Demokracja współczesna w perspektywie Millowskiej :)

Walka między władzą a wolnością

Na wstępie swego klasycznego dzieła zatytułowanego O wolności John Stuart Mill przypomina o odwiecznej wojnie, jaka ma miejsce pomiędzy wolnością a wszelką władzą. Według niego, różne epizody tejże wojny wyróżnić można analizując gruntownie chociażby historię Europy od czasów starożytnych, w szczególności zaś przemiany związane z rozwojem europejskiego parlamentaryzmu. Wolność w koncepcji Milla zaprezentowana została w sposób kompleksowy jako przeciwieństwo władzy – rozumianej jako czynnik kontrolujący i nadzorujący, utożsamianej z rządzącymi oraz z mechanizmem państwowym. Wolność sama w sobie ma być swoistą przeciw-władzą, czynnikiem kontr-państwowym, umiejscowionym w elemencie społecznym, utożsamianym z jednostką rozumianą na sposób liberalny. Tak pojmowana wolność, wolność będąca swego rodzaju przypadłością bądź dopełnieniem człowieka, stoczyć musi bój z władzą, aby pozwolić człowiekowi cieszyć się pełnią swojego człowieczeństwa.

Walczącego o poszerzenie sfery swej wolności człowieka nazywa Mill prawdziwym patriotą, który nie tylko powinien dążyć do zwiększenia zakresu swoich swobód i uprawnień, ale również do tego, by wprowadzone zostały odpowiednie mechanizmy konstytucyjno-prawne, chroniące te właśnie wolności. W tym miejscu krzyżują się postulaty dziewiętnastowiecznego filozofa liberalnego i współczesnych demokratów, albowiem coraz częściej problemem obywateli liberalno-demokratycznych państw jest nie sam brak wolności i swobód, ale raczej ich ochrona, stanie na straży ich przestrzegania i respektowania przez rządzących. W rozważaniach nad współczesnością wracamy więc do Millowskiego punktu wyjścia: do przekonania, że wolność i władza nieustannie, od wieków po czasy dzisiejsze, walczą ze sobą, przepychają się, rywalizują o dominację czy wręcz supremację.

Zjawisko takowej permanentnej wojny szczególnie widoczne wydaje się nam, żyjącym w czasach walki z terroryzmem, kiedy to macki państwa sięgają coraz bliżej naszego prywatnego życia. Państwowe oczy przyglądają się nam gdy robimy zakupy, podróżujemy metrem, kupujemy bilety na dworcach czy tym bardziej uczestniczymy w odprawie na lotniskach. Coraz to nowe pomysły postulujące monitorowanie szkolnych klas, zamieszczanie odcisków palców na dokumentach tożsamości czy wreszcie zbieranie, wykorzystywanie i przetwarzanie naszych danych osobowych przez agencje państwowe oraz firmy i przedsiębiorstwa współpracujące z organami publicznymi i samorządowymi, budzą w społeczeństwach coraz większy niepokój i rodzą szereg obaw. Autor Poddaństwa kobiet sprawę tę zdiagnozowałby bardzo prosto: władza państwowa zdobyła pozycję hegemoniczną, za pomocą nowoczesnych kanałów ograniczyła wolności przez nas wywalczone, wolność będąca celem jednostki znalazła się w odwrocie.

Kryzys „woli ludu”

Największym niebezpieczeństwem, na jakie narażone są systemy demokratyczne – zdaniem Johna Stuarta Milla – miała być „tyrania większości”, ślepo zapatrzonej w demokratyzm proceduralny, przegłosowującej propozycje, wnioski i ustawy wbrew mniejszości czy mniejszościom, w których interesy takie ustawodawstwo mogłoby uderzać. Kryzys „woli ludu”, która miała być rzekomo ucieleśnieniem pragnień, dążeń i przekonań wszystkich obywateli, trzeba by wówczas rozumieć jako utożsamienie tejże „woli ludu” z wolą większości. Społeczeństwom współczesnym – tak się w każdym razie wydaje – udało się przezwyciężyć to niebezpieczeństwo. Wiele społeczeństw drobnymi krokami zmierza ku wyrugowaniu tego typu rozumienia „woli ludu”. Systematycznie postępuje proces poszerzania praw i swobód mniejszości narodowych i etnicznych, państwa promują ustawodawstwo związane z realizacją postulatu równouprawnienia obu płci, w wielu krajach prawa zdobywają mniejszości seksualne. Choć możemy w szczegółowych przypadkach ubolewać nad tym, że zmiany owe dokonują się zbyt wolno, to jednak – przyglądając się całościowo – dostrzec można, że idą one w kierunku zadowalającym prawdziwego liberała. Problem kryzysu „woli ludu” należałoby dziś umieścić w nieco innym miejscu.

Dzisiejszy kryzys „woli ludu” wiąże się nie tyle z zawłaszczaniem władzy przez parlamentarną bądź społeczną większość, ale w znaczniejszym stopniu z przekazywaniem coraz większej władzy organom nie posiadającym żadnej demokratycznej legitymacji bądź jedynie w nieznacznym stopniu przez demokratyczną reprezentację kontrolowanym. Dyktatura ekspertów i medialnie wykreowanych specjalistów oraz doradców jedynie w niewielkim stopniu oddaje skalę owego zjawiska. W większym stopniu dostrzegalne jest ono w takich sferach, jak służby specjalne, agencje wywiadowcze, transnarodowe korporacje i instytucje globalnej finansjery. Wszystkie one wywierają gigantyczny wpływ na działania poszczególnych państw światowych, niejednokrotnie decydują o rozpoczęciu bądź zakończeniu wojny w jakichś regionach świata, tworzą kolejne kanały kontroli obywatela, którego dopiero współcześnie możemy chyba adekwatnie nazwać „szarym” czy „maluczkim”. Realna władza w sposób początkowo nieuświadomiony i niekontrolowany wymknęła się rządzącym z rąk i dziś w większym już stopniu przypomina Foucaultowską „władzę rozproszoną”.

Wezwanie Milla do ochrony człowieka przed tyranią urzędnika, opinii publicznej, społecznych nastrojów oraz innych kanałów narzucania idei, poglądów i postaw, należałoby dziś poszerzyć i wymienić obok wiele innych czynników zagrażających wolności jednostki. Trudno jednak powiedzieć, na ile w ogóle budowanie jakiejkolwiek ochrony przez najnowocześniejszymi wynalazkami kontrolującymi człowieka jest jeszcze możliwe. Powodem przecież zawsze jest dobro obywatela i troska o jego bezpieczeństwo. Ograniczenie swobody poruszania się uzasadnia się koniecznością zatrzymania niebezpiecznych dla społeczeństw osobników. Zbieranie odcisków palców obywateli tłumaczy się jako metodę wyszukiwania i śledzenia potencjalnych terrorystów. Kamery w szkole to przecież nic więcej, jak troska o bezpieczeństwo naszych dzieci. Sami więc systematycznie godzimy się na ograniczanie naszej wolności w trosce o inne dobro. Sami godzimy się na przekazanie szczególnych uprawnień prezydentowi, ministrowi czy innemu urzędnikowi, godząc się jednocześnie, by żaden z nich nie musiał zdawać relacji z ich wykonywania ani nam, ani żadnemu innemu ciału wybranemu w demokratycznych wyborach. „Wola ludu” nie jest już wyznacznikiem politycznych działań, jej wyznacznikiem coraz częściej jest bezpieczeństwo, ochrona naszych dóbr, zdrowia bądź nawet życia.

Władza wbrew „woli ludu”

Kolejny raz jednak wnioski nasze prowadzą do tej niewielkiej książeczki napisanej przez Johna Stuarta Milla w 1859 roku. Twierdzi on mianowicie w eseju O wolności, że „jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem”. Współczesne organy władcze – państwowe bądź pozapaństwowe – już u autora dzieła O rządzie reprezentatywnym uzyskały prawo do interwencji i narzucenia siłą swojej dominacji nad pewną grupą ludzi, jeśli wymagało by tego dążenie do zapobieżenia krzywdzie innych ludzi. Sama ochrona interesów rządzących nie jest wystarczająca. Teza Milla jest jedynie kontynuacją Locke’owskiego wyznacznika, iż granicą wolności naszej, zawsze powinna być wolność drugiego człowieka. Państwo interweniujące usiłuje właśnie tego postulatu bronić.

Stąd właśnie u Milla założenie, iż każdy z nas przed państwem odpowiadać może tylko i wyłączenie za postępowanie względem innego człowieka, nigdy za postępowa
nie względem samego siebie. Współcześnie jednak – w świecie zglobalizowanym i opierającym na nakładających się na siebie Blumerowskich tysiącach i milionach sieci relacji międzyludzkich – coraz więcej działań ludzkich takowych relacji dotyka. Człowiek współczesny jest uwikłany w tak wiele współzależności, że trudno mu w ogóle oddzielić decydowanie o sobie od decydowania o innym człowieku. Tak na ulicy, w sklepie, autobusie, jak również w domu siedząc przy komputerze, napotykamy drugiego człowieka, kontaktujemy się z nim, rozmawiamy. Poszerza się tym samym sfera, w którą ingerować mogą mechanizmy państwa, gdyż poszerza się zakres naszego możliwego oddziaływania na drugiego człowieka. Już chociażby skontrolowanie naszego komputera przez odpowiednie służby nie będzie tak kontrowersyjne, jak byłoby dwadzieścia lat temu.

Władza wbrew „woli ludu” dopuszczalna jednakże byłaby w oparciu o Millowską zasadę użyteczności, w każdym razie w sensie teoretycznym. Potrafimy sobie bowiem wyobrazić sytuację, kiedy większość obywateli – w szczególności w sytuacji, kiedy ta większość nie posiada pełnej informacji na jakiś temat – nie potrafi podjąć decyzji, która skutkować by mogła maksymalnym dobrem maksymalnej liczby obywateli. Niektóre decyzje w państwach współczesnych – w szczególności w kwestiach bezpieczeństwa – podejmowane są w cieniu gabinetów, w oderwaniu od procedur demokratycznych, bez zasięgania opinii społeczeństwa, a niejednokrotnie także wbrew tejże opinii. Zasada utylitaryzmu pozwalałaby w uzasadnionych przypadkach odchodzić od procedur demokratycznych. Niebezpieczeństwo, jakie może za sobą pociągać dopuszczenie do takiej sytuacji, to całkowita niekontrolowalność organów władzy taką decyzję podejmujących. Władza podejmująca kroki nie uzgadniane ze społeczeństwem lub niezgodne z jego wolą traci społeczne zaufanie, staje się niewiarygodna.

Społeczeństwo aktywne czy pasywne?

Władza, która nie liczy się z obywatelem, nie tylko traci wiarygodność, ale podważa fundamenty samej demokracji rozumianej jako „władza ludu”, zaprzepaszcza ideę władzy stanowiącej emanację społeczeństwa. Państwo zarządzane przez taką władzę staje się jedynie marionetką prawdziwej demokracji. Obywatel odsuwa się od takiego państwa, nie chce z nim współpracować, nie chce z nim współdziałać, nie jest skłonny do podejmowania jakichkolwiek działań społecznych czy obywatelskich. Postawa wycofania i swoistej alienacji charakteryzuje obywateli państw, w których demokracja stała się tylko przykrywką dla procedur, które niejednokrotnie nie mają z demokracją nic wspólnego. Również brak zrozumienia owych procedur – które notabene mogą być jak najbardziej demokratycznymi, lecz nazbyt skomplikowanymi dla przysłowiowego „prostego obywatela” – budzić może nieufność i niechęć ze strony społeczeństwa. Aktywność obywatelska przestaje być postrzegana jako cnota, a jedynie jako forma współpracy z „obcą”, „niezrozumiałą”, „podejrzaną” władzą. Współczesne demokracje coraz częściej postrzegane są przez swoich obywateli właśnie jako „podejrzane”, co owocuje malejącą frekwencją wyborczą, brakiem współdziałania mieszkańców z samorządami lokalnymi, niechęcią do uczestniczenia w inicjatywach społecznych.

Przed pasywnością obywateli ostrzegał John Stuart Mill również w swoich rozważaniach nad wolnością. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, że dysponująca dowolnie swoją wolnością jednostka może wybrać samotność i społeczne niezaangażowanie, doceniał jednakowoż ludzką aktywność, przejmując jednocześnie Arystotelesowską definicję człowieka jako zoon politicon – realizującego się w społeczeństwie i przez społeczeństwo. Przez to nazywa się Milla niejednokrotnie piewcą demokratycznego społeczeństwa obywatelskiego. Mówi Mill na łamach swojego eseju O wolności, że „osobnik może zaszkodzić innym nie tylko czynem ale i bezczynnością”. Tutaj również zawarty jest element, który powinien wystarczyć do sfalsyfikowania tezy o rzekomym „skrajnym indywidualizmie” myśli Milla i myśli całego liberalizmu demokratycznego. Jest wręcz odwrotnie, Mill szanuje ludzką wolność i prawo człowieka do wycofania się z życia społecznego, jednakże bardziej ceni społeczną aktywność, zaangażowanie w sprawy całego społeczeństwa, a w szczególności wspólnoty lokalnej. Jednostka w tej odmianie demoliberalizmu odpowiada nie tylko za siebie, ale również za innych członków wspólnot, do których należy – wobec czego w swoich działaniach kierować się powinna interesami całej wspólnoty.

Swoboda zrzeszania się obywateli – obok wolności sumienia i swobody gustów i zajęć – wskazywana jest przez brytyjskiego filozofa jako najważniejsza z wolności. Stąd wywnioskować można, że stowarzyszanie się z ludźmi uznawane jest za niezwykle ważne dla osiągnięcia przez jednostkę ludzką pełni swojego człowieczeństwa. Uprawnienie to wiąże się bowiem jednocześnie z prawem człowieka do dążenia do osiągnięcia własnego dobra, ale również z jego pomocą w budowie dobra innych ludzi, właśnie poprzez zrzeszanie się i stowarzyszanie. W społeczeństwie polskim brak chęci zrzeszania się i społeczna pasywność obywateli są dziedzictwem i reakcją na rzeczywistość komunistyczną, w której przynależność do różnej proweniencji państwowych organizacji była obowiązkiem. Po roku 1989 Polacy mogli cieszyć się prywatnością, korzystać ze swojego prawa do „nie-działania”, „nie-zaangażowania”, post factum wyrazić swój sprzeciw wobec państwa i jego instytucji, które przecież nie były już komunistyczne. Z innych przyczyn pasywność dopadła społeczeństwa dojrzałych demokracji.

Społeczną apatię w państwach dojrzałych demokracji liberalnych wiąże się często z wzrastającym poziomem dobrobytu i społecznego zadowolenia. Brak silnej motywacji do naciskania na władzę, aby ta doprowadziła do dużej zmiany społecznej bądź przeprowadziła w jakiejś sferze gruntowne reformy, sprawia, że ludzie zamykają się we własnych domach i skupiają na własnych sprawach. Zadowolenie z poziomu życia sprawia, że nie istnieje konieczność znacznej społecznej mobilizacji pod hasłami przeprowadzenia zmiany u sterów rządów. Solidne funkcjonowanie mechanizmów państwa prowadzi natomiast do tego, że rola organizacji społecznych w niektórych sferach życia nie jest aż tak istotna i nie wymaga tak dużego obywatelskiego zaangażowania. Nie wydaje się jednak, aby Mill zakładał, iż w tzw. „społeczeństwach dobrobytu” – gdyby oczywiście posługiwał się takim konstruktem teoretycznym – ludzie będą wycofywać się do przysłowiowej „samotni”, chociaż zapewne filozof uszanowałby takie ich działanie. Nie jest bowiem niczym złym skupienie się na sobie i swoich sprawach w sytuacji, kiedy nie czyni się jednocześnie szkody innym.

Silni w działaniu, słabi obojętnością Trzeba jednakże zdawać sobie zawsze sprawę, że – niezależnie od tego, czy apatia i pasywność obywatelska społeczeństw dojrzałych liberalnych demokracji wypływa z zadowolenia z poziomu życia, czy też raczej z nieufności do rządzących – demokracja jest systemem politycznym opierającym się na ludzie, wobec czego wymaga również owego ludu stałego uczestnictwa. Obywatel państwa demokratycznego ma prawo do nie uczestniczenia w niektórych formach bezpośredniego udziału obywateli w rządzeniu państwem – jednakże musi sobie tym samym zdawać sprawę, że władzę tę sprawować za niego będzie ktoś inny. Nie musi być ona sprawowana ze szkodą dla obywatela, który rezygnuje z uczestnictwa, tym samym jednak nie musi prowadzić do powiększenia jego dobra. Demokracja daje obywatelowi prawo do powiedzenia „nie”, ale – jak zresztą zauważał John Stuart Mill – po wielokroć nakłada na niego wielką odpowiedzialność: za siebie oraz za swoich współobywateli, za dobro i szczęście
swoje i współobywateli.

Ostatecznie na tym właśnie polega zarówno siła, jak i słabość współczesnej demokracji – i zauważał to już półtora wieku temu autor eseju O wolności: że daje prawo do bycia pasywnym obywatelem, a z drugiej strony cnotą czyni aktywność. Jest to jej siła, gdyż docenia się wolność ludzką i prawo jednostki do decydowania o sobie; jednocześnie pozwala się wycofać tym, dla których odpowiedzialność za drugiego człowieka byłaby zbyt dużym ciężarem lub zbyt trudnym wyzwaniem. Słabość jednak, ponieważ zezwala się na to, aby jednostka odsuwała się w cień i ciężarem troski o własny dobrobyt i bezpieczeństwo obarczała innych, a z drugiej strony istnieje również przyzwolenie, aby w życiu politycznym i publicznym uczestniczyli ludzie do tego się nie nadający, niegodni, niezdolni, nieuczciwi. Współistnienie w demokracji jej siły i słabości – podobnie jak współistnienie władzy i wolności oraz ciągła ich ze sobą rywalizacja – są niewątpliwie fundamentami współczesnego systemu demokratycznego, konstytuują go i nie pozwalają mu skostnieć.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: John_Watkins ., zdjęcie jest na licencji CC

John Sturat Mill na drodze do równouprawnienia kobiet :)

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

John Stuart Mill to postać, którą niewielu ludziom trzeba przedstawiać. Filozof, ekonomista, znany także jako ojciec liberalizmu i… feminista. Współpracował z sufrażystkami i postulował przyznanie kobietom praw wyborczych. Choć spotkał się z miażdżącym sprzeciwem, dawał ważny impuls do walki o prawa kobiet. Na jego myśl w tym obszarze duży wpływ miała najpierw współpracowniczka, później żona – Harriet Taylor. Właśnie ta kobieta zwróciła uwagę filozofa na sytuację w małżeństwie i poddańczy status swej płci. W 1832 r. wydali razem Eseje o małżeństwie i rozwodzie. Żona Milla miała wpływ na kolejne dzieła filozofa, czego dowodem jest choćby Poddaństwo kobiet wydane w 1869 roku, już po jej śmierci. Wiele z zapisów tam umieszczonych już się przedawniło, a część była kontrowersyjna jeszcze dla współczesnych Millowi feministek.

Nie ma jednak wątpliwości, że Poddaństwo kobiet powinno znaleźć się na liście lektur każdego, kto jest zainteresowany prawami kobiet i ich historią, , choćby jako istotny zapis drogi, jaką przeszła myśl feministyczna od XIX wieku po współczesne nam czasy i jako wyraz nadziei, że zmiany – nawet te, które dziś mogą jawić się jako rewolucyjne – mają szansę dokonać się w warunkach współpracy i wymiany myśli.

Czy będzie to proste? Nie, ale nigdy nie było. Wielkie zmiany, wielkie myśli i wielkie dokonania nie powstają jednak z prostych decyzji. Warto też dodać, że te wielkie rzeczy nie dzieją się jedynie pod wpływem słów lub piór wielkich liderów. Aby je zrealizować, potrzeba setek, tysięcy nawet małych ludzi i ich niewielkich działań. Mill zdawał się bardzo dobrze o tym wiedzieć i choć droga, na której wraz z Harriet Taylor byli ważnymi przechodniami, jeszcze nie dobiegła końca, to warto się jej przyjrzeć.

Prawo silniejszego

Któż obecnie poważyłby się rościć sobie prawo do panowania nad inną osobą bez narażania się na śmieszność lub po prostu skutki prawne, oskarżenie o przemoc czy mobbing? Zdawałoby się, że nikt. A jednak… Za czasów Milla zdarzały się takie przypadki, zdarzają się i dziś.

Mill porównuje władzę mężczyzn nad kobietami do władzy despotycznej. Jestem silniejszy niż rasa (naród), który udało mi się podbić, należy mi się więc władza. Obecnie w przestrzeni publicznej zwolennicy demokracji i egalitaryzmu nie sięgają po tego typu retorykę, wręcz przeciwnie – pakty, konwencje i dokumenty mające na celu zachowanie pokoju i ochronę praw wszystkich ludzi (bez względu na ich status, rasę, wyznanie, płeć, pochodzenie etniczne czy siłę) przed przemocą i wszelkimi prześladowaniami mają coraz więcej sygnatariuszy.

Z drugiej strony konflikty zbrojne, napaści i doniesienia o poczynaniach despotycznych władców przypominają nieustannie, że żadne prawa, żadna wolność w jakimkolwiek jej rozumieniu nie są dane na zawsze. Prawa i ideały to coś, czego należy strzec. Prędzej czy później na horyzoncie może się pojawić ktoś, kogo może zainteresować twoja autonomia.

Mill zauważa, że wydarzenia ze sceny politycznej kształtowane są przez jednostki, które wiele wyniosły z domu, zostały ukształtowane w taki, a nie inny sposób. To prowadzi go do rozważań o sytuacji kobiet. W Poddaństwie kobiet jeden z liderów myśli liberalnej poszukuje odpowiedzi na pytanie o źródło porządku, w którym to mężczyzna jest władcą, a kobieta, jak się okaże, niewolnicą. Mill dostrzega, że „powstał on w zaraniu bytu społecznego, gdy każda kobieta znalazła się niewolnicą mężczyzny (dzięki bądź to wartości, jaką do niej mężczyźni przywiązywali, bądź mniejszej sile mięśni)”[1]. I tak, przez lata „to, co było w początkach wynikiem brutalnej siły, zamieniają one [ustawy i systemy polityczne – przyp. red.] w prawo zapewniając mu sankcję społeczeństwa i dążąc do zastąpienia środkami publicznymi bezprawnej walki fizycznej”[2].

Autor Poddaństwa kobiet zauważa, że historia daje nam smutną lekcję, w której tłumaczy, że własność, szczęście, a w końcu życie pewnych klas ludzkich było o tyle szanowane, o ile umiały same ich bronić. Zaczęło się to w końcu zmieniać, od postaw Żydów i stoików począwszy, poprzez podniosłe deklaracje i kruche obietnice, na aktach prawnych skończywszy.

Można by się zastanawiać, jak to się stało, że pewne instytucje oparte na przemocy trwały tak długo? A dalej, dlaczego wciąż w niektórych miejscach się odradzają lub odrodzić się próbują? Mill twierdzi, że „przechowały się do epoki tak rozwiniętej cywilizacji, dlatego iż uznano z całą słusznością, że odpowiadały najlepiej naturze ludzkiej i służyły ogólnemu dobru”[3].

Tak… jakże często spotykany argument. Nie wiesz, jak coś wyjaśnić? Proste, powiedz, że tak natura każe i było tak od zawsze. To motyw dobry do zastosowania zarówno w odniesieniu do porządku na świecie (jeden z ulubionych oręży populistów), jak i w domu. Ba, nawet mistrz Arystoteles twierdził, iż naturalne jest to, że istnieją rodzaje ludzi stworzonych do wolności (np. Grecy), jak i do niewoli (barbarzyńskie plemiona Azji i Tracji).

Mill zauważając, jak uczucia są zależne od zwyczaju, stwierdził, że „poddanie kobiety mężczyźnie jest powszechnym zwyczajem, dlatego wystąpienie z granic tego zwyczaju zdaje się być przeciwnym naturze”[4]. Ale któż ma prawo rościć sobie prawo do wysuwania twierdzeń o tym, jakie kobiety są w naturze i jakie są ich pragnienia?

Natura kobiet

Co więc należy do natury ludzkiej? Skoro tematem niniejszych rozważań są głównie kobiety, na nich zostanie zogniskowana poniższa analiza. Stereotypy, ogólne przekonania i sławetny „chłopski rozum” umiejscawiają kobietę w domu, gdzie powinna oddawać się kierowaniu gospodarstwem domowym i wychowaniu dzieci. Mill nie pozostaje tu ślepy na to, co rzeczywiście tworzy tę „naturę”. Dostrzega, że „to, co nazywają dzisiaj naturą kobiety, jest wynikiem ścieśnienia przymusowego w jednym kierunku i podniecenia wbrew naturze – w drugim. (…) Co się tyczy kobiet, stosowano do nich cieplarnianą hodowlę, rozwijając te zdolności, które mogły ich panom zapewnić korzyść i przyjemność”[5].

Kobiety od stuleci były wychowywane i przysposabiane do roli matek i żon. Hodowane tak, by podobały się mężom i by ku mężczyznom kierowały swe pragnienia, a ku mężom i dzieciom – uczucia. Nie było tu miejsca na prawa wyborcze, posiadanie własnego majątku czy prawo do sprzeciwu lub natychmiastowego odejścia w przypadku przemocy, także seksualnej. 

Mill zauważa, że „wszystkie kobiety od dzieciństwa wychowane są w przekonaniu, że ideałem ich charakteru jest zupełne przeciwieństwo z charakterem mężczyzny; (…) Mówią nam w imię moralności, że kobieta powinna żyć dla drugich, a w imię uczucia, że jej natura tego potrzebuje; znaczy to, że powinna zupełnie zaprzeć się upodobań własnych, a żyć dozwolonym jej jedynie uczuciem dla męża i dzieci, które stanowią pomiędzy nią a złączonym z nią mężczyzną związek nowy i nierozerwalny (…) trzeba by cudu, ażeby chęć podobania się mężczyźnie nie stała się w jej wychowaniu i urobieniu charakteru gwiazdą biegunową”[6].

Refleksje przedstawione przez Milla nie są oderwane od rzeczywistości. Osoby o zainteresowaniach pedagogicznych i/lub filozoficznych mogą być zaznajomione z lekturą filozofa, który swe myśli formułował niecałe stulecie przed autorem Poddaństwa kobiet. Mowa o XVIII-wiecznym myślicielu, Janie Jakubie Rousseau, znanym między innymi ze swoich poglądów na wychowanie. Ich zapis można znaleźć w nie za bardzo obszernym dziele, Emil, czyli o wychowaniu. Dzieło to składa się z pięciu ksiąg. Pierwsze cztery zawierają dokładny opis sposobu wychowania dziecka. Ma obowiązkowo być karmione przez matkę (nie mamkę), rozwijane etapami wskazanymi przez genialnego pedagoga. Wychowawcą winien być mężczyzna, na czas wychowywania zaleca się mieszkać na wsi, by być blisko natury. Nie od razu przechodzi się do nauki z podręczników (według Rousseau ograniczają one zdolność samodzielnego myślenia). Najpierw trzeba zadbać o siłę, zręczność i praktyczne myślenie (wychowanie negatywne), później następują refleksje nad otaczającym światem, nauka zawodu i (nie wcześniej niż w 15. roku życia) kształtowanie sumienia, świadomy wybór wyznania (najlepiej sugerowanej przez autora religii naturalnej, bliskiej religiom wschodnim).

Cóż znajduje się w piątej księdze? Informacje o wychowaniu dziewczynek. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, że ich kształcenie odbywa się w formie przysposabiania do pełnienia roli żony i matki. Nie rozwija się w nich innych talentów ani umiejętności, które mogłyby zanadto odwracać uwagę od troski o męża i jego szczęście oraz rodzenia i wychowania dzieci. Bohaterka książki, Zofia, od urodzenia wychowywana jest po to, by poślubić Emila. Po romantycznym spotkaniu z już wychowanym chłopakiem nie od razu jednak się pobierają. Emil wyjeżdża w zagraniczną podróż, by poznać różne modele rządów i upewnić się o stałości swych uczuć. Zofia w tym czasie… czeka na ukochanego [7].

Takie refleksje i nadzieje pobrzmiewają do dziś (choć już na szczęście nie tak głośno lub może są bardziej kontrowane) w ustach „zwolenników tradycji”, na wielu ambonach i w sercach osób, które prócz płci mogą nie mieć wiele do zaoferowania światu i marzy im się „stary, dobry, naturalny porządek”.

Wielu mężczyznom taki stan rzeczy odpowiadał. Mill zauważył, że „przedstawili im [kobietom – przy. red.] słabość, wyrzeczenie się własnej woli na korzyść mężczyzny jako kwintesencję powabów kobiecych”[8]

Delikatność, urok, bycie czarującą, piękną i idealnie bierną – te powaby przez lata opiewała popkultura, pokazując kobiety jako wdzięczne damy w pięknych sukniach a mężczyzn jako walecznych rycerzy, dążących do tego, aby je znaleźć, uratować, najlepiej ze szponów smoka lub czarownicy (zazwyczaj brzydkiej, złej, wkurzonej singielki) i poślubić. Takie historie zawarte są we wczesnym Disneyu. Sporo bajek, w tym Królewna Śnieżka, Śpiąca Królewna, Kopciuszek czy Mała Syrenka opierały się na szukaniu księcia i marzeniu o nim. Najmniej czasu na to miała Aurora (Śpiąca Królewna), która większość filmu o sobie po prostu przespała, czekając aż Książę zbudzi ją pocałunkiem. Później te wzorce były stopniowo przełamywane (Pocahontas, Mulan, Merida, Vaiana czy Elsa i Anna). Tyle z bajkowego mainstreamu. Szkoda, że nie przebiły się do niego z taką siłą baśnie z różnych części świata, jak choćby Lady Ragnell. Nie jest to nowa opowieść pisana pod „wywrotową feministyczną retorykę”. Wywodzi się bowiem z folkloru brytyjskiego (blisko naszego polskiego podwórka, literalnie z podwórka Milla). Powstała w XIV wieku i opowiada o średniowiecznej czarownicy, która pomaga rycerzowi, złapanemu w pułapkę czarnoksiężnika, odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie na świecie: Czego pragną kobiety? Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że ich marzeniem jest po prostu możliwość samodzielnego wyboru. Gdy sama Lady Ragnell otrzymała wolność, czar rzucony na nią prysł i stała się wolną, piękną kobietą u boku kochającego męża, który był jej partnerem, nie dopustem bożym czy łaskawym panem [9].

Moc wolnego wyboru w małżeństwie

Jeśli o małżeństwie mowa, wiadomo, że kobiety, o których wspomniał Mill, pisząc Poddaństwo kobiet, w większości nie miały takiego szczęścia jak Lady Ragnell. Jak już zostało ustalone, zostawały wychowywane do swojego „prawdziwego powołania” jako matki i żony. Znany utylitarysta zauważa, że „patrząc na bieg rzeczy, można by sądzić, że mężczyźni wiedzą, iż to domniemane powołanie kobiet jest tym właśnie, do czego one z natury największy wstręt uczuwają; że gdyby miały wolność postępowania inaczej, gdyby dozwolono im używać według upodobań czasu i zdolności swoich, liczba tych, które by przyjęły dobrowolnie położenie, jakie za naturalne dla nich uważają, byłaby niedostateczna” [10]. Tą retorykę Mill porównuje między innymi do argumentacji obrońców niewolnictwa w Luizjanie i w Karolinie Południowej, która opierała się na tym, że biały człowiek nie chce się podjąć uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Czarni ludzie zaś nie poprzestaliby na proponowanym wynagrodzeniu, więc po prostu trzeba ich zmusić do pracy. Aż ciśnie się na usta powiedzenie „płaćcie im godnie, to nie będzie problemu”. Millowi pewnie też się cisnęło, bo zasugerował to w swoim tekście. Lepiej, przeniósł tę argumentację na sytuację kobiet. Wysnuł tezę, dlaczego współcześni mu mężczyźni mogą czuć wstręt do równouprawnienia kobiet i co ciekawe, nie jest to obawa przed niechęcią do zamążpójścia. Po pierwsze postrachem jest to, że mogą zażądać „godnej zapłaty” – równości małżeńskiej. Po drugie „postrachem ich [mężczyzn – przyp. red.] jest przeczucie, że wszystkie kobiety mające zdolności i charakter będą wolały każdą robotę nie poniżającą, aniżeli małżeństwo nadające im pana, któremu wszystko, co posiadają na ziemi, zmuszone są poświęcić” [11]. Mill nie posuwa się jednak do generalizacji na wszystkich mężczyzn. Zauważa, że „jeśli mężczyźni chcą trwać w dowodzeniach, że prawem małżeństwa ma być despotyzm, mają słuszność zupełną w interesie własnym, nie dając kobiecie możliwości innego wyboru” [12]. Równouprawnienie w małżeństwie nie jest więc w interesie jedynie mężczyzn despotycznych i takich, którzy w relacjach szukają nie partnerstwa, lecz poddanych. Sam Mill zauważył jednak, że małżeństwo za jego czasów już było nieco postępowe – konieczność zamążpójścia to był krok do przodu po porwaniach lub sprzedaży przez ojca.

Moc wolnego wyboru w karierze

Filozof rozważa też sytuację kobiet na rynku pracy. Oczywiście żył w czasach, w których praca zarobkowa kobiet, ba, posiadanie przez nich jakiegokolwiek majątku osobistego było niemalże niemożliwe, podobnie jak dostęp do większości zawodów. Zazwyczaj brak dostępu tłumaczony był brakiem kompetencji kobiet, ich niższym wykształceniem czy prostym „to nie jest zajęcie dla kobiet”. Mill jednak ma prosty sposób na bardzo proste odsiewanie kandydatów i kandydatek dobrych od złych: konkurencja. Tak, nie jest to nowe rozwiązanie i nie wymyśla tu koła na nowo. W zawodach, na które monopol mają mężczyźni, przecież tak właśnie wybiera się osoby, z których usług chce się skorzystać. Tym prostym zabiegiem Mill odsłania hipokryzję i roszczeniowość mężczyzn. Istnieje ryzyko, że społeczeństwo bardziej będzie chciało korzystać z usług zdolnych kobiet niż przeciętnych mężczyzn. Tutaj Mill płynnie przeprowadza swój wywód, odbijając argumenty niczym tenisista na korcie. Na twierdzenie, że kobiety nie są zdolne do sprawowania władzy / objęcia takiego a takiego stanowiska Mill odpowiada: „Jeśli ustawy rządowe pewnego kraju wyłączyć mogą niezdolnego mężczyznę, wyłączą również niezdolną kobietę” [13]. Dalej na tezę, iż kobiety są bardziej nerwowe filozof rzecze: „Czy nerwowi mężczyźni uznani są za niezdolnych do obowiązków i zajęć, jakie zwykle pełnią mężczyźni?” [14]. Słysząc, że kobiety są zbyt wrażliwe Mill pyta: „Francuzi i Włosi mają bez wątpienia nerwy wrażliwsze z natury niż rasy teutońskie, a porównani choćby z Anglikami okazują się skłonniejsi do wrażeń w życiu codziennym: czyż dlatego ich uczeni, politycy, prawodawcy, urzędnicy, wojownicy i strategicy byli mniej znakomitymi?” [15].

W drodze do równouprawnienia w świetle tych rozważań nie stoi żadna bariera związana z różnicami w poziomie inteligencji czy kompetencji. Okazuje się, że może być nią po prostu konkurencja.

Korzyści z równouprawnienia

Czy równouprawnienie jest zatem potrzebne, skoro zdaje się rodzić tylko konkurencję dla mężczyzn? Oczywiście. Mill znajduje w nim wiele korzyści. Jako pierwszą i główną wskazuje to, że sprawiedliwość będzie regulować najbardziej powszechne i głębokie stosunki międzyludzkie. Nie będzie miejsca na niesprawiedliwe wywyższanie się wśród innych i egoizm. Mężczyzna w związku opartym na partnerstwie może prawdziwie mieć żonę, nie sługę czy kochankę. Przyczyni się to do tego, że świat dogoni swoje ideały, wśród których wysoko na liście jest to, że to „zasługa, nie zaś urodzenie, jest jedynym legalnym tytułem do poszanowania i władzy” [16]. Kolejnym dobrodziejstwem, jakie niesie równouprawnienie według Milla jest „zdwojenie sumy umysłowych zdolności, jakie ludzkość ma na swój użytek” [17]. Tu działa proste prawo przyczynowo-skutkowe: więcej intelektualistów i naukowców daje szansę na szybszy rozwój, większa konkurencja przyczynia się do lepszej jakości świadczonych usług. Relacje oparte na partnerstwie i byciu sobie wzajem wyzwaniem i bodźcem do rozwoju są korzystne dla obojga partnerów.

Wreszcie Mill wskazał na bezpośrednią wygraną i ogromną korzyść, jaką jest wyzwolenie połowy ludzkości poprzez zamianę cudzej woli na wolność, którą to rozum kieruje. Liberalny filozof zauważa, że po pokarmie i odzieniu to właśnie wolność jest największą potrzebą ludzką, możliwość kierowania swoim postępowaniem według sumienia, poczucia obowiązku, a wreszcie – pasji.

Wnioski (jeszcze nie) końcowe

Czy to wszystko znaczy, że kobiety mają porzucić teraz własne dzieci, masowo się rozwodzić i pracować, trzymając mężczyzn w domu przez następne stulecia w odwecie?

Nie, zdecydowanie nie. Tym, co postulował Mill, było równouprawnienie i zmiana patriarchalnego porządku świata, w którym kobiety są poddanymi swych mężów, ojców, braci. Poruszał kwestie praw wyborczych, dostępu do rynku pracy, samostanowienia.

Nie były to oczywiście postulaty pozbawione wad – Mill uważał, że kobiety powinny wykonywać takie prace, które nie przeszkodzą im w prowadzeniu domu, które nadal miało być ich obowiązkiem. Najlepiej jednak, aby pracą zajmowały się kobiety bezdzietne, wdowy albo mężatki, które już wychowały swoje dzieci. Dziś taki argument zostałby wyśmiany, ale w XIX wieku jego tezy były przełomowe i kontrowersyjne.

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

Jest to kamień milowy, ale jeszcze nie koniec drogi. O raz uzyskane prawa (lub niższe bariery na drodze do nich) trzeba nieustannie się starać. Pokazują to przykłady choćby z naszego podwórka, takie jak wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 roku czy krążący po internecie przed wyborami filmik o stowarzyszeniu Patriarchat, którego postulaty zakładały między innymi uczynienie kobiet „częścią dobytku” mężczyzn. Takie pomysły, choć nie pozostające bez reakcji, wciąż się pojawiają.

Pokazuje to, że oprócz zmian w prawie, które, choć powoli i chybotliwie, dokonują się w wielu krajach, konieczne są także zmiany w świadomości społecznej i w przekonaniach kobiet oraz mężczyzn. Sam Mill ponad sto lat temu zaznaczał, że w mowie o równouprawnieniu występuje się do „walki z uczuciem powszechnym i głęboko zakorzenionym” [18]. Oznacza to, że nawet najbardziej podniosłe zmiany w prawie spełzną na niczym, jeśli nie pójdą w parze ze zmianami w mentalności i przekonaniach. A przecież w równouprawnieniu nie chodzi o to, by brać teraz kilkusetletni odwet na mężczyznach, zamknąć ich w domu i ogłosić nowe panowanie. Nie. Chodzi o to, aby zarówno kobiety, jak i mężczyźni czuli się przy sobie bezpieczni tacy, jacy są. Aby kobiety, które tego chcą, zajmowały się domem nie z polecenia proboszcza, starszych sąsiadek i partnera, lecz niesione własną chęcią, miłością i wyborem. Aby mężczyźni poszli na „tacierzyńskie” bez wstydu. Aby kobiety i mężczyźni pracowali z pasji i chęci uzyskania dochodu, a nie z potrzeby uczynienia zadość oczekiwaniom uznawanym za powszechne. Dla wszystkich starczy miejsca.

[1] J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, Kraków: Wydawnictwo Znak 1995, s 288.

[2]  Ibidem, s. 289.

[3]  Ibidem, s. 290.

[4]  Ibidem, s.296.

[5]  Ibidem, s. 305.

[6]  Ibidem, s. 298-299.

[7]  Vide Rousseau J. J., Emil, czyli o wychowaniu, Wrocław: Zakład Imienia Ossolińskich –

Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk 1955.

[8] S. Mill, op. cit., s. 299.

[9] Vide Lady Ragnell, w: M. Sayalero: Baśnie, których nie czytano dziewczynkom, Warszawa: Dwukropek 2019, s. 77-90.

[10] S. Mill, op. cit., s. 311.

[11] Ibidem, s. 311-312.

[12]  Ibidem, s. 312.

[13] Ibidem, s. 336.

[14] Ibidem, s. 346.

[15] Ibidem.

[16] Ibidem, s. 365.

[17] Ibidem.

[18] Ibidem, s. 285.

 

 

Nowa polityka, czy ruch w inną stronę – z Hanną Gill-Piątek rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.   

Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, że kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, że nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, że się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.

Hanna Gill-Piątek

Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, że moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, że ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.

Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?

To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę że z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, nawet z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, że zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. Szybko stało się dla mnie jasne, że pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, że byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, że nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, że taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, że wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, że nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.

Wcześniej czy później okazuje się, że trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.

Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, że stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, że cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, że nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, że on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale jeżeli będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, że zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.

We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, że będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki ważny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, że oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.

Julian Tuwim pisał, że „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, że będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej jeżeli chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz –  byliśmy progresywni, jeżeli chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba niewiele tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. Jeśli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był nawet publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, że wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, że budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.

Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. Nawet jeśli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.

Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, że Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać nawet pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, że my trochę nie doszacowujemy tego, że to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. Nawet nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.

Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, że ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, że nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.

Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, że ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, że wszyscy mają przez to inflację. Nawet od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, że może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, że ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, że trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, jeżeli jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to że po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, że im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.

Chyba nawet bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, że czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, że ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, że my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, że to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.

To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, że cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.

I w pewnym momencie widzimy, że prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. 

Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.

Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.

Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam że takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.

Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, że z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można nawet się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.

Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, jeżeli pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam że brakuje zaufania między tymi partiami. Jeżeli gdzieś mogę się przydać, nawet na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.

Myślę, że to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.

Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, że mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, że całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, że głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, że to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.

Mam nadzieję, że tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.

Czym jest (i czym nie jest) feminizm :)

Feminizm to ruch budzący skrajne emocje w społeczeństwie. Brak jednolitej definicji, wewnętrzne podziały, wykluczenie oraz złożony system opresji w społeczeństwie znacznie utrudniają rozwój ruchu wyzwolenia kobiet. Z tymi wszystkimi zawiłościami mierzyła się w swej twórczości między innymi bell hooks (właśc. Gloria Jean Watkins), zmarła niedawno jedna z najbardziej prowokacyjnych i bezpośrednich teoretyczek feminizmu. W książce Teoria feminizmu: od marginesu do centrum wskazuje wiele wad i słabych punktów ruchu wyzwolenia kobiet, jednocześnie szukając rozwiązań i stawiając liczne wyzwania przed czytelnikami. Warto się przyjrzeć kilku z nich (cytaty z transparentów ze Strajków Kobiet umieszczam w nagłówkach dla podkreślenia bliskości problemu do naszego polskiego podwórka).

„Nie ma feminizmu bez trans kobiet!” – wewnętrzne spory o prawdę

bell hooks zderzyła się z wieloma rodzajami opresji: seksistowskiej (jako kobieta), rasowej (jako Afroamerykanka) i klasowej. Ukształtowało to jej poglądy jako feministki, ale także krytyczki ruchu wyzwolenia kobiet. Co jest zatem nie tak z feminizmem? Co sprawia, że część kobiet, które na co dzień działają na rzecz praw kobiet i niejako mają zinternalizowane postulaty tego nurtu, wzbraniają się przed nazywaniem ich feministkami? Według autorki Teorii feministycznej jest to właśnie ten „trójpodział opresji”. Łatwo jest mówić o wyzysku kobiet na uniwersytetach, w klimatyzowanych czytelniach, kawiarniach czy na spotkaniach kobiet, które mogą sobie pozwolić na takie wyjście. Pozwolić w tym sensie, że raz, stać je na kawę; dwa, mają z kim zostawić dzieci lub ich po prostu nie mają; trzy, nie są akurat uwikłane w relację z przemocowym partnerem lub partnerką; cztery, są cispłciowe lub mieszkają w dzielnicy, w której nie zostaną zaatakowane za bycie osobą nie-cis; pięć i dalej – są uprzywilejowane na tyle, aby zauważyć nierówności i móc o tym mówić, lecz nie na tyle, aby czuły się równe mężczyznom.

Podstawowym zarzutem stawianym przez bell hooks feminizmowi jest uczynienie go narzędziem do pięknej wojny białych, uprzywilejowanych kobiet z wykluczeniem przedstawicielek mniejszości etnicznych czy tych z klasy pracującej. Jak pisze w swojej książce: „Uprzywilejowane feministki nie umiały mówić do różnych grup kobiet, ponieważ albo nie w pełni rozumiały wzajemne relacje zachodzące między opresją płciową, klasową i rasową, albo nie traktowały tych relacji poważnie”[1]. Trudno się nie zgodzić. Współcześnie przykładem na taki brak zrozumienia może być autentyczne zdziwienie wobec kobiet, które nie mogą „po prostu” odejść od przemocowego partnera. Bo przecież rynek nieruchomości i najmu taki stabilny, przemoc ekonomiczna nie istnieje, pracę można od razu znaleźć, a ściągalność alimentów jest natychmiastowa. A psychiczne uwikłanie w mechanizmy przemocy, depresja i brak wiary siebie spowodowany latami cierpień? Uśmiechnij się, świat jest piękny, dasz radę! Tak, taki naiwny optymizm i brak elementarnej empatii u uprzywilejowanych osób z mainstreamu może nieco zniechęcać do ruchu wyzwolenia kobiet.

Takie wybiórcze postrzeganie feminizmu prowadzi do kolejnego problemu wskazanego przez bell hooks: brak jednolitej definicji tego nurtu. Ten niedostatek autorka „Teorii feministycznej…” określa jako „rozpaczliwy gest wyrażający przekonanie, że solidarność między kobietami nie jest w ogóle możliwa[2]”. Cóż, takie przekonania nie wróżą dobrze żadnej grupie. Mainstreamowa definicja ruchu wyzwolenia kobiet (właściwie to jedna z wielu definicji) zakłada zrównanie statusu kobiet ze statusem mężczyzn. Tu cały tekst zdaje się krzyczeć w odpowiedzi: ALE KTÓRYCH? Których kobiet? Których mężczyzn? Przecież te statusy w żadnej płci nie są równe! Zarówno mężczyźni, jak i kobiety są traktowani(-e) odmiennie nie tylko ze względu na płeć, ale też: orientację seksualną, światopogląd, kolor skóry, wykształcenie, przynależność do konkretnych grup zawodowych i wiele innych czynników. Taka definicja w świetle tak wielu zróżnicowań brzmi po prostu niepoważnie. Daje mnóstwo argumentów na wykluczanie całych grup kobiet. Jest jednak kolejnym argumentem na powiązanie opresji seksistowskiej z opresją klasową i rasową. Tym tropem bell hooks zabiera swoje czytelniczki i czytelników na płaszczyznę społeczno-polityczną.

„I wish I could abort my government” – feminizm a polityka

„Feminizm definiowany w kategoriach politycznych, które kładą nacisk zarówno na doświadczenia zbiorowe, jak i indywidualne, zachęca kobiety do wejścia w nowy obszar – do porzucenia apolitycznej postawy, którą przypisuje nam seksizm, na rzecz wykształcenia świadomości politycznej”[3].Tu jedna z czołowych przedstawicielek feminizmu wzywa do przyjrzenia się własnej sytuacji. Do rezygnacji z uproszczenia, że „mężczyźni to wrogowie” i gruntownej analizy sytuacji zarówno własnej, jak i wszystkich kobiet. Do zbadania różnych aspektów politycznej rzeczywistości kobiet, do uznania opresji nie tylko seksistowskiej, lecz także klasowej i rasowej (tak, te trzy elementy są bardzo często podkreślane).

Zauważenie tych mechanizmów zaprowadziło bell hooks do wskazania tego, co jest źródłem tych trzech zjawisk – jest to po prostu mechanizm dominacji. Aby feminizm miał sens i nadal przynosił wymierne rezultaty, należy działać na rzecz zniesienia dominacji. W założeniach ruchu wyzwolenia kobiet oczywiście chodzi przede wszystkim o tę seksistowską, ale przymykanie oczu na całokształt zjawiska w jej zwalczaniu przyniesie odwrotne efekty. Nie można jednak pozostawać w bierności i zadowalać się przywilejami, na których udzielenie GODZĄ SIĘ grupy stosujące opresję, uprzywilejowane. Chcąc uwolnić się od dominacji, trzeba działać na rzecz jej zniesienia. Trzymając się z dala od polityki, urn wyborczych i źródeł wiedzy na temat obecnej sytuacji w kraju i na świecie można co najwyżej wyrażać niezadowolenie na kawie lub w social mediach. Feminizm jest wezwaniem do aktywności.

Tu rzuca się w oczy pozornie mały, ale znaczący szczegół dotyczący obszaru działań i tożsamości samych feministek. Autorka opowiada, o co chodzi, na własnym przykładzie: jako czarna często była pytana, co jest dla niej ważniejsze: walka na rzecz zniesienia seksistowskiej opresji czy rasizmu?[4] Często próbowano ją uwikłać w taki dualizm, alternatywę. A tu nie chodzi przecież o to, jakiemu ruchowi dać pierwszeństwo, który uczynić ważniejszym, a który pozostawić jako mniej istotny. Często (zbyt często) zdarzają się próby zaszufladkowania osób utożsamiających się z konkretnymi ruchami. Stwierdzenia takie jak: „Jestem feministką”, „Jestem weganinem” czy podobne narzucają na myśl pewne schematy, wciskają ludzi w ciasne formy, nie zostawiając miejsca na inne ideały czy działalność. Jako użyteczną strategię bell hooks proponuje po prostu stwierdzenie „popieram feminizm” jako ruch społeczno-polityczny. Może to stanowić zachętę do zgłębiania feministycznych teorii i pomijania bezowocnych uproszczeń. Tak, można być feministką i walczyć z klasizmem, rasizmem, niszczeniem środowiska i na rzecz tego wszystkiego, co osoby popierające feminizm uważają za ważne.

„Kiedy prawo mnie nie chroni, mojej siostry będę bronić” – idea siostrzeństwa

„Porzucenie idei siostrzeństwa jako wyrazu politycznej solidarności osłabia i pomniejsza ruch feministyczny. Solidarność wzmacnia ruch oporu. Nie może być masowego ruchu feministycznego na rzecz zniesienia seksistowskiej opresji bez zjednoczonego frontu – kobiety muszą przejąć inicjatywę i pokazać siłę solidarności”[5].

Żaden ruch nie ma szans na przetrwanie bez zgody, zaangażowania i wspólnej walki osób w nim uczestniczących. Wewnętrzne spory i podziały tylko go osłabiają. Konieczne jest więc znalezienie jakiegoś wspólnego punktu w tym gąszczu różnic. bell hooks zdecydowanie przestrzega przed łączeniem się kobiet jako „ofiar”. Argumentacja jest tu niezwykle prosta i dobitna: wskazywanie na status ofiary jako wspólną cechę kobiet sprawia, że te silne i asertywne czują się zbędne i niepotrzebne w ruchu – nie mają o co walczyć, skoro akurat nie czują się atakowane lub umieją się bronić. Ponadto budowanie swojej tożsamości na wizerunku ofiary jest najzwyczajniej w świecie toksyczne – porzucenie przekonania o jakiejkolwiek kontroli nad własnym życiem (nawet jeśli jest niewielka) jest wyniszczające dla osób opresjonowanych. Budowanie więzi w oparciu o wiktymizację jest psychologicznie demoralizujące. Co ważne, dla kobiet uprzywilejowanych nader często wchodzenie w rolę ofiary jest równoznaczne z porzuceniem odpowiedzialności za własny rasizm, homofobię i klasizm. Budowanie relacji między kobietami z własnego kręgu, opartych o deprecjonowanie, tworzenie iluzji własnej siły na wykluczaniu osób spoza własnej grupy jest patriarchatem w przebraniu.

Na czym więc powinno opierać się siostrzeństwo? Na sile. bell hooks bezwzględnie odsyła czytelniczki do nauki – do poznania samej siebie, szczerej weryfikacji własnych postaw pod kątem zachowań rasistowskich, klasistowskich, homofobicznych, transfobicznych i innych zinternalizowanych mechanizmów opresji. Odsyła do sytuacji politycznej, zachęca do jej analizowania i aktywnej, wspólnej działalności na rzecz jej zmiany. I wreszcie, każe zakasać rękawy do pracy nad wyrugowaniem seksizmu z siebie samej. To on bowiem każe matkom uczyć dzieci, że istnieją tylko dwie możliwe opcje w zachowaniu: bycie poddanym lub dominującym, to on prowadzi do nienawiści wobec innych kobiet, do deprecjonowania rodzicielstwa, do podejrzliwości i toksycznej rywalizacji.

Jest to ciężka praca na wielu płaszczyznach, jednak jeśli nie zostanie podjęta, idea siostrzeństwa będzie jedynie swoją własną karykaturą, a wysiłki podejmowane na rzecz walki o prawa kobiet bez uznania innych form opresji będą się obracać wniwecz. Dla zaistnienia siostrzeństwa konieczna jest więc komunikacja, wymiana myśli, uczenia się nawzajem własnych kodów kulturowych – tak, aby różnice między nami były źródłem wiedzy, a nie strachu czy pogardy. Konieczne jest też zrozumienie, że nie każdy jest poddawany opresji i skrzywdzony w takim samym stopniu, by nie mówić w imieniu osób, których doświadczenia nie są nam znane. Bez krytyki i odrzucenia rasizmu i wyzysku klasowego prawdziwe siostrzeństwo nie zaistnieje.

„Męskie wsparcie Strajku Kobiet” – feminizm i feministki a mężczyźni

Feminizm nie zakłada stworzenia utopijnego państwa kobiet, w którym mężczyzn nie ma, lub przemykają gdzieniegdzie, nie chcąc rzucać się w oczy. Ruch feministyczny nie zakłada lepszego traktowania kobiet lub mężczyzn. Sprzeciw feministek nie powinien uderzać w mężczyzn jako takich, lecz w system dominacji, który, jak już niejednokrotnie za bell hooks przytoczyłam, nie ma charakteru wyłącznie seksistowskiego. Ponadto sama opresja seksistowska nie dotyczy wyłącznie kobiet.

Wśród zarzutów wobec feministek liberalnych bell hooks zaznacza, iż chcąc likwidować płciowy podział pracy, paradoksalnie przypisały kobietom przeprowadzenie feministycznej rewolucji jako zadanie wynikające z płci[6]. Retoryka polegająca na uznaniu wszystkich mężczyzn za mizoginistycznych sprawców, a kobiety za bezbronne ofiary, jedynie wzmacnia seksistowską opresję. Działaczka feministyczna zauważa, że na przykład białe kobiety z klasy średniej zazdrościły uprzywilejowanym mężczyznom i domagały się równego udziału w przywilejach klasowych, zręcznie pomijając fakt, że same mają więcej władzy niż mężczyźni z etnicznych mniejszości i nie są tak często narażone na wyzysk i opresję. W ten sposób same udzielały (i często nadal udzielają) wsparcia systemowi opresji.

Wskutek takich działań wiele kobiet z klasy robotniczej oddalało się od feminizmu, gdyż czuły, że mają więcej wspólnego z mężczyznami ze swojej grupy klasowej. Łączy ich bowiem trud walki o lepsze życie. Widać to też na przykładzie ciemnoskórych kobiet, które wspólnie z mężczyznami walczyły i walczą na rzecz zniesienia opresji rasistowskiej. Rodziło to między nimi więź wypływającą z troski i działalności na rzecz wspólnej sprawy. Wskazując na przykład współpracy między płciami w walce z rasizmem, bell hooks pokazuje przeciwieństwo tego zjawiska wśród feministek: reakcyjny separatyzm, którego założeniem jest trzymanie mężczyzn jak najdalej od feminizmu. Nie jest ro dobre rozwiązanie, gdyż mężczyźni również są wychowywani w systemie seksistowskim i do nich również należy zadanie zwalczania go. Choć mężczyźni nie są wyzyskiwani przez seksizm, również ponoszą jego negatywne skutki.

Aby walka na rzecz zniesienia seksistowskiej opresji w społeczeństwie została skutecznie przeprowadzona, logiczną potrzebą jest wzięcie w niej udział przez całe społeczeństwo. Mężczyźni muszą głośno mówić o seksistowskiej opresji, brać odpowiedzialność za swoje zachowania i podejmować się uświadamiania innych. Kobiety powinny uznać ich walkę, by ramię w ramię rozmontować opresyjny system.

Feminizm, wbrew karykaturalnej wizji jego przeciwników i przeciwniczek, nie jest zlepkiem stereotypów i agresji, zamkniętym w kobietach krzyczących o eksterminacji mężczyzn. W świetle rozważań bell hooks (i wielu innych teoretyczek) jest nurtem myślowym i politycznym. Jest wezwaniem do zaangażowania i zbadania sytuacji własnego otoczenia i brania czynnego udziału w życiu społeczności. Jest wreszcie radykalnym wezwaniem do wszystkich płci do wspólnej walki z systemem opresji zarówno seksistowskiej, jak i klasowej oraz rasowej.

[1]                bell hooks, Teoria feministyczna. Od marginesu do centrum, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2022, s. 53-54.

[2]                Ibidem, s. 57.

[3]                Ibidem, s. 68.

[4]                Vide ibidem, s. 74.

[5]                Ibidem, s. 92.

[6]                Vide ibidem 123.

Polski bajzel po nowemu – PiS poprawia, co sam zepsuł :)

Miał być nowy ład, potem polski ład, a wyszedł wielki bajzel. Zaskoczenia w sumie nie było, PiS to polska wersja króla Midasa – czego się nie tknie, w ruinę obróci. Bez wyjątku, bo choć rzadko się PiS-owi zdarza zrobić coś dobrego (przypadkiem i niechcący, ale jednak), to takie pojedyncze pomysły były – spaprali koncertowo wszystkie.

Ale od początku…

…od początku Polski Ład promowano jako rewolucję w podatkach i zmianę całego systemu podatkowego. Rewolucja była październikowa, tak dosłownie, jak i w przenośni. Data 1 października pasuje tu jak żadna inna. Nieprzypadkowa zapewne była i sama nazwa – czego by o PiS nie mówić w propagandzie są wybitni. Nazwa nośna i chwytna, jak się okazało nieprzypadkowo kojarząca się z Nową Ekonomiczną Polityką Lenina czy już bardziej wprost z New Deal Franklina Roosevelta. O ile ten pierwszy stanowił delikatny postęp u twardogłowych komunistów, o tyle New Deal nie tylko wydłużył amerykański kryzys lat 20-tych, ale i trwale zniszczył to, co nazywano amerykańskim snem. Tych podobieństw jest zresztą więcej, Roosevelt czterokrotnie został prezydentem USA jako jedyny depcząc zwyczajowy limit dwóch kadencji. Wszyscy poprzednicy to szanowali, on uznał, że nie będzie, skoro literalnego zakazu w konstytucji nie ma. Brzmi znajomo? Amerykanie potem zmienili konstytucję. PiS nie musi, i tak ją oleje.

Polski system podatkowy w dotychczasowej formie pozostawał niezmienny od lat 90-tych. Zmieniano stawki, zmieniano progi, ale nie zmieniano jego zasadniczej konstrukcji. Konstrukcji skomplikowanej i powodującej, że najmniej opłacalnym była praca na umowie o pracę. W zasadzie jedyną próbę kompleksowego zajęcia się tym tematem podjął rząd Buzka z Leszkiem Balcerowiczem w składzie. Zaproponowano wtedy diametralne zmiany z podatkach dochodowych CIT i PIT, wprowadzając liniową stawkę podatkową. Z VAT i CIT się udało, ustawę dotyczącą podatku od osób fizycznych zawetował Aleksander Kwaśniewski, pozbawiając Polaków szansy na jakkolwiek sprawiedliwe podatki. Jakkolwiek, bo podatek liniowy też nie jest sprawiedliwy, taki byłby tylko podatek pogłówny – praktycznie niemożliwy do wprowadzenia. Czym, jeśli nie kradzieżą, jest jednak progresywna stawka podatkowa? Jakie prawo trzymania złodziei w więzieniach ma państwo pobierający taki podatek? Ówczesny prezydent uznał inaczej i postawił się po stronie socjalistycznego prześladowania ludzi sukcesu. Mały hołd należy się także Zycie Gilowskiej, która doprowadziła do likwidacji 40-procentowego progu podatkowego czy obniżenia klina podatkowego.

 

Wśród istniejących rozwiązań przyjąć można cztery typy opodatkowania dochodów:

  1. Pogłówny – najstarszy system, opodatkowuje się nie dochody, co niejako samo życie człowieka bez względu na uzyskiwane dochody. Skoro każdy żyje w danym kraju i ma takie same możliwości korzystania z usług państwa, to powinien w takim samym stopniu składać się na jego utrzymanie.
  2. Liniowy – jednolita stawka procentowa od dochodu niezależnie od jego wysokości. Przy czym stały jest jedynie procent, zarabiający więcej wciąż płaci więcej niż zarabiający mniej.
  3. Progresywny – stawka procentowa podatku rośnie wraz ze wzrostem dochodu, zatem zarabiający więcej płaci nie tylko więcej z racji wyższych dochodów, ale jeszcze więcej wraz ze wzrostem dochodu.
  4. Degresywny – niejako przeciwieństwo podatku progresywnego, gdzie stawka maleje wraz ze wzrostem dochodów. Zarabiający więcej wciąż płacą więcej podatku niż zarabiający mniej, ale państwo uznaje, że skoro płacą już tak dużo w bezwzględnych kwotach, to można pobierać mniejszą stawkę powyżej pewnego dochodu.

 

Niezależnie od filozoficznej dyskusji o tym, czym jest sprawiedliwość społeczna, podstawowym założeniem systemu podatkowego powinno być równe opodatkowanie dochodów niezależnie od źródła pochodzenia czy formy zatrudnienia. Dotychczasowy system bardzo wysoko opodatkowywał dochody z pracy i relatywnie łagodnie obchodził się z podmiotami prawnymi, szczególnie tymi o wyższych dochodach. Obok tego, co nazywamy podatkiem dochodowym, w Polsce płacimy też ubezpieczenie zdrowotne, składkę emerytalną i składki społeczne. W praktyce są to podatki. W zamian otrzymujemy służbę zdrowia, z której i tak nie możemy skorzystać, gdy jest potrzebna oraz w największym stopniu absolutnie nic niewartą obietnicę emerytury z ZUS.

Do roku 2021 obliczanie podatków w podstawowym systemie wyglądało następująco:

  1. Umowa o pracę i umowa zlecenie: Pensja brutto – kwota wolna – składki ZUS (do 30-krotności)— składka NFZ – podatek dochodowy (17/32) +7,75% składki NFZ odliczanej od podatku = pensja netto.
  2. Umowa o dzieło: Kwota brutto – podatek dochodowy = kwota netto
  3. Działalność gospodarcza: kwota netto z faktury – ryczałtowa składka ZUS – podatek dochodowy

Podane wyżej przykłady to tylko podstawowy system. Więcej zamieszania było z umowami zlecenia, które częściowo podlegały składkom ZUS, a częściowo nie. Istniało też wiele stawek ryczałtowych dla firm czy karta podatkowa. Koniec końców dochodziło do sytuacji gdzie małe jednoosobowe firemki typu ślusarz ledwie zarabiały na ZUS, a duże i dochodowe działalności płaciły podatki w relatywnie znikomej wysokości, dodatkowo mogąc wliczyć sobie w koszty wiele czysto prywatnych wydatków. W praktyce najgorszą i najbardziej nieopłacalną dla pracownika forma zatrudnienia była (i wciąż jest) umowa o pracę.

Ryczałtowa składka ZUS dla przedsiębiorcy przy stawce procentowej dla pracownika powodowała, że jednej i drugiej stronie opłacało się zatrudnienie na czarno. W tym momencie pracodawca płacił już tylko 19% podatku dochodowego, podczas gdy pracownik musiał zapłacić 17% dochodowego, ale dodatkowo wszystkie składki ZUS – w praktyce ok 1/3 wynagrodzenia brutto. Do tego jeszcze doliczmy tzw. klin podatkowy czyli ukrywane przed obywatelami dodatkowe składki po stronie pracodawcy – ok 15% wynagrodzenia. Pensja brutto jest bowiem tylko matematyczną podstawą obliczeń podatkowych, której nie widzi na koncie ani pracownik ani pracodawca. Równocześnie mieliśmy rozkwit jednoosobowych działalności gospodarcychj, które to osoby były zwykłymi pracownikami, jednak bardziej się to obu stronom opłacało niż normalne zatrudnienie.

W mędzyczasie potworka do systemu dołożył Trybunał Konstytucyjny (jeszcze ten prawdziwy, nie przyłębski) uznając kwotę wolną od podatku na poziomie 3089 zł za zbyt niską. Z ekonomicznego punktu widzenia argumentacja o minimum socjalnym była niedorzeczna i świadczyła o całkowitym niezrozumieniu przez sędziów roli kwoty wolnej w systemie podatkowym. Kwota wolna nie jest bowiem narzędziem polityki socjalnej – od tego są inne narzędzia. Kwota wolna to jedynie zalegalizowanie niepłacenia podatków od bardzo małych dochodów, których ściganie czy w ogóle zajmowanie się nimi byłoby nieopłacalne dla organów skarbowych. W odpowiedzi na ten wyrok stworzono prawdziwego potworka legislacyjnego ruchomej kwoty wolnej od podatku uzależnionej od wysokości dochodów.

Od dawna wręcz prosiło się o uporządkowanie tego tematu i stworzenie przejrzystego i prostego systemu podatkowego. Zabrał się za to PiS i dopiero stworzył prawdziwą katastrofę. Zarzuty do polskiego ładu dotyczą zarówno jego treści, jak i formy wprowadzania.

Komuno wróć… ona wraca!

Od początku swoich rządów PiS prezentuje filozofię gospodarczą spomiędzy Kim-Ir-Sena i Lwa Trockiego. Mamy państwowy Orlen, mamy państwowe gazety regionalne, mamy wreszcie państwowy holding nieruchomości. W końcu, w narodowym interesie strategicznym leży to, aby żadne Putiny czy inne Tuski nie zobaczyły, gdy nasze prezesiątko narodowe będzie hasać w kąpielówkach. Po brodziku rzecz jasna, nie wannie z kaczuszką. Nie był żadnym zaskoczeniem kształt zmian stanowiący w istocie niewielkie ulgi dla najmniej zarabiających i solidne dokręcenie śruby zarabiającym więcej. Jednak tak jak wstawanie z kolan kończy się, gdy trzeba w Waszyngtonie błagać, aby sprzedali nam samoloty o połowę drożej niż innym, tak i tu pisowskie Dżucze skończyło się na własnym bólu. Ulga Pałacyk+ pozwalała partyjnym kolekcjonerom nieruchomości odliczyć te wydatki od dochodu. Wyrównania polskoładowych strat dla parlamentarzystów i ministrów pewnie też pojawiły się czystym przypadkiem. Władza zawsze się wyżywi.

 

Polski Ład promowano jako obniżenie podatków. Czy tak zrobiono? Nie! Co z tego, że podniesiono kwotę wolną czy próg stawki 32%, jeśli dodano inny 7,75%. Do 2021 roku składka zdrowotna prawie w całości polegała bowiem odliczeniu od podatku. W praktyce PiS przywrócił 40% próg podatkowy, zniesiony przez ten sam PiS staraniami Zyty Gilowskiej, gdy PiS rządził z Lepperem i Giertychem. Podsumowując, głównym celem była podwyżka podatków lepiej zarabiającym.

Jedną z podstawowych zasad dobrego prawodawstwa jest jego wprowadzanie w sposób przejrzysty i dający szansę zainteresowanym na jego wdrożenie w życie. Można się spierać jakie powinny być stawki podatków, kto powinien ile płacić, ale prawo powinno się wprowadzać transparentnie i przede wszystkim z głową. Dać wszystkim zainteresowanym czas na analizy, dyskusję, przedstawienie swoich argumentów i wypracowanie wspólnej treści przepisów nawet przy pogodzeniu się z ich głównymi założeniami. Od lat kulą u nogi polskiej gospodarki są niskie inwestycje i brak stabilnego prawodawstwa jest jedną z głównych tego przyczyn.

Założenia do polskiego ładu opublikowano na wiosnę 2021 – założenia, bez żadnych konkretów. W zaciszu ministerialnych gabinetów zlecono przygotowanie ustawy ludziom, którzy może i nawet byli zdolnymi studentami, ale nigdy w życiu nie mieli do czynienia z realną pracą przy podatkach. Mistrzowie teorii nieskalani praktyką. Projekt ustawy pojawił się w Sejmie we wrześniu 2021 i ekspresowym tempem przeszedł ścieżkę legislacyjną – dokonując największej zmiany podatkowej od lat, dopychano ustawę kolanem, aby zdążyć przed grudniem – ostatnim terminem uchwalenia ustawy umożliwiającym jej wejście w życie w styczniu 2022. Zero refleksji, zero słuchania ekspertów, zero pomyślunku, jak to zrobić, aby zrobić dobrze. Kwintesencją polskiego bajzlu, jak szybko nazwano ustawę, była ulga dla klasy średniej. Pomijając że w pisowskich oczach klasą średnią są zarabiający w okolicach średniej krajowej, konia z rzędem temu, kto umiał powiedzieć, ile ona wynosi. Część pracowników odmawiała przyjęcia premii i podwyżek ponieważ straciliby ulgę i w efekcie zarabiali mniej. Oglądając polskoładowy koszmarek przypominały mi się kabarety Smolenia i Laskowika, przy których w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, czemu moi dziadkowie śmieją się zamiast płakać i załamywać ręce. Dzięki PiS-owi zrozumiałem.

Czemu to nie miało prawa działać?

Ani wynagrodzenia, ani zaliczki na podatek nie są dziś wyliczane przez księgowe w zeszycie. Duże firmy korzystają z systemów kadrowych, które w automatyczny sposób wyliczają składniki wynagrodzenia i przesyłają dane do systemu bankowego w celu wysłania paczki przelewów. Mniejsze firmy korzystają z usług biur rachunkowych wyposażonych w takie systemy i proces odbywa się półautomatycznie. Polski ład nie był prostą zmianą stawek, tylko zmianą całego systemu – to wymaga czasu dla dostawców oprogramowania na jego dostosowanie. Nie dnia czy tygodnia, a wielu tygodni. Stopień skomplikowania systemów informatycznych powoduje, że przysłowiowy przecinek w kodzie może spowodować, że pracownicy nie dostaną wypłat na czas. A szukanie tego przecinka czasem trwa dłużej niż pisanie kodu od nowa… PiS dał na to wszystko niecały miesiąc, ale to był ledwie początek koszmaru.

PiS-owska machina propagandowa ruszyła informując obywateli, jakie to niebywałe korzyści osiągną. Bezczelność tej partii była tak duża, że ulotki wrzucała wszystkim na oślep, także do mojej skrzynki. Mnie, okradzionemu tymi zmianami na wiele tysięcy w skali roku. Pobudka z amoku dopadła PiS dużo szybciej niż ktokolwiek się spodziewał – już w pierwszych dniach stycznia, gdy poszkodowanymi okazali się nauczyciele i urzędnicy państwowi. Jakim cudem? Przepracowani 17-godzinnym tygodniem pracy nauczyciele dość powszechnie dzielą pracę na dwie szkoły. W rezultacie nie mogli oni korzystać z odliczania kwoty wolnej na etapie zaliczek podatkowych, a jedynie przy rozliczeniu rocznym. O ile w starym systemie miało to znaczenie marginalne, o tyle w polskim ładzie oznaczało ponad 400 zł wypłaty miesięcznie mniej. Prawdą jest, że odzyskaliby te pieniądze przy rozliczeniu rocznym… za rok. Warte o 16% inflacji mniej. PiS nie dość, że swą absurdalną polityką gospodarczą doprowadził do rekordowej inflacji, to jeszcze postanowił kredytować się kosztem obywateli. W panice rozpoczęto szukanie winnych i łatanie dziur rozporządzeniami wprost sprzecznymi z ustawą. Oczywiście rozporządzenia regulowały jedynie zasady poboru zaliczek, więc nikt nie wiedział, co będzie przy rozliczeniu rocznym. Czasem rozporządzenia ukazywały się w piątek o godz. 22 przed poniedziałkowymi wypłatami. W końcu, 72 godziny spędzone ciągiem w pracy to wymarzony pomysł pracowników księgowości na weekend. Wprowadźmy podatek od energetyków, podnieśmy na nie popyt, wyślijmy inspekcję pracy, a na koniec dociśnijmy innymi karami. Biznes w ministerstwie finansów się kręci.

Co nowego od lipca?

W końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i uznał, że polskiego ładu po prostu nie da się naprawić – trzeba go napisać od nowa. Niestety nie zmieniły się główne zasady, wciąż istota sprowadza się do podwyżki podatków dla lepiej zarabiających. Przynajmniej jednak usunięto najgorsze komplikacje, a próg straty na polskim ładzie poszedł nieco w górę. Tylko… czy nie dało się tak od razu? Czy pisanie prawa podatkowego jest równie skomplikowane jak lot na Marsa?

W wyniku zmian w podatkach od lipca zniesiona zostaje ulga dla klasy średniej oraz obniżona pierwsza stawka PIT z 17% na 12%. Dla niewielkiej grupy podatników, którzy byliby na tej zmianie stratni w 2022 roku, ulga będzie obowiązywać.

Podatki w 2022:

  1. Umowa o pracę i umowa zlecenia: Pensja brutto – kwota wolna – składki ZUS (do 30 krotności) – składka NFZ – podatek dochodowy (12/32) = pensja netto.
  2. Umowa o dzieło: Kwota brutto – podatek dochodowy (12/32) = kwota netto
  3. Działalność gospodarcza: kwota netto z faktury – ryczałtowa składka ZUS – 4,9% składki NFZ – podatek dochodowy = „pensja”

Powyższe przykłady opisują jedynie podstawowy system. Wciąż zachowano wiele ulg oraz wyłączeń, których nie sposób opisać w tym artykule.

Co najważniejsze, zmiany weszły w życie od lipca, ale ze skutkiem za cały 2022 rok. Oznacza to iż pobrane w pierwszej połowie roku zaliczki z ewentualnymi nadpłatami względem zmian zostaną zwrócone przy rozliczeniu rocznym. Podatnicy, którzy zapłaciliby mniej podatku korzystając z ulgi dla klasy średniej, będą mogli rozliczyć się za rok 2022 wedle pierwotnej wersji polskiego ładu.

Ocena

Czy na polskim ładzie ktoś zyskał? Pojedyncze grupy podatników tak. Po pierwsze zyskali zatrudnieni na umowach o dzieło – w ich przypadku zmiany są tylko na plus, bo składek zdrowotnych i tak nie płacili. Zyskują także osoby zarabiające w okolicach płacy minimalnej oraz, po lipcowych zmianach, zarabiający w okolicy dawnego II. progu podatkowego.

Czy wszystko inne jest złe? Trudno stwierdzić inaczej, choć usprawiedliwione może zostać pewne podniesienie podatków dla przedsiębiorców. Dotychczas z racji ryczałtowego oskładkowania ZUS była to grupa osób nieporównywalnie łagodniej traktowana niż osiągające podobne dochody pracownicy na umowach o pracę czy zlecenia. Wprowadzenie procentowej składki zdrowotnej powoduje, iż przestanie być opłacalnym zatrudnianie pracowników na czarno – przy tej samej kwocie „do ręki” taki przedsiębiorca zapłaci mniej podatków od pracownika niż zapłaciłby sam płacąc podatki za siebie, a pracownikowi dając gotówkę do ręki.

Niestety jest to jedyna korzyść jakiej potrafię się doszukać w polskim ładzie w porównaniu ze starym systemem. Jest to kolejny, po 500+, trzynastkach i innych dziewiętnastkach, krok w tworzeniu w Polsce państwa socjalistycznego. Państwo da, państwo zabierze, państwo powie, jak masz żyć. Opiekuńczo-opresyjny potwór, który – o zgrozo – odpowiada wielu moim rówieśnikom rozmarzonym w skandynawskich zasiłkach. Czy naprawdę chcemy zoo dla ludzi zamiast wolności, o którą tak walczyliśmy? Socjalistycznego więzienia, gdzie będziemy mogli demokratycznie wybrać klawiszy? Bo tak właśnie wygląda krajobraz po drugiej stronie Bałtyku.

Czy zarobki są sprawiedliwe? Nie znam człowieka, który twierdził, że zarabia za dużo. Oczywiście można dyskutowa,ć czy dający w istocie rzeczy rozrywkę sportowcy czy aktorzy powinni dziennie zarabiać tyle co ratująca życie pielęgniarka przez całe życie. Nawet jeśli dotyczy to niewielkiego odsetka tych pierwszych (Messich czy Lewandowskich jest garstka na tle tysięcy piłkarzy), to wciąż budzi to pewną frustrację – może nawet słuszną, choć zarobki pielęgniarek czy nauczycieli nie zmieniają się od lat i każdy kandydat do tego zawodu doskonale wiedział, na co się decyduje. Słusznie czy nie, tak daną pracę wycenia rynek i choć jego wyroki mogą nam się nie podobać, to system rynkowy jest jak demokracja. Zły i fatalny, najgorszy możliwy – tylko nikt do dziś nie wymyślił lepszego. I nikt nie wymyślił nic bardziej niszczycielskiego dla rozwoju ludzkości niż sterowanie gospodarki przez państwo. Im mniej państwo wtrąci się w nasze życia, tym mniej w nich zepsuje.

Nie od dziś wiemy, że PiS to partia lewicowa, taka jeszcze gorsza wersja PZPR. Szukając w historii gorszej władzy nad Wisła, trzeba się cofnąć do sanacji Piłsudskiego i czasów okupacji. Na tle Kaczyńskiego nawet Jaruzelski z Gomułką wydają się porządnymi ludźmi. Nie jest jednak prawdą, że PiS jako jedyny podniósł podatki. Prawdziwą ironią jest, że podatki w Polsce obniżała tylko oficjalna lewica, a od rządu Mazowieckiego najbardziej liberalnym rządem był rząd SLD i PSL Leszka Millera. W sumie był to zarazem jedyny liberalny rząd, bo nazywanie liberałami PO zakrawa na obrazę intelektu przeciętnego przedszkolaka. Tak, tej „starej” PO Tuska też. To Tusk podniósł VAT, składkę zdrowotną czy o 40% zwiększył zatrudnienie w budżetówce. To także Tusk ukradł oszczędności emerytalne z OFE, powielając w istocie dekret Bieruta. Jednak nikt we współczesnej historii nie wprowadził do systemu prawnego takiego burdelu, jak PiS. Nazywajmy rzeczy po imieniu – nie chaosu, nie bałaganu – a burdelu. Można zrozumieć pośpiech ustaw covidowych, można wytłumaczyć specustawy dla Ukraińców. Nie można jednak usprawiedliwić w żaden sposób skali błędów i partactwa przy zmianach podatkowych, przy wprowadzeniu których nie było żadnej presji czasu. Po raz kolejny zmarnowano szansę na zrobienie czegoś dobrze i porządnie.

Czy ktoś za poniósł konsekwencje za chaos, jaki spowodowano? Może zdymisjonowany minister finansów Tadeusz Kościński? W zeszłym miesiącu mianowano go sekretarzem stanu w kancelarii premiera. Kurtyna.

Liberalizm, czyli demaskowanie iluzji. Refleksje na temat książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem”. :)

Amerykański pisarz i publicysta Adam Gopnik napisał książkę niezwykle ważną i potrzebną w czasach, gdy o liberalizmie wypowiada się wiele osób, które o tej ideologii mają pojęcie raczej mgliste. W swoim bardzo głębokim analitycznym studium autor wyjaśnia czym jest liberalizm, jaki jest jego wkład w ukształtowanie współczesnego zachodniego społeczeństwa i dlaczego liberalizm tak często jest przedmiotem krytyki. Szczególnie trafna jest myśl przewodnia książki, że liberalizm jest sprzeciwem wobec okrucieństwa, którego dopuszczają się ludzie niekoniecznie źli z natury, ale przeniknięci wiarą w utopie mające uszczęśliwić ludzkość. Oto kilka refleksji, które mi się nasunęły po przeczytaniu tej, znakomicie napisanej książki.

Gopnik zwraca uwagę na trzy charakterystyczne cechy różniące liberalizm od ideologii radykalnych, takich jak prawicowy autorytarny nacjonalizm czy lewicowy totalitarny fundamentalizm. Pierwszą z nich jest przekonanie o ludzkiej omylności i brak wiary w możliwość stworzenia świata idealnego. Zarówno to założenie wyjściowe, jak i główny cel liberalizmu, jakim jest obrona przyrodzonych praw człowieka jako jednostki, decydują o sceptycznym podejściu do wszelkich prób radykalnej naprawy ludzkiego świata. Ludzie są omylni, nietrwali w dążeniach i zróżnicowani w swoich oczekiwaniach. Dlatego żadna jednolita, totalna koncepcja ładu społecznego jest nie do przyjęcia. Prawa człowieka mogą być tylko chronione w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji.

W tych warunkach trzeba jednak ustawicznie podejmować próby godzenia rozmaitych sprzeczności. Stąd drugą charakterystyczną cechą liberalizmu jest koncyliacyjne podejście do rozmaitych sporów i konfliktów. Podejście to zakłada konieczność posługiwania się racjonalnymi argumentami i upartego dążenia do kompromisu. Mniejszym złem jest bowiem dyskomfort spowodowany niemożnością pełnego zaspokojenia swoich potrzeb, aniżeli dyskomfort powodowany całkowitym brakiem ich zaspokojenia. Ciągłe targi i negocjacje to istota liberalnego podejścia, w przeciwieństwie do jednoznaczności rozstrzygnięć dokonywanych w imię Boga, władcy lub dominującej większości. To także różnica między demokracją a autorytaryzmem.

Koncyliacyjność oznacza z kolei trzecią cechę, jaką jest stopniowość i cierpliwość w dążeniu do reform wychodzących naprzeciw liberalnym wartościom. Wszelkie radykalne zmiany o charakterze rewolucyjnym zawsze bowiem oznaczają czyjąś krzywdę, budzą nienawiść i prowadzą do okrucieństw. Jak pisze Gopnik, w liberalizmie sądzi się, że nie można udoskonalić rodzaju ludzkiego, co nie znaczy, że nie trzeba stale, krok po kroku, dążyć do upowszechniania liberalnych wartości. Liberalizm jest niczym innym, jak bezustannym programem reform nakierowanym na łagodzeni okrucieństwa dostrzeganego wokół nas. Przy czym ciągle wyłaniać się będą nowe problemy do rozwiązania. Nie chodzi jednak, żeby było dobrze, chodzi o to, żeby było lepiej.

Przedmiotem sporu między liberalizmem a konserwatywną prawicą jest sprawa porządku społecznego – kto go ustanawia i na czym on polega? Według prawicy najważniejszą potrzebą ludzi jest potrzeba ładu i porządku, który jako naturalny pochodzi od Boga, albo jako sztuczny pochodzi od władcy. Jest to zatem zawsze porządek określany odgórnie, jest jednolity, stały i obowiązujący wszystkich. Mniejszości, które się z niego wyłamują narażone są na dyskryminację lub wykluczenie. Jest to porządek oparty na autorytecie, którym jest Kościół, homogeniczny naród i stabilna heteroseksualna rodzina. Więzią łączącą członków takiej z góry określonej i hierarchicznej wspólnoty jest poczucie tożsamości zbiorowej.

Liberalizm jest naturalnym wrogiem takiego porządku ze względu na niemożność przestrzegania w nim praw człowieka. W przeciwieństwie do prawicy, która koncentruje się na wspólnocie, liberalizm koncentruje się na jednostce. Wynika stąd potrzeba budowania porządku społecznego oddolnie, poprzez swobodną wymianę informacji, negocjacje i współpracę. Gopnik słusznie zauważa, że wizja społeczeństwa zamkniętego, klanowego czy etnicznego albo nie może być zrealizowana, albo wymaga zastosowania przymusu. Prezentując porządek liberalny, autor odwołuje się do koncepcji kapitału społecznego Hilarego Putnama, według którego są nim silne sieci obywatelskiej partycypacji, które wpływają pozytywnie na działanie instytucji. Odwołuje się on także do pojęcia cywilizacji powszechności Fredericka Olmsteda, którą tworzą debaty w sferze publicznej generowanej przez małe społeczności. Liberalny porządek to zatem ten, który jest tworzony w toku działalności społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest prawdą, że liberalizm niszczy wspólnotę. Przez rozproszenie władzy i inicjatywy obywatelskie tworzy on ustawicznie nowe wspólnoty, które, choć zwykle nietrwałe, budowane są w poprzek linii etnicznej, wzbogacając życie społeczne w nowe idee i przedsięwzięcia. Prawicowo-populistyczna krytyka liberalizmu wysuwa zarzut, że wprowadzając płynny porządek naraża ludzi, pozbawionych trwałych podstaw działania, na poczucie utraty tożsamości zbiorowej, wiary, a nawet samego sensu istnienia. Dzięki temu jednak ludzie mają szansę lepiej odczuwać swoją tożsamość indywidualną, dotychczas tłumioną przez podporządkowanie wspólnocie narodowej lub wyznaniowej, w których obecność nie wynika z ich własnego wyboru. Silne poczucie tożsamości indywidualnej pozwala człowiekowi w pełni wykorzystać swoje predyspozycje i potencjał oraz mieć poczucie samorealizacji. Prawa człowieka muszą być oparte na tożsamości indywidualnej, a nie grupowej. Jak zauważa Gopnik, nihilizm przypisywany liberalizmowi okazuje się pluralizmem, a jego rzekomy totalitaryzm – tolerancją.

Liberalizm jest bliski ideologii lewicy, ponieważ ma te same cele. Różnica polega na metodzie ich osiągania. Lewicowi radykałowie nie znoszą stopniowej ich realizacji. Swoją iluzję sprawiedliwości społecznej chcieliby zrealizować natychmiast, stąd uwielbienie dla rewolucyjnej bezkompromisowości. Gopnik słusznie jednak zauważa, że wszelkie romantyczne i utopijne wizje realizowane w rzeczywistości zawsze ponoszą klęskę i zwykle kończą się straszliwym karambolem. Rewolucyjna metoda nie prowadzi do osiągania szlachetnych celów ale nierzadko oznacza ich przeciwieństwo.

Lewicowi fundamentaliści zarzucają liberałom, że ich koncyliacyjność prowadzi do ulegania imperialistycznym zapędom i kapitalistycznemu wyzyskowi. Prześladowanie klas upośledzonych staje się dzięki temu coraz bardziej wszechogarniające i podstępne, o czym świadczy epidemia otyłości i uzależnienie od narkotyków. Jest to rezultat działań drapieżnego biznesu posługującego się wyrafinowanym marketingiem, w którym działania promocyjne i reklamowe prowadzą do plagi konsumpcjonizmu. Liberałowie zwykle na te zarzuty odpowiadają, że postęp nie może polegać na odbieraniu ludziom wolności. Zamiast proponowanych przez lewicę prawnych nakazów i zakazów, lepiej ludzi edukować, aby dokonując wolnych wyborów potrafili sami się bronić przed wyzyskiem i manipulacją. Liberalna demokracja nie jest pozbawiona wad i niedostatków, bo idealnych ustrojów nie ma. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone z fatalnym systemem opieki zdrowotnej i strzelaniną w miejscach publicznych. Zamiast zmieniać ustrój, trzeba te wady i niedostatki stopniowo eliminować, zdając sobie przy tym sprawę, że wciąż pojawiać się będą nowe.

Lewica atakuje absolutystyczne doktryny wolnorynkowe, które podporządkowują życie społeczne wymaganiom rynku, obwiniając za to liberalną ideę wolnego społeczeństwa. W Polsce przyjęło się mylić ideologię społeczną, jaką jest liberalizm, z neoliberalizmem, będącym ideologią ekonomiczną. Neoliberalizm, dla którego bardziej adekwatną nazwą byłby turbokapitalizm, jest prostacką wiarą w wolny rynek wyrosłą na gruncie chciwości, uważanej za źródło postępu. Nieograniczony pęd do bogacenia się, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne, stał się przyczyną poważnych problemów zagrażających wręcz ludzkiej egzystencji na Ziemi. Lewicowa krytyka neoliberalizmu nie może jednak obejmować liberalizmu jako takiego. Jeśli ktoś myli te pojęcia, to zdradza tym brak elementarnej wiedzy na temat liberalizmu opartego na poglądach Johna Stuarta Milla. Nieprzypadkowo jednak w Polsce, gdzie liberalizm jest największym wrogiem Kościoła katolickiego, wiedza ta nigdy nie była szerzej rozpowszechniana. Liberalizm nie jest przeciwny ingerencjom państwa w procesy gospodarcze, pod warunkiem, że ograniczone one będą do sytuacji szczególnych i nie będą tłumić oddolnych inicjatyw. Gopnik przytacza celne sformułowanie Lincolna: „rządy są po to, aby uczynić dla wspólnoty ludzi wszystko, czego oni potrzebują, ale sami, używając swoich indywidualnych zasobów, nie mogą uczynić lub nie mogą uczynić równie dobrze”.

Fundamentalistyczna lewica walczy z dyskryminacją różnych grup społecznych, co nie przeszkadza jej w dyskryminowaniu tych, którzy nie w pełni podzielają jej przekonania. Przykładem może być ruch cancel culture, który jawnie dyskryminuje ludzi, którym zdarza się zapomnieć o zasadach poprawności politycznej przyjętych przez bojowników lewicy. Sprawa dotyczy więc liberalnej zasady wolności słowa, gdzie lewica łączy się z prawicą w krytyce liberalizmu. Przedmiotem ataku jest więc właściwa liberalizmowi tolerancja. Lewica twierdzi, że liberalna wiara w wolność słowa pozwala szerzyć się poglądom rasistowskim, antysemickim, faszystowskim, czyli tym, które kwestionują społeczny egalitaryzm i akceptują dyskryminację. Z kolei prawica narzeka, że z winy liberałów szerzone są poglądy urażające uczucia religijne, patriotyczne, sprzeczne z oficjalnie przyjętymi zasadami moralnymi lub godzące w honor narodu. Zarówno lewica, jak i prawica zarzucają w związku z tym liberalizmowi demoralizowanie społeczeństwa.

Tymczasem liberalna wiara w wolność słowa wcale nie jest absolutna. Tolerancja jest pozytywną wartością, ale ma swoje granice. Liberałowie stoją na stanowisku, że każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, nawet wtedy, gdy budzą one powszechne zgorszenie. Przestrzeń publiczna musi być otwarta na ścieranie się poglądów, wolną dyskusję, w której każdy ma prawo do krytyki wszystkiego. Obraza przekonań religijnych, ideologicznych i politycznych przez ich krytykę i zakwestionowanie jest jak najbardziej dopuszczalna. Granicą tolerancji jest to samo, co jest granicą wolności, a mianowicie zagrożenie czyjemuś bezpieczeństwu. Wykluczona jest zatem mowa nienawiści, która może kogoś zachęcić do wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy są tej nienawiści przedmiotem. Liberał, godząc się na krytykę i ośmieszanie poglądów i przekonań, nie godzi się na obrażanie i upokarzanie ludzi, którzy je głoszą. Należy odróżniać człowieka od jego poglądów. Dlatego bzdurą jest przekonanie, że krytykując religię, krzywdzi się jej wyznawców. Obowiązujący w polskim prawie przepis o urażeniu uczuć religijnych pochodzi z innej epoki i jest społecznie szkodliwy, bo wprowadza cenzurę do debaty publicznej. Podobnie zresztą jak przepis o odpowiedzialności karnej za publiczne znieważenie narodu lub okazywanie mu lekceważenia. Czyni on Polskę jedynym krajem w Europie tak wrażliwym na punkcie swojej godności.

Liberalizm preferuje rozsądek, opanowanie i stopniowe dążenie do poprawy życia społecznego. Ale wielu spośród jego krytyków twierdzi, że życie oparte na rozsądku jest ograniczone i pozbawione barw. Utarło się przekonanie, że liberalizm nie jest seksowny, a sam Gopnik przyznaje, że jego credo nie nadaje się na sztandar. No cóż, zależy co kogo podnieca. Tego rodzaju opinie budzą mój największy sprzeciw. Są one bowiem charakterystyczne dla osób infantylnych, tęskniących za ufnym i bezmyślnym ludem, którego uskrzydlają dźwięki karmanioli, porywają apele przywódców o potrzebie poświęcenia dla sprawy i upaja dreszcz podniecenia ryzykowną przygodą. Można im tylko współczuć, że nie mogąc znaleźć zaspokojenia potrzeb emocjonalnych w swoim życiu osobistym, muszą go szukać w życiu zbiorowym. A przecież te strzeliste akty poświęcenia, gdy emocje wypierają rozum, nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Ani lewicowe rewolucje dla naprawy świata, ani prawicowe krucjaty w imię Boga, ojczyzny lub moralności nigdy się nie przyczyniły do rozwoju ludzkości, przynosząc śmierć i zniszczenia.

Dlatego tym, którym nie odpowiada polityka liberalna – zimna i oparta na procedurach, bo uwielbiają politykę gorącą, gniewem natchnioną, warto zacytować pogląd mądrego człowieka, Isaiaha Berlina: „nasze czasy, wbrew temu, co się często słyszy, nie wymagają bynajmniej mocniejszej wiary, silniejszego przywództwa ani bardziej naukowej organizacji. Raczej przeciwnie – przydałoby się im mniej mesjanistycznej żarliwości, więcej światłego sceptycyzmu, więcej tolerancji dla odmienności, częstszego stosowania środków ad hoc dla osiągnięcia celów w możliwej do przewidzenia przyszłości, więcej miejsca dla jednostek i mniejszości, których upodobania i przekonania nie znajdują (mniejsza o to czy słusznie) rezonansu wśród większości”.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Złowieszczy sojusz ołtarza z tronem :)

Pod względem wyznaniowym Polska jest dziwnym krajem. Z jednej strony proces sekularyzacji postępuje dość szybko, ale z drugiej strony znaczną część społeczeństwa cechuje szczególny rodzaj katolickiej ortodoksji, będący mieszaniną ludowej obrzędowości, nacjonalizmu i pogańskiej adoracji. Wyznawców religii katolickiej w pełni rozumiejących i praktykujących zasady chrześcijaństwa wydaje się być wyjątkowo mało. Dominujący model wiary, opartej na prostej narracji i bogatej ornamentyce symbolicznej, silnie oddziałuje na emocje, a zarazem jest płytki intelektualnie. Zapewne z powodu łatwości w jego upowszechnianiu, zawsze był preferowany w polskim Kościele katolickim. Powszechność tego modelu w polskim społeczeństwie sprawia, że jest on instrumentalnie wykorzystywany przez polityków prawicy.

Polska wiara magiczna, wyraźnie nosząca znamiona schizmy, jest obciążeniem kulturowym co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, utrudnia otwarcie na świat i jego bogactwo różnorodności, bez czego nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Po drugie zaś, spowalnia rozwój społeczny, będąc niewyczerpanym źródłem irracjonalizmu. W działalności edukacyjnej i wychowawczej należy więc dążyć do uświadamiania wad tradycyjnej polskiej religijności. Oczywiście nie po to, żeby ludzi ateizować, bo to musi być samodzielną decyzją, ale po to, by wskazywać na niebezpieczne skutki niektórych mitów i stereotypów. Najczęściej są one bowiem wykorzystywane w celach manipulacyjnych przez księży i prawicowych polityków. Rzecz jasna, wszelka krytyka polskiej magicznej religijności będzie w środowiskach konserwatywnych odbierana jako walka z Kościołem, z polskością i wszystkim, co święte. Nie należy się tym przejmować, bo z polskiej tradycji kulturowej należy wyrwać wiele chwastów, jeśli chcemy być krajem nowoczesnym.

Zjednoczona Prawica postanowiła jednak wykorzystać cechy polskiej religijności i znaczenie Kościoła w Polsce do swoich celów. Było jej to potrzebne do tego, aby wykorzystać religijne nawyki i fascynacje do legitymizacji swojej władzy, a po drugie – żeby pozyskać sojusznika w walce z liberalizmem. Tradycjonalizm polskiego Kościoła wykorzystywany jest dla upowszechnienia tezy o wyjątkowości i szczególnej wartości narodu polskiego. Jest to potrzebne do uzasadnienia potrzeby absolutnej niezależności i suwerenności Polski, co służyć ma izolowaniu się od wszelkich wpływów niezgodnych z wartościami nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy. Głównym wrogiem staje się w tej sytuacji Unia Europejska, do której przynależność dotkliwie prawicę uwiera.

Z punktu widzenia celów Zjednoczonej Prawicy istotna jest zaborczość cechująca wiarę Polaków. Ta zaborczość dotyczy zarówno samej religii, jak i przestrzeni publicznej, w której znajdują się jej wyznawcy. Zaborczość dotycząca religii katolickiej polega na tym, że polscy wierni chcieliby, aby była ona polska i za taką ją często uważają. Nie chcą jej dzielić z innymi nacjami i przypisywać jej cechę uniwersalności. To ma być nasz polski Kościół, w którym nie powinno być nic obcego. Dlatego tak łatwo przyszło nam zaanektować Matkę Boską, jako patronkę polskiego narodu. To ona przecież uratowała naszą ojczyznę podczas szwedzkiego najazdu w XVII wieku, broniąc częstochowskiego klasztoru. Niektórzy uwierzyli nawet, że Matka Boska była Polką i za potwarz uważają, gdy ktoś ich przekonuje, że była Żydówką. To samo dotyczy Jej syna Jezusa Chrystusa, którego świeccy fundamentaliści, przy pełnej aprobacie Kościoła instytucjonalnego, koronowali na króla Polski. Polonizacja religii, odcinanie się od uniwersalnych znaczeń, to charakterystyczna cecha polskiej religijności.

Zaborczość polskich katolików przejawia się również w zawłaszczaniu przestrzeni publicznej. Polega to na umieszczaniu w tej przestrzeni, która jest pluralistyczna i należy również do innowierców i ateistów, symboli religii katolickiej. W państwie formalnie świeckim, jakim jest Polska, w urzędach państwowych, także w Sejmie, szkołach i szpitalach na ścianach wiszą krzyże. W przestrzeni publicznej neutralnej światopoglądowo, symbole religijne powinny znajdować się wyłącznie w miejscach uprawiania kultu. Ludzie wierzący powinni przecież zdawać sobie sprawę, że Boga należy mieć w sercu, a nie na ścianie, a kiedy odczuwa się potrzebę uczestnictwa w ceremoniach religijnych, idzie się do kościoła. W Polsce krzyż bywa używany jako forma emocjonalnego szantażu. Krzyżem zaznacza się działkę, aby nie dopuścić do budowy w tym miejscu niechcianej drogi lub sklepu. Pod znakiem krzyża strajkujący pracownicy negocjują ze swoim pracodawcą podwyżkę wynagrodzeń.

W dziele katolickiego zawłaszczania przestrzeni publicznej robi się w Polsce bardzo dużo. Mamy do czynienia z prawdziwym wysypem pomników Jana Pawła II, buduje się olbrzymie świątynie, a powodem do dumy ma być pomnik Jezusa w Świebodzinie, bijący wielkością ten słynny z Rio de Janeiro. Więcej i więcej coraz większych monumentów, aby nikt nie miał wątpliwości, że Polska jest katolicka.

Dążenie do opanowania przestrzeni publicznej, to nie tylko stemplowanie jej symbolami swojej religii, ale również zmuszanie w niej ludzi do uczestnictwa w niechcianych obrzędach. W Polsce nikogo nie dziwi, że wszelkie uroczystości państwowe mają bogatą oprawę religijną, której zaborcza obcesowość nie pozostawia wątpliwości, kto ma tutaj prawo do rządu dusz. Państwowe uroczystości rozpoczyna msza w intencji ojczyzny z udziałem prezydenta RP. W ten sposób prezydent nadaje swojej religii rangę państwowej, nie licząc się z obywatelami innych wyznań i z niewierzącymi.

Prawica z Kościołem sięgają po stary mit założycielski „Polaka – katolika” i jego ideową deklarację: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem”. Fundamentalizm religijny ma służyć spójności i odrębności narodowej. Znajduje to wyraz w stanowieniu prawa, gdzie dążenie do monopolu w zakresie norm moralnych i systemu wartości prowadzi do wyprowadzania ich bezpośrednio z wartości chrześcijańskich. Aby jednak dostosować je do specyfiki polskiego Kościoła, podlegają one interpretacji i konkretyzacji przez kościelnych hierarchów, często zamieniając się w swoje przeciwieństwo.

Zawłaszczanie państwa to tylko pierwsza faza nacjonalistyczno-klerykalnej krucjaty. Na tak przygotowanym gruncie społecznym, przychodzi czas na drugą i zasadniczą fazę, jaką jest walka z lewicowo-liberalnym wrogiem. To wyznawcy tych ideologii są bowiem pasem transmisyjnym zachodniej kultury, niosącej groźbę sekularyzacji i wartości liberalne. Upowszechnienie jej wzorów w naszym kraju oznaczałoby upadek tradycyjnej, obskuranckiej polskości. Dla prawicy byłaby to apokaliptyczna katastrofa, pozbawiająca ją marzeń o monopolu władzy. Dlatego wzorce obyczajowe płynące z Zachodu jej przedstawiciele, za Janem Pawłem II, nazywają cywilizacją śmierci. W swoim pojmowaniu wartości chrześcijańskich polska prawica i Kościół utknęli na etapie wojen krzyżowych, złagodzonym nieco wymaganiami współczesnego humanizmu. W walce ze swoim wrogiem nie przewidują już bowiem palenia na stosie czy ścinania toporem, poprzestając na pozbawieniu go niektórych praw i zepchnięciu na margines życia społecznego z piętnem potępienia. Tak więc trzeba tępić wszelkie aspiracje równościowe ludzi LGBT+, które arcybiskup Jędraszewski nazywa tęczową zarazą. Trzeba walczyć z feminizmem, który zagraża tradycyjnemu patriarchatowi. Trzeba potępiać ateizm, który pozbawia ludzi moralnej busoli i prowadzi ich na manowce. Trzeba potępiać singli i rozbite rodziny, jako przykład egoistycznego lekceważenia sakramentu małżeństwa.

Jak widać, pól walki o prawdziwą, czyli prawicową Polskę, jest bez liku. Ale równie dużo jest organizacji, które Kościół i rząd Zjednoczonej Prawicy chcą w tej walce wesprzeć. Jest więc niezmordowana Kaja Godek, walcząca o życie poczęte, jest towarzyszący jej antyaborcyjny i antypornograficzny Mariusz Dzierżawski, jest nieustraszony obrońca Kościoła Robert Bąkiewicz. Są partie polityczne poza Zjednoczoną Prawicą, jak Konfederacja i liczne partie kanapowe poza parlamentem, o faszystowskiej proweniencji, które wspierają nacjonalistyczno-klerykalną prawicę. Jest wreszcie organizacja międzynarodowa Ordo Iuris, która już chyba całkiem opanowała Ministerstwo Sprawiedliwości. Otóż te wszystkie bogoojczyźniane środowiska, organizując niezliczone akcje, pikiety i bojówki, zawsze podkreślają, że one nie atakują, tylko bronią Polski i Kościoła.

Ordo Iuris zainicjowało akcję „Murem za Wielkimi Polakami”, która polega na zbieraniu wszelkich przypadków zniesławiania Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podjęcie tej akcji, mającej na celu ściganie potwarców, uzasadniono trwającym „festiwalem nienawiści wobec katolików” i „antykatolicką nagonką”. Jeśli za przejaw nienawiści i nagonki uznać wspieranie ludzi LGBT+ w ich walce o równe prawa czy kobiet domagających się prawa decydowania o własnym ciele; krytykowania Kościoła za ukrywanie pedofilii i jego pazerność na władzę i pieniądze, albo domaganie się zapisanej w konstytucji świeckości państwa – to Ordo Iuris mógłby mieć rację, pod warunkiem wszakże, że Polska jest państwem teokratycznym. Solidarna Polska zgłosiła ostatnio projekt nowelizacji prawa karnego, zaostrzający kary za urażenie uczuć religijnych. „My, chrześcijanie musimy się bronić” – oznajmił przedstawiciel tej partii. Nowy artykuł 196 Kk ma brzmieć: „Kto lży lub wyszydza Kościół (…) jego dogmaty i obrzędy podlega karze więzienia do lat dwóch (…) Jeśli robi to przez środki masowej komunikacji, to kara zwiększa się do trzech lat pozbawienia wolności”. I znów nasuwa się pytanie czy sama krytyka Kościoła, jego dogmatów i obrzędów ma być teraz zakazana? Czy obraz Matki Boskiej w tęczowej aureoli to lżenie lub wyszydzanie uczuć religijnych? Jeśli taka ma być interpretacja tej noweli, to w jakim kraju my żyjemy? I kto tu kogo atakuje – ludzie domagający się swoich praw w pokojowych demonstracjach czy bijąca ich policja i nacjonalistyczni bojówkarze?

W 2010 roku prymas Glemp słusznie zauważył, że obrońcy krzyża przy pałacu prezydenckim, postawionego po katastrofie smoleńskiej, nie bronią krzyża, tylko walczą krzyżem. Te wszystkie egzaltowane akcje, w rodzaju otoczenia Polski różańcem przed naporem sekularyzacji, naznaczone są nienawiścią wobec tych, którzy myślą i czują inaczej. Ten grad modlitw nie ma w sobie nic z miłości bliźniego. Krzyż i modlitwa to broń, którą trzeba pokonać przeciwników nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii. Wiara ma być traktowana jako legitymacja polskości, co oczywiście niszczy jej chrześcijańskie korzenie.

W psychologii społecznej rozróżnia się religijność wewnętrzną i zewnętrzną. Ta pierwsza oznacza orientację, w której ludzie starają się uwewnętrznić nauki płynące z religii, postrzegając wiarę jako cel sam w sobie. Religijność wewnętrzna prowadzi do koncentracji na określonych zasadach moralnych, których przestrzegania człowiek w ten sposób wierzący wymaga przede wszystkim od siebie. Umożliwia mu to bliskie porozumienie z niewierzącymi, którzy przestrzegając tych samych lub podobnych zasad, wywodzą je jednak z innego źródła. Wiara wynikająca z religijności wewnętrznej sprzyja zatem poczuciu więzi z ludźmi przyzwoitymi, którzy postępują zgodnie z uniwersalnymi, elementarnymi normami moralnymi, bez względu na powody, dla których to czynią.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z religijnością zewnętrzną. W tym wypadku religia jest tylko środkiem służącym zdobywaniu władzy, statusu lub nagrody po śmierci. Wiara wykorzystywana jest tutaj instrumentalnie i służy przede wszystkim poczuciu identyfikacji z określoną grupą społeczną. W im mniejszym stopniu oparta jest na intelekcie, a w większym na emocjach i akceptacji mitów, tym lepiej, bo tłumi wątpliwości. W religijności zewnętrznej podstawowe znaczenie ma poczucie wspólnoty z innymi członkami grupy, a nie wrażliwość na określony ład moralny. W takiej sytuacji wartości i przesłania moralne nie odgrywają roli życiowych standardów. Religijność zewnętrzna sprzyja agresji. Wyniki wielu badań wskazują, że osoby o religijności zewnętrznej są na ogół mniej tolerancyjne i żywią więcej uprzedzeń w porównaniu z osobami o religijności wewnętrznej, jak i niewierzącymi.

Zjednoczona Prawica przy akceptującej postawie Kościoła katolickiego zdecydowanie preferuje religijność zewnętrzną. Tylko taka wiara może być bowiem przydatna w mobilizowaniu narodu do walki z odszczepieńcami, kosmopolitami, liberałami, socjalistami, ateistami, czyli z tymi, którzy w prawicowym rozumieniu zaszczytu do narodu nie dostąpili. Chrześcijaństwo, podobnie jak większość wyznań religijnych, nawołuje do tolerancji. Tymczasem w języku ideologów narodowo-katolickiej prawicy termin ten nabrał pejoratywnego znaczenia. Aktywiści wiary opartej na religijności zewnętrznej mają być ludźmi walki o słuszną sprawę, a nie tolerancyjnymi mięczakami. Do czego prowadzi wiara, która swoją siłę czerpie z nienawiści?

Polski sojusz ołtarza z tronem w celu przeciwstawienia się kulturze liberalnego Zachodu, jest elementem wojny kulturowej toczonej we współczesnej Europie. Zjednoczona Prawica jest w tej wojnie sojusznikiem putinowskiej Rosji. Putin wcześniej niż Kaczyński zorientował się, że sojusz z Cerkwią i występowanie w roli obrońcy tradycyjnej patriarchalnej rodziny, zagrożonej promowaniem gejowskiej kultury, edukacją seksualną dzieci i aborcją na życzenie, jest najlepszym sposobem na wywołanie lęku w społeczeństwie nienawykłym do wolności i czerpiącym poczucie bezpieczeństwa z kulturowej stabilizacji. Stąd, znacznie łatwiej niż Kaczyńskiemu, przyszło mu pozyskać zaufanie i poparcie w przeważającej części społeczeństwa rosyjskiego. Rosja, a za nią ultrakonserwatywne, radykalnie prawicowe i populistyczne organizacje w całej Europie postawiły sobie za cel walkę z „ideologią gender”.

Nie dziwmy się więc rosyjskiej propagandzie, która napaść na Ukrainę przedstawia jako wyzwolenie Ukraińców z zachodniego piekła, w które ich wpędza „nazistowski” rząd Zełenskiego. Wszystko, co tam robi rosyjskie wojsko, to obrona chrześcijańskie cywilizacji, która wymaga niekiedy radykalnych posunięć. Oczywiście Rosjanie nie oglądają obrazów z Buczy i innych miejsc bestialstwa rosyjskich żołnierzy. Widzą to natomiast zwolennicy ideologii Putina w Europie i starają się, jak Marine Le Pen czy Mateo Salvini, ukrywać prorosyjskie sympatie. W niczym to jednak nie zmienia, podobnie jak w przypadku Kaczyńskiego i jego akolitów, dążenia do atakowania Unii Europejskiej w obronie „tradycyjnej rodziny” i dzieci.

Nie dziwmy się również papieżowi Franciszkowi, który – ubolewając nad rozlewem krwi – jak ognia unika potępienia Rosji, a watykańscy dygnitarze krytykują państwa zachodnie za wysyłanie broni na Ukrainę. Wszak Putin i wspierająca go rosyjska Cerkiew, dostrzegają te same zagrożenia i deklarują te same wartości, co Watykan.

 

Autor zdjęcia: AnNacho Arteaga

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Miedwiediew jak nowy Żyrinowski :)

Polaków uznaje za „społeczność politycznych imbecyli”, a polskie elity za „nieudolnych wasali” USA. Finlandii i Szwecji grozi rozmieszczeniem broni jądrowej na wybrzeżach Bałtyku, jeśli tylko ważą się wstąpić do NATO. Sankcję nałożone na Rosję porównuje do średniowiecznej inkwizycji, a zachowanie Zachodu uważa za „obrzydliwe, nikczemne i niemoralne”. „Bezczelnych wrogów” Rosji obiecuje umieścić tam, gdzie ich miejsce i straszy Unię Europejską III wojną światową. Oto nowe oblicze Dmitrija Miedwiediewa – byłego prezydenta i premiera Federacji Rosyjskiej, człowieka uważanego do niedawna za liberalną twarz rosyjskiej władzy.

Takiej ewolucji mało kto się spodziewał. Gdy w 2008 roku Miedwiediew obejmował urząd prezydenta Rosji, świat odetchnął z ulgą. Chociaż z Władimirem Putinem związał się jeszcze w latach 90-tych we władzach miejskich Petersburga, uważany był powszechnie za jego przeciwieństwo. Wypracował sobie wizerunek subtelnego, powściągliwego i znakomitego administratora o nienagannych manierach, obrońcy przedsiębiorców i rządów prawa. Chociaż od początku było wiadomo, że jego prezydentura ma charakter fasadowy i jest elementem zręcznego politycznego dealu z Putinem (musiał on odczekać kadencję, by ponownie powrócić do władzy), to wielu obserwatorów liczyło, że przy odrobinie szczęścia może urwać się swojemu patronowi i skierować Rosję na inne tory. Podpisanie w 2011 z USA układu New START (zobowiązanie do obopólnej redukcji arsenałów nuklearnych), zawieszenie przez Baracka Obamę programu budowy tarczy antyrakietowej w Europie Środkowej i zgoda Rosji na sankcje Zachodu przeciwko Iranowi, to tylko niektóre elementy, które na to wskazywały.

Pod koniec kadencji, w lipcu 2011 r. Miedwiediew poczuł się na tyle pewnie, że próbował sondować oligarchów, czy nie zechcą go poprzeć w przyszłorocznych wyborach prezydenckich przeciwko Putinowi. Jak przekonuje Robert Service – jeden z najwybitniejszych historyków zajmujących się dziejami Rosji – żaden z nich jednak nie miał zamiaru ryzykować. Putin pokazał, co robi z nieposłusznymi oligarchami na przykładzie Gusińskiego, Bieriezowskiego czy Chodorkowskiego. Operacja powtórnej zamiany miejsc na fotelu prezydenta i premiera została więc przeprowadzona zgodnie z planem. Protesty Rosjan pod koniec 2011 roku, chociaż niezwykle jak na Rosję gwałtowne, niewiele mogły tu zmienić. Miedwiediew ponownie został premierem i dalej odgrywał rolę Europejczyka i technokraty. Chociaż od 2020 r. nie pełni już tej funkcji, to jako wiceprzewodniczący Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, nadal jest wysoko w systemie rosyjskiej władzy.

Co się zatem stało z liberalną twarzą Rosji? Skąd nagle u niego ten niezwykle brutalny język, te pełne furii ataki, ten wielkorosyjski szowinizm i demonstrowana wrogość wobec Zachodu? Dotychczas z takiej właśnie retoryki znany był powszechnie inny rosyjski polityk – zmarły na początku kwietnia 2022 r. Władimir Żyrinowski. Czyżby ta nagła i niespodziewana przemiana wizerunku Miedwiediewa to kolejna wyrachowana operacja zamiany miejsc? Czyżby tym razem Miedwiediew miał zastąpić najsłynniejszego harcownika Federacji Rosyjskiej? Aby pojąć, o co chodzi w tej operacji, należy uzmysłowić sobie, jaką rolę pełnił Żyrinowski w systemie władzy rosyjskiej. Ten koncesjonowany opozycjonista, naczelny nacjonalista, zajadły antysemita (chociaż żydowskiego pochodzenia) i rosyjski szowinista, był niezwykle użyteczny – w sposób brutalny i dosadny mówił to, czego nie mógł oficjalnie powiedzieć Putin. W ten sposób władca Kremla mógł sondować zarówno własną opinię publiczną, jak i otoczenie międzynarodowe. Wiedział o tym każdy, kto śledził politykę rosyjską.

Dlaczego jednak Miedwiediew? Istnieje kilka tropów. Pierwszy jest najbanalniejszy – to najbliższy współpracownik Putina, do którego ten ma pełne zaufanie i może powierzyć mu tę niezbyt zaszczytną funkcję. Drugi trop jest nieco bardziej przewrotny – skierowanie Miedwiediewa na ten odcinek przez Putina, może być po prostu zemstą za wspomnianą próbę usamodzielnienia się i rzucenia mu rękawicy w walce o prezydenturę w 2012 roku. Jak każdy dyktator – Putin jest bardzo pamiętliwy. A może Miedwiediew sam wpadł na pomysł przemiany w nowego Żyrinowskiego, by w ten sposób zmazać swoją winę sprzed dekady? Wytłumaczenie tej nagłej zmiany wizerunku Miedwiediewa może być jednak jeszcze inne. To subtelny przekaz dla Zachodu. Oto patrzcie – wydaje się mówić Putin – nie ma w Rosji nikogo, kogo moglibyście widzieć na moim miejscu. Inni są jeszcze bardziej radykalni, nawet Miedwiediew… Po mnie przyjdzie ktoś jeszcze gorszy.

Tak czy inaczej na naszych oczach narodził się nowy Żyrinowski. Jeśli chcemy dowiedzieć się, co też myśli Putin, należy uważnie się wsłuchiwać w słowa Miedwiediewa. Gdybyśmy wcześniej – jako Zachód – brali serio, co mówił prawdziwy Żyrinowski, być może udałoby się uniknąć wielu błędów. Mam wrażenie, że jednak nie słuchaliśmy…

 

Autor zdjęcia: Kremlin.ru

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Folwarczny elitaryzm :)

W związku z protestami antyszczepionkowców przeciwko restrykcjom pandemicznym, zaczęto się odwoływać do starego mitu o genie niezależności i wolności cechującego Polaków. No cóż, gdyby tak rzeczywiście było, to PiS nigdy nie doszedłby do władzy. Potrzeba wolności nie jest u nas większa niż w innych nacjach, natomiast nasze tradycje kulturowe, wciąż jeszcze żywe w dużej części społeczeństwa, są poważnym utrudnieniem w zrozumieniu istoty demokracji.

Podstawowe znaczenie ma bowiem stosunek do władzy. Czy uważa się ją za lepszą wtedy, gdy pochodzi z nadania oddolnego czy odgórnego; czy powinna być uniwersalna, czy partykularna; trwała czy zmienna; oparta na formalnych regułach czy na woli ludzi ją pełniących? Chodzi więc o to czy stosunek do władzy wyraża się w pochwale egalitaryzmu, czy elitaryzmu.

Istotą demokracji jest egalitaryzm, niechęć do hierarchii, do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych, ważnych i nieważnych. Bardziej ceniony jest w niej awans będący skutkiem poparcia ze strony obywateli, niż otrzymany z nadania wyższej instancji. W demokracji władza ma ściśle ograniczony zasięg i nie rozciąga się na wszystkie aspekty życia człowieka; z natury rzeczy jest zmienna, bo cyklicznie poddawana ocenie wyborców. Demokracja jest wreszcie typową władzą reguł, ściśle określonych procedur, zasad postępowania i przepisów, które mają chronić przed woluntaryzmem rządzących. Elitaryzm rozumiany tutaj jako dokładne przeciwieństwo wyżej wskazanych przekonań demokratycznych, jest z kolei istotą systemów autorytarnych.

Elitaryzm, jako stosunek do władzy, akceptowany zarówno przez rządzących, jak i rządzonych, może przybierać różne formy w zależności od typu relacji między władzą a jej poddanymi. Inaczej te relacje wyglądały w despotii, w której monarcha przejawiał skłonności paternalistyczne w stosunku do swoich poddanych, a inaczej tam, gdzie te skłonności były mu obce. Inny był stosunek władcy do ludu w absolutyzmie klasycznym, gdzie krępowały go jedynie bardzo ogólne reguły postępowania, a inny w absolutyzmie oświeconym, gdzie jego władza była bardziej ograniczona. Na tym tle pewnym ewenementem, choć wyraźnie nawiązującym do epoki niewolnictwa, była władza właściciela ziemskiego nad chłopem pańszczyźnianym w okresie feudalizmu w Polsce. Ten szczególny rodzaj elitaryzmu zaciążył na mentalności Polaków i do dzisiaj niektóre jego elementy widoczne są w świadomości społecznej.

Prof. Andrzej Leder relacje między panem a chłopem w Polsce od XVI do początku XIX wieku określił mianem kultury folwarcznej. Relacje te charakteryzowały się absolutną dominacją i pogardą, jaką pan żywił do chłopa, zaś z drugiej strony podziwem i lękiem, jaki chłop odczuwał w stosunku do pana. Prowadziło to do wyzysku chłopów, w dodatku bitych i poniżanych, których sytuacja ta zmusiła do przyjęcia specyficznej strategii przetrwania. Polegała ona na tym, że chłopi pokornie znosili swój los, świadomi całkowitej zależności od pana, zgodnie z przysłowiem: „pokorne ciele dwie krowy ssie”. Jednocześnie jednak markowali swoje zaangażowanie i kradli co się da z pańskiego majątku. Ten folwarczny elitaryzm zaowocował nieufnością w relacjach władzy, która nie tylko nie znikła wraz ze zmianą stosunków społecznych na wsi w XIX wieku, ale przeciwnie, rozszerzyła się na relacje między państwem a społeczeństwem. Stało się tak pod wpływem zaborów i komunistycznych rządów w PRL-u. Wówczas też, aby przetrwać, trzeba było podporządkować się niechcianej władzy, a zarazem szukać możliwości jej oszukania. Swój wpływ na przetrwanie wzorów kultury folwarcznej miał również Kościół katolicki, będący nośnikiem cech feudalizmu, a więc hierarchicznej wizji społeczeństwa, archaicznego myślenia o relacjach płci czy patriarchalnego wzoru rodziny.

Środowisko polityczne PiS-u i jego elektorat są w polskim społeczeństwie najbardziej widocznymi depozytariuszami wartości folwarcznego egalitaryzmu. Przejawia się to w sposobie myślenia i zachowaniach przedstawicieli władzy i jej zwolenników. Do przejawów tych trzeba zaliczyć często prezentowane oznaki autokratyzmu, klientelizmu, familiaryzmu i fasadowości.

Autorytaryzm

Ta cecha jest aż nadto widoczna w poczynaniach pisowskiej władzy i w zachwytach dla niej jej zwolenników. Jarosław Kaczyński jest urodzonym autokratą. Jego okrzyk w Sejmie: „To my jesteśmy panami” – nie był przypadkowy, podobnie jak jego narzekania na imposybilizm prawny. Autokraci nie znoszą ograniczeń; według nich władza polega na tym, że można swobodnie robić to, co się chce. Dlatego PiS nie wahał się dokonywać deliktów konstytucyjnych, interpretując przepisy ustawy zasadniczej zgodnie ze swoimi zamiarami, naginając regulamin sejmowy, aby doprowadzić do reasumpcji głosowań, czy wręcz ignorując go i przenosząc obrady do Sali Kolumnowej, bez udziału opozycji. Swoje ustawy wprowadza ekspresowo, rezygnując z konsultacji społecznych i odrzucając poprawki opozycji. Prawo ma służyć centrum woli politycznej, a nie ją ograniczać.

Dotyczy to nie tylko prawa, ale także Unii Europejskiej. Władza autorytarna to władza suwerenna. Kiedy PiS mówi o suwerenności państwa, ma na myśli własny rząd. Władza jest suwerenna wtedy, kiedy nikt się nie wtrąca w jej decyzje i postanowienia. Dlatego szybko musiało dojść do kolizji między rządem Zjednoczonej Prawicy, a wymaganiami traktatowymi Unii Europejskiej. I tu wyszła na jaw kolejna cecha autokracji, jakże typowa dla dumnej postawy dawnego właściciela folwarku, a mianowicie nieustępliwość. Spowodowała ona ignorowanie wyroków TSUE w sprawie Turowa i ustawy kagańcowej. Mimo że ta duma sporo nas kosztuje, Zbigniew Ziobro, za oczywistym przyzwoleniem Kaczyńskiego, tępi w obozie władzy wszelkie próby wychodzenia naprzeciw stanowisku Komisji Europejskiej, nazywając ich zwolenników „miękiszonami”. Takie przeciąganie liny musi w końcu doprowadzić do polexitu. Podobną nieustępliwość pisowski rząd zaprezentował w stosunku do uchodźców i imigrantów na białoruskiej granicy, stosując bezwzględny push-back skutkujący katastrofą humanitarną.

Otóż wyborcom PiS-u ten autokratyzm się podoba. Silna władza, która nie liczy się z niczym, im imponuje, podobnie jak chłopom pańszczyźnianym imponowała potęga ich pana. Rządzić musi człowiek, a nie papierowa konstytucja – powiadają. Wola suwerena musi być ponad prawem, a ta władza głosi, że suwerenem jest lud, w imieniu którego ona rządzi. To też się bardzo podoba. O sile władzy świadczy też jej nieustępliwość w relacjach z innymi państwami i Unią Europejską. Wyborcy PiS-u są tym zachwyceni, bo większości z nich agresja i konflikt kojarzy się z ludową formą obrony godności. Negocjowanie i kompromis są dla nich oznaką słabości. Inteligencka powściągliwość i grzeczność wydaje im się wyniosła, a przede wszystkim mało skuteczna. Wolą brutalność i tłamszenie przeciwnika. Pisowska władza, jak żadna inna, spełnia z naddatkiem ich oczekiwania.

Klientelizm

Klientelizmem nazywam relacje między stronami o nierównym statusie polegające na wzajemnej wymianie korzyści. W tym wypadku chodzi o relacje między władzą, która świadczy korzyści na rzecz swoich wyborców, otrzymując w zamian ich poparcie. Klientelizm jest formą korupcji politycznej, ponieważ władza nie zabiega o dobro całego społeczeństwa w dłuższej perspektywie czasu, tylko zapewnia sobie poparcie określonej grupy społecznej, zaspokajając jej bieżące potrzeby. Ten sposób postępowania władzy trafia do przekonania tym, którzy nie interesują się jej programem i celami, a jedynie tym, co im władza konkretnie i osobiście daje. Zwykle są to ludzie mało przedsiębiorczy i oczekujący opieki ze strony państwa. Tutaj także widoczne są pozostałości kultury folwarcznej. Przecież tak właśnie myśleli chłopi na folwarku. Nie interesowały ich poczynania i osiągnięcia pana poza nim. Chcieli tylko, żeby pan był ludzki i niezbyt skrupulatny w liczeniu zebranych plonów. Czasy się jednak zasadniczo zmieniły, więc folwarczna mentalność przejawia się dzisiaj w oczekiwaniu od władzy znacznie większych korzyści. Nie zmieniło się w niej tylko to, że korzyści te muszą być konkretne i osobiście odczuwane; a więc pieniądze muszą trafić do kieszeni, a nie na budowę dróg.

Politycy PiS-u doskonale to rozumieją, bo prezentują tę samą mentalność. Ludziom trzeba dawać ile tylko można, najlepiej przed wyborami, bo pamięć wyborców jest krótka. Trzeba przy tym mocno nagłaśniać, co władza im daje. Powinni być bowiem przekonani, że ten „pan” jest szczodry, jak żaden inny. Więc natychmiast pojawił się program 500+, znacznie potem rozszerzony. Pojawiły się wyprawki szkolne, 13 i 14 emerytura, podniesiono wysokość płacy minimalnej. Zapowiadane są ulgi dla rolników, a system podatkowy w „Polskim Ładzie” ma zwiększyć dochody mniej zarabiających.

Wszystkie te transfery socjalne dokonywane są w głośnej oprawie propagandowej. Informują o tym liczne billboardy na ulicach, reklamy i afisze na środkach komunikacji miejskiej, częste programy w telewizji publicznej. W związku z inflacją, pomniejszającą wartość tych transferów, rząd wystąpił z programem tarczy inflacyjnej, znoszącej VAT na paliwo i produkty żywnościowe. Aby nikomu nie umknęła dobroć rządu, w każdym punkcie sprzedaży wywieszone są informacje o likwidacji VAT-u i spowodowanej tym obniżce cen. PiS stara się przekonać społeczeństwo, że za drożyznę odpowiada Unia Europejska, a nie sprawnie działający rząd Morawieckiego. Spółki skarbu państwa wykupiły kampanię reklamową głoszącą, że za wysokimi cenami energii elektrycznej stoi Unia Europejska. Na prostej grafice znajduje się informacja, że 60% kosztów wytworzenia energii to opłata klimatyczna UE. Jest to kłamstwo, którego nie omieszkał powtórzyć premier Morawiecki. Analitycy Forum Energii opublikowali wyniki analizy, według której w rachunku, który trafia do odbiorców, opłata klimatyczna odpowiada za 23% kwoty. Za wysokość tej opłaty w dużym stopniu odpowiada rząd Zjednoczonej Prawicy, który nie wykorzystał właściwie środków uzyskanych z UE na zmniejszenie emisji dwutlenku węgla.

Ale wyborcy Prawa i Sprawiedliwości wciąż pamiętają, że dostali to, na czym im zależało, a ponadto ciągle otrzymują obietnice, że w przyszłości dostaną więcej. Dlatego będą ufali tej władzy tak długo, jak długo transfery będą do nich płynąć. Argumenty opozycji, wskazujące na błędy i niegodziwości tej władzy, do nich nie trafiają, ponieważ dotyczą spraw, które ich nie interesują.

Familiaryzm

Fmiliaryzm rozwija się w społeczeństwach rozbitych, w których więzi społeczne koncentrują się w małych grupach rodzinnych lub koleżeńskich. Polega on na przekonaniu, że grupy te funkcjonują w obcym i konkurencyjnym środowisku, w którym wszyscy walczą o swoje. W tej sytuacji ufać należy tylko swoim i tylko w stosunku do nich obowiązują uczciwość i przestrzeganie zasad moralnych. Skłania to do tworzenia rozmaitych układów interesów, na bazie nepotyzmu i kolesiostwa, bez liczenia się z interesem społecznym. Familiaryzm jest nie tylko zjawiskiem niemoralnym, ale również niszczącym tkankę społeczną i wykluczającym społeczeństwo obywatelskie. Liczą się bowiem tylko relacje klanowe, a ci, którzy do tego klanu nie należą, są albo wrogami, albo nie mają znaczenia. W Polsce tradycje familiaryzmu są bardzo stare, bo sięgają czasów sarmackich i zaborów, a później okupacji niemieckiej i PRL-u, kiedy to ludzie różnymi sposobami próbowali sobie radzić z władzą słabą, wrogą lub nie w pełni akceptowaną. Stąd, mimo istotnych zmian kulturowych spowodowanych transformacją ustrojową, wciąż popularne jest w niektórych kręgach społecznych wzajemne załatwianie sobie spraw, dbanie tylko o swoich, szczególne traktowanie w relacjach zawodowych osób, z którymi łączy więź rodzinna lub koleżeńska. Jest to szczególnie widoczne w małych miejscowościach, skąd rekrutuje się większość elektoratu PiS-u.

Jarosław Kaczyński wykorzystuje familiaryzm jak pan na folwarku. Stworzył bowiem mechanizm wykorzystania nepotyzmu, chciwości i zdolności do przekrętów dla umocnienia swojej władzy. Pozwala robić błyskotliwe kariery sprzyjającym mu biznesmenom, urzędnikom, politykom i funkcjonariuszom służb mundurowych, wspaniałomyślnie przymykając oko na różne nieprawości, których się wcześniej dopuścili lub obecnie dopuszczają. W ten sposób tworzy nowe elity, całkowicie mu podporządkowane, bo ma na nie haki. Prezes PiS-u uczynił z siebie patrona całego licznego dworu, którego członkowie zdają sobie sprawę, że dzięki niemu uzyskali wyjątkową pozycję, którą jednak, także dzięki niemu, mogą natychmiast stracić. Są więc nadzwyczaj lojalni i posłuszni. Wyżej postawieni członkowie tego dworu także tworzą sobie kręgi zależnych od nich beneficjentów. W ten sposób powstaje skorumpowana struktura władzy, opartej na wzajemnej zależności i lęku. Struktura ta dba o własne interesy, zamykając się na otoczenie, które uważa za wrogie. U podstaw tej struktury znajduje się elektorat PiS-u, który zgodnie z jej logiką, musi być ustawicznie przekonywany o swoim awansie ekonomicznym i godnościowym.

Wyborcy PiS-u w większości doskonale rozumieją mechanizm familiaryzmu, ponieważ sami w nim uczestniczą, choć na nieporównanie mniejszą skalę. Dlatego nie gorszą ich doniesienia opozycyjnych mediów o aferach, w których uczestniczą politycy z obozu Zjednoczonej Prawicy. Nie robi to na nich wrażenia, tym bardziej, że nikt nie zostaje aresztowany, a sprawy są szybko zamiatane pod dywan. Wzruszają ramionami twierdząc, że takie informacje to żadna sensacja, bo przecież wszyscy kradną jak nadarza się okazja. A ta władza jest lepsza od innych, bo chociaż kradnie, to się z nimi dzieli.

Fasadowość

Fasadowość, czyli udawanie, hipokryzja, rozmijanie się myśli ze słowami, jest nieodłączną cechą folwarcznego elitaryzmu. Jest ona charakterystyczna dla relacji między silnym patronem a słabymi poddanymi. W polskim społeczeństwie wieloletnie doświadczenia historyczne nauczyły ludzi zachowań obronnych, polegających na stosowaniu kamuflażu, aby się nie narażać władzy i uzyskać jej aprobatę. Kamuflaż był niezbędny, aby nielubianą władzę można było oszukać. Tak postępował chłop pańszczyźniany, który zrozumiał, że okazując służalczość swojemu panu, zmniejsza jego czujność na próby obejścia jego wymagań. Fasadowość była aż nadto widoczna w pozorowanych aktach poparcia dla komunistycznej władzy. Kłóciło się to z autentyczną siłą protestów społecznych, wybuchających co pewien czas, czego ta władza często nie potrafiła zrozumieć, uśpiona fasadowymi inscenizacjami.

Tak zachowują się również funkcjonariusze pisowskiej władzy na kolejnych szczeblach jej hierarchii. Z jednej strony są wdzięczni swoim dobroczyńcom, dzięki którym objęli urzędy i stanowiska, o którym im się dotąd nawet nie śniło. Z drugiej jednak strony tych dobroczyńców się panicznie boją, bo narażenie się im w czymkolwiek spowodować może utratę tego, co dzięki nim uzyskali. Prowadzą więc grę, maskując swoje potknięcia i podlizując się ile wlezie swoim patronom. Na samym dole, pragmatyczny elektorat PiS-u też nie zamierza narażać się władzy, z której socjalnych transferów korzysta. Ludzie nie reagują więc na przekręty lokalnych kacyków partyjnych, a na wiecach ochoczo popierają hasła i apele władzy, chociaż ich ideologiczne zaangażowanie jest na ogół bardzo powierzchowne. Uczestnictwo w rytuałach i działaniach symbolicznych traktują raczej jako formę wyrażenia wdzięczności swoim dobroczyńcom, chociaż nie wierzą w ich uczciwość i bezinteresowność, podobnie jak w przypadku wszystkich przedstawicieli elit.

Fasadowość nie jest cechą zachowań wyłącznie ludzi komuś podporządkowanych. Jest ona z równym, a może jeszcze większym rozmachem, stosowana przez ludzi na wyższych szczeblach władzy w stosunku do tych, którzy jej podlegają. W szczególności na fasadowości oparty jest cały public relations władzy skierowany do społeczeństwa. Hipokryzja, sloganowość, efekciarstwo, a często zwykłe kłamstwa, stanowią treść większości oficjalnych wystąpień najważniejszych przedstawicieli pisowskiego rządu i polityków Zjednoczonej Prawicy, a także akcji propagandowych w mediach podległych temu środowisku politycznemu.

x x x

Silny wpływ elementów kultury folwarcznej na kulturę społeczną współczesnej Polski wyjaśnia kilka zjawisk, które nie pozwalają na właściwe funkcjonowanie ustroju demokracji liberalnej. Po pierwsze, jest to mocno utrwalony podział społeczeństwa, który umownie można określić mianem „miasto” kontra „wieś”. Miasto jest bogate, leniwe i zepsute oraz nastawione na wykorzystywanie wsi, która jest biedna, pracowita i bogobojna. Miastem są elity, które swoją dominację budują na krzywdzie ludu. Ten stary populistyczny mit jest prostym odwzorowaniem relacji między panem a chłopem na folwarku. PiS skutecznie ten mit wykorzystał, odwołując się do feudalnych resentymentów, które wciąż tkwią w świadomości wielu ludzi. Po drugie, cechy kultury folwarcznej wyjaśniają powszechny brak zaufania w społeczeństwie polskim, zarówno w relacjach wertykalnych, jak i horyzontalnych, co jest europejskim ewenementem. Po trzecie wreszcie, tendencja do klientelizmu i familiaryzmu, w połączeniu z nieufnością, jest zasadniczą przeszkodą w rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, bez którego nie ma demokracji liberalnej.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję