Punkt zwrotny dla kultury :)

Tak jak przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

„Punkt zwrotny dla kultury” brzmi dobrze, a może nawet obiecująco, bo za tymi słowami kryje się obietnica zmiany, i to zmiany na lepsze. Kultura w Polsce, jej twórczynie i twórcy, odbiorcy i odbiorczynie zasługują na punkt zwrotny, na to, by z wielu bodźców społecznych, ekonomicznych i technologicznych wyłonił się jakiś nowy kształt, forma, sposób myślenia, który wyznaczy kierunki rozwoju. I tak jak dzisiaj przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

Punkty zwrotne w kulturze są nieodłączną częścią jej ewolucji. Są momentami, w których stawiamy pytania o to, kim jesteśmy, jakie są nasze wartości i jak chcemy kształtować przyszłość. Upadek komunizmu w 1989 roku otworzył drzwi do wolności wyrażania siebie i rozwoju kultury niezależnej i nowych modeli instytucji artystycznych. Polska kultura od tego czasu doświadczyła wielu zmian, zarówno w sferze artystycznej, jak i społecznej. Rewolucja cyfrowa i rozwój nowych mediów, Internet, media społecznościowe i platformy streamingowe fundamentalnie zmieniły i zmieniają sposób, w jaki tworzymy i odbieramy sztukę. Innym istotnym punktem zwrotnym jest zwiększona świadomość społeczna i walka o prawa człowieka, równość i zrównoważony rozwój. Ruchy społeczne, takie jak globalne #MeToo, Strajk Kobiet w Polsce czy Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, zapoczątkowały zmiany w sposobie myślenia i działania, wzrost świadomości społecznej w kwestiach związanych z prawami człowieka i różnorodnością, kierując uwagę na nowe potrzeby i wyzwania. 

Punkty zwrotne w kulturze są zarówno szansą, jak i wyzwaniem. Otwierają przestrzeń refleksji, przemyślenia postaw, warunków i sposobów tworzenia i konsumowania sztuki. Jednocześnie mogą wprowadzać niepewność i rodzić konflikty, gdyż zmiany nie zawsze są łatwe do wprowadzenia i zaakceptowania. Obecny moment jest szczególny – październikowe wybory i to, co po nich nastąpi, znacząco wpłynie na kondycję sektora kultury, na warunki do tworzenia i odbioru sztuki, na sytuację ekonomiczną artystów i artystek. Optymiści wierzą, że wyniki wyborów umożliwią punkt zwrotny dla kultury. Umiarkowani optymiści rozpatrują punkt zwrotny jedynie w kategorii potencjału – gdyby tak wybory przyniosły zmianę rządu, to może wtedy udałoby się skutecznie zająć bolączkami sektora kultury. Pesymiści… w ogóle nie wierzą w punkty zwrotne.

W ciągu ostatnich 8 lat rząd Prawa i Sprawiedliwości wprowadził szereg zmian w zarządzaniu instytucjami kulturalnymi, w tym w teatrach, muzeach i mediach publicznych. Rząd PiS prowadził także kontrowersyjną politykę historyczną, której emanacją była chociażby ustawa o IPN, która miała na celu kształtowanie narracji historycznej i karanie tych, którzy „szkalują Polskę”. Ta polityka wywołała spore kontrowersje zarówno w kraju, jak i za granicą. Rząd PiS również wpłynął na finansowanie kultury w Polsce, zwłaszcza na dystrybucję środków, zwiększając środki na niektóre projekty i instytucje, jednocześnie ograniczając dostępność funduszy dla niezależnych inicjatyw artystycznych i mniejszych instytucji kulturalnych. I trudno nie stawiać pytań o równość dostępu do finansowania i wpływ rządu na agendę kulturalną, wolność artystyczną i wpływ polityki na kulturę. W kontekście punktu zwrotnego w kulturze Polski, działania rządu odgrywają istotną rolę. Stanowią one część szerszej debaty na temat kierunków rozwoju kultury i równowagi między zachowaniem tożsamości kulturowej a respektowaniem wolności twórczej i różnorodności kulturowej.

Czego potrzebuje sektor kultury w punkcie zwrotnym? Potrzebuje stabilnego i adekwatnego wsparcia finansowego zarówno ze strony rządu, jak i sektora prywatnego. Wzrost budżetów dla instytucji kulturalnych, projektów artystycznych i niezależnych inicjatyw jest kluczowy dla rozwoju kultury w Polsce. Bez sfinalizowania prac i przyjęcia ustawy o statusie artysty zawodowego nie zapewnimy warunków pracy, opieki socjalnej, a tym samym rozwoju artystek i artystów. Ważne jest, aby zapewnić niezależność twórców i instytucji kulturalnych od politycznych nacisków oraz gwarantować wolność artystyczną, która jest fundamentem kreatywności i wyrazu artystycznego. Konieczne jest zapewnienie równości dostępu do kultury dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich lokalizacji czy statusu społecznego. To oznacza zarówno dostępność instytucji kulturalnych, jak i programów edukacyjnych czy wsparcia dla mniejszości kulturowych. Inspirowanie innowacji kulturowych jest krytyczne dla rozwoju sektora. Wsparcie dla wschodzących artystek i artystów, startupów kreatywnych, nowych form ekspresji artystycznej przyczyni się do bogactwa, różnorodności i witalności sektora. Polska ma bogate dziedzictwo kulturowe, które wymaga ochrony i promocji. Inwestowanie w konserwację zabytków, muzeów i działań związanych z dziedzictwem kulturowym przyczynia się do rozwoju turystyki kulturowej. Edukacja kulturalna jest istotna, aby kształtować świadomość kulturową społeczeństwa. Warto promować programy edukacyjne, warsztaty i działania mające na celu zwiększenie zrozumienia i szacunku dla kultury. Współpraca z innymi krajami w obszarze kultury może pomóc w promocji polskich artystów i twórców za granicą oraz przynosić inspiracje z innych kultur. Inwestycje w nowoczesne obiekty kulturalne, teatry, muzea i przestrzenie artystyczne mogą służyć zarówno jako miejsca tworzenia, jak i prezentacji dzieł kultury. Regularne badania i analizy sektora kultury mogą pomóc w zrozumieniu jego potrzeb i trendów, co umożliwia lepsze podejmowanie decyzji dotyczących polityki kulturalnej. Współpraca między sektorem kultury a innymi sektorami, takimi jak nauka, technologia czy gospodarka, może prowadzić do innowacyjnych projektów i rozwiązań. Wszystkie te potrzeby stanowią kompleksowe wyzwanie, które wymaga zaangażowania ze strony rządu, społeczeństwa obywatelskiego, twórców i instytucji kulturalnych. Powinniśmy mobilizować siły, by budować warunki do rozwoju kultury, która jest zarówno odzwierciedleniem dziedzictwa narodowego, jak i inspirującym źródłem nowych idei i wyrazu artystycznego.

Psuje się szybko, naprawia powoli. Dlatego perspektywa punktu zwrotnego dla kultury – gdyby optymistycznie przyjąć, że nadchodzące wybory otworzą drogę do niego – nie jest zawołaniem do rewolucji, a zaproszeniem do zmiany myślenia o kulturze. Wszelka zmiana w myśleniu z kolei podlega regułom ewolucji, by była trwała i głęboka. Już Darwin pisał, „każdą umiejętność i każdą zdolność umysłową można osiągnąć jedynie stopniowo”. Podążając za naukami Darwina, Denis Dutton w Instynkcie sztuki dowodzi, że potrzeba sztuki jest naszym ewolucyjnym osiągnięciem: „Sztuka w całej swojej okazałości nie jest bardziej oddalona od powstałych wskutek ewolucji cech ludzkiego umysłu i osobowości niż dąb od gleby i podziemnych wód, które żywią go i utrzymują przy życiu. Ewolucja homo sapiens w ciągu milionów lat nie jest tylko historią o tym, jak posiedliśmy zdolność widzenia barw, chęć jedzenia rzeczy słodkich i chodzenia w pozycji wyprostowanej. To również historia o tym, jak staliśmy się gatunkiem mającym obsesję na punkcie tworzenia doświadczeń artystycznych, które nas bawią, szokują, ekscytują i zachwycają, od dziecięcych zabaw do kwartetów Beethovena, od oświetlonych ogniem jaskiń do nieustannej poświaty ekranów telewizorów na całym świecie” (przeł. J. Luty). Pozostaje nam liczyć na to, że potencjał zaklęty w haśle „punkt zwrotny dla kultury” będziemy krok po kroku realizować – zaczynając do wyborów, których każdy z nas dokona przy urnie, przez zaangażowanych polityków realizujących mądrą (i naprawczą) politykę kulturalną, po szerokie koalicje włączające we wspólną sprawę pozytywnych zmian w sektorze kultury wszystkich tworzących, edukujących, zarządzających i odbierających kulturę. I taki „instynkt sztuki” poprowadzi nas do kolejnego ewolucyjnego osiągnięcia. 

Żyć w sposób wolny i odpowiedzialny – z Przemysławem Staroniem rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Liberté! to pismo, które w centrum  stawia hasło wolności. Przyglądam się twojej karierze zawodowej, odkąd zdobyłeś  tytuł Nauczyciela Roku, i wydaje mi się cała ta kariera – w szczególności mam na myśli działalność nauczycielską – podporządkowana była i nadal jest promocji wolności. Postawiłeś sobie za cel uczyć wolności młodych ludzi, a teraz z tym przesłaniem trafiasz także do innych grup społecznych. Czy dobrze to widzę?

Przemysław Staroń: Jedną z podstawowych zasad, na których opieram swoją działalność, jest zasada in dubio pro libertate – „w razie wątpliwości – na korzyść wolności”. Druga to myśl Alexisa de Tocqueville’a, podkreślająca, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja. Od lat to realizuję i w gruncie rzeczy każda moja aktywność jest de facto wprowadzaniem w życie tych zasad. Chodzi mi nie tylko o wykorzystywanie mojej własnej wolności, ale też o promowanie wolności jako wartości i zachęcanie ludzi do tego, by z własnej wolności korzystali. Oczywiście w każdym z jej wymiarów. Mam na myśli zarówno wolność negatywną – „wolność od” – czyli radzenie sobie z tym wszystkim, co nas w jakiś sposób ogranicza, jak i wolność pozytywną – „wolność do” – czyli całokształt narzędzi, które pozwalają nam rozwijać swój potencjał i realizować ideał samorządzenia.

I to serio dotyczyć może różnych aspektów działalności. Bo przykładowo mogę być postrzegany jako działacz społeczny, w tym aktywista LGBT+, który sprzeciwia się próbom ciemiężenia – czyli uskuteczniam wolność negatywną – oraz bierze sprawy w swoje ręce, bo na tym właśnie polega wolność pozytywna. Tak jak Szymon Hołownia, który w pewnym momencie stwierdził dokładnie to samo: dość, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce

Nierozumienie różnicy między tymi formami wolności oraz niewidzenie wielości możliwości zmiany często jest źródłem konfliktów. Pewnie pamiętasz, jak po poparciu decyzji Szymona o kandydowaniu na prezydenta niektórzy robili mi jakieś straszne burdy trzy lata temu. Co ciekawe, wielu z tych ludzi to osoby walczące o wolność. I właśnie te osoby próbowały za pomocą różnych mechanizmów manipulacyjnych i form hejtu wymusić na mnie, żebym ja nie walczył o wolność „od” i nie korzystał ze swojej wolności „do” w sposób, który uznałem za najsłuszniejszy i najskuteczniejszy.

Jeśli zaś chodzi o Liberté!, to jest to w ogóle zabawna sprawa, bo kiedy napisałem swój pierwszy oficjalny post uzasadniający wejście we współpracę z Szymonem, Leszek Jażdżewski udostępnił go właśnie za pośrednictwem kanałów Liberté!. To był jakby tekst założycielski mojego przystąpienia do drużyny Szymona. I znalazł się on właśnie na Liberté!. Co za symbol!

Rzeczywiście bardzo interesująca historia. Powiedz jednak, Przemku, czy dziś obawiasz się o swoją wolność? Czy masz przekonanie, że nasza wolność jest dziś realnie zagrożona? Czy mówienie o tym nie jest aby publicystyczną przesadą i zbiorowym hiperbolizowaniem?

Wiesz co, to znowu zależy od tego, o jakiej my wolności mówimy. Jeżeli chodzi o wolność w rozumieniu negatywnym, wolność od tych wszystkich kajdan i różnych form ciemiężenia, to trzeba przyznać, że tak, wolność jest zagrożona. Są nawet obiektywne wskaźniki, które tę diagnozę potwierdzają, jak np. ranking ILGA-Europe mierzący poziom równouprawnienia osób LGBT+ w Europie. Pokazują one dobitnie, jak pewne sfery naszych swobód są negowane, ograniczane i wręcz niszczone. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie te działania wokół tzw. Lex Czarnek, także i przede wszystkim cios wymierzony np. w Szkołę w Chmurze (niestety, jak wiemy dzięki Alinie Czyżewskiej, cios nabudowany na tzw. Lex Kaznowska), zobaczysz bardzo konkretny dowód na to, jak próbuje się ograniczyć wolność negatywną, jak próbuje się bardziej nas kontrolować, a mniej zostawiać przestrzeni na własne, autonomiczne wybory i tworzenie świata, w którym przyszło nam żyć – a to z kolei jest ograniczaniem również naszej wolności pozytywnej. Paradoksalnie jednak w czasach tych wszystkich prób ograniczania naszej wolności negatywnej, niemal każdy(-a) z nas – osób ceniących sobie wolność – dostaje impuls do walki o wolność negatywną i do realizowania wolności pozytywnej. Patrząc na to na psychologicznym poziomie, „dzięki” próbom ograniczania naszej wolności negatywnej rodzi się aktywizm i działanie. Mówiąc krótko, pod wpływem tego całego zła, które dostajemy z politycznej góry, coraz bardziej uświadamiamy sobie tę przestrzeń wolności, poprzez którą możemy mieć wpływ na siebie i na świat. Podstawą tej wolności jest to, czego nauczali stoicy, a co Sartre nazwał wolnością kartezjańską: wolność moich myśli, wolność moich przekonań, a – co się z tym wiąże w takim egzystencjalnym rozumieniu – również wolność do podejmowania wyborów, do reagowania na to, co przynosi świat. Paradoksalnie żyjemy w czasach, kiedy ta wolność uzyskuje szczególną okazję, żeby na nowo się narodzić. Etycznie wścieka mnie to, że powodem są takie czynniki polityczne, z jakimi się obecnie borykamy, ale nie zmienia to faktu, że w tych właśnie realiach, kiedy tak bardzo ogranicza się naszą wolność „od” oraz próbuje się cały czas stosować różne formy presji i kontroli, a jednocześnie próbuje się dusić w zarodku wolność „do”, wiele osób uzyskuje doskonałą trampolinę do uświadomienia sobie, jak wiele od nich zależy, począwszy od wolności w zakresie prawa reakcji na to wszystko, co nas spotyka.

Zaraz się okaże, że paradoksalnie zło niesie dobro…

To jedna z największych tajemnic życia, która zawsze rozpalała Zakon Feniksa (założony przeze mnie międzypokoleniowy olimpijski fakultet filozoficzny), i której złożoność pokazałem w drugim tomie mojej książki,Szkoła bohaterek i bohaterów, w tomie noszącym nomen omen podtytuł „Jak radzić sobie ze złem”. Pragmatycznie rzecz ujmując: zło wymusza na nas reakcję. Tutaj bezpośrednio przechodzimy do tego, co wskazuje chociażby Frankl, który przeżył obóz koncentracyjny. Zrozumiał on, że nawet w sytuacji pozornie beznadziejnej człowiek ma wolność wyboru reakcji na to, co go spotyka. Dla mnie sednem są słowa Modlitwy o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić; i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”. Tak ten tekst brzmi w oryginalnym tłumaczeniu, ja często przeformułowuję go tak, żeby jego esencja trafiała do każdej osoby niezależnie od jej wyznania.

Podkreślam zawsze z całą mocą, że ta płytka narracja wszystkich przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy cały czas przekonują nas, jak jest strasznie źle w naszym społeczeństwie, jest prawdą, ale jest tylko i aż częścią prawdy. Potępiam z całą mocą to, co ta władza wyczynia. Etycznie i prawnie jest to zło w niewyobrażalnej postaci. Ale ono żyje. Natomiast dużo ważniejsze jest to, że żyjemy my. A skoro już żyjemy, może nie ma sensu karmić wilka bezradności i nieskutecznych metod działania, tylko nieustannie karmić wilka realnego sprawstwa. Zastanówmy się, jak możemy wykorzystać swoją wolność właśnie w tych czasach (a gdy komuś brakuje inspiracji, polecam chociażby zapoznać się z tym, co zrobiła i robi Wolna Szkoła, której jestem aktywistą). Ostatnio kupiłem w Książce dla Ciebie, mojej ukochanej księgarni w Krzywym Domku w Sopocie, świetną książkę Rok z filozofami. Autorki i autorzy wybrali na każdy dzień roku jakiś cytat myśliciela(-ki). Pomyślałem, że zacznę czytać tę książkę od cytatu, który jest przedstawiony przy dacie zakupu tej książki, czyli 18 listopada. I co znalazłem? Słowa Gabriela Marcela z Homo viator. Wstęp do metafizyki nadziei. Mogę je zacytować?

Pewnie!

„Czujesz, że ci ciasno. Marzysz o ucieczce. Wystrzegaj się jednak miraży. Nie biegnij, by uciec, nie uciekaj od siebie; raczej drąż to ciasne miejsce, które zostało ci dane: znajdziesz tu Boga i wszystko… Jeśli uciekasz od siebie, twoje więzienie biec będzie z tobą i na wietrze towarzyszącym twojemu biegowi będzie się stawało coraz ciaśniejsze. Jeśli zagłębisz się w sobie, rozszerzy się ono w raj”.

Świetna puenta. W tym kontekście pytanie trochę bardziej osobiste.

Już się boję… (śmiech)

Nie, nie, nie! Bez obaw! Powiedz mi, czy kwestia związana z wolnością i jej nowe zagrożenia, które się w ostatnich latach objawiają, czy to miało wpływ na twoją pracę w szkole, a później na decyzję o odejściu ze szkoły? Bo przecież twoja skłonność do obrony wolności powinna skłaniać cię do tego, żeby właśnie w szkole właściwie i namacalnie ją zakorzeniać i budować. Ty to robiłeś przecież. Czy coś cię rozczarowało czy po prostu uznałeś, że to złe czasy na pracę w edukacji?

Poruszasz temat, który jest niezwykle istotny.

Oczywiście! Dlatego właśnie muszę go poruszyć.

Ujmę to tak: od momentu, kiedy zacząłem być świadomym wartości wolności, a to się w dużej mierze wiązało z odchodzeniem od – tak bardzo ograniczającego i zarazem manipulacyjnego – wpływu Kościoła katolickiego, kiedy to umocniłem swoje wewnętrzne poczucie samostanowienia jako osoba LGBT+, od tego właśnie momentu krok po kroku coraz bardziej zacząłem doceniać wartość wolności. We wszystkich swoich działaniach, kiedy nawet nie myślałem zbytnio o tym, że właśnie wcielam w życie swoją wolność, cały czas jednak ją realizowałem. Tą wolnością zacząłem tak realnie żyć, że ona po prostu ze mnie wypływa i ten proces jest już nie do zatrzymania.

Taki wulkan wolności?

Powiem szczerze: wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale teraz już potrafię. Co ciekawe – intuicyjnie czułem, że wolność jest jakby jedną stroną medalu. Drugą stroną jest odpowiedzialność. Potem przeczytałem u Frankla, że na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stoi Statua Wolności i właśnie dlatego na zachodnim wybrzeżu stać powinna Statua Odpowiedzialności. Czułem, że im bardziej realizuję swoją wolność, tym bardziej czuję odpowiedzialność za to, co robię. Tak naprawdę to hasło, które mi przyświecało, in dubio pro libertate, bardzo mocno tę postawę umacniało. Potem jeszcze bardziej chciałem żyć tym hasłem, mając też przecież świadomość, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, ba, innego żywego istnienia. Ja po prostu zacząłem tym żyć, nawet jeszcze nie umiejąc tego nazwać. Siłą rzeczy, pracując w szkole, starałem się zarówno samemu żyć w sposób wolny i odpowiedzialny, jak i zachęcać do tego każdą osobę. Przede wszystkim moich uczniów i moje uczennice. Wspólnie poszukiwaliśmy możliwości realizacji swojej wolności, ale jednocześnie zwracaliśmy uwagę na każdy możliwy obszar odpowiedzialności. U mnie wszystko świetnie grało do momentu, kiedy zostałem Nauczycielem Roku.

A to nie powinno sprawić, że będzie jeszcze lepiej?

Kiedy zostałem Nauczycielem Roku, wtedy ewidentnie zaczęły się problemy. Coraz bardziej od tego momentu zacząłem doświadczać, że jestem w mojej szkole persona non grata. Krok po kroku, stopniowo. Działalność publiczna, w tym walka o równość, a potem zostanie doradcą Szymona Hołowni, coraz bardziej to wzmagały. Równolegle widziałem, że niektórzy w szkole mogą robić to, co w moim przypadku powodowało wręcz hejt na mnie. Te osoby zaczęły być wzmacniane, a ja – deprecjonowany. To, co jest kluczowe, to fakt, że coraz bardziej możliwość realizowania przeze mnie wolności i odpowiedzialności, także wraz z młodymi ludźmi, dla nich i w ich imieniu, po prostu zaczynała się zawężać. A ja zacząłem na różne sposoby, coraz bardziej, także niezwykle namacalnie, mieć okazywane, że jestem persona non grata.

Czyli tak naprawdę to, co powinno otwierać ci szereg nowych możliwości, na dobrą sprawę doprowadziło do ograniczenia nawet tych możliwości, które dotychczas miałeś? Wybacz, że powiem wprost, ale to przecież paradoks, w który trudno uwierzyć. Wydawałoby się, że mieć w szkole Nauczyciela Roku to dla każdej szkoły  zaszczyt i honor.

Tak, masz rację. I dlatego tak wiele osób, kiedy o tym opowiadam, nie może również we wszystko to uwierzyć. Mówią: „No właśnie, dla dyrektora to jest super sprawa”. Rzeczywiście w – z braku lepszego słowa – normalnym świecie tak by to wyglądało. Gdy natomiast sięgniemy do aparatu pojęciowego psychologii, zwłaszcza do koncepcji potrzeb, to wówczas stanie się jasne, dlaczego coś takiego się zadziało i dlaczego ja jestem jednym z wielu (bardzo wielu) takich „wow” nauczycieli, czy to nagradzanych, czy też nienagradzanych, ale takich… no wiesz… wybijających się, którzy w pewnym momencie z potężnymi sukcesami odchodzą ze szkoły. Cała historia z Nauczycielem Roku 2021, Darkiem Martynowiczem – który wraz z nami współtworzył program naprawy edukacji „Edukacja dla przyszłości”, powstały dzięki Instytutowi Strategie 2050, będącego częścią Polski 2050 – i z wieloma, wieloma innymi nauczyciel(k)ami jest przecież taka sama. Nie wiem szczerze mówiąc, na ile już jestem gotów o tym mówić, nie wiem, na ile różne osoby, które odeszły ze szkół, są w stanie o tym mówić, ale jedno jest pewne. O takich osobach i takich odejściach ze szkół słyszę nieustannie.

Wracając do kwestii potrzeb: przywołajmy ich hierarchię przedstawioną przez Maslowa. Niezależnie od różnych interpretacji i ocen tego ujęcia, cała podstawowa konstrukcja tego pomysłu jest bardzo sensowna. Chodzi o to, że jeżeli żyjemy w „normalnych” realiach, jeśli mamy zaspokojone wszystkie te fundamentalne potrzeby: fizjologiczne, bezpieczeństwa, afiliacji, akceptacji, miłości, to tak naprawdę możemy dopiero w takich warunkach spokojnie realizować potrzebę szacunku, samorealizacji i tak dalej. Mówiąc krótko, w takich normalnych okolicznościach mamy na przykład dyrektora szkoły, który w gronie pedagogicznym ma Nauczyciela Roku i dla niego to jest petarda. On myśli sobie: „Kurczę, w mojej szkole stworzyłem tak świetne warunki, że mój nauczyciel mógł coś takiego zdobyć. Wow!”. Natomiast my niestety w naszym kraju od dawna, a zwłaszcza od kilku lat, żyjemy w warunkach, w których z samej góry, czyli z obszaru najpotężniejszego wpływu, płyną takie komunikaty i działania, które namacalnie uderzają w jedną z fundamentalnych potrzeb, czyli właśnie w potrzebę bezpieczeństwa.

Masz na myśli, że zagrożenie dla tej potrzeby bezpieczeństwa odczuwają tak samo szeregowi nauczyciele, jak i kadra zarządzająca szkołami?

Dokładnie tak. Bo przecież jeżeli mamy do czynienia z takimi realiami, kiedy sam dyrektor szkoły ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa (a obecnie dyrektorzy szkół mają zagrożone to poczucie nieustannie), to w tym momencie – na takim najprostszym poziomie – kluczowym będzie dla niego zaspokojenie właśnie tej potrzeby. Ta potrzeba będzie dominować jego organizm. Dla niego zaspokajanie tych wszystkich potrzeb wyższego rzędu, czyli na przykład potrzeby samorealizacji, staje się mniej czy bardziej, ale jednak drugorzędne. Zaznaczam jednak, że tak to wygląda w ogólnym zarysie, bo przecież to właśnie Frankl zauważył, że w gruncie rzeczy ta hierarchia potrzeb niewystarczająco uwzględnia sytuacje, kiedy człowiek swoje poczucie bezpieczeństwa ma zagrożone, ale jednak może się pomimo tego samorealizować. Ba, znamy przypadki, że człowiek samorealizuje się, choć ma problemy z zaspokojeniem swoich potrzeb biologicznych. Tylko że mam wrażenie, że to, co mówił Frankl, bardzo dobrze pokazuje, że jednak zagadnienie to zawsze wymaga indywidualnego podejścia, że to raczej jednostki są zdolne do tworzenia pięknego-życia-pomimo-wszystko, że to nie jest ogólna tendencja. Przeciętny człowiek – w sytuacji, kiedy ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa – raczej nie będzie realizował tych wyższych potrzeb. Odnoszę wrażenie, że kiedy w obecnych realiach stwarzanych przez władzę tacy Nauczyciele Roku czy też jacyś inni turbonauczyciele(-ki) odchodzą ze szkół, to wielu dyrektorów z ulgą tych nauczycieli ze szkół wypuszcza. Mam wrażenie, że wielu dyrektorów jest wręcz wdzięcznych, że ci turbonauczyciele odeszli.

Trudno w to uwierzyć.

Tak, natomiast wejście pod taflę potocznych obserwacji z latarką psychologii pomaga to zrozumieć. Widzisz, w dużej mierze to wszystko wynika z tego, że ta władza stworzyła taki poziom lęku, który sprawia, że dla dyrektora szkoły kluczowe jest jednak po prostu zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa. Oni(-e) często nie mają już siły, żeby myśleć o tym, co jest trochę wyżej.

Ale czy ty ich czasem nie usprawiedliwiasz?

Właśnie nie! To jest temat, który poruszam teraz z moimi senior(k)ami (a raczej: silver(k)ami) w sopockim Uniwersytecie Trzeciego Wieku na naszym konwersatorium, które nazywa się – uwaga! – „Myślące Berety”. Mamy tutaj różne porządki: 1) porządek opisu i wyjaśniania – czysto psychologiczny i socjologiczny – oraz 2) porządek wartościowania, czyli porządek etyczny. Ja używam teraz aparatu pojęciowego porządku opisu i wyjaśniania. Pokazuję z perspektywy psychologicznej, dlaczego tak jest. To sytuacja analogiczna do tej, w której wyjaśniamy, dlaczego określony morderca zrobił to, co zrobił, co się takiego zadziało w obrębie jego historii życia i konstrukcji osobowości, że zamordował tyle osób. To czysty proces opisu zjawiska oraz próby jego wyjaśnienia, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem, które przynależy do porządku wartościowania.

Spójrzmy na to najpierw z psychologicznej perspektywy. W takiej typowej sytuacji osoba odpowiedzialna za zespół jest cholernie zadowolona z każdego sukcesu członka(-ini) zespołu i de facto sukces ten jest przez nią odczuwany jak jej własny. Tak jak dla mnie każdy sukces mojego ucznia czy mojej uczennicy emocjonalnie jest jednocześnie moim sukcesem – tak samo zresztą odczuwa to rodzic cieszący się sukcesami dziecka. Ale dzieje się tak wyłącznie w „normalnych” okolicznościach, a nam, całemu społeczeństwu, do normalności daleko.

Jeśli osoba odpowiedzialna za zespół przez cały czas tak bardzo się boi – a do tego krok po kroku doprowadza obecna władza w każdym obszarze życia społecznego – ta osoba po prostu cały czas jest podporządkowana nierzadko nieuświadomionemu dążeniu do tego, żeby było bezpiecznie. Skutków lęku mojego przełożonego doświadczyłem bardzo mocno, najpierw jako świeżo upieczony Nauczyciel Roku, później w związku z moją aktywnością na rzecz praw człowieka i praw osób LGBT+, i w końcu – hattrick! – ze względu na działalność u boku Szymona Hołowni.

Wiele osób gdzieś tam mówiło i mówi do dziś, że ten mój ówczesny dyrektor to po prostu człowiek, który się bardzo boi. Być może dochodziły też jakieś inne czynniki, na przykład zazdrość, ale tego nie wiem. Być może tak, być może nie, nie ma to już znaczenia. Mam wrażenie, że ten lęk był czynnikiem kluczowym, bo doświadczyłem wielu różnego rodzaju sytuacji, które udowadniały, że on po prostu się bał. Zresztą nierzadko mówił o tym wprost na lekcjach. I teraz uwaga: zostawiamy porządek wyjaśniania, przechodzimy do porządku wartościowania.

Człowiek, który się boi, może dokonywać różnych wyborów. Pamiętam, że dwa dni po tym, gdy zostałem Nauczycielem Roku, Prezydent Sopotu Jacek Karnowski przyszedł wraz z częścią Rady Miasta, by mnie uhonorować przed całą szkołą. Było to dla mnie bardzo wzruszające. Zacytowałem wtedy słowa Dumbledore’a, że nadchodzą czasy, w których będziemy musieli wybierać między tym, co dobre, a tym, co łatwe. Spojrzałem wówczas na mojego dyrektora, bo czułem, że on tego właśnie potrzebuje, takiego przypomnienia, bo przecież wie o tym doskonale. Niestety, ostatecznie jego dążenie do poczucia bezpieczeństwa wygrywało, co samo w sobie było absolutnie jego sprawą, ale gdy coraz bardziej materializowało się w postaci zachowań godzących we mnie, uświadomiłem sobie: „Ja mam tylko jedno życie”. I odszedłem.

I tu jest sedno porządku etycznego. Każdy dokonuje własnych wyborów. Gdy czyjeś wybory zaczynają uderzać w kogoś innego, mamy złamanie tego, o czym pisał Alexis de Tocqueville. Czyli psychologicznie rozumiem, dlaczego ktoś funkcjonuje tak a nie inaczej, ale etycznie nie wyrażam na to zgody, bo godzi to we mnie i/lub kogoś innego.

Trzeba tylko spojrzeć na to z lotu ptaka. Człowiek jest koktajlem tworzących go bardzo wielu elementów. Jest taka świetna grafika w necie, na której jest napisane, że każdy człowiek coś w życiu stracił, z czymś walczy, z czymś się mierzy, o czymś marzy, czegoś się boi. W praktyce czasem trudno oddzielić porządek wyjaśniania i wartościowania. Weźmy za przykład nieheteronormatywne osoby publiczne, które nie dokonały coming out-u. Wiem o tym doskonale, że w rozumieniu społecznym najlepiej by było, gdyby każda osoba LGBT+, będąca w jakimś sensie autorytetem (a z reguły każdy jest dla kogoś autorytetem, choćby dla jednej osoby), zakomunikowała światu: „Jestem osobą nieheteronormatywną”. Ale czy ja mam prawo oceniać kogoś, kto tego nie robi? I nie mówię o kryptogejach, którzy dyskryminują osoby LGBT+, bo to jest zupełnie inna sprawa, jednoznaczna moralnie i moralnie obrzydliwa. Mówię o tych, których coming out byłby dla nas wszystkich na wagę złota. I mimo że chciałbym, by te osoby znalazły w sobie odwagę, mówię sobie: „Przemek, przecież ty sam zrobiłeś publiczny coming out dopiero w 2016”. To daje mi poczucie pokory. Każdy z nas ma swoją drogę i swój czas, dlatego ja się od tych ocen mimo wszystko powstrzymuję.

Natomiast nie zmienia to faktu, że jeżeli ktoś mnie przypiera do muru i mówi: „No dobrze panie Przemku, ale co pan uważa o wszystkich tych ludziach, którzy milczą w różnych sytuacjach, albo poddają się aparatowi opresji i lęku, który tworzy władza?”, to ja i tak nie mówię, że te osoby robią źle, bo w dzisiejszych czasach akt sprzeciwu to często heroizm. A nikt nie przygotował nas do życia, w którym heroizmem musimy się wykazywać codziennie (w przypadku nauczycieli(-ek) jest to pogłębione przez przemoc m.in. ekonomiczną, którą wobec nas praktykuje władza). Dlatego odpowiadam w ten sposób: ja osobiście bym tak nie mógł. W życiu. Ja bym – mówiąc bardzo kolokwialnie – prędzej się zesrał. W drugim tomie swojej książki podsumowuję to, przytaczając wypowiedź pewnego bohatera z jednego z tomów Smoczej Straży Brandona Mulla, która jest kontynuacją Baśnioboru:

„Kiedy pojawiłaś się w zamku jako więźniarka, wiedziałem, że muszę ci pomóc. Zabijałem już w boju i na polowaniu, ale nigdy nie zabiłem nikogo w niewoli, tym bardziej przyjaciółki. Gdybym pozwolił im cię skrzywdzić, umarłoby we mnie to, co najważniejsze. Pewnie na zawsze. To był punkt, z którego nie ma odwrotu. Czułem to. Chciałem być akceptowany przez ojca i inne smoki. Ale nie kosztem tego, kim jestem. Przez jakiś czas myślałem, że mogę połączyć jedno z drugim: być sobą i mieć szacunek ojca. Wyobrażałem sobie, że pomogę smokom odzyskać trochę więcej rozsądku. Ja miałem na nie mały wpływ, za to one bardzo mnie zmieniały. W końcu musiałem wybierać: czy być sobą, czy zadowolić ojca. Wybrałem siebie. I lojalność wobec swoich prawdziwych przyjaciół (…) To dobre uczucie (…) Wolę umrzeć w ten sposób niż żyć w tamten. Już dawno nie czułem się lepiej”.

A po tej wypowiedzi dopisałem swoje podsumowanie: „Jeśli traficie kiedyś na słowa Sokratesa, że woli umrzeć niż przestać pobudzać innych do bycia mądrymi, na słowa Jezusa, że lepiej, aby człowiek stracił wszystko, niż zatracił siebie, na słowa św. Pawła, że w dobrych zawodach wystąpił, wiary ustrzegł, bieg ukończył, słowa Galadrieli, że zdała test, pozostanie sobą i odejdzie na Zachód, jeśli przyjrzycie się decyzjom Jonasa z Dark, Evana z Efektu motyla czy Lily Potter, a w końcu ujrzycie samego Harry’ego Pottera idącego do Zakazanego Lasu i poświęcającego swoje życie dla przyjaciół, wiedzcie, że mimo że (…) nie istnieje odpowiedź właściwa, oni wybrali odpowiedź najlepszą z możliwych”.

Teraz już chyba weszliśmy na bardzo poważny poziom – na poziom wartości?

Tak, to jest fragment właśnie z rozdziału o wartościach! I to, o czym piszę, to są moje wartości, wśród których wolność wewnętrzna jest jedną z wartości rdzeniowych. Nie wyobrażam sobie, żeby dać się zniszczyć komuś z góry, kto chce niszczyć mnie lękiem. Po prostu sobie tego nie wyobrażam. Z drugiej jednak strony mam w sobie absolutną pokorę i mówię za Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Dlatego właśnie jest mi tak trudno oceniać innych ludzi. Natomiast mówię jasno: nie wyobrażam sobie, żeby milczeć, kiedy inne osoby są represjonowane i niszczone. Jednak jak sam widzisz, jest to trudne. Dla mnie paradoksalnie dużo łatwiejsze jest wyjaśnienie czegoś psychologicznie niż sformułowanie jednoznacznej oceny moralnej, zwłaszcza dotyczącej działań konkretnych jednostek. I to w takich czasach.

Na pewno, tym bardziej, że tu pojawi się pytanie o to, czy mamy jeszcze do czynienia z wyborem – choćby był to nawet wybór łatwiejszego rozwiązania i prostszej ścieżki – czy może to już jest niewola…

Genialna uwaga. I tutaj trzeba rzec o realnych możliwościach radzenia sobie z pułapkami, jakie zastawiają na nas nasze wybory. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym na zajęciach z etyki z s. prof. Barbarą Chyrowicz. Ona w ogóle była zajebista, mega się dużo od niej nauczyłem, podobnie jak od s. prof. Beaty Zarzyckiej. Ciekawe, że tyle się nauczyłem od zakonnic (śmiech), ale to kolejny kamyczek do uświadomienia sobie, jak bardzo bezsensowne są stereotypy. Wracając do s. Chyrowicz: kiedyś opowiedziała nam o przeszkodach w realizacji naszych działań. Wtedy skumałem, że przecież tak naprawdę bardzo trudno jest dokonać rzetelnej i obiektywnej oceny odpowiedzialności ze względu na tak wiele czynników, które de facto zmniejszają naszą odpowiedzialność za działanie (bądź jego brak, zwany zaniechaniem). Przykładem takiego ograniczenia jest chociażby przymus. Czym innym jest przymus fizyczny, czym innym psychiczny, natomiast w przypadku tego, o czym rozmawiamy, mam wrażenie, że ten przymus psychiczny jest sednem. Dlatego ja, chociażby myśląc o swoich powodach odejścia ze szkoły… ktoś może powiedzieć: „Słuchaj, zrób z tego aferę”, a ja mówię: „Po co?”. Bo mimo że doświadczyłem bardzo wielu niefajnych rzeczy, to jednocześnie I know who is the real enemy. Generalnie wiem, że właśnie metapowodem i tym faktycznym źródłem tego wszystkiego jest Voldemort na samej górze.

Mi zawsze bliska była koncepcja, aby nie oczyszczać ludzi, którzy biernie dokonują różnych rzeczy pod wpływem jakiejkolwiek władzy. Jednak trzeba przecież mieć świadomość, że ostatecznie powodem takiego działania (czy jego braku) jest jakiś ciemięzca i to na nim spoczywa największa odpowiedzialność, bo on wytwarza te warunki lęku i presji. I tak, każdy z nas ma wybór, bez dwóch zdań, tylko że naszą uwagę powinniśmy skupić przede wszystkim na a) własnych wyborach oraz na b) źródle zła. I to źródło zniszczyć. Czyli w rozumieniu meta – skupić się na edukacji ustawicznej, wyskakującej z lodówek. A w rozumieniu obecnej sytuacji społeczno-politycznej: skupić się na tych, który doprowadzają do powstania takich warunków. I to ich trzeba odesłać na śmietnik historii, a nie cały czas się skupiać na tych, którzy są po prostu…

Funkcjonariuszami reżimu.

Dokładnie o to chodzi. A nawet jeśli nie funkcjonariuszami reżimu, to po prostu ludźmi, którzy zostali zatruci złem legitymizowanym na samej górze, bojącymi się sprzeciwiać, gdy łamane są fundamentalne zasady. Róbmy co się da, żeby budzić oddolnie i odgórnie każdą osobę, ale nie zapominajmy, gdzie bije sączące zło źródło. I żeby było jasne: to nie jest tak, że ja nie widzę odpowiedzialności po stronie wymienionych przed chwilą ludzi. Ja po prostu widzę, kim jest real enemy.

A ja w ogóle myślę sobie, że ty i tak w szkole Czarnka byś sobie rady nie dał.

A dlaczego nie? Ja mam wrażenie zupełnie odwrotne.

Tak?

Tak. Z prostej przyczyny. Ja mam bardzo silnie rozwinięty archetyp trickstera. Od momentu kiedy PiS przejął władzę, a tym bardziej odkąd zostałem Nauczycielem Roku, bo między przejęciem władzy przez PiS a tym, jak zostałem Nauczycielem Roku, minęły trzy lata, coraz bardziej czułem, jak aktywuje mi się ten archetyp, jak ożywia się we mnie, jak się coraz bardziej uobecnia. Rok po przejęciu władzy przez PiS zrobiłem coming out. Mówiąc krótko, ja w tych bardzo chujowych warunkach, gdy ten powszechny, społeczny, wyindukowany przez władzę lęk, o którym mówiłem, już raczkował, stwierdziłem: „No sorry! Halo! Jestem nauczycielem-gejem, żyję z partnerem, to jestem właśnie ja – a to, co może mi wyrządzić prawdziwą krzywdę, to życie nieautentyczne”. Dwa lata później zostałem Nauczycielem Roku. Jak bodaj w 2020 dowiedziałem się, że Czarnek zostanie ministrem, to na metapoziomie miałem chyba największy w życiu facepalm. Ale w środku poczułem kolejną aktywację archetypu trickstera, wyrażoną w poczuciu: „zajebiście, dawać go!”. Widzisz, Sławku, jestem także trenerem kreatywności. Jedna z rzeczy, która jest fundamentalna dla kreatywności, to przerabianie niemożliwego na możliwe – w twardym murze niemożliwego szukanie szczelin. Kreatywność rozwija się szczególnie wtedy, gdy mamy nieograniczoną wolność, i również szczególnie wtedy, kiedy mamy bardzo ograniczone warunki. Mówiąc krótko, ja właśnie paradoksalnie w warunkach coraz mocniej ograniczanych od 2015 roku coraz częściej widziałem właśnie te szczeliny, za pomocą których można działać i wręcz wysadzać system od środka. Nie ukrywam, że – jakkolwiek to zabrzmi – czasami żałuję, że nie pracuję już w placówce publicznej, bo po prostu mam tyle pomysłów, które bym realizował, które wpisują się w to, co Szymborska pisała w swoim wierszu „Głos w sprawie pornografii”! Wiesz, to taka metoda życia w Hogwarcie za czasów dyrektorowania Umbridge.

Znowu: jakkolwiek to zabrzmi, w momencie kiedy rozpoczął się atak na edukację domową, między innymi na Szkołę w Chmurze, w której obecnie pracuję, dla mnie oczywiście było to skandaliczne, że to się dzieje, ale mój wewnętrzny trickster wołał: „Ha, w końcu jestem w tej szkole, która została bezpośrednio zaatakowana”. I już zobaczyłem w swej głowie mnóstwo pomysłów wyrażenia sprzeciwu i oporu. Zresztą sednem tego podejścia jest przypięty na moim wallu na Facebooku post o szczególnym typie tożsamości: #hogwartity.

Nie zmienia to faktu, że to po prostu odczucia oraz metody radzenia sobie, które wynikają z konieczności. Zdecydowanie wolałbym nie żyć w takiej rzeczywistości, w której nasza kreatywność rozwija się z powodu ograniczeń, na które jesteśmy skazani. Wszyscy mamy prawo rozwijać kreatywność dzięki polu maksymalnej możliwej wolności. Natomiast podkreślam nieustannie: dzięki czytaniu Frankla czy Anne Frank bardzo mocno nauczyłem się odnajdywać sens w bezsensie. Problem jednak jest taki, że nie mogę mierzyć swoją miarą innych. Przeciętny człowiek nie jest do tego przygotowany, bo edukacja, której zaznawał w systemie, nie dała mu żadnego przygotowania w zakresie umiejętności radzenia sobie z życiem. I w końcu, podkreślam dobitnie: nikt nie ma prawa wymagać od ludzi na stanowisku pracy heroizmu. A stawanie przed dylematami moralnymi, i to codziennie, i to w warunkach urągających ludzkiej godności począwszy od poziomu ekonomicznego, czyli ta cała rzeczywistość polskiego nauczyciela i polskiej nauczycielki, dyrektora i dyrektorki, a tym samym rodziców, uczniów i uczennic – to jest stan zmuszający do heroizmu.

Nawiązania do Zakonu Feniksa są tutaj jak najbardziej na miejscu, choć muszę przyznać, że częściej myślę o innym superbohaterze,  o He-Manie. Jestem jego fanem i jako dzieciak, później jako nastolatek, uwielbiałem tę animację. Ten cały He-Man z tym wielkim mieczem, z wojującym dzikim kotem, by się tutaj przydali. Ale przecież nie każdy może być takim He-Manem i nie każdy nim będzie.

Tak, i to jest właśnie THIS. Jak starasz się o pracę jako nauczyciel, to przecież nikt ci nie mówi, że w ramach swoich obowiązków będziesz musiał podejmować jakieś heroiczne wybory moralne. A ponadto nikt ci nie płaci za pracę w tak wstrząsających warunkach. I to jest problem. Staram się walczyć za wszystkich, którzy z tego powodu cierpią. Zawsze powtarzam, że siła wspólnoty tkwi w sile najsłabszego jej członka. Zawsze musimy patrzeć na tych, którzy są najsłabsi, którzy najbardziej potrzebują pomocy. Pod tym względem jest mi bliska idea sprawiedliwości Rawlsa i ja w ten sposób właśnie funkcjonuję: „Nie patrz, Przemek, na siebie, patrz na tych, którym jest najtrudniej”. Stąd też moje zaangażowanie w naprawę polskiej edukacji, w pomoc osobom z wszelkich mniejszości, i w końcu pomoc osobom pozaludzkim – zwierzętom. A w końcu: całej planecie.

Czy to był właśnie główny bodziec, który popchnął cię do Szymona Hołowni? Chyba wiedziałeś, że nie unikniemy tego tematu. Sądzę, że wielu ludzi chciałoby wiedzieć, co cię do niego pchnęło, dlaczego Hołownia, dlaczego „żółty ruch”?

Dawno, dawno temu… (śmiech). No dobra, nie aż tak bardzo dawno temu, mniej więcej wtedy, kiedy zaczęły się rządy PiS, a właściwie jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zacząłem uświadamiać ludzi, w którą stronę to idzie. Tłumaczyłem komu się dało, że PiS jest organizacją de facto toksyczną. Ja w życiu miałem zawsze taką łatwość widzenia ludzkich intencji i tego, do czego ludzie długofalowo są zdolni. I doskonale wiedziałem, do czego najwięksi działacze PiS-u są zdolni, rozumiałem ten typ organizacji, z tą ich całą mentalnością. Próbowałem uświadamiać ludzi, mówić wprost, że owszem, te lata rządów koalicyjnych PO i PSL-u nie były rajem np. dla edukacji, ale zawsze jednak uprzedzałem, że jeżeli wygra PiS, to będzie masakra. Oni będą wykorzystywali technikę gotowania żaby (mimo że ostatecznie przyrodniczo nie ma to uzasadnienia, bo żaba wyskoczyłaby dużo szybciej, ale ta metafora w ostatnich latach stała się niezwykle nośna). I krok po kroku będą rozwalali nam kraj, co widać aż nadto wyraźnie.

Od 2015 roku zastanawiałem się, które metody są najskuteczniejsze, żeby zarówno zakończyć ich rządy, jak i żeby oni czy im podobni już nigdy więcej nie wygrali. Na początku uczestniczyłem w protestach, a kiedy nadszedł rok 2018 i zostałem Nauczycielem Roku, to wówczas starałem się mówić, nazywać to wszystko, co się działo, po imieniu, gdzie się da, gdzie dawano mi mikrofon, a dawano mi chętnie i w największych mediach, dlatego mówiłem o tym serio wszędzie, gdzie się dało, m.in. o ataku na osoby LGBT+, który przecież był atakiem systemowym. I w końcu nadszedł strajk nauczycieli i nauczycielek.

Mniej więcej w połowie trwania strajku czułem już, że on upadnie. Walczyłem do końca, ale coraz bardziej widziałem, że żadne z działań do tej pory nie powoduje zmiany. Takiej zmiany realnej, widocznej liczbowo zmiany proporcji poparcia dla tej okropnej władzy. Cały czas patrzyłem na to i mówiłem sobie: „Ja pierdolę! Wydarzyło się tyle, a zupełnie nie widać jakiegokolwiek spadku poparcia dla tej władzy”. Będąc najświeższym Nauczycielem Roku, osobą publiczną, zacząłem się zastanawiać, co ja mogę zrobić i jak zdobyć skuteczniejsze narzędzia.

Czyli polityka?

I literatura, czego owocem stały się między innymi moje książki, obydwa tomy „Szkoły bohaterek i bohaterów”, ale o tym w następnym odcinku (śmiech). Wracając do polityki: jako 13-latek walczyłem o województwo środkowopomorskie i pisałem listy do władz, chwilę później rozpocząłem edukację obywatelską dzięki programowi KOSS, jako 15-latek przemawiałem na trybunie obywatelskiej podczas sesji Rady Miasta w Koszalinie, realizując projekty w ramach programów CEO „Młodzi Obywatele Działają” & „Ślady przeszłości”, jako 16-latek opowiadałem o tym w „Rowerze Błażeja”, byłem dwie kadencje przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego w moim liceum, słynnym koszalińskim Dibulcu… Co to oznacza? To, że polityka i jej rola od dawna były dla mnie sprawami oczywistymi. Nie w rozumieniu moich pragnień, tylko w rozumieniu bycia świadomym obszaru, który jest kluczowy dla zmiany.

Strajk nauczycieli(-ek) przypadł na czas, kiedy różne środowiska liberalno-lewicowe traktowały mnie jak swojego pupilka. No to ja się starałem wykorzystywać maksymalnie ten swój głos, żeby im pomagać, żeby uświadamiać, żeby dawać ludziom różne argumenty. Bardzo symbolicznym momentem był ten, kiedy odbierałem nagrodę Człowieka Roku Gazety Wyborczej w kategorii: wzorowe sprawowanie, a główną nagrodę odbierał wtedy Donald Tusk. Gdy Justyna Suchecka wyczytała moje nazwisko, wszedłem na scenę i wygłosiłem krótki spicz, a podczas niego spojrzałem Donaldowi prosto w oczy i zacytowałem kapitan Marvel, były to mniej więcej słowa: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Myślałem sobie wtedy, że jeszcze tylko kilka miesięcy do wyborów, Tusk wróci, powie „Dobra, przejmuję stery, żeby uratować ten kraj”… No ale nic takiego się nie stało. Więc dalej apelowałem, apelowałem, apelowałem, działałem, działałem, działałem.

Dla mnie wielkim WOW było to, że pojawiła się Wiosna Roberta Biedronia, i co ciekawe – bardzo szybko dostałem telefon od działaczki z Trójmiasta z propozycją, żebym w najbliższych wyborach europarlamentarnych był na ich listach. Potraktowałem to jako coś bardzo miłego, natomiast powiedziałem jasno: moim celem nie jest bycie zawodowym politykiem. Tzn. właściwie chciałem to powiedzieć, ale nie zdążyłem, bo pani, która ze mną rozmawiała, obecna posłanka, zdążyła powiedzieć w tej rozmowie takie rzeczy, że za głowę się złapałem. Popierałem wszystkie ideały Wiosny, które od lat były mi tak bliskie, a nagle usłyszałem kobietę, mocną w Trójmieście i na całym Pomorzu, kobietę, która reprezentuje tę właśnie Wiosnę, kobietę, która rzekła do mnie: „Na kogo Pan ma zamiar głosować? Chyba nie na tego starucha Lewandowskiego albo na Adamowiczową, która robi sobie karierę na śmierci męża?”. Słyszałem to (i nie tylko to) i… dosłownie nie wierzyłem. Byłem w szoku.

I co jej powiedziałeś?

Powiedziałem: „Wie pani co, chyba nie znajdziemy porozumienia”. I wtedy też właśnie – zupełnie abstrahując od tego, że ja nie miałem ochoty być na żadnych listach wyborczych – dowiedziałem się, że byłbym na jakimś dalekim miejscu tej listy, bo to chodzi o to, żebym pomógł podpromować Wiosnę. Muszę przyznać, że jest to jak dla mnie obcy sposób na traktowanie ludzi.

Pomyślałem wtedy: „Dobra, okej, nie będę tutaj robił problemów. Może to po prostu jakaś babka niefajna, ale to przecież nie przekreśla Wiosny”. Natomiast było to dla mnie nieco dziwne, że Robert, który jest gejem, ma tutaj świeżego Nauczyciela Roku też geja, i przez tyle miesięcy nie zainicjował w zasadzie żadnego kontaktu. Jedynie dwa dni przed wyborami do europarlamentu, kilka godzin przed ciszą wyborczą, zadzwoniła do mnie asystentka Roberta z pytaniem, czy mógłbym się pojawić na Stadionie Narodowym. Zapytałem ją: „dlaczego?”, a ona do mnie, że Robert ma podsumowanie kampanii i fajnie, jakby różne osoby tam były, „no i uświadomiliśmy sobie, że nie mamy nikogo od edukacji, no i pomyśleliśmy, że przecież jest Przemek Staroń”. Mówię do niej: „Ale zaraz, zaraz. Czy dobrze rozumiem, że na kilka godzin przed wydarzeniem kończącym kampanię wy dzwonicie do mnie, żebym po prostu przyszedł, pomachał, powiedział: tak, tak, ludzie, głosujcie na Wiosnę? Czy o to chodzi?”. I mówię dalej: „Sekundkę, tu jest chyba coś nie tak. Przecież edukacja to fundament. To jest absolutny fundament”. Jak oni mogli przez miesiące nie pomyśleć o nikim od edukacji, o realnym(-ej), z krwi i kości, nauczycielu(-ce)? Ja nie mówię już nawet, że musieli pomyśleć o mnie, błagam, choć to był czas, gdy wyskakiwałem z lodówek i kuchenek mikrofalowych, więc dla wielu byłem pierwszym, naturalnym skojarzeniem – ale przecież mogli generalnie nawiązać współpracę ze świetnymi nauczyciel(k)ami. Miałem wrażenie, jakbym miał przyjść na stadion i zareklamować pastę do zębów. Powiedziałem, że niestety nie mogę na tym być, powiedziałem, że bardzo mocno wspieram Wiosnę, ale wspomniałem też wtedy, że bardzo niepokojące są dla mnie te wszystkie sytuacje: rozmowa a propos list wyborczych i choćby ten telefon z prośbą o przybycie na stadion.

Czy już wtedy się ostatecznie rozczarowałeś?

Jeszcze nie, ale w międzyczasie działy się różne rzeczy i zacząłem mówić moim znajomym, którzy również wspierali Wiosnę, że boję się, że cały ten potencjał zostanie zmarnowany. Co ciekawe, asystentka Roberta powiedziała do mnie: „Tak, tak, to po wyborach spotkamy się z Robertem i wszystko mu powiesz”. Niestety po wyborach już nic takiego się nie wydarzyło. Robert zapowiedział, że odda mandat prof. Monice Płatek, ale tego nie zrobił. Dla mnie w tym momencie to była taka kropka nad „i”. Przecież jeżeli ktoś ma wartości, które są również moimi wartościami, ale de facto ich nie realizuje na poziomie czynów, to o czym my tu mówimy? Wtedy z wielkim bólem serca stwierdziłem: koniec. Nie zmienia to faktu, że przez cały czas miałem bardzo dużo sympatii do tej partii i ludzi w niej działających, bardzo się ucieszyłem, że później Lewica weszła do sejmu, cały czas świetnie współpracuję z różnymi jej działaczami i działaczkami, wszak moje serce bije po lewej stronie, a poza tym generalnie współpraca to coś, co ma największy sens.

Drugim ciekawym obszarem funkcjonowania polityki demokratycznej jest oczywiście Platforma Obywatelska/Koalicja Obywatelska. Ze strony PO pamiętam, jak dostałem jeden telefon pod pewnej posłanki, telefon z pytaniem, czy mógłbym w ramach ich kampanii pojawić się w Warszawie na jakiejś debacie. Odparłem, że niestety nie mogę, bo koliduje mi to z wyjazdem, ale mogę polecić innego świetnego nauczyciela… „Nie, nie, nie, Pan tu jest teraz taki bardzo medialny, nam chodzi o takie najmocniejsze nazwisko”. Więc ja znowu myślę sobie: „Aha, czyli nie edukacja was interesuje, tylko marketing”. Ale wtedy już niestety wiedziałem, że w dużej mierze tak to funkcjonuje.

Trochę żenada, co nie?

Obserwowałem wtedy, co się dzieje, i powtarzam cały czas, Sławku, że nie miałem i nie mam żadnych ambicji dotyczących zawodowej polityki w rozumieniu pracy parlamentarnej. Ja zawsze miałem po prostu poczucie, że kluczowe jest to, żeby nie być obojętnym na rzeczywistość, żeby reagować, próbować zmieniać, co się da, wykorzystując te narzędzia, którymi człowiek dysponuje.

Bardzo mi się podobało, co zrobił Jacek Karnowski, prezydent Sopotu. Koleś, którego mega lubię i cenię, facet, który po zabójstwie Pawła Adamowicza poprosił, żebym we wszystkich szkołach sopockich zrobił zajęcia z przeciwdziałania mowie nienawiści. To właśnie on był jednym z autorów koncepcji paktu senackiego. Gdy się o niej dowiedziałem, i jeszcze gdy okazała się ona skuteczna, pojawiła się we mnie myśl, że jednak można. Można poszukać skutecznych narzędzi i skutecznie je zastosować. Po raz kolejny zachwyciłem się Karnowskim, mimo że u nas w Sopocie niektórzy go nienawidzą. No ale to przecież tak jak mnie (śmiech).

No ale nie powiesz, że interesowałeś się jedynie polityką samorządową i lokalną? Przecież 2019 to był czas parlamentarnej kampanii wyborczej, a rok później wybory prezydenckie.

Tak, tak, było fajnie, że odbiliśmy Senat, to był naprawdę wielki sukces. Ale dzień po wyborach zaczął rozwijać się we mnie mindset, że teraz ważne będzie to, co robimy, żeby tę skuteczność, która została już pokazana i udowodniona, przenieść na kolejny obszar, czyli na zbliżające się wybory prezydenckie. Dziwiła mnie trochę cisza w eterze. Ale dawałem temu czas. Zastanawiałem się wtedy i byłem bardzo ciekaw, kto zostanie wystawiony jako kandydat(ka). Cały czas mówiłem, pisałem w postach, że to powinien być Rafał Trzaskowski, że to jest koleś znany, wykształcony, fajny, przystojny. Mam poczucie, że należało go postawić na czele całego obozu demokratycznego na samym początku. Jednocześnie myślałem też o środowisku lewicy, że może skumają, że te ich wartości pięknie pokaże kobieta kandydatka, szczególnie Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Cisza. No i zacząłem dostawać sygnały, że PO się zdecydowała na Małgorzatę Kidawę-Błońską, którą bardzo lubię i szanuję, tylko miałem poczucie, że ona może być świetną kandydatką na czas pokoju, a nie wojny, którą w tym kraju rozpętano. Lewica milczała. No i w końcu zaczęły do mnie docierać sygnały, że start planuje Szymon Hołownia. Wtedy w mojej głowie od razu pojawiła się myśl: „O, kurde! Ale zajebiście”. Facet, który jest obywatelem, niezwiązanym z żadną partią, to jest właśnie to. Koleś, który nie mając żadnego obciążenia partyjnego, może zostać takim obywatelskim kandydatem na prezydenta. Być naprawdę kandydatem wszystkich. Pomyślałem sobie, że jak partie to skumają, to będzie petarda, bo nie dość, że opozycja demokratyczna wokół niego się zjednoczy, to jeszcze na dodatek przyciągnie on wiele osób, które nie zagłosują na kandydata Lewicy czy KO: osób wahających się, do tej pory niegłosujących, może nawet tych, którzy stanowią tzw. soft PiS.

Szymon ma mnóstwo cech, które czynią go świetnym kandydatem. Wtedy wydawało mi się, że teraz to już na pewno Duda zostanie pożegnany i będzie to prosta droga do odbicia tego kraju z rąk Prawa i Sprawiedliwości. Szymon ogłosił swój start w grudniu, w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim, a ja wtedy napisałem posta, w którym podkreśliłem, że to wspaniała wiadomość.

Znałeś wcześniej Szymona Hołownię?

Tak! Najpierw czytałem to, co on pisał. Z każdym rokiem byłem pod coraz większym wrażeniem jego zmian mentalnych, tego, jak on się staje dojrzały. Później, mając już z nim kontakt, zauważyłem, że on po prostu jest dobrym człowiekiem. No i jak napisałem tego posta, wysypała się lawina komentarzy od ludzi, którzy do tej pory prawili mi czułe słówka i opowiadali, jaki to Przemek jest zajebiście mądry… A tu klops. Podważano moją inteligencję, zdolność trafnego wyboru, intencje… W kolejnych miesiącach ilość komentarzy, które trzeba nazwać hejtem, przebiła skalę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak wyraźnego, silnego, zmasowanego hejtu, także z powodu swojej orientacji psychoseksualnej. Na dodatek zacząłem doświadczać go od ludzi, którzy walczą o demokrację, wolność, równość… Co ważne: nieustannie argumentowałem, dlaczego poparłem Szymona, a pierwszy raz tak obszernie, poruszając też kwestię dzielących nas różnic (czyli np. stanowisko dotyczące małżeństw jednopłciowych), zrobiłem to właśnie w tekście, który ukazał się w Liberté!, tym słynnym tekście założycielskim, który redakcja zatytułowała: „Światem rządzi zmiana”. Miałem jednak wrażenie, że część osób nie była w stanie przyjąć żadnej mojej racjonalnej argumentacji, w której jasno zresztą podkreślałem, że moim celem nie jest przekonywanie nikogo do Hołowni. Taką metodę zawsze stosuję na lekcjach etyki: każdy może się wypowiedzieć, tylko ważne jest, aby podał argumenty. Natomiast głównym zadaniem oponentów jest wskazanie, co jest w tych argumentach… cennego. W żadnym wypadku oponenci nie muszą zmieniać swojego poglądu czy stanowiska (chyba że zechcą, wiadomo). To działa niesamowicie i przynosi niesamowite efekty.

Tylko w końcu zrozumiałem, że te efekty pojawiają się w przypadku sprzyjającej konstelacji okoliczności. Na przykład właśnie w przypadku ludzi młodych, z którymi ma się realną relację. Tymczasem po napisaniu tego tekstu oczekiwałem, że ludzie inteligentni pochylą się nad moją argumentacją i po pierwsze zaprzestaną hejtu, a po drugie stwierdzą coś w rodzaju: „Okay, teraz to rozumiem. Mój wybór zapewne będzie inny, ale kumam argumenty Przemka”. Owszem, wiele osób tak właśnie zrobiło, część nawet poparła Szymona, natomiast skala osób, które miały opór przed tą argumentacją, nie były gotowe w ogóle de facto się nad nią pochylić, no cóż, ta skala była dla mnie powalająca. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Skumałem wtedy w pełni bardzo wiele, choćby to, jak Internet spłyca relacje, dialog, stopień rozumienia etc.

Już bodaj w grudniu 2019 przyszła mi pierwszy raz do głowy taka myśl, że problem z PiS-em leży dużo głębiej. Te reakcje, o których mówiłem przed chwilą, pokazały mi to w pełnej skali. Zacząłem mieć poczucie, że większość osób tkwi w mentalności kibicowskiej i sprowadzenie naszego kraju na sensowne tory nie jest dla nich tak ważne jak to, kto się tym zajmie. Mało tego, w wielu osobach zauważyłem postawę pt. „TO MUSI BYĆ KTOŚ, KTO MI PASUJE”. A przecież istota kandydata reprezentującego jak najwięcej obywateli i obywatelek wiąże się właśnie z tym, że będzie on oddalony od „idealnego” zestawu cech i poglądów.

Kiedy pojawił się ktoś, kto ogłosił walkę o urząd prezydenta, kandydat obywatelski – czyli zrobić kolejny krok po pakcie senackim – to ze strony opozycyjnej pojawiło się wyszydzanie, często wręcz nienawiść, doprowadzająca do takich absurdów, jak wyśmiewanie się ze wzruszenia Szymona nad konstytucją przez osoby, które na co dzień walczą ze stereotypami płciowymi!

Wtedy właśnie w pełni skumałem, że problem leży dużo głębiej, bo on tkwi w szeroko rozpowszechnionej w społeczeństwie i podgrzewanej przez media oraz social media natychmiastowości formułowania emocjonalnych ocen, niemożności myślenia holistycznego i postformalnego (zwanego też myśleniem kontekstualno-dialektycznym), niezwykle silnej podatności na polaryzację. Te czynniki niestety tkwią w naszych głowach mocniej niż wielu osobom się wydaje i wywołują więcej zła niż osoby walczące z PiS-em często są w stanie zauważyć. PiS jest poniekąd właśnie pokłosiem tych cech i niestety – wykorzystał oraz podkręcił je w niewiarygodnym stopniu.

Wiesz, przychodzą mi na myśl słowa Simone Weil. „W naszej nauce, niby w wielkim magazynie, mieszczą się najsubtelniejsze sposoby rozwiązywania najbardziej złożonych problemów, ale jesteśmy prawie niezdolni do zastosowania elementarnych metod rozsądnego myślenia. Wydaje się, że w każdej dziedzinie zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji – pojęcia granicy, miary, stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania między sposobem działania a rezultatem”. PiS nie stworzył powszechnego deficytu dojrzałego myślenia, ale wykorzystał go w stopniu, który wcześniej nie mieścił nam się w głowie. Popatrz chociażby na to, jak wiele osób mówi: „No bez kitu, Hołownia zasługuje na szacunek, jedyny ma tak rzetelny, szczegółowy program… Ale mu nie ufam”. Kiedy zapytasz dlaczego, usłyszysz na przykład: „Bo jest katolikiem”. Powiedz mi, Sławku, co się z nami stało, że człowiek inteligentny i/lub wykształcony ocenia czyjąś skuteczność w oparciu nie o rozumną analizę, ale w oparciu o swoje odczucie, tu: braku zaufania? Co się z nami stało, że taki człowiek legitymizuje w sobie samym myślenie oparte o błąd logiczny, jakim jest fallacia accidentis, czyli błąd uwydatniania nieistotnego szczegółu? Dlaczego za istotne uważa to, że ktoś jest katolikiem, skoro jednym z fundamentów edukacji nie tylko logicznej, ale i antydyskryminacyjnej, jest to, że żadne nasze cechy tożsamościowe w żaden sposób nie mają znaczenia w obliczu podejmowanych przez nas wyborów? Dlaczego tak trudno przyjąć nam esencję, którą oddał Albus Dumbledore, że to nasze wybory ukazują to, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż jakiekolwiek nasze uwarunkowania, zdolności czy aspekty naszej tożsamości? Dlaczego tak trudno nam zobaczyć, że to, skąd pochodzę, gdzie mieszkam, jaką religię wyznaję, jaką mam tożsamość psychoseksualną etc. – nie ma ostatecznie znaczenia, bo ostateczne znaczenie mają podejmowane przez nas wybory, mówiąc metaforycznie: wilk, którego decydujemy się karmić?

Wspomniałem o miejscu zamieszkania i to mi przywołało pewną myśl. Ja mieszkam w Gdańsku i dla mnie nieustannym przykładem, jak bardzo takie myślenie nie ma podstaw, jest postać Pawła Adamowicza. Facet, który deklarował się jako konserwatysta, poszedł na czele Marszu Równości, co zresztą dla osoby, która wie, że to Partia Konserwatywna zalegalizowała w UK małżeństwa jednopłciowe, nie powinno być żadnym zdziwieniem.

Paweł Adamowicz jest zresztą osobą, której tragiczna śmierć ostatecznie popchnęła Szymona do działania w najwyższej możliwej skali i wystartowania w wyborach prezydenckich. I właśnie z tego kontekstu wyłania się nasze pamiętne spotkanie. Na początku stycznia 2020 Szymon napisał do mnie coś takiego: „Przemek, słuchaj, będę w Gdańsku na uroczystościach związanych z rocznicą śmierci Pawła Adamowicza, możemy się spotkać?”. Zgodziłem się. Gdy się spotkaliśmy, podziękował mi za wszystko i powiedział, że jest mu bardzo źle z faktem, czego doświadczam po poparciu go. Podkreślił, że żyjemy na planecie, której grozi katastrofa klimatyczna, i w pierwszej kolejności trzeba ją uratować – a jednocześnie Polskę, która stacza się w otchłań nienawiści, polaryzacji, niepraworządności etc. Od razu rzekłem: THIS. I Szymon sam powiedział, że dlatego edukacja jest najważniejsza. Spytał, czy mógłbym mu w tym właśnie pomóc, wesprzeć go, wskazać te kierunki zmian, które powinno się zrealizować. Pokazał mi też to, co sam już wstępnie przygotował o edukacji w zarysie swojego programu. Było to bardzo dobre. Podkreśliłem, że rzeczywiście kluczowe jest to, żeby to uszczegółowić, a także zaznaczyłem, że ja sam nieustannie się edukuję, i od niego oczekuję tego samego, co skonkretyzowałem już wtedy na spotkaniu, polecając mu książkę Simone Veil O prawo do aborcji. W ogóle to spotkanie wyzwoliło we mnie taką metarefleksję: „Wow. Ktoś zaprasza mnie na spotkanie, tak dosłownie na spotkanie, i w ogóle nie na zasadzie: o, Przemek, przydałbyś się do promocji, tylko: Przemek, edukacja jest najważniejsza i czy pomożesz coś z tym zrobić”. Co ważne: nie ma znaczenia, że zostało to skierowane do mnie. Byłem tylko i aż reprezentantem całego środowiska nauczycielskiego. Dla mnie to był głos skierowany do nas wszystkich, do nauczycieli i nauczycielek par excellence. Głos pełen szacunku i podmiotowego traktowania, a nie traktowania nas, nauczycieli i nauczycielek, jak maskotek.

Szymon później oczywiście zapytał, czy zgodzę się na to, aby publicznie powiedział, że będę mu pomagać. Było to dla mnie oczywiste, że może o tym powiedzieć, niemniej znów poczułem w środku po prostu szacunek do niego – za to potraktowanie mnie w sposób całkowicie podmiotowy (dodam, że jest to dla mnie szokujące, że żyjemy w realiach, w których tak fundamentalne sprawy budzą podziw). Potem zapytał, czy mogę zostać jego doradcą. Też się zgodziłem. I kiedy to już w końcu wyszło w pełnej skali, to wtedy również w pełnej skali zaczęły się ataki. Realizowane przez ludzi, którzy do tej pory mnie wspierali. Zaczęły się już naprawdę hejterskie komentarze, a ten hejt, będący zaprzeczeniem jakiejkolwiek konstruktywnej krytyki, udowadniał mi, że idę dobrą drogą. Że to społeczeństwo jest w procesie staczania się w otchłań będącą zaprzeczeniem dojrzałego, demokratycznego funkcjonowania, że trzeba je przede wszystkim pozszywać. Tak jak chirurg zszywa rany, by te mogły się goić.

Jak sądzisz, czym ten hejt był motywowany? Chodziło o to, że nie poszedłeś w kierunku bardziej mainstreamowej partii politycznej? Czy chodziło o coś innego?

Myślę, że to jest wieloczynnikowe. Na metapoziomie problem pojawił się w tym dokładnie punkcie, o którym mówiłem przed chwilą, czyli w kwestii tej mentalności kibicowskiej, polaryzacji etc. Swego czasu poczytałem o badaniach, które wykazały, że członkowie i członkinie społeczeństwa generalnie mają niską tolerancję na niejednoznaczność. Człowiek upraszcza sobie rzeczywistość, bo inaczej by zwariował. Uświadomiłem sobie, że PiS perfekcyjnie wykorzystał świadomość tego zjawiska. Zaczął je wzmacniać i betonować.

Pokłosiem funkcjonowania w kraju z oświatą, która nie wychowuje ku dojrzałości, pluralizmowi, krytycznemu myśleniu, jest to, że zdecydowana większość społeczeństwa dużo lepiej odnajduje się w kategoriach czarne/białe, nie tolerując żadnych odcieni szarości. Poza tym spójrz: kiedy tak ze sobą rozmawiamy, ty zadajesz świetne pytania, dajesz mi przestrzeń wypowiedzi, ja w sensowny argumentacyjnie sposób tłumaczę swoje stanowisko, ale kiedy przyjdzie do publikacji, nasze wysiłki przegrają z klikbajtowymi nagłówkami. Choć marzę o tym, żeby się mylić.

I tutaj pojawia się kwestia tego, jak wielką rolę w konstrukcji rzeczywistości odgrywają media. Uświadomiłem sobie bardzo szybko, że mediom mainstreamowym (nie mówię oczywiście o publicznych, bo w stosunku do nich mam ziobro oczekiwań), gazetom czy telewizji, z jakiegoś powodu Hołownia był bardzo nie w smak, kiedy rozpoczął starania o urząd prezydencki. Zacząłem sobie wtedy coraz bardziej myśleć, czy te media nie są czasem mniej lub bardziej powiązane z interesami jakichś partii politycznych. Niestety chyba tak właśnie jest. Od kiedy poparłem Szymona, zacząłem się stawać persona non grata w tychże mediach – których, podkreślam, byłem niemal pupilkiem. Inni eksperci i ekspertki popierający Szymona doświadczyli(-ły) tego samego. Tomasz Lis zbanował nas na Twitterze na mocy faktu. Zacząłem mieć odwoływane wywiady, np. w TVN24, a gdy pytałem dlaczego, to słyszałem: „Już nie jest pan niezależnym ekspertem”. Ja na to: „Słucham? Doradzając MERYTORYCZNIE w tak fundamentalnym obszarze jak EDUKACJA kandydatowi OBYWATELSKIEMU?! Przecież to jest niezależność par excellence!” Ci dziennikarze, którzy naprawdę byli w stosunku do mnie fair, mówili krótko i szeptem: „Nie możemy promować Hołowni”.

Uznałeś więc, że to właśnie Hołownia i jego ruch będą w stanie tę dziką polaryzację przełamać?

Tak, nie widziałem innej siły, która byłaby zdolna realnie to ogarnąć, zacząć zszywać to, co porozrywane, tak, zacząć, bo ostatecznie to zszycie musi i tak zostać wykonane przez cały obóz demokratyczny. Czyli wykonać zadanie, które jest fundamentem całej reszty. Co ciekawe – pamiętasz, z czego zaczęto bardzo szybko szydzić? Z pojęcia dialogu. Złapałem się za głowę. Robiły to osoby, które nieustannie podkreślały, że walczą o praworządność, demokrację, solidarność, równość, a przecież dialog jest metafundamentem tego wszystkiego.

Generalnie, Sławku, znając Hołownię i również czytając go (uważnie) oraz słuchając tego, co mówi, odnajdywałem tam kluczowe punkty, które de facto pokazywały, że on rozumie to, co jest sednem. To, że my jesteśmy w fatalnej kondycji jako wspólnota społeczno-polityczna – i to, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, to zacząć tę wspólnotę łatać. Trzeba sprawić, żebyśmy jako wspólnota zgodzili się na jakimś fundamentalnym poziomie w sprawach podstawowych, jak chociażby ratowanie Ziemi, praworządność, demokracja, wolne sądy, edukacja, stop dyskryminacji, wolne wybory etc. To, co ja słyszałem od Szymona, i to, co czytałem, zgadzało się totalnie z tym, do czego ja już doszedłem we własnej głowie. Doszedłem do tego zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel & trener nieustannie pracujący z grupami, rozumiejący mechanizmy dynamiki grupowej, powstawania konfliktów… oraz świadomy tego, jak je rozwiązywać. Całe moje doświadczenie i wiedza związane z byciem psychologiem, nauczycielem, liderem i założycielem różnych grup, organizacji, to wszystko ja również czułem od Szymona i słyszałem od niego. A co najważniejsze: widziałem to u niego w działaniu. To nie jest tylko tak, że on to mówi. On to robi. Przypominam, że jest to koleś, który założył wielkie i prężnie działające fundacje, facet, który mega przyczynił się do zebrania funduszy dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, ziom, który dostał różne nagrody za swoją działalność na rzecz np. ochrony zwierząt. Był bardzo ceniony przez liberalny mainstream, przez wielu wręcz uwielbiany.

Dopóki nie zgłosił się jako kandydat na Prezydenta.

Tak, dopóki nie ogłosił swojej kandydatury, mnóstwo ludzi mówiło, że wow, Hołownia taki nowoczesny, liberał, antyklerykał, co z tego, że katolik, wręcz zajebiście, bo będzie mentalnym mostem tak potrzebnym w polskiej rzeczywistości, no a poza tym nagroda jedna, nagroda druga, Otwarte Klatki i tak dalej. No i właśnie, to wszystko uzasadniało to, że teraz robimy z Szymonem i żółtym ruchem to samo, tylko w większej skali, z dużo większą, coraz większą liczbą ludzi. Niestety okazało się, że ze strony wszystkich tych grup, które wcześniej tak się nim zachwycały, teraz po prostu zaczęło się napierdalanie w niego. To też w ogóle było symptomatyczne niezwykle. I to też był dla mnie dowód, jeden z wielu, jak bardzo potrzebne jest to, co robi Hołownia, i jak bardzo dobrze jest, że go w tym wspieram. Dlaczego? Znów wyjaśnię to, korzystając z aparatu pojęciowego psychologii: jeżeli jest jakiś obszar w czyimś życiu, który wymaga pilnego wyleczenia i naprawy, to kiedy ten ktoś słyszy diagnozę, może reagować emocjonalnie. Kiedy np. zapytamy alkoholika, czy czasem nie pije za dużo, wówczas w tym alkoholiku uruchamia się nierzadko opór, zaprzeczanie, pojawia się jakaś forma agresji. Ta reakcja zawsze jest symptomem, że dotknęliśmy czegoś, co jest prawdą.

Bo łatwo jest przecież powiedzieć, że PiS jest zły czy całe to hasło o odsunięciu PiS-u od władzy, ale przecież PiS nie wziął się znikąd. Sukces tej partii był odpowiedzią Polaków na to, co się w Polsce działo.

Tak! Dokładnie o to chodzi! Muszę powiedzieć, że widząc reakcję salonów, tzw. warszaffki, ale widząc też reakcję środowisk lewicowych na Hołownię, ja dopiero wtedy to skumałem. Wtedy w pełni skumałem, dlaczego PiS wygrał. Pomyślałem sobie, że te ich arogancko-hejterskie reakcje to są zapewne dokładnie te style zachowań, które w coraz większej liczbie osób w latach poprzedzających wybór PiS-u budziły sprzeciw. Ludzie zaczęli po prostu mieć wyrzyg na te wszystkie elity, co zresztą zobaczyliśmy także w USA. Ja to zrozumiałem, ja to poczułem, ja wtedy w pełni też skumałem, że ci wszyscy ludzie, którzy tak zatwardziale chcą obalić PiS, nieświadomie jednak ten PiS cementują.

Ponieważ jestem badaczem, naukowcem w każdym wymiarze, stwierdziłem, że trzeba poszukać na to dowodu. No i rzeczywiście, w znanym artykule pt. Uprzedzony jak liberał Michała Płocińskiego w „Rzeczpospolitej” bardzo dobrze pokazano, że ludzie, którzy są po tej liberalno-lewicowej stronie sceny politycznej, bardziej hejtują ludzi po prawej stronie niż na odwrót. I tak samo dzieje się w obrębie samych tych środowisk. To szczególnie boleśnie widać wśród tych, z którymi się identyfikuję – tych, których serce bije po lewej stronie. Powszechność tzw. lewicowych inb, pełnych kanselowania czy virtue signalling, czasem wręcz mnie dołuje. Na Twitterze wciąż wisi profil „Czy dzisiaj jest inba na lewicy?”.

Twitter coś mi teraz przypomniał – widzisz, Sławku, to nie dotyczy tylko obszaru polityki. To samo dzieje się np. w świecie literatury. Ostatnio promowałem świetną książkę Oli Melcer Przyciąganie. Mój tweet był masowo „szerowany” przez osoby deklarujące się jako osoby LGBT+ (albo sojusznicze), i w tych szerach nie dokonywano konstruktywnej krytyki książki Oli, tylko ją wyszydzano, zarówno książkę, jak i Olę. Mnie zresztą też. Co ważne, ja o swoich doświadczeniach nie mówię po to, bo tego potrzebuję, wszak od tego mam bliskich oraz psychoterapię, tylko po to, aby pomóc innym zrozumieć to, co opisuję. To jest zresztą różnica między tzw. dzieleniem się krwawiącą raną a dzieleniem się zagojoną blizną, i właśnie w ten sposób tłumaczę, dlaczego np. w „Szkole bohaterek i bohaterów” przywołuję swoje własne trudne doświadczenia. Robię to po to, aby inne osoby mogły to lepiej zrozumieć – i poczuć, że nie są same. Ja często sam siebie traktuję jak coś w rodzaju barometru; doświadczając zachowania innego człowieka, wyobrażam sobie, jak takie jego zachowanie, jeśli występuje powszechnie, może oddziaływać społecznie. Znów użyjmy aparatu psychologii. W psychoterapii występuje zjawisko tak zwanego przeciwprzeniesienia, kiedy to psychoterapeuta poprzez swój kontakt z klientem namacalnie doświadcza, jakie klient może wyzwalać reakcje w innych osobach. I to nie chodzi tylko o intelektualne zrozumienie. W terapeucie pojawiają się emocje. Na tej podstawie, dzięki odczuciu możliwych reakcji otoczenia klienta, udaje mu się zrozumieć, na czym może polegać jego problem.

Jako psycholog i człowiek, który sam zawdzięcza wiele własnej psychoterapii, dobrze rozumiem mechanizm przeciwprzeniesienia. I właśnie to pozwoliło mi w pełni „połączyć kropki” w kontekście współpracy z Szymonem i z hejtem wobec mnie. Zacząłem namacalnie doświadczać pogardy, arogancji, hejtu ze strony tej rzekomo bardziej światłej części społeczeństwa. Wcześniej rozumiałem to, ale poniekąd, i jedynie intelektualnie. Ale ważne, że i tak rozumiałem, a rozumiałem między innymi dzięki słuchaniu i czytaniu różnych ludzi. Pamiętam taki artykuł w Na Temat Radka Szumełdy jeszcze podczas rządów PO-PSL. To był bardzo rzetelny artykuł działacza PO, artykuł, który miał jeden wielki ostrzegający metakomunikat: „Platformo, ogarnij się”. Już wtedy racjonalnie to kumałem, ale w wyniku hejtu po wejściu na pokład Hołowni tego doświadczyłem. I wtedy naprawdę zaczynałem rozumieć, dlaczego PiS wygrał. Niektórzy mówią: „Bo dał 500+”. Ale chwila. Czy brak jakiejkolwiek formy wsparcia, którą PiS załatało programem 500+ (niezależnie od formy i intencji), nie wziął się właśnie z arogancji salonu?

I widzisz, dlatego jak pojawiło się hasło „Jebać PiS”, od razu poczułem, że jest to hasło bardzo niebezpieczne. Co prawda wyraża ono moje emocje w stosunku do rządzących, ale wiem, że ono powoduje, że ludzie, którzy głosują na PiS, także ci, którzy nie są jego betonowym, żelaznym elektoratem, bardzo łatwo odbierają to jako atak na samych siebie. A to jest droga, która ma zero szans powodzenia.

Dokładnie. Poza tym przyjęcie hasła „Jebać PiS” za chwilę sprawi, że legitymizowane będą hasła „Jebać Platformę”, „Jebać PSL” czy „Jebać Polskę 2050”. Właściwie ktokolwiek będzie rządził, to usprawiedliwione będzie walenie w niego, odczłowieczanie, nienawidzenie. Przecież to nie jest żaden sposób na budowanie nowej Polski, a tym bardziej na odbudowywanie wspólnoty politycznej.

Właśnie o to chodzi. Dlatego ja nieustannie staram się walczyć o poziom debaty publicznej. Stale powtarzam, że mamy prawo czuć wszystko, co czujemy w stosunku do ludzi PiS-u, ale nie mamy prawa ich odczłowieczać. A jeżeli to robimy, jeżeli dodatkowo jeszcze nazywamy ich jakimiś wulgaryzmami publicznie, to przecież tak naprawdę pokazujemy, że wiele się od nich nie różnimy, i w końcu: wtedy legitymizujemy oraz utrwalamy nie tylko podziały, ale i władzę PiS-u. Dla wielu osób jest to wciąż nie do pojęcia: droga do odbudowania świata wiedzie tylko i wyłącznie przez autorefleksję oraz stawanie się mądrzejszą, czulszą i dojrzalszą osobą. Jeżeli ten proces będzie występować w maksymalnej możliwej skali, to mamy to. To jest ten paradoks: oczekujemy, że zmienią się inni, ale to, co faktycznie zmienić trzeba i na co mamy wpływ, to my sami(-e). Wtedy krok po kroku zaczyna dziać się coś arcykluczowego: stajemy się świadkami wartości. A to pociąga za sobą ludzi bardziej niż jakiekolwiek przekonywanie, nie mówiąc już o przekonywaniu ubranym w szaty hejtu.

Zawsze przywołuję Nietzschego, który napisał, że gdy walczymy z potworami, musimy bardzo uważać, aby nie stać się jednym z nich. Tymczasem bardzo często słyszę odpowiedzi sugerujące, że nie ma takiego ryzyka. Wiele osób po prostu to bagatelizuje. Natomiast mówię z całą mocą zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel, edukator oraz etyk: Jeśli my zaczniemy stosować te metody walki, z którymi sami walczymy, staniemy się nieodróżnialni od oprawców. W celu tłumaczenia złożoności świata i odszyfrowywania jego niejednokrotnie skomplikowanych aspektów uwielbiam przywoływać dzieła popkultury. Tu idealnie pasują Igrzyska Śmierci. Katniss Everdeen widzi, że stojąca na czele rebelii Alma Coin tak naprawdę będzie stosowała podobne metody, co prezydent Snow. Dlatego właśnie Katniss robi coś, czego niemal nikt się nie spodziewa: zamiast wykonać wyrok śmierci na Snowie, wykonuje go na Almie Coin.

My sobie często dajemy przyzwolenie na używanie metod, które nas oburzają w środowiskach prawicowych. Jednak to, że dajemy sobie przyzwolenie, to jest jedna sprawa, etyczna, ale jest jeszcze druga: musimy to wreszcie dostrzec, że taka postawa, takie działanie, są po prostu bezskuteczne. Nie jesteśmy w stanie przekonać nikogo do naszych poglądów, idei, przekonań, jeżeli będziemy tę osobę obrażać. Ta osoba będzie się wtedy tylko bronić i zamykać.

Hołownia od początku wołał po prostu o ten elementarny szacunek, elementarny dialog, elementarne porozumienie. I jak się tylko pojawił na scenie politycznej, zaczęło głośno wybrzmiewać to, co osoby go czytające wiedziały od dawna. Dialog. Co wtedy zaczęły mówić środowiska liberalno-lewicowe? Zaczęły szydzić z Hołowni. Te wszystkie memy, że Szymon chce uprawiać z tobą dialog, ha ha ha, dialog o prawach człowieka, ha ha ha. Co ciekawe, nie robiono czegoś takiego, gdy Adam Bodnar wskazywał problematyczność nazywania prawa do aborcji prawem człowieka. Z różnych względów nie szło to w mainstream. A gdy coś idzie w mainstream, i jest umiejętnie zapodane, staje się klikalne – i staje się trampoliną linczu. Sam tego doświadczyłem, gdy pewne medium z wywiadu ze mną o psychologiczno-kulturowych aspektach kibicowania podczas Euro 2016 wycięło zdanie, które przytoczyłem jako przykład seksistowskiego zachowania podczas oglądania meczu. Ja je podałem jako przykład pewnej mentalności, i bardzo je skrytykowałem. A tymczasem jak przedstawiono je na okładce? „Kobieta podczas Euro jest od podawania piwa – mówi psycholog Przemysław Staroń”.

Wracając do tego szydzenia z Szymona Hołowni podkreślającego konieczność odbudowania fundamentów naszej wspólnoty, powiem krótko: za każdym razem łapałem się za głowę.

Słuchając tego wszystkiego też łapałem się za głowę. Kiedy w „Liberté!” opublikowano kilka moich tekstów analizujących przyczyny zwycięstwa PiS-u, usłyszałem, że jestem „pisiorem”. Też interpretowałem zwycięstwo PiS-u jako pewien symptom, jako odpowiedź na coś, co się rzeczywiście w społeczeństwie polskim dzieje. Wtedy oczywiście gromada niezastąpionych hejterów po stronie rzekomo liberalnych kolegów czy publicystów odezwała się z przytupem. Ale niestety, z tego, co mówisz, wyciągnąć można pesymistyczny wniosek dotyczący przyszłości. Cały czas mówimy o tym, że ta liberalno-lewicowa strona sceny politycznej po wyborach w 2023 roku będzie musiała się dogadać, prawdopodobnie będzie musiała razem rządzić etc. W tym kontekście chcę zapytać, czy patrzysz optymistycznie na ewentualną współpracę opozycji? Bo jednak to wszystko, co tutaj powiedziałeś, nakazywałoby nam daleko idącą powściągliwość…

Mam tu odpowiedź Schrödingera. Mówiąc krótko – kusi mnie, żeby powiedzieć, że widzę to pesymistycznie, ale kusi mnie też, żeby rzec, że widzę to optymistycznie. Paradoks? Cóż, paradoksy są bezpośrednią drogą do znajdowania rozwiązań, ale wiem, że wymagają objaśniania, dlatego pozwolę sobie to wytłumaczyć.

Mamy około trzech kwartałów do wyborów parlamentarnych. Trzy kwartały w takich czasach, w jakich żyjemy, to jest wieczność. Patrzę na to, jak bardzo nasze społeczeństwo w ciągu tych kilku lat dojrzewa i już w wielu obszarach dojrzało, i widzę, że mimo wszystko jest to postęp wręcz logarytmiczny: mówię tu chociażby o stosunku do osób LGBT+, bo przecież dekadę temu, jak pojawiła się ustawa o związkach partnerskich, i nieustannie się tym zachwycałem, to mnóstwo ludzi ze środowiska liberalnego mówiło, że to jest przesada (!). Teraz po tej opozycyjnej stronie stosunek do osób LGBT+ to jest w zasadzie papierek lakmusowy przyzwoitości. A dokonało się to w ciągu zaledwie (tak, zaledwie) dekady. I tak samo wiele innych obszarów, na przykład kwestia edukacji, po prostu dla wielu ludzi stało się tematami istotnymi, wiele osób skumało, jak bardzo beznadziejny jest polski system oświaty i że edukacja to sprawa literalnie nas wszystkich. To samo dotyczy kwestii zmiany klimatu czy troski o zwierzęta. Z roku na rok przybywa osób jasno podkreślających, i nawołujących do tego innych, aby nie strzelać w noc sylwestrową.

Mimo że wciąż tych osób jest za mało, ja skupiam się na tym, że jest ich coraz więcej, i robię wszystko, aby przybywało ich dosłownie z dnia na dzień. Np. beznadziejne zdanie na temat obecnego systemu edukacji ma już mnóstwo nauczycieli(-ek) i rodziców, i tego zdania gro spośród nich nie waha się wyrażać głośno. Podsumowując: do wyborów parlamentarnych jest jeszcze paradoksalnie sporo czasu, a machina społecznego oświecenia pracuje pełną parą.

I to jest coś, co budzi we mnie ten potocznie rozumiany optymizm. Skąd zatem pesymizm?

Wiesz, odpowiem z pozycji, w której funkcjonuję na co dzień. Jest to pozycja z jednej strony kreatora rzeczywistości, a z drugiej – obserwatora wszechświata. Otóż wszystko to, co może nam pomóc, leży w naszych rękach. Mogę to uświadamiać na zaspach i rozstajach, ale to nie ja decyduję, czyje ręce co zrobią z tym, co mają.

Z każdym rokiem coraz bardziej intensywnie podkreślam: nie oczekuj, że zmieni się świat, a wtedy zmieni się Twoje życie. Zmieniaj swoje życie, a wtedy będzie zmieniał się świat. Widzisz, Sławku, to, czy wyzwolimy się spod jarzma tej okrutnej władzy oraz uniemożliwimy jej i jej podobnym powrót, i czy pójdziemy w dojrzałą stronę jako społeczeństwo, to wszystko zależy od tego, jak bardzo każdy(-a) z nas w ciągu tego roku będzie podejmował(a) wybory idące w stronę dojrzałości. Mam takie poczucie, że ta wygrana PiS-u w 2015 spowodowała narodzenie się społeczeństwa obywatelskiego. Przez te kilka lat rozwijaliśmy się niczym motyl w kokonie. Pytanie jest takie, czy jako społeczeństwo jesteśmy już gotowi, żeby opuścić ten kokon. Jeśli przez ten rok będziemy dokonywać wyborów nabudowanych na uniwersalnych wartościach, będziemy wybierać nie to, co łatwe, ale to, co słuszne, to wierzę, że kokon pęknie i pofruniemy niczym piękny motyl, a pierwszy ruch naszych skrzydeł będzie zmieceniem obecnej władzy. Postęp w świadomości i dojrzałości obywatelskiej dokonuje się cały czas, rośnie logarytmicznie, niezwykle kluczowe jest tu pokolenie przełomu, Zet – Alfa, w którego metabolizmie płynie już zupełnie co innego, i ono serio chyba najintensywniej zmiata dziadocen.

Może tak być i chyba tutaj nawiążę do twojego ulubionego motywu, że każda z partii opozycyjnych znalazła już którąś część insygniów śmierci, teraz trzeba je zebrać, brzydko mówiąc, do przysłowiowej kupy, zgodzisz się?

Właśnie to jest istota wszystkiego. I tu właśnie wkrada się mój pesymizm. Bo ja nie widzę takiego postępu w dojrzałości w politykach, w tzw. celebrytach, w osobach zarządzających mediami, a już na pewno nie widzę go w takim stopniu. A przecież to wszyscy ci liderzy i te liderki wyznaczają oś funkcjonowania, i to nie tylko stricte swoich grup odbiorczych.

Dlatego wracam do optymizmu, ale nie tego potocznie rozumianego, ale tego, który opiera się na znaczeniu słowa optimus, i którego jestem wręcz wyznawcą. Jest to poszukiwanie najlepszego, najskuteczniejszego rozwiązania problemu. I w tym przypadku sprawa jest niełatwa, choć prosta. Narzędzia do rozwiązania mają najwięksi. Odpowiedzialność za pójście w stronę dojrzałości spoczywa na liderach i liderkach. Mówię to z całą mocą. Spoczywa ona na wszystkich liderach i liderkach mikro- i makrospołeczności. Na Szymonie Hołowni także.

Na ile dojrzale funkcjonują liderki i liderzy, na tyle dojrzałe stają się ich społeczności, grupy odbiorcze, elektoraty. A kto jest odpowiedzialny w stopniu największym? Ten, kto jest największy.

Moglibyśmy mieć tę sytuację w pewnym sensie rozwiązaną już teraz. Kto jest największym liderem opozycji i jednocześnie najbardziej doświadczonym, również w skali międzynarodowej, polskim politykiem? Donald Tusk. Powtarzam to, co powiedziałem ze sceny do całej sali, jak odbieraliśmy obaj nagrody Człowieka Roku Gazety Wyborczej, co powiedziałem patrząc bezpośrednio Donaldowi w oczy: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Cały czas mam poczucie, że on jako lider największej aktualnie partii opozycyjnej ma najwięcej do powiedzenia, jest w stanie najwięcej zamodelować. Tak samo jest zawsze w każdej klasie. Osoba, która jest liderem, nadaje ostatecznie tej klasie charakteru. To od niej zależy, czy klasa będzie zgrana, jak zostaną przyjęte nowe osoby, czy klasa pójdzie na wagary etc.

Musiałby nadejść moment, w którym Donald Tusk będzie chciał – jakkolwiek to zabrzmi górnolotnie – żeby wygrała Polska, a nie Platforma.

Dokładnie tak. Pamiętam, jak dokonała się podmianka Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego. Cała ta podmianka była wydarzeniem żenującym i niestety bardzo obnażającym rzeczywiste intencje Platformy. Gdyby wtedy naprawdę władzom PO zależało na zwycięstwie Polski, żylibyśmy dziś w innej rzeczywistości. Popierając obywatelskiego kandydata, politycy strony opozycyjnej zrobiliby coś, co wydawało się nie tylko zupełnie zdroworozsądkowe, ale też czego skuteczność potwierdzały badania. Mam wrażenie, że teraz dzieje się sytuacja analogiczna. Cały czas odnoszę wrażenie, że pod tymi pięknymi hasłami nie chodzi bynajmniej przede wszystkim o Polskę.

Jeżeli Donald Tusk naprawdę chce wygrać z PiS-em, to może to zrobić. Prawdziwy lider, jeśli jest tym największym, potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi. Potrafi zbudować wspólnotę. Cały czas mam takie poczucie, że naprawdę wszystko mogłoby się zmienić, gdyby na samej górze coś takiego nastąpiło. Odnoszę wrażenie, że Donald Tusk mógłby to uporządkować, robiąc coś niełatwego, ale bardzo prostego: realnie jednocząc ludzi. Odnoszę wrażenie, że mógłby to zrobić – zaraz zobaczysz, że nie przez przypadek to określenie – „pstryknięciem palca”. Tylko musiałby to zrobić przede wszystkim w sobie samym. On musi chcieć nie tyle medialnego, papierowego, wygłaszanego tonem przypominającym szantaż zjednoczenia, tylko zjednoczenia autentycznego. Musi być też gotowy do odnalezienia najlepszej dla siebie roli w kontekście rzeczywistości, w której żyjemy. Być może musi zmierzyć się z tym, co wedle mistyki żydowskiej wykonał Bóg: dokonał cimcum, czyli samoograniczenia się, by oddać miejsce stworzeniu. Chcę rzec jasno: Donaldzie, od lat mam cię za najbardziej doświadczonego, stojącego po stronie demokratycznej, polskiego polityka, a zatem nie mam wątpliwości, że masz wszystkie potrzebne narzędzia, aby zrobić wszystko, co najlepsze.

Kiedy była składana moja aplikacja do tzw. „Nauczycielskiego Nobla”, czyli Global Teacher Prize, co przyniosło mi jak dotąd najbardziej spektakularny w klasycznym rozumieniu sukces – zostałem jednym z 50 najlepszych nauczycieli na całym świecie – całą część aplikacji z rekomendacjami od kilkuset osób otwierała rekomendacja od Donalda Tuska, ówczesnego de facto prezydenta Europy. Donald napisał w niej, że on nie ma wątpliwości, że Przemek Staroń zasługuje na tytuł najlepszego nauczyciela świata. Dlatego chcę podkreślić, że jeżeli kiedykolwiek, Donaldzie, miałeś poczucie, że jestem najlepszym nauczycielem na świecie, to byłoby mi PRZEM-iło, gdybyś wsłuchał się w to, co ten nauczyciel nieustannie przekazuje. Bo ten nauczyciel, gdy cokolwiek mówi, do czegokolwiek wzywa, tego samego zawsze w pierwszej kolejności wymaga od samego siebie. Ten nauczyciel nie mówi też stricte swoim głosem, tylko realizując archetyp Hermesa, stara się odszyfrowywać to, co zostało zgromadzone przez całą mądrość ludzkości, a co zaczyna się od nosce te ipsum, a kończy na sapere aude. Ten nauczyciel mówi, że Thanosa mogą pokonać tylko połączone siły Avengers, a każdy ma do odegrania swoją rolę, natomiast Ty jesteś, jak ten nauczyciel przed chwilą wspomniał, najbardziej predysponowany do tego, aby pstryknąć palcem. To właśnie pstryknięcie palcem spowodowało, że Thanos został pokonany i – nie zapominajmy o tym – można było zacząć odbudowywać świat, a tej odbudowy by nie było, gdyby nie to, że Avengersi nauczyli się w czasie wojny ze sobą współpracować. Natomiast podkreślam: pstryknąć palcem mógł tylko ten, który był prawdziwym Człowiekiem z Żelaza. Masz do tego największe predyspozycje, ale jak już wiemy dzięki Dumbledore’owi, to nie Twoje predyspozycje pokażą, czy jesteś Iron Manem, tylko Twoje wybory.

Czyli chcesz powiedzieć, że stajesz przed największym liderem – w ogóle przed największymi liderami – i mówisz: „Poznaj samego siebie” oraz „Miej odwagę być mądrym”, jeszcze opatrując to odwołaniami do Harry’ego Pottera czy Marvela? 

Tak. Bo nie mam żadnej potrzeby kłaniania się możnym tego świata. Jedyny pokłon, który składam, składam przed mądrością. I właśnie w tym pokłonie jest mój i Twój interes. Mój i Twój sens. Moja i Twoja nadzieja. Nas wszystkich. Bo Avengersami możemy być wszyscy. A dodając jeszcze uniwersum Tolkiena, podkreślę za Galadrielą: nawet najmniejsza istota może zmienić bieg dziejów. Mało kto był w stanie sobie wyobrazić, że to Neville zniszczy ostatniego horkruksa, a hobbici Pierścień Władzy. Nauczyciele Einsteina też nie podejrzewali, że siedzi przed nimi człowiek, którego nazwisko stanie się synoniem geniuszu. Dlatego kimkolwiek jesteś, czytająca to Osobo, nie patrz na nikogo, a wykorzystując swoje najlepsze umiejętności, chodź z nami, Wolnymi Plemionani, walczyć o możliwość realizacji tego, co stało się wręcz hasłem LEGO, czyli o możliwość przebudowania tego świata. Mamy wiedzę, mamy doświadczenie, mamy narzędzia, i w końcu mamy najważniejsze: siebie nawzajem, mamy zatem wszystko, aby w końcu ten świat przebudować i wreszcie zrobić to dobrze, mądrze, czule i wspólnie. A nawet jeśli sadząc sadzonki tych drzew nie doczekamy momentu, w którym będziemy mogli położyć się w ich cieniu, to trudno. Bo doświadczymy tego, co jest najważniejsze, i co pozwala widzieć proch tego świata jako gwiezdny pył: będziemy mieli poczucie, że wzięliśmy – i wzięłyśmy! – udział w najpiękniejszej przygodzie, wypełnionej poczuciem najgłębszego sensu i najbardziej autentycznego spełnienia.

Wiersz wolny: Przemysław Owczarek - destylat z sarmaty :)

Przemysław Owczarek

destylat z sarmaty

lubi, jak wiersz posiada kutasik.
jak ma kutasik. kutasik.
lubi, jak wiersz posiada kutasik.
wlazło w czub, pan się rozkutasił.

a ty obnaż swoje wniwecz, niech
wychynie w łachmanach. ołtarz to
ekoton. pal w pierwszej sefirze
śmiech mistyczny. czystą skazę siebie.

i zawiśnie pan na koniu rozbełtany.
łuk jest okiem w kapturze. świst
to szept wolnych ludzi. zaczaj się.
szyj w niebo.

ukaż pana, jeśli to kat ubogich.
niech zawiśnie
do góry
korzeniami.

———————————
Przemysław Owczarek (1975) jest poetą, prozaikiem i krytykiem literackim, z wykształcenia antropologiem kultury. Pracuje jako dyrektor Domu Literatury w Łodzi i redaktor naczelny Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie”. Opublikował sześć książek poetyckich, ostatnio Jarzmo (2017), oraz prozę dla nieco starszych dzieci Baśnie Eliany (2015). Był pierwszym łódzkim laureatem głównym konkursu im. Jacka Bierezina (2006), a następnie otrzymał m.in. nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny (2007) i nominację do Nagrody Literackiej Gdynia (2010).

Fotografia autora: Dominik Figiel.
———————————
Wiersz wolny to nowa przestrzeń Liberté!, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości.

Wiersze publikowane są w cyklu mniej więcej dwutygodniowym, ze szczególnym uwzględnieniem takich świąt jak Światowy Dzień Poezji.

Łódź: czas infrastruktury i czas kultury :)

Wielkimi krokami zbliżają się wybory samorządowe w Łodzi, nastał więc najlepszy czas na rozpoczęcie poważnej dyskusji o strategii miasta na kolejne 5 lat (warto przypomnieć, że zgodnie z nową ordynacją wyborczą kadencje zostały wydłużone z czterech do pięciu lat i jednocześnie ograniczone do dwóch. PiS w tej sprawie uszanował Konstytucję i cywilizowany porządek prawny, co oznacza, że zmiany nie działają wstecz i obowiązują dopiero od przyszłej kadencji), a tak naprawdę na perspektywę kolejnych 10–15 lat. Wydaje się, że przed Łodzią ostatni etap rozwoju, w którym jego głównym kołem zamachowym, jak i sposobem zdobywania poparcia przez polityków, są inwestycje infrastrukturalne i rewitalizacja. Łódź w dłuższej perspektywie będzie potrzebować nowego paliwa ideowego, nowego paliwa politycznego i nowej koncepcji rozwoju.

Ostatnie osiem lat to dobry czas dla miasta. Łódź pod rządami prezydent Hanny Zdanowskiej zaczęła się dynamicznie zmieniać, okres ten symbolicznie można nazwać „czasem infrastruktury”. Decyzje i działalność władz miejskich korespondowały z ukierunkowaną na infrastrukturę polityką centralną wówczas rządzącej Platformy Obywatelskiej i ministra Cezarego Grabarczyka. Łódź przeżyła boom inwestycji infrastrukturalnych zarówno wewnątrz miasta, jak i tych ogólnopolskich, które sprawiły, że miasto stało się jednym z najlepiej skomunikowanych z resztą Polski ośrodków w kraju. Miasto postawiło też na remonty kamienic pięknego, lecz zdewastowanego centrum miasta – Łódź stała się miastem-liderem procesu rewitalizacji. Program „Miasto100 kamienic” stanowił preludium do kolejnych programów inwestycyjnych. Wiele miejsc w centrum miasta nadal pozostawia, delikatnie rzecz ujmując, wiele do życzenia, ale trend w kierunku zmiany wydaje się być bardzo pozytywny. Zdanowska nie zwalnia tempa i zapowiedziała właśnie kolejny wielki etapu przebudowy śródmieścia – zarówno infrastruktury drogowej, jak i inwestycji w kamienice oraz zieleń miejską. Prezydent w rozmowie z Gazetą Wyborczą zapowiada inwestycje rzędu 4 miliardów złotych w ciągu kolejnych czterech lat, z czego znaczące kwoty zostały pozyskane z środków Unii Europejskiej. Bardzo ważnej zmiany strategii dokonano również w ramach polityki mieszkaniowej. Wreszcie po latach rozpoczęto lokowanie nowych inwestycji mieszkaniowych w ścisłym centrum, co ma zapobiegać niepotrzebnemu „rozlewaniu się” miasta, charakterystycznego dla budownictwa mieszkaniowego PRL-u. Podkreślić należy też dynamiczny wzrost inwestycji prywatnych korporacji w mieście, zdecydowanie najwyższy od 1989 roku.

Jednocześnie jednak wydaje się, że zapowiadany przez Prezydent „największy remont w historii naszego miasta”, czyli okres kolejnych czterech lat, będzie zwieńczeniem „czasu infrastruktury” w Łodzi. Oczywiście nie będzie to koniec inwestycji budowlanych w mieście, ale zasadniczo zmieni się kontekst oraz możliwości finansowe. Jest to prawdopodobnie ostatni okres, w którym miasto będzie mogło korzystać z hojnych funduszy unijnych. Jego możliwym domknięciem będzie też budowa tunelu średnicowego łączącego Dworzec Łódź Fabryczna z Łodzią Kaliską pod centrum miasta. Ostatnią możliwą wielką inwestycją, bardzo korzystną dla miasta, mogłaby być budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. Mikołaj Wild, pełnomocnik rządu ds. CPK, zapowiada jego budowę do 2027 roku. W strategicznym interesie Łodzi jest ponadpolityczny lobbing na rzecz tego projektu i staranie o jego utrzymanie, niezależnie od zmian ekip rządzących na Alejach Ujazdowskich. Jednak decyzja w tej sprawie nie zależy od władz miasta i trudno jedynie na tej podstawie budować przyszłą strategię rozwoju Łodzi. Co jednak najważniejsze, każda skuteczna narracja polityczna po latach traci na swojej atrakcyjności. Dlatego wiodące środowisko polityczne miasta będzie musiało szukać nowego języka i nowych projektów.

Łódź będzie potrzebować nowej idei rozwojowej, która będzie dawała nadzieję mieszkańcom i potencjalnym inwestorom, a miastu paliwo do rozwoju. Plany zmiany strategii powinny pojawić się już w zapowiedziach kandydatów w kampanii wyborczej, a kolejna kadencja powinna być skupiona na dokończeniu inwestycji z „czasów infrastruktury”, lecz także na wdrażaniu zmian, które wprowadzą miasto w nowy etap, który na razie umownie nazywam „czasem kultury”.

Leszek Jażdżewski w swoim ciekawym tekście: „Łódź – miasto otwarte. Jak wykorzystać zły wizerunek Polski na świecie?” proponuje oparcie wizerunku miasta i jego mieszkańców na przeciwnych wartościach niż te, które dziś zaczynają międzynarodowo kojarzyć się z Polską PiS-u. „Łódź ma nieprawdopodobną szansę na budowę własnej podmiotowości wewnątrz – nie tyle na kontrze, co przez prezentację wizji odmiennej, otwartej na różnice, budowę na ciekawości, przyciąganiu odmienności, wzbogacaniu, mieszaniu, gry wielokulturową przeszłością, gdzie kapitalizm godził etno-nacjonalizmy; model w pewien sposób niezwykle przydatny i aktualny po przeróbkach dziś globalnie.” To próba budowy przewagi konkurencyjnej miasta wobec inwestorów zagranicznych, ale też wobec potencjalnych przyszłych studentów czy pracowników, poprzez jasne wskazanie, że Łódź to miasto tolerancyjne, otwarte, rządzone przez fajnych ludzi, w którym naprawdę warto żyć i mieszkać.

To ważna i ciekawa propozycja. Jednak aby była skutecznie podjęta przez władze miejskie, nie wystarczą powierzchowne działania PR-we – konieczna jest zmiana całej filozofii zarządzania miastem, konsekwentnej korekty polityki budżetowej, konsekwentnej strategii organizacji wydarzeń miejskich, zmian w bardzo wielu programach prowadzonych przez miasto. Przez ostatnie lata wdrażana była przecież szeroka strategia komunikacyjna „Łódź kreuje”, oparta – jak by na to nie patrzeć – na podobnych wartościach, odwołująca się również do otwartości, kreatywności, przedsiębiorczości. Jej ograniczony efekt i mizerne skutki dla miasta wynikały przede wszystkim z jej oderwania od priorytetów finansowych polityki miejskiej, a także sposobu myślenia o mieście przez decydentów. Do tej pory najważniejsze były inwestycje infrastrukturalne, budowanie, rewitalizacja – dlatego kampania „Łódź kreuje” była niedopasowana, moim zdaniem, do realnej polityki miejskiej. Taka niespójność nie może przynosić dobrych efektów. Propozycja Leszka Jażdżewskiego „Łodzi – miasta otwartego” – jeśli miasto chciałoby się jej podjąć – nie może być jedynie kolejną strategią wizerunkową, tylko początkiem przejścia od „miasta infrastruktury” do „miasta kultury” w wielu wymiarach polityki miejskiej; musi być zasadniczą korektą dotychczasowej realnej strategii miasta.

Co mam na myśli? Aby skutecznie budować „miasto kreatywne”, „miasto otwarte”, miejsce szczycące się atmosferą i jakością w nim życia, trzeba znacząco podnieść inwestycje w kulturę. Rozszerzać programy skierowane do profesjonalnych artystów, budować programy dla prywatnych instytucji kultury, znacząco dofinansować instytucje należące do miasta. Sprawić, aby ludzie wolnych zawodów widzieli, że Łódź jest dla nich znacząco lepszym miastem do życia, oferującym więcej możliwości niż jakiekolwiek inne miasto w Polsce (poza stolicą, która zawsze pozostanie inną kategorią). Takie programy były przez ostatnie 8 lat w Łodzi tworzone, ale ich skala była zdecydowanie niewystarczająca. Wiele razy kładziono nacisk na złe priorytety, np. zwiększając nacisk na oferowanie mikrograntów, które nie stanowią poważnej oferty dla instytucji czy osób, które chciałyby podejmować profesjonalne działania w sferze kultury. Jednocześnie ograniczano lub nie rozwijano programów tzw. małych grantów na kulturę, które z jednej strony można z czystym sumieniem oferować młodym organizacjom, a jednocześnie są one dla nich znaczącą zachętą do działania. To tylko jeden przykład korekt, jakie należy wprowadzić w licznych politykach miejskich. „Miasto kultury” nie może być też miastem tandetnego jarmarku, Łódź powinna budować swój wielkomiejski i artystyczny wizerunek, a nie organizować w ścisłym centrum imprezy o charakterze dożynkowym z lecącym z głośników disco–polo, co nagminnie dzieje się w sercu miasta, przy Pasażu Schillera. Miasto musi dbać o jakiś w miarę spójny wizerunek. Trzeba przemyśleć rolę poszczególnych służb miejskich. Być może zasadniczym zadaniem staży miejskiej powinna być dbałość o bezpieczeństwo osób bawiących się wieczorami na ulicy Piotrkowskiej, a nie ściganie dostawców, którzy spóźnili się z dostawami do ulokowanych tam restauracji, przekraczając niewygodne okno godzinowe wyznaczone przez miasto. Wydaje się, jednak, że bezpieczeństwo przebywania w przestrzeni miejskiej miasta otwartego jest po prostu ważniejsze.

Istnieje zatem znacząca potrzeba dostosowania tworzonych w mieście narracji do realnych działań miejskich instytucji. Doskonałym przykładem jest tu idea „zielonej Łodzi”, związanej z uzyskanym prawem do organizacji Expo Horticultural w 2024. Aby ta idea oraz wysiłek organizacyjny miały długofalowy sens, to nie może to być inicjatywa ograniczona do zmian w parkach Baden-Powella i 3 Maja, gdzie staną pawilony wystawiennicze, albo budowy szlaku turystycznego łączącego tereny zielone, które okalają miasto. Idea „zielonej Łodzi” przyniesie skutek i będzie miała sens tylko wtedy, gdy będziemy promować prawdziwy, niezwykły produkt. A powinno stać się nim najbardziej zielone centrum miasta w Polsce, którym powinna szczycić się Łódź. To wymaga nakładów finansowych i zmiany strategii – sadzenia prawdziwych drzew zamiast rachitycznych sadzonek w centrum.

Nadszedł też czas podsumowań i korekt wybranych, flagowych projektów miasta, a także postawienia na nowe strategie. Przedstawiam kilka przykładów korekt, które wydają się być szczególnie potrzebne:

  • Wydaje się, że budżet obywatelski w obecnej formule nie pełni swojej roli. Jest narzędziem przydatnym wyłącznie silnym instytucjom, takim jak szkoły; do tego nie prowadzi do samoorganizowania się obywateli i finansowania innowacyjnych projektów, które w inny sposób nie mają szans na zrealizowanie. Potrzebna jest decyzja albo o jego wygaszaniu, albo o zasadniczej zmianie zasad, jakimi się rządzi.
  • Powinna nastąpić głęboka rewizja zadań, do jakich wykorzystywana jest staż miejska: jej rolą nie powinno być utrudnianie życia przedsiębiorcom i obywatelom, tylko ich ochrona.
  • Nowym głównym celem przyszłych re-organizacji działania transportu miejskiego powinno być możliwe jak najszersze rozdzielnie ruchu taboru miejskiego od ruchu samochodowego. Celem miasta nie powinno być ograniczanie ruchu samochodowego w centrum miasta, lecz zapewnienie sprawnego i szybkiego działania komunikacji miejskiej.
  • Potrzebna jest nowa polityka wobec ruchu samochodowego w centrum, m.in. reorganizacja miejsc parkingowych oraz zwiększenie dostępności centrum dla ruchu samochodowego. Można to osiągnąć budując kilka masowych, wielopoziomowych, tanich parkingów w centrum miasta. Znacząco droższe powinno być natomiast parkowanie na wąskich ulicach centrum.

Podsumowując, Łódź po prostu będzie potrzebować korekty w swojej strategii działania. Zarówno ze względu na potrzebę utrzymania dynamiki rozwoju, jak i odpowiadania na potrzeby i nastroje wyborców. Im szybciej władze miejskie podejmą na ten temat debatę, tym większa szansa, że Łódź na długie lata pozostanie wolną twierdzą, nie do zdobycia dla PiS-owskich nacjonalistów, również w 2023 roku.

Specjalna Strefa Detalu – manifest transformacji serca Łodzi :)

„Powołujemy Specjalną Strefę Detalu” – przed Państwem śmiała idea transformacji centrum miasta w tętniącą życiem nowoczesną dzielnicę kultury, sztuki, nauki i biznesu, podpisany przez Marka Janiaka – Architekta Miasta Łodzi, Andrzeja Wachowicza – Dziekana Wydziału Wzornictwa i Architektury Wnętrz Akademii Sztuk Pięknych im.W. Strzemińskiego w Łodzi oraz Andrzeja Walczaka – współwłaściciela firmy Atlas, prezesa EC1 Fundacji Łódzkiej.

Marek Janiak, Andrzej Walczak, Andrzej Wachowicz. Źródło: facebook Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, Fot. Jarosław Darnowski
Marek Janiak, Andrzej Walczak, Andrzej Wachowicz. Źródło: facebook Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, Fot. Jarosław Darnowski

Architektura w Europie przejęła funkcję kommemoratywną od rzeźby, która długo miała wyłączność na „upamiętnianie” – przedstawianie historii w przestrzeni publicznej, w przestrzeni miast. Dziś wszędzie powstają obiekty-muzea, które modernizowane, ulepszane, wzbogacane o nowe technologie zaspokajania ciekawości usiłują konkurować o uwagę publiczności z innymi, najczęściej jednak bardziej atrakcyjnymi miejscami i instytucjami na globalnym rynku kultury.

Nie sposób gromadzić i udostępniać pamięci wspólnej, ani zarządzać nią. Im większy krąg osób, których ta pamięć dotyczy, tym trudniej się z nią identyfikować. Najżywsze, najważniejsze są nasze wspomnienia jednostkowe, odnoszące się do najbliższych – rodziny, lokalnej wspólnoty, a bardzo rzadko do całego świata. Coraz trudniej mówić o wspólnej pamięci w skali globu. W zglobalizowanym świecie to właśnie pamięć staje się czynnikiem różnicującym, dzielącym, a nie łączącym.

Istotą projektu Specjalnej Strefy Detalu (SSD) nie jest chęć upamiętniania historii Łodzi za pomocą architektury. Nie chcemy budować żadnych pomników kulturom i nacjom, które żyły w Łodzi. Taki projekt byłby skazany na porażkę. Wystarczy uświadomić sobie dwuznaczność słowa pomnik, by upewnić się, że miejsce gdzie jest dużo pomników nigdy nie będzie miejscem żywym. Nie chcemy budować takiej przestrzeni w środku miasta. Nie chcemy wskrzeszać cieni minionych kultur.

Dlatego funkcje zlokalizowane w obrębie SSD mają pełnić rolę centrotwórczą, otwartą na uczestników-użytkowników miasta, napełniających życiem śródmiejską dzielnicę. Mają jednocześnie tworzyć miejsce o bogatym programie wydarzeń kulturalnych, edukacyjnych i rozrywkowych. W tym celu w obrębie kulturalnej części SSD umieszczone zostaną atrakcyjne generatory odwiedzin, skierowane zarówno do mieszkańców, jak i do przyjeżdżających do Łodzi gości.

Status

SSD – Specjalna Strefa Detalu jest instytucją kultury o statusie „Muzeum w budowie”.

Czym jest

SSD jest strukturą otwartą na miasto, wciąż budującą się z elementów umiejscowionych w różnych jego częściach, zdeterminowanych siatką ulic, placów i dziedzińców.

Specjalna Strefa Detalu to śmiała idea transformacji serca Łodzi w tętniącą życiem nowoczesną dzielnicę kultury, sztuki, nauki i biznesu. Czerpiąc zarówno z industrialnej i awangardowej tradycji Łodzi, jak i odważnie otwierając się na przyszłość, SSD będzie kluczowym projektem w zakresie realizacji strategii Miasta Łodzi, opartej na kreatywności i innowacyjności. Idei SSD w Łodzi przyświeca wiara w to, że cały projekt ma sens znacznie głębszy od czysto infrastrukturalnego, i nie tylko uczyni z Łodzi atrakcyjne miejsce do życia, zwiedzania i inwestowania, lecz także pomoże wykształcić u mieszkańców miasta bardziej otwarty światopogląd, tożsamość odważnych obywateli świata.

Jaki przekaz generuje

SSD tworzy unikatowy kod miasta, łączący w spójny sposób przekaz kulturowej ciągłości fasad obiektów architektonicznych z jego poszczególnymi składnikami osadzonymi w strukturze tych obiektów. Kod miasta nie może być marzeniem. SSD pragnie być narzędziem kodującym historię miasta, miast czy wręcz całej Europy, a później świata.

Jakie ma zadanie

SSD powierza inwestorom – budowniczym dziedzictwo kulturowe dla tworzenia nowych znaczeń, mających swoje odbicie we współczesności.

SSD ma za zadanie stworzyć ośrodek działań mocno zauważalnych w całym kraju, wykorzystać formalny pomysł na budowanie miasta, dołożyć wszelkich sił w realizacji, przyglądać się i na bieżąco analizować. Takiej skali nie ma możliwości narzucić sobie żadne inne miasto w Polsce.

Co jest jego istotą

SSD stanowi uporządkowany hierarchicznie zbiór kamienic, elewacji i detali, tworzący nowy komunikat kulturowy dla przechodnia, mając na uwadze, iż rewitalizacja i mentalna odnowa miasta, jego kulturalne odrodzenie, wymaga większego zaangażowania wyobraźni. Miastu potrzebne jest więcej fikcji, utopii, żeby odejść trochę od dominacji gospodarki czy globalizacji.

Niezbyt pochlebne wyobrażenie o naszym mieście rozpoczęliśmy już prostować kilka lat temu. Projekt budowy Specjalnej Strefy Detalu chce stać się  jego głównym orężem. Dziś wszyscy w Łodzi jesteśmy zgodni, że w dającej się przewidzieć przyszłości raczej nie czeka nas powrót przemysłu do miast. Łódź XIX i początku XX wieku miała być Ziemią Obiecaną. Dzisiejsza Łódź też powinna chcieć nią być. Ambitne miasta – tak jak ambitne jednostki – powinny mieć aspiracje, powinny chcieć być czymś. Reymont wybrał biblijny tytuł, by podkreślić rozdźwięk pomiędzy zamiarem a realizacją. Nie przewidział, że po stu latach sam tytuł – pozbawiony ironii – stanie się jedną z najczęściej cytowanych formuł określających tożsamość tego miasta.

Co stanowi o jej odrębności

SSD tworzy zbiór autonomicznych detali odwzorowujący złożoność i różnorodność architektury, choć nie tylko, w kontekście ogólnoświatowym. Łódź nie ma dziś wyboru. Musi podążać drogami wyznaczanymi całemu światu.

SSD w Łodzi ma za zadanie wpływać na nas tak, jak inne tego rodzaju obiekty na całym świecie. Piękna budowla, kamienica, zacznie wzmacniać w nas determinację do bycia dobrymi ludźmi. Chcemy przy pomocy architektury – w sposób najzupełniej naturalny i zdroworozsądkowy, zgodny z charakterem tego miasta – odzyskać czas utracony. Istota tego projektu sprowadza się do powtórzenia przez Miasto tych samych czynności, jakie doprowadziły do jego rozwoju, z takim samym – jesteśmy tego pewni – skutkiem. Z tą tylko różnicą, że dziś możemy być mądrzejsi o zrozumienie całego świata.

Dlaczego nasz projekt?

Bo nie zaczyna od samego początku generować kosztów potrzebnych na jego realizację. Miasta nie buduje się według wymyślonych gdzie indziej wzorców i schematów, poprzez ich ślepe, czy nawet lekko modyfikowane wzorce. Każda modyfikacja pierwowzoru jest początkiem klęski. Wszelkie próby wyjścia z nieudanej modyfikacji są początkiem tragedii. Uniwersalna metoda-gotowiec nie istnieje. Raz zaprojektowany obiekt uwiedzie teraz i tam. Nie odpowie natomiast na pytanie, czy gdyby było inaczej, to nie byłoby równie dobrze.

Ta niepewność powinna stać się naczelną ideą budowania Łodzi. Rozmawiania o niej w mieście i całym kraju. To rozmowa, i tylko rozmowa, otwarta, wolna od ksenofobii i skostniałych dogmatów. Chce nas pogłaskać po główkach i zaprosić na zbawczą kawę. A tu wolno Ci będzie powiedzieć, dlaczego Łódź jest wyjątkowa. Dlaczego Twoje miejsce ma być/chce być wyjątkowe.

***

12 kwietnia, na Konferencji Miasto 2.0 Rewitalizacja + Biznes światowej sławy architekt Daniel Libeskind wprowadził nas w kolejną odsłonę magicznych poszukiwań zawikłanej tożsamości Łodzi. I zaprosił wszystkich do jej zszywania w Specjalnej Strefie Detalu, miejsca Świata w Łodzi.

SSD to pierwsze takie miejsce, które zamienia się w prawdziwe centrum, w stolicę współczesności, wokół którego i w stosunku do którego organizuje się globalna myśl nasycona konkretem, ilością wydarzeń i ludzi. Po SSD się wędruje. Niczym po mieście. Zebrać nas wielu na łódzkich ulicach i wytyczyć wspólną superdrogę, wędrować nią – to umieć poruszać się wśród nas samych, nas w XXI wieku. Jak w życiu, drogi się krzyżują, zakręcają, bo miejsca zacierają się w naszej pamięci. Na skrzyżowaniach, chodząc ulicami, po drodze, spotyka się Innego. Padają pytania: co słychać, skąd idziesz, dokąd? Nam w Łodzi wypada znacznie więcej! Możemy odważyć się i sięgnąć po nadwyżki wyobraźni, zwłaszcza takiej, która „wkręci” nas w Miasto. Zapraszamy do udziału w projektowaniu miejsca bardziej wibrującego niż statecznego. Będzie ono symbolicznym początkiem, miejscem, w którym po raz kolejny wbijemy szpadel tworząc Łódź na miarę XXI wieku.

Korzystając ze swoich uprawnień Miasto chce zaprosić przedstawicieli kultur do powrotu! Do tego, by raz jeszcze, jak w XIX wieku, na określonych przez miasto warunkach spróbowali przyjechać do Łodzi. Dlaczego nie miałoby powstać w Łodzi nigdy nie istniejące wielokulturowe „nowe Stare Miasto” z ulicami, przy których znajdowały by się trudne jeszcze do określenia budynki. Warunkiem podstawowym jest, by wybudowanie na wyznaczonej przez Miasto parceli w wyznaczonym czasie czegoś, co ma mieć „żywy” charakter, podnosiło prestiż Łodzi i dobrze funkcjonowało w codziennej strukturze miasta. Ten kwartał można sobie wyobrazić z jednej strony odwołując się do idei pawilonów narodowych na Biennale Weneckim, z drugiej do dzielnicy „przedstawicielstw” czy „ambasad”. Ten fragment byłby czymś w rodzaju specjalnej strefy kulturowej – jedynej takiej, pomiędzy specjalnymi strefami ekonomicznymi.

W odróżnieniu od Biennale, miejsce to funkcjonowałoby cały czas i żadnym stopniu nie byłoby podporządkowane jednej naczelnej idei. We współczesnym świecie coraz większą rolę mają kontakty nie międzypaństwowe, ale międzyregionalne, indywidualne, lokalne. Jeśli uwzględni się gwałtownie rosnącą rolę i rangę „dyplomacji kulturowej”, wcale nie jest takie pewne gdzie za kilkadziesiąt lat będzie znajdowało się skupisko najważniejszych przedstawicielstw zagranicznych w Polsce.

To, kogo Miasto zaprosi, powinno zależeć wyłącznie od niego. Pozostająca w gestii władz Miasta kwestia trafnych wyborów, znalezienia najlepszych partnerów tego projektu, wydaje się kwestią zasadniczą dla przyspieszenia, zdynamizowania rozwoju Łodzi. Równie dobrze mogą to być instytucje kultury, wybitne osobowości, wspólnoty religijne, przedstawicielstwa innych miast, targów, itd.. Oczywiście, ograniczanie się wyłącznie do czterech historycznie istniejących w dawnej Łodzi kultur było by niepotrzebnym i jałowym puryzmem historycznym.

Decydując się na realizację tego projektu Miasto – chyba jako pierwsze w Polsce – w symboliczny, ale zarazem jedyny możliwy i sensowny sposób rozwiązałoby kwestie zwrotu utraconej własności, zyskując za to z czasem (przy uważnym i trafnym doborze zapraszanych partnerów) unikalny kwartał rozwijający się „jak gdyby nic się nie wydarzyło”- wbrew historycznym zaszłościom. Zamiast kolejnego mniej lub bardziej martwego pomnika, Łódź wybudowałby sobie spory fragment „alternatywnej – lepszej historii”, do której każdy, w każdej chwili mógłby wejść i zobaczyć na własne oczy, a nawet wziąć w niej udział.

Marek Janiak – Architekt Miasta Łodzi

Andrzej Wachowicz – Dziekan Wydziału Wzornictwa i Architektury Wnętrz Akademii Sztuk Pięknych im.W. Strzemińskiego w Łodzi

Andrzej Walczak – współwłaściciel Grupy Atlas, prezes EC1 Fundacji Łódzkiej

Foto: materiały prasowe Łódź Architecture Center.

Polskie uniwersytety a wyzwania kultury cyfrowej :)

Prace nad Кonstytucją dla Nauki są świadectwem ciśnienia chwili, bardzo dużego nacisku na zmianę. Właściwie od czasu Oświecenia uniwersytety i szkolnictwo wyższe podlegały ciągłemu reformowaniu. Wystąpienie angielskiego kardynała Johna Henry’go Newmana (1801–1890) to obrona idei uniwersytetu w mocno dającym się we znaki czasie rewolucji przemysłowej. Dzisiaj można powiedzieć, że jesteśmy świadkami rewolucji cyfrowej, która porównywana jest niekiedy do tej pierwszej i określana mianem drugiej rewolucji postprzemysłowej. Pierwszą przygotowały zmiany w duchu oświecenia opracowane przez przyrodoznawcę Aleksandra von Humboldta, nastawionego bardziej na badania niż na edukację, choć jedno od drugiego uzależnił.

Można argumentować, że uniwersytety od samego początku były kuźnią praktyczności: „od zawsze” słynęły one z teologii, medycyny czy prawa – wszystkie te dziedziny i dyscypliny „produkowały” zawodowców na użytek ówczesnych społeczeństw: księży, kaznodziejów, doktorów i prawników. Z czasem, zawody te zaczęły się specjalizować, jak np. prawnicy – zwłaszcza profesorowie prawa stawali się historykami prawa, filozofami prawa, teoretykami społeczeństwa. Z czasem praktyka zaczęła się teoretyzować i specjalizować, odchodząc coraz bardziej od realnych potrzeb społeczeństw. Sytuacja była jednak stabilna, bo uniwersytety były instytucjami elitarnymi. Warto pamiętać jaka była sytuacja np. w Wielkiej Brytanii do czasów rewolucji francuskiej: wtedy istniały tam jedynie ośrodki uniwersyteckie w Oxfordzie, Cambridge (Anglia), Edynburgu, Glasgow, St. Andrews, Aberdeen (Szkocja) i Dublinie (Irlandia). Potem dołączyły jeszcze University College i Kings College w Londynie.

Po II wojnie światowej zmianę zaczęły wymuszać trzy czynniki: 1) przyrost studentów, 2) rozwój badań naukowych, 3) ideologia polityczna. Zmiany jakie nastąpiły to gwałtowny rozwój nowych uniwersytetów, których było w owym czasie już bardzo wiele. W ostatnich trzech dekadach zmienił się tzw. parametr dostępności kadry: z 1:8 do 1:22. Jednocześnie dał się zauważyć coraz większy udział nauk humanistycznych w kształceniu.

Do czasów całkiem niedawnych istniały trzy różne modele uniwersytetów: Oxbridge: rezydencjalny, mentorski, kształtujący charakter; szkocko-londyński: miejsko-metropolitalny, profesorski, merytokratyczny oraz obywatelski „z czerwonej cegły”: lokalny, praktyczny, ale z aspiracjami. Model obywatelski rozwijał się najbardziej dynamicznie. Kilkadziesiąt lat temu na Wyspach przeprowadzono głęboką liberalną reformę, podczas której odchodzono coraz bardziej od tradycyjnego modelu Oxbridge na rzecz obywatelskiego modelu z dużą kontrolą otoczenia biznesowego.

Mimo to, do dzisiaj sięga się do refleksji kardynała Johna Newmana z 1852, a jego „idea uniwersytetu”, w której nakreślił jednoznaczną wizję misji uniwersytetu, zakłada wyzwolenie studenta z wszelkiego typu stronniczości, jednostronności poprzez liberalną edukację – celem miał stać się umysł wolny, umiarkowany, mądry, z postawą filozoficzną. U Newmana chodziło jeszcze o kształcenie dobrych obywateli, o grecką paideia – kształcenie całej osoby, w którym to procesie ważna jest postawa, punkt widzenia, perspektywa oglądu wiedzy, zwyczaj, ton. Współczesny badacz tego problemu z Cambridge Stefan Collini w pracy „Po co komu uniwersytety?” („What Are Universities For”, 2012) powtarza za Newmanem, że uniwersytety przypominają w swoim najlepszym aspekcie subtelne wytwory człowieka, takie jak poezja, wymowa i liturgia, które powodują pewnego rodzaju konieczność zgody społeczeństwa na luksus istnienia uniwersytetów.

Collini pisze:

„Można powiedzieć, że uniwersytet jest przestrzenią chronioną, w której różne formy użytecznego przygotowania do życia podejmowane są w otoczeniu i sposobie, który zachęca studentów do zrozumienia przygodności poszczególnych pakietów wiedzy i ich wzajemnych relacji z innymi, odmiennymi formami wiedzy. Aby to zrobić, nauczyciele sami muszą być zaangażowani w ciągłe przekraczanie granic pakietów wiedzy, których uczą, i nie ma sposobu, aby z góry określić, co będzie i nie będzie owocnymi sposobami, aby to zrobić.”

Zatem w krytycznym spojrzeniu na metodę pracy umysłowej widzi ten autor sedno kształcenia i badania uniwersyteckiego. Można w tym kontekście przeciwstawić w sposób bardzo stanowczy kształcenie zawodowe kształceniu uniwersyteckiemu: w pierwszym mamy trening charakteryzujący się postawą bez wątpienia, w drugim – uczenie się samego studenta, któremu towarzyszy nieustanne kwestionowanie. Zwłaszcza w naukach społeczno-humanistycznych, które do dzisiaj stanowią liczebną przewagę na uniwersytetach jeśli idzie o ilość studentów kształcących się w nich, sprawa kwestionowania i krytyki jest szczególnie ważna. Jednocześnie uznaje się, że musimy się zgodzić na to, iż informacja w humanistyce różni się od innych rodzajów informacji:

„Często po prostu szukamy informacji. Jednakże, oprócz takich celów, gdy czytamy fragmenty pism w naukach humanistycznych, nasz osąd jest bardzo mocno ukształtowany przez aspekty tego pisania, które nie mają żadnego prostego sensu w związku z tym, co można nazwać jego informacyjną lub propozycjonalną treścią, ale raczej odnoszą się do perspektywy, tonu, niuansów, oczywistej autorytatywności i tak dalej.”

Oczywiście nie idzie tutaj o zaprzeczanie wartości jasności i przejrzystości, jednak na końcu dociekań jest pewien element trudno komunikowalny. „Na wszystkich poziomach model oceny w naukach humanistycznych musi być osądem, a nie miernikiem, a osąd nie może, bez strat i zniekształceń, być ujęty w kategoriach ilościowych, ani też jego podstawy nigdy nie mogą być w całości oddane jako ‚transparentne’ (aby użyć innego z aktualnych słów kluczowych Edspeak)”. Innym ważnym zjawiskiem w naukach humanistyczno-społecznych jest krytyka: „Obecnie szczególnie uprzywilejowanym opisem siebie w tym, co w tym kontekście nazywane jest ‚naukami humanistycznymi’, jest twierdzenie, że operacją odróżniającą w tych dyscyplinach jest ‚krytyka’;. Krytyka zawsze ma na celu podważenie presupozycji każdego punktu wyjścia, założenia lub zakresu odniesienia, a także zwykle zdemaskowanie potencjalnie złowrogich interesów, które są obsługiwane przez przyzwolenie, aby każdy taki punkt wyjścia nie został zakwestionowany. Dla niektórych celów może to, oczywiście, być całkowicie owocną, a nawet niezbędną strategią do realizowania. Ale na poziomie konkretnych przypadków, dobra praca, jak dobra rozmowa lub jakakolwiek inna forma wartościowych związków międzyludzkich, zależy od tego, czy uda się przyjąć rozszerzony wspólny świat”. Na tym tle widać wyraźnie pewne napięcie budowane między dwoma postawami metodologicznymi – są to dwie przeciwstawne siły: z jednej strony tzw. hermeneutyka podejrzliwości, nieufająca i krytyczna, z drugiej zaś empatia, współczucie i wyobraźnia, które muszą mieć czas i warunki, aby rozkwitać.

W ostatnich trzech dziesięcioleciach takie wizje uniwersyteckich wartości coraz bardziej konfrontowane są z miarami przydatności, bo ta miłość do idei i piękna już nie każdego pracodawcę jest w stanie przekonać, dlatego coraz częstszymi czynnikami badania wyższego wykształcenia są: przyczynek do produktu krajowego brutto, zarobki absolwentów, ale także lepsze języki, którymi się posługujemy czy sięganie poza granice rozumienia ludzkiego. Tradycyjnie celami uniwersytetów były prawda i kształcenie kultury umysłu. Nowymi celami stały się wpływ na gospodarkę opartą na wiedzy, ale także wspieranie różnorodności, szacunku i strategii włączania. Nie wszystkie te cele przemawiają do populistów – dla nich najważniejsze jest kształcenie potrzebnych kadr, planowanie siły roboczej, jak również zyski z badań: medycznych, technicznych, czy ekonomicznych. Dla nich zachowanie i przekazywanie tradycji kultury to ostatni możliwy do przełknięcia z celów – dopóki będziemy mówić o tradycji i wartościach z nią związanych.

Ale mamy także nowe globalne potrzeby, takie jak mobilność, transfer technologii, komercjalizacja badań. Na tym tle ciekawym wystąpieniem jest głos liberalnej myślicielki Marthy Nussbaum, autorki książki „Nie dla zysku: dlaczego demokracja potrzebuje nauk humanistycznych („Not for Profit: Why Democracy Needs the Humanities”), w której wskazuje na wartość kanonów kultury, dzięki którym ludzie uczą się szacunku i tolerancji dla innych – olbrzymią rolę pełni tutaj kulturoznawstwo i studia nad kulturami i językami.

Ta ostatnia perspektywa jest szczególnie widoczna w ostatnim okresie ekspansji kultury cyfrowej – dochodzi do konieczności dostosowania humanistyki do humanistyki cyfrowej. Mamy obecnie kulturę hybrydyczną, w której panuje hipertekst, Wikipedia i awatary, zaś zespołowa kultura Wikipedii zastąpiła oświeceniową kulturę ekspercką encyklopedii. Można tutaj widzieć napięcie między oświeceniową nowoczesnością, w której dominowały akademia, drukarnia, prasa a ponowoczesnym zjawiskiem darmowego dzielenia się wiedzą, które zdarza się wszędzie. Pojawiają się marzenia o uniwersalnym translatorze, który będzie dostępny każdemu. Jednak jeśli spojrzymy na translatory maszynowe, dojdziemy do wniosku, że powszechnym zjawiskiem staje się lekceważenie szczegółów. Między innymi dlatego nauki humanistyczne i społeczne mają ciągle sens, bo mistrzostwo w jakiejkolwiek dziedzinie wymaga czasu i uwagi dla szczegółu.

Z punktu widzenia historycznego mamy kilka wersji humanizmu związanego z naukami humanistycznymi: arystokratyczny humanizm renesansowy, któremu towarzyszyło odkrycie języków klasycznych, mieszczański humanizm egotyzmu, któremu patronuje odkrycie kultur bliskiego i dalekiego wschodu oraz demokratyczny humanizm XX w., w którym obserwujemy rozwój antropologii i znajomości wszystkich kultur. Ostatnio jednak wyłania się ponowoczesny humanizm cyfrowy, w którym pojawiają się postgutenbergowska piśmienność i wielopodmiotowość w przekładzie, crowdsourcing jako metoda pracy tłumaczy i one współtworzą nową emancypacyjną kulturę. Biorąc to wszystko pod uwagę, projekt „Konstytucja dla Nauki” jest mocno zawężony w swoich celach i nieodpowiadający na wyzwania ponowoczesności. Reforma będzie się wiązała z likwidacją i upadkiem wielu wydziałów, wielu uczelni w mniejszych ośrodkach. Ustawa Ministra Gowina likwiduje autonomię uczelni w Polsce, która jest podstawą Deklaracji Bolońskiej podpisanej 30 lat temu w Bolonii przez prawie 400 Rektorów dla podkreślenia 900 lat Uniwersytetu w Bolonii. To jest fundament uniwersyteckich, humanistycznych wartości. Te wartości są także oparte na Universitas, czyli samorządnych społecznościach, które już na początku świata uniwersyteckiego w Bolonii czy Paryżu samoorganizowały się. Zwycięstwo zmiany proponowanej w ustawie to zwycięstwo myślenia korporacyjnego, biurokratycznego i makdonaldyzacji nad kulturą, której potrzeba czasu i wolności: słowa, badania, dochodzenia do prawdy.

Prof. dr hab. Jarosław Płuciennik – ur. w 1966 r. profesor humanistyki na UŁ, literaturoznawca, rzecznik prasowy KOD w Łodzi.
Tytuł pochodzi od redakcji

Trzech panów w Łodzi (nie licząc psa) – rzecz o przemysłach kreatywnych :)

Lubię pracę, mogę siedzieć i patrzeć na nią godzinami.

Jerome K. Jerome „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”

O Łodzi mówi się i pisze dużo, zazwyczaj źle. Gęba przyprawiona naszemu miastu wykrzywia się z pierwszych stron gazet i telewizora, szczerzy zębiska i wbrew obiegowej opinii: „nieważne czy mówią dobrze, czy źle, ważne, że mówią” nie służy interesom Łodzi i jej mieszkańców. Jako przewodnik miejski stykam się z wieloma grupami turystów. Cudzoziemcy zazwyczaj niewiele słyszeli o mieście, ale nie są do niego uprzedzeni. Grupy z Polski, niezależnie od posiadanej wiedzy, zwykle są zaskoczone. Osłupiali goście przyjeżdżają do szarego, pełnego kominów, upadłego miasta ludzkich tragedii. A Łódź jest jednym z bardziej zielonych miast w Polsce (biorąc pod uwagę liczne parki i największy w granicach administracyjnych las miejski), oferującym unikalne dziedzictwo poprzemysłowe. Paradoksalnie w krajobrazie miasta ciężko odnaleźć demoniczne kominy. Andrzej Wajda podczas kręcenia „Ziemi obiecanej” miał nie lada kłopot. Panorama fabrycznej Łodzi została zrealizowana… na Śląsku, bo większość łódzkich kominów była już wtedy nie tyle nieczynna, ile zburzona. Odwiedzający Łódź są wręcz rozczarowani, choć humor nieco im się poprawia, gdy odkrywają, że miasto nie ma centralnego rynku, oraz – wbrew temu, co ukazuje się ich oczom – nie zostało zbombardowane w czasie II wojny światowej. Poprawa wizerunku Łodzi to nie tylko kwestia długotrwałego, zaplanowanego wysiłku. Miasto to nie masło, nie jest produktem, na który można wykreować sztuczny popyt. Dlatego kilka billboardów, filmów reklamowych i efektownych haseł raczej nie poprawi notowań żadnej aglomeracji.

Próby rozwiązania zagadnienia tzw. marki miasta przywodzą mi na myśl powieść „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”. Jerome K. Jerome zaczął od anegdot i choć planował wykreować dzieło poważne, to aspekt humorystyczny zdecydowanie przeważył. W wypadku książki efekt komiczny był jednak zamierzony, w wypadku strategii mających na celu długofalowy, wieloaspektowy rozwój miasta – niekoniecznie.

Kluczowym problemem był brak spójności i konsekwencji, trudności przysparzało też wytyczenie i nazwanie celów. Finalnie w roku 2011 zaprezentowano wynik pracy nad „Strategią zarządzania marką Łódź na lata 2010–2016”. Miasto zapłaciło za nią krakowskiej firmie Demo Effective Launching 600 tys. zł, co zaowocowało krytyką wydatków, zwłaszcza że strategia z założenia miała zawierać ocenę sytuacji i wytyczne bez wskazówek, jak wdrażać nowe pomysły. Przeprowadzona analiza SWOT doprowadziła do konkluzji, że mocną stroną Łodzi powinien być przemysł kreatywny. Bogactwo języka polskiego pozwala na odmienianie tego przymiotnika przez wszystkie przypadki, w rozmaitych kontekstach, co od początku budziło moją irytację. Epitet „kreatywny” dodawany jest praktycznie do wszystkiego, wieńcząc czasem zupełnie bezsensowne pomysły. Od momentu ujawnienia strategii miałam kilka wątpliwości. Pierwsza dotyczyła odbiorcy, do którego plan był skierowany. Jeśli przyjąć, że rozwój przemysłów kreatywnych ma dokonać się łódzkimi rękami, a zarazem być wyróżnikiem na tle innych miast, czy zachęci kogoś do przyjazdu do Łodzi choć na jeden dzień, a w konsekwencji na całe życie? Wśród czynników decydujących o miejscu zamieszkania kluczowe są perspektywy zawodowe i możliwości rozwoju. Polski szturm na Wielką Brytanię pokazał, że słoneczna pogoda, wysoka temperatura, ciepłe morze i długotrwała sjesta nie są nieodłącznymi elementami codziennego życia. Tym bardziej nie są nimi gładkie hasła i slogany, nawet gdy niektórym z nich nie można odmówić błyskotliwości. W ramach akcji promocyjnej w 2011 r. odbyła się kampania Urzędu Miasta Łodzi, mająca na celu przybliżenie idei przemysłów kreatywnych, pokazanie przykładów dobrych inicjatyw łódzkich firm oraz udowodnienie, że w Łodzi nie brak innowacji, a jednym z haseł akcji było pytanie: „Czy wiesz, że w Łodzi wymyślono włókna ze słomy?”…

W lutym 2012 r. Biuro Promocji, Turystyki i Współpracy z Zagranicą rozpoczęło realizację projektu „Promocja Marki Łódź – Centrum Przemysłów Kreatywnych” współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Łódzkiego na lata 2007–2013. Działania marketingowe oraz promocyjne miały na celu wzrost świadomości marki Łódź w ujęciu Centrum Przemysłów Kreatywnych i obejmowały realizację filmu oraz czterech spotów promujących Łódź jako Centrum Przemysłów Kreatywnych („Łódź kreuje”), ogólnopolską kampanię promocyjną (w internecie i na ulicach); produkcję kreatywnych gadżetów (to sformułowanie prowokuje co najmniej do uśmieszku, a co weselszych do śmiechu), utworzenie i promocję strony internetowej <www.kreatywna.lodz.pl>.

Od maja 2013 r. „w Łodzi będzie głośno” – frekwencja na koncertach organizowanych w Atlas Arenie zachęciła urzędników i władze do wykorzystania jako atutu potencjału muzycznego. Szkopuł w tym, że zaangażowanie miasta sprowadza się do wynajmowania obiektu (przynoszącego straty pokrywane z budżetu) na wydarzenia muzyczne organizowane przez zewnętrzne, niezwiązane z Łodzią firmy i podmioty. Niewątpliwie, światowe sławy muzyczne są magnesem ściągającym do Łodzi fanów z całej Polski, a jak powiedział jeden z oficjeli: „nawet z całej Łodzi”, co wywołało znaczną wesołość wśród jego rozmówców). W ramach akcji promującej przygotowano 250 billboardów w największych miastach Polski oraz 50 citylightów w Łodzi.

Powyższe kampanie powinno się oceniać przede wszystkim ze względu na ich efekty, które są trudne do oszacowania, aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że nawet jeśli nie zachęciły one nikogo do rzucenia dotychczasowego życia i przeprowadzki do naszego miasta, to akcje miały pozytywny oddźwięk medialny. Magazyn „Twój Styl” docenił konsekwencję w realizacji strategii marki i wyróżnił Łódź jednym ze 100 tytułów Przeboju roku 2012.

06-Noc-otwartych-pracowni

Wracając do meritum, czyli do przemysłów kreatywnych: tym, co właściwie już na starcie wprawiło mnie (nie byłam w tym odosobniona) w konsternację, było samo sformułowanie. Niby wiem, o co chodzi, niby widzę różnicę, ale jednak w moim rozumieniu każdy przemysł, nawet ten najbardziej odtwórczy, u swego zarania ma kreację, innowacyjny pomysł (także wtedy, gdy finalnie trafia on na fabryczną taśmę). Czym zatem są przemysły kreatywne zawarte w strategii? Termin pojawił się w latach 90. Według powołanego w Wielkiej Brytanii międzysektorowego Zespołu ds. Przemysłów Kreatywnych (Creative Industries Taskforce) są to: „działania, które biorą się z kreatywności, innowacyjności i talentu, które mają zarazem potencjał tworzenia bogactwa oraz miejsc pracy”. Mogę to podsumować krótkim „aha”. Szczęśliwie są i wyjaśnienia bardziej precyzyjne, w tym lista aktywności, które są zaliczone w poczet przemysłów kreatywnych. Są to: reklama, film i wideo, architektura, muzyka, rynek sztuki i antyków, sztuki performatywne, gry komputerowe i wideo, rynek wydawniczy, rzemiosło, programowanie, wzornictwo, radio i telewizja, projektowanie mody.

Przemysły kreatywne utożsamiane są z przemysłami kultury. W publikacji „Creative Industries: Contracts between Art and Commerce” Richard Caves pisze: „Sektory kreatywne dostarczają produktów i usług, które szeroko łączą się z kulturalną, artystyczną lub zwykle rozrywkową wartością. Zawierają się w nich książki, publikacje w magazynach, sztuka wizualna (malarstwo, rzeźbiarstwo), sztuka teatralna (teatr, opera, koncerty, taniec), nagrania, filmy kinowe i telewizyjne, moda, zabawki i gry komputerowe”.

To interesujące, że wśród cytowanych przez Urząd Miasta Łodzi przykładów nie pojawia się sztuka kulinarna. Jest ona nie tylko jednym z ciekawszych przejawów ludzkiej inwencji i talentu, silnie osadzonym w kulturze, lecz także stanowi istotny element kreatywnej układanki w wymiarze łódzkim. Powstające na fali zainteresowania przemysłami kreatywnymi nowe biznesy z pomysłem są w znacznej mierze lokalami gastronomicznymi o dodatkowych funkcjach (często równorzędnych). Odbywają się w nich koncerty, prelekcje, dyskusje, spotkania, projekcje filmów i teledysków, sprzedaż designerskich mebli, ubrań w stylu vintage czy też używanych książek.

Niepokoi mnie też to, na ile osoby odpowiedzialne za łódzką strategię i jej wdrażanie są zainspirowane słowami wspomnianego już Cavesa. Podkreśla on, że w przemyśle kreatywnym nie można przewidzieć popytu, bo nie można przewidzieć reakcji odbiorcy. Co ważne, wytwórcy sektora kreatywnego przywiązują wagę do jakości oferowanych dóbr i usług, ale zarazem są skłonni do pracy za niższe wynagrodzenie niż osoby pracujące w „mniej interesujących” przemysłach (sic!). Polacy dysponują zdecydowanie mniej zasobnymi portfelami niż mieszkańcy Europy Zachodniej, w konsekwencji ceny towarów i usług są podstawowym kryterium ich wyborów. W obliczu tego pojawia się pytanie, w jaki sposób przemysł kreatywny, reprezentowany przez mikroprzedsiębiorstwa, pojedyncze osoby ma konkurować z wielkimi korporacjami? Innowacja, wytwórczość (a nie odtwórczość), praca własnych rąk, trwałe dobro o satysfakcjonującej jakości w zamian za niższe wynagrodzenie? Specjaliści w materii przemysłów kreatywnych przestrzegają przed stosowaniem ich jako panaceum na wszystkie bolączki. Przemysł kreatywny nie zaistnieje dzięki plakatom, analizom i magicznemu zaklinaniu rzeczywistości. Musi mieć swoich twórców i odbiorców. Definicjami dla opornych (można takie znaleźć na internetowej stronie kreatywnej Łodzi) nie zrekompensujemy braku siły nabywczej. Za to możemy przeczytać tam, że: „reklama to działania wykonywane przez przedsiębiorcę, mające na celu zwrócenie uwagi na prezentowany produkt i zainteresowanie nim odbiorców […]. Wyróżnia się reklamę telewizyjną, radiową, prasową i internetową […]”, itd. Nie truizmy, ale konkretne rozwiązania pozwolą oddychać pełną piersią w twórczej, tętniącej życiem i pomysłami Łodzi. Bardzo sceptycznie podchodziłam do pomysłu budowania wizerunku miasta, rozpoczynając od haseł, plakatów, logotypu do myśli przewodniej wtórnej względem działań marketingowych. Realia pokazały, że Łódź jako centrum przemysłów kreatywnych to nie slogan wydmuszka, ale fenomen, w którym można odnaleźć nieco zagubioną, nie do końca ukształtowaną i mocno zaniedbaną tożsamość miasta.

Przemysły kreatywne są jedną z najszybciej rozwijających się gałęzi gospodarki. W Polsce – według ostatnich szacunków – generują one około 50 mld zł (ok. 3,5 proc. PKB kraju ) i dają pracę mniej więcej 5 proc. ogółu zatrudnionych, w tym bardzo wielu młodym, rozpoczynającym swą pracę zawodową. Potencjał jest gigantyczny, mimo że w naszym kraju nie prowadzi się spójnej i jednorodnej polityki w kontekście przemysłów kultury. Szacuje się, że do roku 2020 globalna wartość kreatywnej ekonomii wyniesie 9 bln dol. Kultura, nauka i biznes – to połączenie przestaje zaskakiwać, jest zarówno efektowne, jak i efektywne.

Z sukcesem prowadzone są akcje stymulujące łódzką twórczą przedsiębiorczość. Czas pokaże i zweryfikuje ostateczną ocenę tych działań, jednak już teraz można się cieszyć wraz z twórcami, inicjatorami, którzy wprowadzają swoje pomysły w życie, korzystając (lub nie) z udogodnień dla ludzi z pomysłem. Jednym z bardziej udanych przedsięwzięć jest próba włączenia strategii dotyczącej rozwoju ulicy Piotrkowskiej w działania wynikające z uprzywilejowania przemysłów kreatywnych. Główna arteria miasta zdecydowanie potrzebuje „świeżej krwi”, ludzi, którzy tchną w nią nowe życie, odmienne od tego serwowanego w centrach handlowych. Plan dotyczący Pietryny nie został zrealizowany w wymiarze, w jakim go zaplanowano. Zamiast przyciągnąć do centrum studentów (poprzez szereg udogodnień, a także organizację akademickich punktów informacyjno-rekrutacyjnych), reorganizuje się kampus uniwersytecki i wypycha ich poza centrum miasta. Faktem jest, że w Łodzi nigdy nie było miasteczka uniwersyteckiego, mimo dziesiątek tysięcy uczących się i mieszkających w niej studentów. Jednak niepowetowaną stratą wydaje się rezygnacja Uniwersytetu Łódzkiego z zabytkowych budynków w centrum, z których część od początku swego istnienia służyła celom edukacyjnym. Ich utrzymanie, po latach powojennych zaniedbań, stało się bardzo kosztowne, ale odcinanie się od korzeni i wyprowadzanie studentów z centrum miasta nie jest dobrym rozwiązaniem. Szczęśliwie istnieje spora szansa, że po gigantycznym remoncie, główna ulica miasta nie będzie straszyć pustkami i plastikowymi witrynami ozdobionymi szyldem: „Wszystko po 3 zł” . Odwróceniu negatywnego trendu wyprowadzania się z Piotrkowskiej ma służyć kampania „Lokale dla Kreatywnych”. Akcja cieszy się powodzeniem i – co ważne – przynosi efekty w postaci pomysłowego zagospodarowywania przestrzeni w budynkach położonych w ścisłym centrum Łodzi. Najemcy mogą liczyć na preferencyjne warunki, niewysokie stawki czynszu, jeśli przedstawiony przez nich koncept wpisze się w trend kreatywnych przemysłów. Niezależnie od tych działań istnieją miejsca, które w krótkim czasie stały się kultowe, bazując na dobrym, niebanalnym pomyśle. Doskonałym przykładem jest zarządzana przez Orange Property Group strefa OFF Piotrkowska. Dawna, zrujnowana fabryka tkanin bawełnianych Franciszka Ramischa dostała nowe życie nie dzięki odnowieniu elewacji (która – jak w większości łódzkich fabryk – jest piękna, surowa, ceglana i mocno nadgryziona zębem czasu), lecz dzięki duchowi miejsca. Nawet jeśli to hipsterski, nieco snobistyczny duch, to jest to bez wątpienia genius loci. Adaptacje poprzemysłowych budynków nie są czymś niespotykanym w skali europejskiej, większość nowo otwartych lokali charakteryzuje się tym samym, oszczędnym, prostym wystrojem z meblami z recyclingu, stolikami typu „zrób to sam”, tudzież regałami z Ikei. Pierwsze takie miejsce zaskakiwało, ale od kolejnych oczekiwałabym czegoś więcej niż powielania tego samego wzoru i scenariusza, zarówno w kontekście wystroju, jak i menu. Choć nie przeczę, że to scenariusz mistrzowski. Moi przyjaciele, turyści z innych miast są zdziwieni, że w środku tygodnia w centrum Łodzi tyle się dzieje. Łącznie wynajęto dotąd już 77 lokali, z czego ponad połowa mieści się przy Piotrkowskiej. Wśród nich są: pracownie renowacji mebli, butiki i galerie z odzieżą rodzimych projektantów i oryginalną, ręcznie robioną biżuterią, księgarnie i antykwariaty, klubokawiarnie, studia projektowe, wzornictwa i architektury, pracownie artystyczne, spółdzielnie socjalne o rozmaitych funkcjach (edukacyjnych, gastronomicznych, artystycznych), pracownie krawieckie, centrum szkoleń chirurgów, pijalnia ziół, gastronomia z elementami kultury greckiej i gabinety arteterapeutyczne. Na bazie istniejących miejsc powstają nowe lokale, nowe pomysły, które rodzą się w tej specyficznej przestrzeni wystawienniczej (np. Re:Meble – recyclingowe meble z klubokawiarni Niebostan podobały się bywalcom tak bardzo, że trafiły do szerszego obiegu, można np. zamówić i kupić stolik z bębna do pralki).

Podsumowując, wszystkie działania promocyjne warte są przysłowiowego funta kłaków, gdy nie towarzyszą im zaangażowanie mieszkańców, wiara i entuzjazm. I choć łodzianie narzekają, krytykują, skarżą się na swoje miasto, to jest wielu, którym tego kapitału wiary, entuzjazmu i chęci nie brakuje. Sukces budżetu obywatelskiego to ich zasługa. Symptomatyczny dla mnie jest wpis na facebookowej stronie Polski Pofabrycznej. W odpowiedzi na pytanie o najbardziej interesujące regiony postindustrialne w kraju entuzjaści Łodzi podawali swoje propozycje, co i dlaczego warto zobaczyć w naszym mieście. Administrator Polski Pofabrycznej napisał: „Pofabryczna nie potrafi zrozumieć pewnej zależności – województwo łódzkie ma mniej więcej tyle samo zabytkowych zakładów przemysłowych co Śląskie, ale zupełnie odmienna jest [tam] postawa społeczna. Mieszkańcy Łodzi utożsamiają się bardziej ze swoim otoczeniem, doceniają piękno architektury przemysłowej, żyją dziedzictwem swojego miasta… Tu nie jest potrzebna Industriada – ona trwa tu cały rok… […] Dlaczego? Zgadzacie się z tą opinią?”.

Wróćmy do cytatu, który przytoczyłam we wstępie: „Lubię pracę. Praca mnie fascynuje. Mogę siedzieć i patrzeć na nią godzinami”. Nie jest to dobra recepta dla łodzian. Stymulowanie kreatywnej przedsiębiorczości wymaga inwestycji w ośrodki badawczo-rozwojowe, integracji działań i rozwijania wyspecjalizowanych segmentów, nie tylko mody, wzornictwa i filmu wyznaczonych jakąś strategią.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Miasto z przyszłością? – rozmowa Błażeja Lenkowskiego z Prezydent Łodzi Hanną Zdanowską :)

Czy Hanna Zdanowska widzi się w roli Rafała Dutkiewicza lub Wojciecha Szczurka, czyli prezydenta, który myśli o zarządzaniu miastem w długiej perspektywie kilku kadencji? Czy ma pani prezydent wizję rozwoju Łodzi do roku 2030? Czy bardzo trudno jest się oderwać od bieżącej polityki?

Mam dokładnie rozpisane to, jak powinna się rozwijać Łódź do roku 2020, a także wizję tego, jak nasze miasto powinno wyglądać w roku 2030, choć pewnie wtedy miastem będzie rządził już ktoś inny, a ja będę mogła spokojnie obserwować, jakie efekty przyniosły zmiany, które dziś zapoczątkowałam. Uważam, że to, z czego mogą być dumne inne miasta – Wrocław, Gdynia, Poznań, Rzeszów – nie udałoby się, gdyby nie dbano o kontynuację. Kontynuację działań z daleką perspektywą. Mimo że u nas rządy nie były aż tak nietrwałe – Jerzy Kropiwnicki rządził teoretycznie bez mała przez dwie kadencje – to perspektywy planowania nie było widać. I myślę, że to było najgorsze. Ja od początku, od pierwszego dnia swojej pracy w urzędzie starałam się wyznaczyć długoterminową perspektywę: dokąd Łódź ma zmierzać i co ma być strategiczne dla rozwoju naszego miasta. Odważne decyzje, które podejmuję w tej chwili, zmiana, która dotyka tak wielu sfer życia mieszkańców, to posunięcia będące konsekwencją planowania długoterminowego (zresztą niektórzy mi to zarzucają, również ci z mojej opcji politycznej, że nie patrzę z perspektywy przyszłości własnej formacji, ale wyłącznie z perspektywy miasta). Jednak gdybym nie była w 100 proc. przekonana, że za kilka miesięcy lub za kilka lat te decyzje przyniosą pozytywny efekt, nigdy nie decydowałabym się na te trudne projekty, które realizujemy obecnie. Niestety, mój poprzednik skupiał się na procesie bieżącego zarządzania miastem. Myślał o tym, co zrobić, by zapewnić sobie reelekcję, bał się podejmować ryzyko trudnych decyzji. Ja patrzę inaczej, staram się odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, czyli co zrobić, aby zapewnić dalsze życie Łodzi. I dla mnie to jest najważniejsze – zapewnić rozwój mojego miasta, niezależnie od konsekwencji, jakie mogę ponieść. Tego rodzaju zmiany na początku nigdy nie są akceptowane przez wszystkich, ale stan naszego miasta nie pozostawia nam innej drogi.

Zapytam zatem przewrotnie, czy w takim razie pani prezydent jest przeciwnikiem haseł swojego partyjnego szefa Donalda Tuska, które zakładają, że należy realizować politykę „ciepłej wody w kranie”. Osobiście uważam inwestycje realizowane w Łodzi za kluczowe, ale też ryzykowne polityczne. Czy ma pani jakąś konkretną strategię komunikacyjną, w jaki sposób łagodzić potencjalne niezadowolenie społeczne, np. w związku z tak dużymi utrudnieniami w ruchu?

Odpowiem też przewrotnie: kiedy rozpoczynaliśmy pierwszą z tych trudnych inwestycji, czyli budowę podziemnego dworca, prawie wszyscy wróżyli totalną katastrofę. Przypomina pan sobie, jak wszystkie stacje telewizyjne, które zwykle się Łodzią nie interesują, nagle pojawiły się na dworcu Łódź Widzew o godzinie piątej z minutami, z podekscytowaniem czekając na paraliż komunikacyjny Łodzi? A nic takiego się nie stało. Doświadczamy kolejnej zmasowanej fali krytyki związanej z rozpoczętymi na ogromną skalę remontami w centrum. Znów wszyscy czekali, aż miasto się zakorkuje, tymczasem funkcjonuje ono w miarę sprawnie, choć oczywiście wciąż musimy ulepszać organizację ruchu i stale informować mieszkańców o utrudnieniach. Mam wrażenie, że idzie nam coraz lepiej. Może niektóre rzeczy bym poprawiła, ale wydaje mi się, że akurat komunikacja z mieszkańcami – krok po kroku – zmierza w dobrym kierunku. Zaczynamy również proces, który za Jerzego Kropiwnickiego był nieosiągalny: stały, konsekwentny, do bólu szczery dialog z mieszkańcami. Myślę, że komunikacja z mieszkańcami zaczyna przynosić efekty. Nie doszło w tych kluczowych momentach do totalnego paraliżu miasta, ponieważ – jak sądzę – mieszkańcy zaczęli nam wierzyć, że może lepiej wyjechać z domu albo nieco wcześniej, albo odrobinę później lub w ogóle zostawić samochód w garażu i korzystać z komunikacji miejskiej. Oczywiście, musimy nieustannie pracować nad jakością transportu miejskiego. To jedno z moich największych wyzwań.

Chciałbym jednak wrócić do rozmowy o długofalowej perspektywie zarządzania miastem. Wiadomo, że czynnikiem rozwojowym, w który pani prezydent bardzo inwestuje, jest infrastruktura drogowa. A czy byłaby pani w stanie zdefiniować więcej obszarów strategicznych?

Według mnie strategiczna jest rewitalizacja. To hasło, które od początku swojej kadencji odmieniam przez wszystkie przypadki i które wciąż będę odmieniać. Nie ma ważniejszej sprawy dla odrodzenia się Łodzi niż odtworzenie tkanki śródmiejskiej i budowa miasta do wewnątrz, zapobieganie jego dalszemu rozlewaniu się na tereny peryferyjne. Myślę, że to odrodzenie zapoczątkuje kolejne procesy, ale musimy rozpocząć od śródmieścia. Jednocześnie chciałabym podkreślić, że rewitalizacja to nie wyłącznie inwestycja w mury, to musi być jednocześnie inwestycja w ludzi. Ja nie chcę wyłącznie ekskluzywnej enklawy w centrum, bo to spowoduje utratę tożsamości naszego miasta. Miasto jest miastem tylko wtedy, gdy żyje w symbiozie ze swoimi mieszkańcami. Prawdziwe miasto, prawdziwa Łódź to przenikanie się różnych kultur, ludzi o różnej zamożności żyjących obok siebie i razem budujących wspólnotę miejską. To idealistyczne, ale może przynieść pożytek wszystkim stronom. Jeśli różne grupy społeczne będziemy od siebie separować, to nigdy nie stworzymy prawdziwego organizmu, nie stworzymy społeczeństwa, tylko wrogie, nierozumiejące się zgromadzenia ludzi.

Trzecim priorytetem – obok budowy infrastruktury i rewitalizacji – jest tworzenie miejsc pracy. Od niej przecież wszystko się zaczyna. Jeśli chcemy, by miasto w ogóle przetrwało, to musimy stworzyć podstawy do tego, by chcieć w tym miejscu mieszkać i żyć. Trzeba mieć z czego się utrzymać. W związku z tym miejsca pracy to bezsprzecznie kluczowy obszar mojego zainteresowania.

Nie mogę też pominąć czwartego obszaru, czyli partycypacji społecznej. Chodzi o faktyczne, a nie pozorowane zaangażowanie mieszkańców w sprawy życia miasta, ciągłe namawianie łodzian, by wspólnie działać i rozwijać naszą małą ojczyznę. To jest esencja mojego patrzenia na zarządzanie: aby wdrażać nie tylko to, co wymyśli i wypracuje władza, lecz także to, czego chcą i za czym głosują łodzianie. I stąd moje zabiegi, aby zaktywizować jak najszerszą część społeczeństwa, aby zachęcić ich do partycypacji, czyli – mówiąc prostym językiem – do udziału w zmianie, która się dokonuje. Bo przecież inaczej patrzy się na miasto, bardziej się je szanuje, jeśli można o nim współdecydować. „Jeśli to ja zadecydowałem, by wybudować ten skwerek, ten kawałek chodnika, to będę dbał, by on jakoś wyglądał, bo jest mi bliski. To był mój pomysł, to ja się w to zaangażowałem i nie będę się przyglądał, gdy ktoś zacznie mi to niszczyć”. I to jest fantastyczne, bo tym sposobem jesteśmy w stanie z powrotem zintegrować ludzi z naszą miejską rzeczywistością. Wyniki i skala zaangażowania łodzian w nasz pierwszy projekt budżetu obywatelskiego napawa mnie optymizmem. Ale, co ważne, przy zarządzaniu miastem trzeba spojrzeć z szerszej perspektywy. Nie zawsze interes całej grupy społecznej może być tożsamy z interesem jednego czy drugiego aktywnego obywatela, polityka czy radnego. Nie tak dawno bardzo trafnie sformułowała tę myśl prof. Ewa Kucharska–Stasiak, że „czasem musi stracić jednostka, by zyskało miasto”. I w tym momencie włodarz miasta czy rada miejska też powinni spojrzeć z perspektywy dobra ogółu, a nie tylko z perspektywy pojedynczego obywatela.

Jeśli rozmawialiśmy o rewitalizacji miasta, to jaką funkcję powinno pełnić centrum Łodzi?

Kiedyś – to było wiele lat temu – byłam zwolenniczką koncepcji, by w jakiś sposób separować niektóre sfery życia, np. sferę rozrywki, sferę biznesu, sferę życia, ale to bardzo szybko się zmieniło, kiedy pojechałam do Australii, do Melbourne, i zamieszkałam w hotelu mieszczącym się w dzielnicy typowo biznesowej. Przeżyłam tam szok, widząc, że o ile w ciągu dnia wszystkie restauracje i kawiarnie tętniły życiem, o tyle po godzinie 18 robiło się tam zupełnie pusto. Sprawiało to tak przygnębiające wrażenie, że nigdy więcej nie chciałabym się znaleźć w takiej przestrzeni. Wydawała mi się ona obca i niebezpieczna. Zwyczajnie bałam się chodzić po tych wymarłych ulicach. Od tego momentu jestem zwolenniczką mieszania funkcji. Wiem, że gdy mieszkania sąsiadują z przestrzenią rozrywkową, to często na tym tle rodzą się konflikty. Każdy chciałby mieszkać w centrum, ale też uniknąć dolegliwości z tym związanych. Albo mieć ciszę, dom i las za domem, ale jednocześnie w pobliżu budynki użyteczności publicznej. To się nie zdarza. Ja jestem zwolenniczką tego, by centralna część miasta żyła przez 24 godziny na dobę, by miasto tętniło życiem. Tak jak w dużych metropoliach. To na obrzeżach powinny znajdować się sfery „uspokojonego życia”, gdzie można się wyciszyć. Jeśli natomiast ktoś decyduje się na życie w centrum, to musi się liczyć ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jeżeli ktoś ma ochotę o godzinie 23 iść ze znajomymi do restauracji czy o 2 w nocy do klubu, to restauracja i klub powinny o tej porze funkcjonować. Jestem zwolenniczką tego, by miasto nie zamierało w centralnej części.

A czy to jest możliwe? Może powinniśmy zacząć od ograniczeń dotyczących ciszy nocnej?

Na pewno tak! Ja pierwsza podpiszę projekt zakładający, że miasto może wskazać przestrzeń, która ma być przestrzenią metropolitalną, gdzie tego typu zakazy nie będą obowiązywały. Wiem, że nad takim projektem pracują moi koledzy z Unii Metropolii Polskich. Rozmawialiśmy o tym już wielokrotnie i wiemy, że potrzeba regulacji prawnej w tym zakresie. Trzeba popatrzeć na Paryż, Rzym i na inne metropolie. Ja już nie mówię o Hongkongu, gdzie życie nie zamiera nigdy… Rzeczywistość zostanie skorygowana przez rynek, ale trzeba stworzyć ku temu szansę.

z12891158Q,Ul--Wolczanska-147--Jeden-z-budynkow-wyremontowany

W takim razie wróćmy do tworzenia miejsc pracy. Gdzie Łódź może szukać swoich przewag konkurencyjnych nad Warszawą? Czy nasze miasto to idealne miejsce dla rozwijania małego biznesu, małych inicjatyw?

To jest bardzo złożone pytanie i tak naprawdę dotyczy kilku głównych kwestii, którymi powinien się zajmować prezydent miasta. Jakie są nasze przewagi? Przede wszystkim położenie i komunikacja. To jest nie do przecenienia, jeśli chcemy myśleć o konkurencyjności. Ten właśnie atut powinniśmy przedstawiać jako główny. Druga sprawa to dostęp do wykwalifikowanej kadry, szczególnie młodych ludzi. Mam, niestety, świadomość, ilu absolwentów naszych uczelni jest wchłanianych przez rynek Warszawy, Poznania czy Wrocławia, choć akurat ostatnie badania pokazały, że ten trend się odwraca. Mnie się marzy, by ci, którzy zdecydują się studiować na łódzkich uczelniach, znaleźli tu przestrzeń do kontynuowania swojego życia zawodowego. Czyli na pewno tym, co powinno stanowić zachętę dla inwestorów, jest to, że Łódź stała się eksporterem ekspertów, a u nas koszty pracy są nieco niższe niż w innych metropoliach. Atutem miasta są wyższe uczelnie, dlatego nieustannie powinniśmy pracować nad poziomem nauczania. Zadaniem miasta powinna być również pomoc w zabezpieczeniu potrzeb bytowych młodych ludzi. Przecież Łódź jest zdecydowanie tańsza od wszystkich innych dużych miast. Mamy nieporównywalnie niższe ceny… Ja się tym nie szczycę, bo wolałabym wyższe ceny i więcej ludzi. Ale to też działa jak swego rodzaju magnes, gdy za tę samą cenę można kupić prawie dwukrotnie większą powierzchnię mieszkaniową niż w Warszawie. Może to będzie kontrowersyjne, co powiem, ale cały czas uważam, że nie potrzeba nam megalomańskich zapędów i że przyszłość Łodzi leży w kontaktach z Warszawą. Dlaczego nie mieszkać w Łodzi i nie pracować w Warszawie? To jest tylko – w niedługiej perspektywie – 70 minut podróży pociągiem. Dłużej do pracy dojeżdża się z niektórych dzielnic Warszawy! To może być skuteczna symbioza. Już dziś 20 proc. studentów łódzkich uczelni pochodzi z województwa mazowieckiego! Również coraz więcej ludzi przyjeżdża z Warszawy do Łodzi w celach zarobkowych. Chcemy, by Polska miała prawdziwą metropolię, która liczy się na globalnym rynku konkurencyjnym, ale powiedzmy sobie szczerze: Warszawa z dwoma milionami ludzi nie jest konkurencją dla Berlina, Rzymu czy Londynu. Musimy myśleć, w jaki sposób stworzyć większą kondesację kapitału, wiedzy i potencjału społecznego. Według mnie koncepcja duopolis Warszawa–Łódź jest rozwiązaniem dla przyszłości Polski w ogóle, a nie wyłącznie dla tych dwóch miast.

Łódź stara się też pomagać w działalności start-upów. Jestem przekonana, że młodym ludziom należy dawać szansę. Trzeba zapewnić im tę przysłowiową wędkę, by sami mogli zawalczyć o swoją przyszłość. Tak przecież rozwija się biznes w Dolinie Krzemowej. Wiadomo, że wiele zależy od mentalności, ale przekazywanie pozytywnych praktyk również ma swój sens. Myślę, że takie inwestycje jak Art Inkubator to świetne narzędzie, które może przyciągać młodych i kreatywnych chcących związać się z Łodzią. Ostatnio wysłuchałam paru historii o start-upach powstających w Łodzi, których udziały są potem sprzedawane do Stanów Zjednoczonych, a firmy wchodzą na tamten rynek – np. firma Listonic. Napawa mnie to olbrzymim optymizmem, że łodzianie są bardzo kreatywnymi, dynamicznymi ludźmi. Chcemy skojarzyć projekt rewitalizacji elektrowni EC1 z produkcją gier komputerowych, stworzyć infrastrukturę pozwalającą ściągnąć projektantów gier. Art Inkubator jest z kolei skierowany do osób z pogranicza sztuki i nowych mediów. Prowadzimy również w Łodzi – nowatorski w skali kraju – pilotażowy program mieszkań dla młodych i najzdolniejszych studentów.

To jest bardzo ciekawy kierunek. Łódź ma przecież ogromne zaplecze mieszkań komunalnych, pytanie tylko, jak je wykorzystywać. Czy miasto potrzebuje tych wszystkich lokali?

Jeżeli dalej będziemy sukcesywnie inwestować w działania rewitalizacyjne, z sukcesem starać się o środki europejskie, to powstanie wiele ciekawej, żywej, nowoczesnej przestrzeni, którą młodzi ludzie będą mogli wykorzystać. Naszym celem jest przywracanie zdewastowanych mieszkań w centrum miasta, które od dawna nie były w użytku lub znajdują się w fatalnym stanie, choć często walczymy ze skomplikowanym stanem prawnym i własnościowym. Na skutek rewitalizacji odzyskujemy naprawdę sporo przestrzeni. Myślę, że w niedalekiej perspektywie będziemy mówili nie o stu budynkach, jak w ramach mojego Programu „Mia100 Kamienic”, tylko o tysiącu, które będziemy w stanie odnowić w ramach nowej perspektywy środków unijnych. Tu potencjał jest duży. Marzy mi się, aby w remontowanych famułach mieszkania mogli dostać młodzi, przedsiębiorczy ludzie. Jednocześnie zaczyna już być widoczny efekt skali – oddziaływanie tego procesu na innych właścicieli, którzy zaczynają dbać o swoje mienie, porównując je ze stojącymi obok odnowionymi budynkami miejskimi. O to chodzi!

Czyli koncentracja inwestycji rewitalizacyjnych zaczyna się opłacać?

Tak, jak najbardziej. Ja, kiedy tylko objęłam stanowisko prezydenta, zorganizowałam spotkanie z deweloperami, a wcześniej jeszcze z właścicielami nieruchomości, pytając: co stoi na przeszkodzie, by remontować swoje budynki. Usłyszałam tylko jedno: „Co z tego, że ja je wyremontuję? Kto mi to wynajmie?”. I faktycznie, sytuacja rynkowa jest taka, że to miasto musi dać impuls do rozwoju w tym zakresie. Jeżeli miasto remontuje należące do niego kamienice, to prywatny inwestor, który ma swoją kamienicę obok, zaczyna dostrzegać w tym sens. Dzięki temu będzie mógł proponować inne stawki i ma szansę pozyskania innych lokatorów. Dopiero wtedy to zaczyna dobrze funkcjonować i napędzać rynek związany z prywatnym biznesem i remontami. Co więcej, dzięki tym remontom trochę rozkręciliśmy rynek budowlany. Jeszcze do niedawna małe firmy remontowe podupadały, bo nie miały dla siebie odpowiedniego zakresu robót. Teraz przedsiębiorcy uwierzyli, że z tej działalności można żyć i że coś zaczyna się dziać. A to są w końcu miejsca pracy, w dodatku bardzo szybko powstające. Gdy rozmawiam z właścicielami firm, mówią oni często, że odczuwają brak specjalistów. Bezrobocie jest duże, ale hydraulika czy specjalisty od renowacji zabytków ze świecą szukać. To samo mówią wykonawcy. I tu jest miejsce dla jednego z moich priorytetów jeszcze z kampanii wyborczej na prezydenta miasta, czyli dla inwestowania i rozwoju szkolnictwa zawodowego. Ono powinno i może znów przeżywać swój renesans. Niestety, wciąż istnieje w tej kwestii problem z mentalnością rodziców, którzy pragną, by każde z ich dzieci miało maturę, ukończyło studia wyższe, nieważne jakie. Tylko że potem tacy młodzi ludzie z dyplomem w kieszeni sprzątają ulice albo zasilają grono bezrobotnych. Naprawdę, by być fajnym i mądrym człowiekiem nie trzeba mieć dyplomu magisterskiego. Niech ten dyplom zacznie coś znaczyć i będzie przeznaczony dla osób z naprawdę dużym zasobem intelektualnym. Współcześnie z pracy fizycznej można żyć na bardzo wysokim poziomie. Trzeba dać tym dzieciakom szansę na zdobycie dobrego zawodu. Jeśli ludzie chcą mieć samych omnibusów… cóż, to się nie może udać.

Proszę opowiedzieć o idei Nowego Centrum Łodzi.

To trudny, a zarazem fascynujący temat. To idea oddania mieszkańcom części bardzo ważnego terenu znajdującego się w centrum miasta. Stworzenie szóstej dzielnicy. Na miejscu zdegradowanych terenów, rozpadającej się elektrowni, ruder po budynkach kolejowych chcemy stworzyć dookoła nowego podziemnego dworca tereny inwestycyjne, wielkie centrum kultury, tereny przyjazne do mieszkania. Co ważne, oddalone od Warszawy tylko o 70 minut jazdy pociągiem. To odnowa i odbudowa centralnej części miasta na niespotykaną w Polsce skalę. Zainicjował ten pomysł Jerzy Kropiwnicki, potem były władze komisaryczne po referendum, które na szczęście plan kontynuowały. Wysiłki mojej administracji to próba wyprostowania spraw związanych z Nowym Centrum Łodzi, bo wiadomo, że to była głównie wizja i dworzec. Myśmy przejęli pomysł wizji stworzenia strefy kultury i nowej części miasta, korzystając z tradycji rewitalizacji i nowoczesności, w korelacji z budową najnowocześniejszego dworca podziemnego w Polsce. Dla mnie osobiście jest to bardzo ważny projekt, ale będący elementem koncepcji rewitalizacji śródmieścia. Co równie istotne, nie chcę, by po zakończeniu mojej kadencji istniało osobno nowe centrum i części starego. Moim marzeniem jest zintegrowanie nowego centrum z Piotrkowską i całym śródmieściem, potraktowanie tego jako globalnej rewitalizacji śródmieścia Łodzi. Na pewno jest to projekt wizjonerski, nadający miastu zupełnie inne oblicze. Nowy dworzec otworzy ciąg komunikacyjny i naturalnie spowoduje wreszcie zbliżenie Łodzi i Warszawy. Cała przestrzeń wokół dworca ma być nowym otwarciem dla miasta, zasadniczą zmianą jakościową i nadaniem Łodzi nowego kierunku rozwoju przy uwzględnieniu zarówno nowoczesności, jak i historii oraz tradycji Łodzi. EC1 i EC2 to przecież tradycja wielkiej Łodzi przemysłowej i elektrownie działające na rzecz łódzkiego przemysłu. W związku z tym Nowe Centrum Łodzi spaja wszystkie części, o których już mówiliśmy. Tak jak jego symboliczna Brama Miasta będzie magnesem przyciągającym inwestorów z racji bliskości z Warszawą, ale i nietuzinkowości przestrzeni. A do tego dochodzi jeszcze pomysł Expo – właśnie w temacie rewitalizacji miast. Mam  nadzieje, że uda nam się o to wydarzenie skutecznie powalczyć, a nawet jeśli nie – pozostanie przynajmniej możliwość pokazania tej przestrzeni, co też jest elementem prorozwojowym naszego miasta, możliwością zaistnienia w świadomości inwestorów i zwykłych ludzi, że miasto z taką przestrzenią w centrum na mapie Polski w ogóle istnieje. A naprawdę trudno jest się przedostać z tą informacją do szerszego grona. Nie wspomnę, że Nowe Centrum Łodzi to również tysiące miejsc pracy, generowane przez inwestycje – zarówno te tymczasowe, jak i trwałe. W końcu dziesiątki, setki ludzi pracują już tam w tej chwili.

Jak tlenu potrzebujemy dobrej i właściwej promocji, również – a może przede wszystkim – tej do wewnątrz. Łódź to wyjątkowe miejsce, wyjątkowa architektura, świetne imprezy, miłe kafejki, udane koncerty, niezwykły projekt rewitalizacyjny. Ta łódzka wizerunkowa łatka jest do odklejenia, bo już dziś zaczyna być po prostu nieprawdziwa. Co to za problem, by przyjechać do Łodzi na weekend, skoro z najodleglejszego punktu Polski podróż potrwa maksymalnie 4 godziny?

A co, zdaniem pani prezydent, jest symbolem miasta, który warto promować?

Na pewno cały czas warto promować unikalną tkankę miejską – budynki i klimat związany z Łodzią pofabryczną. Chodzi o całą spuściz-nę fabrykancką, unikalną w skali Europy. Niektórzy z nas nie potrafią się tym zachwycać, ale kiedy rozmawiam z osobami spoza Łodzi, słyszę ich zachwyt i niedowierzanie. Z chwilą, gdy zakończymy budowę Nowego Centrum Łodzi, jeśli chodzi o jakość budynków, ze spokojem będziemy mogli rywalizować np. z Barceloną czy Paryżem. Wiadomo – one są zupełnie inne. Barcelona to XVII w., podczas gdy Łódź to wiek XIX. Nie mamy zabytków starożytnych, jak Rzym, ani nawet XV-wiecznych, ale mamy niesamowitą tkankę i miasto zbudowane w całości przez fabrykantów, które pokazuje historię burżuazji i powstanie klasy kapitalistów. To jest coś niebywałego, a my tego nie doceniamy. Blisko 250 pałaców i willi fabrykanckich! Tak naprawdę powinno się zrobić ścieżkę śladami łódzkich fabrykantów i pokazać łódzkie dziedzictwo. Poza tym powinniśmy promować sferę kultury. Kultura offowa w Łodzi jest niespotykana na skalę całej Polski. Nie ma innych miejsc, gdzie oddolnie tworzyłby się tak pozytywny ferment. Cały czas za mało znane są Muzeum Sztuki i MS2. To są jedne z największych zbiorów sztuki współczesnej w Europie. Kolejnym najnowszym zjawiskiem są murale, o których już dziś swoje programy produkuje CNN. W Łodzi potrafimy świetnie zorganizować przestrzeń miejską i skojarzyć ją ze sztuką ulicy. Myślę też, że owocnie rozwinie się sfera związana z designem i modą – niejako wnuczętami łódzkiego dziedzictwa przemysłu tekstylnego. Powinniśmy iść w stronę przemysłów kreatywnych, bo to ta rzecz, która może Łódź wyróżnić na mapie i Polski, i całej Europy.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Atrakcyjne centrum – być albo nie być dla Łodzi :)

Nowe Centrum Łodzi nie jest inwestycyjnym kaprysem, lecz koniecznym działaniem, by miasto odzyskało funkcjonalne i tętniące życiem śródmieście. Potrzebujemy nowej, prawdziwie wielkomiejskiej dzielnicy, która wydźwignie łódzkie centrum z marazmu i nada mu impuls rozwojowy. Budując NCŁ, Łódź nie tworzy jedynie atrakcji turystycznej, lecz spektakularnie ratuje swój metropolitalny charakter.

W rozwiniętych miastach życie w centrum jest przywilejem wiążącym się z prestiżem, określonym stylem życia, możliwością korzystania z różnorodnych funkcji miasta. Naszym – jako Urzędu Miasta – zadaniem jest przywrócenie takiego stanu także w Łodzi. Dziś zdegradowane społecznie, technicznie i ekonomicznie centrum kojarzone z bezrobociem, biedą i przestępczością przestało być pożądaną lokalizacją do życia dla młodych łodzian z klasy średniej. To właśnie przedstawiciele grupy wiekowej 30–45 najtłumniej uciekają stąd na obrzeża miasta lub do ościennych gmin, napędzając ujemne saldo migracji. Jednocześnie zestawienie miejskich danych dotyczących konsumpcji i przychodów do budżetu wskazuje, że ci „uciekinierzy” wciąż pragną być i są aktywnymi uczestnikami metropolii. Jako klasa średnia, preferująca dojazdy transportem indywidualnym, korzystają z łódzkiej sieci dróg i poprzez rosnące zapotrzebowanie na miejsca parkingowe zabierają przestrzeń pieszym. Tym samym, niestety, zwiększają zanieczyszczenie powietrza. Przyczyniają się do procesu rozlewania się miasta, który skutkuje wzrostem kosztów budowy sieci drogowej, energetycznej, kanalizacyjnej. Na miejsce spędzania czasu wolnego najchętniej wybierają substytuty prawdziwego miasta, na przykład w postaci centrów handlowych. Doskonałym przykładem takiej miejskiej protezy jest Manufaktura, która przyciąga miliony odbiorców rocznie, oferując układ symulujący ulice, z zadbaną przestrzenią publiczną i rynkiem.

Powstrzymanie podmiejskiego exodusu jest najważniejszym zadaniem dla miasta w najbliższej przyszłości, jeżeli nie chce ono powtórzyć scenariusza wielu miast amerykańskich, gdzie obserwowaliśmy proces upadku centrów miast kosztem rozwoju przedmieść. Konieczne jest zdecydowane działanie w zakresie modelowej rewitalizacji śródmieścia. Podstawowa potrzeba to wykreowanie atrakcyjnej, bezpiecznej i komfortowej przestrzeni, której nie będziemy się wstydzić lub bać, w której będziemy chcieli przebywać i mieszkać. Łódź rozpoczęła konsekwentną realizację tego procesu. Jego kluczowym elementem jest przebudowa 100 ha objętych programem Nowego Centrum Łodzi. Przedsięwzięcie to skupia szereg inwestycji prowadzonych przez magistrat, spółki kolejowe i inwestorów prywatnych. To prawdopodobnie największe wyzwanie urbanistyczno-inwestycyjne w historii miasta.

Kilka nieodkrytych prawd o Łodzi

Jednym z największych skarbów Łodzi jest jej unikalny krajobraz architektoniczny i urbanistyczny. Liczby mówią za siebie. W strefie wielkomiejskiej znajduje się ponad 27 pałaców, 47 willi, mniej więcej 300 fabryk, a także 3800 historycznych, eklektycznych oraz secesyjnych kamienic frontowych z przełomu XIX i XX w., z niespotykaną nigdzie indziej różnorodnością elewacji i artyzmem detali. Te budowle są symbolami wielonarodowej oraz wielowyznaniowej Łodzi i czynią ją miastem wyjątkowym w skali Europy. Jednocześnie zabytkowe budynki uległy znacznej degradacji w epoce PRL-u, gdy jako pozostałość po fabrykanckim kapitalizmie stały się solą w oku komunistycznych decydentów. Po roku 1989 podejmowano, niestety, jedynie bardzo ograniczone próby remontów, których w żadnym wypadku nie można określić mianem rewitalizacji. Dziś spośród wszystkich kamienic w strefie wielkomiejskiej 15 proc. nadaje się tylko do rozbiórki, a 50 proc. jest w złym stanie technicznym, mogącym wykluczać ekonomiczną opłacalność kapitalnego remontu. Pogarszające się warunki bytowania sprawiły, że elity i klasa średnia masowo opuściły śródmieście.

Prawdopodobnie właśnie dlatego w zbiorowej opinii centrum Łodzi stało się miejscem nieatrakcyjnym. Wskazują na to między innymi opublikowane w listopadzie 2013 r. w „Gazecie Wyborczej” wyniki rankingu atrakcyjności polskich miast, oparte na badaniu opinii reprezentatywnych grup mieszkańców 23 największych miejscowości. Zbiorowy indeks jakości życia w skali od 1 do 6 dla Łodzi wyniósł 3,81 (przy ogólnopolskiej średniej 4,49). Spośród badanych to łodzianie najniżej ocenili swoje poczucie bezpieczeństwa oraz estetykę miasta, a stan łódzkich ulic zajął drugie miejsce od końca. Co prawda badania socjologów z Uniwersytetu Łódzkiego potwierdzają istnienie w obrębie śródmieścia 12 enklaw dziedziczonej biedy, a dane GUS-u donoszą, że Łódź posiada drugi najwyższy wskaźnik bezrobocia wśród miast wojewódzkich (12,2% w październiku 2013 r.) oraz najkrótszą średnią długość życia, lecz dane statystyczne dotyczące przestępczości wskazują jednak na to, że Łódź jest dziś miastem stosunkowo bezpiecznym, zwłaszcza na tle największych polskich miast. Liczba przestępstw spada i jest niższa w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Katowicach.

W dyskusji o przyszłości Łodzi często przywoływane są niepokojące dane demograficzne, wskazujące na masową depopulację niegdyś drugiego, a dziś już trzeciego pod względem liczby ludności miasta w Polsce. Wpływ na to zjawisko w niewielkim stopniu mają migracje, które odbywają się głównie w obrębie aglomeracji łódzkiej, a w większej mierze ujemny przyrost naturalny. Według prognoz Łódź ma w najbliższych latach charakteryzować się najszybszym tempem spadku liczby ludności wśród największych polskich miast i z 720 tys. mieszkańców obecnie skurczyć się do zaledwie 605 tys. w roku 2030. Jednak szacunki te oparte są jedynie na corocznym bilansie ludnościowych zysków i strat. Trend napływu ludności bardzo łatwo może ulec odwróceniu. Już dziś Łódź masowo przyciąga młodych ludzi, głównie za sprawą bogatej oferty akademickiej. Studia na łódzkich uczelniach co roku zaczyna blisko 100 tys. osób. Wiele z nich zostaje tu na stałe. Wiąże się to z faktem, że dziś Łódź jest dobrym miastem na start w karierze zawodowej i działalności biznesowej, za sprawą rozwoju sektora BPO, niskich kosztów prowadzenia działalności, dostępu do wykwalifikowanej kadry, programów pomocowych i centralnego położenia. Sytuacja na lokalnym rynku pracy, pomimo wysokiego bezrobocia, ujawnia bezcenny ludzki kapitał, który kształtują jednostki twórcze i przedsiębiorcze, realizujące się w biznesie i przemysłach kreatywnych. Miasto dostrzega ich niezbędną rolę w ukierunkowaniu ekonomicznego i społecznego rozwoju Łodzi.

Niezwykły potencjał kulturowy w postaci unikalnego dziedzictwa architektoniczno-urbanistycznego oraz wykształcony, twórczy i innowacyjny kapitał ludzki to baza, na której planujemy budować nowy charakter łódzkiego śródmieścia, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że nie ma silnego miasta bez silnego centrum.

Rozwój do środka receptą na kryzys miast

Dziś walka o odnowę śródmieścia to nie tylko strategiczny postulat mający zwiększyć atrakcyjność miasta. To sztandar, pod którym Łódź musi stoczyć prawdziwą walkę o mieszkańców. Wpisujemy się tym samym w ogólnoświatowy trend obecny w państwach rozwiniętych, zmierzający do naprawy modernistycznych defektów i oparty na koncepcji rozwoju miasta „do wewnątrz” jako alternatywie dla suburbanizacji. Cel, zgodny ze wspieraną przez Unię Europejską doktryną zrównoważonego rozwoju, realizowany jest za pomocą takich narzędzi jak: zagęszczanie zabudowy i wypełnianie pustych miejsc w strefie wielkomiejskiej, ożywianie zdegradowanych terenów przy jednoczesnej ochronie dziedzictwa architektonicznego, podnoszenie jakości życia społecznego, estetyki i wizerunku miasta poprzez wymieszanie funkcji, efektywne powiązanie przestrzeni publicznych czy ułatwianie mobilności mieszkańców w ramach miasta. Nadrzędnym celem staje się ochrona środowiska i jego zasobów. Miasta rewitalizowane według tego wzorca stawiają na transport zbiorowy, komunikację rowerową, wyłączanie fragmentów ulic z ruchu samochodowego, tworzenie terenów zielonych, lokalizowanie najważniejszych dla mieszkańców funkcji na jak najmniejszym obszarze.

Na początku 2013 r. przyjęto „Strategię przestrzennego rozwoju Łodzi”. Zakłada ona wyznaczenie strefy wielkomiejskiej i skoncentrowanie wysiłków urbanistycznych na zagęszczaniu miasta. Wielkie inwestycje, takie jak remont Piotrkowskiej i innych ulic w śródmieściu czy program remontowy „Mia100 Kamienic” wpisują się w działania mające na celu przywrócenie należnego statusu łódzkiemu centrum. Największym wyzwaniem, które Łódź stawia przed sobą w zakresie wykreowania nowej jakości życia w śródmieściu, jest program Nowego Centrum Łodzi.

Dlaczego właśnie tutaj?

Kwartał ulic Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima ma centralne znaczenie nie tylko za sprawą lokalizacji w geometrycznym środku Łodzi. To obszar o historycznym znaczeniu dla rozwoju miasta, w którym od początku lokowane były kluczowe miejskie funkcje. Istniejące w NCŁ ulice i budynki pamiętają lata świetności Łodzi Przemysłowej XIX w. Zwarta zabudowa sąsiadowała z węzłem przeładunkowym na dworcu kolejowym oraz z pierwszą łódzką elektrownią. Na przestrzeni ostatnich 100 lat ta część Łodzi była przynajmniej dwukrotnie wybierana na miejsce dużych projektów urbanistycznych. W międzywojniu swoją koncepcję tego obszaru przygotował architekt miejski Adolf Goldberg. Opierał się przy tym na stworzonym przez siebie „Schemacie nowoczesnego zakładania miasta”. Niezrealizowany projekt zakładał budowę dzielnicy o funkcjach reprezentacyjnych z ratuszem, dużym placem, hotelami i prestiżowymi kamienicami, z dworcem cofniętym w kierunku wschodnim. Z kolei w latach 70. powstała modernistyczna koncepcja tzw. „czerwonych kwadratów”, czyli budowy biurowego zagłębia, z którego udało się zrealizować trzy biurowce i Hotel Centrum. W obliczu narastających problemów ekonomicznych, społecznych i infrastrukturalnych miasta również ta okolica sukcesywnie traciła swój metropolitalny wymiar. Smutnym symbolem tego procesu stał się zaniedbany dworzec Łódź Fabryczna, którego ślepe zakończenie uniemożliwiało zdyskontowanie centralnego położenia. Otaczające stację hektary terenów kolejowych i przemysłowych dopełniały obrazu przestrzeni martwej i pozbawionej perspektyw. Jak w soczewce skupiły się na tym terenie największe bolączki centrum Łodzi.

Źródła programu Nowe Centrum Łodzi

W 2006 r. pojawiła się idea, która uwiodła rzesze łodzian swoją spektakularnością. Stworzenie od podstaw wielkomiejskiej dzielnicy kultury i biznesu miało stanowić dla miasta nowy początek, stąd częste wówczas nawiązania do mitu ziemi obiecanej. Zalążkiem była związana z rewitalizacją EC1 wspólna idea założycieli Fundacji Sztuki Świata: Davida Lyncha, Andrzeja Walczaka i Marka Żydowicza, zainicjowana za kadencji prezydenta Jerzego Kropiwnickiego, która w powiązaniu z koncepcjami rewolucji komunikacyjnej w obrębie dworca Łódź Fabryczna została opisana hasłem „operacji na otwartym mieście”. Autorem pierwszej koncepcji zagospodarowania przestrzennego NCŁ był światowej sławy luksemburski urbanista Rob Krier, który w 2007 r. nakreślił podstawy planu z umiejscowieniem dworca Łódź Fabryczna, strefami funkcjonalnymi i siatką ulic oraz centralnym punktem – placem umownie nazwanym Rynkiem Kobro.

Ten schemat, nawiązujący do klasycznych miast, uległ jednak modernistycznemu skrzywieniu. Wizje osób odpowiedzialnych wówczas za projekt zakładały przede wszystkim wypełnienie kwartału publicznymi obiektami kulturalnymi oraz ponadstumetrowymi wieżowcami. Komunikację miały zapewnić szerokie arterie. Łódź chciała zbudować sobie jednocześnie swoje Bilbao i Nowy Jork.

Czy taka wizja rozwoju dzielnicy mogłaby zostać zrealizowana? Zapewne tak, chociaż stanowiłoby to poważne wyzwanie dla budżetu Łodzi. Pytanie jednak, czy byłaby odpowiedzią na główny społeczny i ekonomiczny problem, jaki NCŁ miało rozwiązać, czy stanowiłaby początek rewitalizacji całego śródmieścia? Niestety, uważamy, że nie. To zwyczajnie nie byłoby miasto zachęcające do mieszkania. Jako kwartał skupiony właściwie na dwóch funkcjach (kultura i biznes) stanowiłoby kolejną zamkniętą przestrzennie strukturę konkurującą z Manufakturą i wymierającą w nocy, w niedziele i święta. Projekt przemawiał jednak do łodzian czytelnym przekazem. Tym można tłumaczyć pojawiające się dziś kuriozalne opinie o porażce całej koncepcji NCŁ.

Idea projektu musiała wyewoluować, by nie ignorować oczekiwań mieszkańców. A te, jak uczy doświadczenie, dotyczą kwestii namacalnych i codziennych. Dostępność komunikacyjna, miejsca pracy, estetyczne otoczenie z wysokiej klasy architekturą i przestrzeniami publicznymi, bezpieczeństwo, atrakcyjne tereny zielone, bogata oferta spędzania czasu wolnego – to prawdziwe potrzeby mieszkańców nowoczesnej metropolii. Dlatego sama narracja o nowym otwarciu w dziejach miasta nie wystarczy, by zmienić opinię łodzian i zachęcić ich do życia w centrum.

baza1_1370423948

Cel przedsięwzięcia – miasto o ludzkiej skali

Zmiany w podejściu do myślenia o programie NCŁ związane są z działaniami prezydent Hanny Zdanowskiej. To za jej kadencji powołany został do życia Zarząd Nowego Centrum Łodzi, a prace nad projektem zostały ukierunkowane na opracowanie wizji dla całego terenu. Pozostając wierni koncepcji budowy wielkomiejskiej dzielnicy, zdecydowanie zmieniamy filozofię jej realizacji. Nasze myślenie bliskie jest teoretykom takim jak Jane Jacobs, Léon Krier czy Jan Gehl, których koncepcje charakteryzują się nawrotem do tradycyjnej, historycznej kompozycji miast. Negując idee modernistyczne, znane z twórczości takich architektów jak Le Corbusier czy Oscar Niemeyer, ignorujące kontekst historyczny, urbanistyczny, społeczny i ekonomiczny, skłaniamy się ku podejściu prezentowanemu przez szkołę Nowego Urbanizmu, której założenia są współcześnie najważniejszymi narzędziami rewitalizacji. Szkoła ta propaguje kompleksową rewitalizację centrów miast i zwiększanie ich atrakcyjności (wielofunkcyjności), opowiada się za odwrotem od zasiedlania przedmieść, wprowadzaniem stref uspokojonego ruchu i stref pieszych w miejsce rozcinających miasta dróg szybkiego ruchu, a także postuluje modernizację i budowę sprawnych sieci komunikacji publicznej kosztem marginalizacji użycia samochodów.

Podstawowe zadanie, jakie przed sobą stawiamy, to wykreowanie przyjaznej i atrakcyjnej przestrzeni z wielofunkcyjnym „dobrym sąsiedztwem”, w maksymalnym stopniu zachęcającej mieszkańców do korzystania z niej przez całą dobę i stanowiącej integralną część łódzkiego śródmieścia. Cel ten chcemy osiągnąć poprzez stworzenie bezpiecznych i atrakcyjnych przestrzeni publicznych, twórcze wykorzystanie unikatowej, zabytkowej tkanki urbanistycznej przełomu XIX i XX w., wprowadzenie nowych funkcji na tereny poprzemysłowe i kolejowe, zachowanie istotnych elementów stanowiących o tożsamości i historii tego obszaru oraz rewitalizację kwartałów zabudowy wielkomiejskiej. Rezygnujemy z przeskalowanej architektury i rozbudowanego układu drogowego – elementów, które w codziennym życiu stają się przytłaczające. NCŁ ma być miejscem, gdzie ludzie będą mieszkać, pracować i spędzać czas wolny.

W poszukiwaniu idealnej recepty na funkcjonalność NCŁ nie zdaliśmy się na intuicję. Firma doradcza Deloitte opracowała dla nas katalog europejskich miast benchmarków podobnych do Łodzi, które potrafiły wykorzystać pozytywne trendy w rozwoju i w których mieszkańcy uznają, że komfort życia jest najwyższy. To między innymi Manchester, Lyon, Stuttgart czy Lipsk. Na podstawie ich doświadczeń w przekształcaniu miejskich centrów badamy, jakie funkcje i w jakich proporcjach powinny zagościć w NCŁ. Wiemy, że nie możemy sobie pozwolić na zdominowanie tego terenu przez ich ograniczoną liczbę. By kwartał rzeczywiście żył przez całą dobę, musi oferować pełen wachlarz codziennych ludzkich aktywności, takich jak mieszkanie, praca, spędzanie czasu wolnego na zakupach, korzystaniu z kultury czy rekreacji.

Szczególny nacisk kładziemy na przestrzeń publiczną. W otoczeniu dworca Łódź Fabryczna powstaną dwa nowe place, w tym Rynek Kobro – symboliczne serce NCŁ – oraz pasaż Knychalskiego. Atrakcyjne tereny zielone to między innymi park Moniuszki oraz błonia przy wschodnim wejściu do dworca.

W ramach programu zbudujemy lub przebudujemy 9 km spośród 12,5 km wszystkich istniejących lub planowanych dróg. Dodatkowo wyremontowane zostanie 0,7 km spośród 3 km istniejących torowisk tramwajowych oraz powstanie 1,75 km zupełnie nowych torowisk. Tramwaj powróci przed budynek dworca, a także na ulicę Tramwajową. Ulica Kilińskiego zostanie zwężona i dedykowana komunikacji miejskiej. Powstanie zupełnie nowy system dróg wiążących NCŁ z ulicą Piotrkowską. Na większości ulic priorytet uzyskają piesi.

Za sprawą multimodalnego węzła Łódź Fabryczna nowa dzielnica stanie się miejscem o doskonałej dostępności komunikacyjnej. Budowa tunelu średnicowego, planowana do roku 2020, otworzy zupełnie nowe możliwości, zasilając NCŁ potokami ludzi z Polski i z regionu łódzkiego, w czym ma pomóc realizowany przez Województwo Łódzkie projekt Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Dostępność komunikacyjna w połączeniu z prowadzoną modernizacją linii kolejowej Warszawa–Łódź, mającej skrócić podróż między tymi miastami do niewiele ponad godziny, stanowi także nową perspektywę w zakresie budowy duopolis. Dotychczas dyskusja na ten temat często skupiała się na podkreślaniu zagrożeń dla Łodzi, która miałaby stać się sypialnią stolicy, wydrenowaną z wartościowych pracowników. Dla nas ta bliskość to szansa na wykreowanie ośrodka o największym w centralnej Europie potencjale ekonomicznym. W swojej bliskości powinniśmy być dla siebie komplementarni, a nie konkurencyjni. Wierzymy, że warszawianie pracujący w Łodzi przestaną być egzotycznym wyjątkiem.

Chcemy, by było to centrum spraw życiowych ludzi młodych, kreatywnych, przedsiębiorczych; by swoje miejsce znaleźli tutaj rodzice z dzieckiem, informatyk, przedsiębiorca, student, łodzianin pracujący w warszawskiej korporacji; by Łódzka Kolej Aglomeracyjna codziennie w komfortowych warunkach dowoziła tutaj mieszkańców Zgierza, Konstantynowa i Pabianic.

Te ambitne plany powstają w pełnej szacunku relacji do łódzkiego śródmieścia, które wymaga ratunku, ale nie poprzez negację. NCŁ nie może być „miastem w mieście”, musi wpasować się w istniejącą tkankę architektoniczną i urbanistyczną oraz kontekst ekonomiczny. Właśnie dlatego proces powiązania kwartału z otaczającymi go obszarami nazwaliśmy „zszywaniem miasta”. Kluczowym elementem staje się wprowadzenie pod ziemię linii kolejowej, która przez lata była barierą przestrzenną na planie Łodzi. Na obszarze objętym projektem ze szczególną troską podchodzimy do obiektów zabytkowych, które pozostaną łącznikiem pomiędzy tradycją i nowoczesnością. Nowa dzielnica ma stać się kołem zamachowym rewitalizacji kolejnych kwartałów. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego dla NCŁ przywrócą historyczne linie zabudowy, zagęszczając urbanistyczną strukturę, która w wyniku modernistycznych planów z lat 70. uległa negatywnym przeobrażeniom. Wprowadzimy zaledwie kilka uzasadnionych dominant przestrzennych. O tym, jak ważne jest dla nas poszanowanie kontekstu łódzkiego śródmieścia, niech świadczy fakt, z którego jesteśmy szczególni dumni, że nawet Daniel Libeskind, jeden z najważniejszych architektów na świecie, zazwyczaj określający swoimi projektami kontekst otoczenia, przygotowując koncepcję Bramy Miasta, gotowy był dostosować się do istniejących wytycznych.

Filary programu

Niezmienione pozostały kluczowe elementy programu. Zagospodarowanie NCŁ nadal prowadzone jest na podstawie koncepcji urbanistycznej Roba Kriera. To on był autorem wciąż obowiązujących miastotwórczych założeń Bramy Miasta, Rynku Kobro i osi ul. Knychalskiego, biegnącej od placu im. Henryka Dąbrowskiego do ul. Targowej. W zaawansowanej fazie budowy są: węzeł komunikacyjny Łódź Fabryczna oraz rewitalizacja elektrociepłowni EC1 – czyli obiekty, które zainicjowały ideę NCŁ.

Wokół Łodzi Fabrycznej, którą budują wspólnie Miasto Łódź, PKP PLK SA i PKP SA, skupi się infrastruktura komunikacyjna NCŁ. Podziemny dworzec zaprojektowany został jako element korytarza planowanej linii Kolei Dużych Prędkości, mającej połączyć Warszawę, Łódź, Poznań i Wrocław. Wprowadzenie linii kolejowej pod ziemię jest niezbędne, by możliwa stała się zabudowa na poziomie 0 oraz by łódzki węzeł kolejowy po raz pierwszy w historii stał się otwarty na świat. Zlikwidowane zostanie ślepe zakończenie torów. Dzięki budowie tunelu średnicowego w kierunku stacji Łódź Kaliska Łódź Fabryczna stanie się dworcem przelotowym, w pełni funkcjonalnym i multimodalnym węzłem przesiadkowym dla Łodzi i regionu, łączącym w jednym miejscu transport kolejowy (aglomeracyjny i konwencjonalny), autobusową komunikację dalekobieżną, komunikację miejską oraz prywatny transport samochodowy. Ta warta blisko 1,8 mld zł inwestycja jest jednym z największych realizowanych obecnie wspólnie przez kolej i samorząd terytorialny projektów w Europie.

Kompleks elektrociepłowni EC1 za ponad 300 mln zł przekształcany jest w centrum kulturalno-edukacyjne. Obiekt EC1 Wschód pomieści Centrum Sztuki Filmowej oraz unikalne funkcje kulturalno-artystyczne, m.in. planetarium, kino 3D, galerię, teatr dźwięku, siedziby instytucji kulturalnych, sale seminaryjne i warsztatowe. W budynkach EC1 Zachód powstanie interaktywne Centrum Nauki i Techniki, które będzie ośrodkiem ekspozycyjno-edukacyjno-rekreacyjnym. We wnętrzach, w których zachowano oryginalne wyposażenie, powstaną trzy „Ścieżki Edukacyjne”: ścieżka energetyczna, ścieżka historii cywilizacji i nauki oraz ścieżka „Mikroświat–Makroświat”.

Do duetu publicznych inwestycji właśnie dołączył trzeci niezbędny element – udział inwestorów prywatnych. W grudniu 2013 r. na terenie objętym programem NCŁ Łódź sprzedała najdroższą działkę w swojej historii. Za ponad 40 mln zł spółka Brama LDZ, założona przez łódzkie firmy Atlas i Budomal, kupiła teren przy ul. Kilińskiego w bezpośrednim sąsiedztwie dworca Łódź Fabryczna i EC1. Biurowiec o nowatorskiej bryle zaprojektowany przez urodzonego w Łodzi „starchitekta” Daniela Libeskinda będzie symbolicznym portalem łączącym Nowe Centrum z historycznym śródmieściem. To pierwszy teren sprzedany prywatnemu inwestorowi w kwartale NCŁ. Koszt tej inwestycji szacowany jest na ponad 200 mln zł. Projekt Bramy Miasta zakłada utworzenie 3,8 tys. miejsc pracy. We współpracy z PKP SA opracowywana jest koncepcja koordynacyjna dla terenu umownie nazywanego Specjalną Strefą Kultury, zlokalizowanego pomiędzy EC1, Bramą Miasta i dworcem Łódź Fabryczna. Ten uwolniony dzięki ulokowaniu pod ziemią stacji kolejowej teren inwestycyjny o powierzchni blisko 6 ha będzie jednym z najbardziej prestiżowych miejsc w mieście z centralną rolą nowo projektowanego rynku miejskiego.

Zarządzanie projektem

Skala całego przedsięwzięcia jest spektakularna. Jego aktualny zakres to aż 51 projektów, których wartość już w tym momencie wynosi blisko 5 mld zł. Ta skomplikowana operacja wiąże z sobą aż 112 interesariuszy: ministerstwa, spółki kolejowe, jednostki Urzędu Miasta Łodzi, spółki handlowe i jednostki organizacyjne UMŁ, Urzędu Marszałkowskiego, Łódzki Urząd Wojewódzki oraz przedsiębiorstwa, fundacje i inne podmioty.

Tak ogromne przedsięwzięcie bez odpowiedniego zarządzania może zostać łatwo zniweczone. Każdy jego element wymaga specyficznego podejścia opartego między innymi na współpracy, determinacji, zastosowaniu narzędzi biznesowych. Jeden szczegół jest w stanie wpłynąć na kształt całej inicjatywy, dlatego wszystkie elementy wymagają ciągłego monitorowania. To zbliża sposób realizacji tego przedsięwzięcia do modelu korporacyjnego. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że cała operacja toczy się na żywym organizmie, jakim jest funkcjonujące miasto. Nie mamy komfortu, jaki mieli moderniści planujący nowe dzielnice na ugorach lub zrównanych z ziemią zabytkowych kwartałach. Jednocześnie nie powielamy ich błędów.

Projekt od początku rozumiany był jako publiczny w ograniczonym zakresie. Miasto pełni w nim klasyczną funkcję nocnego stróża, sterując planem miejscowym, własnością, strategią rozwoju funkcji. Ograniczamy swoją działalność do takich elementów jak określenie ładu urbanistycznego, uporządkowanie stanów prawnych nieruchomości, a następnie ich sprzedaż w ramach określonej koncepcji urbanistycznej, zapewnienie infrastruktury komunikacyjnej, zadbanie o przestrzenie publiczne, zapewnienie oferty kulturalnej i wysokiej jakości usług publicznych oraz bezpieczeństwa.

Komfort życia w centrum

Aktualnie na dworcu Łódź Fabryczna wylewane są hektolitry betonu, w EC1 trwają prace wykończeniowe, a za działkę, na której stanie Brama Miasta, wpłynęła pierwsza rata płatności. Te największe i najważniejsze inwestycje NCŁ mają ściśle określone harmonogramy. Do końca 2015 r. przyjmiemy Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego dla całego kwartału Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima. Tym samym zamkniemy etap planistyczny, a także zakończymy główne przedsięwzięcia inwestycyjne. Przejdziemy do pełnej wyzwań dyskusji na temat miękkich czynników, czyli tego, co dotyczy każdego z mieszkańców i odbiorców NCŁ: bezpieczeństwa, wypełnienia przestrzeni publicznej, projektowania małej architektury i zieleni. Miasto musi podjąć ten temat, by w toku realizacji projektu móc reagować na bieżąco, tak by oczekiwania mieszkańców zostały w pełni zrealizowane.

Przez wiele lat nawet wśród lokalnych patriotów dominowało podejście, że Łódź kocha się nie za jej największe przymioty, lecz pomimo jej największych wad. Już wkrótce taka opinia straci sens. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi założeniami, o ogromnym wyzwaniu, jakiego podjęła się Łódź, będzie głośno na całym świecie. Stałoby się tak za sprawą wystawy International Expo poświęconej zagadnieniu rewitalizacji miast, o której organizację rozpoczęliśmy starania. Potencjalnego sukcesu dopatrujemy się przede wszystkim w tym, że program NCŁ ma modelowy charakter jako rozwiązanie kluczowych problemów blokujących rozwój Łodzi, z którymi borykają się także inne europejskie miasta poprzemysłowe. Dzięki jego prawidłowej realizacji mamy szansę stać się miastem symbolem rewitalizacji.

Te ambitne założenia idą w parze z nadzieją na spełnienie oczekiwań mieszkańców. Chcielibyśmy, by w zakresie realizacji ich podstawowych potrzeb wreszcie zapanowała normalność. Spokojne i komfortowe życie nie musi być równoznaczne z ucieczką poza miasto. Chcemy udowodnić, że jest możliwe także w centrum. Nowa jakość będzie promieniować na kolejne obszary strefy wielkomiejskiej. Wierzymy, że za kilka lat, po opublikowaniu wyników kolejnego rankingu atrakcyjności miast, każdy łodzianin będzie mógł powiedzieć, że jest ze swojego miasta dumny.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję