Nuda zarzewiem kryzysu :)

Celem naszych rozważań jest rozstrzygnięcie, jak postępować w nowej sytuacji, już po wielkiej zmianie. Najpierw jednak trzeba opisać tę zmianę, a iżby to uczynić trzeba przede wszystkim upewnić się, czy doszło lub dochodzi do kryzysu, po jakim ona nastąpi. Jak zatem stwierdzić, czy rzeczywiście mamy wielki kryzys dotykający całego życia publicznego, czy tylko jeden z wielu kryzysów, o jakich w historii Europy mówi się bez przerwy?

Duchowość i życie publiczne w Europie znajdują się w stanie nieustannego kryzysu. Jest tak z dwu względów.

Po pierwsze z racji istnienia zawsze zwolenników zachowanie tego, co stare i wprowadzenia tego, co nowe. Można to określić mianem odrębnych temperamentów politycznych i społecznych. Każda propozycja zmiany zawsze napotyka na opór. Mowa tylko o roztropnych i myślących ludziach, czyli o filozofach, a filozofami są wszyscy, którzy myślą.

Po drugie, (co zauważa doskonale Leszek Kołakowski) kultura czy duchowość europejska są oparte na zasadzie nieustającej autokrytyki, co odróżnia Europę od innych cywilizacji. Istnienie obu tych zjawisk sprawia, że wciąż sądzimy, że mamy już do czynienia z kryzysem lub że nadchodzi kryzys. W każdej dekadzie pojawiają się prorocy, którzy na solidnych podstawach opierają swoje pesymistyczne przekonania. Chociaż nie zawsze pesymistyczne, dla niektórych myślicieli (Georges Sorel) nieustający kryzys oznaczał nieustającą zmianę, która poruszała świat i nie pozwalała na jego zniszczenie przez zestarzenie.

Idea rewolucji permanentne – bez względu na osobę jej autora czyli Lwa Trockiego – nie była nonsensowna. Z drugiej jednak strony będziemy mieli konserwatystów, którzy roztropnie argumentują, że zamiana dobrego na lepsze zawsze wiąże się z ryzykiem, z niewiadomą. A wobec tego należy jej dokonywać jedynie wtedy, kiedy wiemy, że na pewno będzie lepiej. Ich krytycy odpowiedzą od razu, że tego nigdy nie wiadomo – i oczywiście mają rację.

Jak zatem mamy odróżnić kryzys, który ma charakter epokowy, od tych nieustających diagnoz kryzysu, jakie dotyczą jedynie fragmentarycznych sporów o to, co w danej chwili jest lepsze? Mówimy o wielkich kryzysach politycznych, które nieuchronnie są związane z kryzysami kultury i duchowości. Pierwszy sposób to przyjrzenie się czy kryzys polityczny nie oznacza jedynie przesilenia rządowego. W wielu demokracjach w XX wieku mieliśmy do czynienia z nieustającą niestabilnością władzy, ale to nie był kryzys, tylko zła organizacja systemu demokratycznego. Pokazał to znakomicie de Gaulle, kiedy w 1958 roku dokonał swoistego zamachu i objął władzę. Bardzo szybko ją ustabilizował, a Francuzi zaakceptowali konstytucję V republiki, która doskonale funkcjonuje do dzisiaj. De Gaulle zresztą wzorował się na Piłsudskim, któremu jednak zabrakło instynktu ustrojowego i – jak wiemy – nowa konstytucja została przyjęta dopiero w 1935 roku, czyli w 9 lat, a nie kilka miesięcy, po zamachu stanu.

Najlepszym przykładem kryzysu politycznego i duchowego zarazem były lata poprzedzające wybuch I wojny światowej. Przyczyny wybuchu tej wojny do dzisiaj nie są w pełni zrozumiałe. Jednak możemy wyliczyć szereg okoliczności, które do niej doprowadziły. Razem składają się one na kryzys. Były to – w sferze kultury: dekadencja, poczucie końca, bunt nawet w sferze języka, modernizm posunięty do granic niezrozumiałości (u nas Przybyszewski), zbanalizowana psychoanaliza i rozmaite dziwaczne pomysły całkowicie wychodzące poza ramy tego, co było znane. W sferze polityki ambicje wszystkich państw narodowych, zwłaszcza nienawiść Francuzów do Niemców, słabość Austro-Węgier, całkowicie błędne mniemanie Rosji o swej potędze. Sarajewo to tylko była ta kropla, a nie rzeczywista przyczyna.

Ponadto czynnik trzeci, a mianowicie nuda. Świat burżuazji już nie był atrakcyjny. Nuda ogarnęła kontynent. W historii często nie docenia się znaczenia nudy, znużenia czy wyczerpania cierpliwości. W pewnym momencie społeczeństwa, nie potrafimy dokładnie wyliczyć powodów tej reakcji, mówią dość. Jak sądzę, nuda jest czynnikiem zasadniczym i nie wolno jej nie doceniać.

Wszyscy, jak się okazało, szukali rozwiązania kryzysu w wojnie, która nic nie pomogła, a jedynie sprawiła, że w miarę cywilizowany świat burżuazji legł w gruzach. Pojawili się liczni autorzy, od Ortegi y Gasseta po Mariana Zdziechowskiego, którzy znakomicie opisywali nowy świat i wyrażali radykalny pesymizm odnośnie jego przyszłości. Książki te były rozchwytywane. Wystarczy wspomnieć, jak wielkie były nakłady – trudnej w czytaniu – sławnej książki Oswalda Spenglera „Zmierzch Zachodu”. Intelektualiści, ale i całe społeczeństwa radowały się czytając, że nadchodzi koniec. Że świat już nigdy nie będzie taki sam. Z tej intensywności wyniknęły potem straszne rzeczy, ale w latach dwudziestych jeszcze nikt o tym nie myślał. Wszyscy, z niewielkimi wyjątkami, byli przede wszystkim za pokojem.

Pokój na ogół jest lepszy od wojny, ale nie zawsze. Liczni zwolennicy pokoju pisali wówczas bardzo popularne dzieła, w których wiele było mowy o nieszczęściach wojny, ale ani trochę o tym, jak ma wyglądać świat po wojnie. Teorie demokracji liberalizmu znalazły się w zaniku. Zresztą liberalizm, czyli wspaniała pochwała wolności jednostkowej, z reguły zanika w ciężkich czasach. Liberalizm jest jak kwiat cieplarniany, na mrozie i chłodzie – marnieje. Natomiast, co ciekawe, demokracja miała się kiepsko we wszystkich europejskich krajach i nie pojawili się myśliciele polityczni, którzy próbowali by wytyczyć jej ramy instytucjonalne i prawne. Ten kryzys trwał w gruncie rzeczy do 1945 roku. Jak został opanowany i co zrobiono, by poczucie kryzysu zniknęło z debaty publicznej – przyjrzymy się za tydzień.

Lektury Liberała 2022 :)

Rok 2022 był dla nas wszystkich dotkliwy: wojna w Ukrainie i bezpardonowe łamanie prawa międzynarodowego i praw człowieka przez rosyjski reżim, postpandemiczna drożyzna i szalejąca inflacja, trwale złe relacje polskiego rządu z Unią Europejską i będący tego efektem brak środków z Krajowego Planu Odbudowy dla Polski, postępująca ruina polskiej edukacji dokonywana rękoma ekipy nacjonalistycznej prawicy… Tak, wszystko to zapewne odbije się w książkowej rzeczywistości dopiero w roku 2023, jednakże już rok 2022 bogaty był w literaturę, której lektura może być – przynajmniej w pewnym stopniu – jakąś odpowiedzią na wspomniane problemy Polski, Europy i świata.

W tym roku – podobnie zresztą jak w zestawieniach z lat ubiegłych – prezentuję Państwu katalog dziesięciu naprawdę różnych książek, jednak każda z nich odsłania przed nami inny aspekt refleksji nad współczesnym światem. Ponieważ pozostajemy w sferze „lektur liberała”, to z oczywistych względów wątkiem dominującym jest problem wolności. Z konieczności zaś musiał on zostać sprzężony z takimi zagadnieniami, jak: kryzys liberalnej demokracji, populizm, filozofia pragmatyzmu, kapitalizm i problemy wolnego rynku, rządy prawa czy feminizm. Paradoksalnie tematyka zaprezentowanego cyklu idzie w parze z głównymi osiami debat publicystycznych i politycznych w Polsce w 2022 r.

Do ubiegłorocznego cyklu dziesięciu najciekawszych – moim zdaniem – „lektur liberała” dołączyłem jeszcze jedną pozycję anglojęzyczną i jedną antylekturę. Pozycji anglojęzycznej nie wliczyłem do głównej dziesiątki nie ze względu na wątpliwości co do jej wartości, ale ze względu na to, że oczekiwać będę z niecierpliwością polskojęzycznego jej wydania, a wówczas – jestem tego całkowicie pewien! – książka ta będzie na szczycie listy „lektur liberała” w roku wydania jej polskojęzycznej edycji. Musiałem katalog uzupełnić również o antylekturę! Tak, musiałem, bo była to jednak książka, która w 2022 r. wywołała największe i najbardziej burzliwe dyskusje w Polsce. Przyznajmy zaś; rzadko w Polsce tak zacięcie i zażarcie kłócimy się o książki.

Zapraszam więc do mojego cyklu Lektur Liberała 2022! Wierzę, że każdy „miłujący wolność” znajdzie w nim coś dla siebie. Jestem też przekonany, że każda z tych książek nie tylko otwiera nas na kontakt z odmiennym doświadczeniem wolności, ale sprawia, że i my – liberałowie czy też po prostu „ludzie miłujący wolność” – otworzymy się na refleksję niekoniecznie zgodną z tym, co można by nazwać liberalną prawomyślnością. Wreszcie lektury te pokazują nam nie tylko szarą i frustrującą rzeczywistość populistycznych raczkujących dyktatur, ale przede wszystkim przynoszą nam nadzieję.

 

Numer 1.

Adam Gopnik, Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Ten niesamowicie wciągający manifest Nowego Liberalizmu w największym stopniu przynosi nam nadzieję, że osiągnięcia liberalnej demokracji nie zostały jeszcze zupełnie zaprzepaszczone i że spisywanie liberalnej demokracji na straty jest daleko idącą przesadą. Gopnik jednakże – nie należy mieć złudzeń – pokazuje nam słabości projektu liberalnego, stąd ten lekkim pesymizmem skażony podtytuł zapowiadający „rozprawę z liberalizmem”. Konkluzja jednak każdego liberała powinna napełnić szczątkową przynajmniej radością – autor bowiem broni liberalnych wartości, pokazuje ich ponadczasowość i uniwersalizm, werbalizuje przeświadczenie o konieczności postępowego podejścia do wszystkich liberalnych idei i konceptów, choćby początkowo wydawało się nam, że od niniejszego liberalizmu się oddalamy. Liberalizm nie jest i nie może być niczym tożsamy z zamkniętymi interpretacjami i totalnie wiążącymi wykładniami.

 

Numer 2.

Marcin Popkiewicz, Zrozumieć transformację energetyczną. Od depresji do wizji albo jak wykopywać się z dziury, w której jesteśmy, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022

Z biegiem lat coraz bardziej chyba upewniamy się, jak bardzo liberalizm musi stawać się „zielonym liberalizmem”! Bioróżnorodność, ekologia, zrównoważony rozwój, czy prawa zwierząt, czyli po prostu „zielona polityka”, muszą zostać wchłonięte i zestawione z katalogiem tradycyjnych wartości liberalnych. Dlaczego? Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, to nasza wolność staje się iluzją – stanie się iluzją, bo zrujnujemy nasz świat, udusimy się w oparach smogu i zatrujemy tym, co nazywamy jeszcze jedzeniem. Właśnie dlatego tak ważna jest książka Popkiewicza. Dzięki niej możemy wreszcie zrozumieć tę tytułową „transformację energetyczną”, jak również przyczyny oraz skutki nadciągającej „katastrofy energetycznej”. Jeśli już znajdujemy się w trakcie tej katastrofy, to tym bardziej koniecznym wydaje się zrozumienie jej podstaw oraz uświadomienie sobie, jak możemy ją spowolnić bądź zatrzymać. Książka ta bardziej jest podręcznikiem dla tych liberałów, którzy nie chcą być ignorantami w kwestiach ekologiczno-energetycznych.

 

Numer 3.

Tomasz Sawczuk, Pragmatyczny liberalizm, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2022

Gdyby nie osobiste zainteresowania filozoficzno-politologiczne, które z oczywistych względów skłoniły mnie do lektury książki Sawczuka, to „zmusiłaby” mnie zapewne jednoznaczna rekomendacja prof. Andrzeja Szahaja z jego recenzji. Skoro pisze on, że „mamy do czynienia z książką wybitną”, to bez najmniejszych wątpliwości trzeba po tę książkę sięgnąć. Mamy do czynienia z pasjonującym studium filozofii politycznej Richarda Rorty’ego, opowiedzianej przez pryzmat teorii i filozofii demokracji. Znajdziemy tutaj klasyczne konteksty liberalne: od Johna Locke’a, przez Monteskiusza, aż po Johna Stuarta Milla; znajdziemy tutaj kontekst sporu liberałów z komunitarystami; znajdziemy wreszcie refleksję na temat kryzysu liberalizmu i jego starcie z lewicową myślą i praktyką polityczną. Z całego tego studium wyłania się wizja liberalizmu pragmatycznego – wizja, która może okazać się niezwykle atrakcyjna nie tylko dla liberałów ślepo wierzących w swoje wartości, ale również dla tych bardziej „letnich”, może nieco rozczarowanych, może nawet zdruzgotanych „neoliberalnymi” potknięciami.

 

Numer 4.

Dominik Héjj, Węgry na nowo. Jak Viktor Orbán zaprogramował narodową tożsamość, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022

Ponieważ nie wolno nam – liberałom – nadmiernie ulegać samozadowoleniu, toteż koniecznym wydaje się sięgnięcie do literatury, która w sposób dosadny i dobitny przypomni nam o tym, jak liberalną demokrację rozmontowują nacjonalistyczni populiści współczesnej europejskiej prawicy. Héjj przenosi nas do współczesnych Węgier, które przez Viktora Orbàna i jego partię zostają systematycznie przeobrażane. Autor nie tylko pokazuje nam, co się działo i dzieje w państwie i społeczeństwie węgierskim ostatniego dwudziestolecia, ale wprowadza nas w kulisy tej sytuacji, zarysowuje diagnozę, prezentuje historyczne i socjologiczne konteksty. Okazuje się bowiem, że ślepe i bezrefleksyjne przekładanie na społeczeństwo węgierskie polskich wniosków jest cokolwiek nieuzasadnione. Pomimo tego jednak na każdej niemalże stronie tej analizy znajdziemy myśli i wnioski, które sprowadzać nas jednak będą na polskie podwórko polityczne.

 

Numer 5.

Renata Grochal, Zbigniew Ziobro. Prawdziwe oblicze, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2022

Nie da się – prezentując katalog „lektur liberała” na 7 lat po przejęciu władzy w Polsce przez nacjonalistyczno-populistyczną prawicę – uniknąć kontekstu sensu stricto politycznego. Dlatego właśnie w katalogu tym musiała znaleźć się książka poświęcona człowiekowi, który po 2015 r. okazał się jednym z najbardziej wpływowych polityków tego okresu. Czy nazwiemy go największym politycznym szkodnikiem tego czasu, to już kwestia na inną – czysto polityczną – analizę, jednakże zanim się jej dokona, warto zrobić sobie polityczno-biograficzne wprowadzenie. Taką perspektywę otrzymujemy właśnie w książce Renaty Grochal o Zbigniewie Ziobrze. Czy mamy do czynienia z pisanym nieczułym i sprawozdawczym językiem kalendarium życia aktualnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego? Zdecydowanie nie. Przedstawiony portret Ziobry daje nam wgląd w kulisy rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy, w relacje w obozie władzy i jego związki ze światem zewnętrznym. Nie jest to encyklopedyczna notka o Ziobrze, ale bardziej studium charakteru, wpływów i wojen.

 

Numer 6.

Thomas Piketty, Kapitał i ideologia, przeł. Beata Geppert, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022

Znajdą się zapewne tacy, którzy uznają umieszczenie tej książki w katalogu „lektur liberała” albo za pomyłkę, albo za przejaw paranoi lub – chyba jeszcze gorzej – publicystycznego pogubienia. Od razu więc mówię expressis verbis: liberałowie muszą czytać Piketty’ego, liberałowie muszą znać Piketty’ego, liberałowie muszą umieć odpowiadać Piketty’emu! I bynajmniej daleki jestem od stwierdzenia, że prawdziwy liberał musi z Pikettym wyłącznie polemizować! Autor Kapitału i ideologii bierze nas w podróż po historii cywilizacji. Wędrujemy przez społeczeństwa niewolnicze, społeczeństwo stanowe, społeczeństwa kolonialne, aż wreszcie docieramy do społeczeństwa socjaldemokratycznego, komunistycznego i postkomunistycznego, po czym zderzamy się z erą turbokapitalizmu. Tak, tak, wielbiciele Szkoły Frankfurckiej nie będą rozczarowani, a liberałowie będą musieli przemyśleć, czy szczątki „nowej utopii”, jakie zarysowuje Piketty, nie wypływają z realnych mankamentów współczesnych społeczeństw kapitalistyczno-liberalnych i czy to nie tam właśnie rozpoczynają się wszelkie krytyki liberalizmu.

 

Numer 7.

Timothy Garton Ash, Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2022

Po Pikettym najlepiej sięgnąć od razu do Gartona Asha, czyli do prawdziwej „obrony liberalizmu”. Choć osoby mające upodobanie do eseistyki autora, zapewne większość zamieszczonych w tym zbiorze tekstów będą kojarzyć z pracy międzynarodowej, to jednak umieszczenie ich w jednym tomie sprawia, że rzeczywiście wydawcom udało się stworzyć nową jakość. Garton Ash zabiera głos w sprawach bieżących: od triumfu populizmów i autorytaryzmów, aż po najświeższą tragedię wojny w Ukrainie. Pytanie, które powraca nieustannie, a jego echo znajdziemy w każdym właściwie z esejów, to pytanie o wolność. Nie zawsze jest to wprost pytanie o kondycję liberalizmu, jak może sugerować tytuł cyklu, bo raczej centralnym motywem rozważań autora jest sama wolność – niekoniecznie zawsze postrzegana z perspektywy liberała i liberalizmu. Ważne jednak, że Garton Ash w swoich tekstach jednak odbudowuje nadzieję, że wolność można ocalić. Nie tylko trzeba ją ocalić, ale rzeczywiście można!

 

Numer 8.

Luc Boltanski, Ève Chiapello, Nowy duch kapitalizmu, przeł. Filip Rogalski, Oficyna Naukowa, Warszawa 2022

Nie da się stworzyć sensownej listy lektur liberała bez Nowego ducha kapitalizmu Boltanskiego i Chiapello. Książka ta ponad dwadzieścia lat czekała na swój polski przekład i możliwość przedostania się do polskiego dyskursu wokół liberalizmu i kapitalizmu. Autorzy prezentują swoją koncepcję trzech duchów kapitalizmu. Pierwszy – mieszczański – ukształtował się w XIX wieku. Drugi – menedżerski – formował się od lat czterdziestych do siedemdziesiątych XX wieku. Trzeci – nowy duch kapitalizmu – pojawia się w latach osiemdziesiątych i jest do dziś dominującą hipostazą tego ustroju społeczno-gospodarczego. Paradoksem nowego ducha kapitalizmu jest to, że choć pobudza on kreatywność i innowacyjność, to jednak przynosi zawężanie się sfery praw społecznych i skutkuje rozwojem prekariatu. Autorzy każą nam otworzyć oczy na mankamenty współczesnego kapitalizmu. Zdają się apelować do współczesnych liberałów, przede wszystkich do tych wciąż zafascynowanych kapitalizmem: „Otwórzcie oczy! Szukajcie człowieka! Szukajcie wolności!”.

 

Numer 9.

Mariusz Surosz, Ach, te Czeszki!, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Żaden katalog lektur liberała nie może obyć się bez tematyki związanej z kobietami! Skoro przez wieki odmawiano paniom pełnego miejsca w społeczeństwie, to teraz nadchodzi czas, żeby ich historie – historie pań – bardziej przedostawały się do narracji i dyskursu publicznego. W 2022 r. najciekawiej bodajże zrobił to Surosz w diabelsko i bezlitośnie wciągającym reportażu historycznym, który z pozoru jest opowieścią o dziejach Czechosłowacji w XX wieku, jednakże w rzeczywistości jest to opowieść o kobietach, które mogłyby żyć wszędzie. Czechosłowackie czy czeskie otoczenie, historia, dziedzictwo czy kultura stanowią pretekst jedynie do tego, żeby zajrzeć do życia tych kilku pań. Notabene – jak zwykle zresztą w tekstach Surosza – znajdujemy tutaj mnóstwo interesujących informacji o naszych południowych sąsiadach. Przestajemy podśmiewać się z nich, a raczej zagłębiamy się w te historie, którymi wciąga nas w swoją narrację autor.

 

Numer 10.

Piotr Beniuszys, Bariery dla liberalizmu. Antologia tekstów, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Last but not least: nie mogło się przecież obyć bez Barier dla liberalizmu Beniuszysa! O, tak, bardzo lubię się z nim nie zgadzać i trochę z nim polemizować! W tekstach zawartych w tym zbiorze będzie do tego bardzo dużo okazji. Tym bardziej, że autor mówi nam o liberalizmie z perspektywy największych dla niego zagrożeń: konserwatyzmu, nacjonalizmu i słabości demokracji. Jestem przekonany, że najciekawszymi wątkami dla czytelnika będą te, w których autor pozwala sobie na komentarze dotyczące współczesnej Polski i naszej krajowej sceny politycznej. Przyznaję, że w tegorocznym zestawieniu propozycji książkowych nawiązujących wprost do polskiej polityki jest w istocie mniej, dlatego można się pocieszyć tego typu komentarzami w książce Beniuszysa. Finalna konkluzja autora jest raczej optymistyczna: chyba jednak liczy on na triumf rozumu i rozsądku w polityce, a te z konieczności prowadzić muszą do umiarkowanego liberalizmu i obrony wolności.

 

Anglojęzyczna Lektura Roku

Wojciech Sadurski, A Pandemic of Populists, Cambridge University Press 2022

Pisałem już o tej książce na łamach „Liberté!”, jednakże jestem głęboko przekonany, że nie można jej pominąć w tym zestawieniu! Nie można, bo każda okazja jest dobra, żeby zwerbalizować swoje oczekiwanie, aby książka Sadurskiego jak najszybciej ukazała się w polskim przekładzie, bo przecież jest to również książka o Polsce i Polakach! Jest to jednak przede wszystkim książka o polskiej scenie politycznej, przede wszystkim zaś o rządzących Polską prawicowych populistach. Żeby jednak nikt nie wyrobił sobie przekonania, że Sadurski pisze przede wszystkim czy też tylko o Polsce – nic bardziej mylnego! Pandemia populistów to książka o współczesnych modelach populizmu, jakie występują – i niewątpliwie mają one swój dobry okres – we współczesnym świecie. Sadurski pokazuje cechy typowe współczesnych ruchów populistycznych, ich sposoby zdobywania władzy, a także to, w jaki sposób przy tej władzy się utrzymują. Po przeczytaniu tej książki można zupełnie inaczej spojrzeć na historię rządów populistycznej prawicy w Polsce czy na Węgrzech – na pewno spojrzeć z dużo większym zrozumieniem.

 

Antylektura Roku

Wojciech Roszkowski, Historia i teraźniejszość. 1945-1979, Biały Kruk, Kraków 2022

Wreszcie książka, o której w 2022 r. pisano najwięcej, dyskutowano najwięcej i kłócono się najwięcej. Ba, sam o niej pisałem niejednokrotnie i również na łamach „Liberté!” da się znaleźć więcej niż kilka niezwykle ostrych zdań o tym pseudopodręczniku, napisanym notabene przez akademika o tak znacznym przecież nazwisku. Podręcznik do HiTu napisany przez Roszkowskiego powinien uzyskać oficjalny tytuł Wstydu Roku 2022. Wstyd, bo książkę tę wydano jako podręcznik dla 14- i 15-latków, a tymczasem jej forma i treść niewiele mają wspólnego z współczesnymi podręcznikami. Wstyd, bo coś takiego promowane było przez polskie ministerstwo edukacji, wielu polityków i publicystów. Wstyd wreszcie, bo pseudopodręcznik Roszkowskiego jest kwintesencją zideologizowanej narracji historycznej, manipulacji faktami i prezentowania ich skrzywionych interpretacji. Książka ta jest kwintesencją wszystkiego tego, co tzw. lewactwu zarzucają kręgi polskiej prawicy: indoktrynacja, manipulacja, seksualizacja, epatowanie przemocą i przede wszystkim tworzenie własnej wersji historii. Czy zatem czytać tę książkę? Tak, czytać! Czy się wstydzić? Tak, wstydzić się mocno!

 

 

Smutne refleksje na tle książki Luuka Van Middelaara „Europejskie pandemonium. Ocalić Europę”. :)

Wojny są zawsze skutkiem dezintegracji interesów ideologicznych, ekonomicznych bądź politycznych. Na tym tle wybuchały wojny religijne, wojny o takie czy inne zasoby lub wojny o władzę. Ich przyczyny często występowały zresztą łącznie. Pojawienie się państw narodowych w XIX wieku tę dezintegrację zwiększyło i utrwaliło.

Sposobem przeciwdziałania wojnom może być integracja państw sąsiadujących ze sobą na dużym obszarze terytorialnym. Może być ona wymuszona drogą podbojów imperialnych, w wyniku których anektowane kraje tracą państwową suwerenność, stając się częściami imperium. Jednolitość władzy politycznej, systemu gospodarczego i ideologii wyklucza konflikty w ramach imperium. Wojny są w tym wypadku jednak tylko siłą stłumione i odroczone. Po upadku imperium odnawiają się bowiem pretensje graniczne, urazy ideologiczne i ambicje przywódców państw odzyskujących niepodległość, co często bywa zarzewiem wojny. Przykładem mogą być konflikty zbrojne między Armenią a Azerbejdżanem po rozpadzie Związku Radzieckiego czy obecna wojna w Ukrainie. Zgoła inne są skutki integracji, gdy państwa niepodległe tworzą wspólnotę, świadomie rezygnując z części swojej suwerenności po to, aby żyć w pokoju i wspólnie rozwijać swój potencjał. Dla trwałości takiej wspólnoty ważne jest przestrzeganie przez jej członków dwóch zasad – solidarności i dyscypliny. Ta pierwsza zakłada konieczność opanowania narodowych egoizmów. Ta druga zaś – konieczność podporządkowania się wszystkich podmiotów przyjętym regułom. Takim przykładem integracji jest Unia Europejska.

Luuk Van Middelaar przedstawia w swojej książce proces ewolucji wspólnoty europejskiej. Zdarzające się w tym procesie kryzysy i turbulencje, z pandemią koronawirusa na czele, nie tylko nie osłabiły, ale wzmocniły tę wspólnotę dzięki nieoczekiwanie dużej zdolności do transformacji. Autor napisał tę książkę jeszcze przed inwazją Rosji na Ukrainę, ale – jak widzimy – także ten kryzys potwierdza tezę autora. Ciągła krytyka Unii Europejskiej ze strony środowisk zawiedzionych jej opieszałością w początkowej fazie kryzysu, nie tylko nie prowadzi do jej uwiądu i rozpadu, ale wyzwala potencjał jej dalszego rozwoju. Autor niewiele uwagi poświęca siłom zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym rozbijającym wspólnotę europejską, chociaż jest ich świadom. Obrony przed nimi upatruje w ściślejszej integracji oraz przyjęciu przez Unię roli ciała politycznego, mającego ambicje mocarstwowe, traktowanego poważnie przez USA i Chiny jako gracz na scenie światowej.

Van Middelaar przypomina, że Europejska Wspólnota Gospodarcza powstała jako obietnica braku wojen na naszym kontynencie. Aksjomat Jeana Monneta polegał na ekonomicznym powiązaniu interesów gospodarczych państw Wspólnoty i przyjęciu przez nie nowych wspólnych zasad zarządzania wybranymi gałęziami przemysłu, rolnictwem i handlem oraz rozszerzenia ich na sąsiednie obszary. Projekt przewidywał ekspansję geograficzną, czyli wciąganie pozostałych państw Europy do Wspólnoty. Paul-Henri Spaak stwierdził jednoznacznie: „Europa będzie ponadnarodowa albo nie będzie jej wcale”. Utrzymanie, jak i poszerzanie Wspólnoty wymagało zaprzestania powoływania się na interes narodowy, mówienia o różnicach potencjału między państwami członkowskimi, formalnego zniesienia granic między państwami i wprowadzenia unijnego systemu rządów przez zasady i procedury, a nie przez konkretnych decydentów.

Celem było odpolitycznienie Wspólnoty przez tłumienie namiętności politycznych w sieci reguł i zasad. Depolityzacja prawna i ekonomiczna, oznaczająca biurokratyczną sztywność i powolność, miała być skutecznym remedium na wojnę. Skoro bowiem, jak twierdzi Carl von Clausewitz, „wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami”, to chcąc uniknąć wojny, trzeba politykę ograniczyć do tworzenia regulacji. Polityka skoncentrowana na tworzeniu regulacji ma jednak swoje wady. Należy do nich zaliczyć stagnację i biurokratyczną powolność, co czyni wspólnotę nieprzygotowaną na nagłe wstrząsy i kryzysy. Ponadto, taka polityka znacznie osłabia siłę opinii publicznej.

W związku ze zniesieniem żelaznej kurtyny i pojawieniem się możliwości poszerzenia się Wspólnoty o państwa z Europy Wschodniej, na początku lat 90. pojawił się Traktat o Unii Europejskiej z Maastricht, który zakończył epokę polityki urzędniczej. Zgodnie z Traktatem, Unia prowadzić ma politykę zagraniczną, nastąpiło wprowadzenie wspólnej waluty oraz upolitycznienie instytucji prowadzące do zwiększenia zaangażowania obywateli. Wprowadzono Parlament Europejski i szczyty szefów rządów. Van Middelaar jest zdania, że towarzyszące tym zmianom sztywne przekonanie, iż „prawdziwą Europę” należy budować wbrew państwom członkowskim, a nie wspólnie z nimi, było trudne do przełamania i podsycało sceptycyzm opinii publicznej.

Kolejne lata pokazywały, jak pilne jest zastąpienie polityki regulacji polityką aktywną, szybko reagującą na wydarzenia dla zapobiegania skutkom kryzysów, które pojawiły się w XXI wieku. Było to finansowe tsunami w 2008 i 2010 roku, groźba bankructwa Grecji, kryzys geopolityczny w Ukrainie od 2014 roku, który przerodził się w wojnę w 2022 roku, kryzys uchodźczy czy wreszcie zawirowania związane z brexitem. Najgroźniejsze jednak okazały się skutki katastrofy covidowej, która przyniosła śmierć milionom ludzi i zapaść gospodarczą. W związku z tym w rządzeniu Unią konieczna była kreatywność, szybkość działania oraz złamanie wielu dotychczasowych zasad. Jak pisze Van Middelaar, twarda siła i zdolność do działania okazały się w tych warunkach ważniejsze niż prawo, a reguły gospodarki wojennej ważniejsze niż rynkowe. W skutecznym reagowaniu na wydarzenia potrzebny jest polityk jako lider potrafiący improwizować i zjednywać sobie poparcie, a nie polityk jako urzędnik lub ekspert. W tym trudnym czasie Unia, zdaniem autora, potrafiła czerpać siłę twórczą z koszmarnego pandemonium. Nastąpiła więc charakterystyczna metamorfoza Europy – od systemu odgórnie zaprojektowanego do prowadzenia polityki regulacyjnej aż do ciała politycznego, które jest zdolne do reagowania na wydarzenia.

Van Middelaar zwraca uwagę, że pandemia zwiększyła rolę opinii publicznej, ponieważ za publicznym wezwaniem do działania w obliczu zagrożenia podążały działania polityczne, a nie odwrotnie. Zdrowie publiczne pozostające dotychczas w gestii krajów członkowskich, w związku z pandemią stało się sprawą publiczną całej Europy. Jest to zgodne z twierdzeniem Johna Dewey’a, że opinia publiczna powstaje, gdy ludzie dostrzegają konsekwencje jakiegoś działania lub wydarzenia i organizują się, by je poprzeć lub im się przeciwstawić. Takie wydarzenia jak kryzysy finansowe, klimatyczne, uchodźcze, zdrowotne czy geopolityczne sprawiają, że opinia publiczna staje się europejska, zainteresowana tym, co Unia jako całość zamierza zrobić. Zdaniem Van Middelaara pogłębienie demokracji w Unii Europejskiej jest konieczne, gdyż kapryśna opinia publiczna jest ogromną siłą, która odsuwa na bok lub zmiata z powierzchni ziemi wiele rzekomo obiektywnych faktów.

Społeczeństwo europejskie, świadome wspólnego interesu, wymaga silnej tożsamościowej narracji. O ile w państwach Europy Zachodniej przywiązanie do demokracji liberalnej i związanych z nią wartości jest dość powszechne, o tyle w krajach członkowskich, które znajdowały się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny, zrozumienie dla tych wartości jest znacznie mniejsze, zwłaszcza wśród ludzi o niższym poziomie wykształcenia, żyjących z dala od centrów nauki i kultury oraz pozostających pod silnym wpływem Kościoła. Pojawił się zatem konflikt między osadzoną w traktacie wiernością wobec dziewiętnastowiecznej liberalnej demokracji, a realizowanymi od 1989 roku ambicjami włączenia do Unii całego kontynentu. Pandemia ujawniła to napięcie z całą mocą. Społeczeństwa „starej Unii” zaczęły domagać się przestrzegania unijnych wartości przez nowych członków Unii. Wspólną narracją Europejczyków jest praworządność i demokracja. Kto narusza te zasady, nie może być beneficjentem europejskiej wspólnoty. „Europa to nie tylko pieniądze, ale także wartości” – słychać coraz częściej w Parlamencie Europejskim. Europejska wspólnota państw posiada historyczną i kulturową tożsamość, na której opiera się jej własna narracja. Trzeba zatem bronić ciągłości istnienia jedności europejskiej jako demokracji, cywilizacji i ciała politycznego. Dotyczy to zarówno relacji między państwami członkowskimi, jak i relacji ze światem zewnętrznym, gdzie Unia musi być zaakceptowana jako poważny gracz na geopolitycznej scenie.

Van Middelaar dość łagodnie podchodzi do kontestujących wartości europejskie Węgier i Polski. Za Angelą Merkel uważa bowiem, że kompromis w sprawie praworządności nie jest zaprzeczeniem wartości europejskich, ale sposobem podtrzymania nadziei na ich pełne urzeczywistnienie w przyszłości. Van Middelaar stoi jednak na stanowisku, że należy zwiększyć presję finansową i polityczną na podmioty naruszające prawo unijne. Jak pisze: „Pieniądze z Brukseli ułatwiają rządzącym w Budapeszcie i Warszawie autokratyczne praktyki klientelizmu”.

Wydaje się, że autor prezentując bardzo ogólne, strategiczne spojrzenie na sprawy Unii, które prowadzi go do optymistycznego wniosku o odradzającym się potencjale Unii Europejskiej w obliczu kryzysów, zbyt lekceważąco podchodzi do wewnątrzunijnych zagrożeń powodowanych głównie działaniami Węgier i Polski. Biorąc pod uwagę cel książki, być może nie widział potrzeby, aby ten wątek rozwijać. Być może zresztą działania rządów tych państw rzeczywiście nie są zbyt dużym zagrożeniem dla Europy, bo na forum europejskim są one marginalizowane. Mniejsza o Węgry, ale z punktu widzenia interesu Polski, są one olbrzymim zagrożeniem dla naszego kraju.

Kaczyński, jego otoczenie i polityczni wspólnicy nie są zdrajcami Europy, jak tu i ówdzie na naszym kontynencie ich się nazywa. Oni są zdrajcami Polski, którą chcą pozbawić możliwości rozwoju, jakie daje członkostwo w UE, dla własnych partykularnych interesów. Nie o suwerenność kraju tu chodzi, ale o suwerenność Jarosława Kaczyńskiego, człowieka chorego na władzę, który z jej absolutnego posiadania uczynił antidotum na swoje rozliczne kompleksy. Unia Europejska, podobnie jak demokracja liberalna zawsze będzie dla niego wrogiem, bo ogranicza jego omnipotencję. Te jego żałosne skargi na imposybilizm prawny, na rozmaite procedury i dyrektywy unijne, które niczym kłody rzucane pod nogi, uniemożliwiają mu pełną i szybką realizację jego patriotycznych zamierzeń, słychać było zawsze, kiedy dochodził do władzy. Kaczyński nigdy nie ukrywał swoich autorytarnych skłonności, dlatego nie może dziwić jego uparte dążenie do spacyfikowania wszelkich niezależnych od władzy wykonawczej instytucji. Kaczyński tych instytucji nie zamierza likwidować, wystarczy je obsadzić swoimi ludźmi. W ten sposób pacyfikowany jest wymiar sprawiedliwości, gdzie zależni od rządu i partii sędziowie mają wydawać wyroki zgodne z racją stanu Kaczyńskiego czy podległych mu namiestników. Podległy mu prezydent Duda bez wahania podpisuje likwidujące władzę sądowniczą ustawy, przyjęte z pogwałceniem konstytucji przez Sejm, w którym rządząca partia ma większość.

Pozornie więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem. Politycy Zjednoczonej Prawicy z podziwu godną żarliwą hipokryzją serdecznie się oburzają, gdy ktoś w to wątpi i nazywa Trybunał Konstytucyjny – Trybunałem mgr Przyłębskiej, Krajową Radę Sądownictwa – neoKRS-em, a sędziów z nowej ustawy – neosędziami. Nic nie znaczy to, że pisowski wymiar sprawiedliwości jest gremialnie krytykowany przez wszystkich wybitnych prawników w Polsce i zagranicą, jako niezgodny z prawem w państwie demokracji liberalnej. To nic, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejski Trybunał Praw Człowieka wydały wyroki niepomyślne dla polskiego rządu i obciążyły państwo polskie wysokimi karami finansowymi dopóki nie zostaną przywrócone standardy praworządności. Nic to. „Nikt nas nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe” powiedział kiedyś Kaczyński i jak się okazuje nie było to przejęzyczenie. W Polsce obowiązuje prawo Kaczyńskiego, którego przestrzegania pilnie strzeże szeryf Zbigniew Ziobro.

Wyroki unijnych trybunałów i przyjęty przez Komisję Europejską warunek praworządności przy wypłacie środków z Krajowego Planu Odbudowy, są nagłaśniane przez pisowską władzę jako wyraz antypolskiej postawy Unii Europejskiej, która chce Polskę pozbawić suwerenności i podporządkować ją przede wszystkim Niemcom, jako najsilniejszemu członkowi Unii. Obrzydliwe są te wszystkie próby uzyskania pieniędzy z KPO przez ciągłe mataczenie, oszukiwanie, stwarzanie pozorów zmiany kwestionowanych ustaw, w taki sposób, aby wszystko pozostało po staremu. Kaczyński miał nadzieję, że bywałemu w Europie Mateuszowi Morawieckiemu uda się wykołować Komisję Europejską. Kiedy nadzieje te spełzły na niczym, z obrażoną miną zagroził Unii, że „koniec tego dobrego” i zapowiedział ułożenie stosunków z UE „po nowemu”. A więc wojna. Wojna z demokratycznym Zachodem i jego wartościami. Wojna z nadziejami Polaków na życie w nowoczesnym, cywilizowanym kraju, znajdującym się w świecie zachodniej kultury. Europoseł Zdzisław Krasnodębski, czołowy ideolog PiS-u i znany od dawna jako zwolennik twardego kursu wobec unijnych instytucji domagających się przestrzegania praworządności w Polsce, wyraził ostatnio opinię szokującą. Stwierdził mianowicie, że Zachód stanowi dla Polski większe zagrożenie niż Rosja Putina. Przed Rosją można bowiem obronić się na polu bitwy, ale znacznie trudniej jest obronić się przed kulturowymi miazmatami, którymi Zachód bierze nas w jasyr.

Jak widać odżywają w pisowskiej propagandzie metody straszenia zgniłym Zachodem, utratą niepodległości i niemieckimi resentymentami. Kaczyński szczuje przeciwko naszemu najbliższemu sojusznikowi, jakim są Niemcy. Starając się rozbudzić antyniemieckie, a tym samym antyunijne nastroje w polskim społeczeństwie, Kaczyński godzi w polską rację stanu. Wbrew temu, w swojej książce Van Middelaar uważa, że sojusz europejski jest dla Niemiec kluczowy i byłoby dobrze gdyby państwa członkowskie zdały sobie wreszcie sprawę, że polityka Niemiec przekłada się na dążenie do suwerenności europejskiej, a nie na niemiecki nacjonalizm.

Pojawia się pytanie po co oni to wszystko robią? Dlaczego z Polski chcą uczynić autarkiczny autorytarny skansen pozostający na marginesie światowej polityki? Mimo wszystko nie sądzę bowiem, aby celem było uczynić z Polski wasala Rosji. Otóż dzisiaj, po siedmioletnich rządach tej formacji, odpowiedź wydaje się prosta. Chodzi o to, aby korzystając z pełnej suwerenności, Kaczyński mógł z Polski uczynić swój folwark , w którym będzie mógł hojnie nagradzać tych, którzy go chronią i wspierają oraz surowo karać tych, którzy mu się będą sprzeciwiać. Tu nie chodzi o Polskę, tu chodzi o Polskę Kaczyńskiego, bo innej dla niego nie ma. Niech nikogo nie dziwi, że Kaczyński szukając poparcia stawia na ludzi o niskich lub co najwyżej przeciętnych kompetencjach oraz na fanatyków religijnych i narodowych. Zarówno on, jak i jego akolici wiedzą, że do ludzi z większym potencjałem intelektualnym trudno byłoby trafić z tak siermiężną populistyczną narracją.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Polityka zagraniczna i przyszłość rozszerzenia UE [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Stefana Lehne, Senior Fellow w Carnegie Europe w Brukseli, gdzie jego badania koncentrują się na rozwoju polityki zagranicznej Unii Europejskiej po Traktacie Lizbońskim, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków między UE a państwami członkowskimi. Rozmawiają o polityce zagranicznej UE, europejskiej reakcji na rosyjską inwazję na Ukrainę, dlaczego Rada UE powinna przejść na tryb głosowania większościowego w sprawie polityki zagranicznej oraz o tym, jak przygotować europejskie instytucje do zadań stojących przed nimi w związku z perspektywą rozszerzenia Unii Europejskiej.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak dostosować politykę zagraniczną UE do wojny geopolitycznej, z którą mamy do czynienia? Jak oceniłby Pan reakcję UE na rosyjską inwazję na Ukrainę?

Stefan Lehne

Stefan Lehne (SL): Unia Europejska zareagowała zdecydowanie i z determinacją, z jaką rzadko się wcześniej spotykaliśmy. UE zawsze była podzielona, ​​jeśli chodzi o kwestię Rosji. Mamy tu kraje (przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie), które były bardzo sceptycznie nastawione do Moskwy, podczas gdy wiele innych państw (m.in. Włochy, Austria czy Grecja), które szczyciły się pozytywnymi stosunkami z Rosją, koncentrując się na potencjale gospodarczym tej współpracy.

Podziały te były dość głębokie. Są dwa powody, dla których udało się je przezwyciężyć w reakcji na rosyjską agresję na Ukrainę. Przede wszystkim inwazja była tak prymitywna, nieuzasadniona i straszna, że ​​nawet najwięksi zwolennicy Putina wśród unijnych rządów musieli przemyśleć swoje stanowisko. Po drugie, administracja USA poradziła sobie z tym problemem wyjątkowo dobrze. Był to jeden z nielicznych krajów, które prawidłowo oceniły zagrożenie i silnie współpracowały z Europejczykami przy tworzeniu pakietów sankcji, pomagając tym samym zapewnić spójną reakcję UE.

LJ: Czy ostatnie wydarzenia mogą podważyć ideę autonomii strategicznej?

SL: Na razie wojna w Ukrainie zahamowała rozwój europejskiej polityki obronnej – co do tego nie ma wątpliwości. W konsekwencji NATO zostało silnie wzmocnione. Sporo krajów zdało sobie sprawę, że nie ma alternatywy dla zaangażowania USA na kontynencie europejskim. Potrzeba autonomicznej polityki obronnej UE jest mniej oczywista niż wcześniej.

 

European Liberal Forum · Ep129 EU foreign policy and the future of EU enlargement with Stefan Lehne

 

Fakt, że Szwecja i Finlandia wystąpiły o członkostwo w NATO, stanowił wotum nieufności dla europejskiej obronności. Najwyraźniej wierzą, że tylko z pomocą Stanów Zjednoczonych mogą zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom. Oznacza to, że nacisk nie będzie tak mocno kładziony na autonomiczną obronność europejską.

Pozostaje jednak jedno zasadnicze pytanie, które dotyczy Stanów Zjednoczonych. Kraj ten boryka się z problemem silnie spolaryzowanego społeczeństwa. Istnieje duża niepewność co do wyniku najbliższych wyborów do Kongresu i wyborów prezydenckich. Niewykluczone, że na scenie politycznej pojawi się ktoś w rodzaju Donalda Trumpa (a być może nawet on sam powróci) – z wielką osobowością, brakiem zainteresowania partnerstwami międzynarodowymi i marginalnym zaangażowaniem w sprawy europejskie. Jeśli tak się stanie – a może się tak zdarzyć – wtedy cały obraz zmieni się diametralnie. Nagle pojawiłaby się potrzeba ponownego położenia znacznie większego nacisku na obronność europejską.

LJ: Czy problem leży po stronie Europejczyków? Czy zbytnio przyzwyczailiśmy się do tego, że nad naszymi głowami rozpięty jest amerykański parasol ochronny i właśnie to sprawia, że nasze myślenie strategiczne jest utrudnione? Czy możemy rozwinąć kulturę strategiczną w Europie?

SL: Możemy wyróżnić trzy podstawowe przyczyny słabości europejskiej polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa. Po pierwsze, istnieje silna preferencja niektórych dużych krajów UE do koncentrowania się na własnej narodowej polityce zagranicznej. Dotyczy to Francji, a do pewnego stopnia także Niemiec, Włoch i Hiszpanii. Kraje te chcą po prostu prowadzić własną politykę narodową i patrzą na UE jako na mechanizm gwarantujący, że ich krajowa polityka zagraniczna będzie skuteczniejsza i bardziej wspierana niż polityka innych państw. Nie chcą w pełni identyfikować się z polityką zagraniczną UE. A z pewnością nie chcą, aby brukselskie instytucje były potężne w ich państwie.

Francuski prezydent jest jak król – może wysłać wojska w dowolne miejsce w ciągu 24 godzin. Nie musi nikogo pytać o zgodę. Nie do pomyślenia jest oczekiwanie, że człowiek ten pozwoliłby, aby Joseph Borrel czy Ursula von der Leyen prowadzili za niego politykę zagraniczną. Można tę płonną nadzieję porównać do tego, że ​​wieża Eiffla nagle zostanie przeniesiona z Paryża do Brukseli – to po prostu nonsens!

Drugie ograniczenie wiąże się z faktem, że wiele mniejszych państw członkowskich po prostu nie interesuje się tym tematem, nie ma kultury strategicznej i prawdziwej tradycji kultywowania graczy polityki zagranicznej. Lubią wyrażać swoje opinie w Radzie i komentować konkretne wydarzenia, ale brakuje im gotowości do stawienia czoła kosztom i ryzyku działań operacyjnych, a prawdopodobnie także i w zakresie poparcia dla ewentualnych działań ze strony obywateli ich krajów.

Po trzecie, przez dziesięciolecia wszyscy w tej dziedzinie byli uczeni, by najpierw bacznie przyglądać się temu, co Waszyngton zrobi w przypadku danego kryzysu. Dlatego naprawdę trudno jest uwolnić się od tego instynktownego sposobu myślenia i podążania za kursem wyznaczanym przez USA. Fascynujące jest to, co stało się po administracji Trumpa, ponieważ pojawiło się wtedy u Europejczyków ogromne poczucie ulgi i szczęścia, że ​​​​UE powróciła pod parasol tej łagodnej amerykańskiej hegemonii.

Gdyby tak się jednak nie stało, bo Stany Zjednoczone pochłonęłyby wewnętrzne kryzysy lub byłyby one kierowane przez przywódcę, który nienawidzi Europy (jak Donald Trump), to pojawiłaby się potrzeba dużo poważniejszego podejścia do polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa w UE. Pozostałe dwa ograniczenia można by wtedy ewentualnie przezwyciężyć, nie wykluczam tego.

Jednak w perspektywie krótko- i średnioterminowej dużo bardziej obiecująca jest, w moim przekonaniu, geoekonomia – wspólne zajmowanie się łańcuchami dostaw, kwestiami zmian klimatycznych czy polityką przemysłową. Mnóstwo rzeczy trzeba jeszcze zrobić, a kwestie te z pewnością są nie mniej istotne niż polityka zagraniczna. Unia Europejska jest znacznie lepiej przygotowana do radzenia sobie z tego typu problemami, ponieważ dysponuje konkretnymi narzędziami i skuteczniejszymi procedurami do podejmowania decyzji.

LJ: Czy jesteśmy krótkowzroczni, skupiając się na zmianie traktatów UE? A może ich zmiana przyspieszy procesy decyzyjne?

SL: W ciągu ostatnich 20-30 lat nastąpiła duża liczba przemian – od jednomyślności do głosowania większością kwalifikowaną, ale także w dość delikatnych kwestiach (takich jak kontrolowanie spraw wewnętrznych państw członkowskich i w wymiarze sprawiedliwości); kwestiach, które są równie bliskie istocie narodowej suwerenności. Te przemiany doszły do skutku, więc nie ma powodu, dla którego nie miałoby to być możliwe w obszarze polityki zagranicznej.

Wyzwaniem w tym zakresie są mniejsze kraje – zwłaszcza te, które borykają się z dużymi problemami (jak choćby Cypr i w pewnym stopniu kraje bałtyckie). Są bardzo wrażliwe. Na przykład Cypr uważa, że ​​potrzebuje prawa weta, aby chronić swoje kluczowe interesy narodowe – na przykład w związku z Turcją. Dlatego niezwykle trudno będzie pozbyć się tych tendencji.

Konstruktywne wstrzymanie się od głosu to z pewnością bardzo cenny mechanizm, który choć w przeszłości był bardzo rzadko stosowany, to ma spory potencjał. W traktacie jest też zapis, zgodnie z którym, jeśli mamy do czynienia z głosowaniem większością kwalifikowaną, ale w grę wchodzą ważne interesy narodowe, to dany kraj może skierować decyzję do Rady Europejskiej. To kolejne narzędzie zabezpieczające, które może być przydatne.

Jestem pełen nadziei. Jeśli istnieje silne przywództwo w tej sprawie, to myślę, że możliwe jest osiągnięcie pewnego postępu. W przeszłości nawet duże kraje nie były w ​​ten proces wystarczająco zaangażowane – Francja nigdy nie uważała europejskiej polityki zagranicznej za priorytet, Niemcy dużo o niej mówili, ale nigdy nie naciskali zbyt mocno. Mogę sobie jednak wyobrazić, że teraz pojawił się wreszcie odpowiedni kontekst – w tym znacznie ciemniejszym, trudniejszym świecie – do podjęcia poważnych wysiłków w celu przezwyciężenia problemów, przed którymi stoimy.

Nie musimy zmieniać traktatu, aby tego dokonać. Można to zrobić poprzez tzw. klauzulę passarelle – jednomyślną decyzją Rady Europejskiej. W kluczowych kwestiach przełom nie jest niemożliwy. Oczywiście nie będzie to złoty środek, dzięki któremu europejska polityka zagraniczna odniesie niesamowity sukces. Jednak mnożenie się zatorów, jakich doświadczyliśmy w ciągu ostatnich 5-10 lat (m.in. z deklaracji praw człowieka, relacjach z Chinami czy spraw związanych z Izraelem). Wszystkie te problemy można przezwyciężyć.

Możemy już zaobserwować pewien trend w europejskiej polityce zagranicznej – na przykład w instytucjach multilateralnych – gdzie, jeśli jakiś kraj blokuje daną propozycję, a pozostałe 25 czy 26 państw członkowskich chce iść do przodu, to mogą one przyjąć określone oświadczenie lub deklarację. Jeśli blokad będzie więcej, nieuchronnie pojawi się tendencja do zawiązywania się silniejszych grup, które będą chciały iść do przodu możliwie poza unijnym kontekstem – co oczywiście byłoby negatywne dla rozwoju unijnej polityki zagranicznej.

LJ: Biorąc pod uwagę doświadczenia kilku miesięcy, które już upłynęły od rozpoczęcia wojny w Ukrainie, czy powinniśmy zmienić sposób, w jaki są skonstruowane i funkcjonują instytucje UE? Czy są jakieś zmiany instytucjonalne, które należałoby wprowadzić w odniesieniu do Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ) i Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych?

SL: Pojawia się tu kilka problemów. Pierwsza dotyczy Rady Ministrów Spraw Zagranicznych. Kiedy pracowałem z Javierem Solaną, wszyscy ministrowie spraw zagranicznych byli obecni na posiedzeniu rady i zwykle przez wiele godzin dyskutowali o Bliskim Wschodzie i Bałkanach. Teraz wielu z nich jest nieobecnych, a inni przychodzą tylko na lunch. To druzgocące.

Głównym powodem tej sytuacji jest to, że ministrowie spraw zagranicznych po prostu nie są tak ważni jak kiedyś. Podczas I wojny światowej ministrowie spraw zagranicznych podejmowali krytyczne decyzje; teraz są w zasadzie pomocnikami premierów. Współcześnie stosunki międzynarodowe nie są sprawą jednego ministerstwa, ale całego rządu. Jedynym politykiem, który naprawdę potrafi koordynować działania i podejmować decyzje, jest premier. Minister spraw zagranicznych może być wpływowy tylko wtedy, gdy jest blisko premiera; jednak w niektórych rządach koalicyjnych nawet tak nie jest.

W Unii Europejskiej nacisk na ważne kwestie polityki zagranicznej przesunął się na Radę Europejską, w której obecni są premierzy. To nie jest tragedia, ale problem polega na tym, że wielu premierów nie radzi sobie zbyt dobrze z polityką zagraniczną, ponieważ zostali ukształtowani w kontekście wewnętrznym danego kraju. Niektórzy z nich nie bardzo rozumieją politykę zagraniczną.

Nie ma też silnej struktury wsparcia Rady Europejskiej w instytucjach. Wszystko w zasadzie zależy od przewodniczącego Rady Europejskiej, który nie ma silnej rady eksperckiej. Między innymi dlatego wszystko jest raczej improwizowane i koncentruje się na zarządzaniu kryzysowym, a czasami nawet to nie jest w ogóle robione. Dlatego przydałoby się stworzyć Radę Bezpieczeństwa Narodowego (na wzór tej w Stanach Zjednoczonych) – gremium ekspertów i doradców politycznych, które analizuje doniesienia służb wywiadowczych i inne kwestie, wydając zalecenia Radzie Europejskiej. Byłby to pozytywny rozwój sytuacji.

Kolejną kwestią są rządy Wysokich Przedstawicieli i ESDZ. Postanowienia traktatu lizbońskiego są w rzeczywistości dość mocne. Stworzono bardzo ważną funkcję w postaci Wysokiego Przedstawiciela, który przewodniczy Radzie, Służbie Działań Zewnętrznych (ministerstwu spraw zagranicznych UE), a także jest wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Ten, kto pełni tę funkcję, zasadniczo koordynuje stosunki zewnętrzne (kierowane przez Komisję) oraz politykę zagraniczną i w zakresie bezpieczeństwa.

Jednak, jak na ironię, po stworzeniu tak ważnego stanowiska, państwa członkowskie nie chciały, aby jakakolwiek ważna osoba pełniła tę funkcję, ponieważ byłoby to zbyt dużym zagrożeniem dla ich polityki narodowej. W rezultacie, jeśli spojrzymy na osoby, których wybrano do tej pory – Federica Mogherini, Catherine Ashton, a teraz Borrell – wszyscy oni byli dostojnymi postaciami, ale nie liczącymi się graczami politycznymi. Nie są kimś, kto mógłby powiedzieć „nie” prezydentowi Macronowi i zasugerować, że coś należy zrobić inaczej. Są to w zasadzie urzędnicy służby cywilnej, wskutek czego wśród niektórych wpływowych polityków panuje pewien brak szacunku dla tej funkcji.

Borrell radzi sobie z tym zadaniem zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Jest dużo bardziej wygadany. Oczywiście pojawia się jednak kwestia, w czyim imieniu tak naprawdę przemawia, ponieważ często jego wypowiedzi znacznie wykraczają poza konsensus w Radzie. Stał się w pewnym sensie Wysokim Think-Tankerem Unii Europejskiej – pisze bloga i udziela ciekawych wywiadów, ale momentami nie wiadomo, kogo reprezentuje.

Doświadczenia ostatnich 3-4 lat pokazały, że Komisja Europejska stała się znacznie ważniejszym graczem w polityce zagranicznej. W przeciwieństwie do Jean-Claude’a Junckera, Ursula von der Leyen jest żywo zainteresowana tą kwestią i ma mocne zaplecze (była ministrem obrony Niemiec). Na przykład, jeśli chodzi o sankcje wobec Rosji, większość prac wykonał Waszyngton (doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Joe Bidena) we współpracy właśnie z gabinetem von der Leyen. Borell i Służba Działań Zewnętrznych odegrali marginalną rolę.

Dlatego też uważam, że Komisja Europejska i jej przewodniczący są w tej chwili prawdopodobnie najważniejszym aktorem polityki zagranicznej w UE. Sama instytucja jest też silniejsza od Rady Europejskiej i Wysokiego Przedstawiciela.

LJ: Pracował Pan w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej jako dyrektor na Bałkany, Europę Wschodnią i Azję Środkową. Ostatnio mogliśmy być świadkami obietnicy rozszerzenia UE o Ukrainę i Mołdawię. Czy ta symboliczna decyzja oznacza, że ​​rozszerzenie znów zostało wzięte na tapetę?

SL: Doszły mnie słuchy, że w Radzie pojawił się duży opór przed przyznaniem Ukrainie i Mołdawii statusu kraju kandydującego, ponieważ wiele rządów uważało, że jest to nierealne. Argumentem, który ostatecznie przeważył te zastrzeżenia, było to, że gdybyśmy odmówili Ukrainie statusu kandydata, oznaczałoby to zwycięstwo Władimira Putina – a tego nikt nie chciał.

Decyzja była słuszna, ponieważ świadczyła o zaangażowaniu w przyszłość Ukrainy jako niepodległego i suwerennego państwa z europejską wizją i przeznaczeniem. To wciąż bardzo długoterminowa perspektywa. To, co należy zrobić najpierw, to zakończyć (i miejmy nadzieję wygrać) wojnę i rozpocząć bardzo ważny proces odbudowy Ukrainy. Członkostwo prawdopodobnie nie będzie możliwe przez najbliższych kilka lat.

Rozszerzenie pozostaje bardzo ważnym narzędziem polityki Unii Europejskiej. Jeśli spojrzymy na Bałkany, to postępy są tam niewystarczające – częściowo dlatego, że kraje te nie robią wystarczająco dużo w zakresie reform, ale także dlatego, że UE w jakimś sensie uwaga Europy uległa rozproszeniu za sprawą całej serii poważnych kryzysów, z którymi musieliśmy się zmierzyć w ciągu ostatnich kilku lata. Po prostu nie było na to przestrzeni ani realnego zainteresowania – ta kwestia po prostu nie była priorytetem. A jeśli coś nie jest priorytetem, to sprawa nie posuwa się do przodu. Mimo to bardzo wyraźnie widać, że Bałkany są enklawą w Unii Europejskiej – prawie 70% ich handlu odbywa się z UE, a większość inwestycji pochodzi z UE. Nie ma więc innej strategicznej alternatywy. Docelowo kraje te dołączą do Unii Europejskiej, ale to zajmie dużo czasu, będzie wymagało większego zaangażowania i finansowania. Mam nadzieję, że UE znajdzie wystarczająco dużo przestrzeni na to, by ponownie zaangażować się na Bałkanach i zrobić to, co trzeba.

W międzyczasie nastąpi zapewne rozszerzenie o Bałkany, ale na zasadzie indywidualnej, ponieważ w tej chwili na Bałkanach pozostało tylko 18 milionów ludzi – miliony obywateli tego regionu już przebywają w UE, ponieważ znacznie łatwiej jest wyjechać za granicę niż doprowadzić do zmian we własnym kraju. Dlatego wielu wspaniałych ludzi z Bałkanów zdecydowało, że dla nich i ich rodzin korzystniejsze będzie przeprowadzenie się do UE. Stanowi to oczywiście ogromny problem, ponieważ w obliczu erozji demokracji niezwykle trudno jest wznowić dynamiczny rozwój gospodarczy. Jeśli Unia Europejska nie będzie chciała ponownie zobowiązać się do tego, by kraje bałkańskie posuwały się naprzód i zbliżały się do ​​UE, to do Europy przybędzie jeszcze więcej ludzi. W związku z tym prawdopodobnie napotkamy o wiele więcej problemów napływających z tego regionu.

LJ: Jak potoczy się wojna w Ukrainie? Jaką rolę w konflikcie odegra Unia Europejska? Czy kryzys energetyczny wpłynie na równowagę i w efekcie zimą osłabnie determinacja do wspierania Ukrainy? Czy UE będzie dążyć do zakończenia wojny bez względu na ewentualne koszty?

SL: Są różne wizje zakończenia wojny. Niektóre kraje – a Polska ewidentnie do tego obozu należy – mocno wierzą, że Władimira Putina trzeba pokonać i że nic innego nie rozwiąże sedna problemu, a zamiast tego doprowadzi do dalszej agresji. Inne kraje uważają, że jest to nierealna wizja, a Ukraina nie będzie w stanie wypędzić wojsk rosyjskich ze wszystkich swoich terytoriów. Uważają też, że im dłużej wojna trwa, tym więcej ludzi ginie, dlatego naszym priorytetem powinno być jak najszybsze zakończenie wojny.

W tej chwili, jeśli przyjrzymy się unijnym dyskusjom, ten podział istnieje, ale nie jest jeszcze zbytnio widoczny, ponieważ nadal istnieje konsensus w sprawie wsparcia dla Ukrainy. Obawiam się jednak, że jeśli efekty uboczne wynikające z konfliktu staną się większe (w zakresie inflacji, dostaw energii, zmęczenia tematem uchodźców), wówczas ten „obóz pokoju” stanie się głośniejszy. W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z wieloma znacznie trudniejszymi dyskusjami na te tematy.

Jeśli spojrzymy na wsparcie płynące z zewnątrz, to ogromna jego część pochodzi ze Stanów Zjednoczonych (zwłaszcza w zakresie militarnym). Dlatego tak długo, jak USA utrzymają linię silnego poparcia dla Ukrainy, kraje UE raczej nie powiedzą, że ‘rezygnujemy z sankcji, gdyż potrzebujemy rosyjskiego gazu, bo inaczej zamarzniemy zimą’. Naprawdę widzę, że to się dzieje. Patrząc na, na przykład, unijne sankcje po aneksji Krymu w 2014 roku, to około ośmiu krajów w UE konsekwentnie twierdziło, że sankcje przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego, że są bezsensowne, kosztowne dla UE i nie przynoszą żadnych rezultatów. Mimo to, co sześć miesięcy sankcje były kontynuowane, choć bez problemu nawet jeden kraj mógłby je bardzo łatwo zablokować – ale nikt tego nie zrobił. Tak więc, dopóki duże państwa i Stany Zjednoczone będą zdecydowanie wspierać Ukrainę, ten kierunek działań będzie kontynuowany.

Niemniej jednak, jeśli sytuacja stanie się naprawdę zła i jeśli w niektórych państwach członkowskich pojawią się ruchy na wzór „żółtych kamizelek”, istnieje ryzyko zachwiania tego konsensusu. Na razie zależy to jeszcze przede wszystkim od przywództwa USA i odpowiedniej liczby państw członkowskich UE, które chcą nadal wspierać Ukrainę. Jeśli taki scenariusz się spełni, to jestem całkiem pewien, że Unia Europejska i tak się nie rozpadnie się w odpowiedzi na tę kwestię.


Niniejszy podcast został nagrany 22 sierpnia 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.carnegieeurope.eu/experts/634


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Jaka lewica ? O wyobrażonym elektoracie i działaniu bez właściwości… :)

Nie trudno średnio zainteresowanemu obserwatorowi krajowej sceny politycznej zauważyć, że choć koalicja lewicowa ( SLD, Wiosna, Razem) uzyskała w wyborach 2019 roku przyzwoity wynik ponad 12 % poparcia, to nie tylko nie przebiła sukcesu z 2015  Zjednoczonej Lewicy i Razem, ale co gorsza posiadając 49 osobowy klub poselski straciła nie tylko impet, ale i wyrazistość. I to paradoksalnie w momencie kiedy wydawałoby się jest szczególnie potrzebna.

Pytanie o przyczyny lewicowej zadyszki i rozmijania się nadziei z rzeczywistością są złożone, ale w gruncie rzeczy sprowadzają się do dwóch kluczowych aspektów.

Po pierwsze, kluczem jest powaga przekładająca się na zaufanie wyborców. Ten kto pamięta rządy SLD zarówno te z lat 1993-1997 jak i z kadencji 2001-2005 wie, że cieszyły się one stabilnym poparciem ponieważ, jakkolwiek podejmując wiele kontrowersyjnych decyzji,  były  nie tylko wizerunkowo, ile komunikacyjnie rządami w opinio communisuchodzącymi za poważne. To autorytet jej liderów i merytoryczna praca klubu poselskiego wraz z szeregiem społecznych doradców stanowiły gwarancję braku decyzji przypadkowych i nieprzemyślanych z punktu widzenia taktyki politycznej. Rządy lewicy przypadły na okres dynamicznych przemian ustrojowych związanych z przygotowaniem projektu Konstytucji RP i końcowego etapu negocjacji akcesyjnych do UE. Sukces w obu przypadkach nie byłby możliwy bez stawiania na ludzi kompetentnych i polityczny kompromis.  Te właśnie elementy przekazu sprawiały, że dla elektoratu była to formacja ukształtowana, przewidywalna, gwarantująca spokój, a ponad wszystko gotowość do zarządzania państwem. Czego by nie mówić i czego by nie zarzucać takim postaciom jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Józef Oleksy, Włodzimierz Cimoszewicz czy Marek Borowski to byli to ( i nadal są ) politycy budzący respekt i społeczne zaufanie. Ponad wszystko byli to politycy zdolni do kompromisu, potrafiący wyjść z przekonania o wyłącznej racji swoich poglądów. Dla tego pokolenia polityków dwie wartości miały charakter podstawowy.

Z jednej strony, kompetencja i merytokracja. Z dzisiejszego punktu widzenia dominacji mediów społecznościowych ”gabinetowy styl” uprawiania polityki pozbawiony fajerwerków dziś jest wręcz trudny  do wyobrażenia. Niedzisiejszość tego rodzaju polityki polegała na tym, że medialnie mało spektakularna, była zawsze dobrze przygotowana.

Z drugiej strony budowa roli i znaczenie Polski jako przewidywalnego i zrównoważonego w swoich ambicjach i aspiracjach partnera w stosunkach międzynarodowych. Tu bez wątpienia istotny wkład polegał na konstytucyjnych fundamentach i pro-europejskim zorientowaniu funkcjonowania państwa. Byłbym daleki od  twierdzenia, że nie było wówczas afer i pokus nadużywania władzy. Podstawy funkcjonowania administracji rządowej mieściły się podobnie jak stosunek do niezależności sądów i niezawisłości sędziowskiej w granicach prawa. Mimo braku odważnych i progresywnych projektów ustaw – np. w kwestii związków partnerskich, czy praw osób LGBT – oraz dosyć spolegliwego stosunku do roli i miejsca Kościoła Katolickiego w życiu publicznym, udało się w porozumieniu z UW przygotować projekt obecnej Konstytucji RP i dokończyć unijny proces akcesyjny.

Warto przypomnieć, że SLD wpisując się w nurt europejskiej socjaldemokracji, w odpowiedzi na zadyszkę gospodarczą odpowiedziało obniżeniem podatków dla przedsiębiorców. To odejście od własnych dogmatów doktrynalnych potwierdza, że mieliśmy u władzy polityków zdolnych do podejmowania decyzji niepopularnych dla większości elektoratu lewicy, ale które w dalszej perspektywie przyczyniły się do wzrostu  gospodarczego i dobrobytu.

Przyczyny obecnego kryzysu lewicy i trwania w zawieszeniu upatrywać należy w dogmatycznej polityczności, która nie korespondując z współczesnym elektoratem lewicy, tworzy paradoks wyobrażonego wyborcy. Niejasne adresowanie rozmytej oferty programowej koncentrującej się w przekazie na sferze obyczajowej zamiast gospodarczej przynosi efekt odwrotnie proporcjonalny do zamierzonego. Problem jaki na pierwszy rzut oka ujawnia się w tej płaszczyźnie dotyczy rozdźwięku pomiędzy komunikacją, która w wielu aspektach stanowi nieudolną próbę przeniesienia kalek narracyjnych z drugiej polowy XIX i początków XX wieku kiedy lewica w Europie była dzięki klasie robotniczej istotną siła polityczną. Obecnie formacje lewicowe posiadają duży problem z rozpoznaniem tego, kto aktualnie – tj. u progu trzeciej dekady XXI w.,  tworzy ich elektorat bazowy.

W tym kontekście szczególnie niezrozumiałe jest koncentrowanie niemal całej aktywności i deklaracji programowych na walce o odzyskanie tzw. elektoratu socjalnego z podnoszeniem na sztandarach haseł obyczajowych. Nie wiem, czy wynika to z niewiedzy, braku orientacji, czy ignorancji, ale socjaldemokratyczny kanon wartości zawsze uznawał pracę za podstawę dobrobytu. Stąd wszelka pomoc państwa w postaci redystrybucji traktowana była jako wartość dodana, a nie wartość ”sama w sobie”. Gdyby zatem przyjrzeć się aktualnej sytuacji społeczno-gospodarczej, to lewica zamiast topornie i nieco groteskowo bić w kapitalizm, co odstrasza ludzi przywiązanych do modelu gospodarki wolnorynkowej, powinna starać się koncentrować na walce o poprawę bytu ludzi wynagradzanych poniżej swoich kompetencji  w warunkach braku stabilności zatrudnienia. Kto z tej perspektywy stanowi docelową grupę wyborców lewicy? Podział społeczeństwa na klasę średnią i ludową również nie tłumaczy paradoksu pomiędzy rzeczywistym a prześnionym, zdaniem wielu polityków lewicy, trzonem swoich wyborców. Dlatego zaryzykować należy twierdzenie, że  elektorat socjalny zdaje się być już tak mocno ekonomicznie zależny od atrapowej, a w dłuższej perspektywie wrogiej społecznie polityki PiS, że odzyskanie go będzie już chyba możliwe wyłącznie po utracie przez niego władzy. W związku z tym to raczej najczęściej dobrze wykształcony prekariat (samozatrudnieni bądź czerpiący dochody z mało stabilnych poza-pracowniczych stosunków zatrudnienia) powinien podobnie jak i cała grupa drobnych przedsiębiorców, nauczycieli, urzędników i wolnych zawodów być obiektem zainteresowania, przekazu i troski ze strony lewicy. Doskonale widać to na kanwie postulatów miejskich, które w dużej mierze przejmowane są przez polityków liberalnych, a przecież są postulatami o stricte lewicowym charakterze. Dlaczego? Bo tak się składa, że wśród słusznych lewicowych postulatów brak jest wyraźnej i spójnej oferty dla miejskiej klasy średniej, drobnych rzemieślników, mikro i małych przedsiębiorców zapewniającym miastu tętno życia.

Odejście od własnych politycznych dogmatów i zorientowanie się na docelowy elektorat może przynieść wynik gwarantujący polityczną sprawczość na poziomie 15-20% jeśli lewica umiejętnie wykorzysta problem zbliżającego się kryzysu ekonomicznego i zagrożeń ekologicznych. Rachunek zysków i strat pokazuje, że warto zmienić optykę w kierunku socjal-liberalnym z wyraźnym podkreśleniem potrzeb korekty kapitalizmu, wzmocnienia mechanizmów osłonowych, a przede wszystkim zmiany wrogiego państwa opiekuńczego w wersji PiS na jego pozytywną wersję w, której stawia się na jakość oraz dostępność social service. Model gospodarczy nastawiony na realną poprawę poprawę życia wielu osób tak młodych jak i seniorów oraz niwelowania nierówności, powinien być właśnie tym eksponowanym przez lewicę jako najwłaściwszy.

Nadal aktualne pytanie brzmi, czy lewica powinna atakować bardziej PiS czy liberałów ? W mojej ocenie nie ulega wątpliwości, że głównym wrogiem lewicy jest PiS. Przede wszystkim dlatego, że ze swojego sztandarowego projektu w postaci 500 plus uczynił polityczne narzędzie „helicopter money”, a dzięki 13 emeryturze stworzył fałszywe wrażenie statusu partii o rzekomej lewicowej wrażliwości. Lewica nigdy nie powinna zniżać się do poziomu konkurowania z PiS na polu tego typu cynicznego rozdawnictwa. Dlatego należy krytykować PiS za prymitywne „udawanie” polityki społecznej obliczonej na krótko-okresowy efekt polityczny. Z kolei polskim liberałom winna pokazywać jakie są powinności i priorytety  państwa, obszary niezbędnej interwencji w gospodarkę, a także perspektywy wyzwań i potrzeb młodego pokolenia, które kończąc studia nie ma często żadnego wsparcia w postaci systemu mieszkalnictwa komunalnego, preferencyjnych kredytów, zbyt dużych obciążeń ZUS etc. To zderzenie z bezwzględnymi realiami gospodarki rynkowej, która nie zabezpiecza im szans na bezpieczny start w dorosłe życie jest często przyczyną nastrojów i postaw anty-unijnych, a nawet radykalnie anty-demokratycznych preferencji. Na koniec warto byłoby się zastanowić dlaczego dzisiaj Marek Borowski, Bartosz Arłukowicz, czy Barbara Nowacka są w Koalicji Obywatelskiej a nie tworzą Nowej Lewicy oraz dlaczego nadal chętnie słuchane są opinie Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Belki, czy Leszka Millera ?  Może przyszłością jest powrót do koncepcji Lewicy i Demokratów albo budowa polskiej Partii Demokratycznej? Czemu nie?

Jak uratować planetę dla naszych dzieci? Zadania dla Europy :)

Przemysław Staciwa: Cofnijmy się w czasie do dnia otwarcia Igrzysk, kiedy jedno z inauguracyjnych przemówień wygłaszał były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski – obecnie europoseł – który mówił o europejskiej racji stanu. Wystąpienie rozpoczął jednak pytaniem: „Czy możemy w ogóle mówić o europejskiej racji stanu?‟ Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się przy nim na jakiś czas, zawężając to pytanie jednak do kwestii ekologicznej, klimatycznej europejskiej racji stanu. Czy możemy o niej w tym momencie mówić? Jeśli tak, to jak ona się w tej chwili kształtuje albo na jakim etapie krystalizacji jest? Jeśli nie – dlaczego i czy są jakieś szanse, żeby powstała? 

Agnieszka Pomaska: Mam poczucie, że jako parlamentarzystka stosunkowo rzadko mam możliwość mówić do większego grona o sprawach środowiska, które gdzieś w tej debacie politycznej – także w związku z tym co się działo przez ostatnie cztery lata w Polsce – mocno uciekały. Chociaż z drugiej strony temat ochrony środowiska dosyć regularnie stawał się też tematem politycznym i, co w jakimś sensie zaskakuje, taką kwestią, która także dzieliła scenę polityczną. Osobiście wydaje mi się, że kwestie dotyczące środowiska, zmian czy zagrożeń klimatycznych to sprawy nas wszystkich, niezależnie od tego, czy jesteśmy z PO, Nowoczesnej, PiS-u czy Lewicy. Okazuje się jednak, że nawet jednoznaczna odpowiedź na pytanie o to, czy powinniśmy chronić przyrodę nie jest taka oczywista – przynajmniej nie w polskim parlamencie, co jest bardzo smutne, bo trudno mówić o celach klimatycznych czy wspólnej racji stanu, jeśli nawet na tej naszej lokalnej polskiej scenie politycznej nie ma wśród polityków zgody co do tego – i to jest chyba największa abstrakcja – czy zmiany klimatyczne istnieją, czy nie. Są politycy, łącznie z najważniejszymi osobami w państwie, którzy to podważają. Dlatego na pewno dużo trudniej przenosić tę debatę na poziom europejski, co jednak nie oznacza, że nie powinniśmy tego robić. Dla mnie kwestią oczywistą jest to, że Europa powinna być, i zdaje się, że jest, liderem, jeśli chodzi o cele klimatyczne, środowiskowe, ale Europa potrzebuje w tej sprawie także jedności i jednomyślności. Dla nas, polityków, to powinien być cel, żeby za te cztery lata to już nie był przedmiot sporu – czy środowisko należy chronić, czy nie – ale żeby było to oczywiste. Ja, jako polityczka opozycji, powinnam sobie postawić za cel, żeby ten stan rzeczy zmienić. Żeby kwestie ochrony środowiska wyszły ponad polityczne spory. Założyłam w sejmie zespół parlamentarny „Zerwij z plastikiem‟, w którym staram się wychodzić poza te podziały, które powinniśmy odrzucić przy kwestiach środowiskowych.

Anita Sowińska: Oczywiście możemy, a nawet musimy, mówić o europejskiej racji stanu, a właściwie o światowej racji stanu. Denerwują mnie stwierdzenia podważające zmiany klimatyczne. Musimy opierać się na wiedzy naukowej. Kiedy ktoś w rozmowie ze mną podważa wpływ człowieka na ocieplenie klimatu, to podaję przykład Ziemi, która jest okrągła – kiedyś, wcale nie tak dawno temu, ludzie w to nie wierzyli, ale jest to naukowo udowodnione. Tak samo jest ze zmianami klimatycznymi. Mój mały apel do Państwa: nie dajcie się wciągnąć w dyskusję, czy zmiany klimatyczne są czy nie są faktem. One po prostu są i należy piętnować stanowiskoludzi, którzy twierdzą inaczej, ponieważ podważają dowody naukowe. Koniec z dyskusją na ten temat. Jesteśmy światową wioską. To, co robimy tutaj w Polsce ma wpływ na to, jak żyją ludzie w Afryce, a także jak będą żyć przyszłe pokolenia. Jestem menedżerką i uważam, że jeśli chcemy coś poprawić, a w tym momencie chcemy uratować naszą planetę – trzeba opierać się na liczbach, ponieważ jeżeli czegoś nie można zmierzyć, to nie można tego poprawić. Odwołam się zatem do Global Footprint Network, który pokazuje, jaki wpływ na planetę ma dany kraj i jaki wpływ ma na nią mieszkaniec Niemiec, Polski czy USA, czy jest tak zwanym dłużnikiem, czy wierzycielem kolejnych pokoleń i innych nacji. Na ich stronie internetowej jest mapa świata, która wyraźnie pokazuje, że my, kraje rozwinięte, czyli Europa, USA, ale także Chiny, jesteśmy dłużnikami przyszłych pokoleń, a także żyjemy na koszt tych ludzi, którzy żyją w Afryce. To nasza wspólna odpowiedzialność, dlatego powinniśmy podejmować działania i wychodzić z inicjatywami proekologicznymi.

Reneta Sokol Jurković: Przede wszystkim, dziękuję za zaproszenie do panelu i możliwość dyskutowania o tak ważnym globalnym temacie – zmianach klimatycznych. Przygotowałam dane weryfikujące dotychczasowe wypowiedzi. Tak jak wspomniano, jestem z zawodu klimatologiem, na co dzień pracuję z zagadnieniami klimatu oraz zmian klimatu, głównie z danymi, które mówią jasno – globalne ocieplenie jest rzeczywistym problemem, wywołanym przez człowieka i jego emisje gazów cieplarnianych. Oto dane: od 1880 roku średnia temperatura na Ziemi wzrosła o 0,8⁰C, a stężenie dwutlenku węgla jest wyższe o 35%. Według moich obliczeń mieszkaniec Unii Europejskiej emituje średnio 6,4 tony dwutlenku węgla. Średnia światowa wynosi 5, a jeśli chcemy walczyć ze zmianami klimatu, musimy zmniejszyć tę wartość do 2 ton. Jak wspomniałam, dziś wartość ta wynosi 6,4. Jako naukowiec, biorąc pod uwagę dane i projekcje klimatyczne, nie jestem pewna, czy uda nam się utrzymać globalne ocieplenie poniżej poziomu 2 stopni, a o 1,5 stopnia nie możemy nawet pomarzyć. Jeśli będziemy kontynuować dotychczasowy kierunek w biznesie, osiągniemy poziom 1,5 jeszcze przed rokiem 2030. Jeśli chcemy utrzymać go poniżej 1,5, globalne emisje powinny zostać ograniczone o połowę przed rokiem 2030. Czy możecie sobie wyobrazić ograniczenie swoich emisji dwutlenku węgla o połowę? Aby to się udało, wymagane jest wprowadzenie radykalnych zmian w naszych metodach produkcji energii, produkcji jedzenia, a także transportu. A dlaczego 2 stopnie? Każda wartość powyżej 2 stopni spowoduje transformacje, do których człowiek nie będzie się w stanie przystosować. Jeśli globalne ocieplenie osiągnie poziom 2-3 stopni, zniknie wiele gatunków, podniesie się także poziom mórz oraz zwiększy się ilość obszarów pustynnych w południowych częściach Europy. Wspomniałam poziom morza. Szacuje się, że poziom mórz podniesie się przed 2100 rokiem o około pół metra. Niektóre kraje, czego nie jesteśmy świadomi w Europie, znikną, co spowoduje też nowe migracje na całym świecie. Zmiana klimatu jest problemem globalnym manifestującym się w różny sposób w różnych częściach świata – w Europie zaobserwujemy ogromną różnicę między bardziej wilgotną północą i bardziej suchym południem. A według projekcji, w zależności od różnych scenariuszy, ocieplenie wzrośnie o kolejne 0,3, by osiągnąć wartość ponad 5 stopni. Oczywiście przy takim wpływie na naturę jesteśmy swoimi największymi wrogami niszczącymi własne podstawy, jak i podstawy naszej cywilizacji. Zainteresowanie ludzi tematem zmian klimatycznych w ostatnim okresie wzrosło, jednak gdy trzeba przejść do działania, tylko nieliczni pozostaną na placu boju. Walcząc ze zmianami klimatycznymi nie zobaczy się efektów w ciągu tygodnia czy roku. To praca długoterminowa.

Katarzyna Jagiełło: Rok temu dowiedzieliśmy się o dwunastu latach – dwunastu latach, w ciągu których powinniśmy ogarnąć naszą politykę, ogarnąć naszą gospodarkę i ogarnąć, że rozwój dla rozwoju i wzrostu niesie nam śmierć, zniszczenie, pożogę i apokalipsę. Miałam nadzieję, iż spotykając na scenie aktywne polityczki, nie będziemy już musieli rozmawiać o rozmawianiu. Zastanawiam się, czy w ogóle mamy jeszcze czas na to, żeby co cztery lata to politycy, którzy muszą utrzymać swoje partie, zdobyć zaplecze i popularność, decydowali o tym, czy nasze dzieci i nasze wnuczki będą miały w miarę godną przyszłość. Na razie niestety wszystko wskazuje, że szanse na to są nikłe. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu albo jeszcze więcej. Przed nami największe wyzwanie, z jakim nasza planeta i ludzkość miały okazję się mierzyć. Mówimy tutaj nie tylko o przetrwaniu gatunku ludzkiego, ale także o przetrwaniu wszelkich form życia na tej planecie. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu. I tu wątpliwość, czy my w ogóle możemy sobie pozwolić na jeszcze dwa odbywające się co cztery lata festiwale obietnic wyborczych, w momencie kiedy naukowcy mówią, że kalkulacje odnośnie czasu, jaki nam pozostał na wprowadzenie zmian koniecznych, żeby powstrzymać katastrofę klimatyczną, może być przeszacowany. Słyszeliście państwo na pewno o tym, że lasy amazońskie płoną, płoną Afryka i tundra – płonie planeta. Obecnie tylko 4% ssaków na ziemi to dziko żyjące zwierzęta. Reszta biomasy ssaków to ok 35% ludzi i 60% zwierząt hodowlanych. 80% wszelkiej ziemi uprawnej na planecie Ziemia przeznaczona jest pod uprawę pasz czy pastwiska dla zwierząt. Cały czas podkreślam termin „planeta Ziemia‟, ponieważ musimy myśleć globalnie. Europa to część świata, która ma stosunkowo progresywne polityki środowiskowe i klimatyczne – pewnie najlepsze na świecie, ale nadal wspiera chów przemysłowy, korzysta z węgla czy hoduje rzepak na biopaliwa. Nie będziemy mieć dobrej demokracji, państwa prawa, sztuki i kultury, żadnego obszaru życia innego niż dramatyczna walka o przetrwanie, jeśli nie zadbamy o to, jak będziemy żyć we wspólnym domu, którego fundamenty muszą powstać teraz oparte o twarde i zdecydowane działania.; Tymczasem na przykład KO mówi o 33% OZE w miksie, a PiS mówi o 27% – te liczby niewiele się różnią, żadna nie odpowiada wyzwaniom energetycznym naszego kraju. Padają deklaracje o odchodzeniu od węgla, ale dopiero w 2040 roku… My jednak musimy te wszystkie decyzje wdrażać w życie w przeciągu jedenastu lat, a nie tylko o nich opowiadać. I kiedy słucham tych rozmów, kiedy czytam programy – nie mam słów. Mówimy o zagrożeniach klimatycznych od lat, a jednak jedyna partia, która konsekwentnie w Polsce dba o zielone sprawy, to Zieloni, trzymam kciuki za ich sukcesy, za to, że zarażą prawdziwą merytoryczną pracą inne partie. Czy możemy sobie jeszcze pozwolić, żeby nasza demokracja polegała na demokracji partyjnej? Czy to nie powinny być panele obywatelskie, związane blisko z naukowcami? Czy nie powinniśmy oddać kwestii klimatycznych poza te partie, które co cztery lata obiecują niesamowite rzeczy, a potem mówią „nie wyszło”?

Przemysław Staciwa: Zdaję sobie sprawę, że problem jest globalny. Temat zadany przez organizatorów związany jest z zadaniami dla Europy, ale myślę, że warto go poszerzyć. Zwrócę się teraz w stronę Adama Wajraka, który pewnie doskonale zna dane na temat tego, z jaką prędkością giną obecnie gatunki… 

Adam Wajrak: Tego tak naprawdę nie wie nikt. Chciałbym jednak zacząć od tego, że tytuł panelu wydał mi się nieco ironiczny – „Jak ocalić planetę dla naszych dzieci”. To nie jest kwestia planety. Ona sobie poradzi, przeszła już sześć wielkich wymierań. Istotna kwestia to jednak to, jak ocalić nasze dzieci, a dokładnie wasze dzieci, bo ja ich nie mam. Muszę powiedzieć, że kiedy patrzę na tę sprawę z obecnej perspektywy, to to okienko wydaje mi się coraz mniejsze i decyduje o tym cała masa czynników. To oczywiście czynnik emisji, o którym mówiły Reneta Sokol Jurković i Katarzyna Jagiełło. Te emisje rosną bardzo szybko w skali globalnej i jak powiedział Marcin Popkiewicz: „z prawami fizyki nie ma negocjacji”. Nie będziemy negocjować z podgrzewającą się planetą. Mamy coraz mniej dzikiej przyrody, która mogłaby być buforem dla zmian klimatycznych. Jak wiemy, dzika przyroda świetnie radzi sobie ze zmieniającym się klimatem – to widać na przykładzie Puszczy Białowieskiej i w tzw. lasach posadzonych przez człowieka, które w ogóle nie potrafią temu podołać. Wreszcie bardzo ważną rzeczą są społeczeństwa, a szczególnie społeczeństwo polskie, które przez całe lata nie zostają przygotowane do poradzenia sobie z tak skomplikowanym wyzwaniem. Zmiany klimatu i zmiany planetarne wymagają narzędzi do ich zrozumienia. Obrażamy się na polityków, ale nasze społeczeństwo, które tych polityków wydało, nie ma do tego odpowiednich narzędzi. Nie mamy dobrej edukacji, stopień czytelnictwa jest niski, społeczeństwo jest rozwarstwione. Myślę, że tym, co przeszkodzi nam w uporaniu się ze zmianami klimatycznymi jest coś, co ja nazywam trumpocenem. Trumpocen to sytuacja, w której politycy mówią „powrót do przeszłości jest możliwy” i osiągają świetne wyniki wyborów w rozwarstwionych,  pod względem edukacyjnym, równościowym i materialnym, społeczeństwach – przykłady stanowią Stany Zjednoczone, Brazylia, Polska. Ci politycy mogą szaleć, bo społeczeństwa, w których sprawują władzę są takie, a nie inne. Jeśli mamy sobie poradzić ze zmianami klimatu  – i to jest aspekt europejski – to możemy sobie poradzić tylko w ramach bardzo dużych, silnych organizmów międzynarodowych. Takim organizmem jest Unia Europejska. Mamy zatem kilka bardzo ważnych faktorów, które mogą zadecydować o tym, czy sobie z tym poradzimy i czy nasze dzieci przetrwają, czy jednak sobie nie poradzimy i nasze dzieci nie przetrwają, a przynajmniej nie przetrwa ta cywilizacja, którą znamy… Kiedy chodziłem po Puszczy Białowieskiej i patrzyłem sobie na ten piękny, niewielki ogródek – 600 km² to naprawdę niewiele – to pomyślałem, że wystarczy mi tego ogródka do końca życia i nie obchodzi mnie, co stanie się z tą cywilizacją, ponieważ cała reszta nie potrafi się zachowywać odpowiedzialnie. Ale potem pomyślałem też, że jednak strasznie głupio jest być dziadkiem w świecie z Mad Max’a. I że jednak trzeba coś robić.

Przemysław Staciwa: Mam wielką ochotę wywołać polityczki do odpowiedzi na apel Katarzyny Jagiełło, która wzywa do działania i zakończenia dyskusji. Jestem ciekawy, jakie są pomysły na rozpoczęcie tego działania. Bo rzeczywiście od pięknej, gładkiej mowy lasy nie rosną, a zanieczyszczenia nie stają się mniej intensywne. 

Anita Sowińska: Przyznaję, że zostałam polityczką i zdecydowałam się pokonać drogę od ekonomii do polityki właśnie dlatego, że byłam niezadowolona z faktu, że politycy nie podejmują żadnych działań albo podejmują działania pozorne jeśli chodzi o kwestie klimatyczne i ochrony środowiska. Wszyscy zgadzamy się tutaj co do diagnozy sytuacji, że jest zła. Natomiast tematem tego panelu jest „jak uratować tę planetę‟ czy jak uratować nasze dzieci i tu proponuję przejść do potencjalnych rozwiązań. Sprawa nie jest prosta i trzeba na nią patrzeć w sposób systemowy. Osobiście uważam, że to muszą być działania podjęte w kilku obszarach jednocześnie: w energetyce, gospodarce obiegu zamkniętego, przyrodzie i jej ochronie, edukacji, transporcie czy rolnictwie. Natomiast, zgodnie z regułą Pareto, według której 20% naszych działań powinniśmy skierować na to, co przynosi najlepsze efekty. Uważam, że priorytetem dla Polski jest sprawiedliwa transformacja energetyczna i to jest to, od czego powinniśmy zacząć. Musimy odejść od węgla, ale to odejście powinno być stopniowe, przy uwzględnieniu interesów pracowniczych, a także interesów osób, których nie stać na wymianę pieców. Za mało mówi się też moim zdaniem w Polsce o tym, o czym w Europie Zachodniej mówi się już dużo więcej – o gospodarce obiegu zamkniętego. Ponieważ drugim elementem, który ma największy wpływ na emisję CO2 jest to, ile zasobów Ziemi zużywamy., a zużywamy ich za dużo. Rozwiązaniem jest ekonomia cyrkularna. Unia Europejska idzie w tym kierunku na przykład jeśli chodzi o strategię dla plastiku, ale to nie wystarczy. Musimy przekonać i współpracować z przedsiębiorcami tak, abyśmy przestawili tę naszą gospodarkę ze zużycia liniowego surowców na ponowne zużycie i naprawę. Powinniśmy zapobiegać powstawaniu odpadów i wydaje mi się, że my, politycy mamy tu do spełnienia bardzo dużą rolę. Odniosę się jeszcze do propozycji panelu obywatelskiego. Jestem bardzo za tym i jest to moje marzenie, aby w nowym parlamencie powołać tego rodzaju ogólnokrajowy panel obywatelski, składający się z około stu osób, wylosowanych zgodnie z filozofią panelu obywatelskiego, bo wiemy już, że na przykład w Irlandii ta forma się bardzo sprawdziła. A zatem jeżeli ja, jako polityczka, będę miała taką możliwość – na pewno będę za wprowadzeniem tej propozycji. 

Przemysław Staciwa: Nie jest moim celem wchodzenie w temat polityki podczas tego panelu, jednak wydaje się to nieuniknione, ponieważ to politycy mogą wdrożyć odpowiednie, przeciwdziałające zmianom klimatu działania. Nie jest także moim celem krytykowanie Koalicji Obywatelskiej, ale niestety jej przedstawiciele, w kwestii kluczowych zagadnień potrafili w poprzednich latach głosować ramię w ramię z politykami obecnie rządzącymi w polskim parlamencie. Chyba można powiedzieć, że już czas najwyższy abyśmy się, mówiąc kolokwialnie, ogarnęli. Być może zabranie ze sobą na pokład Zielonych faktycznie diametralnie zmieniłoby kurs największej partii opozycyjnej. 

Agnieszka Pomaska: Przede wszystkim dziękuję za presję, którą organizacje pozarządowe, w tym Greenpeace, wywierają na partiach politycznych – w tym także na mnie. Rola polityka jest taka, że podejmuje pewne działania również dlatego, albo z reguły dlatego, że pojawia się jakaś presja, więc nie jest w tym co robi osamotniony. Zawsze możecie też powiedzieć: sprawdzam – możecie sprawdzić jakie pojawiały się interpelacje, jakie zapytania, jakie konferencje, zwłaszcza w kwestii ochrony środowiska. Nie chciałabym jednak, żeby tym razem nasza dyskusja skończyła się na rozmowach. W pełni popieram postulat Polski bez węgla do 2030 roku, ale jest to też kwestia odpowiedzialności, czy da się to zrobić w taki sposób, żebyśmy mogli w tym roku 2031 spotkać się w takiej sali, w jakiej siedzimy dziś i mieć pewność, że mikrofony będą działać, a prądu nie zabraknie. Trzeba zatem zastanowić się, jak ma do tego dojść. Myślę, że takim konkretnym przykładem, który wymaga zmiany jest chociażby decyzja o budowie Elektrowni Ostrołęka. Ona nie jest i nie będzie rentowna. W sytuacji, w której 26% węgla w Polsce to węgiel importowany, a proces ten ciągle postępuje i przyspiesza – odpada już argument, który bardzo długo funkcjonował jeśli chodzi o węgiel i związany był z tym, że z kopalniami i węglem, które mamy, trzeba przecież coś zrobić. To moje zobowiązanie na najbliższe cztery lata – aby faktycznie podejmować realne działania, bo w pełni się z tym zgadzam. Ja także mam dzieci i wiem, że działam w sprawie zarówno swojej, jak i ich przyszłości. Kluczem jest kwestia, która została już poruszona, a mianowicie kwestia edukacji. Nikt nie wywrze presji na nas tak, jak własne dzieci. Moje dzieci są jeszcze małe, chodzą do drugiej i czwartej klasy szkoły podstawowej, natomiast okazuje się, że wiedzą już jakie zagrożenie powoduje plastik czy zanieczyszczone powietrze. Ale nie jest to powszechne, dlatego uważam, że właśnie edukacja także jest w tej sprawie kluczowa. 

Przemysław Staciwa: Edukacja to świetny postulat, ale wiąże się z pracą u podstaw, która wymaga czasu, rozłożenia na lata, a my tych lat niestety nie mamy. Bardzo trudno nam jednak przejść do konkretów i jest to, jak mi się wydaje, karkołomne zadanie…

Adam Wajrak:  Dlatego wyobrażam sobie, że politycy powinni być elitą. Elita polega na tym, że nie płynie z prądem, ale kształtuje społeczeństwo. Trudno będzie nam sobie poradzić. W związku z tym uważam, że politycy powinni mówić ludziom prawdę: nie będzie łatwo – zużycie energii musi się zmniejszyć, zatem muszą wzrosnąć jej ceny. Wzrosną też ceny żywności. Jeśli chcemy przetrwać, to musi też się skończyć business as usual. Edukacja powinna polegać na tym, że ludzie zyskują narzędzia do zrozumienia na przykład tego, czym się różni opinia od faktu. Ten sam problem co przy środowisku pojawia się przy prawie, przy polityce i przy wielu innych sferach. W związku z tym to okienko, w którym musimy się zmieścić, jest szalenie małe.

Katarzyna Jagiełło: Zgadzam się, to okienko jest już niemal zamknięte. Ucieczka w edukację to marzenie o lepszym świecie i delegowanie pracy na nasze dzieci, a to my nawaliliśmy, więc my powinniśmy to jak najszybciej posprzątać. Tak, to bardzo trudny moment, bo politycy muszą wyjść do ludzi i postarać się, żeby nie być jak ta ryba płynąca z prądem, ale mówić te prawdziwe, trudne i niekomfortowe rzeczy, które my tu dzisiaj mówimy. Bardzo chciałabym być z tej mniejszości, która jest trochę szalona, trochę się myli i trochę przerysowuje, ale tak nie jest, dlatego staramy się przywoływać do odpowiedzialności. Dlatego chciałabym zapytać Panią poseł, dlaczego Koalicja Obywatelska mówi, że nie zamknie żadnej elektrowni węglowej dopóki będą one funkcjonować, czyli dopóki nie skończy się okres zatruwania przez nie środowiska i palenia węgla. Jesteśmy w momencie, w którym żadne z naszych pytań nie powinno być uważane za nieprzyzwoite, nie na miejscu, zbyt obrazoburcze czy buntownicze. Żyjemy tutaj, w jednym zakątku wszechświata, o który musimy dbać, bo szukanie innych zakątków nam nie wyszło. Zadałam to pytanie, bo chcę sprawiedliwego świata. Jeśli dla obydwu siedzących obok pań posłanek kwestie kryzysu klimatycznego i utraty różnorodności są tak ważne, to czy myślicie panie, że w obrębie ciał, które reprezentujecie, macie przestrzeń na to, żeby zmienić ten konsensus, który jest także związany z technicznymi realiami utrzymania swojej partii? 

Agnieszka Pomaska: Zawsze mam świadomość, że kiedy polityk spotyka się z przedstawicielami organizacji pozarządowych, osobami zaangażowanymi w temat ochrony środowiska w stu procentach – mnie polityka nie pozwala całkowicie zaangażować się w jeden temat – to nie będzie to spotkanie łatwe. Przyjmuję jednak takie zaproszenia, bo one dają mi siłę do
> walki w ramach partii, którą reprezentuję.  Mam takie poczucie prowadząc kampanię wyborczą, że opieram ją o kwestie środowiskowe, choć muszę przyznać, że sprawy dotyczące klimatu są dla ludzi trudniejsze. Dlatego tej transformacji energetycznej, zmian i cięć, o których mówiliśmy nie przeprowadzimy bez dobrej edukacji, dlatego będę jej bronić. Jeśli po drugiej stronie będziemy mieli bunt ludzi, to nie zrobimy nic. Podczas tej kampanii pomyślałam, że muszę zacząć od siebie. Czas kampanii wyborczej to także czas, kiedy ludzie bardziej interesują się polityką i można do nich dotrzeć z innymi tematami, ale druga sprawa to to, że mam także wewnętrzną potrzebę, aby to, co mówię nie było sprzeczne z tym, co robię. I zachęcam do tego także innych kandydatów, bo koniec końców zawsze coś nowego i ciekawego zostaje nie tylko we mnie, ale także w ludziach. Rozmowy takie jak ta są istotne, bo bez tego nie zmienimy przyszłości. 

Przemysław Staciwa: Reneta Sokol Jurković podała na początku dane, które potwierdziły, że czasu zostało niewiele, a te jedenaście lat to moment graniczny – nie dla planety, ale dla naszych dzieci i dla naszej cywilizacji. 

Reneta Sokol Jurković: Zgadza się, nie ma czasu. Za dwanaście lat osiągniemy punkt przełomowy. Przedstawię jednak inną perspektywę, z punktu widzenia liberalnego. Podczas wywiadu w telewizji reporter zapytał mnie o to, co sądzę o zmianach klimatu. Odpowiedziałam, że to nie jest tak, że musimy wrócić do epoki żelaza i wprowadzać jakieś ograniczenia. Według mnie to nie tak. Przystosowanie się do zmian klimatu to szansa. Przede wszystkim szansa na rozwój i innowacje – by dać sobie szansę na kreatywność i innowacyjność – to nasza odpowiedzialność wynikająca z tego, że jesteśmy politykami (należę do Partii Liberalnej w Chorwacji) – przygotowując ramy prawne, zwłaszcza dla sektora prywatnego, umożliwiające prace nad nowymi technologiami, które mogłyby nam zapewnić czystą energię zastępując węgiel, a także inne formy transportu. Jak wspomniałam wcześniej, największymi emiterami są transport i produkcja energii. Powinniśmy przystosować naszą produkcję energii, używać energii słonecznej, a może nawet ponownie rozważyć energię nuklearną. Być może wyłącznie tymczasowo, gdyż teraz musimy działać szybko, a transformacja energii opartej o węgiel na czystą energię nie jest transformacją szybką. Musimy znaleźć sposób, by to zrobić. Oczywiście czysta energia to ogromne wyzwanie, istnieje jednak nisza, którą należy wziąć pod uwagę, mianowicie przechowywanie energii, czyli baterie. Chodzi o to, że odnawialne źródła energii generują energię, która musi być gdzieś przechowywana. Istnieje także rynek obrotu emisjami. Jest to coś, co dobrze było by wdrożyć, podobnie jak podatki od emisji, które nie są zbyt popularne w Stanach Zjednoczonych. Należy jednak wziąć pod uwagę, w jaki sposób zmusić ludzi do pracy nad zmianą klimatu. Teraz tylko sobie rozmawiamy, jednak jeśli jeździsz rowerem do pracy, a pada deszcz, to najpewniej, wiele się nad tym nie zastanawiając, wsiądziesz w samochód i pojedziesz do pracy. To główny problem. Mamy także różne poziomy mierzenia się ze zmianami klimatycznymi. Na poziomie kraju promowane są konkretne gałęzie produkcji energii. Na poziomie miasta tworzy się infrastrukturę rowerową lub transport publiczny. I wreszcie, na poziomie osobistym – jaki wybierzesz środek transportu i jaki rodzaj energii zostanie wykorzystany.

Adam Wajrak: Chciałbym tylko powiedzieć, że nie wierzę w scenariusz, według którego będziemy dalej żyć tak komfortowo jak żyjemy przy tak dużym zużyciu energii. W tej chwili odnawialne źródła energii wraz z energią nuklearną to może 20-kilka procent światowej produkcji energii. Nawet jeśli będziemy chcieli rozwinąć energię nuklearną, to w tej chwili uranu, przy zużyciu jakie mamy w tej chwili, wystarczy na sto lat. Jeśli je podwoimy, to wystarczy go na pięćdziesiąt. Zatem jeżeli będziemy bardzo gwałtownie rozwijać odnawialne źródła energii, których osobiście jestem fanem, to pamiętajmy też, że są one oparte na przykład na metalach ziem rzadkich i możemy sobie zafundować katastrofę w zupełnie innym miejscu. Cały nasz świat jest oparty na olbrzymim zużywaniu energii. Obawiam się, że bez gwałtownych cięć naprawdę sobie nie poradzimy. Problem w tym, że zmiany klimatyczne nie wyglądają jak Hitler. Nie ma kogoś kto bombarduje nasze miasta. Ewolucyjnie nie jesteśmy przystosowani do wyłapywania tak rozciągniętych w czasie zagrożeń. Jesteśmy przystosowani do tego, żeby uciekać przed drapieżnikiem, który chce nam odgryźć nogę. Należy jednak powiedzieć sobie jasno, że tak wygodne życie będzie musiało się zmieniać i ograniczać, ponieważ nawet przy tym rozwoju technologicznym, który w tej chwili mamy – nie widzę źródeł energii, które zapewniłyby nam to samo co mamy z powodu ropy, gazu i węgla, które są znakomitymi źródłami energii, poza tym, że powodują zmiany klimatyczne. 

Przemysław Staciwa: Mamy tu mówić o zadaniach dla Europy, ale nie sposób nie mówić o tych zmianach też w kontekście globalnym. Chwilę przed tą debatą na facebooku Jaś Kapela podesłał mi zapytanie o występującego tu wcześniej profesora Balcerowicza, który w jednym z wywiadów miał powiedzieć, że tak naprawdę nie mamy co się tym wszystkim w Europie przejmować, bo i tak zadecydują Chiny, Indie i Stany Zjednoczone… 

Adam Wajrak:  Powinniśmy się przejmować, bo Europa może i powinna być liderem. My w Unii Europejskiej mieszkamy w najbogatszym, najbezpieczniejszym i najlepiej wyedukowanym klubie na tej planecie. Jeżeli ktoś ma to zmienić, to Unia Europejska, która musi się trzymać razem. I dlatego w kontekście zmian klimatycznych powinniśmy wejść do strefy euro. To są ważne wyzwania. Poradzimy sobie tylko jeśli będziemy razem, w ścisłym w związku. Mierzymy się z potwornym zagrożeniem. Takim, którego ludzkość nie miała przynajmniej od dziesięciu tysięcy lat. A mamy do spłacenia też pewien dług, ponieważ całe bogactwo europejskie jest zbudowane na wysysaniu całej planety. My też z tych dóbr korzystamy, zatem jako Europa mamy pewne obowiązki wobec planety. Powinniśmy dalej iść ścieżką oświeceniową, z której chce nas zawrócić PiS. Jeżeli zepsujemy Unię Europejską, to na pewno nie poradzimy sobie ze zmianami klimatu i czeka nas Mad Max. 

Przemysław Staciwa: Dźwięczy mi w głowie to, co powiedziała Anita Sowińska: że możecie państwo wyśmiewać tych, którzy negują wpływ człowieka na zmiany klimatu. Otóż wydaje mi się, że to jeden z kluczowych problemów, bo w Polsce szereg ludzi ma wpływ na to, że te zmiany nie są brane na serio. Krótki przykład: wczoraj wsłuchiwałem panelu z udziałem dziennikarzy. Redaktor Pacewicz powiedział o przygotowywanej dla OKO.press ankiecie, która dotyczyła najważniejszych zagrożeń dla Polski w ciągu najbliższych lat. Respondenci, w opozycji do partii rządzącej, wskazywali rzeczywiście jako punkt pierwszy na katastrofę klimatyczną. Natomiast jeśli chodzi o dużą część naszego narodu, to zmiany klimatu w ogóle nie mieściły się w pierwszej dziesiątce. Pierwsze było LGBT…

Adam Wajrak: Doskonale rozumiem, ponieważ zmiany klimatu są bardzo skomplikowanym procesem, wymagającym naprawdę odpowiedniej wiedzy…

Przemysław Staciwa: Znowu dochodzimy jednak do konkluzji, że nie ma czasu, aby tłumaczyć to wszystko tej części ludzi, która nie chce zmierzać z nami w dobrym kierunku zmian.

Agnieszka Pomaska: Chciałabym nawiązać jeszcze do tematu Unii Europejskiej jako lidera, ponieważ faktycznie ma ona narzędzia do tego, aby konkretne działania prowadzić. Tak jest na przykład z kwestią umowy handlowej z krajami Ameryki Południowej i płonących lasów w Puszczy Amazońskiej. Tu jest konkretne narzędzie i zarazem test, czy w związku z polityką i dawaniem przyzwolenia na te płonące lasy UE powie stop – nie będzie umowy handlowej, jeśli nie zrobicie tam porządku. Takie narzędzia dotyczą nie tylko relacji z krajami Ameryki Południowej, ale to przykład, który może pokazać konkretne działanie. Ludziom często wydaje się, że Unia Europejska jest gdzieś daleko i nic nie może, ale ona pełni ważną rolę polityczną, związaną z podejmowaniem tego rodzaju decyzji. 

Anita Sowińska: Oczywiście trzeba edukować społeczeństwo i to jest nasze zadanie – również polityków. Natomiast od wielu lat dyskutujemy o tym, jaka ma być transformacja energetyczna. W tej chwili strategia energetyczna prowadzona przez PiS jest bardzo zła, ale wcześniej, przez wiele lat nie mieliśmy w ogóle żadnej strategii. Dlatego na nas, politykach, ciąży pewna odpowiedzialność za to, żeby myśleć w przyszłość nieco dalej niż tylko cztery lata. Musimy myśleć w perspektywie dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat. Mamy narzędzia, mamy dostęp do ekspertów i porady naukowców. Strategię energetyczną powinniśmy, w mojej ocenie, oprzeć na odnawialnych źródłach energii. Zacząć od sieci energetycznych, od zaprojektowania nowego systemu energetycznego. Możemy zacząć od klastrów energetycznych czy od małych miast, które da się przestawić na odnawialne źródła energii. Politycy muszą wziąć odpowiedzialność za system energetyczny w tym kraju. 

Katarzyna Jagiełło: Wracając do narzędzi i odpowiedzialności Unii Europejskiej – my w UE żyjemy jak pączki w maśle, nawet jeśli wydaje nam się inaczej. Natomiast jeśli chodzi o narzędzia, to po prostu nie powinniśmy się byli zgodzić na wprowadzenie umowy handlowej, która mimo poważnej nadprodukcji mięsa w Europie umożliwia sprowadzanie przez ocean mięsa z Ameryki Południowej, a nie po fakcie szantażować Brazylię, narażając się na zarzuty merkantylnego podejścia, że unosimy się oburzeniem wyłącznie po to, by sprzedawać własną produkcję. To jest koło, z którego UE musi wyjść… Podzielę się z Państwem cytatem, który idealnie przedstawia wyzwania, jakie stoją przed ludzkością: „Kiedyś sądziłem, że główne problemy ze środowiskiem naturalnym to utrata bioróżnorodności, załamanie się ekosystemów i zmiany klimatyczne. Uważałem, że wystarczy 30 lat dobrych badań naukowych, by poradzić sobie z tymi problemami. Ale byłem w błędzie. Główne problemy ze środowiskiem to chciwość, egoizm i apatia… Aby sobie z nimi poradzić, potrzebujemy zmiany kulturowej i duchowej. A na tym, my, naukowcy, się nie znamy”. To powiedział Gus Speth, amerykański prawnik i specjalista od ochrony środowiska. To, co musimy zrobić, to gruntownie zmienić sposób, w jaki żyjemy. Myślę o przyszłości swojej i mojej rodziny, wiem że moja starość nie będzie komfortowa. Obawiam się, że nie przetrwają instytucje społeczne, niedoborów wody, cierpienia związanego z falami gorąca i niedoborami żywności. To nasza przyszłość, o ile nie będziemy drastyczni w zmianie paradygmatu. Sztuką jest – i według mnie jedynym sensownym wyjściem – wracając do tego, co powiedziała Reneta Sokol Jurković, potraktować te nasze wyzwania jako możliwość wprowadzenia Zmiany, która na przykład  skończy z nierównością społeczną. Nie poradzimy sobie z utratą różnorodności biologicznej i kryzysem klimatycznym utrzymując obecny system, nastawiony na konsumpcję i generowanie potrzeb, przy systemoym niezaspakajaniu tych podstawowych, jak szacunek, równościowe podejście czy godność. Aby obronić klimat, planetę i cywilizację – nas i nasze dzieci – musimy zmienić wszystko i musimy zmienić to w taki sposób, żeby były to posunięcia mądre, odpowiedzialne i pełne odpowiedzialności także za innych ludzi. Żeby nikt nie musiał płacić za „ekologiczne winy” kogoś innego. 

Przemysław Staciwa: Nadzieje to rzecz ważna, ale wydaje mi się, że w wielu kwestiach istotne jest jednak zmierzenie się z prawdą. Mam znajomego psychoanalityka, zafascynowanego zmianami klimatu, który kiedyś bardzo brutalnie zakończył dyskusję mówiąc, że z jego perspektywy, po latach badania ludzkiej psychiki – sytuacja jest beznadziejna i przesądzona, ponieważ ludzka natura jest taka, że człowiek zawsze dąży do rozwoju i ekspansji. 

Katarzyna Jagiełło: To nie jest beznadziejna sytuacja. Jeżeli tak chcielibyśmy zakończyć to spotkanie, to wolałabym, żebyśmy go nie rozpoczynali. To, co nam zostało to odwaga do działania, determinacja, nadzieja, odpowiedzialność i dużo troski o tych, którzy są aktywistami. Polecam książkę Rebeki Solnit Nadzieja w mroku, która powinna być lekturą obowiązkową, bo uświadamia że nadzieja jest zasobem odnawialnym i uczy mądrego aktywizmu. Nie możemy załamywać rąk i uciekać w bezwład.

Adam Wajrak: Ja zgodziłbym się ze zdaniem wspomnianego psychoanalityka. Zwierzęca natura ludzka jest dokładnie taka. Natomiast na miejscu polityków starałbym się pokazać ludziom bardzo jasne i konkretne cele. Kiedyś musieliśmy zacisnąć pasa, bo chcieliśmy wejść do NATO czy Unii Europejskiej. Byliśmy wówczas skłonni do poświęceń bo mieliśmy bardzo jasne cele, określone przez polityków. Kiedy te cele się rozmyły – rozpadło się wiele rzeczy. Uważam zatem, że jasnym celem, przynajmniej w polityce krajowej, powinna być konkretna data odejścia od węgla i politycy powinni z tego zostać rozliczeni. Kolejna rzecz to konkretny procent Polski pozostawiony bez ingerencji. Naukowcy mówią o tym, że jeśli chcemy przetrwać, to połowa planety musi być pozostawiona bez ingerencji. Na poziomie Polski to powinno być jakieś 20-30%. To powinno bardzo realnie wybrzmieć w polityce. Musimy oddać dzikiej przyrodzie przestrzeń, bo bez tego nie przetrwamy.  

Reneta Sokol Jurković: Zmiany klimatu to problem globalny. Unia Europejska jest jedną z bogatszych i najlepiej wykształconych części świata, jednak to rejony najbiedniejsze najbardziej odczują zmiany klimatu. Może więc my u siebie niczego nie zauważymy, podczas gdy w innej części świata znikną wyspy. Chciałabym wspomnieć o mikroskali – to wszystko, to nasze życie i codziennie możemy wywierać swój wpływ na klimat. To pierwszy krok. Każdy z nas może tego dokonać w swoim małym życiu. Mam trójkę dzieci. Jestem im to winna, by uczyć je oszczędzania wody, lasu, ziemi. Jestem im to winna. Próbuję więc patrzeć na to wszystko z optymizmem. Naprawdę. Z punktu widzenia naukowca, jest to bardzo trudne, ale chcę to zrobić dla moich dzieci.

Anita Sowińska: Uważam, że jest szansa i to duża, ale wiele zależy od polityków. Potrzeba nam polityków, którzy myślą w perspektywie kilkudziesięciu lat. W mojej ocenie tym, co sprawiło, że planeta jest w takim stanie, w jakim widzimy, jest rozwój ekonomiczny i dlatego tam musimy szukać tej pierwotnej, najważniejszej przyczyny i zmienić tę ekonomię. Po pierwsze energia, po drugie mniejsze zużycie zasobów. Politycy mają narzędzia prawne do tego, żeby na to wpłynąć. Kolejną rzeczą jest edukacja, bo tak naprawdę nie wiemy do końca, jakie będą efekty tych zmian. One oczywiście muszą być wdrażane już, ale edukacja pomoże nam też przygotować przyszłe pokolenia do kolejnych wyzwań XXI wieku. 

Agnieszka Pomaska: Padło pytanie o konkrety. Myślę, że jednym z takich konkretów jest energetyka obywatelska. Trzeba stworzyć narzędzia, bo pieniądze na to są. Zwrócę uwagę, że co najmniej 25% budżetu unijnego to będą pieniądze przeznaczone na zielone projekty. Zatem pieniądze na to de facto są, ale trzeba wiedzieć, jak je wydać. Przejście w stronę energetyki obywatelskiej mogłoby być takim pozytywem w bliskiej perspektywie, bo cały czas mówimy czego nie robić i czego zakazywać. Stworzenie takich ram prawnych, dzięki którym można by było tę energię nie tylko produkować dla siebie, ale także wpuszczać ją do sieci i mieć z tego jakiś zarobek  – w tym kierunku powinniśmy iść. 

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję