystyczna, zapatrzona w siebie i egoistycznie zorientowana), zważmy wprzódy, że jej sytuacja jest naprawdę nie do pozazdroszczenia, i że jej „narcyzm” jest również wynikiem presji systemowych.

Do etykiety tej przywiązanych jest wielu komentatorów, badaczy, nawet młodzi podpisują się pod takimi (auto)charakterystykami: „Tak, jesteśmy egoistyczni, myślimy o sobie, a czy ktoś ma może lepszy pomysł? Czy inni robią inaczej?”. Młodzi Polacy nie mają jakichś szczególnych autorytetów, a pokolenie JPII okazało się kolejną etykietą o statusie medialnym. Należą do najmniej ufnych i najsłabiej zorganizowanych, najrzadziej też podejmują działania z myślą o innych. Dane tego typu odnotowują socjologowie, odnotowują sondaże, epatują nimi media. Co prawda od końca lat 90. wzrasta stopniowo liczba młodych deklarujących przynależność do grup nieformalnych, mniej lub bardziej sformalizowanych stowarzyszeń, organizacji czy klubów (obecnie jest to 37%), ale nadal przeważają osoby, które nie utożsamiają się z żadną z nich (61%). Najczęściej młodzi ludzie deklarują członkostwo w klubach, związkach i stowarzyszeniach sportowych (15%). Na drugim miejscu znajdują się organizacje i stowarzyszenia kulturalne (np. chóry, zespoły taneczne, koła filmowe) oraz hobbystyczne (10%). Na miejscu trzecim są stowarzyszenia religijne (8%), a za nimi (5%) organizacje służby publicznej (OSP, PCK czy WOPR). Bardzo niskie jest zainteresowanie harcerstwem czy członkostwem w organizacjach o charakterze politycznym (po 1%)[1]. Te ostatnie są traktowane zazwyczaj jako odskocznia do przyszłej politycznej kariery i skupiają młodzież o specyficznym nastawieniu.

W działalność wolontariacką angażuje się 16-17% młodych Polaków. To nieco więcej niż średnia dla ogółu społeczeństwa, ale bardzo niewiele w porównaniu z krajami zachodnimi (rys.1), w których te wskaźniki nie tylko są wyższe, ale i sama działalność ma bardziej autentyczny charakter – polska młodzież kilkakrotnie częściej niż inni młodzi Europejczycy pobiera certyfikaty i dyplomy poświadczające ich działalność, wykorzystując je potem w swoich staraniach o przyjęcie do pracy czy szkoły.

Rys.1. Uczestnictwo młodych w zorganizowanej działalności wolontariackiej

 

Źródło: Youth on the move. Analytical Report, Flash Eurobarometer 319a, Gallup Organisation, 2011, s. 19.

Większość socjologicznych badań wskazuje na wyraźne odwrócenie się młodzieży od ideologii i polityki. Coraz częściej mówi się o niej jako o „niezadowolonych demokratach”, którzy dostrzegają liczne wady porządku stworzonego przez dorosłych, nie darzą zaufaniem istniejących instytucji demokratycznych[2]. Młodzież unika zwłaszcza konwencjonalnych form politycznego uczestnictwa. Odchodzi od aktywności związanej z ustabilizowanym członkostwem w formalnych organizacjach politycznych na rzecz aktywności bezpośredniej, spontanicznej, krótkotrwałej, nadto odwołującej się do innych zupełnie problemów i haseł niż te, które stanowią przedmiot konwencjonalnej polityki. Młodzi okazują solidarność z ofiarami światowych wojen, ekologicznych katastrof, włączają się w akcje zbierania podpisów, petycji, bojkotowania globalnej gospodarki i globalnej polityki[3]. Przede wszystkim gdzie indziej uzewnętrzniają swoje zaangażowanie. Jest to – oczywiście – Internet, największa współcześnie społeczna i polityczna agora, o nieprzebranych możliwościach rozpowszechniania nowych idei i budowania społecznych więzi. Podczas gdy dorośli wykazują odruchy lękowe w wykorzystywaniu nowych technologii, młodzi w nie po prostu wchodzą i używają w sposób, jaki tylko okazuje się możliwy, interesujący, zabawny. Robią to bez przewodników, mentorów, bez udziału dorosłych. W sieci wiążą się w grona tym dla nich ważniejsze, że w „realu” wszystkie układy społeczne, które wyznaczały poczucie „my” straciły moc „wiązania”, przestały być punktem odniesienia i wsparcia. Już sam ten fakt sugeruje, że jakkolwiek mało zorganizowana i mało aktywna społecznie, młodzież reprezentuje inny od starszych typ zaangażowania społecznego, a wskaźniki formalnego zorganizowania mogą być bardziej miarodajne dla samych organizacji i stowarzyszeń, aniżeli dla młodzieży.

    Zasadność takiego myślenia potwierdzałyby inne spostrzeżenia. Zdecydowana większość młodych Polaków uważa, że umacnianie solidarności międzyludzkiej jest ważniejsze niż walka o własne interesy – myślą tak zwłaszcza osoby uczące się i studenci (68%). Oni również częściej deklarują wiarę w sens działania wspólnie z innymi, bo to gwarantuje skuteczniejsze rozwiązywanie różnych problemów i osiąganie wspólnych celów (84%).

Rys. 2a. Egoistyczne vs altruistyczne przekonania ogółu Polaków i młodzieży

 

Rys. 2b. Poczucie sensu vs bezsensu wspólnego działania

 

Źródło: opracowanie własne na podstawie: Działalność społeczna Polaków, CBOS BS/10, 2010.

W zestawieniu z dorosłymi Polakami młodzi deklarują społeczne zaangażowanie częściej i częściej (w porównaniu z dorosłymi) ma ono znamiona bezinteresownego. Są również bardziej od nich ufni (rys. 3a-b). Podczas gdy dorośli deklarują zaufanie do innych ludzi w 25%, nastolatkowie czynią to w 58%. Gdy zaufanie do partii politycznych deklaruje co dwudziesty dorosły Polak (5%), wśród młodzieży taka sytuacja dotyczy prawie co piątej osoby (23%). Sugeruje to, że jakkolwiek mało zorganizowana i mało aktywna społecznie, młodsza młodzież reprezentuje inny od starszych roczników typ zaangażowania społecznego – bardziej ufny, otwarty, współczulny, ujawniający większe pokłady społecznego kapitału. Wskazuje to istotną zmianę w społecznych charakterystykach młodzieży, jak dotąd rozliczanej i osądzanej głównie na podstawie wskaźników formalnego zorganizowania bądź działań podejmowanych w ramach tradycyjnie działających organizacji i stowarzyszeń. Jeśli tak, być może mamy do czynienia z rozminięciem się potencjału zaangażowania młodzieży z formułą uczestnictwa i aktywności proponowaną przez sieć konwencjonalnie działających instytucji. Być może więc – nieujęty w ramy instytucjonalne – potencjał ten się marnuje.

Rys. 3a. Odsetek osób deklarujących zaufanie do innych ludzi i do partii politycznych

 

Źródło: Opracowanie własne na podstawie European Social Survey 2008.

 

Rys. 3b. Odsetki 14-letniej młodzieży deklarującej zaufanie do innych ludzi i do

            partii politycznych

      Źródło: International Association for the Evaluation of Educational Achievement. 2010. Initial Findings from the IEA International Civic and Citizenship Education Study 2010. Amsterdam: IEA.

Nie jest on wieczny czy stały. Słynny szwajcarski psycholog Jean Piaget powiedział, że wiek młodzieńczy to wiek par excellance metafizyczny, w którym poszukuje się wielkich scalających idei, dalekosiężnych wizji i szerokich społecznych odniesień dla własnych wyborów, co ważne – z wiekiem wykrusza się, mija. Ma to swoje złe (słabe), ale i dobre (mocne) strony. Starzy ideologowie wyposażeni w nowoczesną broń mogliby z łatwością stać się katami ludzkości przy wykorzystaniu zaangażowania młodzieży, ale też ten sam potencjał zaangażowania, jaki wnosi młodość, można skierować na konstruktywne i wzniosłe cele. Tak, oczywiście, wiem – pada kolejne wątpiące pytanie: jak, z czym do ludzi, w imię czego? Wszystkie one ujawniają bezradność dorosłego świata. Zupełnie bez sensu. Na pewno jest „z czym” i „w imię czego”, a i na pytanie „jak” też znajdzie się odpowiedź J.

Nie jestem filozofem, lecz spośród znanych mi ofert idea otwartej wspólnoty najbardziej do mnie przemawia, i jeśli dobrze znam młodzież, to jest to również oferta dla niej. Stanowi jednocześnie wielkie i trudne wyzwanie. Wielkie, bo chodzi o wybory przesądzające o tożsamości systemu społecznego, trudne – bo wspólnota niejedno ma imię, nie jest oczywistością z poziomu naiwnego realizmu pojęciowego i wymaga głębokiej rozwagi. Na pewno nie chodzi o ten rodzaj wspólnoty, który określany jest mianem „wspólnoty pseudorodzajowej”, „plemiennej” czy wykluczającej. Wspólnoty pseudorodzajowe, oparte na narzucaniu własnego (grupowego) punktu widzenia (uważanego jako jedyny słuszny) i uprzedzeniach graniczących z nienawiścią skierowaną przeciwko innym są nie tylko niebezpieczne. Są również anachroniczne. Współczesny świat podąża w kierunku uniwersalizacji tożsamości – czynienia ich coraz bardziej pojemnymi (włączającymi odmienność) i antycypacyjnymi (umiejącymi rozpoznać nowe typy wrażliwości społecznej i nowe próby społecznych interakcji). Społeczeństwa, by zachować witalność, muszą dysponować energią i identyfikacjami wyłaniającymi się z własnych procesów rozwojowych i grup, które je uosabiają. Gdy zasoby takie są rozpoznane i pozytywnie potwierdzane (absorbowane przez system), społeczeństwa się regenerują. Gdzie system nie potrafi odczytać własnych procesów rozwojowych i związanych z nimi zasobów, tam kryzys staje się nieuchronny.

Logika polskich przemian jest taka, że wizja plemiennej wspólnoty – z jej antropologicznym pesymizmem (nieufnością do wolnego człowieka), dążnościami do narzucania lojalności i wykluczania odmienności – w ogóle do tych przemian nie przystaje. Nie przystaje zwłaszcza z perspektywy młodego pokolenia, które zanadto ceni sobie wolność wyboru i prawo do swobodnego samookreślenia, by zrezygnować z osobistej autonomii na rzecz moralizatorsko brzmiących (choć nieczułych na rzeczywiste dylematy moralne) zobowiązań wspólnotowych. To, czego zatem potrzebujemy, to nowa koncepcja wspólnotowości, która zrywając ze wspólnotowością i solidarnością pojmowaną na sposób plemienny, mogłaby zaspokoić głód braterstwa i solidarności[4]. Ten rodzaj wspólnoty jest z pewnością mniej „gorący” – bardziej przemawia do ludzkiego rozumu niźli emocji, bardziej też sprzyja wolności i autonomii. Solidarność społeczna nie jest tu kwestią rozwiązania instytucjonalnego i nie jest społecznym solidaryzmem – jest trudnym społecznym i politycznym wyzwaniem. Kształtuje się w mozolnym i bolesnym procesie tworzenia więzi od podstaw z uwzględnianiem różnych celów, różnych wartości i przezwyciężaniem istniejących podziałów. Taka wspólnota nie wyklucza nikogo i nikogo nie czyni zbędnym. Nie jest skierowana przeciwko innym wspólnotom i dla swego istnienia nie potrzebuje wroga. Jest wspólnotą inkluzyjną – przyzwalającą na swobodny wybór przynależności wedle zasady świadomego potwierdzania wspólnych wartości. W takiej wspólnocie edukacja i demokratyczne procedury są sposobem rozstrzygania trudnych problemów. Wychowanie do pluralizmu, odmienności, różnorodności i tolerancji sprawia, że to, co jawi się jako chaos, zaczyna być odbierane jako immanentna cecha społecznego świata, który zamieszkują różni ludzie i różne kultury. Rola państwa, którego prerogatywy są ograniczone, jest jednak nie do przecenienia – winno ono być na tyle silne, by stanąć na straży demokratycznej konstytucji i przemocą odpowiadać na groźby użycia przemocy. Na tyle również nowoczesne, by być sprzymierzeńcem aspiracji ludzi i społecznego rozwoju.

 Ideowe źródła takiej koncepcji tkwią w etosie ponowoczesnego liberalizmu, który zrodził się w określonych historycznych realiach i ma swój początek we wspólnocie ceniącej możliwość dokonywania autonomicznych wyborów wartości i światopoglądów. Taki liberalizm przyznaje się do hołdowania pewnej określonej idei dobra i nie udaje, że jest doskonale neutralny ze względu na wszystkie inne idee dobra. Nie absolutyzuje wartości indywidualizmu, dostrzegając wartość, a nawet konieczność istnienia więzi wspólnotowych oraz postaw altruistycznych, charakteryzujących się poczuciem solidarności i odpowiedzialności za los innych. Nie jest to zatem liberalizm gloryfikujący egoizm i sobkostwo, lecz liberalizm wrażliwy na ludzką krzywdę. Dąży do jej wyeliminowania i stara się uzupełnić logikę wolnego rynku daleko idącymi zabezpieczeniami socjalnymi. Jest to liberalizm walczący z twardym ekonomizmem i „tyranią pieniądza”, przeciwny władzy technokratów, opowiadający się za odnowieniem poczucia obywatelskości oraz faktycznym realizowaniem idei demokracji – sojuszem wszystkich sił w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Ponowoczesny liberalizm lansuje wzory osobowe wykraczające poza wąsko rozumianą sferę konsumpcji. Kierując się zasadami autokorekty nie uważa swej każdorazowej formy za ostateczną, lecz pozostaje otwarty na krytykę i zmiany. Dopuszcza interwencjonizm państwa, ale też bacznie każe obserwować jego instytucje, by nie dopuścić do nadmiernego rozwoju etatyzmu[5].

Nieprawdą jest zatem, że etos liberalizmu jest treściowo ubogi, pozbawiony racjonalnych podstaw i motywacyjnie słaby, czy też, że etosem społeczeństwa liberalnego jest brak etosu. Idei jest dużo, są piękne i mają odpowiednią temperaturę. To, że nie budzą one zbiorowych namiętności, ideologicznych konfliktów i nie każą ponosić najwyższych ofiar jest ich największą zaletą, nie wadą. Byłoby wspaniale, gdyby wyzwoliły obywatelskie zaangażowanie młodego pokolenia. Jak miałoby się to stać? Ze zdumieniem obserwuję, jak wiele z możliwości, które leżą w zasięgu ręki po prostu sobie odpuszczamy, na przykład wychowanie. Żyjemy w wieku wielkich możliwości, które otwarcie sobie przypisujemy, a jednocześnie tkwią w naszych głowach nieprawdopodobne determinizmy, zakładające, że o kształcie rzeczywistości społecznej bardziej decydują jakieś bliżej nieokreślone siły niż aktywność, codzienna praca i wizje przyszłości stanowione przez ludzi. Z wychowywania zrezygnowały media, zrezygnowali rodzice i najwyraźniej zrezygnowała szkoła. Sprowadzany do poziomu sensacji medialny przekaz utwierdza w przekonaniu, że społeczeństwo obywatelskie to kłócący się ze sobą – zazwyczaj o rzeczy zadziwiająco nieistotne – politycy, od lat w ten sam sposób odpytywani przez tych samych dziennikarzy i wypowiadający te same kwestie. Młodzież wyczuwa nienaturalność takiego przekazu medialnego i coraz częściej zwraca się w kierunku form interaktywnych, gdzie może być nadawcą i odbiorcą zarazem. Rodzice – reprezentanci średniego pokolenia – wypierają z pamięci okres własnego zaangażowania w politykę i chronią przed takim doświadczeniem własne dzieci. Niedobrze wypada egzamin z demokracji w szkołach. Pobudzanie myślenia o sprawach społeczeństwa, kraju większości nauczycielom wydaje się nie tylko anachroniczne, ale i bezcelowe – wykonują więc program minimum: odpytują z zadanej lekcji, samorządność szkolną traktując jako urzędową konieczność. Uczniowie ten fikcyjny charakter szkolnej samorządności przyjmują jak sytuację zwykłą, w żadnym wypadku gorszącą. Ponad połowa uczniów ostatnich klas szkół średnich twierdzi, że samorząd uczniowski ma niewiele lub nic do powiedzenia w ich szkole. Grubo ponad 60% młodzieży nigdy nie brało udziału w wyborach samorządowych. Niemniej wychowanie rodzinne, a zwłaszcza szkoła, mimo że ich działania zawsze są wtórne w stosunku do tego, co dzieje się w społeczeństwie, w polityce, w mediach dysponują potężną siłą. Jest nią możliwość bezpośredniego oddziaływania na serca i umysły młodych ludzi. Obszar ten, mocno zaniedbany i znacznie „uzależniony” od tzw. obiektywnej rzeczywistości czy mediów nie musi być nadal zaniedbywany. By tak nie było, by „prawdziwe życie” było mniej skutecznym i mniej bezwzględnym wychowawcą, potrzeba reorientacji współczesnej pedagogiki i reorientacji metod pracy z młodzieżą.

Mapa możliwych i potrzebnych działań nie byłaby pełna, gdybyśmy wykluczyli z niej młodzież jako uczestnika społecznych działań. Usprawiedliwiająca niejednokrotnie swoją bierność przekonaniem „cóż my możemy”, w wielu kwestiach i w swych obywatelskich rolach nie może zadowalać się poczuciem, że od niej nic nie zależy. Bo to jest po prostu nieprawda. Jest wiele spraw, gdzie machnięcie ręką młodym się najzwyczajniej nie opłaca. Demokracja – choć jako system dalece niedoskonała – dostarcza narzędzi pozwalających mieć poczucie, że żyjemy w kontrolowalnym otoczeniu. Jednym z tych narzędzi jest społeczeństwo obywatelskie umożliwiające korektę rzeczywistości bez konieczności uciekania się do buntu. Młode pokolenie Polaków – mimo głosów ubolewania – jest na dobrej, choć niezwykle krętej i wyboistej drodze do niego.



[1] Młodzież 2010. Raport CBOS, Warszawa 2011, s. 103 i n.

[2] T. Bently, K. Oakley (1999) The Real Deal: What Young People Really Think about Government, Politics and Social Exclusion, London: Demos, s. 52-69.

[3] Spannring R., C. Wallace, Ch. Haerpfer (1998) Civic Participation among Youth People in Europe [w:] Youth, Citizenship and Empowerment, H. Helve, C. Wallace (red.), Aldershot-Burligton USA-Singapore-Sydney: Ashgate.

[4] A. Szahaj, Jednostka czy wspólnota. Spór liberałów z komunitarystami a „sprawa polska”, Warszawa 2000: Aletheia, s. 168.

[5][5] Op. cit., s. 327-328.

Rachunek jest prosty :)

Rozpoczęła się więc zatem debata nad wydłużeniem wieku emerytalnego. Toczona w trakcie poprzednich lat na obrzeżach debaty publicznej, tam gdzie głos zabierają eksperci i ludzie nauki (a co za tym idzie z rzadka dostrzegana przez łaknące łatwych form przekazu współczesne polskie media), wkroczyła wreszcie do głównego nurtu dyskusji. Decyzja o tym, czy nasza klasa polityczna jest w stanie przeprowadzić pomyślnie potrzebną acz niepopularną zmianę prawdopodobnie niedługo zapadnie. Wtedy dowiemy się, czy nasza demokracja straciła już, podobnie jak kilka innych, sterowność i trudne decyzje są w niej możliwe tylko w obliczu jawiącego się jako katastrofa totalnego kryzysu i zapaści, czy też są one możliwe także jeszcze w miarę w czas, w takim momencie, aby przed zapaścią się ustrzec. Zobaczymy, czy polityczni liderzy w rzeczywistości zasługują na to miano czy też są tylko powolnymi sługami nastrojów i populistycznych poglądów niezorientowanej większości, zachowującymi się jak chorągwie na wietrze lub boje na morzu.

Rachunek jest prosty. W życiu człowieka, z punktu widzenia rynku pracy, są trzy okresy: 1. dzieciństwo połączone z okresem nauki, w którym zbieramy umiejętności i przyswajamy potrzebną w późniejszym życiu wiedzę, 2. okres aktywności zawodowej, 3. okres emerytalny/rentowy. Samodzielnie środki na utrzymanie generujemy tylko w drugim okresie, w pierwszym utrzymują nas nasi rodzicie i opiekunowie, w trzecim musimy utrzymać się ze środków zgromadzonych wcześniej lub sięgać po pomoc państwa, a więc płacących podatki współobywateli. Oczywistym jest więc, że z punktu widzenia finansów własnych i państwa/podatników lepiej jest, aby okres drugi trwał jak najdłużej, a pozostałe jak najkrócej. Pierwszego okresu nie da się w zasadzie znacząco skrócić. Oczywiście możliwe jest obniżenie wieku szkolnego, co Polska próbuje właśnie przeprowadzić. Jednak pole manewru jest tutaj bardzo wąskie i po tej reformie zostanie wyczerpane na zawsze, albo przynajmniej na bardzo długi czas, aż akceleracja rozwoju osobniczego człowieka nie osiągnie, być może, kolejnych przełomowych poziomów. Pozostaje tylko możliwość przesunięć długości drugiego i trzeciego okresu życia, a więc wieku emerytalnego.

Jeśli ktoś żyje na emeryturze bardzo długo, to zebrane przez niego przed zakończeniem pracy środki są niewystarczające (oczywiście mowa tu o ludziach, którzy zarabiali średnie lub mniejsze pieniądze). Aby system się nie zawalił, można zrobić dwie rzeczy. Zlikwidować instytucję wieku emerytalnego w ogóle, albo go podnieść. W pierwszym przypadku człowiek musiałby sam spekulować ile pożyje. Jeśli uważa, że nie za długo, może przejść na emeryturę szybciej, ponieważ zebrane przezeń w składkach środki wystarczą. Przyjęcie tej metody oznaczałoby jednak konieczność zgody na to, że nikomu nie będą wypłacane żadne środki ponad odłożone składki emerytalne (lub po prostu kapitał). Jeśli się więc przeliczy i okaże długowieczny, pozostanie bez środków do życia. Ta opcja to teoretyczna fikcja intelektualna dla libertarian. Współczesne społeczeństwa, w tym polskie, nie dopuściłyby do skrajnej nędzy staruszków i objęły je pomocą w postaci dalszego wypłacania emerytury ze środków innych podatników/składkowiczów. Ewentualnie tylko świadczenie to zostałoby inaczej, kreatywnie nazwane.

Jeśli tak, to jedyną możliwość stanowi podniesienie wieku emerytalnego. Jest ono uzasadnione obecnie w Polsce pod każdym względem. Wiek emerytalny został kiedyś, bardzo dawno, ustalony na takim poziomie, aby długość okresu pracy i okresu emerytalnego w życiu statystycznego człowieka zachowywały określone proporcje, finansowalne z punktu widzenia systemu emerytalnego. Te proporcje są jednak już dawno zachwiane, ze względu na znaczne wydłużenie średniej długości życia. Jest ze wszech miar uzasadnionym więc, aby proporcje te przywrócić poprzez podniesienie wieku emerytalnego. To zupełnie oczywiste. Można byłoby z tego ewentualnie zrezygnować (aczkolwiek nie byłoby to nawet wtedy sprawiedliwe), gdyby struktura demograficzna polskiego społeczeństwa była inna i pokolenia młodych były liczniejsze od pokoleń emerytów. Jest jednak odwrotnie, co stanowi szach i mat  drugi element wymuszający konieczność podniesienia wieku emerytalnego.

Mówiąc najprościej: albo wydłużymy wiek emerytalny, albo państwo polskie w pewnym momencie przestanie wypłacać emerytury. Negując dziś konieczność tego bolesnego ruchu, okradamy nasze dzieci i wnuki. One pracując będą także opłacać przecież składki, ale nie uzyskają emerytur, bo nie uda się znaleźć środków bieżących. To trzeba sobie jasno powiedzieć, nie jest to żadne przerysowanie i żadne dramatyzowanie. Zamiar PO i premiera Donalda Tuska, aby podnieść wiek emerytalny zasługuje na poparcie każdego, kto powyższe problemy rozumie i ma poczucie elementarnej sprawiedliwości.

Jednego i drugiego brak jednak trzem sejmowym partiom. Pierwszą z nich jest SLD, które proponuje skrajnie nieodpowiedzialny i całkowicie niesprawiedliwy pomysł referendum w tej sprawie. Pod adresem Leszka Millera i jego akolitów należy sformułować dwa fundamentalne pytania. Pierwsze brzmi: kto miałby w tym referendum mieć prawo głosu? Czy 70-letni dziś emeryt, który „załapał” się na czasy jeszcze w miarę bezpieczne z punktu widzenia wypłaty emerytur, a proponowana zmiana w żaden sposób nie wpłynie na jego osobistą sytuację one way or the other? Czy też może 55-letni rencista, który na tej rencie pozostanie do końca życia? Albo 35 Agent Tomek i inni posiadacze podobnych przywilejów emerytalnych w zakresie wieku przechodzenia na emeryturę? Może w końcu 58-kobieta, którą stopniowe, powolne podnoszenie wieku emerytalnego dotknie, ale w bardzo nieznacznym stopniu, a swojej emerytury może być pewna? Oni wszyscy mają mieć głos w tym referendum wg SLD, jednak głosu będzie pozbawiony 12-latek, który będzie na emerytury tychże głosujących łożył składki do ZUS przez całe swoje życie zawodowe, a gdy sam się zestarzeje, zastanie pustkę w kasie. Pojawia się więc zasadna wątpliwość, dlaczego głos każdego z uprawnionych do udziału w referendum ma być równo ważony, jeśli skrajnie nierówny jest wpływ tej decyzji na życie poszczególnych obywateli?! Gdy wybieramy Sejm, decydujemy o przyjęciu konstytucji lub wstąpieniu do UE, podejmujemy decyzje dotyczące nas wszystkich. Głosując nad wiekiem emerytalnym niektórzy będą podejmować decyzje dotyczące innych, którzy nawet głosu nie mają. To niedemokratyczne i idiotyczne.

Drugie pytanie do SLD wiąże się z zarzutem o populistyczną naturę takiego referendum. Niechaj pan Miller zastanowi się, co powiedziałby na propozycję organizacji referendum np. na temat obniżenia stawki PIT do 5%, a zrozumie tę kwestię.

Drugą z partii pozbawionych poczucia odpowiedzialności jest PiS. Jednak jeśli spojrzymy na projekt, jaki partia ta chce promować, to przynajmniej w odniesieniu do ludzi młodych zauważymy wyraźną konsekwencję. PiS proponuje nie tylko utrzymanie obecnego wieku emerytalnego, ale także zakaz zawierania umów, przez lewicowych speców od „robienia narracji” określonych ostatnio mianem „śmieciowych”. Tak oto młodzi ludzie, dzięki PiS, nie tylko nie będą mieli w przyszłości emerytur, ale także dziś nie będą mieli pracy. To przynajmniej rozwiązuje problem sprawiedliwości pokoleniowej. Nie będą mieli pracy, to nie wniosą do systemu składek, a wtedy odmowa wypłaty im emerytur nie będzie aktem grabieży, a logiczną konsekwencją. Posłom Hofmanowi i Błaszczakowi gratuluję pomysłu. Od razu widać, kto ma słowo „Sprawiedliwość” w nazwie!

W końcu PSL. Koalicyjna partia uparła się, aby za wszelką cenę na wcześniejszą emeryturę posyłać matki, często więc kobiety, które ze względu na ewentualne urlopy wychowawcze i tak mają już krótsze okresy pracy. PSL często odwołuje się do tradycyjnych wartości, ale akurat matki chce karać głodowymi emeryturami w nagrodę za wspomożenie demograficznego wyzwania narodowego. Poza tym PSL chce odłożenia reformy w czasie (najlepiej na okres, gdy samo będzie w opozycji  wiadomo, że interes partyjny jest najważniejszy) i wprowadzenia później, jaszcze bardziej „na raty”.

Otóż już w wersji premiera Tuska i PO reforma jest rozłożona na długie raty, w przypadku kobiet o długości kredytu hipotecznego. I to jest jej największa wada. Zaczynając od już nazbyt umiarkowanego projektu PO przesunęła punkt ewentualnego kompromisu na miejsce które wskazuje PSL, a więc niezadowalające. Aby przeprowadzić sensowną wersję zmiany będzie musiała postawić na swoim, co nigdy nie wygląda PR-owkso najlepiej. Inaczej byłoby, gdyby początkowo przedstawiła projekt, którego kraj rzeczywiście potrzebuje. A dążyć powinniśmy raczej do wydłużenia wieku emerytalnego wszystkim do 67 lat do 2020 roku. Dalej, do roku 2030, wiek należałoby podnieść do lat 70. I znowu: rachunek jest prosty. I nieubłagany.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję