Polska przedsiębiorczość — poszukiwanie ścieżek rozwoju :)

Przedsiębiorca prywatny to w społecznym postrzeganiu człowiek dobrze wykształcony, zamożny, ale jednocześnie oszczędny i rozsądnie wydający pieniądze. Inwestuje w firmę nie licząc na szybki zysk. Niestety jednak obnosi się ze swoim bogactwem, raczej nie przestrzega prawa, nie jest ideałem pracodawcy. Ma też mało czasu dla rodziny i znajomych.[1] Obraz przedsiębiorcy w oczach polskiego społeczeństwa nie jest zatem jednoznaczny. Jednak 68 proc. Polaków twierdzi, że działalność firm prywatnych jest korzystna dla społeczeństwa, a jedynie 2 proc. uważa, że zdecydowanie nie jest korzystna. A zapytani o to, czy zachęcaliby własne dzieci do rozpoczęcia działalności gospodarczej, Polacy w ponad 55 proc. odpowiadają, że tak.[1]

Przedsiębiorcy prywatni, jak na krótką historię obecności w polskim życiu gospodarczym i społecznym, mają zatem już dość silną pozycję społeczną. Ale początki nie były łatwe. Przedsiębiorczość w Polsce była bowiem budowana bez kapitału, bez doświadczenia, bez wiedzy o zarządzaniu firmą w gospodarce rynkowej, bez dostępu do know-how, bez dostosowanego do warunków gospodarki rynkowej systemu prawnego, w warunkach olbrzymiej niepewności, wysokiej inflacji, niewymienialnego złotego. Przy dominacji wielkich państwowych przedsiębiorstw, do których należały środki trwałe, rynki zbytu, klienci i kapitał, którym wtedy dysponowała polska gospodarka. Do państwa należały również banki, które miały ograniczoną wiedzę, podobnie zresztą jak państwowe przedsiębiorstwa, o tym jak prowadzić działalność gospodarczą w nowych, rynkowych warunkach.

Dzisiaj nadal brakuje kapitału, ale wiedza i doświadczenie przedsiębiorców są już znacznie większe. System prawny jest co prawda dostosowany do gospodarki rynkowej, ale to nie znaczy, że bardziej przyjazny działalności gospodarczej. Inflacja nie daje się już we znaki, ale wymienialność złotego jest ciągle jednostronna. Ponad 85 proc. kapitału akcyjnego banków komercyjnych należy do inwestorów prywatnych.[2] Jesteśmy w Unii Europejskiej, ale ciągle poza strefą euro. No i mamy cykliczne wahania koniunktury gospodarczej

W końcu lat 80. działało w Polsce 600 tys. prywatnych zakładów rzemieślniczych. Zatrudniały one 1,5 mln pracowników.[3] Polska zatem nawet w okresie socjalizmu nie była przedsiębiorczą pustynią, jak wiele innych gospodarek centralnie planowanych w tym czasie. Jednak to nie rzemieślnicza aktywność zbudowała dzisiejszy sektor przedsiębiorstw prywatnych. Na rzemieślniczej aktywności wyrosło bowiem po 1989 r. jedynie 300 tys. firm.[3] To mniej niż 10 proc. zarejestrowanych dzisiaj podmiotów gospodarczych.[4] Polska przedsiębiorczość poszła zatem inną ścieżką – budowy sektora przedsiębiorstw prywatnych obok rzemiosła, po części na bazie przedsiębiorstw państwowych, w ogromnej mierze jednak od podstaw, bazując na własnych marzeniach, pomysłach, chęci uczestniczenia w zmianach społecznych i gospodarczych i wpływania na te zmiany. Nie była i nie jest to ścieżka łatwa. Miała swoje trudne i łatwiejsze „odcinki”.

„Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze.”

Faza I (1989-1997) – faza podziału i inicjowania nowej działalności gospodarczej

Transformacja polskiej gospodarki nie zaczęła się w 1989 r., ale już w roku poprzednim. W 1988 r. sejm uchwalił bowiem ustawę o działalności gospodarczej (23 grudnia), zwaną ustawą Wilczka (przestała obowiązywać z końcem 2000 r.). Ustawa ta była najbardziej liberalną regulacją działalności gospodarczej, jaką do dnia dzisiejszego udało się uchwalić. Przygotowała grunt pod zmiany rynkowe, które przyszły wraz ze zmianą władzy w czerwcu 1989 r. Jak na warunki gospodarki centralnie planowanej, w której powstała, byłą rewolucją, bowiem pozwalała każdemu prowadzić działalność gospodarczą na równych prawach i z wykorzystaniem zasady „co nie jest zabronione, jest dozwolone”. W warunkach gospodarki rynkowej stała się natomiast jej podstawą.

W 1988 r. przygotowana została również ustawa Prawo Bankowe oraz ustawa o NBP (weszły w życie w 1989 r.), które zmieniły przepisy regulujące prowadzenie działalności bankowej, stworzyły możliwość prywatyzacji banków państwowych oraz powstawania banków prywatnych.

Polska gospodarka rynkowa miała zatem już na starcie trzy akty prawne, które pozwoliły na dynamiczny rozwój sektora przedsiębiorstw prywatnych. W 1993 r. zarejestrowało działalność już 1,94 mln firm. Do końca 1997 r. przybyło kolejnych 600 tys. przedsiębiorstw (było ich już ponad 2,5 mln), przy czym największe zmiany nastąpiły w latach 1996-1997. Ponad 90 proc. nowo zarejestrowanych firm były to przedsiębiorstwa osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą – polski sektor przedsiębiorstw prywatnych budowany był zatem przede wszystkim na samodzielnej działalności gospodarczej.

Sektor bankowy także się zmienił – z 18 banków państwowych w 1989 r. rozrósł się w 1997 r. do 89 banków komercyjnych, wśród których w 15 dominował kapitał państwowy, a 63 były to banki prywatne (w tym 29 banków to instytucje z przewagą kapitału zagranicznego). Te zmiany były nie do przecenienia. Bez rozbudowującego się sektora bankowego przedsiębiorczość w Polsce nie miałaby szans na rozwój.

Pierwsze lata transformacji polskiej gospodarki nie wróżyły sukcesu. W 1992 r. okazało się, że przedsiębiorstwa państwowe, które zostały „przeniesione” do gospodarki rynkowej, nie zawsze umieją sobie w niej radzić. Nie korzystają z rosnącego rynku, spada im sprzedaż, rosną koszty, ponoszą straty finansowe. Ich problemy przełożyły się na sytuację w bankach, w których miały zaciągnięte kredyty, często jeszcze przed 1990 r. Doprowadziło to do sytuacji, w której pojawiło się zagrożenie działania banków, nie spełniały bowiem wymogów kapitałowych, norm bezpieczeństwa. A zagrożenie działania banków to zagrożenia dla całej gospodarki, bowiem odcięta zostaje ona od najważniejszych źródeł finansowania. W odpowiedzi na tę trudną sytuację została przygotowana i wprowadzona w życie ustawa o finansowej restrukturyzacji przedsiębiorstw i banków (w 1993 r.), która miała pomóc rozwiązać tak problemy kapitałowe banków, jak i problemy przedsiębiorstw z zadłużeniem, ale także z brakiem umiejętności działania w nowych, rynkowych warunkach. Ustawa ta wywołała burzę, bowiem pozwoliła państwu na ingerencję w mechanizmy rynkowe, była w wielu opiniach zamachem na dokonujące się zmiany. Jednak z dzisiejszej perspektywy chyba nawet najwięksi przeciwnicy wprowadzonych w 1993 r. rozwiązań wycofują swoje zarzuty. Ustawa o finansowej restrukturyzacji przedsiębiorstw i banków zmieniła sektor bankowy i sektor przedsiębiorstw. Sektor bankowy, dokapitalizowany wyemitowanymi specjalnie w tym celu restrukturyzacyjnymi obligacjami skarbu państwa, stał się stabilny i bezpieczny. W zamian za dokapitalizowanie banki zostały ustawowo zobowiązane do realizacji zadań, które w normalnych warunkach nie leżą w zakresie ich kompetencji – do restrukturyzacji nie tylko zadłużenia przedsiębiorstw, które z tym zadłużeniem sobie nie radziły, ale do restrukturyzacji działalności firm. Przygotowywały (często wraz z zewnętrznymi ekspertami, dzięki czemu, niejako przy okazji, zaczął się rozwijać rynek usług doradczych) plany restrukturyzacji poszczególnych podmiotów, decydowały o sposobie finansowania procesu ich restrukturyzacji. W efekcie banki uczyły się bezpośrednio w przedsiębiorstwach mechanizmów ich działania, rozumienia ich specyfiki. Dzięki temu dość szybko zaczęły tworzyć bardziej profesjonalne modele scoringowe do analizy firm i ryzyka kredytowego. Uczyły się zarządzania złymi długami. M.in. w wyniku tych działań polski system bankowy uniknął zagrożeń, które dotknęły banki w innych nowych gospodarkach rynkowych. Przedsiębiorstwa natomiast uzyskały profesjonale wsparcie w procesie restrukturyzacji i dostęp do zewnętrznych źródeł jego finansowania. Wiele z nich dzięki restrukturyzacji z początku lat 90. zostało sprywatyzowanych na korzystnych warunkach i bardzo dobrze sobie dzisiaj radzi.

Na czym bazowała koncepcja restrukturyzacji przedsiębiorstw zapoczątkowana przez działania banków? Analizy firm w większości przypadków wskazywały na nieefektywnie zbudowane w nich procesy biznesowe. Przedsiębiorstwa, które powstały i działały jeszcze przed 1989 r., miały w swoich strukturach wszystkie rodzaje działalności – i te związane z aktywnością podstawową, jak i „pomocnicze”, np. rozbudowane działy transportu wraz z flotą samochodową (firmy nietransportowe), rozbudowaną działalność socjalną (domy wczasowe, sanatoria), własne mini przedsiębiorstwa rolne, własne rozbudowane działy sprzątania, etc. Bardzo często też działalność podstawowa była zbyt zdywersyfikowana. Dlatego restrukturyzacja polskiego sektora przedsiębiorstw rozpoczęła się od podziału, od procesu wydzielania ze struktur przedsiębiorstw tych obszarów, które nie stanowiły podstawy ich działalności. W oparciu o te wydzielone obszary (i majątek trwały z tą działalnością związany) tworzone były spółki-córki, które miały świadczyć usługi spółce-matce. Musiały jednak równocześnie poszukiwać na rynku innych odbiorców swoich usług, bowiem okazywało się zawsze, że te wydzielone w odrębne spółki zasoby są zbyt duże w stosunku do potrzeb spółki-matki. W większości przypadków wyodrębnione spółki-córki były przez firmę-właściciela później sprzedawane. W ten sposób – przez podział – rosła liczba przedsiębiorstw. W ten sposób także w pierwszej fazie rozwoju polskiego sektora przedsiębiorstw dokonano poważnej i efektywnej restrukturyzacji przedsiębiorstw państwowych, które działały jeszcze przed 1989 r. W efekcie zastosowanych procesów restrukturyzacyjnych zmniejszyło się przeciętne zatrudnienie w firmach. Niestety wzrosło także bezrobocie.

Drugim, znacznie większym jeżeli chodzi o liczbę nowo powstających firm, źródłem zmian w sektorze przedsiębiorstw w pierwszej fazie jego rozwoju było zakładanie przez osoby fizyczne własnej działalności gospodarczej. Część tych firm zatrudniała pracowników, część bazowała na pracy właściciela (czasami członków rodziny). Firmy te stosowały przede wszystkim strategie kosztowe oraz strategie niszowe. Musiały bowiem znaleźć dla siebie rynek produktowy i geograficzny, a także, aby być konkurencyjnymi, musiały oferować towary i usługi taniej niż inne firmy. Strategie te okazały się skuteczne; przedsiębiorstwa nie tylko odpowiadały na rosnący popyt na istniejące towary i usługi, ale kreowały popyt na nowe produkty. Firmy wykorzystywały proste rezerwy, tak tkwiące w ich własnych strukturach, jak i na rynku. W efekcie Produkt Krajowy Brutto zmieniał się w końcu tej fazy w realnym tempie blisko 7 proc. w skali roku.

Proste rezerwy jednak kiedyś się kończą. Niezbędne staje się poszukiwanie innych strategii aby mieć szanse na rozwój. Tak też się stało w przypadku polskich firm.

„.Ten młody zdusi Centaury.”

Faza II (1998-2000) – faza inwestycyjnego zwiększania efektywności działania

Podziały, które dokonywały się w latach 1989-1997, pozwoliły firmom na umocnienie pozycji na rynku, zmniejszenie kosztów, poprawę systemu zarządzania, znaczne wzmocnienie kondycji finansowej. Przedsiębiorstwa zatrzymywały wypracowane zyski netto zwiększając w ten sposób swoje zdolności akumulacyjne, a także kredytowe. Rynki, na których działały (produktowe, geograficzne), nie rozwijały się już tak szybko, jak w Fazie I. Przyszedł zatem czas na zmianę strategii tak, aby móc wykorzystać zbudowany w pierwszym okresie potencjał. Przedsiębiorstwa zaczęły dostrzegać znaczenie odróżniania się od innych firm. Wiele z nich zmieniło strategię z kosztowej na strategię dyferencjacji. Przestał im także wystarczać rynek lokalny. Zaczęły myśleć o sprzedaży na innych rynkach. Do tego niezbędne jednak było zwiększenie możliwości produkcyjnych, a także dostęp do nowych kanałów dystrybucji. Oba te cele mogły zostać zrealizowane najszybciej przez inwestycje w fuzje i przejęcia, a także przez proces prywatyzacji. Firmy inwestowały również w rozbudowę własnych możliwości produkcyjnych (rozwój wewnętrzny), jednak cechą charakteryzującą Fazę II było nasilenie się procesów łączenia się firm oraz procesów prywatyzacji.

Do 2000 roku sprywatyzowano banki komercyjne, które powstały na początku lat 90. z wydzielenia ze struktur NBP (np. Bank Zachodni), a także PeKaO S.A. i PZU. Sprywatyzowane zostały także TP S.A. i Elektrociepłownie Warszawskie. Łącznie w latach 1998-2000 wpływy do budżetu z tytułu prywatyzacji wyniosły 47,6 mld zł. Wpływy do budżetu są oczywiście ważne, ważniejsze jednak, że prywatyzowane przedsiębiorstwa zyskały inwestorów strategicznych, dzięki którym mogły zwiększać produkcję i sprzedaż, korzystać z know-how dostarczanego przez spółki właścicielskie, korzystać z ich kanałów dystrybucji. Dzisiaj wszystkie te firmy i instytucje finansowe są jednymi z największych i najlepiej rozwijających się na polskim rynku.

W Fazie II nasiliły się także procesy konsolidacyjne. Tylko w 2000 r. obyło się w Polsce 381 fuzji i przejęć (M&A). Jednak duża liczba M&A nie wpłynęła na aktywność Polaków związaną z zakładaniem własnych firm. Tylko w ciągu trzech lat II Fazy przybyło netto (różnica między nowo zarejestrowanymi przedsiębiorstwami a firmami wyrejestrowanymi) 550 tys. przedsiębiorstw, w tym ponad 410 tys. to przedsiębiorstwa osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Jednak w 2000 r. na 3,2 mln zarejestrowanych w systemie REGON podmiotów gospodarczych tylko 1,77 było aktywnych [5]. Podobne proporcje dotyczące relacji między firmami zarejestrowanymi a aktywnymi utrzymują się we wszystkich latach. Wydaje się, że polska przedsiębiorczość jest „słomiana” – gdy mamy pomysł na działalność gospodarczą, chcemy natychmiast go zrealizować. Gdy przedsięwzięcie nie udaje się, rezygnujemy. Jednak nie wyrejestrowujemy naszej działalności z systemu ewidencji działalności gospodarczej czy to z myślą o nowych przedsięwzięciach w przyszłości, czy też z powodu zniechęcenia.

Faza II, charakteryzująca się „porządkowaniem” sektora przedsiębiorstw w grupie firm średnich i dużych (bo tych dotyczyła prywatyzacja i konsolidacja), został zahamowany w wyniku osłabienia gospodarczego. Przedsiębiorstwa musiały podjąć działania, które pozwoliłyby im przetrwać ten okres.

„.Piekłu ofiarę wydrze.”

Faza III (2001-2003) – faza przetrwania

W 2001 r. przyszło duże osłabienie gospodarcze; dynamika PKB spadła do 1,2 proc. (r/r). Spadł popyt i inwestycje. Przedsiębiorstwa musiały akceptować mniejszą sprzedaż i odłożenie planów rozwojowych na przyszłość. Wróciły do strategii kosztowej – cięły koszty, bowiem malejąca sprzedaż zwiększała koszty jednostkowe i powodowała, że firmy przestały być konkurencyjne cenowo na rynku. W pierwszej kolejności przedsiębiorstwa ograniczyły wydatki na promocję i reklamę. Jednak te redukcje nie wystarczyły. Firmy musiały przeprowadzić restrukturyzację zatrudnienia. Okazało się, że w Fazie I mimo, iż przeprowadzały one restrukturyzację swojej działalności, nie podjęły się dokonania restrukturyzacji zatrudnienia. Osłabienie gospodarcze taką restrukturyzację wymusiło. Można przyjąć, że w III Fazie zakończył się proces uruchamiania rezerw prostych dla poprawy sytuacji przedsiębiorstw. Strategia ta dała efekt, bowiem w okresie kryzysu nie tylko w polskiej gospodarce, ale w okresie znacznie silniejszego osłabienia u naszych zagranicznych kontrahentów, polskim przedsiębiorstwom udało się zwiększyć eksport. Wzrósł również odsetek firm-eksporterów. Polskie firmy – konkurencyjne cenowo, ale wtedy jeszcze z niezbyt wysoką jakością produktów, znalazły dla siebie miejsce w osłabionych europejskich gospodarkach.

Okres „przetrwania” okazał się zatem okresem bardzo aktywnym – firmy nie skoncentrowały się jedynie na ograniczaniu kosztów, ale aktywnie szukały dla siebie rynków zbytu, I udało im się to.

Mimo osłabienia koniunktury gospodarczej w latach 2001-2003 liczba zarejestrowanej działalności gospodarczej netto wzrosła o ponad 400 tys., w tym 290 tys. to osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą. Wyjaśnienie tego wzrostu liczby zarejestrowanych firm znajduje się zapewne w rosnącym bezrobociu. Osoby tracące pracę szukały dla siebie rozwiązania i znajdowały je – w podejmowaniu działalności gospodarczej. Niestety, w większości nie były to udane przedsięwzięcia, bowiem liczba firm aktywnych spadła w tym okresie w stosunku do 2000 r, do 1,73 mln .

Rok 2003, jego druga połowa, był już okresem wychodzenia z osłabienia gospodarczego. Zapewne istotnym czynnikiem okazało się tu planowane na maj 2004 r. wejście Polski do UE.

„.Ten młody zdusi Centaury.”

Faza IV (2004-2008) – faza przebudowy modelu konkurencji

Wejście Polski do UE otworzyło nowe możliwości rozwoju przedsiębiorstw. Jeszcze przed wejściem Polski do UE przedsiębiorcy z sektora małych i średnich przedsiębiorstw pragmatycznie patrzyli na efekty rozszerzenia Unii – 27,8 proc. oczekiwało pozytywnych zmian, 32,2 proc. uważało, że zmiany będą miały charakter zarówno pozytywny, jak i negatywny.[6] Tylko 7,5 proc. uważało, że rozszerzenie UE będzie miało negatywny wpływ na ich działalność, a aż 32,5 proc. nie oczekiwało żadnych zmian. Przez pozytywne zmiany przedsiębiorcy rozumieli poprawę dostępu do funduszy unijnych, wzrost popytu na produkty polskie na rynku unijnych, poprawę dostępności kredytów, poprawę wyników finansowych, wzrost możliwości eksportowych, wzrost popytu na produkty polskie na rynku polskim. Przedsiębiorstwa wyrażały jednak także obawy związane z wejściem Polski do UE. Spodziewały się wzrostu inflacji i wzrostu konkurencji.

Konkurencja rzeczywiście wzrosła, ale polskie firmy radzą sobie z nią całkiem dobrze. Do swojej „pierwotnej” przewagi konkurencyjnej, cen, dołączyły jakość produktów i usług oraz jakość obsługi klienta. Powoli toruje sobie drogę także innowacyjność. Inflacja była podwyższona tylko w 2004 r. Zwiększyła się wartość środków unijnych dostępnych polskim firmom, jednak dostęp ten nie był (i nie jest) łatwy ze względu na uciążliwe procedury. Wzrósł popyt na polskie towary tak na rynku europejskim, jak i na rynku polskim. Co roku przedsiębiorstwa osiągały bardzo dobre wyniki finansowe. Poprawił się również dostęp do zewnętrznych źródeł finansowania. To w dużej mierze efekt wejścia do UE, ale także – dobrej koniunktury gospodarczej na świecie.

Fazę IV można podzielić na dwa podokresy. W latach 2004-2007 firmy koncentrowały się na wykorzystaniu dobrej koniunktury. Jeżeli inwestowały, to po to, aby rozszerzyć swoje możliwości produkcyjne, a nie wprowadzać istotne innowacje. Jednak firmom zależało, aby inwestycje pozwalały na podnoszenie jakości produktów. Ponadto duża liczba firm-eksporterów, głównie firm z sektora małych i średnich przedsiębiorstw, rezygnowała z działalności eksportowej (w 2003. liczba eksporterów wynosiła ponad 50 tys, W 2006 było ich już 31,8 tys.) widząc większą szansę dla swojego rozwoju na rosnącym rynku polskim. Decyzje takie podejmowały firmy, w których udział eksportu w przychodach ogółem nie był wysoki. Rezygnowały z aktywności na rynkach poza Polską ze względu na wysokie koszty transakcyjne, które musiały w związku z eksportem ponosić. Koncentracja na rynku polskim pozwalała im zmniejszyć ryzyko działalności, a tym samym obniżyć koszty.

W 2008 r. nastawienie firm do realizowanej w poprzednich trzech latach strategii, zmieniło się. Wypracowane i zakumulowane zyski pozwoliły im zacząć myśleć o zmianie strategii, o poszukiwaniu szczególnych zdolności, które przedsiębiorstwo mogą wyróżniać. Rozpoczął się drugi podokres Fazy IV. Badania PKPP Lewiatan z września 2008 r. [7] wskazują, że firmy dostrzegły znacznie reputacji oraz innowacji dla budowania pozycji konkurencyjnej. Jednak proces budowania pozycji konkurencyjnej na marce oraz na innowacyjności, jeszcze dobrze nie rozpoczęty, został przerwany przez kryzys na światowych rynkach finansowych oraz osłabienie gospodarcze na świecie i Polsce. Szkoda tej zmarnowanej szansy. Dzisiaj polskie przedsiębiorstwa realizowałyby już przedsięwzięcia innowacyjne w sferze procesowej, produktowej, organizacyjnej i marketingowej. Byłby to milowy krok w ich rozwoju, bowiem do tej pory niechętnie wydawały pieniądze na B+R. Realizacja tej strategii jest zatem jeszcze przed przedsiębiorstwami. Pytanie, ile będą potrzebowały czasu, aby po osłabieniu gospodarczym do niej wrócić.

„.Piekłu ofiarę wydrze.”

Faza V (2009- ) – faza przetrwania

Dobra koniunktura skończyła się bardzo gwałtownie. Firmy nie były na to przygotowane. Z badań zrealizowanych przez PKPP Lewiatan we wrześniu 2008 roku wynika, że większość (ponad 75 proc.) firm małych i średnich oczekiwała w 2009 r. wzrostu przychodów ze sprzedaży i wzrostu zysków. Duży odsetek firm planował w 2009 r. inwestycje. Część firm planowała również powrót na rynki zewnętrzne. Dzisiaj zajmuje je „przetrwanie”. Tak, jak w latach 2001-2002 tną koszty – szczególnie na promocję i reklamę. Zwalniają także pracowników, ale skala zwolnień jest nieporównanie mniejsza niż przy poprzednim osłabieniu gospodarczym. Są też optymistami. Badania NBP, a także badania PKPP Lewiatan zrealizowane w czerwcu 2009 r. potwierdzają ten optymizm. Przedsiębiorstwa chcą się rozwijać i z kryzysem im nie po drodze. Tym bardziej, że ciągle mają dużo do zrobienia.

„.Do nieba pójdzie po laury” ?

Polska przedsiębiorczość jest ciągle słaba. Jesteśmy w UE na szóstym miejscu pod względem liczby ludności, ale dopiero na dziewiątym pod względem przedsiębiorczości mierzonej liczbą firm na 1000 mieszkańców. Mamy zatem jeszcze dużo do zrobienia. Na razie przedsiębiorstwa uczą się żyć z wahaniami koniunktury gospodarczej i dojrzewają do ważnych zmian – koncentracji na innowacjach i wspieraniu budowy kapitału ludzkiego.

Jak na 20 lat szukania własnej ścieżki rozwoju – osiągnęliśmy całkiem dużo.

Literatura:

[1] Świadomość ekonomiczna społeczeństwa i wizerunek biznesu, red. L.Kolarska-Bobińska, ISP, 2004.

[2] NBP.

[3] www.zrp.pl.

[4] Na dzień 31.12.2008 r. w systemie REGON zarejestrowanych było 3,63 mln przedsiębiorstw prywatnych; w: Zmiany strukturalne grup podmiotów gospodarki narodowej w 2008 r., GUS, 20.02.2009.

[5] GUS szacuje liczbę aktywnych firm na podstawie przesyłanych do niego ankiet strukturalnych. W grupie mikroprzedsiębiorstw szacuje się liczbę firm aktywnych wykorzystując metodę reprezentacyjną.

[6] Monitoring kondycji sektora MSP 2005, PKPP Lewiatan.

[7] Monitoring kondycji sektora MSP 2008, PKPP Lewiatan.

Cytaty – Adam Mickiewicz, Oda do młodości

Od oportunistycznego jednorożca do relacyjnej zebry, czyli jakim chcę być przywódcą? :)

Jerzy Hausner w swoim ruchu Open Eyes Economy, w licznych wykładach i publikacjach często podkreśla potrzebę przejścia od ekonomii chciwości do ekonomii wartości. Stawia pytanie, czy naszą przyszłość zbudujemy na taniej pracy, czy raczej na kapitale społecznym, przedsiębiorczości i innowacyjności. 

W dzisiejszym świecie dynamicznie zmieniające się podejścia do przywództwa i zarządzania odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu przyszłości organizacji. Ewolucja od koncepcji ‚jednorożca’, charakteryzującej się indywidualizmem, ryzykiem, dynamicznym wzrostem i krótkoterminowymi zyskami, do podejścia ‚zebry’, które promuje współpracę, zaufanie i długoterminową stabilność, stanowi fundament nowoczesnych praktyk przywódczych. Pytanie, które sobie stawiamy, to: jak, działając w ramach zrównoważonego rozwoju i próbując rozwiązać konkretne problemy społeczne, pozostać firmą, która generuje zyski? Czy to jest w ogóle możliwe?

W kontekście zmian myślenia o ekonomii szczególnie istotne staje się zrozumienie, jak te ewoluujące strategie wpływają na funkcjonowanie firm i ich zdolność do adaptacji w nieustannie zmieniającym się otoczeniu rynkowym. Definiowanie mierników wpływu społecznego i środowiskowego oraz dzielenie się wynikami tych działań z klientami, partnerami i społeczeństwem staje się kluczowe dla utrzymania transparentności i budowania zaufania. Te działania nie tylko poprawiają wizerunek firmy, ale także pomagają w podejmowaniu decyzji zgodnych z wartościami zrównoważonego rozwoju.

Dotychczasowe doświadczenia XXI wieku dotyczące działania rynku kapitałowego nie napawają specjalnym optymizmem. Z jednej strony ekonomiści od dawna biją na alarm. Przykładem może być Ekonomia obwarzanka autorstwa Kate Raworth, czyli innowacyjna koncepcja ekonomiczna, która proponuje radykalną zmianę w sposobie myślenia o gospodarce. Kluczowym elementem tej teorii jest przekształcenie tradycyjnego modelu wzrostu gospodarczego w model bardziej zrównoważony i sprawiedliwy. Raworth argumentuje, że gospodarka powinna funkcjonować w ramach dwóch granic: ekologicznych i społecznych. Granice ekologiczne określają maksymalne obciążenie, jakie Ziemia może wytrzymać bez negatywnych skutków dla środowiska, takich jak zmiana klimatu czy utrata bioróżnorodności. Z drugiej strony, granice społeczne określają minimalny poziom dobrobytu, który powinien być zapewniony każdemu człowiekowi, obejmując kwestie takie jak zdrowie, edukacja, równość płci i sprawiedliwość.

Raworth podkreśla, że obecny model ekonomiczny, nastawiony na ciągły wzrost PKB, nie uwzględnia ograniczeń ekologicznych naszej planety ani potrzeb społecznych. Proponuje zatem przejście od gospodarki linearnej do modelu obiegu zamkniętego, gdzie materiały i zasoby są używane w sposób bardziej efektywny i zrównoważony.

Podejście to jest istotne w obliczu aktualnych wyzwań, takich jak zmiana klimatu, nierówności społeczne czy zasoby naturalne, kurczące się w alarmującym tempie. Konieczność znalezienia równowagi między potrzebami ludzkości a zdolnością Ziemi do regeneracji jest kluczowa dla przetrwania naszego gatunku i ochrony planety dla przyszłych pokoleń. Ekonomia obwarzanka oferuje ramy, które mogą pomóc w osiągnięciu tego celu, zachęcając do tworzenia bardziej zrównoważonych, sprawiedliwych i długoterminowych strategii gospodarczych. 

Profesor Jerzy Hausner w swoim ruchu Open Eyes Economy, w licznych wykładach i publikacjach często podkreśla potrzebę przejścia od ekonomii chciwości do ekonomii wartości. Stawia pytanie, czy naszą przyszłość zbudujemy na taniej pracy, czy raczej na kapitale społecznym, przedsiębiorczości i innowacyjności. Ta refleksja doskonale wpisuje się w dyskusję o grze rynkowej, gdzie oportunistyczna gra koncentruje się na maksymalizacji zysków, często kosztem etyki i trwałego rozwoju, podczas gdy relacyjna gra rynkowa podkreśla znaczenie długoterminowych relacji, zaufania i współpracy. 

Tyle teoria. Dlaczego jednak rynek tego „nie kupuje”? Dla zapobieżenia makroekonomicznym zagrożeniom zmiana musiałaby nastąpić na poziomie mikro, czyli w firmach. Obecne działania rynku kapitałowego wskazują, że postawy i zachowania menedżerów pozostały niezmienione. 

Przykładem może być Goldman Sachs. Bank, założony w 1869 roku, doświadczył kapitałowych i reputacyjnych trudności w latach Wielkiego Kryzysu. Odbudowa pozycji była możliwa dzięki prezesowi Sidneyowi J. Weinbergowi, który sformułował i wdrożył takie zasady działalności banku, jak priorytet interesu klienta, integralność i uczciwość oraz dążenie do doskonałości i profesjonalizmu. W XXI wieku polityka banku uległa jednak radykalnej zmianie – nastąpiło odejście od zasad etycznych na rzecz oportunistycznej działalności. Greg Smith, były dyrektor banku, w artykule w „The New York Times” z 2012 roku opisał kulturę organizacji jako pozbawioną moralności, gdzie interes klientów był marginalizowany, a firma skupiała się wyłącznie na własnych zyskach. Smith opowiadał o zebraniach, na których nie poświęcano uwagi klientom, a jedynie ich „oskubywaniu”. Mimo że Goldman Sachs uniknął bankructwa, ekonomicznie i moralnie znalazł się w kryzysie, stając się symbolem „zbyt dużego, by upaść”. Dzięki rządowej ochronie bank przetrwał kryzys, a w kolejnych latach zaczął zarabiać na problemach innych banków i kryzysie sektora finansowego. W rezultacie, bank uniknął odpowiedzialności, a koszty ponieśli inni. Lekcja nie została odrobiona.

Mimo globalnych kryzysów finansowych nie wyeliminowano więc w działalności banków ani pokusy nadużycia, ani wewnętrznego konfliktu interesów. Tymczasem obecnie, gdy stajemy przed wyzwaniami związanymi ze zmianami klimatycznymi, ubóstwem i nierównościami, relacyjna gra rynkowa wydaje się być bardziej adekwatna. Promuje ona zrównoważony rozwój i odpowiedzialność społeczną, które są niezbędne dla osiągnięcia długoterminowego dobrobytu ludzkości i planety. Oportunistyczne podejście, choć może przynosić krótkoterminowe zyski, często prowadzi do negatywnych skutków społecznych i ekologicznych, które są nie do pogodzenia z dążeniem do zrównoważonego rozwoju.

Koncepcja profesora Hausnera „zebry kontra jednorożce” to metafora służąca do opisania dwóch różnych podejść w świecie biznesu. ‚Jednorożce’ to firmy, które dążą do szybkiego wzrostu i ogromnych zysków, często kosztem stabilności i zrównoważonego rozwoju. ‚Zebry’ zaś można porównać do firm, które stawiają na trwałość, etykę i społeczną odpowiedzialność. Zebrami są te przedsiębiorstwa, które dążą do zrównoważonego wzrostu, są świadome swojego wpływu na społeczeństwo i środowisko. Porównując te dwa podejścia, warto zauważyć, że choć jednorożce mogą osiągać spektakularne krótkoterminowe sukcesy, to zebry charakteryzuje większa stabilność i potencjał na trwały rozwój. W dobie rosnącej świadomości społecznej i ekologicznej, firmy-zebry będą cieszyć się większym zaufaniem i lojalnością klientów.

Oportunistyczna gra rynkowa, zorientowana na krótkoterminowe zyski i skupiona na indywidualnym sukcesie stoi również w opozycji do idei ciągłego wzrostu gospodarczego jako jedynego celu ekonomii. To relacyjna gra rynkowa odzwierciedla idee Raworth, podkreślając potrzebę równowagi między wzrostem gospodarczym a dobrostanem społecznym i ekologicznym. W modelu Obwarzanka ludzki niedostatek oraz ekologiczne skutki nadmiernego wykorzystywania zasobów stają się centralnymi punktami analizy ekonomicznej. W relacyjnej grze rynkowej długoterminowe relacje, zaufanie i współpraca są kluczowe, podobnie jak równowaga między ludzkimi potrzebami a zdrowiem planety. 

Skupienie się wyłącznie na wynikach i bilansach nie jest postawą odpowiedzialną. Wizja dzielenia się, a nie jedynie zdobywania, odzwierciedla głębsze zrozumienie odpowiedzialności społecznej i ekologicznej. Przywództwo relacyjne, w przeciwieństwie do transakcyjnego (tzw. poganiacze sprzedawców), dodaje znaczeń, opowiada historię organizacji i tworzy jej narrację. To nie jest rola typowego menedżera, lecz lidera, który uruchamia proces wspólnego ustalania społecznych celów i mobilizuje społeczną energię do ich realizacji. Przywódca relacyjny łączy różnorodność i autonomię, a jego celem jest współdziałanie, a nie jednolitość i kontrola. To podejście zmienia tradycyjne rozumienie przywództwa w biznesie, podkreślając znaczenie współpracy, integracji i zrównoważonego rozwoju. W świecie biznesu, gdzie konkurencja jest zacięta, a technologie zmieniają się z dnia na dzień, sukces firmy coraz częściej zależy od jej zdolności do budowania solidnych relacji z pracownikami. Kluczowe znaczenie ma tu porozumienie z pracownikami, które jest nie tylko oznaką dobrego zarządzania, ale także podstawą do budowania trwałych i efektywnych relacji wewnątrz organizacji. 

Porozumienie z pracownikami to więcej niż umowy i regulaminy. To zrozumienie potrzeb, ambicji i oczekiwań pracowników oraz dostosowanie do nich strategii zarządzania. Pracownicy nie są tylko wykonawcami zadań – to ludzie z indywidualnymi potrzebami, co wymaga od liderów wysokiej empatii i umiejętności słuchania. Relacje z pracownikami to ciągły proces wymagający czasu i zaangażowania, a kluczem do ich sukcesu jest budowanie zaufania. Zaufanie w firmie rodzi się z konsekwencji, uczciwości i transparentności działań osób zarządzających. Gdy pracownicy czują się szanowani i doceniani, naturalnie stają się bardziej zaangażowani i produktywni. Nieodłącznym elementem budowania tych relacji jest skuteczna komunikacja, oparta nie tylko na przekazywaniu informacji, ale przede wszystkim na aktywnym słuchaniu. 

Inwestowanie w rozwój pracowników jest kluczowe. Szkolenia, kursy, możliwości awansu czy coaching to nie tylko wsparcie dla pracowników, ale także inwestycja w przyszłość firmy. Pokazuje to pracownikom, że są oni cennym zasobem, który przedsiębiorstwo chce rozwijać i utrzymać. Równie ważne jest docenianie i uznawanie zasług pracowników. Proste podziękowania, pochwały czy nagrody mają ogromne znaczenie dla morale zespołu. Zachowanie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym pracowników jest niezbędne dla zdrowej kultury pracy. Firma, która szanuje granice prywatności i czas wolny pracowników, zyskuje ich większą lojalność i motywację. Dwukierunkowy feedback, pozwalający pracownikom na wyrażanie opinii na temat firmy i jej zarządzania, jest kolejnym kluczowym elementem budowania silnych relacji. 

Podsumowując, budowanie relacji z pracownikami to strategiczna inwestycja w przyszłość firmy. Firmy, które efektywnie tworzą porozumienia z pracownikami, cieszą się większym zaangażowaniem, lojalnością i produktywnością swoich zespołów. W dzisiejszym dynamicznym świecie biznesu, zdolność do budowania solidnych relacji wewnętrznych może być decydującym czynnikiem sukcesu. Dzisiaj MY wygrywa z JA, a stado ‚zebr’ poradzi sobie w dłuższej perspektywie lepiej niż mityczny ‚jednorożec’, który przecież tak naprawdę istnieje tylko w naszej wyobraźni. 

Kreatywni i utalentowani generują rozwój (o ile mają swobodę działania) :)

Według licznych i dobrze udokumentowanych świadectw, na poziom rozwoju danej wspólnoty decydujący wpływ mają warunki jakie stwarza ona swoim najbardziej utalentowanym i kreatywnym uczestnikom. Jak stwierdza badacz i teoretyk klasy kreatywnej Richard Florida, „kluczowym wymiarem konkurencyjności gospodarczej jest zdolność do przyciągania, kultywowania i mobilizowania tego bogactwa”, jakim są kreatywni ludzie. Zatem to nie przeciętny poziom IQ miałby wpływ na poziom bogactwa społeczności, lecz warunki, jakie stwarza ona tym, którzy pod względem IQ się wyróżniają.

Nazwy bywają zresztą różne: klasa kreatywna, klasa intelektualna, klasa kognitywna. Wnioski formułowane na podstawie analizy wpływu wywieranego na społeczeństwo i jego rozwój przez owe intelektualne elity skłaniają do wskazania ich roli jako kluczowej. Jak piszą Burhan i jego współpracownicy, „rozliczne badania potwierdzają, że IQ klasy kreatywnej jest silnie powiązany z narodowym poziomem socjoekonomicznych osiągnięć mierzonych przez dochód narodowy, rozwój technologiczny, jakość instytucji, a nawet spadek przestępczości na danym obszarze. Badania te świadczą, że klasa intelektualna składa się z topowych liderów i kreatywnych elit, które prowadzą kraj do socjoekonomicznych przemian wraz z biegiem czasu. W związku z tym IQ klasy intelektualnej ma bardziej znaczący wpływ na rozwój socjoekonomiczny niż innych klas”.

Pozytywne i prorozwojowe oddziaływanie klasy intelektualnej przejawia się na wiele sposobów. „Ekonomiczna wolność, reguły i instytucje umożliwiające wolną gospodarkę, także zależą od klasy intelektualnej. Wygląda na to, że nie tylko dobrobyt, lecz nawet [sam – J.A.M.] kapitalizm zależy od rozmiaru i kognitywnego poziomu najwyżej uzdolnionej grupy w społeczeństwie” – stwierdza Heiner Rindermann. Proklamuje więc „kognitywny kapitalizm” jako optymalny model systemu i rozwoju ekonomicznego.

W innym opracowaniu, stworzonym wraz ze współpracownikami, wykazuje on, że ów pozytywny wpływ grupy najwyżej uzdolnionych (klasy kognitywnej) zostaje wzmocniony w warunkach ekonomicznej wolności. Oddziaływanie owej elity intelektualnej (kognitywnej) wyraża się w skorelowanych wskaźnikach innowacyjności, osiągnięć naukowych, konkurencyjności i dobrobytu (PKB). Wniosek: „zdolności poznawcze stymulują ekonomiczną produktywność, ale efekt ten jest wzmacniany w warunkach ekonomicznej wolności”. Konstatacje te znajdują potwierdzenie w licznych badaniach empirycznych, które wykazują negatywny związek między regulacyjnymi restrykcjami a przedsiębiorczą aktywnością. „To znaczy, że przedsiębiorcza aktywność rozkwita tylko, gdy regulacyjne restrykcje są zminimalizowane” – podsumowują Burhan i współpracownicy.

Można to zinterpretować w ten sposób, że w warunkach wolności ekonomicznej zdolności mogą się ujawniać i przynosić efekty bardziej swobodnie i wielorako. Jeśli najbardziej uzdolnieni mają swobodę wykazywania swych talentów, przysparza to najwyższych korzyści wspólnocie, w której żyją. Ale da się też dopowiedzieć, że tłamszenie, tłumienie, niedopuszczanie talentów do efektywnej aktywności ekonomicznej, prowadzi do zubożenia zbiorowości o te efekty ich aktywności, które w warunkach wolności byłyby możliwe do uzyskania. Arnold Toynbee uważał, że zablokowanie lub tylko zahamowanie procesu twórczej inspiracji, dokonywanej przez kreatywną mniejszość, powoduje upadek cywilizacji. Przykład systemu komunistycznego, doktrynalnie uniemożliwiającego efektywną aktywność ekonomiczną osób do niej uzdolnionych i prowadzącego w rezultacie do ekonomicznego fiaska, jest pod tym względem szczególnie wymowny.

Jak piszą Clark i Lee „przedsiębiorczość nie wystarczy aby zapewnić ekonomiczny rozwój. Mężczyźni i kobiety we wszystkich krajach posiadają ducha przedsiębiorczości, ale w zbyt wielu z nich leży on odłogiem. Aby te ziarna przedsiębiorczości zakiełkowały i wydały plon, muszą być zasilone mieszanką wolności i świadomej dyscypliny, które są możliwe tylko w wolnorynkowej gospodarce. Ta wolność i odpowiedzialność wzmacniają produktywność każdej ekonomicznej aktywności, lecz są absolutnie niezbędne dla urzeczywistnienia ekonomicznego rozwoju, który ta przedsiębiorczość może wytworzyć”.

Istnieją badania wykazujące, że na rozwój przedsiębiorczości istotny wpływ mają czynniki określające zakres ekonomicznych wolności, mierzony takimi parametrami jak stopień administracyjnych regulacji, rozmiar sektora państwowego (wyłączającego pewne obszary spod indywidualnej aktywności ekonomicznej), stabilność praw własności (wolności dysponowania nią), poziom regulacji polityki kredytowej (swoboda dostępu do kredytów), swoboda wymiany handlowej (zasięg potencjalnie dostępnych rynków). Ponieważ istnieją mierniki poziomu przedsiębiorczości (GEDI – Global Entrepreneurship Development Index; GEM – Global Entrepreneurship Monitor; COMPENDIA – mierzący poziom samozatrudnienia), a także liczne mierniki poziomu wolności ekonomicznych, zatem da się wykazać stopień korelacji między zakresem wolności ekonomicznych a poziomem przedsiębiorczości, który z kolei jest silnie związany z poziomem i tempem rozwoju ekonomicznego. Otóż te korelacje są empirycznie wykrywalne i wykazywalne.

[…]

Uwolnienie i efektywne spożytkowanie potencjału przedsiębiorczości, tkwiącego wśród członków danej wspólnoty, wymaga nie tylko wolności działania, czyli podejmowania decyzji co do aktywności ekonomicznej i jej form, lecz także swobodnego dostępu do informacji, zwłaszcza dotyczących kosztów, cen i potencjalnych zysków. To zaś jest możliwe jedynie w warunkach rynkowych, tylko one dają bowiem niezafałszowany obraz cen i wartości różnych dóbr. Zatem zależność między rynkiem a wolnością jest dwustronna. Do funkcjonowania rynku potrzebna jest wolność, ale możliwość właściwego korzystania z wolności zależy od swobody dostępu do informacji dostarczanych przez rynek.

Jak podkreślali przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomii, system i struktura cen odzwierciedlają rozmaite właściwości i relacje uczestników procesów gospodarczych, a zatem dostarczają im szerokiego zakresu informacji, w tym umożliwiającego szacowanie oczekiwanego rezultatu przyszłych działań, a więc motywującego do ich podejmowania. Mises konstatował, że gdyby nawet socjalizm zwyciężył na całym świecie, to i tak trzeba byłoby zostawić jakąś enklawę wolnego rynku, aby wiedzieć, co ile naprawdę kosztuje. Tylko w warunkach wolności dostępu do informacji możliwe jest zoptymalizowanie decyzji – od kontraktowych do kooperacyjnych – a w rezultacie optymalizowanie wykorzystania zasobów będących do dyspozycji w danej zbiorowości. Dlatego przywołani tu autorzy włączają taką wolność do kategorii dóbr publicznych, przynosi ona bowiem pożytek całej wspólnocie.

Przy tym – co trzeba zaznaczyć – wyraźnie wskazują, że chodzi o wolność w sensie negatywnym, czyli wynikającą z braku barier i ograniczeń, a nie pozytywną, opartą na jakichś specjalnych formach urzeczywistniania, proklamowanych i wspieranych metodami urzędowo-administracyjnymi. Dlatego to wolny rynek jest jej gwarantem, a nie państwowe regulacje. Przytaczając rozmaite, czasami spekulacyjne próby wyjaśnienia przewagi cywilizacyjnego rozwoju, osiągniętej przez Europę, David Landes konstatuje: „w ostatecznym rozrachunku podkreśliłbym jednak rolę rynku. Przedsiębiorczość w Europie była swobodna. Innowacyjność sprawdzała się i opłacała”.

[…]

Brak wolności aktywnego podejmowania działalności gospodarczej oraz rynku dostarczającego informacji o różnych parametrach pozwalających optymalizować formy tej działalności, był z kolei źródłem niewydolności i upadku gospodarki centralnie planowanej. Ustalanie i kontrolowanie cen uchodziło za prerogatywę władców zarówno w średniowiecznym systemie feudalnym, jak i w nowożytnym systemie komunistycznym. W obu przypadkach skutki były opłakane.

Informacyjno-bodźcowa funkcja ceny jest jednym z najważniejszych pełnionych przez nią zadań. Pozarynkowe wpływanie na wysokość cen jest więc zakłócaniem informacji i osłabianiem bodźców do efektywnej aktywności ekonomicznej. Dezinformacja w ten sposób wywoływana prowadzi także do błędnych i w rezultacie szkodliwych decyzji, zwłaszcza dotyczących inwestycji i alokacji zasobów.

Należy przy tej okazji odnotować, że także skomplikowany i oparty na arbitralnych interpretacjach system podatkowy może być źródłem poważnych zakłóceń przepływu i treści informacji rynkowych, zaburzając ich wpływ na decyzje i działania podejmowane przez podmioty działające na rynku. Stąd dość powszechne postulaty neutralności podatków w stosunku do procesów rynkowych.

Ale efektywne wykorzystanie zasobów kapitału ludzkiego wymaga nie tylko swobody działania kognitywnych czy kreatywnych elit, lecz także wszystkich osób utalentowanych. Wyniki badań i analiz porównawczych przeprowadzonych w kilkunastu krajach pokazują, że alokacja talentów znacząco wpływa na wyniki ekonomiczne. Opublikowane niedawno rezultaty badań i analiz dotyczących sytuacji w USA, a obejmujących okres półwiecza, wykazały że zlikwidowanie istniejących tam niegdyś barier rasowych i genderowych w dostępie do różnych obszarów aktywności ekonomicznej, a tym samym swobodna alokacja talentów, przyczyniły się w 40% do wzrostu PKB w tym okresie.

Wszystkie takie dane są szczególnie istotne i wymowne, jeśli – jak np. w austriackiej szkole ekonomii – kategorie przedsiębiorcy rozumie się szeroko, obejmując nią wszystkich aktywnych uczestników rynku. Albo uznaje się wszystkie talenty za potencjalnie zdolne powiększać ekonomiczny dobrobyt wspólnoty. Optymalna alokacja talentów oznacza optymalne wykorzystanie kapitału ludzkiego.

Zatem, jak stwierdza Jerzy Hausner, „zasadniczą kwestią jest przemiana społeczna polegająca na tym, że liczni członkowie danej społeczności (społeczeństwa w przypadku skali kraju) nie są już tylko konsumentami, beneficjentami rozwoju, lecz stają się jego animatorami i aktywnie w nim uczestniczą. Co służy szeroko rozumianej kreatywności, w tym przedsiębiorczości, dzięki czemu dana społeczność (społeczeństwo) jest innowacyjna”.

Baumol, Litan i Schramm wymieniają cztery instytucjonalne gwarancje prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej jako warunki rozwoju gospodarczego:

  • łatwość podejmowania działalności ekonomicznej i porzucania tych jej form, które się nie sprawdziły;
  • instytucjonalne gwarancje nagrody dla tych, którzy podejmują aktywność społecznie użyteczną i brak oczekiwań, by ryzykowali swój czas i pieniądze na przedsięwzięcia, które tego nie zapewniają;
  • instytucjonalna eliminacja patologicznych (kryminalnych) form aktywności ekonomicznej;
  • instytucjonalne gwarancje dla swobodnej aktywności, przez niedopuszczanie do wykorzystywania osiągniętej pozycji (np. monopolistycznej), a więc utrzymywanie swobodnej konkurencji rynkowej.

Spełnienie tych warunków jest konieczne do urzeczywistnienia modelu gospodarczego, który owi autorzy nazywają „dobrym kapitalizmem” – optymalnego z punktu widzenia efektów ekonomicznych.

Landes formułuje podobne warunki charakteryzujące „idealne społeczeństwo wzrostu i rozwoju”. Społeczeństwo takie:

  • zapewnia szanse dla indywidualnej i zbiorowej przedsiębiorczości;
  • pozwala cieszyć się obywatelom i korzystać z owoców ich przedsiębiorczości;
  • gwarantuje prawo do wolności osobistej, broniąc go zarówno przed zakusami tyranii, jak i przed przestępczością i korupcją;
  • zapewnia uczciwy rząd, tak by uczestnicy gry ekonomicznej nie szukali korzyści i przywilejów poza rynkiem.

Jak zaznacza dalej, „nie byłoby to społeczeństwo równych udziałów, bo talenty nie są równo rozmieszczone, ale zmierzałoby do sprawiedliwszej dystrybucji dochodów niż tam, gdzie występują przywileje i protekcja”. Ale zaznacza też, że w takim systemie „podatki są niskie, rząd nie rości sobie zbytnich praw do społecznej nadwyżki”.

Można te warunki potraktować jako konieczne, lecz niewystarczające. Ale ich negowanie to „instytucjonalizacja hamulców” wzrostu.

Nieco podobne warunki instytucjonalne formułuje Leszek Balcerowicz jako konieczne do funkcjonowania „dobrego systemu”, zapewniającego „wysoką jakość życia”, obejmującą nie tylko bogactwo materialne, ale także uwolnienie od lęku, szeroki zakres możliwości samorealizacji i równość szans. Wymogi te to wolności obywatelskie, rządy prawa i wolność ekonomiczna. Ich przeciwieństwo (owe „instytucjonalne hamulce wzrostu”, o jakich pisał Landes) to nierówna ochrona prawa własności, deformująca rynkową konkurencję, nierówne możliwości startu (nierówność szans), polityczne przywileje dla pewnych kategorii uczestników rynku, niedemokratyczny system podejmowania decyzji politycznych.

Wolność prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej oznacza prawo dokonywania (innowacyjnych) zmian. „Wzrost jest oczywiście formą zmiany i nie jest możliwy tam, gdzie zmiana jest niedopuszczalna. Pomyślne wprowadzenie zmiany wymaga jednak bardzo dużej wolności eksperymentowania. Przyznawanie tego rodzaju wolności odbywa się pewnym kosztem i osoby kierujące społeczeństwem tracą poczucie kontroli, przyznając jak gdyby innym prawo do kształtowania przyszłości społeczeństwa. Większość dawnych i współczesnych społeczeństw nie dopuściła jednak do powstania takiej sytuacji. Tym samym nigdy nie udało im się wyjść z ubóstwa” – stwierdzają Rosenberg i Birdzell.

Taka jest cena braku wolności narzucanego lub podtrzymywanego z lęku przed utratą kontroli nad procesami ekonomicznymi i społecznymi.

János Kornai zanalizował niemal setkę najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku wynalazków i innowacji, dokonanych od czasu powstania Związku Sowieckiego (aby uwzględnić ewentualny wkład gospodarki socjalistycznej) oraz ich technologiczne zastosowania. Wszystkie powstały w państwach i warunkach kapitalistycznych. Co więcej, okres ich adaptowania przez naśladowców był o wiele krótszy w gospodarkach kapitalistycznych. „System kapitalistyczny stworzył więc wszystkie przełomowe innowacje i był o wiele szybszy w pozostałych aspektach procesu technologicznego – doświadczenie historyczne dostarcza na to niepodważalnych dowodów” – podsumowuje.

Powyższe uwagi pochodzą z książki Janusz A. Majcherka „Źródła bogactwa i biedy ludzi i ich wspólnot na nowo zanalizowane”, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo PWN.

 

Autor zdjęcia: Kvalifik

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

10x dlaczego podwójne opodatkowanie spółek komandytowych to szkodliwy pomysł :)

16 września 2020 roku na stronie rządowej pojawił się projekt ustawy przewidujący dodatkowe opodatkowanie spółek komandytowych CITem. Zmiana ma obowiązywać według uzasadnienia projektu już od 1 stycznia 2021 roku. Dzięki niej każdy właściciel spółki komandytowej  będzie płacił podwójny podatek dochodowy. Najpierw CIT 19% (lub 9% w przypadku przychodu brutto przedsiębiorstwa poniżej 2mln euro w 2020 roku), a potem drugi raz PIT dzięki czemu łącznie zapłacony podatek dochodowy w spółce komandytowej wyniesie realnie powyżej 34-35%. Zmiany będą dotyczyć nie tylko spółek komandytowych, ale również spółek jawnych. Warto też od razu na wstępie wspomnieć, że pomysł nie jest nowy, bo w 2013 roku koalicja PO-PSL też chciała to przeforsować, ale wtedy na szczęście skończyło się to tylko na podwójnym opodatkowaniu spółek komandytowo-akcyjnych.

W Polsce mamy zarejestrowanych według danych za 2019 rok ponad 40 tysięcy takich spółek komandytowych, których będzie dotyczyła ta zmiana. Dlaczego pomysł podwójnego opodatkowania tych spółek to niesprawiedliwa, szkodliwa idea postaram się opisać w 10 punktach, ale tych punktów mogłoby być znacznie więcej.

1.) W uzasadnieniu projektu Ministerstwo Finansów twierdzi, że chęć objęcia spółek komandytowych podatkiem dochodowym wynika z ich wykorzystywania do optymalizacji podatkowych i wyprowadzania zysków do państw stosujących szkodliwą konkurencję podatkową. Jest to kłamliwa interpretacja, bo gdyby intencją ustawodawcy byłoby  ograniczenie transferowania zysków do rajów podatkowych, to obowiązek zapłaty CIT powinien być obowiązkowy jedynie dla niektórych spółek komandytowych, czyli tych gdzie występują podmioty zagraniczne. Co przy dzisiejszych narzędziach typu JPK nie byłoby żadnym problemem wyegzekwować. Naprawdę trzeba nas społeczeństwo/przedsiębiorców traktować jak idiotów, by wciskać nam taki kit. Opodatkowanie spółek komandytowych służy jedynie zwiększeniu obciążeń podatkowych przedsiębiorców i pokryciu dziury budżetowej wygenerowanej przez polityków obozu rządzącego, którzy w odróżnieniu od sąsiadów zza Odry środki z prosperity gospodarczej ostatnich lat przeznaczyli nie na wygenerowanie nadwyżki budżetowej, a na kupowanie głosów wyborczych społeczeństwa różnymi plusami. Teraz muszą podnosić podatki, co oczywiście nie wygeneruje żadnych dodatkowych przychodów do budżetu, a wręcz przeciwnie, ale o tym za chwilę.

2.) Spółki komandytowe powstają od paru lat jak grzyby po deszczu, bo przedsiębiorcy CHCĄ w końcu płacić PROSTE podatki dochodowe. Wskazuje na te dane zresztą samo ministerstwo w uzasadnieniu projektu. Otóż czytamy tam, że według danych MF w 2019 roku istniało w Polsce ponad 419 tysięcy ,,klasycznych” spółek z ograniczoną odpowiedzialnością. Tymczasem tylko 114 tysięcy z tych spółek zapłaciło podatek CIT, czyli 75% tych spółek wykazało stratę. Nikt mi nie powie, że 300 tysięcy spółek istnieje po to by nie przynosić żadnego dochodu w skali roku. Te dane pokazują czarno na białym jaki jest efekt podwójnego opodatkowywania dochodów spółki, bo właśnie w spółkach zoo właściciel by wypłacić sobie zysk musi najpierw zapłacić CIT jako spółka, a potem drugi raz PIT od dywidendy. W efekcie robi sztuczne koszty i fiskusowi zostaje figa z makiem. W spółkach komandytowych zdecydowana większość podatników wykazuje zaś zysk i odprowadza podatek od dochodu do budżetu. Dlaczego? Tylko wyjątkowo nierozgarnięty by się nie domyślił, że jest to związane z tym, że nikt nie ma zamiaru 2x być opodatkowany za to samo i zrobi wszystko by tego podatku 2x nie płacić.

3.) Jak szkodliwa jest podatkowa polityka prowadzona konsekwentnie przez nasze kolejne rządy każdej politycznej  opcji od 1989 roku pisałem już wielokrotnie. Jednak trzeba tu do tego znowu wrócić. Gospodarka większości państw starej Unii opiera się na sukcesie małych i średnich, często rodzinnych przedsiębiorstw. Wbrew powszechnemu przekonaniu polski sektor małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), czyli zatrudniających więcej niż 9 pracowników, a mniej niż 250 pracowników, lub mających obrót w skali roku ponad 2 mln euro, a nie większy niż 50mln euro (wystarczy jeden z tych dwóch parametrów spełniać, by przestać być mikro, a stać się mały, lub średni) jest drastycznie mniejszy niż w innych krajach Unii. Liczba MŚP w przeliczeniu na mieszkańca jest najniższa wśród państw członkowskich – na 1000 Polaków przypada zaledwie 1,9 przedsiębiorstwa, podczas gdy na Węgrzech jest to 2,8, a w Niemczech 4,6. Wyprzedzają nas wszyscy. Nie tylko Europa zachodnia, ale i Rumuni, Łotysze, Litwini. Każdy. Na dodatek te dane to nie wszystko. Na MŚP w Polsce przypada ledwie 36 procent łącznych przychodów, czyli o jedną piątą mniej niż w przypadku dużych firm, podczas gdy w większości krajów Unii to właśnie sektor MŚP jest większy. Co więcej, firmy zatrudniające mniej niż 10 osób rozwijają się dwa razy wolniej od konkurencji wtedy gdy stają się małymi. W Polsce tylko co druga mała, co trzecia średnia i co piąta duża firma wyrosła z najmniejszych przedsiębiorstw. Nic więc dziwnego, że w Polsce co druga firma założona nie przeżywa okresu pięciu lat. Widać więc, że droga do bogactwa, którą przeszedł przedsiębiorca na zachodzie od pucybuta do milionera naszym przedsiębiorcom bardzo rzadko jest dana. Założenie najpierw mikrofirmy, która potem staje się mała, następnie średnia, a na końcu duża to historia, która w III Rzeczpospolitej jest raczej ewenementem niż regułą, a tak przecież jak pokazywała historia państw zachodnich rodził się w Europie dobrobyt. Polską anomalię zawdzięczamy niezmiennej od 30 lat polityce rządowej, która skupia się na pomocy przedsiębiorcy na starcie, przy założeniu firmy, lub pomocy nierozwijającym się mikrofirmom marnotrawiąc miliardy złotych co rok i w dłuższej perspektywie krzywdząc tych wszystkich, których albo niepotrzebnie na drogę przedsiębiorczości skierowało, lub przedłużając sztucznie życie tym którzy nie mają szans w gospodarce rynkowej bez tej kroplówki przetrwać. Czterech fryzjerów w jednej wiosce to nie efekt schizofrenii polskiego przedsiębiorcy, a schizofrenii polskiego urzędu pracy, który bezrobotnemu daje 20 tysięcy złotych na założenie pierwszej działalności gospodarczej, by znikł z jej rejestru. Na dwa lata znika, bo tyle potrzeba prowadzić działalność, by tych 20 tysięcy nie zwracać. Potem kończy działalność, a na fikcyjne bezrobocie trafia jego żona i zakłada tą działalność od nowa mając znowu 20 tysięcy na start i zakładając trzeci salon kosmetyczny w okolicy, który bez tej pomocy państwa nie ma racji bytu. Tak samo wspieranie startupów z których 99% po skonsumowaniu publicznej pomocy upada, czy estoński CIT proponowany dziś przez premiera Morawieckiego to bardzo szkodliwe pomysły ugruntowujące polskich przedsiębiorców w mniemaniu, że rozwijanie swojej firmy się nie opłaca, bo tylko sprawia, że wysokość podatków i związane z tym dodatkowe obowiązki wzrastają. Spółka komandytowa była lekiem na te bolączki, ale widać rządowi to nie od dziś przeszkadza.

4.) Zmiany mają wejść od 1 stycznia 2021 roku, czyli za trzy miesiące. Projekt pojawił się na stronach rządowych 16 września a organizacje przedsiębiorców mają czas by się to tego ustosunkować do poniedziałku 21 września. Tak wyglądają konsultacje społeczne w czasach rządów PIS. To kpina i bezprawie. Tak samo jak danie przedsiębiorcy trzech miesięcy na dostosowanie się do tak istotnej zmiany. Przecież w tej chwili część budżetów na 2021 rok już jest zamknięta. Ja sam mam podpisane umowy z niektórymi kontrahentami na dostawy do września 2021 roku gdzie uwzględniałem licząc opłacalność tych kontraktów, że zapłacę 19% podatek dochodowy, a nie 35 procentowy. Żadnego vacatio legis w tak istotnej sprawie pokazuje gdzie rząd ma polskich przedsiębiorców. Chcecie podwyższać podatki, bo nie umieliście zabezpieczyć budżetu na trudne czasy? – Proszę bardzo, ale zróbcie to od 2022 roku, a nie w środku pandemii gdzie wiele firm walczy o przeżycie.

5.)  Podwójne opodatkowanie spółek komandytowych jeszcze bardziej skomplikuje nasz system podatkowy zamiast go upraszczać. Znowu zacznie się szukanie lewych kosztów tak jak to dzieje się obecnie w spółkach zoo. Zacznie się znowu handel długami. Znowu właściciele firm zaczną swój czas poświęcać nie na to jak rozwijać swój biznes, a na to jak nie przekroczyć 2mln euro i nie dać się zrobić przez fiskusa na szaro. Jak przypadkiem urosnąć tak żeby nas nikt w skarbówce nie zauważył. W efekcie będę teraz stawał do przetargów z firmami z których jedna zapłaci 9% dochodowego, inna zapłaci 5,5% ryczałtu, bo jest rolnikiem, a następna efektywnie nic, bo jej spółka matka płaci ostateczny podatek na Malcie. W handlu gdzie dobra rentowność zaczyna się od 2% to naprawdę ma znaczenie jaki podatek dochodowy zapłacę. Ten kto zapłaci mniej będzie rozwijał swoją firmę. Ten kto zapłaci 35% będzie się zwijał z rynku.

6.) Większość obecnych spółek komandytowych (ponad 95%) to polskie podmioty. Raczej większe niż mniejsze. Ma to znaczenie, bo duża część tych przedsiębiorstw wyrosła na tyle, że walczy skutecznie o miejsce na naszym rynku z zagranicznymi podmiotami, które mają lepszy dostęp do tanich kredytów, mają już zakumulowany przez lata kapitał na rozwój. Mają też zoptymalizowane podatki na poziomach zdecydowanie niższych niż te nasze 19%. Zamiast walczyć z tymi podmiotami nasze ministerstwo konsekwentnie walczy z naszymi rodzimymi firmami, które próbują w tej nierównej walce utrzymać się na ringu. Jeżeli niemiecki podmiot odpowiadający naszemu polskiemu komandytowi płaci raz podatek dochodowy, a my mamy płacić dwa razy to można tylko zakrzyknąć znowu za pewnym prawicowym politykiem z Krakowa- Niemcy nas biją! Nawet jeśli ten podatek dochodowy niemiecka spółka komandytowa  zapłaci w wysokości 25% to i tak jest to o 10% mniej niż jej polski odpowiednik. A przecież Niemcy to nasz główny partner, ale również i rywal na polskim i unijnym rynku. W taki sposób nigdy nie dogonimy Europy. Nigdy nie będziemy konkurencyjni.

7.)  Te rozwiązanie jest ułomne prawnie i logicznie, bo przecież spółka komandytowa nie ma osobowości prawnej i do tej pory taka była interpretacja przepisów, że dla tego nie płaci CIT, bo to podatek od osoby prawnej. W definicji spółki komandytowej jest jasno zapisane, że ,,Spółka komandytowa nie posiada osobowości prawnej, a więc nie należy do kategorii osób prawnych, do której zaliczamy m.in. spółkę z o.o. Wprawdzie spółka komandytowa nie posiada osobowości prawnej, to Kodeks spółek handlowych przyznaje jej zdolność prawną, czyli zdolność do bycia podmiotem praw i obowiązków prawnych. Jednak nie jest to jasne i będzie na pewno przedmiotem sporów sądowych. Jest mi znany przynajmniej jeden wyrok prawomocny TSUE w tej sprawie na niekorzyść polskiego fiskusa. Oczywiście Polska jest znana z tego, że bardzo niechętnie te wyroki wdraża, ale otwieramy kolejną puszkę Pandory. Prawnicy znowu zacierają ręce kosztem przedsiębiorców.

8.) Rząd szacuje, że dzięki tym zmianom pozyska około 17mld złotych w 10 lat. Jednak to wróżenie z fusów. Widać po ostatnich pozytywnych zmianach od 2015 roku w ściągalności przez budżet PIT-u i CIT-u, że jest lepiej. Ściągalność CIT wzrosła z 32,9mld w 2015 roku do 50,9mld w 2019 roku. Dzięki między innymi spółkom komandytowym. Jednak nie od dziś wiadomo, że istnieje coś takiego jak krzywa Laffera. To jest jasne, że wyeliminowanie spółek komandytowych uniemożliwiających podwójne opodatkowanie sprawi, że ten trend się znowu odwróci.

9.) Spółka komandytowa jest spółką na trudne czasy. Takie jakie mamy właśnie dziś. Gdzie w dobie pandemii ryzykowanie całym własnym majątkiem nie jest wskazane i rządowi powinno zależeć na tym by takie rozwiązania prawne wspierać. Sam chciał przecież przed chwilą zwolnić z odpowiedzialności swoich urzędników. Tymczasem odwrót od spółek zoo, czy komandytowych, który niewątpliwie nastąpi w związku z wprowadzanymi zmianami pogorszy jeszcze nieciekawą sytuację polskich przedsiębiorców i kryzys gospodarczy. Banki wolą dawać kredyty osobom fizycznym niż spółkom z ułomną osobowością prawną. Kolejny raz niby przypadkiem rząd pod kierownictwem byłego bankowca kreuje rozwiązanie dla tej branży korzystne, a niekorzystne dla przedsiębiorców. Może w końcu czas by na czele rządu, Ministerstwa Finansów staną ktoś kto jest, lub chociaż był kiedyś przedsiębiorcą, a nie bankowcem, lub pracownikiem naukowym renomowanej uczelni?

10.) Zmiana ta wpisuje się w szerszy obraz całości. Z tego obrazu bije po oczach polityczna korupcja. Wiadomo, że spółka komandytowa jest kosztowna w prowadzeniu, bo choćby księgowo trzeba podliczać dwa podmioty wchodzące w jej skład. To oczywiście generuje dodatkowe comiesięczne nakłady, co powoduje, że raczej większe podmioty decydują się na takie rozwiązanie. Tymczasem w matematyce wyborczej liczy się ilość głosów, a nie ich jakość. Dlatego utrzymanie przygnębiającego obrazu polskich przedsiębiorstw, gdzie ponad 95% ich to mikrofirmy, jest bardzo na rękę kolejnym rządzącym. To dla nich kolejne rządy przygotowują kolejne ułatwienia i zwolnienia podatkowe często przy aplauzie związków pracodawców, które też umieją liczyć. Czym więcej firm, tym większy dla nich rynek na którym łowią swoich członków. Czym mniejsza firma, tym więcej mają im do zaoferowania. Większe podmioty ich wsparcia, doradztwa w sumie nie potrzebują. Przecięcie tego węzła gordyjskiego to wyzwanie dla partii, organizacji, która jeszcze nie powstała. Bez tego nigdy nie dogonimy Zachodu, bo dobrobyt tam budują małe i średnie rodzinne firmy, którym u nas nie odpowiednią polityką podatkową uniemożliwiamy rozwój.

Edukacja podatkowa (Podatki, podatki… jak nie zapłacisz trafisz za kratki) :)

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Zbliżają się kolejne wybory (a zapewne jak czytacie ten tekst jest już po nich) i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znowu wszystkie partie zaczynają przypominać sobie o nas, sobie o nas przedsiębiorcach. Oczywiście nie o wszystkich, bo demokracja to takie ustrojstwo, że wygrywa większość, a większość przedsiębiorców w Polsce to mikrusy, czyli mikroprzedsiębiorstwa, a skoro większość decyduje to dowalmy średnim i dużym, jednocześnie łechtając drobnicę. Tym mniejszym obniżymy CIT, a drudzy za to zapłacą np. zniesieniem wielokrotności stawek płaconych do ZUS. Tylko, że wszyscy zapominają , że zdecydowana większość mikro firm w Polsce przynosi straty, zatem jest to pusty gest, lub patrząc z innej perspektywy… wynagradzanie patologii, bo przecież nikt nie prowadzi biznesu po to by przynosił straty.  

Redystrybucja podatkowa w Polsce AD 2019 nie ma już żadnego sensu, bo dzięki ciągłym wyborczym oszustwom system podatkowy został tak zepsuty, że nikt już nie wie co jest grane i wbrew pozorom to akurat nie jest wina Tuska. To znaczy jest, ale nie jego jedynego. Każdy kto chociaż przez chwilę był aktywnym przedsiębiorcą i miał rozliczać VAT wie, że przed komisją Marcina Horały ds. rzekomych wyłudzeń VAT jako pierwszy powinien stanąć ojciec tego systemu, profesor Witold Modzelewski. Najpierw, jako wiceminister maksymalnie go skomplikował, a następnie, przechodząc na drugą stronę ulicy, jako pierwszy w Polsce zarejestrowany w 1997 roku doradca podatkowy zaczął – bynajmniej nie pro bono – doradzać jak go interpretować.

Następnie, przez 30 lat, podatki psuł niemal każdy poseł czy senator z dowolnej opcji politycznej, który bezmyślnie wciskał przycisk do głosowania. Przed samym sobą stanąć  powinien również przewodniczący tej komisji – Marcin Horała. To ci ludzie są  odpowiedzialni za te podatkową karuzelę, z którą borykamy się każdego dnia. Oni są jej twórcami. Oni czerpnią z niej polityczne korzyści. Przekupując jednych kosztem pozostałych. Oni reżyserują ten spektakl, a inni tylko w nim grają napisane przez nich role. Jedni policjantów. Drudzy złodziei. W końcu z czegoś trzeba żyć.  

Teza: W Polsce najpierw trzeba zająć się radykalnym uproszczeniem podatków, a dopiero później zastanawiać się, czy je obniżać, czy podwyższać, czy mają być regresywne, czy progresywne. Podstawowym problemem polskiego systemu podatkowego jest jego skomplikowanie, przez co praktycznie każdy może optymalizować podatki według swojego uznania.

Przykład mikro: Popularną formą prowadzenia działalności w Polsce jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Tylko w 2016 roku założono ich ponad 43 tysiące, co stanowi 81% wszystkich założonych spółek. Jednak takiej spółki w Polsce nie opłaca się prowadzić jeżeli jest dochodowa, gdyż w tym rodzaju spółki dochód jest opodatkowany podwójnie. Najpierw, w zależności od wybranej formy, płaci się 18%, lub 19% podatku dochodowego jako spółka, ale jeżeli chce się wyciągnąć z niej zysk np. w postaci dywidendy, to tym razem już właściciel musi zapłacić kolejny raz od tego podatek dochodowy, co w przypadku przekroczenia najwyższego progu podatkowego skutkuje wejściem w skalę obciążenia – 32%, a zatem efektywna skala podatku dochodowego zbliża się niebezpiecznie do 50%. 

W związku z tym przedsiębiorca, by zoptymalizować płacony podatek zakłada spółkę komandytową z ograniczoną odpowiedzialnością, gdzie udziałowcem jest poprzednia spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która przestaje de facto prowadzić działalność operacyjną, przejętą przez nową spółkę komandytową. Dzięki temu podatek dochodowy daje się obniżyć efektywnie do 19%, bo tylko spółka komandytowa płaci podatek, osoba fizyczna już nie. Minusem tego rozwiązania jest prowadzenia podwójnej księgowości dla spółki matki, jak i dla nowej komandytowej, co oczywiście kosztuje. W Gdyni około 500 złotych miesięcznie więcej niż zwykłej z o.o, nie licząc kosztów zakładania kolejnej firmy(notariuszy, przepisania umów kredytowych, rejestracji, itp.). Koszt tej optymalizacji to minimum 6 tysięcy złotych rocznie. Opłaca się rozważyć jej założenie, gdy dochód spółki przekracza około 15 tysięcy złotych miesięcznie, przy dwóch wspólnikach, co jak pokazują statystyki i zdrowy rozsądek jest zwykle praktykowane w tego rodzaju spółce.

W przypadku przekroczenia średniego dochodu miesięcznego spółki komandytowej powyżej 50 tysięcy złotych zaczyna opłacać się skorzystanie z oferty doradców podatkowych i przeniesienie działalności do innego kraju. Aktualnie najbardziej popularny jest kierunek brytyjski. Wtedy można efektywnie – i legalnie – obniżyć swój podatek dochodowy do 9%. Oczywiście nie jest to bezkosztowe, ale przy tym progu dochodowym zaczyna być opłacalne. Jeżeli zbliża się do około 100 tysięcy zysku miesięcznie, to możemy pomyśleć o kierunku cypryjskim, a później, analogicznie przy przekraczaniu kolejnych progów, o kolejnych rajach podatkowych. 

Polski system podatkowy składa się właściwie z samych wad:

• Zbyt wysoki koszt pobierania podatków. We wszystkich znanych mi badaniach, opracowywanych w ostatnich latach przez kilka różnych instytucji, pod względem kosztów poboru podatków Polska lokuje się na jednym z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej, czy też patrząc pod kątem OECD, czy państw rozwiniętych. Szczególnie niekorzystnie wyglądamy na tle państw z naszego regionu, na przykład w porównaniu z Czechami. Kolejny przykład – w niektórych miastach koszty poboru podatku od nieruchomości wynoszą ponad 20% wpływów. 

• Zła struktura poboru podatków. W Polsce głównym źródłem wpływów do budżetu jest podatek VAT. Tymczasem podatek VAT jest podatkiem kosztownym w administrowaniu, przy czym koszty te są stałe względem stawki podatku. To oznacza, że czym niższa stawka, tym wyższy jest koszt osiągnięcia jednej złotówki dochodu. Z drugiej jednak strony wysoka stawka VAT, tak zresztą jak wysoka stawka każdego innego podatku, wiąże się z niekorzystnymi następstwami ekonomicznymi.

• Czasochłonność. Według badań przeciętną firmę obsługa obowiązków na rzecz administracji publicznej kosztuje ponad 10 tysięcy złotych, zaś przeciętny przedsiębiorca poświęca na nie jedną trzecią czasu pracy. Obowiązki podatkowe mają w tym swój znaczący udział. Statystyczny polski przedsiębiorca poświęca 286 godzin rocznie na spełnienie 18 obowiązków podatkowych, stanowiących 41,6% jego zysku. Według badań wykonanych przez Ministerstwo Gospodarki w 2013 roku, w skali całej gospodarki obciążenia te generują łączne koszty rzędu 77 miliardów złotych.  Ciekawe ile dziś? Tego nie wiem, ale według zeszłorocznego zestawienia Paying Taxes, przygotowywanego przez Bank Światowy, w 2016 roku czas potrzebny do obsługi podatków wynosił 260 godzin. W 2017 roku, dzięki „dobrej zmianie” były to już 334 godziny, co obsunęło nas w rankingu z dalekiego 51 miejsca na jeszcze bardziej odległe 69. By sobie uzmysłowić jak zły to wynik wystarczy wspomnieć, że na Litwie czynności podatkowe zajmują przedsiębiorcom 99 godzin, 218 godzin w Niemczech, na Słowacji 192 godziny, w Czechach 230 godzin, a na rządzonej przez reżim Łukaszenki Białorusi 184 godziny. Ten wynik pokazuje, że przez te trzydzieści lat udało nam się wyhodować najbardziej męczący system podatkowy w tej części Europy. Mitomania obecnej władzy dotycząca rzekomej luki VAT, która trafiła na podatny grunt niewiedzy podatkowej większości społeczeństwa oraz, co ważne, większości opinii publicznej, każe mi przypuszczać, że będzie jeszcze gorzej. I to niezależnie od tego kto wygra nadchodzące wybory. Ten błędny i dewastujący polską przedsiębiorczość kurs będzie utrzymywany. 

• Chwiejność prawa. „Wymyślona” niedawno nowa karuzela vatowska – split payments  która z dnia na dzień sprawiła, że z mojej i podobnych firm parających się importem jednego dnia wyparowało  5% obrotówki, a ja średnio dwa razy w miesiącu muszę się stawiać w urzędzie podatkowym z nowym pismem o zwrot podatku. Gdyby ktoś chciał zapoznać się bliżej z mechanizmem podzielonej płatności na przypadku mojej firmy, to informuję, że państwo pieniądze z VAT nakazuje zamrozić na rachunku bankowym, ale nie określa w jaki sposób będzie je zwracać. O zwrot swojej własności – tj. pieniędzy z rachunku VAT – można prosić Naczelnika Urzędu Skarbowego. Zwrot powinien nastąpić w 60 dni, przynajmniej tak głosi teoria. Czasami jednak zwrot się nie pojawia, na przykład dlatego, że do pewnego momentu pismo bez opłaty skarbowej jest „ok”, a od pewnego momentu dzięki nowej interpretacji przepisów z Warszawy już nie jest „ok”. I musisz je od nowa wysłać i dołączyć dowód opłaty w wysokości 30 złotych. I czekasz, czekasz, czekasz… bynajmniej nie na Godota. Może trzeba się zastanowić, czy aby przypadkiem wciąż zaskakująco niskie prywatne inwestycje nie są spowodowane nowymi regulacjami skarbowo-podatkowymi, za którymi ani my przedsiębiorcy, ani urzędy skarbowe, ani biura księgowe, ani informatycy, nie są w stanie nadążyć?

• Różne stawki podatkowe to różne interpretacje. Podam przykład z mojej branży opisywany  na blogu Liberte! ,,Nie wiadomo dlaczego kiedyś stawki VAT na lody były 7%, ale przy podwyżce VATu z 22% na 23% VAT lody nagle znalazły się w stawce preferencyjnej 5%. Pewnego zaś razu do siedziby firmy P.P.H. Ewal wkroczył Urząd Skarbowy i kontrolerzy po kilkunastu latach działania firmy, nagle stwierdzili, że produkuję ona nie lody, a napój owocowy. W związku z tym przedsiębiorca będzie musiał zapłacić nawet do miliona złotych zaległego podatku VAT. Dla niego oznaczało to zamknięcie biznesu i utratę dorobku życia. Spór pomiędzy przedsiębiorcą a organami skarbowymi dotyczy tego co tak naprawdę jest produkowane w niewielkim zakładzie. Dla obciążeń podatkowych ma to kolosalne znaczenie. Ponieważ dla lodów stawka VAT-u jest preferencyjna: 5 % (wcześniej 7 %), a dla napojów już nie: 23 % (wcześniej 22 %). Kontrolerzy skarbowi stwierdzili, że lizaki lodowe były sprzedawane wyłącznie w stanie płynnym; że zaliczają się do grupy produktów «pozostałe napoje bezalkoholowe» oraz że ten produkt nie powinien korzystać z żadnych preferencji podatkowych. W skardze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego przedsiębiorca napisał «Prowadząc postępowanie dowodowe organ skoncentrował się na stanie skupienia w jakim lody były transportowane do hurtowni czy też sklepów, a nie na tym w jakim stanie lód trafia do konsumenta ostatecznego» oraz «w żadnym przypadku, nawet jeżeli lód wodny był dostarczony przeze mnie w formie płynnej – produkt ten nie był sprzedawany konsumentowi ostatecznemu inaczej niż w postaci zamrożonej (…)»”. Pan Kowalczyk zamknął firmę i poszedł na zasiłek. Jakiś czas  temu wygrał z fiskusem i wszyscy podatnicy, więc również Ty, mój drogi czytelniku, złożymy się na przynajmniej milion złotych odszkodowania. Dodatkowo firmy nie ma, ludzie stracili pracę, a urzędnikom państwowym, którzy do tego doprowadzili włos z głowy nie spadnie.

• Kosztowność systemu. Aktualnie w mojej mikrofirmie, przy przychodzie około 800 tysięcy złotych miesięcznie, około 30 fakturach sprzedażowych i około 5 dokumentach importowych, sama obsługa księgowa kosztuje mnie około 1800-2000 złotych netto miesięcznie. Nie liczę tutaj programu księgowego, kosztów kilkudziesięciu wizyt w samych urzędach skarbowych, straconego czasu, papieru, nerwów, kosztów bankowych przelewów itp.

Niesprawiedliwość systemu preferującego duże firmy, które stać na prawników i indywidualne interpretacje skarbowe, a przy których zwykły Urzędnik Skarbowy jest bez szans, kosztem tych mikrofirm, na których ten Urzędnik Skarbowy może się wykazać, by odreagować swoją bezsilność w starciu z korporacją. W przypadku opisanej powyżej historii pana Kowalczyka na duże korporacje typu Algida, Zielona Budka czy Nestle początkowo padł  blady strach, bo gdyby idąc tym samym tokiem rozumowania urzędnik stwierdził, że sorbety lodowe produkowane przez te firmy to też zamrożona woda z owoców to domiar podatkowy z 5% na 23% za 6 lat wstecz może nie wysadziłby ich w powietrze, ale z pewnością zmiótłby kadrę zarządzającą, bo ktoś by musiał ponieść karę. Nic więc dziwnego, że firmy te szybko wystąpiły do miejscowych urzędów skarbowych o indywidualne interpretacje skarbowe i odpowiednio za nie płacąc mogły się czuć bezpiecznie, a mniejsi przedsiębiorcy, których nie było stać na dobre kancelarie prawnicze, w każdej mogli się spodziewać niespodziewanego… I to wcale nie hiszpańskiej inkwizycji…  

Generuje złe takie jak na przykład pobłażanie podmiotom, które nie opłacają wymagalnych wierzytelności. W Polsce nagminnym problemem jest niepłacenie faktur. W Niemczech ta przypadłość praktycznie nie występuje, eliminuje ją tamtejszy system podatkowy. W Polsce jak wystawisz klientowi fakturę, a on jej nie zapłaci, to i tak musisz uiścić od niej VAT. Co więcej, nawet niezapłacona faktura generuje dochód. To czy kontrahent zapłacił nikogo nie interesuje. W Niemczech natomiast państwo (mówiąc w wielkim uproszczeniu) odzyskuje należny podatek dopiero w momencie opłacenia wierzytelności. Nic więc dziwnego, że w trosce o swoje dochody niemiecki fiskus dosyć szybko eliminuje oszustów i krętaczy. Natomiast nasz system eliminuje uczciwych kosztem nieuczciwych, którymi państwo się nie interesuje, bo i po co, skoro ma już swoje pieniądze, za które się przecież wyżywi.

Tą listę mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Jedyne rozwiązanie tych problemów podatkowych możliwe na dziś to odpowiednia KOLEJNOŚĆ. Najpierw uproszczenie, czyli wprowadzenie liniowej stawki podatkowej przy jednoczesnej likwidacji większości ulg. Ważne jest oczywiście, by pamiętać o zasadzie nie działania prawa wstecz, o czym notorycznie zapomina obecna administracja oraz o daniu czasu, by obywatele, biznes i otoczenie mogli się na to przygotować. Dopiero później można myśleć o tym, jakie podatki są potrzebne i czy należy je stopniować myśląc o dalszej redystrybucji dochodu z bogatszych na biedniejszych. Podatek liniowy – takie rozwiązanie zasadniczo zmniejszy administrację i zwiększy jej efektywność, a także będzie radykalnym ułatwieniem dla obywateli i przedsiębiorców. W Polsce największym problemem gospodarki jest to, że wciąż opiera się ona na państwowym (największy udział w PKB-25% państwa w gospodarce w UE i wśród państw rozwiniętych obok Turcji). Dzieje się tak, gdyż w porównaniu z jakimkolwiek innym państwem członkowskim mamy najmniej małych, średnich, czy dużych firm przypadających na 1000 mieszkańców w UE. Głównym powodem jest to, że system podatkowy utrudnia/uniemożliwia/nie skłania do rozwoju mikroprzedsiębiorstw do małych, a małych do średnich. Tego problemu nie ma w Czechach, Rumuni, czy w innych krajach, które przeszły z gospodarki centralnie sterowanej do rynkowej. Nie ma, bo pozwala im na to system podatkowy. Tylko radykalnie zmieniając system podatkowy, czyli upraszczając go, uniknąć losu Włoch i Grecji, które w latach 80tych-90tych wspaniale rozwijały się za unijne pieniądze, a później  albo popadły w stagnację gospodarczą – jak Włochy, albo ich gospodarka skurczyła się o 25% jak w Grecji. Demografia, rola państwa w gospodarce tych krajów oraz ich systemy podatkowe każą mi przypuszczać, że obecnie idziemy ich drogą, w najlepszym przypadku w kierunku pułapki średniego rozwoju (patrz Włochy), lub niestety w kierunku Grecji.

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Trzymać polityków z dala – z prof. Leszkiem Balcerowiczem rozmawia Tomasz Kasprowicz :)

Tomasz Kasprowicz: Jeśli porównamy ranking krajów postkomunistycznych jeśli chodzi o PKB per capita w 1990 roku i dziś, zauważymy, że większość z nich straciła swoją pozycję, kilku udało się ją utrzymać, paru nieco ją poprawić. Natomiast Polska zanotowała zdecydowaną i jako jedyna „skoczyła” o 22 miejsca w górę. Dlaczego transformacja w krajach postkomunistycznych się nie udała?

Leszek Balcerowicz: Jest na ten temat wiele badań empirycznych. Ostatnio ukazał się stosowny raport Banku Światowego. Kraje, które szybciej odchodziły od złego systemu ku gospodarce rynkowej, z własnością prywatną i konkurencją, utrzymały się na tym szlaku dodając kolejne reformy i osiągnęły lepsze wyniki, od krajów, które z różnych powodów, albo z opóźnieniem wystartowały, albo robiły reformy powoli lub fragmentarycznie.

Co zrobić by ten trend u nas utrzymać? Jaka jest kolejna faza zmian w naszym kraju? Wciąż mówi się, że bazujemy na taniej sile roboczej. 

Wzrost gospodarczy zależy od czynników zewnętrznych, których nie kontrolujemy. Wobec czego ten element, który pozostaje, to jest w szerokim sensie polityka (policies), a zatem pytania, czy warunki dla przedsiębiorczości i innowacji będą się poprawiać, czy też nie. Z drugiej strony polityka prowadzona przez państwo zależy od tego, jaka partia rządzi. Na tym tle jawi się kolosalna rola wyborów. Przyszłość nie jest determinowana, a zależy od tego, na ile ludzie, którzy są zwolennikami wolnościowego ustroju, który jest lepszy, organizują się i zwyciężają. 

Jaka jest rola polityki gospodarczej?

To o czym mówię czyli wpływ polityki to nie tylko polityka zwana gospodarczą, ale także przyjmowanie kontroli nad wymiarem sprawiedliwości przez jedną partię. To zagraża nie tylko demokracji, ale również inwestycjom prywatnym, czego skutki już zaczęliśmy odczuwać. 

Co z pomysłami takimi jak zmuszenie naszych przedsiębiorców do bycia bardziej innowacyjnym poprzez podniesienie płacy minimalnej do 4000 złotych. 

To jest oczywisty idiotyzm. Generalnie innowacyjność nie jest mocno zależna od jakiejkolwiek szczegółowej polityki państwowej. Ona zależy od tego, jak dobre czy złe są warunki dla prywatnej przedsiębiorczości. To wynika z mnóstwa badań i doświadczeń. Politycy i urzędnicy nie mają wystarczających kompetencji czy bodźców i często wybierają projekty, które dają im korzyści wyborcze. Innowacja zadecyduje, czy wolność gospodarcza w Polsce będzie zawężana –  jak działo się w ostatnich 4 latach – wręcz przeciwnie. A z tym się wiąże rozszerzanie konkurencji. 

Zastanawiam się, jak można kompetentnie wypowiadać się  o niektórych propozycjach formułowanych przez polityków, tak innowacyjnych, że nie sposób znaleźć porównania w innym kraju czy w przeszłości.

Na przykład? 

Na przykład podniesienie płacy minimalnej do proponowanych 4000 złotych, czyli do poziomu w stosunku do średniej płacy niespotykanego? 

Trzeba znać elementarną ekonomię. Ona mówi, że firmy prywatne zatrudniają pracowników o niskich kwalifikacjach wtedy, kiedy sądzą, że wkład tych pracowników nie będzie mniejszy od płacy. A jeśli płace się podwyższy, zaś kwalifikacje pracownika nie rosną, to firma prywatna nie zatrudni. To pytanie, czy nisko kwalifikowany pracownik, zostanie zatrudniony czy będzie na zasiłku. Ideologia płacy minimalnej zakłada marksistowski wyzysk. Pracodawca płaci tak nisko i tylko dobry polityk pomoże temu biednemu pracownikowi. Ale w gospodarce, która jest rynkowa płace oferowane przez przedsiębiorstwa prywatne zależą od wydajności pracownika, zależnej od jego kwalifikacji, pracowitości i tak dalej. Tego podstawowego czynnika się nie zastąpi, chyba, że się zastąpi kapitalizm socjalizmem. 

Jeśli z takiego czy innego powodu rośnie zapotrzebowanie na pracowników niżej wykwalifikowanych, to firmy będą oferować wyższe płace. A jak nie rośnie, nie będą. W tym przypadku dekret polityków może spowodować, że część pracowników nie znajdzie zatrudnienia. Jeżeli płaca przewyższy ich wkład do firmy, ponadto jeżeli mamy podbijane płace, a wydajność pracownika nie rośnie i ma on niskie kwalifikacje, to wtedy prywatnym przedsiębiorcom może się opłacać zastąpienie ich przez automatyzację. Ostatnio czytałem, że związki zawodowe w Stanach Zjednoczonych w stanie Oregon osiągnęły sukces w postaci znacznego wzrostu płacy minimalnej, po czym kasjerów w sklepach zaczęto zastępować  automatami. W efekcie te same związki domagają się teraz ograniczenia wykorzystania automatów, bo twierdzą, że jak jest kasjer, to jednak ludzie mają kontakt społeczny. 

Wyraźnie widać, że w Polsce większe firmy mają lepszą wydajność pracy od tych mniejszych… 

Tak, przeciętnie rzecz biorąc.

… co w dużej mierze łączy się z organizacją pracy, branżą czy zaangażowanym kapitałem.

Tak, na pewno, ale większość małych firm mieści się w sektorach, gdzie trudno o szybki wzrost wydajności np. w różnych usługach.

Pytanie jest zatem następujące: ktoś podsunął taką myśl, że może, aby zwiększyć wydajność pracy w gospodarce, należy wyeliminować mniejsze firmy i przesunąć pracowników do tych większych, gdzie większa jest tez wydajność.

Nie podejrzewam polityków PiS o takie wyrafinowanie. Oni raczej prostacko zakładają, że jak obiecają coś na papierze, to ci mniejsi i biedniejsi będą na nich głosować. 

Skoro automatyzacja ma postępować i postępuje, eliminując pracę ludzką. Tymczasem część naszego sukcesu wynikała z tego, że zachodnie korporacje otwarły w Polsce montownie.

„Montownie” brzmią pogardliwie… Niech Pan weźmie pod uwagę, że dane pokazują, iż w dużych przedsiębiorstwach prywatnych wydajność jest niewiele mniejsza niż na Zachodzie, więc to nie są tylko proste montownie.

Oczywiście, nie miałem zamiaru używać tego słowa w znaczeniu pejoratywnym. Ale postęp w  automatyzacji prawdopodobnie doprowadzi do tego, że korporacje przeniosą do siebie w pełni zautomatyzowane fabryki. Polska była wielkim beneficjentem globalizacji, może zatem dużo stracić na automatyzacji, a sami nie mamy tyle kapitału aby tą automatyzację wprowadzać u siebie. Pozostaje więc pytanie w jakim kierunku powinniśmy zmieniać naszą gospodarkę?

Jest jeden kierunek: trzymać polityków z dala od wyznaczania kierunków. Bo wyznaczą je przy perwersyjnych bodźcach, to co się komu akurat podoba albo wedle ich wyobrażenia może się podobać ich elektoratowi. Te kierunki muszą wychodzić z wolnej gospodarki, dlatego jest tak ważne, by była ona wolna w ramach państwa prawa. Nie widzę dla tego żadnego substytutu. Zwrócił Pan uwagę na istotny problem. Jeśli postępowałaby automatyzacja, to co było, co się stanie z niektórymi częściami polskiej gospodarki. Nie znam na to odpowiedzi, bo nie jestem w stanie przewidzieć, jak szybko to nastąpi… ale to ważne pytanie. 

Biorąc pod uwagę to, co proponują  nam politycy, sektory, które wskazują jako strategiczne to są sektory przeważnie schyłkowe: bankowość, samochody elektryczne…

To są takie bujdy. Bujdy Morawieckiego dzielą się na dwie części. Jedne, które albo są szkodliwe, więc najlepiej, gdy nie będą realizowane. Od lat było wiadome, że milion samochodów elektrycznych to wielki pic. Gorzej, gdy szkodliwe bujdy są realizowane, jakby miało się  okazać, że między Łodzią a Warszawą rzeczywiście powstanie Centralny Port Komunikacyjny – to już miliardy! 

Wiele problemów wynikło z niedokończenia transformacji.

Wie Pan, nigdy nie wiadomo, co to znaczy transformacja i co jest elementem końcowym. Wzrost gospodarczy na dłuższą metę zależy w największym stopniu od innowacji, ta natomiast zależy od tego, jak prężna jest gospodarka rynkowa. Polska ma największy udział interwencji państwa – czy to w postaci własności, czy regulacji w krajach OECD.

W takim razie skąd ten sukces? 

Bo startowaliśmy ze złego ustroju, a jak się szybko poprawia ustrój, nawet jak się nie dojdzie do super dobrego, to po drodze uruchamia się nowe możliwości. Trzeba popatrzeć na zmiany.

Ale patrząc tutaj, tak samo ze złego ustroju startował Kazachstan…

Ale się zatrzymał. To nie jest ten sam stopień poprawy w Kazachstanie, rozszerzenia wolności gospodarczej i konkurencji co w Polsce. 

Pytanie czy da się to nadgonić? Gruzja próbowała, zdaje się z sukcesem, a teraz chce próbować Ukraina, ale tam z przyczyn politycznych jest to trudniej zrobić.

Ale dochodzi Pan do kwestii możliwości i niemożliwości. Stąd pytanie: „Czy się da?”. Wiadomo, że aby się dało muszą być spełnione pewne warunki ustrojowe, jak mówiłem i zasadnicze pytanie, czy w Polsce będzie takie zorganizowanie sił, by usunąć szkodników od władzy i wprowadzić lepszą politykę? Czy lepszy ustrój dla rozwoju, łącznie z odbudową państwa prawa. Nie ma co dyskutować, trzeba działać. Musi to iść w Internet. Generalnie jest tak, że sami młodzi powinni się zmobilizować i mówić do młodych. Dla mnie szokujące jest to, że wśród milionów studentów nie znalazłem w Internecie żadnej grupy, która pod własnym szyldem broniłaby w Polsce wolności i państwa prawa. Może… wie Pan, zapewne nie wszystkich znam, ale ja to śledzę i gdyby byli aktywni, to bym ich z pewnością dostrzegł. Czasami patrzę na tych młodych Chińczyków w Hong Kongu, którzy ryzykują…

Przecież ostatnio oglądaliśmy tę samą sytuację na Ukrainie, gdzie młodzi ginęli.

To była inna sytuacja. Bo niektórzy młodzi uważają, że lepiej zginąć, niż głosować. To zła tradycja. 

U nas tradycyjnie sondaże nie wyglądają zachęcająco z punktu widzenia liberałów.

Nie będę mówił o sondażach bo to nie ma sensu. Trzeba się interesować co najwyżej prognozami ostrzegawczymi, że jeśli sygnalizują coś, to trzeba działać. 

Liberałowie i lewica: przyjaciele czy wrogowie? :)

Polityka bez wartości jest administrowaniem: nie ma potencjału mobilizacji społecznej oraz ogranicza się do obrony status quo ante. Polityka bez wartości nie patrzy w kierunku lepszej przyszłości, lecz ogląda potencjalną przyszłość oczyma teraźniejszości. Polityka bez wartości jest de facto ubezwłasnowolnieniem i zgodą na to ubezwłasnowolnienie. 

Andrzej Walicki, pisząc o lewicy i jej zdobyczach, zdawał się utożsamiać ją z postępowością sensu stricto, niezależnie od tego, które z jej osiągnięć miał akurat na myśli. Lewicowe myślenie – jego zdaniem – dawało społeczeństwom siłę rozpędu i potencjał rozwoju. Kiedy zaś podejmował się refleksji na temat liberalizmu, wracał nieustannie do Isaiaha Berlina, którego uznawał za jednego z wybitniejszych twórców myśli wolnościowej, zaś za największy atut jego myśli uznawał postulat o konieczności uspołecznienie liberalizmu, uczynienia go bardziej – niektórzy się tutaj przerażą! – lewicowym. 

Razem czy osobno?

Walicki przekonuje, że współczesna lewica musi być rozumiana jako „nieodwracalność podstawowych zdobyczy państwa opiekuńczego. Nieodwracalność ewolucji myśli liberalnej w kierunku liberalizmu socjalnego”. Domagał się również nazywania „rzeczników odwrócenia tej ewolucji po imieniu, a więc określeniem »wstecznicy« – nie jest to bowiem epitet – ale dokładna nazwa zwolenników »ruchu wstecz«”. Wszelkie zatem symptomy konserwatyzmu i wolnorynkowego kapitalizmu w myśli liberalnej uznawał jako odstępstwo od postępowych kroków, jakie się w perspektywie lat i wieków w myśli wolnościowej dokonały. Dla Walickiego zatem sojusz sił postępowych, czyli lewicy i liberałów zdawał się naturalnym ruchem, służącym wszystkim ludziom. Pytanie zaś, czy współcześni liberałowie powinni zdecydować się na sojusz z przedstawicielami lewicy, pozostaje pytaniem jak najbardziej aktualnym, szczególnie w warunkach polskich uzasadnionym. 

Kluczowym jednakże przy próbie odpowiedzenia na niniejsze pytanie musi być dokonanie ustalenia wspólnego trzonu aksjologicznego, na którym ewentualna współpraca mogłaby się opierać. Gdyby nie było możliwe sformułowania takiego katalogu wartości, a protokół aksjologicznych rozbieżności byłby nazbyt szeroki, wówczas ewentualna współpraca nie powinna mieć miejsca. Wartości w polityce nie są iluzją, niezależnie od tego, jak bardzo uwierzyliśmy w strategię ciepłej wody w kranie i niezależnie od tego, jak bardzo słuszne są wnioski dotyczące końca wielkich narracji ideologicznych, jakiego doświadczamy w epoce ponowoczesnej. Każdy program polityczny opierać się musi na pewnej wizji państwa, społeczeństwa i gospodarki, zaś każda wizja państwa, społeczeństwa czy gospodarki stanowi realizację pewnych fundamentalnych wartości. Polityka bez wartości jest administrowaniem: nie ma potencjału mobilizacji społecznej oraz ogranicza się do obrony status quo ante. Polityka bez wartości nie patrzy w kierunku lepszej przyszłości, lecz ogląda potencjalną przyszłość oczyma teraźniejszości. Polityka bez wartości jest de facto ubezwłasnowolnieniem i zgodą na to ubezwłasnowolnienie. 

Budowanie wspólnoty 

Istnieje niewątpliwie całkiem szeroki katalog wartości wspólnych lewicy i liberałom, które to wartości mogłyby stać się centralnymi motywami wspólnego planu zmian. Z punktu widzenia jednostki ewentualna wspólnota aksjologiczna liberalno-lewicowa powinna wynikać z idei wolności, na której zasadza się przecież cały projekt myśli wolnościowej. Natomiast konsekwencją jej implementacji powinien być tak przez środowiska lewicowe podnoszony postulat równości. Zastrzec jednak trzeba, że środowiska liberalne nigdy nie zgodzą się na tak szerokie ujmowanie kategorii egalitarystycznych, jak to proponują socjaldemokraci, zieloni czy feministki. Na takim aksjologicznym fundamencie wolnościowo-równościowym należałoby zbudować wizję środowiska, które gwarantuje człowiekowi prawne ramy dla jego wolności, czyli indywidualnego wyboru własnej drogi szczęścia. Sądzę, że swoistym minimum programowym liberalno-lewicowym powinny być takie postulaty,  jak: rejestracja związków partnerskich czy wręcz równość małżeńska, równouprawnienie kościołów i związków wyznaniowych wraz z precyzyjnym określeniem rozdziału państwa od Kościoła, liberalizacja przepisów antyaborcyjnych, stworzenie spójnych i skutecznych przepisów antydyskryminacyjnych. Liberalno-lewicowa wspólnota aksjologiczno-programowa w zakresie ochrony wolności jednostki i budowania środowiska równych obywateli musi zostać obudowana głębokim przekonaniem o konieczności ochrony praw człowieka oraz wolności i praw zagwarantowanych w konstytucji. 

Z punktu widzenia państwa i jego rekonstrukcji potencjalna wspólnota programowa lewicy i liberałów musi opierać się na idei racjonalności. Idea ta może stanowić swoisty złoty środek między liberalnymi postulatami o tzw. tanim państwie czy też państwie minimalnym a lewicowym zapatrzeniem w państwo dobrobytu czy państwo opiekuńcze. Państwo racjonalne byłoby na tyle dofinansowane, aby być w stanie realizować podstawowe potrzeby społeczne, ale z drugiej strony konieczne musiałoby być wbudowanie w aparat państwowy odpowiednich mechanizmów ograniczających patologie i alienację, jakiej ulegać może administracyjny aparat państwa. Państwo powinno pomagać tym, którzy bez tej pomocy sami nie dadzą sobie rady, ale tym samym nie powinno pomagać tym, którzy sami skutecznie realizują i zaspokajają swoje potrzeby. Aparat państwowy musi mieć jednakowoż dostęp do wiedzy na temat swoich obywateli, aby w sposób skuteczny podejmować decyzje dotyczące w szczególności polityki solidarnościowej. Polityka socjalna sama w sobie nie jest zła, tak jak złem samym w sobie nie jest nadzór i kontrola, jednakże tak mechanizmy nadzorczo-kontrolne, jak i instrumenty polityki socjalnej, muszą podlegać regularnego przeglądowi ich skuteczności. Państwo musi być nastawione zadaniowo, zaś aby móc tę zadaniowość oceniać, potrzebuje profesjonalnej służby cywilnej, dobrych i sprawdzonych procedur oraz mechanizmów autoregulacyjnych. 

Natomiast w zakresie spraw gospodarczych lewica i liberałowie powinni przyjąć postulat tzw. gospodarki mieszanej. Liberałowie – szczególnie po doświadczeniach ostatniego kryzysu finansowego – powinni wymazać ze swojej pamięci mit o nieskrępowanym wolnym rynku, który choć pielęgnowany jest jeszcze przez pewne kręgi ideowo-polityczne, to w rzeczywistości całkowicie rozmija się ze współczesnymi realiami zglobalizowanej gospodarki opartej na wielkim kapitale. Lewica zaś musi porzucić wreszcie naiwną wiarę w potęgę i mądrość państwowo-politycznego planisty, który – jak pokazała nam historia w XX wieku –często się myli, a poprzez swoje nadmierne i źle sformułowane regulacje ogranicza gospodarcze siły sprawcze. Potrzeba w gospodarce wsparcia dla małej przedsiębiorczości, nawet gdyby takie wsparcie miało uderzać w kapitalistyczne aksjomaty o nieingerencji, ale z drugiej strony konieczna jest ochrona konsumentów przed dyktatem wielkich korporacji. Należy mieć świadomość, że w gospodarce zupełnie wolnorynkowej siła małego przedsiębiorcy i pojedynczego konsumenta nie wystarczy do wygrania rozgrywki z międzynarodowym kapitałem. Nie chodzi jednak o to, aby uznać ślepo międzynarodowy kapitał za potwora zjadającego wszystko, co napotka na swojej drodze, jednakże warto wiedzieć, że czasem jednak zdarzy mu się pożreć niektórych uczestników tzw. wolnego rynku. 

Granice wspólnoty 

Wspólnota liberałów i lewicy nie może być sojuszem za wszelką cenę i nigdy nie należy budować jej przede wszystkim na pragnieniu wygrania z prawicą. Negatywne cele oczywiście niejednokrotnie skutecznie mobilizowały niezwykle różne od siebie środowiska przeciwko wspólnemu wrogowi, jednakże stosunkowo rzadko udawało im się przetrwać w jedności. Jeśli udawało im się sformułować wspólnotę aksjologiczną i programową, wówczas budowa wspólnego projektu – choćby bardzo minimalistycznego – udawała się. Dziś lewica i liberałowie mogą stworzyć front ochrony wolnych ludzi, skutecznego państwa i racjonalnie zorganizowanej gospodarki. Ochrona wolnych ludzi oznaczać musi sprzeciw wobec wszelkich form zinstytucjonalizowanej i nieformalnej dyskryminacji ze względu na jakąkolwiek cechę człowieka, czyli tolerancję wobec różnych wizji indywidualnego szczęścia, które nie zagrażają innym. Skuteczne państwo nie może być ani państwem minimalnym, ani państwem dobrobytu – każdy sam zatroszczy się o swój dobrobyt, ale niektórzy będą w tym celu potrzebowali państwowej pomocy, mniejszej lub większej, ale przede wszystkim mądrej i realnej. Racjonalnie zorganizowana gospodarka zrywa z wszelkimi utopiami: przede wszystkim z roszczeniami ultrakapitalistycznych i hiperplanistycznych mitologii. Właśnie w tych trzech miejscach lewica i liberałowie mogą – a nawet powinni! – być razem. 

Bilans gospodarczy III RP? :)

W dawnych czasach mawiano, że by zepsuć beczkę miodu, starczy łyżka dziegciu. Zaś każdy uważny fan serii wypadków lotniczych prezentowanych na kanale National Geographic wie, że zwykle przyczyną katastrofy jest drobna usterka, której nikt nie zauważył – lub zauważył, ale zlekceważył.

 

Gdy wczesnym rankiem 4 czerwca otwierano lokale wyborcze Polska była w katastrofalnym stanie gospodarczym. Średnia PKB Polski na mieszkańca była niższa niż średnia pozostałych demoludów. W pobliskich Czechach PKB było niemal dwukrotnie wyższe. Inflacja przekraczała 250%, ale się rozkręcała i w lutym 1990 roku osiągnęła pułap 1200% w skali roku, gdy znowu w Czechach jej poziom był poniżej 10%. Półki sklepowe świeciły pustkami, a przeciętna dniówka stanowiła równowartość dzisiejszej paczki papierosów. Tak zaczynaliśmy naszą pogoń za Europą. Dziś nawet najwięksi przeciwnicy III RP muszą przyznać, że znajdujemy się w zupełnie innym miejscu.

Mógłbym te peany ciągnąć dalej i dalej, ale większość z nich wydaje się nam dziś niemal oczywista. Nie mam wątpliwości, że się nam udało, ale skoro mamy tego wiadomość, to znacznie trudniejsze, a co za tym idzie intelektualnie ciekawsze jest poszukanie w tej historii sukcesu polskiej transformacji rysy i zastanowienie się co poszło nie tak  i w dłuższym okresie może mieć zgubne skutki dla gospodarki, czyli dla nas, obywateli. W dawnych czasach mawiano, że by zepsuć beczkę miodu, starczy łyżka dziegciu. Zaś każdy uważny fan serii wypadków lotniczych prezentowanych na kanale National Geographic wie, że zwykle przyczyną katastrofy jest drobna usterka, której nikt nie zauważył, lub zauważył, ale zlekceważył. Spróbujmy więc znaleźć te usterki i je skorygować, póki nie będzie za późno. Rzecz jasne, że w krótkim tekście nie uda mi przyjrzeć się im wszystkim, wybrałem zatem jedną i w związku z nią zadałem też sobie konkretne pytanie, na które postaram się odpowiedzieć.

W Polsce utarło się wiele gospodarczych mitów, z którymi nikt nie walczy, a które w efekcie powodują niemal nieodwracalne skutki. Jednym z nich jest przekonanie, że wejście do strefy euro spowoduje znaczący wzrost cen i powszechną drożyznę, a co nie jest zgodne z prawdą, jeżeli prześledzimy statystyki gospodarcze tych państw, które wcześniej dokonały tego wyboru. Innym mitem, z którym należałoby się rozprawić, zanim nie wrośnie w nas tak mocno, że będzie to niemożliwe, jest mit o Polsce, która „stoi na przedsiębiorczości”. Rzeczywiście, jeśli stawialibyśmy do porównań w skali europejskiej, to mamy w Polsce wysyp firm jednoosobowych, z których spora część to samozatrudnieni. Nie świadczy to jednak przesadnie o polskiej przedsiębiorczości, a raczej o kombinatorstwie i beznadziejnym systemie podatkowym, który z każdym rokiem coraz bardziej komplikujemy.

Gospodarka większości państw starej Unii opiera się na sukcesie małych i średnich, często rodzinnych przedsiębiorstw. Wbrew powszechnemu przekonaniu polski sektor małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), czyli zatrudniających więcej niż 9, a mniej niż 250 pracowników, lub mających obrót w skali roku ponad 2 mln euro, a nie większy niż 50 mln euro (wystarczy spełniać jeden z tych parametrów, by przestać być mikro, a stać się małym, lub średnim) jest drastycznie mniejszy niż w innych krajach Unii. Liczba MŚP w przeliczeniu na mieszkańca jest najniższa wśród państw członkowskich – na 1000 Polaków przypada zaledwie 1,9 przedsiębiorstwa, podczas gdy na Węgrzech jest to 2,8, a w Niemczech 4,6. Wyprzedzają nas wszyscy. Nie tylko Europa zachodnia, ale również Rumuni, Łotysze, Litwini. Każdy. Na dodatek te dane to nie wszystko. Na MŚP w Polsce przypada ledwie 36 procent łącznych przychodów, czyli o jedną piątą mniej niż w przypadku dużych firm, podczas gdy w większości krajów Unii to właśnie sektor MŚP jest większy.

Teoria ekonomii mówi, że im mniejsze przedsiębiorstwo, tym szybciej rośnie. Tymczasem w Polsce teoria ta… pozostaje wyłącznie teorią.  Praktyka jest bowiem zupełnie inna. Z raportu „Małe i średnie firmy w Polsce – bariery i rozwój”, przygotowanego przez PI Research na zlecenie Banku Zachodniego WBK, wynika, że dzieje się odwrotnie niż w teorii, bowiem wraz ze wzrostem wielkości przedsiębiorstwa zwiększa się dynamika przychodów ze sprzedaży. Średni roczny wzrost obrotów w mikrofirmach wynosi tylko 1,8%, podczas gdy w małych 5,6% i 9,9% w średnich. Co więcej, firmy zatrudniające mniej niż 10 osób rozwijają się dwa razy wolniej od konkurencji wtedy, gdy stają się małymi. W Polsce tylko co druga mała, co trzecia średnia i co piąta duża firma wyrosła z najmniejszych przedsiębiorstw. Nic więc dziwnego, że w Polsce co druga założona firma nie przeżywa pięciu lat.

Z jednej strony mamy Maspex, Inglot, LPP, 4F, CCC, Ziaja, CD Projekt. To tylko kilka przykładów marek, które przebiły polski szklany sufit i zaczęły z sukcesem podbijać rynki zagraniczne. Jednak ta statystyka pokazuje, że to możliwe, ale raczej mało prawdopodobne. Widać zatem, że droga do bogactwa, którą na Zachodzie przeszedł przedsiębiorca od pucybuta do milionera, naszym przedsiębiorcom dana jest raczej rzadko. Założenie mikrofirmy, która później staje się mała, następnie średnia, a na końcu duża to historia, która w III Rzeczpospolitej jest raczej ewenementem niż regułą, a tak przecież, jak pokazywała historia państw zachodnich, rodził się w Europie dobrobyt. Tak rodziła się w Europie klasa średnia, która później decydowała o losie tych co do niej aspirowali, którzy skupiając się na dołączeniu do średniaków nie mieli czasu na nic więcej, mimo że statystycznie więcej było ich, co w demokracji ma zwykle decydujące znaczenie. Jedną z przyczyn naszych turbulencji politycznych jest brak klasy średniej.

Pytanie, dlaczego tak się dzieje to już dłuższa opowieść. Czy to Polak nie jest przedsiębiorczy? Czy to może nie jest przedsiębiorcze nasze Państwo? Co jest pierwsze: jajko czy kura?  Tego nie rozstrzygniemy, ale przyjrzyjmy się naszemu Państwu, rozważając, gdzie popełnia ono oczywiste błędy.

Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na niezmiennie od 30 latbłędną politykę rządową, która nie wiadomo, dlaczego skupia się na pomocy przedsiębiorcy na starcie, przy założeniu firmy, lub pomocy mikrofirmom marnotrawiąc miliardy złotych i w dłuższej perspektywie krzywdząc tych, których albo niepotrzebnie skierowało na drogę przedsiębiorczości, lub przedłużając sztucznie życie tym, którzy w gospodarce rynkowej nie mają szans przetrwać bez tej kroplówki. Czterech fryzjerów w jednej wiosce to nie efekt schizofrenii polskiego przedsiębiorcy, a polskiego urzędu pracy, który bezrobotnemu daje 20 tysięcy złotych na założenie pierwszej działalności gospodarczej, by zniknął z jej rejestru.  Faktycznie, na dwa lata człowiek znika z rejestru, bo właśnie tak długo trzeba prowadzić działalność, by nie trzeba było zwracać tych 20 tysięcy. Później kończy działalność, a na fikcyjne bezrobocie trafia jego żona, po czym zakłada tę samą działalność od nowa, po raz kolejny mając 20 tysięcy na start i zakładając trzeci salon kosmetyczny w okolicy, który bez pomocy państwa nie ma racji bytu.

Nie można też zapomnieć o opresyjnym policyjnym państwie, które niczym rak rozrasta się od 30 lat i dziś w liczbie 40 instytucji kontroluje każdy krok przedsiębiorcy. Dla przykładu rynek żywności, na którym funkcjonuję od piętnastu lat, kontroluje aż 5 różnych instytucji. Dlaczego nie jedna? Tego nikt na serio nie wie, bo nikogo to nie obchodzi. W końcu to nie jest temat na pierwszą stronę gazet. W efekcie dochodzi do dość kuriozalnych sytaucji, jak ta, któa spotkała mnie w porcie gdańskim w tym roku. Był 2. maja, czwartek (zwykły dzień pracy)… Bohaterska postawa pracowników Sanepidu, którzy przyszli do pracy skontrolować moje kontenery z truskawkami na nic się nie zdała, bo pracownicy Wojewódzkiej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych postanowili wziąć wolne i tak moje kontenery przeleżały w porcie ponad tydzień, bo kilka dni trwało, by rozładować korek jaki w związku ze świętami prawdziwymi i wyimaginowanymi powstał w porcie. Kosztowało mnie to ponad tysiąc euro, bo w odróżnieniu od 8 godzinnego czasu pracy urzędników taryfy portowych terminali pracują całą dobę i mają w nosie ich niedziele i święta.

Istotnym problemem dla polskiego przedsiębiorcy jest brak możliwości pozyskania konkurencyjnego finansowania, a czasami jakiegokolwiek. Absurdalne jest to, że paradoksalnie na początku, gdy firma dopiero powstaje i nie ma historii finansowej, łatwiej jest jej wziąć kredyt np. dzięki gwarancjom rządowym mini minis, niż później, gdy ma już taką historię, ale wspomnianych gwarancji jest już pozbawiona. Dopiero od pewnego pułapu, akceptowalnego przez banki kredyt jest znowu osiągalny. Jak się okazuje najtrudniej jest uzyskać kredyt w państwowym banku, o czym niedawno przekonałem się na własnej skórze. Bank PKO BP na podstawie dobrych wyników finansowych mi nie udzielił kredytu dla jednej z moich spółek. Potrzebuje 18 miesięcy historii spółki. Co ciekawe, gdybym dopiero ją zakładał, to ten sam bank udzieliłby mi kredytu, postępując wedle przywołanego powyżej schematu. Oczywiście w komercyjnym, zagranicznym banku kredyt dostałem bez problemu.

Podstawowym zadaniem państwowych banków, szczególnie jeżeli osiągają dominujący udział w rynku vide ostatnia repolonizacja banku PKO S.A i Alior, powinno być udzielanie tanich i łatwych kredytów dla biznesu. Tymczasem u nas państwowe banki chwalą się otrzymanymi nagrodami dla najbezpieczniejszego banku w Europie. To niepojęte w kraju, gdzie z powodów zewnętrznych (rozbiory, wojny, komunizm) prywatny kapitał nie miał prawa się pojawić. Dodatkowo z każdym rokiem europejski rynek jest coraz bardziej otwarty i konkurencyjny, a zachodnie firmy mogą liczyć na znacznie korzystniejsze oprocentowania niż polscy przedsiębiorcy w kraju. Nic zatem dziwnego, że zachodnie firmy osiągnęły tak znaczący udział na przykład w polskim rynku spożywczym.

Ta ekspansja zachodniego kapitału w kierunku polskim była nieunikniona. Jednak niezrozumiałe jest dla mnie dlaczego kolejne polskie rządy analogicznie do zachodnich nie wspierają polskich prywatnych firm między innymi w ekspansji na najbliżej nam kulturowo i geograficznie Ukrainie? Przecież to hamuje możliwości wzrostu naszych przedsiębiorstw!

W Danii na przykład istnieje coś takiego jak IFK, czyli Independent Government-owned Fund. Jest to fundusz inwestycyjny, który działa pod patronatem królowej Danii i ma za zadanie wspieranie duńskich przedsiębiorców chcących inwestować za granicą. Działa już od 48 lat. Przeprowadził ponad 1200 inwestycji. Przez ten okres zainwestował w duńskie przedsiębiorstwa chcące zaistnieć na świecie około 155 bilionów duńskich koron w ponad stu krajach. To dzięki niemu pochodzące z malutkiej Danii marki takie jak Carlsberg czy Maersk stały się światowymi brandami. Nie skupia się tylko na łatwych regionach. Szuka też okazji tam, gdzie dla indywidualnego przedsiębiorcy ryzyko inwestycji jest zbyt duże. Z pomocą państwa ryzyko jest już rozłożone na dwóch partnerów, a tym samym staje się ono akceptowalne. Fundusz ma siedem biur w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. Bardzo aktywnie działa na Ukrainie. Pracuje dla niego 44 doradców. Ma zróżnicowaną politykę inwestycyjną. 49% inwestycji to są inwestycje w małe przedsiębiorstwa, 20% w średnie, 31% w duże. W Polsce przeprowadził do tej pory 146 inwestycji.

W skrócie wygląda to tak, że Fundusz Inwestycyjny na okres maksymalnie 6-8 lat zostaje inwestorem w prywatnym przedsiębiorstwie posiadając maksymalnie 49% udziałów. Po tym okresie wycofuje się z inwestycji i przedsiębiorca musi radzić sobie sam. Oprócz udziału, udziela preferencyjnych pożyczek. Daje gwarancje rządowe. Uwiarygadnia przedsiębiorstwo. Zapewnia ochronę dyplomatyczną. Pełni funkcje doradczą. Umożliwia dostęp do lokalnych władz poprzez opiekę dyplomatyczną. Pomaga w stworzeniu business planu, a w razie gdy inwestycja w danym kraju nie wypali razem z przedsiębiorcą ponosi stratę do wysokości udziału.

Taki parasol państwa, taki swoisty start-up sprawia, że duńskie przedsiębiorstwa zaczęły mocno inwestować na Ukrainie w tamtejszą branżę rolną. Ukraina ma unikalne warunki klimatyczne i glebowe, a przy koszcie pracy aktualnie niższym niż w Chinach bardzo szybko może się okazać, że jeżeli sami nie zainwestujemy w tamtejsze w rolnictwo, za chwilę przegapimy szansę, a polskie rolnictwo będzie miało niebezpiecznego rywala tuż za miedzą. My jednak wolimy straszyć zachodnim kapitałem zamiast wyciągać wnioski z lekcji, którą dostaliśmy i wspierać w nieskończoność innowacyjne start-upy, których 99% nie wypali, a ten 1%, który odniesie sukces prawdopodobnie nie odrobi strat, jakie wygenerowały te 99% porażek. A przecież można wspierać firmy, które już istnieją i nabyły jakieś doświadczenie na polskim rynku.

W Polsce przedsiębiorca dla organów państwa i jego placówek dyplomatycznych to nadal męczący i wiecznie narzekający petent, a nie partner i pracodawca. Póki to się nie zmienni, póki Wołyń będzie decydował o tym, czy Jan Piekło to dobry ambasador Polski w Kijowie… nic się tu nie zmieni.

Z czerwcowego raportu z 2018 PARP wynika, że obserwowane w ostatnim trzydziestoleciu niepokojące zjawisko braku wzrostu skali polskich firm, pogłębia się. Czytamy, że: „W 2016 r. w Polsce działało 2,01 mln przedsiębiorstw niefinansowych, określanych jako aktywne, podczas gdy w 2009 r. było ich 1,67 mln. Oznacza to wzrost rzędu 20%. Szczególnie dynamicznie rozwija się mikroprzedsiębiorczość – analiza danych dotyczących tej grupy firm w latach 2009-2016 pokazuje, że w roku 2016 ich liczba była wyższa o 21% w porównaniu z rokiem 2009”. Nic więc dziwnego, że mimo imponującego wzrostu gospodarczego w ostatnich latach prywatne inwestycje kuleją, bo mikroprzedsiębiorstwa w związku ze skalą swojej działalności nie są w stanie zapewnić odpowiedniej wartości inwestycji w skali całej gospodarki. Nie są w stanie zapewnić tak, jak małe, średnie przedsiębiorstwa, które powinniśmy zacząć wspierać. Mówiąc metaforycznie – w naszym samolocie nie działa już jeden silnik, a na drugim – konsumpcji – daleko nie polecimy, szczególnie, że paliwo unijne się będzie z biegiem czasu wyczerpywać. Szansą na zmianę sytuacji jest reorientacja polityki państwa, które w końcu powinno zacząć wspierać już działające przedsiębiorstwa, stymulując ich rozwój i motywując wzrost. Wtedy dopiero przekonamy się czy Polak jest przedsiębiorczy. Na razie polityka państwa nie pozwala nam odpowiedzieć na to pytanie.

 

 


 

„Postcards from Salem” / „Pocztówki z Salem”

Niewinność czarownic. Celebracja „dziewczyństwa” („siostrzeństwa”). Bycie razem.

 

Fotografie, scenografia: Magdalena Franczuk

Modelki: Orina Krajewska, Anna Jarosik-Tomala, Maria Dębska, Elżbieta Mielnik, Monika Kaleńska, Joanna Zagórska, Sabina Karwala, Zuzanna Rabiega, Anna Paliga, Małgorzata Twardowska, Magdalena Żak, Justyna Bugajczyk

Make-up, fryzury: Aga Zajdel

Liberalizm socjalny – idea pomiędzy ideami :)

Liberalizm, także ten socjalny, przeciwstawia się mentalności roszczeniowej. Mentalność roszczeniowa rodzi zamiłowanie do rozrostu funkcji państwa, ubóstwia rozbudowaną biurokrację, wynosi na piedestał urzędnika, gardzi zaś przedsiębiorcą.

W dyskusjach o aktualnym położeniu idei liberalnej i jej potencjale zachowania atrakcyjności dla ludzi w XXI w. szczególnie miejsce zajmuje nurt socjalliberalny. Z jednej strony jest on „straszakiem” dla wszystkich liberalnych purystów, dla których żadna późniejsza refleksja czy korekta rozumowania nie jest w stanie unieważnić wniosków pierwszego, w szeroki sposób politycznie zaangażowanego pokolenia klasycznych liberałów pierwszej połowy XIX wieku. To typ myślenia, w którym Pearl Jam nigdy nie mogą się równać z Pink Floyd, bo przyszli później i kilka rzeczy zrobili inaczej. Z drugiej strony

liberalizm socjalny jest źródłem nadziei na przetrwanie idei wolności w dobie kryzysu wiary ludzi w wolny rynek, kapitalizm i uwolnienie gospodarki spod kontroli państwa.

Jest to bowiem nurt pośredni pomiędzy klasycznym liberalizmem a socjaldemokracją, który uwzględnił niektóre punkty krytyki socjalistów pod liberalnym adresem. Ta publiczność jednak socjalliberalizmem lub „nowym liberalizmem” niekiedy nazywać chce koncepcje wykraczające poza liberalne ramy i w gruncie rzeczy chce z umiarkowanej socjaldemokracji na siłę robić nurt liberalizmu. To zaś przypomina wchodzenie z disco polo na scenę festiwalu w Jarocinie. Warto więc skupić się na filozoficznych przesłankach liberalizmu socjalnego, aby wiedzieć, o czym mówimy, a o czym jednak nie.

Liberalizm socjalny postuluje ograniczoną aktywność państwa w gospodarce oraz utworzenie przezeń sieci podstawowych zabezpieczeń społecznych, tak aby formalne przyrzeczenie wolności, które ludziom składa liberalizm, miało potencjalną realność faktycznie dostępnego dobra dla większości ludzi. Nurt ten stara się bilansować niełatwą równowagę pomiędzy zapobieganiem niezawinionym klęskom jednostek a jednak jak najpłytszym ingerowaniem w mechanizmy rynkowe. Jego podręcznikową wręcz emanacją jest idea dostarczania przez państwo usług publicznych, które jednak realizują prywatne, licencjonowane podmioty na zasadzie konkurencji rynkowej. Socjalliberalizm co prawda akceptuje częściowo kategorię wolności pozytywnej, czyli tej, z której wywodzić można uprawnienia, ale odrzuca kreowanie roszczeniowej postawy pośród odbiorców polityki państwa, stawiając wymogi postawy aktywnej i – jeśli nie osiągnięcia – to wytrwałego i nieustającego parcia przez ludzi do uzyskania pozycji samowystarczalności i niezależności od socjalnych „kroplówek”.

Liberalizm, także ten, przeciwstawia się mentalności roszczeniowej. Mentalność roszczeniowa rodzi zamiłowanie do rozrostu funkcji państwa, ubóstwia rozbudowaną biurokrację, wynosi na piedestał urzędnika, gardzi zaś przedsiębiorcą. Zysk z własności prywatnej potępia jako niemoralny, zaś esencji sprawiedliwości upatruje w redystrybucji środków finansowych, swoistej zemście na ludziach biznesu. Indywidualizm zamiera, zastąpiony przez ochocze poddanie się pod opiekę wspólnocie, dzięki której nie trzeba samodzielnie działać, ani ponosić ryzyka. To nie jest żadną miarą socjalliberalizm.

Nie wszyscy dzisiaj się jednak z tym zgadzają. Skąd bierze się sugestia, że roszczeniowość i egalitaryzm rezultatów to liberalizm? Otóż nie można nie zauważyć, że przeciwieństwo mentalności roszczeniowej i liberalizmu nie jest całkowite. Obie filozofie mają, wbrew pozorom, pewne cechy wspólne. Są one związane z koncepcją uprawnień jednostki ludzkiej. Zarówno liberalizm, jak i roszczeniowość pragną, aby człowiek posiadał jak najwięcej możliwości wolnego korzystania ze swojego życia, aby – jak tylko się da – posiadał szerokie uprawnienia i jak najmniej obowiązków w rozumieniu stawania wobec sytuacji przymusowych. Do tego momentu występuje zgoda. Rozbieżności dotyczą strategii umożliwienia jednostce prowadzenia takiego wolnego życia.

Socjaliści dokonują odseparowania kapitalistycznej koncepcji wolności gospodarczej od idei wolności osobistej jednostki. Niekiedy jednak, nazywając się „socjalliberałami”, używają w tym celu nie standardowej retoryki socjalistycznej, ale argumentacji liberalizmu. Oto słyszy się od nich, że korzystanie z wolności gospodarczej, a także instytucja własności prywatnej, są zawsze równoważne z ograniczeniem wolności osobistej jednostki. W argumentacji tego nurtu tkwi co prawda szereg błędów logicznych, ale do wielu odbiorców dociera message następującej treści: liberalizm ekonomiczny jest nie do pogodzenia z liberalizmem jako takim, prawdziwy liberał musi się opowiadać za państwem opiekuńczym, neoliberałowie i libertarianie to „prawica”, liberałami jesteśmy tylko my.

Tymczasem z socjalliberałami i socjalistami jest tak, jak z jabłkami i pomarańczami w słynnym angielskim przysłowiu: są oni zupełnie od siebie różni z natury. Po pierwsze, przez zupełnie różny pryzmat spoglądają na życie polityczno-społeczne. Socjalliberałowie analizują je od strony podejścia indywidualistycznego: w centrum ich rozważań jest pojedynczy człowiek, zaś celem poszukiwania rozwiązań problemów współczesności jest wzmocnienie jednostki ludzkiej. Społeczność rozumieją jako sieć interakcji pomiędzy jednostkami, która silnie oddziałuje na nie, ale nie przekreśla ich fundamentalnego znaczenia. Socjaliści wykorzystują podejście wspólnotowe – i to dobro wspólne, interes zbiorowości, jest ich głównym zmartwieniem. Pomyślność całości niejako wtórnie ma się przyczyniać do pomyślności poszczególnych członków społeczności. Szczęście garstki ludzi może być poświęcone w imieniu uszczęśliwienia liczniejszych mas.

Po drugie, różni ich ocena konfliktu pomiędzy wolnością a równością. Obie wartości są ważne dla obu grup, ale podczas gdy socjalliberałowie dają pierwszeństwo wolności, tak socjaliści chcą maksymalizacji równości. Oczywiście

rozumienie pożądanej wolności, które cechuje socjalliberałów, nie jest identyczne z rozumieniem klasycznie liberalnym.

Socjalliberałowie za niewystarczającą uważają wolność tylko negatywną („wolności od”). Popierają koncepcję wolności pozytywnej („wolności do”), szczególnie w zakresie wyrównywania szans tych, których pozycja wyjściowa jest słaba nie z ich winy, z szansami tych, których pozycja jest dobra, ale nie w wyniku ich zasług. Jest to, owszem, postulat korekty interwencyjnej, ale daleko mu do szeroko zakreślonej strategii maksymalizacji równości.

Po trzecie, różni ich geneza. Socjalliberałowie to ruch reform wolnego rynku. Popierają oni jego mechanizmy bez zasadniczych zastrzeżeń. Owszem, opowiadają się za interwencją państwa, ale w celu usprawnienia, a nie zastąpienia, wolnego rynku. W efekcie aktywności czynnika ludzkiego, wolny rynek natrafia bowiem na przeszkody w normalnym działaniu. Zadaniem państwa jest zapewnienie, że przeszkody te nie doprowadzą do pokrzywdzenia graczy rynkowych. Te poglądy sytuują socjalliberałów pośród liberałów ekonomicznych. Tymczasem socjaliści, onegdaj całkowicie przeciwni wolnemu rynkowi, opowiadają się dziś za interwencją państwa celem uzupełnienia wolnego rynku i zmodyfikowania wyników jego bezstronnego i niezakłóconego funkcjonowania.

Po czwarte, różni ich rozumienie celu działania państwa. Dla socjalliberałów celem tym jest zapewnienie wolności jednostki. Dlatego opowiadają się oni za tym, aby państwo regulowało jak najmniej sfer życia społecznego – tylko te, gdzie jego interwencja jest konieczna dla zapewnienia wolności pozytywnej w jej socjalliberalnym rozumieniu. Zgodnie z maksymą klasyka liberalizmu socjalnego Johna Hobsona: „Każde poszerzenie władzy i funkcji państwa musi znajdować usprawiedliwienie w poszerzeniu wolności osobistej”. Socjaliści natomiast podchodzą do tego zagadnienia odwrotnie. Ich zdaniem, celem państwa winno być po prostu objęcie regulacjami jak największej liczby sfer życia społecznego, tak aby zapewnić bezpieczeństwo socjalne poprzez ograniczenie zasięgu działania wolnego rynku i konkurencji.

Po piąte, różne jest rozumienie idei sprawiedliwości. Dla socjalliberałów sprawiedliwym rozwiązaniem jest takie, które zapewni wolność jednostce (przy czym, inaczej niż klasyczni liberałowie, są oni niekiedy skłonni ograniczyć wolność gospodarczą i podporządkować ją wolności osobistej, np. gwarantując wysokie standardy praw konsumenckich, które stawiają kosztowne wymagania przedsiębiorcom). Dla socjalistów sprawiedliwością jest dystrybutywna „sprawiedliwość społeczna”, która to idea dominuje w ich świecie wartości nad wolnością każdego typu.

W końcu, po szóste, różne są koncepcje jednostki ludzkiej. Według socjalliberałów (jak wszystkich innych liberałów), człowiek to istota dobra z natury, silna, zaradna, pracowita i ambitna. Według socjalistów jest zła z natury, bo egoistyczna, słaba i wymagająca zarówno pomocy, jak i kontroli ze strony państwa i jego instytucji.

Ta lista prawdopodobnie nie wyczerpuje wszystkich fundamentalnych, filozoficznych różnic pomiędzy liberalizmem socjalnym a socjaldemokracją. Pokazuje jednak dobitnie, że te dwie idee wywodzą się z odmiennych światów wartości.

Obecnie największą bolączką jest wzrost materialnych nierówności społecznych, w tym zjawisku upatruje się kryzysu porządku liberalnego zbudowanego także z udziałem socjalliberałów. Postulowana przez wielu lewicowców i populistycznych prawicowców redystrybucja dochodów nie jest jednak rozwiązaniem w duchu liberalizmu socjalnego. O wiele bliższa temu sposobowi myślenia jest idea wspólnotowego, organizowanego przez administrację państwa, systemu rozwoju innowacyjnych pomysłów biznesowych, jak i wspierania we wczesnej fazie inicjatyw zupełnie zwyczajnych, ale otwierających ludziom drogę do zwiększenia swoich dochodów na potem wolnym rynku. Programy start-upowe i inkubatory przedsiębiorczości, racjonalna polityka mieszkalna, wsparcie dla młodych rodzin – oto liberalizm socjalny we współczesnym wydaniu.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję