Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Wolność ludzi bezpiecznych :)

Jednym z najbardziej fundamentalnych postulatów liberalizmu w odniesieniu do rzeczywistości społecznej jest powstrzymanie się przez państwo od ograniczania wolności jednostki zawsze wtedy, gdy jej działalność nie niesie za sobą negatywnych skutków dla innych ludzi. Za nieuzasadnione uważa się w tym kontekście ustanawianie zakazów w sytuacji, gdy skutki negatywne mogą wystąpić, ale dotyczą tylko tej samej jednostki, która podjęła działanie. Postulat ten bardzo dobitnie ujawnia aksjologiczny punkt wyjścia liberalnych rozważań, ale pozostaje konceptem teoretycznym. W realnym życiu istnieje bowiem zazwyczaj prawdopodobieństwo, iż działalność jednostki może wywołać negatywne skutki dla innych ludzi, choć wcześniej się tego nie spodziewano. W efekcie rodzi się dylemat i jeden z podstawowych konfliktów, mających przełożenie zarówno na świat potrzeb pojedynczych ludzi, jak i na sferę życia społecznego oraz polityczno – prawną. Jest to konflikt pomiędzy potrzebą wolności i potrzebą bezpieczeństwa.

Najpierw bezpieczeństwo, potem wolność

Socjologiczna teoria hierarchii potrzeb uczy, iż człowiek z natury dąży w pierwszej kolejności do zaspokojenia potrzeb fundamentalnych, później zaś bardziej wysublimowanych. Potrzeba przetrwania, a więc bezpieczeństwa, jest pierwszą potrzebą człowieka. Póki nie jest zaspokojona, nie będzie on w ogóle aspirował do realizacji pozostałych, w tym potrzeby wolności własnej ekspresji, osobowości, indywidualizmu, rozwoju umiejętności, samorealizacji, czy kształtowania własnego stylu życia. Liberalizm nigdy nie stał by się więc poważną ofertą ideologiczną, która w ciągu ostatnich 200 lat w kręgu cywilizacji łacińskiej zepchnęła wszystkie inne do głębokiej i trwałej defensywy, gdyby w konflikcie wolności z potrzebą bezpieczeństwa pierwszą absolutyzował, zaś drugą całkowicie ignorował.

Rozwiązania przezeń proponowane nie mogły jednak być łatwym podporządkowaniem się ludzkim instynktom. Oznaczałoby to z kolei całkowite przedłożenie potrzeb bezpieczeństwa nad wolnościowe aspiracje. Najbardziej bezpieczni są bowiem ludzie żyjący w warunkach totalitarnych i reżim ten popierający. W takich systemach pospolita przestępczość czy strach o materialne podstawy egzystencji to problemy marginalne. Ludzie, jeśli wyzbędą się wywrotowego pragnienia swobód indywidualnych, będą cieszyć się niemal całkowitym bezpieczeństwem. Natomiast w warunkach ustroju wolnościowego, takiego jak współczesna nam liberalna demokracja, ale i XIX-wieczny liberalny monarchizm konstytucyjny, obawy przez zagrożeniem w pewnym stopniu towarzyszą wszystkim obywatelom.

Populistyczny odruch polega na mnożeniu zakazów jako recepty na bezpieczeństwo. Liberałowie wymyślili konstytucyjne ograniczenia dla zakresu władzy demokratycznej większości po to, aby ustrzec sferę wolności jednostki przed zakusami większości i reprezentującej ją władzy państwa, których celem jest wprowadzanie prewencyjnych zakazów podejmowania określonych działań, aby nie dopuścić do pojawienia się negatywnych skutków dla innych ludzi. Także wtedy, gdy skutki te pojawić się wcale nie muszą, ale wystarczy że mogą, że jest takie prawdopodobieństwo. Dość banalnym przykładem jest np. zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Zasadniczo osoba, która pije, szkodzi ewentualnie tylko sobie. Jednak jeśli ktoś pije w parku piwo, to może okazać się, że będzie innych zaczepiać, uzewnętrzniać wulgarne uwagi, brudzić, a nawet być może dokona aktu wandalizmu czy przemocy. Dlatego nie wystarczy zakazać zaczepek, brudzenia i aktów przemocy. Dla większego bezpieczeństwa zakazujemy także picia w miejscach publicznych, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo tych naprawdę uciążliwych i wykraczających poza liberalnie zdefiniowany zakres wolności działań. Czy wszyscy pijący piwo w parku wadziliby innym? Pewnie nie. I choć ich wolność zostaje ograniczona w sposób nieuzasadniony, to trudno. Jest to cena, którą większość chętnie zapłaci za większe bezpieczeństwo. W przeszłości bywało i tak, że chętnie płacono cenę wyższą i wprowadzano prohibicję. Gdyby nie rozwój w efekcie tego zorganizowanej przestępczości, która stworzyła jeszcze większe zagrożenie dla porządku i spokoju obywatela niż pijaczki, eksperyment ten być może zostałby uznany za sukces i był dziś standardem.

Mentalność roszczeniowa

Zapotrzebowanie na poczucie bezpieczeństwa (które nie jest nota bene tym samym, co bezpieczeństwo rzeczywiste) i oczekiwanie dostarczenia tego dobra przez władze państwa jest źródłem rozprzestrzeniania się mentalności roszczeniowej w społeczeństwie i populizmu w polityce. Jeśli poczucie bezpieczeństwa jest produktem, to mentalność roszczeniowa jest popytem nań, zaś populizm to podaż, obietnica łatwego dostarczenia produktu. Ceną jest wybór najprostszych i zwykle prymitywnych oraz na dłuższą metę nieskutecznych rozwiązań. Sprowadzają się one do dwóch kategorii: nakaz i zakaz. Nieprzyjazny charakter tego mechanizmu dla liberalnego celu poszerzania zakresu wolności człowieka jest oczywisty. Istnieje kilka poziomów, na których wolność musi ucierpieć.

Konsekwencje przyjmowania recept populistycznych mają charakter egalitarystyczny i regulatorsko – etatystyczny. Jedną z głównych form poczucia zagrożenia w dzisiejszym świecie jest strach przed nędzą. Ludzie żądają bezpieczeństwa socjalnego, a zapewnić może je tylko państwo. Mentalność roszczeniowa generuje zatem pogłębienie zakresu redystrybucji środków ze szkodą dla kondycji finansów publicznych. Masa większości żąda wyników natychmiast, dlatego populiści muszą dostarczyć ich szybko. Nie muszą baczyć i nie baczą na opłakane skutki, jakie ich działalność będzie miała dla podstaw rozwoju gospodarczego w średniej i długiej perspektywie czasowej. Obiecywane są wyniki, które są albo nieosiągalne w ogóle, choć porażkę w dążeniu do nich trudno zweryfikować, albo nie dają się utrzymać poza krótki horyzont. Położenie beneficjentów zwiększonych transferów socjalnych po tym okresie często staje się gorsze niż było uprzednio.

Cechą charakterystyczną systemu demokratycznego jest ponad proporcjonalna liczba roszczeń i interesów społecznych grup nacisku. Możliwości realne państwa są zaś ograniczone. Wybrana władza polityczna staje w obliczu przeciążenia, któremu musi sprostać, jeśli ma przetrwać. Dalsze folgowanie mentalności roszczeniowej przestaje się jej opłacać i być wspólnym interesem władzy i stojącej za nią populistycznej większości. Dotąd gwarantowała ona polityczne poparcie i reelekcje. Jednak w obliczu krachu państwowych finansów administrowanie krajem przestaje być dla decydentów atrakcyjną perspektywą, a upadek ich władzy staje się coraz bardziej prawdopodobny, wobec obciążenia odpowiedzialnością za ekonomiczne niepowodzenie. Realia makroekonomiczne (utrzymanie możliwości zbywania obligacji, wiarygodność w oczach międzynarodowych rynków kapitałowych i inwestorów tworzących miejsca pracy) zmuszają zatem do korekty kursu, obojętnie czy dokona go eks-populistyczna ekipa czy też już jej następcy. Mentalność roszczeniowa ponosi porażkę, gdyż poczucie bezpieczeństwa które uzyskała żądając populizmu, okazało się złudne jak fatamorgana. Nie ma ani wolności ekonomicznej, ani bezpieczeństwa socjalnego. Wszyscy przegrywają.

Zadaniem dla skutecznej polityki liberalnej nie jest całkowite ignorowanie rzeczywistości i potrzeby bezpieczeństwa socjalnego, ale odważne wchodzenie w konfrontację z postulatami populistycznymi, obnażanie ich demagogicznego charakteru oraz przestrzeganie przed opłakanymi skutk
ami prymitywnej polityki. Celem liberalizmu jest polityka nie przeideologizowana, ale odpowiedzialna i uwzględniające możliwości budżetowe.

Kluczem do sukcesu liberalizmu staje się dziś unieważnienie alternatywy pomiędzy wolnością a poczuciem bezpieczeństwa. Jest to możliwe, jeśli uda się ograniczyć wpływy mentalności roszczeniowej. Jeśli głosi ona konieczność zagwarantowania zabezpieczeń socjalnych dzięki transferom z owoców pracy innych ludzi, to w konsekwencji promuje wygodny, pozbawiony ambicji, często hedonistyczny styl życia, który rodzi pogardę dla ciężkiej pracy, przedsiębiorczości i wartości obywatelskich. W zamian promować należy mentalność człowieka samodzielnego, ambitnego, kreatywnego i skłonnego do poświęceń. Będzie on także potrzebować bezpieczeństwa, ale nie będzie żyć w panicznym strachu przed światem. Co więcej, będzie skłonny podejmować wykalkulowane ryzyko, celem uzyskania lepszych efektów przez jego przedsięwzięcia. Zdominowane przez takich ludzi społeczeństwo lubi wyzwania, odnajduje się w sytuacjach kryzysowych, z szacunkiem odnosi się pracy ludzkiej, dorobku, ceni sobie niezależność od państwa, bogactwo nie wywołuje weń podejrzeń ale podziw, nie lęka się konkurencji, sięga po doskonałość w warunkach zmagań podmiotów na rynku, nie boi się zmian i innowacji.

Tu dochodzimy do punktu stycznego, gdzie wolność gospodarcza łączy się z wolnością wyborów życiowych jednostki, zaś mentalność roszczeniowa spaja z mentalnością konserwatywną oblężonej twierdzy.

Strach przed obcym

Społeczeństwo ludzi samodzielnych lubi zmiany, szuka ulepszeń we wszystkich dziedzinach życia. Jest innymi słowy nastawione na postęp, który sobie ceni. Nie ma to przy tym nic wspólnego z inżynieryjnym planowaniem lepszej przyszłości i wytyczaniem kierunku przez jakąś instytucję państwa. Chodzi o spontaniczną, dynamiczną działalność tysięcy jednostek, które własnymi rękoma i rozumami zmieniają świat. Obca jest im nie tylko mentalność roszczeniowa z jej egalitarystycznym spojrzeniem na społeczeństwo, ale także obawa przez nowym i pragnienie zachowania świata z wczoraj, owego błogiego stanu dobrze znajomego, swojskiego zacofania. Wrodzona ludziom innowacyjność przekreśla także mentalność konserwatywną. Ten kto próbuje zachować status quo, czyni tak, gdyż boi się nieznanego. W życiu społecznym przekłada się to na owe zakazy i nakazy, które poddając działania innych, obcych ludzi państwowej kontroli, daje konserwatyście większe poczucie bezpieczeństwa. Restrykcyjność polityki karnej ma odstraszać przestępców i prewencyjnie zapobiegać zagrożeniu życia i własności ludzi uczciwych. Rzadko pełni taką funkcję w rzeczywistości, ale prawdą jest, że subiektywnie wielu czuje się bezpieczniej, gdy wymiar kary rośnie. Prewencyjność dotyka zresztą także katalogu czynów. Jeśli ktoś pali trawkę, to być może zacznie brać kokainę, potem zaś zostanie dilerem, aby na końcu napaść i zabić rodzinę z dwojgiem dzieci celem zdobycia pieniędzy na narkotyki lub policjanta, aby uciec przed ręką sprawiedliwości. Ten tok myślenia prowadzi do oczywistych wniosków: palenie trawki musi być nielegalne, ponieważ dzięki temu będzie mniej zabójstw i tragedii ludzkich, będzie nam bezpieczniej.

Ludzie otwarci na zmiany i świat tej wątpliwej logice populistów konserwatywnego chowu nie ulegają. Badania psychologiczne wykazały już, że liberałowie po prostu rzadziej odczuwają strach aniżeli konserwatyści, rzadziej cierpią na koszmary senne. W praktyce życia społecznego oznacza to, że są oni, podobnie jak w działalności gospodarczej, skłonni podejmować pewne ryzyko. Ryzyko to może polegać na tolerancji względem odmiennych stylów życia i indywidualnych wyborów, które wydają się nie być może najmądrzejsze lub godne naśladowania, ale jednak nie spowodują od razu zawalania się świata. Nie przeczę, wolność obyczajowa postulowana przez prawdziwy liberalizm (w odróżnieniu od wolnorynkowego konserwatyzmu) jest z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa niewygodna. Zakaz i nakaz bez wątpienia dają większy komfort, gdyż zagrożenie odczuwane przez nas maleje. Jednak tak wygenerowane poczucie bezpieczeństwa, ma tą samą wadę, którą miało na dłuższą metę poczucie bezpieczeństwa socjalnego, uzyskanego dzięki populizmowi i mentalności roszczeniowej. Zlikwidujemy jedno zagrożenie, to pojawi się nowe, a to stare okaże się, że jednak też jeszcze istnieje, gdyż środki prewencji zakazowo – nakazowej okazały się niewystarczające. Co wtedy? Dalsze nakazy i zakazy, aż dojdzie do krachu poczucia bezpieczeństwa. Tutaj odpowiednikiem przeciążenia możliwości budżetowych będzie moment, gdy państwo stanie się strukturą otwarcie represyjną i zamiast dawać nam poczucie bezpieczeństwa, zamieni się w źródło naszego strachu. Wtedy zrodzi się bunt, będą zamieszki. Poczucie bezpieczeństwa stanie się wypłowiałym wspomnieniem.

Wzajemny strach obcych wobec siebie

Dziś do rangi najpoważniejszego źródła obaw ludzi urasta problem imigracji, a więc przybywania do państw Europy dużych grup ludzi, którzy pochodzą z innych kręgów kulturowych, mają inne obyczaje, bywają krytyczni wobec naszego stylu życia, a ze względu na swój mniejszościowy charakter stawiają postulaty (roszczenia) wyjścia im naprzeciw lub stwarzają zagrożenie, gdyż im samym brak poczucia bezpieczeństwa w naszym towarzystwie.

W tych okolicznościach problem się komplikuje, gdyż dochodzi do konfliktu potrzeb poczucia bezpieczeństwa dwóch różnych grup. Z jednej strony jest większość ludności etnicznej, która czułaby się bezpieczniej, gdyby nowi przybysze w ogóle się nie zjawili, albo choć całkowicie zasymilowali, przestali być „obcy”. Z drugiej imigranci prawo kultywowania swoich zwyczajów, zachowania wiary, języka i kultury postrzegają jako bezpieczną ostoję w nieznanym im świecie i za nic nie chcą z niej rezygnować. Gdzieś pomiędzy tkwi wolność. W zasadzie powinna mniejszości przyznać prawo do zachowania swych tradycji, gdyż roszczenia większości wkraczają głęboko w sferę indywidualnej wolności członków grupy imigrantów, czyli tam gdzie im wkraczać nie wolno. Co jednak, jeśli do tych tradycji należą takie, które ograniczają wolność jednostek w ramach grupy nowych przybyszy? Czy należy w imię prawa do tożsamości etnicznej i wolności religijnej zaakceptować aranżowane małżeństwa, zakaz prowadzenia samochodów przez kobiety czy dotkliwe kary cielesne wobec kobiet i młodzieży?

Ten dylemat, będący konfliktem trzech wartości jest być może nie do rozwiązania. Być może w warunkach wielokulturowości prawdziwie liberalne społeczeństwo nie może istnieć. Być może ceną za utrzymanie jego liberalnego charakteru jest ograniczenie pluralizmu. Istnieje pięć modeli heurystycznych, pięć możliwych dróg ku rozwiązaniu.

Pierwszy w sporej mierze wychodzi naprzeciw potrzebie poczucia bezpieczeństwa imigrantów. Jest to model miletów. Nazwa nawiązuje do wspólnot mniejszości religijnych w Imperium Osmańskim. W takim systemie instytucje państwa tworzyłyby tylko słaby szkielet instytucjonalny, w którym funkcjonują zwarte wspólnoty kulturowe. To właściwie one organizują całe życie społeczne swoich członków, którzy należą do nich z racji urodzenia i są zobowiązani do przestrzegania norm moralnych swojej wspólnoty. Ingerencja z zewnątrz w te zasady współżycia jest wykluczona, a prawo do pielęgnowania tradycji, obyczajów i kultury nienaruszalne. Państwo jest pozbawione funkcji integracyjnych, obywatelstwo ma charakter czysto formalny, nie ma w zasadzie jednego społeczeństwa, ludzie podlegają zróżnicowanym prawom swoich wspólnot, zaś instytucje polityczne mają zadania wyłącznie techniczne i administracyjne. Model miletów jest radyka
lnie pluralistyczny, ale potencjalnie nieliberalny. Jeśli wspólnota ogranicza wolność swoich członków, nawet w sposób drastyczny, ma do tego prawo. Nie mniej, poczucie bezpieczeństwa grup imigrantów z piewcami ich obyczajowości na czele zostaje zagwarantowane. Natomiast zignorowane są potrzeby większości, która traci kontrolę nad będącym dotychczas w jej rękach państwem.

Drugi model to całkowite przeciwieństwo poprzedniego. Model asymilacji zakłada zniesienie pluralizmu i istnienie jednej, wspólnej dla wszystkich obywateli państwa kultury, hierarchii wartości, przekonań etycznych i zwyczajów. Dzięki temu spójność społeczna ma zostać zachowana, tak zapobiega się dezintegracji państwa. Przynależność i lojalność wobec społeczności jest tożsama z patriotyzmem i poczuciem obowiązku wobec państwa. Asymilacja zaspokaja całkowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa większości ludności etnicznej na danym terenie, zaś odziera z tego poczucia imigrantów. Wszystkie pojawiające się mniejszości są wchłaniane przez dominującą kulturę większości. Ten model jest całkowicie antypluralistyczny i już z tego powodu, jako narzucający jednostkom określony model obyczajowości, jest równocześnie nieliberalny. Nawet jeśli styl życia większości i jej zwyczaje są liberalne w treści, to forma jego funkcjonowania, jako liberalizmu przymusowego, wyklucza liberalny charakter całości. Nie jest liberalnym przymuszanie do liberalnego stylu życia, nie jest liberalnym dokonywanie wyboru przez państwo w zastępstwie jednostek.

Te dwa modele, z których pierwszy bliski jest nurtom nowej i radykalnej lewicy, zaś drugi konserwatystom i nacjonalistom, są odrzucane przez liberalizm. Żaden z nich nie zaspokaja potrzeby wolności, natomiast absolutyzuje potrzebę bezpieczeństwa jednej z grup kosztem drugiej. Pozostałe trzy modele na różne sposoby kreślą obraz społeczeństwa liberalnego z maksymalnie możliwą dozą pluralizmu kulturowego.

Model proceduralny nawiązuje do myśli libertariańskiej i jest dosyć bliski modelowi miletów. Również i tu istnieje państwo jako twór czysto formalny, państwo-minimum. W jego ramach mogą funkcjonować różne grupy i społeczności. Powstają one na różnej drodze, niektóre z nich będą, jak w modelu miletów, społecznościami o charakterze wspólnot kulturowych. Pomiędzy nimi istnieje konieczność zawarcia minimalnego konsensusu, na podstawie którego będzie istnieć państwo-minimum. Jednak zasady współżycia ustalają one same, państwo nie posiada możliwości ingerowania w sferę duchową czy kulturową życia społeczności. Członkowie społeczności mogą aspirować do stanowisk państwowych, jeśli chcą, lub całkowicie od sfery publicznej się odizolować i skupić na sobie. Autonomia społeczności jest bardzo szeroka, ale nie tak szeroka jak w modelu miletów. Państwo ma prawo narzucić im jedną podstawową rzecz. Chodzi o gwarancję rzeczywistej wolności wyboru przynależności do wspólnot, którą winna cieszyć się każda jednostka. Nie ma obowiązku pozostawania członkiem społeczności etnicznej, w której się urodzono. Jeśli nasza pozycja w naszej wspólnocie nam nie odpowiada, możemy w każdej chwili ją opuścić i przystąpić do innej grupy, w której panują odpowiadające nam normy współżycia. To zasadniczo odróżnia model proceduralny od miletów i ratuje jego liberalny charakter. Nawet jeśli bowiem niektóre wspólnoty będą pielęgnować dyskryminujące obyczaje, to osoby w nich dyskryminowane mogą odejść. Jedynymi którzy będą w tym modelu dyskryminowani, pozbawiani wolności lub praw będą ci, którzy sami na to się zdecydują lub uważają to, np. przez wzgląd na swoje wierzenia religijne, za słuszne. Innym istotnym odejściem od zasad modelu miletów jest rezygnacja ze służebnej funkcji państwa wobec autonomicznych społeczności. W modelu miletów są one idealizowane, więc państwo ma obowiązek je wspierać i ratować przez dezintegracją, tak aby żadna kultura nie doznała uszczerbku. W modelu proceduralnym państwo jest równoprawnym podmiotem w stosunku do wspólnot. Jeśli tracą one uczestników, to powinny ulec anihilacji w ramach wolnej konkurencji wspólnot o potencjalnych członków. Ten model jest bardzo pluralistyczny i pod warunkiem rzeczywistego wyegzekwowania przez państwo wolnej przynależności jednostek do społeczności, jest też liberalny, chroni wolność jednostki. Nie gwarantuje całkowitego poczucia bezpieczeństwa większości, ale także mniejszości muszą zaakceptować pewne ograniczenia, gdyż model proceduralny wymaga konsensusu co do kształtu porządku prawnego państwa-minimum i tolerancji wobec zjawiska apostazji wspólnotowej. Nie tworzy jednak nawet namiastki społeczeństwa obywatelskiego w skali całego państwa. Przykładem koncepcji takiego modelu jest zbiór utopii Roberta Nozicka.

Społeczeństwa obywatelskie istnieją natomiast w ramach dwóch ostatnich modeli. Pierwszy z nich to klasycznie liberalny model rozwidlenia, który pozostaje konsekwentnie po stronie wolności jednostki, akceptuje pluralizm i autonomię grup mniejszości etnicznych w takim zakresie, w jakim ich obyczaje nie naruszają swobody indywidualnej. Jeśli zaś naruszają, to tych zwyczajów mniejszości kultywować nie wolno, gdyż zabrania tego prawo państwa, nadrzędne wobec norm wewnątrzwspólnotowych. Model ten nazywa się rozwidleniem, ponieważ przeczy on istnieniu alternatywy pomiędzy lojalnością wobec państwa a lojalnością wobec swojej grupy etnicznej. Jednostka może w swoim życiu funkcjonować w różnych układach odniesienia, może działać w różnych sferach. Występując w sferze publicznej może stosować inne normy zachowania niż w swoim życiu prywatnym, gdzie duży wpływ może zarezerwować dla swojej tożsamości kulturowej czy religijnej. Nie ma absolutnie potrzeby, aby obywatelom narzucać jeden, kompleksowy katalog norm, wartości i obyczajów. Człowiek prywatny ma prawo do swoich wyborów, może wieść bardzo nowoczesny, ale i bardzo tradycyjny tryb życia. Nie jest rolą państwa w to ingerować, dopóki swoim działaniem nie ogranicza wolności drugiego człowieka. Nie mniej, dla istnienia państwa konieczny jest pewien konsensus polityczny wokół szeregu fundamentalnych wartości politycznych i społecznych, kształtujący coś na kształt obywatelskiego etosu. Jest to pewne minimum, co do którego musi zapanować zgoda pomiędzy większością i wszystkimi mniejszościami. Mniejszości, dla których oznaczać to może konieczność zgody na pewne ustępstwa, powinny na to przystać, gdyż model rozwidlenia pozostawia im jednak bardzo szerokie pole swobody. Tylko tam, gdzie wolność człowieka jest zagrożona, wkracza prawo państwowe. Ma ono prymat nad obyczajami legitymizowanymi tradycją. Ale chroni ono także mniejszości, ich kulturę i religię przed zakusami tych przedstawicieli większości, którzy odrzucają pluralizm społeczny i oczekują asymilacji. Konsensus konieczny dla istnienia tego modelu jest dużo szerszy niż w przypadku modelu proceduralnego, więc trudniej go uzyskać i utrzymać. Za to mamy tutaj jedno społeczeństwo obywatelskie, w ramach którego występują mniejsze grupy. System taki wydaje się trwalszy niż państwo-minimum. Ponadto jest bardziej stanowczy w egzekwowaniu wolności indywidualnej: nawet osoby skłonne dobrowolnie poddać się ograniczeniu swobody przez innych nie mogą tego zrobić, nie ma możliwości oddania siebie samego w niewolę. Wolności człowiek nie może się zrzec. Można dyskutować czy jest to rozwiązanie bardziej czy mniej liberalne. W każdym razie kompromis pomiędzy potrzebami poczucia bezpieczeństwa większości etnicznej i mniejszości jest bardziej wyważony, podczas gdy model proceduralny oddawał tu więcej pola potrzebom mniejszości. Model rozwidlenia uważam za najbardziej liberalny ze wszystkich i najbliższy ideałowi społeczeństwa całkowicie wolneg
o i maksymalnie pluralistycznego. Zyskuje on poparcie liberałów demokratycznych, neoliberałów, ordoliberałów i większości socjalliberałów. Przykładem takiego konsensusu jest koncepcja liberalizmu politycznego Johna Rawlsa.

Ostatni model jest dość podobny. Jest to model pluralistyczny. Opiera się na twierdzeniu, że społeczeństwo może, pozostając całkowicie wolne, być jeszcze nieco bardziej pluralistyczne niż zakłada model rozwidlenia. Zdaniem jego zwolenników kultura polityczna, która w modelu rozwidlenia jest podstawą konsensusu politycznego i obywatelskiego etosu, nie może powstać na zasadzie racjonalnej i niepodlegającej negocjacjom umowie, jeśli będzie się opierać na wyobrażeniach i normach politycznych etnicznej większości. Powinna ona być jednak negocjowalna i dopuszczać wartości kultur mniejszościowych, tak aby ułatwić im identyfikację z państwem. W symbolice i treści życia publicznego kraju obecność imigranckich grup powinna być zauważalna. Dzięki temu dochodzi do redefinicji pojęcia wspólnoty politycznej, zanika stopniowo podział na „my” i „oni”. Dodatkowo model rozwidlenia jest niewystarczający z punktu widzenia potrzeb mniejszości. Postuluje on w zasadzie leseferyzm co do wyboru, pielęgnacji i funkcjonowania grup mniejszości etnicznych. Jednak w takich warunkach grupa większościowa łatwo może zdominować resztę społeczeństwa, co będzie prowadzić do powolnej erozji tożsamości mniejszościowych i spontanicznej, choć nie administracyjnie narzuconej asymilacji. Odbędzie się to ze szkodą dla bogactwa kulturowego państwa i ludzkości. Państwo powinno zatem aktywnie wspierać grupy mniejszościowe, aby zapewnić realny, a nie tylko formalny pluralizm społeczny. Postuluje się więc np pozytywną dyskryminację mniejszości przez obsadzanie z parytetu ich przedstawicieli w różnych instytucjach publicznych. Ten model popierają socjaldemokraci, komunitaryści i część socjalliberałów. Przesuwa on nieco, w porównaniu z modelem rozwidlenia, kompromis pomiędzy potrzebami poczucia bezpieczeństwa na korzyść mniejszości. Bez wątpienia jest to model społeczeństwa bardziej pluralistycznego. Dyskusyjne jest jednak, czy rzeczywiście nie dzieje się to kosztem wolności jednostki.

Co dalej?

Tak wygląda stan debaty o problemach konfliktu wolności i potrzeby poczucia bezpieczeństwa. Dla liberalizmu jasne jest, że priorytet leży po stronie wolności. Stąd podejście do problemu wielokulturowości. Społeczeństwo winno być całkowicie wolne, zaś pluralistyczne tylko maksymalnie, czyli nie całkiem. Model rozwidlenia, najbardziej jednak liberalny, pokazuje gdzie na samowolę tradycyjnych obyczajowości nie ma zgody. Mianowicie tam, gdzie ucierpieć może wolność człowieka. Za sprawą populistów, tak konserwatywnych, jak i socjalistycznych, wolność miewa złą prasę. Wolność mniejszości albo wolność bogaczy bywa oskarżana o zagrożenie czy to dla porządku publicznego, ładu moralnego czy też dla spokoju socjalnego większości, czyli ludzi „przyzwoitych” i niezamożnych. Należy pamiętać, że te irracjonalne hasła są krzykiem ludzi posiadających jak najbardziej racjonalną potrzebę bezpieczeństwa dla siebie i swoich bliskich. Liberałowie muszą nauczyć się jak zagwarantować zarówno wolność, jak i poczucie bezpieczeństwa. W społeczeństwie całkowicie wolnym i maksymalnie bezpiecznym.

Kultura społeczna demokracji liberalnej :)

Dla prawidłowego funkcjonowania ustroju państwa konieczna jest odpowiednia dla tego ustroju kultura społeczna. Ta kultura może być wynikiem oddziaływania pozaustrojowych czynników i wówczas jest ona podstawą zmiany dotychczasowego ustroju na taki, który tej kulturze odpowiada, albo też może być ona skutkiem kulturotwórczego oddziaływania ustroju istniejącego. Dążenie społeczeństwa ukraińskiego do niezależności od wpływów rosyjskich i do związku z Zachodem, jest przykładem tej pierwszej możliwości, prowadzi bowiem od autorytaryzmu do ustroju demokracji liberalnej. Z kolei ustrój autorytarny w Rosji, wspomagany terrorem i propagandą, to przykład kształtowania kultury społecznej, będącej fundamentem tego ustroju.

Skuteczność wpływu kultury społecznej na zmianę ustroju państwa zależy jednak od tego czy te wzory są w praktyce realizowane w życiu społecznym, czy tylko deklarowane. Deklarowane przywiązanie do określonych wzorów myślenia i zachowania może bowiem wynikać z powierzchownej oceny ich atrakcyjności, a nie z faktycznego stosowania się do nich, co wymaga odrzucenia mocno niekiedy utrwalonych stereotypów kulturowych. W sytuacji wyłącznie deklaratywnego poparcia zmian ustrojowych w wypadku przechodzenia od ustroju autorytarnego do demokratycznego, czego przykładem jest Polska i inne kraje dawnej tak zwanej „demokracji ludowej”, zmiana kulturowa zwykle nie nadąża za formalną zmianą ustroju. Zmiany w kulturze następują powoli i często pojawiają się nawroty do dawnej mentalności. Zmiana ta poza tym zachodzi nierównomiernie w różnych środowiskach społecznych. W Polsce po przeszło trzydziestu latach od formalnej zmiany ustroju kultura społeczna właściwa dla demokracji liberalnej powinna być już w znacznym stopniu upowszechniona. Powód, dla którego tak nie jest, wynika z jednej strony z błędów popełnianych przez rządy liberalne, które doprowadziły do zbyt dużego zróżnicowania poziomu życia obywateli, z których część nie tylko nie stała się beneficjentami transformacji ustrojowej, ale poniosła wyłącznie jej koszty. Z drugiej strony natomiast, ale w ścisłym połączeniu z tym pierwszym powodem, pojawiły się ugrupowania polityczne przeciwne demokracji liberalnej, o charakterze populistycznym i nacjonalistycznym, korzystające w znacznym stopniu ze wsparcia Kościoła katolickiego.

Mimo że Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy brnie coraz bardziej w kierunku ustroju autorytarnego, oddalając się od demokracji liberalnej, warto uświadomić sobie, jakie wzory kulturowe są niezbędne w społeczeństwie, aby ono rozumiało ustrój demokracji liberalnej i dobrze się w nim czuło. Jest to potrzebne po to, aby w środowiskach liberalnych w pełni uświadomić sobie potrzebę takiego ukierunkowania edukacji i pedagogiki społecznej, które przyczyni się do szerokiego upowszechnienia odpowiednich wzorów kulturowych, kiedy Zjednoczona Prawica straci władzę. Jest to również potrzebne po to, aby uświadomić sobie jak wielka jest luka kulturowa w Polsce między kulturą pożądaną, jeśli chcemy być krajem Zachodu, a kulturą istniejącą, będącą dziwną mieszanką wzorów z okresu przedwojennego i z czasu PRL-u.

To, co w szczególny sposób wyróżnia ustrój demokracji liberalnej, to fakt, że jest on jedynym ustrojem, w którym państwo służy swoim obywatelom, a nie odwrotnie, jak w przypadku państwa wyznaniowego, gdzie zarówno państwo, jak i obywatele służyć mają Bogu, a w rzeczywistości instytucji Kościoła, państwa autorytarnego, gdzie obywatele służą wodzowi lub warstwie uprzywilejowanej, czy państwa totalitarnego, gdzie obywatele służą ideologii.

Na kulturę społeczną składają się trzy elementy. Po pierwsze jest to określona hierarchia wartości, po drugie, wynikające z tych wartości normy moralne i obyczajowe, i wreszcie po trzecie – wynikające z tych norm wzory zachowań.

Najważniejszą wartością, znajdującą się na szczycie hierarchii, którą powinien kierować się aparat władzy państwowej w demokracji liberalnej jest wolność jednostki ludzkiej. Według klasycznej interpretacji Johna Stuarta Milla, chodzi o powiązanie swobody wyboru sposobu życia z odpowiedzialnością za innych. Granicą wolności człowieka jest zatem ograniczenie wolności innych ludzi. Wolność polega zatem na wykształceniu wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne.

W państwach autorytarnych wolności przeciwstawia się bezpieczeństwo. Wolność obywateli jest bowiem nie do pogodzenia z wolą władzy uczynienia z nich bezwolnych uczestników systemu, łatwo podporządkowujących się jej wymaganiom. Bezpieczeństwo ma w tych warunkach być wartością, którą obywatele otrzymują w zamian za rezygnację z wolności. Władza oferuje im tę wartość, wskazując licznych wrogów i własną siłę zdolną do obrony obywateli przed nimi. Wolność wymaga od człowieka aktywności, aby ją wykorzystać zgodnie ze swoimi celami. Bezpieczeństwo i świadomość posiadania opiekuna z tej aktywności zwalnia. Niestety w Polsce jest wiele ludzi, którzy zamiast osobistej aktywności wolą opiekę ze strony państwa. Gdyby było inaczej, PiS nigdy by nie doszedł do władzy.

Realizacja wartości, jaką jest wolność, wymaga akceptacji trzech innych wartości, które wolność tę konstytuują. Są to: egalitaryzm, pluralizm i aktywizm.

Egalitaryzm

Egalitaryzm bezpośrednio nawiązuje do definicji wolności według Milla. Nierówne traktowanie ludzi oznacza bowiem, że część z nich pozbawiona będzie wolności częściowo lub całkowicie. Egalitaryzm związany jest z pojęciem sprawiedliwości, w której wyróżnić można trzy jej aspekty: dystrybucyjny, który dotyczy sprawiedliwego (w tym wypadku nie zawsze równego) podziału korzyści, zasobów i obowiązków; proceduralny, który określa tryb rozwiązywania konfliktu interesów; oraz interakcyjny, który dotyczy właściwego sposobu postępowania wobec innych ludzi. Stosownie do tego podziału wyróżnić należy egalitaryzm ekonomiczny, który oznacza dążenie do niwelowania różnic w poziomach zamożności, jeśli nie wynikają one z różnicy nakładów i efektów pracy; egalitaryzm prawny, czyli równość obywateli wobec prawa; oraz egalitaryzm społeczny, oznaczający szacunek i poczucie godności wszystkim uczestnikom relacji społecznych.

W demokracji liberalnej formalne rozwiązania ustrojowe służące wartości egalitaryzmu to progresywny system podatkowy i praworządność, którą charakteryzuje ochrona praw człowieka, trójpodział władz oraz niezawisłość władzy sądowniczej i instytucji demokratycznych.

Do bardziej szczegółowych wzorów kulturowych wspierających wartość egalitaryzmu należy zaliczyć dwie normy moralne i wynikające z nich dwa wzory zachowania. Pierwszą z nich jest norma przestrzegania prawa. Niezależnie od tego czy dany przepis jest wygodny, czy niewygodny, korzystny lub nie, obywatel ma moralny obowiązek stosowania się do niego. Z normy tej wynika wzór zachowania, jakim jest sygnalizowanie przypadków łamania prawa przez innych ludzi lub instytucje. Drugą normą moralną jest obiektywizm ocen stosowany wobec ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o odrzucenie wszelkich preferencji i stereotypów wynikających z uprzedzeń, partykularyzmu, kolesiostwa i nepotyzmu. Z normy tej wynika wzór zachowania polegający na reagowaniu na wszelkie przejawy dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu.

Jeśli po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku, a zwłaszcza podczas starań o wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku, pojawiły się pewne próby upowszechniania wzorów kulturowych właściwych dla demokracji liberalnej, to po dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości, zwłaszcza po 2015 roku, nastąpił widoczny regres kulturowy. Został on spowodowany wysiłkami na rzecz zmiany ustrojowej, czemu służyła reforma sądownictwa dokonywana z pogwałceniem konstytucji i prawa unijnego. W jej rezultacie zrezygnowano z ochrony praw człowieka, trójpodziału władzy i niezawisłości sądów oraz innych instytucji, które w demokracji liberalnej muszą być niezależne od władzy wykonawczej.

Doszło do tego, że bezczelne łamanie prawa przez władzę i dostosowywanie go do własnych zamierzeń, w szerokich kręgach społecznych nie robi większego wrażenia. Często można się spotkać z przekonaniem, że rządy prawa to utopia, bo to władza rządzi prawem. Co więcej, łamanie prawa przez rządzących jest niekiedy przedmiotem podziwu dla ich sprytu i pomysłowości. To zupełnie tak, jak podziwianie złodziei samochodów za ich techniczną maestrię. Rządy PiS-u prowadzą więc do postępującej demoralizacji społecznej, skoro konstytucję i wynikające z niej regulacje prawne traktuje się jak przedmiot gry politycznej. Informowanie organów ścigania o postępowaniu niezgodnym z prawem, znów jak dawniej w czasach okupacji i PRL-u, traktowane jest jako niemoralne donosicielstwo.

Rządzenie Zjednoczonej Prawicy przez dzielenie społeczeństwa i wskazywanie wrogów przekreśla normę obiektywizmu ocen, a co za tym idzie egalitaryzm społeczny. Napiętnowani stają się ludzie LGBT+, uchodźcy z krajów egzotycznych, ateiści, przeciwni nacjonalizmowi zwolennicy lewicy i liberałowie. Zamiast walczyć z uprzedzeniami, prawicowa władza je wzmacnia. Kształtowane w ten sposób kulturowe wzory zachowań wyrażane są przez nacjonalistyczne bojówki w przemocy słownej i fizycznej w stosunku do ludzi odbiegających od modelu Polaka – katolika.

 Pluralizm

Pluralizm, czyli różnorodność społeczna, charakteryzująca się rozproszeniem poglądów, stylów życia, wierzeń i ideałów, jest niezbędnym warunkiem poczucia wolności. „Żyj jak chcesz i pozwól innym tak żyć” to jedno z podstawowych haseł liberalnej kultury społecznej, oczywiście zawsze z zastrzeżeniem, że wybrany sposób funkcjonowania w społeczeństwie nie ogranicza innym swobody wyboru. Różnorodność kulturowa społeczeństwa, wynikająca z wielonarodowości, jest znanym od dawna czynnikiem prorozwojowym. Krzyżowanie się rozmaitych punktów widzenia i zwyczajów sprzyja bowiem twórczości, w przeciwieństwie do społeczeństwa kulturowo homogenicznego.

Różnorodność społeczna jest trudna do zaakceptowania dla władzy autorytarnej, która zawsze dąży do jednolitego modelu społecznego, który będzie najbardziej sprzyjał jej celom. Wrogiem różnorodności jest fundamentalizm religijny lub ideologiczny. Oznacza on brak zgody na odstępstwa ludzi od przyjętych za właściwe wzorów myślenia i zachowania, w trosce o stworzenie idealnego modelu funkcjonowania państwa. Tymczasem ludzka omylność i różnorodność potrzeb przekreślają możliwość stworzenia świata idealnego. Żadna jednolita totalna koncepcja ładu społecznego jest zatem nie do przyjęcia. Negatywny stosunek do pluralizmu wynika też z niskiej tolerancji niepewności i wyraża się w tendencji do maksymalnego upraszczania procesów poznawczych. Dążenie do prostoty jest w istocie próbą realizacji stanu idealnego, który – jako taki – ma charakter ponadczasowy i uniwersalny.

Prawa człowieka jako jednostki mogą być chronione tylko w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji. Rozwiązaniem ustrojowym służącym wartości pluralizmu jest ideologiczna neutralność władzy państwowej. Odnosi się to nie tylko do zakazu jakiejkolwiek indoktrynacji ideologicznej w instytucjach państwowych, ale przede wszystkim do systemu prawa. W systemie tym trzeba unikać wszelkich nakazów i zakazów pochodzenia religijnego lub ideologicznego ograniczających wolność jednostki ludzkiej.

Pluralizm społeczny oznacza heterogeniczną kulturę społeczną. W tej różnorodności wzorów kulturowych muszą jednak dominować dwie normy społeczne: moralna i obyczajowa oraz trzy wzory zachowań, które wspierają wartość pluralizmu. Jest to norma moralna tolerancji, która ma w tym wypadku zasadnicze znaczenie. Ta norma stawia ludziom trudne wymagania; trzeba tolerować (co nie znaczy zgadzać się z nimi) zachowania i poglądy, których się nie rozumie lub które z różnych powodów budzą sprzeciw. Ale taka właśnie jest natura demokracji, w której wolność jest dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Normą obyczajową jest natomiast relatywizm ocen dotyczących ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o uwzględnianie kontekstu i rozmaitych uwarunkowań dotyczących przedmiotu oceny. Ów relatywizm oznacza więc konieczność odejścia od stereotypów i nawyków, dzięki którym wielu ludzi postrzega wyobrażony obraz świata. Przykładem typowych błędów poznawczych wynikających z braku relatywizmu jest petryfikacja będąca skłonnością do niedostrzegania zmian, jakim obiekty podlegają w czasie. Dotyczy to zwłaszcza postaw i poglądów ludzi. Drugim typowym błędem jest generalizacja, przejawiająca się na przykład w przenoszeniu negatywnej oceny twórcy także na jego dzieła, czy w przekonaniu, że człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem, lub na odwrót – negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków.

Wzorem zachowania wynikającym z normy tolerancji jest dostrzeganie i reagowanie na sytuacje, w których czyjeś zachowanie lub poglądy mogą prowadzić do czyjejś krzywdy. Tolerancja ma swoje granice. Krzywdą jest jednak zagrożenie czyjegoś bezpieczeństwa, a nie głoszenie poglądów, które komuś mogą być niemiłe. Wolność słowa jest cechą pluralizmu i w ogóle demokracji liberalnej. Kiedy jednak głoszony pogląd sieje nienawiść, która może spowodować fizyczne ataki lub społeczny ostracyzm i śmierć cywilną wobec członków danej grupy społecznej, wówczas jego głoszenia należy zabronić.

W przypadku obyczajowej normy relatywizmu ocen, wynikają z niej dwa kulturowe wzory zachowań. Pierwszym jest wymóg koncyliacyjności i dążenia do kompromisu w rozmaitych sporach społecznych. Spierające się strony nie mogą względem siebie przyjmować wrogiej postawy. Natura demokracji polega na tym, że ciągle trzeba coś uzgadniać, kogoś przekonywać i być gotowym do ustępstw i kompromisów. Drugim wzorem zachowań jest wstrzemięźliwość argumentacyjna w relacjach społecznych. Zasada argumentacyjnej wstrzemięźliwości nawołuje, aby uczestnicy publicznego dyskursu zrezygnowali z głębszych ideologicznych uzasadnień swoich zamierzeń, ograniczając się jedynie do konkluzji praktycznych. Wtedy łatwiej o znalezienie kompromisowego rozwiązania. Trudno bowiem oczekiwać, aby ktoś mógł zaakceptować rozwiązanie oparte na zasadach ideologicznych czy religijnych, których on nie uznaje, jak w przypadku sporu o dopuszczalność aborcji lub eutanazji.

Nie ulega wątpliwości, że mimo formalnej akceptacji pluralizmu, polityka Zjednoczonej Prawicy nie służy realizacji tej wartości. Rządzące w Polsce środowisko polityczne nie próbuje być ideologicznie neutralne. Nacjonalizm i katolicyzm są jednoznacznie preferowane w szkolnictwie i w praktyce wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi i działania ministrów Czarnka i Ziobry nie pozostawiają żadnej wątpliwości i prowadzą wprost do organizacyjnej i prawnej ochrony popieranych postaw i wydarzeń, przy jednoczesnym gorliwym ściganiu tych, którzy nie mieszczą się w prawicowej ideologii. System prawa również zasadniczo odbiega od wymagań demokracji liberalnej, ponieważ wiele ustaw i przepisów ma genezę religijną, co sprawia, że ograniczają one wolność części obywateli, wnikając głęboko w sferę ich życia prywatnego. Przykładem mogą być sprawy aborcji czy antykoncepcji, które w państwie demokracji liberalnej nie powinny w ogóle podlegać regulacji prawnej.

Odejściu od wartości pluralizmu służy również wspomniana już zasada „dziel i rządź”, stosowana przez Zjednoczoną Prawicę. Prowadzi ona do podziału społeczeństwa na wrogie wobec siebie grupy, w których normy tolerancji i relatywizmu nie są stosowane.

Aktywizm

Aktywizm jest wartością, dzięki której realizuje się wolność człowieka. Egalitaryzm i pluralizm są warunkami wolności, natomiast aktywizm jest jej wyrazem. Chodzi więc o działania, które dają poczucie sprawstwa. Realizacja wartości, jaką jest aktywizm, pozwala człowiekowi osiągać zamierzone cele. Im bardziej te cele są ambitne, tym bardziej ich osiągnięcie wymaga przekraczania osobistych ograniczeń. Najczęściej zatem aktywizm oznacza umiejętność współpracy z innymi ludźmi, dzięki czemu można realizować cele, które są nieosiągalne w działaniu indywidualnym.

Rozwiązania ustrojowe sprzyjające upowszechnianiu wartości aktywizmu to stosowanie przez państwo zasady pomocniczości poprzez decentralizację i wzmacnianie samorządności lokalnej oraz wspomaganie organizacji pozarządowych. W rezultacie tworzenia tych warunków następuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Sytuacja, w której ludzie łączą się dla realizacji rozmaitych projektów mających na celu poprawę jakości życia i rozwiązywanie większości problemów na szczeblu lokalnym, oznacza tworzenie oddolnego porządku społecznego, w czym wyraża się istota demokracji liberalnej.

Warunkiem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego są nie tylko wspomagające działania władzy państwowej, ale również określona kultura społeczna sprzyjająca obywatelskiej dojrzałości. Jej charakterystyczną cechą jest wysoki poziom zainteresowania życiem społecznym i funkcjonowaniem państwa. Jest to cecha wymierzona przeciwko obojętności na sprawy, które nie dotyczą ludzi bezpośrednio, czyli zamykania się w kręgu własnych osobistych spraw. Drugą istotną cechą tej kultury jest wysoki poziom zaufania w społeczeństwie, bez którego współpraca i wspólne rozwiązywanie problemów są niemożliwe.

Kultura aktywizmu opiera się zatem na dwóch normach społecznych. Pierwszą jest norma moralna wrażliwości społecznej, która oznacza zainteresowanie sprawami dziejącymi się nie tylko w obszarze własnej aktywności, ale i znajdującymi się poza tym obszarem. Wzorem zachowania, który z tej normy bezpośrednio wynika jest obowiązek spieszenia z pomocą, gdy komuś dzieje się krzywda. Nie ma przy tym znaczenia czy osoby krzywdzone należą do naszej, czy do obcej grupy społecznej.

Drugą normą społeczną wspierającą wartość aktywizmu jest norma obyczajowa identyfikacji dystrybutywnej. Identyfikacja dystrybutywna jest przeciwieństwem identyfikacji kolektywnej, która wymaga wyraźnie określonego zwornika, którym może być jakaś idea, na przykład patriotyzm, lub osoba, skupiająca wokół siebie swoich wyznawców, jak przywódca charyzmatyczny. Do tego typu identyfikacji dążą zwykle przywódcy autorytarni. W demokracji liberalnej potrzebna jest identyfikacja dystrybutywna, która oznacza solidarność jednostki z poszczególnymi członkami grupy, którzy mają podobne interesy lub znajdują się w podobnej sytuacji. Ten typ identyfikacji ma miejsce wtedy, gdy członkowie grupy muszą polegać na wzajemnej kooperacji, jeśli każdy z nich chce osiągnąć swoje cele. Identyfikacja dystrybutywna oznacza tworzenie się grup społecznych w celu realizacji przedsięwzięć dających korzyści wszystkim uczestnikom. Przedmiotem identyfikacji nie jest tu zatem nadrzędna idea, której ludzie mają służyć, ale wspólnota interesów ludzi, którzy, dzięki ekwiwalentności wymiany zasobów, którymi dysponują, mogą sobie wzajemnie pomóc. Ten typ identyfikacji jest na ogół mniej trwały od identyfikacji kolektywnej, ponieważ możliwości wzajemnej pomocy zwykle szybko się wyczerpują i drogi uczestników grupy się rozchodzą. Kulturowym wzorem zachowania wynikającym z identyfikacji dystrybutywnej są otwartość w relacjach społecznych i zaufanie do uczestników grupy.

Formalnie rząd PiS-u nie wyeliminował warunków aktywizmu. Nadal są samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Niemniej jednak centralistyczna i ideologicznie skażona polityka tego rządu znacznie te warunki pogorszyła. Samorządom ograniczono zasilanie finansowe. Zasilanie to zostało w dodatku zróżnicowane. Na większą pomoc ze strony państwa mogą liczyć tylko te samorządy i organizacje pozarządowe, które w pełni realizują cele władzy PiS-u. Pozostałe muszą sobie radzić same. Trudno także o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, gdy ustawicznie dzieli się środowiska społeczne na dobre i złe, na patriotów i zdrajców, na propolskie i antypolskie.

Zjawiskiem pozytywnym, świadczącym o dużej wrażliwości społecznej, była spontaniczna pomoc udzielana uchodźcom z Ukrainy. W tym samym jednak czasie sondaże wskazują, że większość polskiego społeczeństwa popiera represyjną politykę rządu w stosunku do uchodźców na granicy z Białorusią. Tłumaczenie tego bliskością kulturową Ukraińców w przeciwieństwie do uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Afryki, podważa wartość tej wrażliwości i świadczy o uprzedzeniach rasistowskich.

Potwierdza się też stara teza socjologiczna o luce identyfikacyjnej w polskim społeczeństwie. Polki i Polacy identyfikują się bowiem przede wszystkim ze swoim najbliższym otoczeniem społecznym i z całym narodem. Rzadko natomiast identyfikują się z pośrednimi obszarami funkcjonowania państwa. Dominuje zatem w polskiej obyczajowości identyfikacja kolektywna, a nie dystrybutywna, na której bazuje społeczeństwo obywatelskie. W związku z tym nie dziwi brak zaufania i otwartości w relacjach społecznych. Wyniki badań wskazują, że pod względem tego kulturowego wzoru zachowania zajmujemy ostatnie miejsce w Europie.

 

Autor zdjęcia: Maciej Nux

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Co po prawicowym populizmie? :)

Od kilku lat coraz trudniej silić się na tak pożądany u progu nowego roku optymizm. Lista problemów systematycznie się wydłuża, na jej szczycie nękają nas nowe, ale te starsze nie chcą odejść w zapomnienie. Tym razem na nowy rok konstatujemy, że wojska Putina nadal mordują ludzi w Ukrainie, trzecia kadencja dewastacji państwa prawa w Polsce pozostaje prawdopodobna, podczas gdy wielki powrót pandemii i Trumpa czają się za rogiem. Niezbyt radośnie to brzmi.

 

Widoczność nierówności, czyli era prawicowego populizmu

Idee liberalne – takie jak konstytucjonalizm i praworządność, wolność jednostki, słowa i prasy, tolerancja dla inności i otwartość na świat, wolna konkurencja i swoboda przedsiębiorczości – w dalszym ciągu pozostają uwikłane w bój z prawicowym populizmem o przyszłość duszy Zachodu. Rzucenie liberalizmowi realnego wyzwania przez ideologicznego konkurenta nie bezzasadnie obwieszczone zostało jako „kryzys” liberalizmu, który wcześniej przez wiele dekad wiódł prym niepodzielny w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. I podobnie jak na płaszczyźnie bieżących wydarzeń, tak również w świecie idei lista problemów nierozwiązanych domaga się uzupełnienia o problemy przyszłe, może już nie całkiem nowe, ale nabrzmiewające w szybkim tempie.

Jest o wiele za wcześnie, aby pozwalać sobie na optymistyczne założenie zwycięstwa liberalizmu nad prawicowym populizmem. Ten eklektyczny w gruncie rzeczy zestaw idei oparty jest na doskonałym odczytaniu znaków czasu i stanowi udaną próbę odpowiedzenia na realne potrzeby ludzi wyrosłych w kryzysowej, długiej „dekadzie” 2008-22. Potrzeby bezpieczeństwa, równości, zakorzenienia w swojskim/znanym oraz sprawczości (w sensie „odzyskiwania kontroli” i spychania na bok „elit”) są napędzane lękiem. Lękiem zaszczepionym dużą dynamiką zmian w świecie globalizacji i nowoczesnych technologii, który następnie umiejętnie uwypuklili, zmanipulowali i zaprzęgli w swoje polityczne machiny prawicowi populiści. Wykorzystując te niezaspokojone psychologiczne potrzeby i lęk przed ich stałą deprywacją, populiści uwydatnili zjawisko „widoczności nierówności”, które stanowi kompleksowy motor stany te napędzający. Przez wskazanie zjawiska kulturowej heterogeniczności społeczeństw i rosnących nierówności materialnych jako jednego splotu zjawisk, sformułowali ofertę polityczną, czerpiącą zarówno z ksenofobii (plus z nacjonalizmu, homofobii i klerykalizmu), jak i z socjalizmu, dzięki czemu potrafili odpowiedzieć na wszystkie te lęki równocześnie.

W roku początku wielkiego kryzysu na rynkach finansowych (lato-jesień 2008) lewica ogłosiła koniec „neoliberalizmu” i zapowiedziała wypracowanie nowego paradygmatu. Nie udało się jej. Jeśli jakikolwiek nowy paradygmat rzucił liberałom wyzwanie, to jest nim właśnie prawicowy populizm, wrogo i wybiórczo przejmujący jedynie niektóre hasła lewicy o redukcji nierówności materialnych. To dlatego dzisiaj bój nie toczy się już pomiędzy prawicą a lewicą, a pomiędzy dawną skrajną prawicą a resztą sił politycznych, dzisiaj zbiorczo określanych mianem „mainstreamu” i jednoczących się wokół obrony pozycji liberalnej demokracji. 15 lat po wejściu na szlak nieustannych kryzysów walka trwa. Każda ze stron może jeszcze wygrać – populiści okazali się bowiem mieć także sporo wad i słabych stron.

Co jest jednak pewne – kolejne kulturowe i ideowe wyzwanie dla liberałów już czeka. Nawet w przypadku pokonania populistów nie wrócą czasy rodem z lat 90-tych. Liberalizm będzie zmuszony na poważnie wejść w spór z antywolnościowym ruchem woke i promowaną przezeń kulturą oraz modelem relacji społecznych. Przez ostatnie kilka lat zjawisko to traktowano jako ciekawostkę, a nawet jako fanaberię młodych ludzi, być może specyficznego pokolenia. Ono jednak nie rozpłynie się w mgle. Zamiast tego przyniesie ze sobą jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jednostki od czasu wyzwolenia się świata Zachodu od totalitaryzmów.

Woke, podobnie jak prawicowi populiści, „widoczność nierówności” czyni swoją receptą na sukces. Podczas gdy jednak tamci ową widoczność napiętnowują jako zjawisko negatywne i obiecują swoim zwolennikom je tłamsić poprzez wysiłki na rzecz promowania kulturowej homogeniczności (np. „tradycyjnych wartości”) i ograniczającą nierówności materialne polityką socjalną, tak woke dąży do afirmacji i wręcz zwiększenia widoczności wszelakich różnic poprzez pozytywne uwypuklanie różnorakich tożsamości. Zamiast zróżnicowanie maskować, lepiej je oswoić tak, aby każdy członek społeczeństwa dostrzegł, że pod tym czy innym względem należy do jakiejś mniejszości i na zasadzie krzyżowania się różnych elementów jego tożsamości stanowi element zbioru ludzi, którzy winni bronić swoich praw poprzez „aktywne przeżywanie” swojego jestestwa w sferze publicznej. Paradoksalnie końcowy cel tego zabiegu społecznego może być podobny: wszechobecność i wręcz obowiązkowe uwypuklanie różnorodności tożsamości wraz z procesem ich multiplikowania może prowadzić do standaryzacji odróżniania się od siebie i upodobnienia jeśli nie w treści, to w formie.

Intensywne przeżywanie tradycyjnych, zaczerpniętych od przodków tożsamości jest ważnym elementem prawicowego światopoglądu. Woke nawołuje do równie intensywnego przeżywania tożsamości, tyle że nietradycyjnych, tych które do niedawna były dyskryminowane. Obie wrażliwości różnią się więc zasadniczo sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych, funkcjonujących realnie w społeczeństwie tożsamości. Co je jednak znowu łączy, to potrzeba stosowania ucisku wobec tych, którzy swoim stylem życia, pochodzeniem czy postawami nie pasują do idealnej wizji społeczeństwa. To właśnie w tym punkcie i jedni, i drudzy stają w opozycji do liberalizmu.

 

Komu nie wolno mówić

No-platforming, safe spaces i cancel culture to trzy ważne narzędzia z arsenału kultury woke, które uderzają w wolność jednostki. No-platforming dotyczy w pierwszej kolejności kampusów uczelnianych i polega na blokowaniu, bojkotowaniu, w końcu na doprowadzeniu do odwołania lub zakazania wystąpienia konkretnej osoby w pomieszczeniach uniwersytetu. Zapraszanie na spotkania ze studentami lub na „gościnne wykłady” postaci z polityki zwykle było związane z pewnymi kontrowersjami (ze względu na dość płynną granicę pomiędzy uprawianiem propagandy a tworzeniem płaszczyzny do poznania poglądów danego polityka), lecz wyrastający z tego no-platforming idzie o wiele dalej, zakładając że pewne poglądy nie mają prawa wybrzmieć, a pewne osoby nie mają prawa zabierać głosu publicznie na uniwersytecie w ogóle. Początkowo wykluczenie to obejmowało głównie ludzi o skrajnych poglądach, którzy ponosili całość winy za znalezienie się w tym położeniu, gdyż każdorazowo nadużywali wolności słowa (formułując np. poglądy ocierające się o lub stanowiące podżeganie do przemocy i nienawiści na tle np. rasowym), a swoje wystąpienia celowo wykorzystywali do rozsiewania konfliktu, całkowicie pozbawiając je walorów poznawczych.

Jednak wraz z pojawieniem się koncepcji woke, no-platforming zaczął zataczać coraz to szersze kręgi, aż po forsowanie zakazów występowania wobec osób, których poglądy budziły kontrowersje lub były sprzeczne z ideami tożsamościowymi ruchu woke. Zakazami okładano więc filozofów o konserwatywnych poglądach czy naukowców badających zjawiska przez woke wyklęte. Powstał katalog osób, które ze względu na konkretne poglądy lub ogólny światopogląd miały zostać wykluczone z debaty na uniwersytetach. Obok rasistów, faszystów czy homofobów poza nawias trafiali m.in. obrońcy polityki Izraela w konflikcie z Palestyńczykami, zwolennicy wolnorynkowego liberalizmu gospodarczego, zwolennicy rzekomo „przestarzałej” koncepcji walki z rasizmem poprzez neutralność instytucji wobec koloru skóry, osoby kwestionujące skalę kryzysu klimatycznego czy feministki niezgadzające się z całkowitym odejściem od biologicznego aspektu klasyfikacji płci, zwane odtąd „terfkami”. Najgłośniejszy dotąd przykład no-platformingu w Polsce miał miejsce w Krakowie wobec kryminolożki Magdaleny Grzyb właśnie z tego ostatniego powodu. Co dość charakterystyczne dla wielu nowszych przykładów stosowania no-plaformingu, Grzyb miała zostać wykluczona z wygłoszenia wykładu, choć temat jej wystąpienia nie miał nic wspólnego z problematyką płci kulturowej i biologicznej czy z prawami osób niebinarnych. Miała zostać pozbawiona prawa głosu całkowicie i na każdy możliwy temat z powodu jej poglądów na te kwestie. Ten ostatni aspekt jasno ujawnia pokrewieństwo no-platformingu z szerszym problemem cancel culture, gdyż wyklucza osobę, a nie poglądy, a więc skazuje na swoistą „banicję” całego człowieka, obojętnie od okoliczności. Także i ja więc mógłbym zostać dziś z łatwością obłożony no-platformingiem na zdominowanej przez woke uczelni i nie móc wystąpić z referatem np. o znaczeniu państwa prawa, ponieważ nietrudno ustalić, że reprezentuję jaskrawo wolnorynkowe poglądy gospodarcze, a tacy mówcy należą do cenzurowanych kategorii.

Argumentem wysuwanym przez aktywistki, aktywistów oraz osoby aktywistyczne z ruchu woke na poparcie postulatu no-platformingu wobec danego mówcy jest bezpieczeństwo i komfort psychiczny. Twierdzą oni bowiem, że już sam fakt oddania głosu osobie znanej z posiadania budzących ich niechęć i niepokój poglądów, niesie ze sobą dla nich poczucie zagrożenia. Na bazie tak skonstruowanego toku myślenia ruch woke promuje także tworzenie tzw. safe spaces, czyli przestrzeni „bezpiecznych”.

 

Gdzie nie wolno mówić

Podobnie jak w przypadku no-platformingu, u zarania tego pomysłu istniały racjonalne przesłanki, nim nastąpiła jego degeneracja poprzez ekspansywność. Otóż safe space na kampusie czy w szkole (ale w tym przypadku nie tylko, bo także w wielu innych miejscach można uzasadnić potrzebę takich miejsc) miały być pomieszczeniami, w których osoby realnie czy w subiektywnym odczuciu (to tutaj istotnie irrelewantne) dyskryminowane, nękane, agresywnie krytykowane, poddawane drwinom, mowie nienawiści czy po prostu zakrzykiwane w nazbyt emocjonalnych dyskusjach przez interlokutorów o innych światopoglądach mogły zyskać wytchnienie i mieć pewność bycia otoczonym wyłącznie przez ludzi empatycznych, troskliwych, podzielających ich poglądy lub – owszem – mających taką samą tożsamość etniczną, religijną, aksjologiczną, seksualną czy płciową. Byłoby to więc miejsce nieprzeznaczone do toczenia debat i sporów, a do udzielania wsparcia emocjonalnego. Rzeczywiście w takim miejscu wolność słowa nie jest najważniejsza i istnienie takich miejsc nie stanowi dla tej wolności też i żadnego zagrożenia.

Problem z safe spaces jest od kilku lat jednak taki, że aktywiści woke oczekują ich radykalnego rozrastania się. W praktyce niejednego, już nie tylko anglosaskiego kampusu, cały taki kampus miałby stać się safe spacem. W efekcie wolność słowa i debaty zostałyby tam wykluczona całkowicie, gdyż katalog dopuszczalnych poglądów, które mogą być sformułowane, zostałby zawężony do treści niebudzących „niepokoju” aktywistów woke, a więc zapewne do głoszenia tez zgodnych z ich światopoglądem.

W idealnym, wyobrażonym stadium końcowym safe space powinien objąć nie tylko w całości kampusy, ale całą debatę publiczną i całą przestrzeń w państwie (ilustracją tego jest woke’owski postulat zakazu publikowania artykułów zawierających krytykę osób trans, gdyż mogłyby one zostać przez takie osoby przeczytane i poprowadzić je ku targnięciu się na własne życie). To idea totalnej cenzury opartej o argumenty empatyczne – chyba pierwsza taka w dziejach. Woke stawia komfort niesłyszenia i wolności od niepokoju wyżej niż prawo do mówienia i intelektualny wysiłek. To przeniesienie do tzw. reala, do każdej sfery życia, ukształtowanej na razie tylko w wirtualnym świecie mediów społecznościowych logiki tworzenia baniek internetowych i komór pogłosowych, w których nie słyszymy i nie stykamy się z ludźmi o innych poglądach. To z jednej strony zakaz głoszenia kontrowersyjnych poglądów, opiłowanie idei wolności słowa z prawa do formułowania tez niepokojących, prowokujących, szokujących, a nawet także obraźliwych (tak – zadaniem liberalizmu jest to prawo bronić!), a z drugiej strony prosta droga do uwiądu całej debaty publicznej, a w efekcie do śmierci demokracji, która żyje tylko dzięki istnieniu obywatelskiego dyskursu, dzięki ucieraniu się stanowisk. Woke należy odrzucić z tego fundamentalnego powodu, iż uważa on dyskomfort w relacjach społecznych za coś niedobrego. Tymczasem dyskomfort jest może i nieprzyjemny, ale równocześnie dobry i potrzebny – jest konstruktywny, pobudzający, wspierający kreatywność i rozwój intelektualny. Dyskomfort należy generować, a nie go unikać. To dlatego safe spaces muszą pozostać niedużą niszą.

 

Już nic nie wolno

Cancel culture w końcu jest no-platformingiem podniesionym do entej potęgi i drogą ku realizacji idei totalnego safe space’u. To pojęcie już dość dobrze znane – oznacza wykluczenie z życia publicznego, towarzyskiego, zawodowego czy tego prowadzonego online w mediach społecznościowych danej osoby za najdrobniejsze nawet przewinienie z punktu widzenia nakazów i zakazów formułowanych przez ruch woke.

I po raz kolejny, także i cancel culture ma całkiem racjonalną genezę. Wiąże się ona z ruchem #MeToo, dzięki któremu wielu przestępców seksualnych po latach bezkarności zostało zdemaskowanych i obłożonych infamią całkowitą, możliwą do realizacji w tej formie tylko w epoce nowoczesnych technologii informatycznych. Tym różni się cancel culture od jej poprzedniczki, czyli bojkotu towarzyskiego, że wieść o zbrodniach i przewinach delikwentów błyskawicznie dociera do wszystkich, a bojkot obejmuje rezygnację z ich zatrudniania, współpracy z nimi, pokazywania się razem publicznie czy nawet wchodzenia w interakcje online. To „scancellowanie”, czyli utrata wszystkich perspektyw, wszędzie, łącznie z przekreśleniem przeszłego dorobku życiowego.

Bez wątpienia w najwcześniejszej fazie ostrze cancel culture dosięgało autentycznie świnie, którym trudno w jakikolwiek sposób współczuć. W dodatku ludzi z tzw. świecznika, posiadających niemały majątek, którzy (o ile nie szli także do więzienia) mogli uznać „scancellowanie” za przyspieszoną i wymuszoną, ale bardzo wygodną emeryturę z dala od oka opinii publicznej. Wkrótce jednak zaczęły się przewidywalne problemy. „Cancellowano” osoby pomówione fałszywie. „Cancellowano” z coraz bardziej błahych powodów. „Cancellowano” z coraz bardziej odległych w czasie i błahych powodów. Taka sama kara, jaka spotykała wielokrotnego gwałciciela lub skłonnego stosować przemoc rasistę, zaczynała dotykać faceta, który 20 lat wcześniej publicznie skomplementował czyjś dekolt, albo 10 lat wcześniej napisał tweeta używającego rasistowskiej kalki. Słowem zrobił coś, za co wystarczą zwyczajne przeprosiny. Dalej, „cancellowano” naukowców rzekomo naruszających zasady safe space na wykładach, publicystów i komików za ich teksty sprzed przemiany wrażliwości społecznej, redaktorów za opublikowanie tekstów wcześniej „scancellowanych” osób. W końcu poczęto naturalnie „cancellować” każdego, kto innego „scancellowanego” brał jakoś tam w obronę. To ostatnie było o tyle trudne, że lista „scancellowanych” rosła codziennie i trudno było za tym nadążyć, niczym za przypadkami korupcji wśród polityków PiS. Dodatkowo upadł „konsensus cancellowania”, czyli nawet w ramach wspólnoty ludzi sympatyzujących z woke pojawiły się konflikty o to, kto zasługuje i kto już jest, nadal jest, albo już nie jest „scancellowany”.

Cancel culture przez zwolenników lewicy jest często bagatelizowana. Podobno to igły, z których liberałowie i prawica robią widły. Jednak cancel culture szybko dotarła na poziom lokalny i zaczęła uderzać w zwykłych ludzi. Kogoś napiętnowano jako wyrodną matkę za pozostawienie dziecka w samochodzie pod sklepem na kwadrans, kogoś za zbyt odważne zdjęcie na Instagramie, kogoś innego za posłużenie się kontrowersyjnym słowem w rozmowie w kawiarni. Powstało wrażenie, że cancel culture przenosi nas w świat Orwella, tylko z rozproszonym Wielkim Bratem, którym może być człowiek na krześle obok. Towarzyszący temu zjawisku w oczywisty sposób efekt mrożący i autocenzura, początkowo obecne w redakcjach prasowych, studiach filmowych i programach rozrywkowych, dotarły pomiędzy ludzi i stopniowo erodują coś, co można po prostu nazwać „naturalnym zachowaniem”. To wcale nie jest oczywiste, że świat ludzi nieustannie się skrupulatnie samokontrolujących i zestresowanych potencjalnie dewastującą reakcją otoczenia jest lepszy od świata, w którym od czasu do czasu ktoś chlapnie durną rasistowską czy mizoginistyczną uwagę.

Cancel culture ma też wersję light. Nie polega na eliminacji danej osoby poza obręb życia społecznego, ale na jej dyskredytowaniu. W Polsce szeroko rozpowszechnione wyrazy pogardy wobec dinozaurów słusznie rozdeptywanych przez pochód postępu – określenia takie jak „boomer”, „dziaders” czy „paleo-liberał” – są właśnie przejawami cancel culture light. Z drugiej zaś strony są ci, którzy szermują „cancellowaniem” i niejednokrotnie krzywdzą interlokutorów podważając ich prawo do głosu, ale sami się stylizują na ofiary. Ubieranie się w szaty skrzywdzonych ofiar jest bowiem dla ruchu woke charakterystyczne. Niektórym kategoriom ludzi uprawnienie do bycia ofiarą jest przypisywane automatycznie, niezależnie od tego, czy dany jej reprezentant rzeczywiście doznał jakichkolwiek krzywd osobiście. Prowadzi to do istnej inflacji wyimaginowanych krzywd, która utrudnia walkę z realnymi problemami społecznymi. Te bowiem giną w tym natłoku.

 

Twoja kolej na bycie dyskryminowanym

Woke zrodził się z poczucia krzywdy, ale krzywdy realnej. Wiele dziesięcioleci bezdyskusyjnie prawdziwej i horrendalnej dyskryminacji kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych, osób LGBT+, mniejszości religijnych, osób niepełnosprawnych czy ludzi w jakikolwiek inny sposób „niedopasowanych” doprowadziło do społecznego wrzenia, którego znakiem i ogniwem jest ta koncepcja radykalnej przebudowy relacji społecznych. Walka z wymienionymi powyżej i zapewne jeszcze i innymi dyskryminacjami powinna być celem wspólnym lewicy spod znaku woke oraz liberałów i lewicy klasycznej, socjaldemokratycznej. Jeśli tak jednak nie jest, to powód jest ten sam, który już nieraz w przeszłości generował rozchodzenie się dróg liberalnych reformistów i lewicowych rewolucjonistów. Chodzi o dobór metod i tempo zmian. Liberalna droga – niestety – zapewnia mniejsze tempo. Ale tylko ona, dążąc do sprawiedliwości, unika stosowania niesprawiedliwych metod. W tym przypadku nie wylewa dziecka wolności słowa z kąpielą mowy nienawiści, rasizmu i homofobii.

Liberałowie jako panaceum na dyskryminację proponują dążenie do stanu braku dyskryminacji – najpierw formalnej (zapewnianej przez same instytucje publiczne), a potem, mozolnie i z czasem, realnej (dzięki wyprowadzeniu zachowań dyskryminacyjnych poza obręb kultury narodowej). Woke panaceum widzi w kontrdyskryminacji, której narzędziami są no-platforming, cancel culture i safe spaces. Otóż, skoro przez ponad sto lat większość dyskryminowała mniejszości, to sprawiedliwość wymaga, aby teraz mniejszości dyskryminowały większość. Niech wahadło wychyli się w drugą stronę. Niechaj więc przez pewien czas (albo i na zawsze, kto wie?) dyskryminowani będą biali, mężczyźni, heteroseksualiści, chrześcijanie/katolicy, tradycjonaliści, „neoliberałowie”. To dlatego w USA nie dziwi film lub serial, w którym wszyscy główni bohaterowie są nie-biali, ale nie do pomyślenia byłaby już produkcja z samymi białymi postaciami. To dlatego dużo mniejszym ryzykiem jest obsadzić postać homoseksualną w roli bohatera pozytywnego niż szwarc-charaktera opowieści. To dlatego nie powinny odbywać się już nigdy panele dyskusyjne z udziałem samych mężczyzn, ale żadnych kontrowersji nie budzą panele dyskusyjne z udziałem samych kobiet. Mniej jest ważne, co się mówi w debacie publicznej. Ważniejsze jest, kto mówi. Osoba mówcy stała się ważniejszym komunikatem od treści wypowiedzi. Nie formułuje się już tez lub argumentów. Formułuje się tezy i argumenty jako czarnoskóra ateistyczna lesbijka lub jako biały protestancki ojciec rodziny. Pierwsze zostaną inaczej odebrane i ocenione przez publiczność aniżeli drugie, nawet jeśli będą dokładnie takimi samymi tezami i argumentami. Co więcej, istnieje cały szereg rzeczy, które wolno mówić przedstawicielom jednych tożsamości, ale już są zakazane w ustach przedstawicieli innych tożsamości. W np. show-biznesie gradacja jest jasna: biały komik może powiedzieć mniej niż czarnoskóry; czarnoskóry komik hetero mniej niż czarnoskóry gej; czarnoskóry gej mniej niż czarnoskóra lesbijka; a czarnoskóra lesbijska mniej niż czarnoskóra osoba niebinarna. Chrześcijanin może powiedzieć mniej niż ateista; ale ateista może powiedzieć mniej niż muzułmanin. Osoba wysportowana może powiedzieć mniej niż otyła. (…)

 

***

U podłoża obecnych sukcesów prawicowego populizmu leżało porzucenie przez jego propagatorów części prawicowej tożsamości ideowej (akurat tej, którą prawica wcześniej dzieliła z liberałami, czyli wolnorynkowego podejścia do kwestii ekonomicznych) i sięgnięcie do arsenału socjalnej lewicy. Jednym ze scenariuszy dalszych bojów ideowych w świecie Zachodu jest – owszem – klęska prawicowego populizmu i wejście lewicy spod znaku woke w rolę głównego adwersarza liberałów. Jednak nie można wykluczyć, że i to pokolenie lewicy czeka podobny zawód, jaki stał się 15 lat temu udziałem lewicy obiecującej nowy paradygmat na zgliszczach banku Lehman Brothers. Otóż prawdziwie groźnie zrobi się, jak populistyczna prawica, aby zapobiec swojemu upadkowi, znów postanowi buszować w arsenale lewicy, ale w arsenale woke-lewicy. Bo – bądźmy szczerzy – no-platforming, cancel culture i safe spaces (wykluczające – dla odmiany – z debaty ludzi o nieprawicowych poglądach) to narzędzia, które do zbrojnych ramion prawicowców pasowałyby jak ulał. I ta konstatacja ostatecznie przesądza o pokrewieństwie dwóch najmocniejszych dzisiaj wrogów wolności po obu stronach polityczno-ideowego spektrum.

 

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Mój klasyk – z prof. Tadeuszem Sławkiem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Zaczytanie prowadzi do myślenia, na wiele sposobów podprowadza pod różne sfery naszego życia – pod to, co prywatne, publiczne, wspólnotowe, czy w końcu polityczne. Chcę zacząć od  jednego z moich ulubionych autorów, od Italo Calvino. Jakiś czas temu do księgarń trafiło tłumaczenie jego książki Po co czytać klasyków? Już na wstępie pisze tam: „Do klasyki należą te książki, o których zwykle słyszy się zwrot «Czytam ponownie», a nie «Właśnie czytam»”. Tak naprawdę możemy mówić o różnych klasykach: o klasykach literatury, filozofii, myśli. Klasykami wcale nie muszą być dawni mistrzowie, którzy wydają się bardzo odlegli, ale możemy ich szukać w naszym „teraz”. Jak dziś tych klasyków identyfikujemy? Jak znajdujemy ich między stronicami? Monteskiusz pisał, że książki to tacy towarzysze, których człowiek sam sobie wybiera. Pytanie, jak ich dziś wybieramy?

Tadeusz Sławek: Myślę, że ta droga do klasyka, jest taka meandryczna, ponieważ nie ma, myślę, jednej drogi, tylko są co najmniej dwie albo trzy, które się wzajemnie ze sobą plączą. Jedna jest oczywista, to znaczy dla nas trochę nieszczęśnie oczywista, ponieważ bardzo podlega grom politycznym; jesteśmy tego świadkami aktualnie, ale i w przeszłości też tak bywało. Jest to tworzenie klasyków przez kanony edukacyjne, przez „listy lektur”. Z jednej strony jest to zrozumiałe, a z drugiej strony jest to też gorszące dlatego, że liczne są przykłady, których nie musimy tutaj sobie przytaczać, bo wszyscy je znamy, jak bardzo tego rodzaju listy są podatne na aktualne zapotrzebowanie tak zwanej polityki historycznej. To jest ta pierwsza droga do tworzenia klasyków. Druga droga też jest podatna na rozmaite wpływy i rozmaite oddziaływania, ale może one mają, chcę wierzyć, trochę szlachetniejszą naturę. Jest to droga tworzenia kanonu przez opinie krytyczne, które się pojawiają, czyli przez rozmaite gremia, które mniej lub bardziej zawodowo zajmują się ocenianiem literatury, czytaniem literatury… Użyłem tu słowa „zawodowo”, ponieważ w języku polskim istniało takie ładne rozróżnienie, czytać „dla przyjemności” i czytać „zawodowo”. Chcę wierzyć, że w przypadku krytyków te dwa rodzaje czytania się spotykają, ale nie musi tak być. To była druga droga do zostania „klasykiem”, droga ocen i opinii. Jest ona ciekawa także dlatego, że na jej poboczach – co widać po latach – dostrzegamy bardzo wiele tekstów, które zostają niezauważone, lub zauważone po fakcie. To nas prowadzi do trzeciej drogi, która powinna być drogą najbardziej skuteczną, ale też najbardziej indywidualną. Jest to droga wyboru, upodobania i uważnej lektury pojedynczego czytelnika.

To miejsce, w którym możemy powiedzieć: „To jest mój klasyk”.

Tak, każdy znajduje swojego klasyka. Tak jak pani mówi, to wcale nie musi być klasyk rzędu wielkiego wieszcza czy dobrze utrwalonego w swojej renomie pisarza. To może być ktoś, kto do danego czytelnika przemawia i w związku z tym on będzie go czytał niejako wciąż na nowo, wracając do tej lektury po latach. Tyle z tych trzech dróg. One na pewno będą istniały zawsze, bo zawsze będą pokusy formułowania pewnego obligatoryjnego kanonu. Doświadczenie uczy, że nierzadko ta droga jest drogą prowadzącą do zniechęcenia ludzi do czytania tychże klasyków, ponieważ bywa tak często, iż ci klasycy rodzą się na styku działalności edukacyjnej i politycznej. Często chodzi tu nie o ich lekturę, ale chodzi tu o lekturę w pewien od razu narzucony sposób. Ta lektura jest jak gdyby wczytana w nich, no i w związku z tym wydaje mi się, że bardzo poważnie zakłóca drogę do tego, żeby odczuć przyjemność czytania.

Do czytania w modelu edukacyjnym jeszcze wrócimy, szczególnie, że to właśnie w nim czytanie „klasyków” potrafi skutecznie zniechęcić do czytania w ogóle. Zatrzymajmy się jednak na chwilę pomiędzy tym, co nazywa pan „drogą krytyka”, a myśleniem o tym moim, prywatnym klasyku. Calvino pisze – skądinąd słusznie – że ów klasyk to „ten, który nie przestaje mówić nam tego, co ma nam tak naprawdę do powiedzenia”. Niezależnie od tego, czy to się nam podoba, czy nie; czy to, co nam mówi jest dla nas w jakimś sensie wygodne, czy przeciwnie, wyrywa nas ze strefy komfortu. Tym samym zmusza nas do myślenia. To za jego sprawą stajemy wobec pytań, wobec konieczności podejmowania różnorakich decyzji. Tymczasem – jak pokazuje nasza codzienność – myślenie jest trudem.

Niechęć, może obawa, a pewnie i brak zaufania do samodzielnie myślących to źródła kryzysu dyskursu publicznego. Nie tylko politycznego, ale i kościelno-episkopalnego. Kryzys ten objawia się tym, że język streszcza się w nich do wiadomych liczmanów retorycznych, które są tylko ustawiane w rozmaitych kombinacjach. Nie ma nic gorszego dla myślenia, nie ma gorszego przeciwnika myślenia, niż stereotyp właśnie. Taka praktyka, że mam ograniczoną ilość klocków lego i tylko przekładam je z miejsca na miejsce, nawet niekoniecznie dbając o to, żeby zawsze logicznie do siebie pasowały, niszczy myślenie. To jest pierwsza uwaga, którą tutaj można by zrobić. Drugą uwagę zawdzięczam wspomnianemu przez panią Italo Calvino,  pisarzowi, którego też zawsze podziwiam z wielką atencją, bardzo żałując, że tak wcześnie odszedł i nie dane mu było stworzyć następnych książek. Jak dzisiaj czytamy jego wykłady, które przygotowywał zmyślą o ich wygłoszeniu w Ameryce, dowiadujemy się z nich, że „klasyk” niekoniecznie musi być jakimś wielkim, obszernym dziełem. To nie musi być W poszukiwaniu straconego czasu ze swoimi siedmioma tomami. Calvino czyta wspaniale jedno, zresztą króciutkie opowiadanie z Dekameronu Boccaccia, mówiące o tym, jak to Guido Cavalcanti wymknął się swoim z lekka podchmielonym i rozbawionym, hedonistycznym towarzyszom i – tutaj bardzo kładzie nacisk na ten przymiotnik – „lekkim skokiem zeskakując na drugą stronę”. Oto przebłysk magii czytania, która polega na tym, że lektura jest sztuką w dużej mierze niuansowania, delektowania się szczegółami, a tego niestety dyskurs publiczny polityczny i dyskurs publiczny teologiczny nie znoszą, ponieważ tam się ciosa grubo, siekierą i nie zważa na detale, bo detale przeszkadzają, ponieważ one stwarzają przestrzeń do indywidualnej refleksji, indywidualnego myślenia, indywidualnego wzroku, spostrzeżenia, pojedynczego oka. Tego te dyskursy nie lubią, bo tam obowiązuje w obu wypadkach ortodoksja. Dogmatyka.

Problem w tym, że te detale nam umykają. Jakoś się ich wstydzimy, udajemy, że ich nie dostrzegamy, lekceważymy je. A samego myślenia najzwyczajniej się boimy. Coraz trudniej jest zatrzymywać się na słowie, które jest czymś więcej niż tylko wyrywaniem nas z aktualnego szumu. To jest ta konieczność refleksji, która nie czeka na „właściwy czas”, ale domaga się dla siebie czasu. Zatrzymania. Niedawno, podczas debaty na krakowskim Festiwalu Miłosza [debata „Swój, obcy nieobjęty” odbyła się 9 lipca 2021 – przyp. red.], powiedział pan, że teraz mamy taki czas ostrzeżenia przed miodopłynnymi politykami, którzy moment zastanowienia uważają za hańbę. 

To mnie zawsze uderza. Nie będę tu wymieniał nazwisk, bo łatwo je odnaleźć. Polityków, którzy po prostu rzucają bon motami jak z rękawa. Tymczasem czytanie, czy też to, co pani nazywa zaczytaniem, polega właśnie na takiej zdolności do znajdowania satysfakcji w przerwach, w namyśle, w tym, co jest zająkliwe, niepewne. W takich chwilach potrafię zgrać się swoim poziomem tempa i poziomem emocjonalnego zaangażowania z tym, co jest przedmiotem lektury. Świat i ja znajdujemy niejako wspólny język za pośrednictwem tego tłumacza idealnego, jakim jest uważnie i troskliwie czytana książka. Owocuje to tym, że później łatwiej mi znaleźć właściwe słowo na opisanie otoczenia, albo – co wielce pouczające – przekonuję się, jak daleko mi do znalezienia takiego słowa. Jak bardzo moje nazywanie rzeczywistości mija się z nią, jak bardzo wstawiam siebie w miejsce świata. Natomiast gdy praktykuję skupioną lekturę, odnajduję decorum; to, co mówię, stara się szanować odrębność świata, zachowuje wobec niego taktowną odległość – moja reakcja i moja mowa są przyjazne, ale nienarzucające się. Co się dzieje, gdy tracimy taki dystans, słyszeliśmy choćby podczas piłkarskiego Euro, kiedy to jeden ze sprawozdawców przedstawiał mniej to, co działo się na boisku, bardziej zaś starał się pobudzić, akurat zbędne w danych okolicznościach, emocje. Kiedy bramkarz spokojnie sobie wybijał piłkę z bramki, w głosie tego pana bulgotała Etna emocji, jakby raportował wybuch wulkanu albo trzęsienie ziemi. Straciliśmy decorum, a decorum, to poczucie taktu, rytmu w stosunku do rzeczywistości i do własnego życia także, a wydaje mi się, że uważna, skupiona na każdym słowie lektura jest w stanie je przywrócić.

Uparcie wracam do tego braku momentu zatrzymania uważanego za hańbę. To jest świetna diagnoza tego, co się dzieje z myśleniem, ale też tego, co się w ogóle dzieje ze słowem. Jacek Kaczmarski, w pięknym tekście poświęconym Marcinowi Lutrowi, pisał: „Słowa palą, więc pali się słowa: / Nikt o treści popiołów nie pyta”. I rzeczywiście, niektóre słowa palą więc się je niszczy. To popadanie w słowne stereotypy, w pewnego rodzaju pętlę, gdzie słowa zamieniają się w strach, o czym chciałabym za chwilę. Inne słowa popadają w zapomnienie, kolejne stają się własnym obiciem w krzywym zwierciadle, a jeszcze następne przebijają się do nas z innych języków, jednocześnie zmieniając znaczenie. I tak możemy usłyszeć, że jakiś projekt jest nam „dedykowany”. Zadedykować to można komuś wiersz. Panie profesorze, co takiego się stało, że przestaliśmy się o słowa troszczyć?

Przestaliśmy się o nie troszczyć z uwagi na to, że słowo generalnie, tu mówię metaforycznie, ale niestety często i dosłownie, staniało. Po prostu ono przestało mieć swoją wartość i wydaje się, co zresztą widać w dyskursie publicznym gołym okiem, że zapomnieliśmy, że słowo ma swoją wagę, ma swój ciężar, ma swoją ostrość; może ocalić, ale może zabić. Jeżeli się mówi bez poczucia jakiejkolwiek przewiny, jakiejkolwiek później ekspiacji o „tęczowej zarazie”, to świadczy o tym, że w ogóle my do słowa nie przywiązujemy żadnej wagi, że to takie bawienie się bronią na zasadzie: „No może wypali, może nie wypali, jak wypali to trudno, będzie wypadek przy pracy”. Słowami posługujemy się też w złej wierze, z premedytacją licząc na ich niszczące działanie. Niestety, w dużej mierze przyzwyczaiło nas do tego działanie agencji pijarowych, obmyślających sposoby retorycznego „sprzedania” danego ideowego czy ekonomicznego produktu, zakładając, że najlepiej, by owa sprzedaż dokonała się szybko i bez mozolnego zastanawiania się ze strony „kupującego”. Zatem nie „przekonuje się” rzeczowym argumentem, ale „namawia” pustą obietnicą albo inwektywą wobec ewentualnego już nawet nie tyle „przeciwnika”, co kogoś, kto zechciałby się choć chwilę zastanowić nad racjonalnością proponowanego produktu. Przypomina się scena z Rozmów kontrolowanych Stanisława Chęcińskiego, w którym zomowiec krzyczy do przechodniów interesujących się zrzucanymi z okna ulotkami – „Nie czytać! Nie czytać!”. Odnoszę wrażenie, że to właśnie krzyczą do nas zarządcy publicznego dyskursu w Polsce. Tymczasem rozumne czytanie polega na mozolnym zastanawianiu się nad słowem. Wtedy okazuje się, że są granice naszych wypowiedzi, że słowo musi się w pewnym momencie zatrzymać w swoich ambicjach. Natomiast między innymi wspomniana stereotypizacja każe nam wierzyć, że wszystko jest do powiedzenia. I to szybkiego.  A ponieważ wszystko jest do powiedzenia, no to właściwie wszystko, co powiemy, jest dopuszczalne i właściwie nie ma żadnych granic, a te granice powinny być podwójne. Raz, powinny być granice wynikające właśnie z owej troski o słowo, które może być słowem śmiertelnie niebezpiecznym dla kogoś, jeśli będziemy się nieostrożnie i beztrosko nim posługiwali. Z drugiej strony są też granice takie, że dochodzimy do pewnych problemów, przed którymi słowo musi się zatrzymać i ono, jeśli ma ruszyć w dalszą drogę, wymaga głębokiego namysłu, zastanowienia, ciszy… Przestaliśmy cenić ciszę w ogóle, a cisza jest niezbędna dla słowa. Gdy wrażenie pusta miodopłynności i potoczystość mowy, naturalną rzeczą będzie narastająca niechęć do momentów zastanowienia się, które są uważane za słabość. Co się z tym wiąże, niechętnie jesteśmy nastawieni do słuchania. Jeżelibyśmy statystycznie popatrzyli na programy publicystyczne, ile razy w nich padają słowa: „Panie pośle, ja panu nie przerywałem”, to widzimy wyraźnie, że nikt nie chce słuchać. Jesteśmy nieustannie gotowi do mówienia i to najczęściej mówienia przygotowanymi gotowcami.

Posługują się – w sumie dość powszechnie – tym, co określa się jako „przekaz dnia”. W szerokim lub wąskim jego znaczeniu. Okrągłosłowny gotowiec.

To są przekazy dnia, tak, oczywiście. Jest to szczególnie męczące dla obserwatora dyskursu publicznego, że on stał się właściwie całkowicie przewidywalny.

To zapytam… Nie ma pan wrażenia, że ten dyskurs stał się przewidywalny dla każdej ze stron? Mamy polityków, którzy fundują nam – odmieniany przez kolejne przypadki – przekaz dnia, ale z drugiej strony też kryzys dziennikarstwa i szeroko rozumianej publicystyki. To, o co i w jaki sposób pytają dziś dziennikarze, często nie wykracza poza ów przekaz, mieści się w jego ramach. Czego tu brakuje? Jeżeli wciąż zakładamy – a ja bardzo chcę wierzyć, że jest szansa na dobre dziennikarstwo – że to jest tak zwany zawód misyjny, to powinna mu przyświecać odwaga pytania i myślenia. Bez tego mamy tylko gadające głowy, powtarzające tę samą polityczną mantrę.

To prawda. Odnosząc się bezpośrednio do tego, co pani teraz powiedziała, to może dwie uwagi à propos dziennikarstwa właśnie. Oczywiście dziennikarstwo kroi swoje pytania wyraźnie pod gości, których ma w programie. Wygodnie jest zaprosić polityka A i B z przeciwnych opcji, bo z góry wiadomo, co będzie. Ponieważ będzie ostro, słupek oglądalności ewentualnie pójdzie do góry etc.. Ale przede wszystkim powinniśmy dbać i zabiegać o wolność mediów i wypowiedzi, a ostatnie wydarzenia w kraju nie są dobrym prognostykiem.

Mamy pięćset sześćdziesiąt osób, a my widzimy około trzydzieści stale przewijających się twarzy. 

Pojawiają się tutaj dwa pytania. Po pierwsze, jest to pytanie, które już sobie postawiliśmy, czy aby nie jest to wynik pewnego wygodnictwa dziennikarskiego, które kroi gości i pytania pod zapotrzebowania atrakcyjności medialnej, która ma polegać na wzajemnym „naparzaniu się”. Drugie, jeszcze groźniejsze pytanie, czy aby nie jest tak, że ta pozostała część nie ma w ogóle nic do powiedzenia i czy nie jest pospolitym ruszeniem, które służy tylko do podnoszenia rąk zgodnie z dyscypliną partyjną. Odpowiedzi na oba pytania nie wróżą dobrze na przyszłość.

Obawiam się, że niestety odpowiedź na oba te pytania jest twierdząca i – szczerze mówiąc – mnie to przeraża. Jednocześnie zarówno w rozmowach politycznych, w publicystyce, w tym, co pan określa dyskursem kościelnym – wszędzie tam na znaczeniu zyskują słowa, które nas dzielą. Te, które oddzielają nas od siebie jako jednostki, ale też nieustannie rozrywają nam wspólnotę. A przecież rozmowa, dialog, stanowi klucz do tego, abyśmy po raz już kolejny zaczęli wspólnotę odbudowywać. Inaczej zostaniemy samotni w wielkiej pustce. To takie miejsce, gdzie sprowadzanie czegoś do wspólnego mianownika coraz częściej oznacza sprowadzanie myślenia i działania do jakiejś doraźności, do zaspokojenia bardzo podstawowych potrzeb, do tego, że sprawy są do załatwienia – na raz, na pstryknięcie palcem – a nie do przemyślenia. I przy tym wszystkim mam wrażenie, że nasze społeczeństwo jest uczone, czy raczej przyzwyczajane, do oddawania wolności za doraźność.

To, co pani nazywa doraźnością, czasami w dyskursie niektórzy politycy nazywają „gaszeniem” pożarów raczej niż akcją zapobiegania, ale jak zwał, tak zwał. Pewnie tak jest, natomiast widzę to także z perspektywy takiej oddolnej, to znaczy z perspektywy sejmiku śląskiego na przykład, jak bardzo pewne słowa, pewne pojęcia czy także pewne sposoby myślenia przełożone później na działanie, mają swoje źródło w braku zaufania. Ten brak zaufania oczywiście prowadzi do tego, że istnieje jedno centrum, które wydaje dyspozycje i w związku z tym wszelkiego rodzaju głosy, które miałyby ochotę z nim dyskutować, od razu wyjściowo są skreślane, ponieważ zakłada się od początku, co wynika właśnie z absolutnego deficytu zaufania, że to głosy w złej wierze, podstępne i przewrotne. Pewne słowa zresztą są od razu podejrzane. Takim klasycznym słowem podejrzewanym o wiele złych rzeczy jest przymiotnik „regionalny”. Bodaj pierwszą interpelacją w nowej kadencji sejmiku śląskiego była interpelacja radnego reprezentującego obóz aktualnie rządzący, który domagał się obszernej informacji o działalności Regionalnego Instytutu Kultury w Katowicach. No i po półtora roku już nie mamy Regionalnego Instytutu Kultury, tylko Instytut Myśli Polskiej. Słowo „regionalne”, które dla tego rodzaju polityki, jaką w tej chwili uprawia się w Polsce, pachnie siarką; zresztą obawiam się, że ono nigdy nie było bardzo popularne w polskiej polityce. Oczywiście było używane, bo świetnie wygląda w aplikacjach o fundusze brukselskie, ale myślę, że poprzednie ekipy też były w dużej mierze wstrzemięźliwe, co do wiary w znaczenie tego słowa. Myślę, że nigdy nie pojęliśmy znaczenia mądrej polityki regionalnej, która w moim prywatnym przekonaniu powinna być podstawą europejskości. Może, gdybyśmy zawierzyli regionalizmowi i sprzyjali mądremu regionalizmowi, to nie mielibyśmy tego wyniku, który dzisiaj przeczytałem z trwogą w „Gazecie Wyborczej” – 17% Polaków opowiada się za polexitem [„Gazeta Wyborcza”, 1 sierpnia 2021, sondaż SW Research dla „Rzeczpospolitej” – przyp. red.]  .

Ta liczba nieubłaganie rośnie, ale jest to wynik dość konsekwentnej polityki…

Tak. Dreszcz zimny mnie przeszedł po krzyżu, bo to jest też wynik „unarodowienia” i „umasowienia” i powiedzenia, że tylko razem, tylko w wielkiej gromadzie, która jest oczywiście poddana jednemu kierownictwu, jednemu sposobowi myślenia – tylko tak będziemy w stanie przechować się dla potomności.

Tylko my to znamy. Już kiedyś była gromada, jeden lud, prawda? Ein Volk, ein Reich –  to już było i doskonale wiemy, dokąd to prowadzi.

No ale niestety, tego rodzaju nastroje rosną, nie tylko u nas oczywiście, natomiast to 17%  wygląda bardzo przygnębiająco.

Ja z kolei czytałam kazanie arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, wygłoszone w rocznicę wybuchu Powstania warszawskiego [kazanie podczas mszy w intencji poległych i ojczyzny, wygłoszone w krakowskiej bazylice Mariackiej 1 sierpnia 2021 – przyp. red.]. Raz za razem powraca w nim wykrzywione rozumienie słowa „totalitaryzm”, które używane jest jako potworny straszak, jako bat na otwartość i odwagę. W jakimś sensie odstręcza od… wolności. Niedawno wędrowałam przez warszawską Pragę Północ i wypatrzyłam tam na ścianie fragment wiersza Kornela Filipowicza „Niewola”. To znany tekst. „W państwie totalitarnym / Wolność / Nie będzie nam odebrana / Nagle/ Z dnia na dzień / Z wtorku na środę / Będą nam jej skąpić powoli / Zabierać po kawałku”. Ostatni wers był już do połowy zamazany farbą. To mnie bardzo uderzyło. Patrzyłam na ludzi, którzy się zatrzymywali, czytali i… Chcę wierzyć, że nie było w tym obojętności. Hannah Arendt pisała – co warto dziś głośno przypominać – to państwo totalitarne, że autorytaryzm zawłaszcza kolejne ostoje praw i wolności: sądy, media, uniwersytety. Niby to wiemy, widzimy, a później…  Z jednej strony są tak wspaniałe inicjatywy jak Wolne Sądy, a z drugiej strony stoi właśnie te 17%. 

Tak, 17%. Jeszcze dodatkowo martwiący był drugi wynik tego sondażu, mianowicie, że nieco ponad 20% nie ma zdania, co jest równie martwiące. Wszystko to świadczy o tym, jak bardzo klimat, w którym żyjemy, edukacja, nawyki społeczne, które stworzyliśmy sobie, nie sprzyjają myśleniu. W tak ważnej kwestii jak, przynależność do wspólnej Europy, po prostu nie można nie mieć zdania. Można mieć zdanie wahliwe, można mieć zdanie zmienne, ale nie mieć zdania nie można. To jest wszystko bardzo przygnębiające, no ale wspomniała pani o edukacji, a w tej chwili widać gołym okiem, że główny atak bez-myślenia idzie na szkołę. Z uniwersytetami będzie trudniej, co nie znaczy, że nie można próbować. Będą próbować oczywiście.

Szkoły będą bardzo wrażliwe na tego rodzaju działania, bo jeżeli rzeczywiście wejdzie w życie przepis, że kuratorzy będą mieć decydujący głos w obsadzie dyrektorów, to w dużej mierze od tego momentu sprawa będzie pod kontrolą centrali. Ja oczywiście wciąż wierzę w mądrość, mówię to nie kurtuazyjnie, ale wciąż wierzę, że dobry nauczyciel wie, że wszelkiego rodzaju programy, zarządzenia, wytyczne to są przeszkody, z którymi on wie, jak sobie poradzić, więc wciąż wierzę w nauczycieli, w ich mądrość, w ich troskę o naszą przyszłość. My na uniwersytetach dostajemy już ludzi w dużej mierze przygotowanych wyjściowo do życia, zaopatrzonych w jakiś aparat pojęciowy, w jakiś zestaw poglądów…

Mając na horyzoncie edukację, kształtowanie poglądów czy postaw, wrócę na moment do Calvino, którego traktuję tu trochę jako naszego przewodnika. Bo przecież nasze lektury są istotnym elementem wpływu, w jakimś sensie nam tworzą, a przynajmniej pomagają odnaleźć się, albo… się zgubić.  Pisze Calvino: „Do klasyki należą te książki, które wywierają szczególny wpływ zarówno wtedy, gdy wydają się niezapomniane, jak i wtedy, gdy kryją się w zakamarkach pamięci”. I to znów klasyka, do której wracamy, ta klasyka tak porażająco aktualna, niezależnie od tego, czy sięgamy po esej O nieposłuszeństwie obywatelskim Henry’ego Davida Thoreau, po Korzenie totalitaryzmu Hannah Arendt, czy wracamy do tego, co się nam wydarza w Folwarku zwierzęcym albo Roku 1984 George’a Orwella. To tylko niektórzy z klasyków, których w ostatnim semestrze czytałam z moimi studentami i oni mówią: „Pani doktor, przecież takie zło się dzieje na naszych oczach. Oni przed tym ostrzegali, no i jak to jest, że myśmy tych ostrzeżeń nie słuchali i jak sobie dzisiaj z tym radzić?” 

Wie pani, jednym ze sposobów, który oczywiście nie rozwiązuje niczego, ale jedne z takich drzwi, które można tu otworzyć, to oczywiście wrócić do lektury człowieka, który zawsze robił na mnie wielkie wrażenie, dlatego, że będąc oświeceniowcem z ducha jednocześnie od razu zdawał sobie sprawę, że należy postulaty oświecenia nieustannie korygować, ponieważ każdy postulat ideowy, o ile nie ma takiej aparatury korygującej wbudowanej w siebie, stanie się narzędziem totalitarnego zawłaszczenia świadomości. Mam na myśli Jonathana Swifta i Podróże Guliwera, które – mówiąc pół żartem pół serio – dotknął dziwny los. Umieszczono je na półce z literaturą dla dzieci. To jest ostatnia książka, którą dzieci powinny przeczytać, ale…

Dzieci czytają tylko część, nie docierają do najmądrzejszych, ale i najstraszniejszych/najtrudniejszych podróży… Prawie nikt nie czyta też Swifta w kontekście historycznym czy politycznym.

Tak, oczywiście, można to czytać jako książkę przygodową, uroczą, ale ta urokliwość kończy się, kiedy spojrzymy na podróż do krainy mądrych koni. I w tym momencie wracam do pani pytania: przecież ostrzegano, przecież mówiono, a wszystko pozostaje to samo. Zmieniają się jedynie atrybuty, to znaczy noże zostają zastąpione mieczami, później miecze zostają zastąpione karabinami, karabiny zostają rakietami, ale w zasadzie wszystko jest w gruncie rzeczy takie same. Atrybuty się zmieniają, ale scenariusz w gruncie rzeczy jest taki sam. Dlaczego ta książka jest taka ważna? Myślę, że z dwóch powodów. Po pierwsze, oferuje nam autokrytykę rozumu, co jest bardzo istotne. Nie ma nic gorszego, niż rozum, który jest postawiony na piedestale tak wysoko, że żadna krytyka nie jest w stanie go dosięgnąć, zresztą także William Blake o tym pisał: rzecz nie w tym, że rozum jest zły, bo racjonalność jest oczywiście niezbędną dyspozycją człowieczeństwa, ale rozum, któremu dano nieograniczone prerogatywy, niewątpliwie będzie rodził demony, więc to pierwsza sprawa, o której trzeba mówić. Po drugie, w związku z tym jawi się też w gruncie rzeczy oświeceniowe i jednocześnie kontroświeceniowe pytanie o to, co to jest postęp, bo to oświecenie zrodziło, w najlepszej zresztą wierze, ten wielki mit postępu. Swift też dlatego jest taki ważny, że on sam zaczął zadawać sobie to pytanie: na czym postęp polega i czy ma jakieś granice? Dzisiaj najlepszym obszarem, na którym należy badać tę kwestię, jest ekologia i nasze związki z naturą.  To byłoby następne pytanie, które powinniśmy sobie zadać – pytanie o postęp. No i wreszcie jest to trzecie pytanie, mianowicie o takie rzeczy podstawowe, które organizują nam życie: o to, czym jest sprawiedliwość i na czym ta sprawiedliwość ma polegać. To oczywiście jest pytanie zasadnicze w wielu miejscach świata dzisiaj. W Polsce ma ono swój dodatkowy, bolesny charakter.

Gdy chodzi o sprawiedliwość, to do mnie zawsze przemawiała ta hipotetyczna sytuacja wyboru za zasłoną niewiedzy, o której pisał John Rawls. Moment, w którym wzajemnie niezainteresowane jednostki, nie znając swego statutu w przyszłej wspólnocie,  wybierają takie zasady sprawiedliwości, aby zabezpieczyć „najbardziej upośledzonych”, czyli najsłabszych. Dziś Rawls to już… klasyk. I teraz pytanie, co robimy z klasykami w procesie edukacji. Jak się ich „używa”? Bo przecież wielu traktuje się wybiórczo, de facto odbierając im czystość głosu, przeinaczając ich przekaz. To trochę jak z tym Swiftem, z którego wzięliśmy bajkę dla dzieci, pomijając inne aspekty i inne podróże, jak choćby krainę Houyhnhnmów, czyli owych mądrych koni. Owo użycie – dziś łatwo  to dostrzegamy – staje się również użyciem politycznym. Bo mamy narodowe lektury, narodowe czytanie, wielkich narodowych „patriotów”. Mamy ten koszmarny kanon lektur, który ma za zadanie unarodawiać, a jednocześnie budować i gruntować niechęć do jakiejkolwiek odmienności, wzmacniać poczucie wyobcowania. Gdy przyglądam się tej liście lektur, to mam wrażenie, że za chwilę sytuacja stanie się dużo gorsza od tej, która diagnozował Józef Tischner pisząc o ludziach z kryjówek…

Wie pani, z lekturami i programami szkolnymi jest problem oczywiście nie od dziś i to zawsze było przedmiotem rozmaitych gier, o czym już tutaj mówiliśmy. Myślę, że mamy tu pewien problem, pewien dylemat, jeśli chodzi o czytanie, lektury, edukację i życie publiczne: mianowicie trudno nam znaleźć dla nich jakąś odpowiednią gramatykę. Mam na myśli gramatykę zaimków. Z jednej strony chcielibyśmy zbudować lekturę, która będzie bardzo osobista; to jest ta lektura, o której tu mówiliśmy jako o odkrywaniu „mojego klasyka”. A z drugiej strony wiemy także, że powinniśmy przecież z owego „ja” wydostawać się z rozmaitych powodów. Raz dlatego, żeby nie być kulturą egocentryczną, narcystyczną i żeby być kulturą, w której człowiek doświadczy „swego” klasyka po to, żeby lepiej budować bycie razem. Jak mówiła pięknie Krystyna Miłobędzka: „Jesteśmy wkrzyknięci w ludzi”. Z jednej strony cieszymy się tym zaimkiem „ja”, a z drugiej strony, po namyśle, on nam zaczyna sprawiać pewnego rodzaju kłopot i dolegliwość, o czym dobrze wiedziała Simone Weil na przykład. Ale jest i drugie niebezpieczeństwo, mianowicie niebezpieczeństwo, że ugrzęźniemy w „my”, do którego pchają programy motywowane odpowiednio skonstruowaną wersją polityki historycznej. Chce ona zbudować wielkie, narodowe „my”, o którym pani mówi. I teraz, zamknięci między „ja” i „my”, widzimy, że brakuje nam jakiegoś pośredniego zaimka. Jak my mamy to rozwiązać? Oczywiście pewnym rozwiązaniem byłoby owo tajemnicze i pięknie już przez wielu filozofów słowo już rozpracowane, słowo „ty”, które by, nawiązując do tego, o czym pani mówiła przed chwilą, uwrażliwiało na inność, obcość, odmienność, na wszystko to, co nie tylko jest inne ludzkie, ale także na wszystko inne, co jest nieludzkie, patrz ekologia, patrz zwierzęta i tak dalej, do czego zresztą obie strony, i polityczna i kościelna, czyli i świecka i duchowa, podchodzą ze zrozumiałym z punktu widzenia swoich doraźnych, wracam do tego słowa, doraźnych, interesów. Z puntu widzenia namysłu nad światem to reakcja szkodliwa. Mam na myśli chociażby to, co władza zrobiła z tzw. piątką dla zwierząt czy prześmiewcze uwagi arcybiskupa Jędraszewskiego typu: „Będą bronić praw trawy, ale nie będą bronić praw człowieka”. Potrzebujemy więcej praktykowania, więcej ćwiczenia się w owym „ty”, co zresztą w Polsce ma bardzo piękną, Tischnerowską tradycję.

Tak, oczywiście. Tischnerowską, ale też inspirowaną dialogiem „twarzą”, o której pisze Emmanuel Lévinas. Kiedy mówimy o „ty” i o drugim, kiedy mówimy o twarzy drugiego, to właśnie ona jest gdzieś pomiędzy tym „ja” a „my”. Tam dla mnie brakuje zaimka, ale jest właśnie ta twarz, czyli jest to „ty”.

Może więc najogólniej dało by się określić czytanie, o którym tu mówimy jako ćwiczenie się w „ty”. 

To piękne. Ale jeśli mówimy o tym „ja” – „my”, to rzecz jest jeszcze w miarę prosta. Problem zaczyna się, gdy pojawia się to „oni” i ci „oni” są obcy, prawda?

To jest nieodzowne, jeśli mówimy „my”, to na pewno są „oni”. Co ciekawe, kiedy ja mówię „ja”, niekoniecznie musi się pojawić „ty”, natomiast kiedy mówimy „my”, natychmiast są „oni”.

Natychmiast są „oni”. Niedawno sięgnęłam po książkę Magdaleny Środy,  Obcy, inny, wykluczony. Zaraz na początku pisze tam: „Obcość to nie tylko rewers naszości, obcy to zagrożenie dzisiaj. To są ci wykluczeni ze społeczności, dehumanizowani, odarci z praw obcy. Nie budzą litości, tylko budzą strach”. No i właśnie to jest ten moment. Myślę że to, ci „oni”, ta obcość nie jako rewers naszości, ale jako zagrożenie, to jest status quo, które ma utrwalać dzisiejsza szkoła. To jest status quo, które mają konserwować tak zwane narodowe instytucje czy narodowe lektury. Z drugiej strony, przecież to obcy jest tym, który nas zmusza do myślenia, do wyjścia poza schemat,  poza naszą strefę komfortu; zmusza nas do poznania, do zajęcia stanowiska, uczy, ale to wcale nie znaczy, że nas kwestionuje. A nam się tłumaczy, że zawsze było „my” i „oni” – że w tej „obcości” czai się wróg. 

W ogóle jest tak, że to, o czym pani mówi, to zagrożenie innością, jest niewątpliwie potrzebne politykom, tak świeckim jak i duchownym. Ono jest niezbędne, ponieważ polityka strachu jest najłatwiejszą polityką, jaką można uprawiać i jakże skuteczną, czego dowodziło słynne powiedzenie Jarosława Kaczyńskiego o tym, że cudzoziemcy noszą bakterie, wirusy, pasożyty i następująca po nim odmowa Beaty Szydło wpuszczenia uchodźców do Polski. Polityka zarządzania strachem jest polityką najprostszą, najłatwiejszą, najmniej kosztowną i niestety, kłania się Swift, bardzo skuteczną i odwieczną. Sprzyja temu pieczołowicie kultywowany ten język, o którym pani mówiła, że nie jest językiem rozmowy, lecz językiem walki i wojny. W sporcie słyszymy, że przeciwnika już się nie „pokonuje”; przeciwnika „się miażdży”, przeciwnika „się zgniata”, przeciwnika „się roznosi”, przeciwnika „się kompromituje”. Co to ma wspólnego z duchem sportu, tego już nie wiem, niestety dziennikarze sportowi w tym gustują. W związku z tym pojawia się takie pytanie, co z tym można zrobić? Z jednej strony oczywiście nie należy mieć złudzeń, życie publiczne i nasze bycie razem nie będzie polegać na takiej łatwej zgodliwości i nawet nie powinno polegać na zgodliwości będącej czystym konformizmem; życie wspólne powinno polegać na jakiejś mądrej zgodzie przez duże „z”, która będzie uwzględniała rozmaite punkty widzenia i rozmaite szkoły myślenia. Wydaje mi się, że tutaj doskonałą radę nam daje ktoś, kogo trzeba by przypomnieć, tak jak przypominamy Tischnera, choć politycy dzisiaj już pewnie nie wiedzą, że napisał Etykę solidarności, mianowicie chciałem przypomnieć Tadeusza Kotarbińskiego. Niewielka książeczka, Medytacje o życiu godziwym, na końcu zawiera takie wspaniałe pouczenie. Jest ta etyka niezależności od poglądów religijnych i kiedy filozof szuka dla niej jakiejś dobrej formuły, mówi mniej więcej tak: wiadomo, że będziemy zawsze się różnić, że będziemy zawsze w stanie konfliktu, co można w tej sytuacji zrobić? Daje bardzo piękną odpowiedź: „Ani kroku, ani jednego ciosu poza nieodzownie niezbędną konieczność bojową” –  teraz prawie cytuję. Tymczasem nasze życie polega na tym, żeby zrobić dziesięć kroków poza konieczność bojową. To jest nieszczęście. Wersja Michela Serre’a tego samego powiedzenia byłaby taka, że dobre życie społeczne to takie, w którym człowiek godny zachowuje się tak, że nawet jak prawo stoi bezwzględnie po jego stronie, to on się zawaha pięć razy, zanim prawo to. wyegzekwuje z całą bezwzględnością. Wracam trochę do początku rozmowy. Wydaje mi się, że straciliśmy poczucie rytmizowania naszych postępowań z tym, co jest właściwe; utraciliśmy chęć dążenia do tego, co miarowe, co  stosowne. To pojęcie taktu jest bardzo ważne.

Takt – co mówię ze smutkiem – należy do tych wielkich zapomnianych słów czy pojęć.

 Zupełnie zapomnianych. No i w związku z tym już nie różnimy się, tylko niszczymy się i już nie walczymy, tylko się miażdżymy, unicestwiamy. Bardzo to jest smutne i, niestety, jestem tylko bardzo umiarkowanym optymistą, co do możliwości zmiany tego.

Mnie się marzy, żebyśmy w naszej sferze publicznej znaleźli przestrzeń na jakąś podstawową uprzejmość. Jest taki kapitalny tekst Zasady uprzejmości (The Rules of Civility) – zbiór 110 zasad, które jako czternastoletni młodzieniec wziął na warsztat George Washington. Dziś stanowią podstawę tak zwanej etyki rządu. A same zasady są proste. Nie śpij, gdy inni mówią, nie siadaj, gdy inni stoją, nie mów, kiedy powinieneś milczeć, nie idź, gdy inni się zatrzymują”. Brzmi to bardzo prosto, prawda? Albo ta – „Nie odwracaj się plecami do innych, zwłaszcza podczas rozmowy”. I tak dalej. Naczelną cnotą, która ma temu przyświecać, jest cnota uprzejmości. Myślę, że gdyby nas było stać chociaż na taką wzajemną uprzejmość, na grzeczność, to bylibyśmy już kilka kroków dalej. Bez tego nie ruszymy z miejsca.

 Wie pani, to ciekawe, że pani użyła słowa grzeczność. Dzisiaj słowo to nie tylko mało popularne, ale właściwie trochę zawstydzające.

Zawstydzające, dziś używane raczej w rozmowie z dzieckiem, prawda?

Prawda, natomiast jak spojrzymy do słownika etymologicznego, to człowiek grzeczny znaczy „do rzeczy”, czyli myśli rozsądnie, mówi rozsądnie, szanując innych, tymczasem tego właśnie brakuje i większa część naszych problemów w życiu publicznym bierze się z tego, że jesteśmy absolutnie „nie-do-rzeczni”. Nie-grzeczni, czyli niedorzeczni, mówiący od rzeczy. Jeżeli polityk mówi, że trzeba wprowadzić jakieś prawo, które zapewne będzie miało poważne konsekwencje międzynarodowe, mówi: „No to co, najwyżej nie pojadę odwiedzić siostrzenicy w Chicago”, to pytanie: czy my jesteśmy do-rzeczni, wydaje się całkowicie uzasadnione. Wydaje mi się, że w dyskursie publicznym straciliśmy umiejętność mówienia do rzeczy.

Chcę wierzyć, że dziś mówimy do-rzeczy. Ale… żeby skończyć tym czytaniem… Kiedyś Cyceron przecież twierdził, że do szczęścia potrzeba człowiekowi ogrodu i biblioteki. Panie profesorze, a dzisiaj? Ja nadal wierzę w ogród i bibliotekę. Nawet, jeśli są metaforyczne.

To prawda, ogród i biblioteka są zawsze dobrą odpowiedzią, natomiast dzisiaj… Pytanie pani stało się bardzo aktualne jeszcze przez czas pandemii. Wielu ludzi powiedziało: „Tak, oczywiście, pandemia nauczyła mnie, że potrzebny jest mój ogród, moja biblioteka”, co oczywiście traktuję metaforycznie. Z drugiej strony, już po trzech miesiącach ta sama osoba powiedziałaby: „Oj, za dużo tej biblioteki już i za długo tego ogrodu, chciałabym wyjść z tej biblioteki, wyjść z tego ogrodu”. Myślę, że potrzeba nam pewnego poczucia miarowości. Chciałbym wrócić do tego poczucia miary, które dla starożytnych było niezwykle ważne. Powiedziałbym, że w dzisiejszym świecie, który jest światem „bez-miernym” na swój sposób, bo podróżujemy, gdzie chcemy, pandemia  nauczyła nas, że miara jest nieodzowna.

Czegoś na kształt arystotelesowskiej złotej zasady? Przyznam, ze boję się takich „zacementowanych” zasad, niezmiennych stanowisk. Często tam, gdzie mają czynić dobro, podskórnie sieją spustoszenie. 

Tak, a na dodatek samo słowo „zasada” jest też niebezpieczne, ponieważ nie brakuje ludzi, którzy chcą, by ich zasady zostały uznane za powszechne. Potrzeba nam miary także w zakresie zasad oczywiście. To chyba Michel de Montaigne powiedział kiedyś (à propos wielkiego mistrza, kogo czytać… trzeba czytać Montaigne’a), że cnoty publiczne muszą mieć coś na kształt resorów, bo one muszą w jakimś stopniu uwzględniać ludzką ułomność. Nie jesteśmy doskonali. Nie ma nic mniej cnotliwego i bardziej bezdusznego, jak nachalnie i bezwzględnie narzucana cnota.

To prawda, nie jesteśmy doskonali. Dlatego wciąż poszukujemy, również naszych mistrzów. Tych, z którymi spotykamy się na co dzień. W życiu, ale też na kartach książek. I tak każdy ma „swojego klasyka”.

Tadeusz Sławek, urodzony w 1946 roku w Katowicach. Ukończył Liceum im. Adama Mickiewicza w tymże mieście, absolwent filologii polskiej i angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Związany z Uniwersytetem Śląskim nieprzerwanie od 1971 roku, rektor Uniwersytetu w latach 1996-2002. Interpretator literatury, tłumacz, pisarz i publicysta. Wraz z kontrabasistą Bogdanem Mizerskim autor i wykonawca esejów na głos i kontrabas. Zajmuje się historią literatury angielskiej i amerykańskiej, literaturą porównawczą, zagadnieniami życia publicznego. Ważniejsze publikacje: Maszyna do pisania. O teorii literatury Jacquesa Derridy (wspólnie z Tadeuszem Rachwałem) (1992), Calling of Jonah. Problems of Literary Voice (wspólnie z Donaldem Weslingiem) (1995), U-bywać. Człowiek, świat, przyjaźń w twórczości Williama Blake’a (2001), Antygona w świecie korporacji (2002), Revelations of Gloucester (2003), Ujmować. Henry David Thoreau i wspólnota świata (2009), NIC-owanie świata. Zdania z Szekspira (2012), U-chodzić(2015), Nie bez reszty. O potrzebie niekompletności (2018), Kafka. Życie w przestrzeni bez rozstrzygnięć (2019), Śladem zwierząt. O dochodzeniu do siebie (2020), Umysł rozstrojony. Próby o trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego (2020). 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Modi i Erdoğan:  Relikty przeszłości czy zwiastuny mrocznej przyszłości? :)

Indie i Turcja to wieloetniczne narody o żywych tradycjach imperialnych oraz dużym potencjale ludnościowym, słynące dziś z charyzmatycznych i autokratycznych liderów, których głos we współczesnej polityce światowej jest coraz bardziej bezkompromisowy i hipnotyzujący. Uczciwe wybory, wolności obywatelskie i konstytucyjna zasada świeckości słabną pod ciężarem polityki odnowy w duchu tradycji, historii i przywracania godności oraz sojuszu „ołtarza i tronu”. Narodowo-religijny populizm wabi coraz szersze grono wyborców, czyniąc oba kraje niestroniącymi od dyskryminacji dyktaturami większości. Chwiejnej i coraz bardziej rachitycznej demokracji ostatecznie odbiera się zdemonizowany przymiotnik ‘liberalna’. Rządy Modiego i Erdoğana przywodzą na myśl odległą przeszłość, kiedy potężni mężczyźni decydowali o losach narodów, a ich władza nie była niczym ograniczona. Przyjrzyjmy się, co jeszcze łączy współczesne Indie, Turcję i ich przywódców.

POŻEGNANIE Z DEMOKRACJĄ

Największą demokrację świata toczy kryzys. Aż 55% Indusów popiera autokrację. Mniej więcej połowa mieszkańców (53%), żyjących w kraju uważanym za wzorzec demokracji w regionie, twierdzi, że rządy wojskowe byłyby korzystne dla ich kraju (Pew Research 2017). Już w 2011 roku sondaż Hindustan Times-CNN-IBN ujawnił, iż przekonanie, że Indie powinny być rządzone przez grupę demokratycznie wybieranych polityków, podziela mniej niż jedna piąta badanych. 

Według Freedom House tureckich mediów nie można już dłużej uznawać za wolne. Podczas kampanii referendalnej w 2017 roku z powodów politycznych w więzieniach znalazło się najwięcej na świecie, bo około 150 dziennikarzy. W najważniejszych stacjach telewizyjnych niemal 90% czasu antenowego wypełnia rządowa propaganda. Próba zamachu stanu, masowe czystki w instytucjach publicznych, zdławienie wolności słowa i prasy, centralizacja władzy w rękach prezydenta to tylko kilka niepokojących zjawisk z najnowszej historii politycznej Turcji. 

Wprawdzie można odnieść wrażenie, iż Turcja i Indie deklarują przywiązanie do wartości demokratycznych na zgoła różnym poziomie, jednak istnieje między nimi znacznie więcej podobieństw, niż mogłoby się wydawać.

SUKCES WYBORCZY

W wyborach powszechnych w 2014 roku Indyjska Partia Ludowa (BJP) odniosła miażdżące zwycięstwo, odsuwając od władzy rządzący w Indiach od dekady Indyjski Kongres Narodowy. W 2019 roku poprawiła swój wynik, zdobywając 303 na 543 miejsc w Lok Sabha – izbie niższej parlamentu indyjskiego. Premier Narendra Modi potwierdził swój niesłabnący mandat wyborczy na kolejne pięć lat rządów. 

W 2002 roku w Turcji zwycięstwo odniosła Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Premierem został Recep Tayyip Erdoğan, który piastował tę funkcję aż do 2014. W tym samym roku ponownie stanął na czele kraju, tym razem w roli prezydenta republiki. 

Abstrahując od zgoła różnych afiliacji religijnych obu polityków (hinduizm i islam), wykazują oni zaskakująco wiele podobieństw zarówno w życiorysach, wyznawanych wartościach, jak i metodach uprawiania polityki. Ilość paraleli może wydać się interesująca szczególnie w kontekście tegorocznych decyzji politycznych o przywróceniu Hagii Sophii funkcji meczetu i przekazaniu spornego terytorium Ajodhji wyznawcom hinduizmu ignorując roszczenia muzułmanów.

Z NIZIN NA SZCZYT

Jako młodzi chłopcy – obaj byli ulicznymi sprzedawcami. Modi parzył indyjski czaj, a Erdoğan wyciskał cytryny do lemoniady. Pochodzili z niezamożnych domów – Modi z małej miejscowości Vadnagar w stanie Gudźarat, Erdoğan zaś z ubogiej dzielnicy Kasımpaşa w Stambule. Tam gdzie się urodzili daleko było do klas społecznie czy ekonomicznie uprzywilejowanych. Nastoletni Erdoğan uczęszczał do szkoły koranicznej, na uniwersytecie dołączył do ruchu islamistycznego i szybko okazał się świetnym zawodnikiem w lokalnym klubie piłkarskim. Kariera polityczna obu działaczy nie była gwarantowana, a droga do politycznych elit była długa i naznaczona trudnościami.

RELIGIJNY FANATYZM

Bijący dziś słupki popularności premier Modidźi (dodawana do nazwiska końcówka -dźi jest przejawem szacunku) już od najmłodszych lat był konserwatystą, gorliwym wyznawcą hindutwy (hinduskość, hinduski nacjonalizm to polityczna ideologia, która w budowie tożsamości i w agitacji politycznej korzysta z tradycji religijnych). Jego ówczesne poglądy polityczne dość szybko znalazły ujście w działaniach ultraprawicowej organizacji paramilitarnej Narodowego Stowarzyszenia Ochotników (RSS) oskarżanej o szerzenie nienawiści religijnej i podżeganie do zamieszek. Jej działacze obwiniani są za zburzenie w 1992 roku XVI-wiecznego meczetu Babri w mieście Ajodhja oraz pogrom ludności muzułmańskiej w mieście Godhra w 2002 roku. Za rzeź w Godhra pośrednia odpowiedzialność często jest przypisywana samemu Modiemu, który sprawował w tym czasie stanowisko premiera stanu Gudźarat.

Podobnie Erdoğan, dla którego religia – w tym przypadku islam – od początku stanowiła bezdyskusyjny fundament życia społeczno-politycznego Turcji. W 1994 roku w wieku 40 lat na krótko trafia do więzienia pod zarzutem szerzenia nienawiści religijnej. Lansowany przez niego polityczny islam od zawsze stał w oczywistej sprzeczności z ideą laickiego państwa wprowadzoną w latach dwudziestych XX wieku przez ojca nowoczesnego państwa tureckiego – Mustafę Kemala Atatürka. Obecny prezydent kontestuje modernizm i zachodnią kulturę związaną z dziedzictwem oświecenia.

ŚWIECKOŚĆ TYLKO NA PAPIERZE

W roku 1937 i 1950 odpowiednio konstytucje turecka i indyjska wprowadziły zasadę świeckości, a także neutralności w sprawach religii i przekonań. Konstytucja Turcji zawiera w preambule odniesienie do idei laickości i stwierdza, że „uczucia religijne pozostają bez wpływu na politykę i sprawy państwa”. Artykuł drugi tureckiej ustawy zasadniczej stwierdza, że Republika Turecka jest państwem laickim. W preambule konstytucji Indii kraj ten określony jest jako suwerenna, socjalistyczna, świecka republika demokratyczna. W świetle prawa nie ma zatem mowy o prymacie hinduizmu czy islamu.

W praktyce zaś obecni przywódcy faworyzują i upolityczniają religie większościowe kontestując dorobek swych poprzedników – Gandhiego, Nehru czy Atatürka. Sięgając po narzędzie, jakim jest nowa polityka historyczna, burzą dotychczasowe autorytety zastępując je nowymi, religijno-narodowymi. 

W ciągu ośmiu lat urzędowania premiera Modiego, indyjscy muzułmanie padali ofiarą brutalnej kampanii nienawiści i przemocy. Miało to miejsce nie tylko na ulicach indyjskich miast, ale także w mediach publicznych z udziałem wysokich przedstawicieli rządu, a nawet premierów stanowych. Do historii podjudzania nienawiści na tle religijnym przeszedł premier stanu Uttar Pradeś Yogi Adityanath. Na wiecach otwarcie zachęcał do „karmienia muzułmanów kulami zamiast birjani”, a także zapowiedział „przejęcie wszystkich meczetów i umieszczenie w nich przy najbliższej okazji figur hinduistyczych bóstw“. 

Trudno polemizować ze stwierdzeniem, że obecnie rządzący Indiami niejako gwałcą doktrynę ojców założycieli: Gandhiego i Nehru. Wyraźnie zaznacza się powszechna aspiracja do bycia reżimem większościowym (ang. majoritarianism) rażąco dyskryminującym wolę i prawa mniejszości. Jest to zjawisko bez precedensu, nie posiadające punktu odniesienia w swojej 70-letniej historii.

ODZYSKANE SACRUM

Odwieczne oczekiwanie dobiegło końca. Dzisiejsze wydarzenie ma znaczenie historyczne i będzie wspominane na całym świecie przez wieki i przyniesie naszemu krajowi sławę i zwycięstwo (…) Dziesiątki milionów Indusów nie może uwierzyć, że ten dzień w końcu nadszedł. Ten dzień jest wyjątkowym darem od indyjskiego państwa prawa, które przestrzega zasad prawdy, braku przemocy, wiary i poświęcenia. – powiedział Modi podczas ceremonii złożenia kamienia węgielnego pod budowę świątyni boga Ramy w postaci 22,5-kilogramowego bloku ze srebra. Mimo szalejącej epidemii koronawirusa 5 sierpnia 2020 roku premier wziął udział w inauguracji budowy kontrowersyjnej świątyni Ramy, która powstanie na miejscu zniszczonego meczetu Babri. Świątynia w Ajodhji po raz kolejny stała się symbolem sporu hindusko-muzułmańskiego w Indiach. Rozpoczęcie budowy świątyni w miejscu, gdzie stał meczet Babri, jest osobistym, zwycięstwem premiera Modiego i hinduistycznych organizacji religijnych. Budowę świątyni w miejscu zburzonego meczetu umożliwił wyrok Sądu Najwyższego z 2019 roku, który przekazał sporny teren hinduskiej organizacji. Gmina muzułmańska otrzymała działkę zastępczą w innym miejscu. Wątpliwości budzi fakt, iż w trakcie postępowania sądowego niejednokrotnie zarzucano muzułmanom brak dowodów na odprawianie modlitw w meczecie między XVI i XIX wiekiem, jednocześnie uznając narodziny boga Ramy w Ajodhji za fakt historyczny (sic!). 

Tymczasem w Turcji, Hagia Sophia, która za sprawą decyzji Mustafy Kemala Atatürka w 1934 roku zyskała status muzeum, od 10 lipca 2020 została na powrót przekształcona w meczet. Decyzja Erdoğana o ponownym przekształceniu Hagii Sophii w meczet miała poparcie prawne we wcześniejszym orzeczeniu sądu, że jego przekształcenie w muzeum przez Atatürka w 1935 roku zostało przeprowadzone nielegalne. Zdaniem Aleksandry Spancerskiej decyzja o przekształceniu świątyni w meczet stała się asumptem do nowej ideologicznej batalii na linii sekularyści-konserwatyści. Abstrahując od powszechnej atmosfery rozgoryczenia i sypiących się z zagranicy gromów krytyki, aspirujący do roli przywódcy świata muzułmańskiego Erdoğan „skutecznie wykorzystuje nacjonalistyczną retorykę i mobilizuje konserwatywny elektorat stawiając się w roli następcy Mehmeda Zdobywcy”.

 

WIĘKSZOŚĆ KONTRA MNIEJSZOŚĆ

To nie koniec podobieństw. Oba państwa przyjęły model reżimu większościowego, który wspiera interesy większości społeczeństwa i identyfikuje się z nimi, jednocześnie samych rządzących uprawnia do prymatu nad narodem zgodnie z odgórnym procesem decyzyjnym. W demokracji większościowej nie ma zewnętrznych granic dla woli suwerena. Prawo nie krępuje woli większości. Nie ma tu miejsca na system checks and balances znany w nowożytnych demokracjach, w którym władze są rozdzielone i wzajemnie się kontrolują, a wola większości jest ograniczona konstytucją i gwarancjami poszanowania praw mniejszości.

Oba kraje historycznie posiadały wieloetniczne populacje, a w procesie założycielskim nie uniknęły napięć i przemocy łącznie z operacjami wysiedleńczymi. Od początku XX wieku Turcja praktykowała politykę „turkifikacji”, formę asymilacji kulturowej, która nie uznaje praw jednostek do samoidentyfikacji etnicznej, narodowej i religijnej i która ma na celu przymusową asymilację z tożsamością turecką. Największą mniejszość etniczną i językową w Turcji są Kurdowie stanowiący od 10 do 23% populacji). Wraz z wybuchem konfliktu zbrojnego w 1984 r. między armią turecką a Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) ponad milion Kurdów zostało przymusowo wysiedlonych z obszarów wiejskich i miejskich we wschodniej i południowo-wschodniej Turcji. Najdobitniejszym przejawem wrogości Turcji była operacja „Peace Spring” przeprowadzona  w październiku 2019 roku przeciwko kurdyjskiej autonomii w północno-wschodniej Syrii. Kurdowie syryjscy, którzy wywalczyli swoją autonomię odbierając terytorium dżihadystom z tzw. Państwa Islamskiego, traktowani są przez Turcję jako terroryści. Ich enklawa, Autonomiczna Administracja Północnej i Wschodniej Syrii, nieformalnie zwana Rożawą, czyli zachodnim Kurdystanem, w retoryce rządu w Ankarze określana jest jako „pas terroru”. 

ZMASKULINIZOWANY ZWODNICZY CZAR AUTORYTARYZMU

Obaj politycy są chwaleni za wysoką skuteczność i dotrzymywanie obietnic. Wywodzą się z nurtu prorynkowego i są entuzjastami neoliberalnego podejścia do ekonomii. Jednocześnie  ich rządy doprowadziły do drastycznej centralizacji władzy.

Na tle nieudolnej i skompromitowanej klasy politycznej w latach 90-tych burmistrz Stambułu Erdoğan zapracował na opinię uczciwego i skutecznego gospodarza. Wyborców zjednał sobie obietnicami reform, rządami silnej ręki, a także „chwilową” dbałością o środowisko. Za publiczną recytację poematu Ziyi Gökalpa “Minarety to nasze bagnety, kopuły naszymi hełmami, meczety koszarami, a wierni naszą armią” doczekał się wyroku skazującego, a mimo to (a może dzięki temu?) już rok później został premierem. Wysoki, charyzmatyczny i dobrze zbudowany, przez wielu postrzegany jako odnowiciel narodu, jest ucieleśnieniem nowej Turcji.

Metody zarządzania Modiego najpierw stanem Gudźarat, a później Indiami przypominają te implementowane przez Erdoğana. W Turcji nie liczy się żaden inny polityk, może za wyjątkiem jego własnego zięcia – Berata Albayraka (dotychczasowego szefa resortu energii, w 2018 roku nominowanego na ministra skarbu i finansów).

Obaj są doskonałymi mówcami publicznymi i uwielbiają używać technologii hologramów, aby być obecni w różnych miejscach. Kochają swoją własną wszechobecność. Zdaniem Sumantry Bose, profesora LSE oraz  autora książki Secular States, Religious Politics, Mordiego i  Erdoğana otacza nieprawdopodobny kult jednostki. Obaj politycy mają poczucie, że zostali wybrani przez naród i przeznaczenie. 

ZAGROŻENIEM JEST WIRUS

Obecnie największym wyzwaniem jakie stoi przed Erdoğanem i Modim jest tuszowanie kryzysu wywołanego przez pandemię. Oprócz wyzwań organizacyjnych piętrzących się przed służbą zdrowia w obu państwach (które zajmują odpowiednio drugie i 18. miejsce pod względem największej liczby potwierdzonych przypadków koronawirusa), oba kraje przeżywają gwałtowne spowolnienia gospodarcze. Skupiając się na kwestiach tożsamości narodowej i wewnętrznych podziałach, te narracje mogą pomóc obu przywódcom odwrócić uwagę od niekorzystnych realiów politycznych. Zawłaszczając symbole religijne, budując mity i czyniąc je centralną częścią narodowej historii, obaj przywódcy skutecznie definiują, czym niechybnie stają się te niegdyś świeckie republiki. 

ZMIERZCH DEMOKRACJI?

Indie i Turcja zdają się nie być osamotnione w świecie, gdzie elity w demokracjach na całym świecie zwracają się w stronę nacjonalizmu i autorytaryzmu. Od Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii po Europę kontynentalną i nie tylko, liberalna demokracja jest zagrożona, a autorytaryzm rośnie w siłę. „America First” Trumpa, antyzachodnia, tępiąca mniejszości mobilizacja Orbana przeciwko „narodowym wrogom”, ultraprawicowa odsiecz Jaira Bolsonaro w obliczu „fałszywej demokracji złodziei” czy przykręcanie śruby w cieniu pandemii w reżimach autorytarnych Azji Południowo-Wschodniej takich jak Filipiny Duterte, Mjanmy Aung San Suu Kyi, Tajlandii Prayutha Chan-ocha czy Kambodży Hun Sena to tylko kilka przykładów potwierdzających rzeczoną tezę. Wszystko wskazuje na to, że zachodnie demokracje będą musiały poważnie konkurować z nowym mrocznym strumieniem autorytaryzmu, który wbrew oczekiwaniom nie należy do reliktów przeszłości.

 

Artykuł powstał na kanwie lektury książki B. Peera A Question of Order: India, Turkey, and the Return of Strongmen.

 

BIBLIOGRAFIA:

 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

https://www.ft.com/content/d4167b9a-53d7-47b0-b929-90d81c106b8a 

https://www.theatlantic.com/international/archive/2020/08/modi-erdogan-religious-nationalism/615052/ 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

http://obserwatormiedzynarodowy.pl/2020/07/30/sen-ktory-stal-sie-rzeczywistoscia-hagia-sophia-ponownie-meczetem/ 

https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2020/05/exile-in-the-age-of-modi/609073/ 

 

a

 

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Społeczeństwa większościowe: płeć i przemoc we współczesnych Indiach :)

Niniejszy artykuł został opracowany przez Anganę P. Chatterji, redaktorkę wiodącą monografii pt. „Conflicted Democracies and Gendered Violence: The Right to Heal; Internal Conflict and Social Upheaval in India”, Zubaan Books, 2016, wydanej nakładem University of Chicago Press. Publikację współredagowali: Angana P. Chatterji, Shashi Buluswar i Mallika Kaur. Monografia zawiera wstęp autorstwa Navanethem Pillay oraz została opatrzona przedmową przygotowaną przez Veenę Das.

Co we współczesnych Indiach oznacza być kobietą, należeć do mniejszości, być uznawaną za inną, zostać zmarginalizowaną?

Czy jest to nierozerwalnie połączone ze strukturalnym i przeważającym zniewoleniem?

Relacje świadków

3 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wieszali kobiety głowami w dół. Niszczyli im życie. By uciec, jedna z kobiet popełniła samobójstwo razem ze swoim nowo narodzonym dzieckiem, zażywając cyjanek. My tylko pozostałyśmy przy życiu” – ofiara przemocy wobec Sikhijek w Pendżabie latach 80. XX w.

Wasza «rasa» jest obłąkana. Jesteście przestępcami. Złodziejami. Wasze matki to dziwki. Wasze siostry zostaną zgwałcone przez waszych opętanych towarzyszy. Nigdy nie zaznacie wolności” – przedstawiciel indyjskich sił zbrojnych do młodych muzułmanów w Kaszmirze w roku 2010.

Złapali ją. Była w ciąży. Przynieśli puszkę nafty. Wbili jej ostrze w brzuch. Krzyczała tak głośno. Błagała, żeby darowali życie jej nienarodzonemu dziecku. Wycięli jej dziecko z łona, a ją zabili. Oblali jej ciało naftą i podpalili” – ofiara przemocy wobec muzułmanek w stanie Gudźarat w roku 2012…

Problematyczna demokracja

Postkolonialne Indie są notorycznie doświadczane przez polityczną i fundamentalistyczną przemoc.

W procesie transformacji z systemu feudalno-imperialno-kolonialnego demokracja polityczna w Indiach przesycona jest niezliczonymi sporami, aspiracjami nacjonalistycznymi i nierozstrzygniętą polityką.

Indie obfitują w religijną, językową i kulturową różnorodność. Prężnie działające instytucje sądowe i administracyjne, potężna intelektualna, artystyczna, naukowa i techniczna produkcja oraz tętniące życiem społeczeństwo obywatelskie, a także rozmaite ruchy społeczne są symbolem kultury i ustroju Indii.

Indie to także szczególny przykład demokracji liberalnej, której stabilność ma kluczowe znaczenie nie tylko dla Azji Południowej, lecz także dla całego globu. To wschodząca potęga nuklearna, trzecia największa gospodarka na świecie w zakresie siły nabywczej – szacuje się, że w przyszłości będzie ona miała decydujący wpływ na gospodarkę światową. Populacja Indii przekracza 1,2 mld ludzi. W latach 2010 i 2014 Indie były największym producentem broni na naszym globie, odpowiadały za 15 proc. całego światowego jej importu.

Jednocześnie są domem dla 1/3 populacji najbiedniejszych ludzi świata. Kraj ten zajął 143. pozycję (wśród 162 państw) w Światowym Indeksie Pokoju w roku 2014 – prowadzonym na podstawie liczby zewnętrznych i wewnętrznych konfliktów oraz niestabilności, które je powodują. Według Pew Research Center wrogość religijna wzmaga się na całym świecie, ale w latach 2011–2012 Indie znajdowały się w pierwszej trójce tego rankingu. Według raportu z roku 2011 506 tys. osób zostało w Indiach przemieszczonych na skutek konfliktów i wewnętrznego wrzenia.

World Economic Forum umieściło Indie na 114. pozycji (wśród 142 państw) w indeksie dotyczącym ogólnej nierówności płci. Jednocześnie co trzecia osoba zamieszkująca indyjskie miasta jest młoda – przewiduje się, że do roku 2020 Indie będą zamieszkiwane przez największy odsetek ludzi młodych. Populacja coraz częściej przenosi się do miast – ponad 10 mln ludzi każdego roku przemieszcza się w ramach największej wiejsko-miejskiej migracji tego stulecia. Wskutek działań górnictwa, budowy zapór wodnych, niedostatku wody i deforestacji przesiedlane bywają niekiedy całe społeczności.

Indie, które są członkiem grup G-20 oraz BRICS urosły do rangi trzeciej największej gospodarki na świecie – Bank Światowy szacuje, że wkrótce zajmą one pozycję Chin jako najszybciej rozwijająca się gospodarka świata. A jednak National Sample Survey Organization w badaniu przeprowadzonym w okresie od lipca 2011 do czerwca 2012 zaobserwowała, że 75 proc. wiejskiej i 69 proc. miejskiej siły roboczej w Indiach była zatrudniona w sektorach nieformalnych.

86 proc. ubogich mieszkańców Indii zamieszkuje tereny wiejskie, a 25,7 proc. wiejskiej populacji żyje w ubóstwie. Erozja tradycyjnych i zwyczajowych praw społeczności wiejskich – szczególnie jeśli chodzi o adiwasów (z „oryginalnych mieszkańców” – uważanych za najstarszy lud zamieszkujący Indie) i dalitów (tzw. niedotykalnych) – to efekt projektów bezmyślnej globalizacji i korporatyzacji rozwoju na dużą skalę.

W roku 2005 komitet utworzony przez ówczesnego premiera Indii zajął się badaniem względnego społecznego, ekonomicznego oraz edukacyjnego statusu muzułmanów – najliczniejszej mniejszości religijnej w Indiach. Raport Komitetu Rajindera Sachara z 2006 r. zaobserwował, że społeczność muzułmańska „przejawia deficyty i niedostatki w praktycznie wszystkich sferach rozwoju”.

Przepaść

W 2014 r. odbyły się w Indiach największe na świecie wybory, w których zagłosowało 814 mln ludzi. Wybrano rząd ultraprawicowy, nacjonalistyczny. Hindusi, uznani za większość narodową, składają się z licznych społeczności, kast, grup etnicznych i podgrup. Hinduscy nacjonaliści podkreślają „hinduskość” Indii i starają się zaprzeczyć konstytucyjnym i bezwzględnie obowiązującym wolnościom dla nie-Hindusów poprzez ich przymusowe włączanie do większościowego organu społecznego.

Grupy większościowe bojkotują ekonomicznie mniejszości religijne i inne zmarginalizowane grupy. Hinduscy nacjonaliści podejmują działania mające zapobiec odchodzeniu od hinduizmu, jednocześnie wspierając przechodzenie na hinduizm. Opóźniają lub blokują konwersję na chrześcijaństwo lub jakiekolwiek inne religie i prowadzą kampanię na rzecz ograniczania korzyści ekonomicznych dla tych, którzy nawracają się na inne religie, by w ten sposób udaremnić opresję Hindusów w hierarchii społecznej, kastowej i ekonomicznej.

Muzułmanom przypina się łatkę wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. Przypomina to nadrzędną pozycję chrześcijaństwa w stosunku do religii żydowskiej w historii europejskiej. Muzułmanki są w dominującym dyskursie przedstawiane jako uległe i zagrożone przesiąkniętymi przemocą na tle seksualnym zachowaniami mężczyzn w swoich społecznościach oraz jako jednostki potrzebujące ratunku, co też rezonuje z brytyjskim i duńskim kolonialnym pozycjonowaniem rodzimych kobiet i mężczyzn. Sikhijki są w dominującym dyskursie przedstawiane jako asertywne, a jednocześnie pozwalające na autorytatywne i nastawione na przemoc zachowania mężczyzn w ich społecznościach, a także potrzebujące udomowienia.

Indie są opisywane jako „demokracja etniczna” z rosnącym państwem większościowym. System państwa większościowego w Indiach jest rządzony przez kulturowy nacjonalizm i polityczne dążenie większościowej i dominującej społeczności do zdobywania i podtrzymywania władzy. Ta polityka większościowa jest ustrukturyzowana przez procesy wzmacniania polityki religijnej, rasowej i bezpieczeństwa.

Wzmacnianie polityki religijnej odnosi się do upolityczniania religii, czyniąc ją tym samym przedmiotem przemocy. Wzmacnianie polityki rasowej tworzy reprezentację „Innego” poprzez przypisywanie jednostkom rasowych i etnicznych tożsamości oraz lekceważenie ich samorozpoznania. Wzmacnianie polityki bezpieczeństwa to tworzenie strategii politycznych, dyskursów i praktyk definiujących parametry wolności, zagrożeń dla bezpieczeństwa narodowego oraz mechanizmów ochrony narodu. Proces ten buduje i umacnia narodowy kolektyw. Przemoc polityczna za pośrednictwem konfliktu zazwyczaj składa się z militaryzacji, wzmacniania polityki bezpieczeństwa oraz codziennych strategii heteronormatywnych.

Kobiety

Fundacja Thomson Reuters w roku 2014 sklasyfikowała Indie na czwartej pozycji w rankingu krajów, w których kobiety są najbardziej zagrożone. Etos kulturowy oparty na nierówności płci oraz struktury polityczne narażają kobiety na upokorzenia, przemoc seksualną, a także tę uwarunkowaną płcią.

Przemoc uwarunkowana płcią jest wymierzona przeciw jednostkom na podstawie postrzegalnej płci danej osoby oraz tożsamości płciowej i jest związana z przemocą strukturalną, a po części także z przemocą państwową. Przemoc płciowa tworzy połączenie pomiędzy agresją a aparaturą (mechanizmami i strukturami) władzy społecznej i politycznej. Przemoc płciowa i seksualna wzmagają się wraz z militaryzacją męskości i zwiększoną militaryzacją państw.

Specjalny raport ONZ-etu o przemocy wobec kobiet opisał kobiece doświadczenia w Indiach jako powszechnie składające się z „kontinuum przemocy […] [które trwa] od poczęcia do grobu”. Jedno z ostatnich badań pokazuje, że 65 proc. mężczyzn w Indiach uważa, że kobiety powinny tolerować przemoc, a 24 proc. dopuściło się w przeszłości aktów przemocy seksualnej (dane z roku 2011).

Gwałt jest w Indiach czwartym najbardziej powszechnym aktem przemocy wobec kobiet, a tylko jedna czwarta gwałtów jest zgłaszana na policję. Według rządu Indii średnio co dwadzieścia minut dochodzi do gwałtu na kobiecie, a trzech z czterech napastników unika jakiejkolwiek kary.

Wskaźnik skazań za gwałty jest na bardzo niskim poziomie (zaledwie 24,2 proc. w roku 2012) i z roku na rok spada. Prowadzące postępowania przyśpieszone w sprawach przestępstw seksualnych organy, które pojawiły się w następstwie zbiorowego gwałtu na kobietach w New Delhi z roku 2012, odnotowują zaległości w wydawaniu wyroków równie duże, jak zwykłe sądy. Ponadto wskaźniki skazań nie odzwierciedlają ani nie rozwiązują problemu przemocy seksualnej. Przestępstwa na tle seksualnym – w odróżnieniu od przestępstw o innym charakterze – wciąż w większości nie są zgłaszane właściwym organom. Odpowiedzialna za ten stan rzeczy jest wciąż przeważająca dyskryminacja płciowa oraz przemoc uwarunkowana płcią.

Indyjskie prawo kryminalizujące przemoc seksualną pozostało w znacznej mierze niezmienione od czasów kolonialnych, nawet mimo zbiorowego gwałtu na kobietach w New Delhi z roku 2012. Znamienne jest to, że prawo Indii nie traktuje gwałtu małżeńskiego jako przestępstwa, a przemoc seksualna nie wchodzi w zakres przemocy domowej.

Znaczenie partycypacji kobiet w życiu publicznym na przestrzeni dziejów było kluczowym elementem w konfigurowaniu strategii politycznych i dyskursu dotyczącego takich zagadnień jak naród, kasty, klasy, seksualność, religia i możliwości w Indiach. W bieżącej fazie feministki i aktywistki z indyjskich ruchów kobiet działają, by uwidocznić problem opresji indywidualnej i kolektywnej.

W ciągu ostatnich 15 lat zmagania samych kobiet, a także działania przedstawicieli świata akademickiego i rzeczników sprawy doprowadziły do istotnych zmian politycznych i społecznych, w tym przyjęcia znaczących ustaw na rzecz kobiet. Pomimo mocy i zakresu owych działań chroniczna dewaluacja życia kobiet i gloryfikacja przemocy względem nich – w szczególności względem kobiet należących do mniejszości narodowych – pozostają strukturalnie akceptowalne, a historyczne i społeczne przyzwolenie na takie zjawiska jest powszechne w całych Indiach. W sferze publicznej i prywatnej prowadzi to do porzucania kobiet, wydziedziczania ich, zabijania za posag, oblewania kwasem, przemocy psychicznej, niewolnictwa i handlu seksualnego, tortur poprzez gwałty zbiorowe, okaleczeń, śmierci z rąk opiekunów oraz morderstw honorowych.

Przemoc uwarunkowana płcią jest wykorzystywana jako przejaw siły, metoda tortur, broń przeciw profanacji. Przemoc płciowa i seksualna nie ograniczają się wyłącznie do odosobnionych aktów wymierzonych w jednostki, ale są wykorzystywane jako narzędzie opresji zarówno przez funkcjonariuszy państwowych, jak i bojowników walczących, by podporządkować sobie społeczeństwo i stłumić przejawy buntu.

Choć w Indiach wszystkie kobiety są narażone na przemoc płciową, seksualną i domową, to kobiety należące do mniejszości religijnych czy przedstawicielki adiwasów i dalitów są tym procederem dotknięte szczególnie mocno. W walce o władzę polityczną, kontrolę terytorialną i dominację kulturową lub religijną zemsta w ramach odwetu skierowana na konkretną grupę społeczną często przybiera formę indywidualnej lub kolektywnej przemocy wobec kobiet z danej grupy.

Sprawcy płciowej i seksualnej przemocy wobec kobiet w czasach konfliktu i wewnętrznego wrzenia mogą się wywodzić z wnętrza systemu – począwszy od przedstawicieli sił państwowych – lub też z wrogich społeczności. Gwałt indywidualny, gwałt zbiorowy, obnażanie oraz spalanie kobiet i dziewczynek są powszechne w czasach społecznych zawirowań i epizodycznej przemocy. Gwałcenie kobiet jest bronią wykorzystywaną po to, by zyskać lub skonsolidować władzę nad członkami wrogich grup.

Liczne publikacje podejmują zagadnienie wykorzystywania przemocy seksualnej wobec kobiet z mniejszości narodowych w Indiach jako środka legitymizowania władzy przez członków kultury dominującej. Oportunistyczna i odwetowa przemoc wobec kobiet z mniejszości narodowych czyni z ich ciał pole bitwy dla kulturowego nacjonalizmu. Wykorzystywanie przemocy seksualnej wobec kobiet przez większościowe grupy obywatelskie, czego przykładem było obcinanie kobietom piersi oraz rozrywanie macic i wagin w stanie Gudźarat w roku 2002, to stosunkowo nowe zjawisko, które „zasygnalizowało złożoność poziomów zwalczania rozmnażania się wśród muzułmanów”.

Ekonomiczne wskaźniki pokazują, że kobiety należące do mniejszości etnicznych i religijnych są narażone na te procedery zarówno przed wybuchem jakiegoś konfliktu, jak i w jego trakcie oraz po zakończeniu wrzenia społecznego, i to także ze strony mężczyzn z tych samych społeczności. Do przemocy seksualnej często dochodzi przy udziale lub za przyzwoleniem indyjskich urzędników. Wydajność istniejących strategii politycznych w egzekwowaniu prawa oraz wykorzystywaniu mechanizmów prawnych w celu zapobiegania i zadośćuczynienia przemocy płciowej i seksualnej wobec mniejszości narodowych w trakcie konfliktów mają kluczowe znaczenie. Wprowadzenie specjalnego prawa obowiązującego na terenie konfliktu ogranicza zakres odpowiedzialności władzy. Szczególnie narażone na przemoc płciową i seksualną są społeczności LGBTIQA. Zapisy dowodowe z prowadzonych postępowań pokazują, że m.in. lesbijki, geje oraz osoby transseksualne wciąż padają ofiarą przemocy seksualnej także w normalnych warunkach. Rozpatrywanie przypadków takiej przemocy utrudniają różne czynniki, w tym głęboko zakorzeniona stygmatyzacja.

Przemoc nacjonalistyczna i rutynowa

Przemocy płciowej i seksualnej towarzyszą głębokie zmiany w polityce i kulturze. Ucieleśniona przemoc płciowa i seksualna była właściwa relacjom kolonialno-feudalnym, wewnętrznej kolonizacji rdzennych Amerykanów czy zniewoleniu Afrykanów w Stanach Zjednoczonych. Przemoc tego typu była też nieodzownym elementem Holokaustu i zagłady innych narodowości w Europie w pierwszej połowie XX w.

Przemoc płciowa i seksualna pozostają kluczowym elementem współczesnych formacji i transformacji państw w Afryce, Ameryce Południowej i Łacińskiej, Europie Wschodniej, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji Południowej. Przemoc nacjonalistyczna łączy w sobie militaryzację i patriarchat. Zostało to też zaobserwowane w literaturze zajmującej się kwestią Indii. Podobne przykłady możemy również znaleźć w udomawianiu religijnej strategii politycznej w Irlandii, etnicznych czystkach w Bośni czy w sprawowaniu kontroli przez Izrael nad Palestyną. Antropologia przemocy pokazuje, jak przemoc nacjonalistyczna skupia się na targetowaniu jednostki w politycznej i kulturowej tożsamości grup poszczególnych mniejszości.

W Indiach przeszłość historyczna łączy się z krzywdami współczesnymi, które są rozbudzane przez problemy terytorialne oraz konflikty polityczne (Kaszmir), przez konflikt wewnętrzny i społeczne wrzenie (Gudźarat), a także przez kwestie związane z tożsamością, większościowością i uciskaniem mniejszości oraz walkę o kontrolę nad zasobami naturalnymi. Te sprzeczności w polityczno-świeckim charakterze Indii oraz chęć i zdolność państwa do reagowania na uwarunkowane płciowo targetowanie przedstawicieli mniejszości są niezwykle widoczne w powtarzających się przypadkach przemocy religijnej skierowanej przeciw mniejszościom.

Przemoc nacjonalistyczna na terytorium postkolonialnym wykorzystuje normy większościowe i rasistowskie. Seksualny i performatywny wymiar przemocy nacjonalistycznej przyśpieszają minorytyzację, czyli społeczne, polityczne i ekonomiczne wykluczanie oraz targetowanie podległej grupy ludzi poprzez dehistoryzację, marginalizację i stereotypizację.

Jadowity nacjonalizm pośredniczy w militaryzacji ról płciowych oraz użyciu strukturalnej i bezpośredniej przemocy w promowaniu minorytyzacji grup społecznie narażonych i zmarginalizowanych. Nierówności płciowe i relacje społeczne, status kobiet, środowisk LGBTIQA oraz innych grup zmarginalizowanych oraz systemowe pogwałcenia praw doświadczane przez te grupy służą za wstępne warunki do stosowania przemocy seksualnej na masową skalę w obliczu społecznego wrzenia lub konfliktu politycznego.

Staje się to możliwe w stanach wyjątkowych. Udręczone obszary są okresowo i rutynowo zarządzane na zasadzie wyjątku. Tereny te są dotknięte głęboką kulturową i społeczną fragmentacją, w tym ruchami na rzecz większościowej asercji, minorytyzacji i chęci samostanowienia oraz targane wojnami domowymi i wewnętrznymi konfliktami. Warunki sytuacji wyjątkowej są rozszerzane i stają się rutyną. Regularny stan sytuacji wyjątkowej ogranicza stany przemocy w trakcie okresów wyjątkowych w sytuacji, która politycznie „nie jest dyktaturą, ale przestrzenią pozbawioną prawa”.

Przedłużająca się przemoc polityczna rzuca cień na krajobraz kulturowy w sytuacji wyraźnych nierówności, niesprawiedliwości i braku bezpieczeństwa. Państwo indyjskie często i wystarczająco służy pewnym segmentom populacji, jednak nie jest zdolne do efektywnego egzekwowania sprawiedliwości i odpowiedzialności za podległe mu grupy – szczególnie te, które są uwikłane i podatne na konflikty i społeczne niepokoje.

Związki zachodzące między władzą a cyklami przemocy, które zmieniają przestrzenie postkolonialne w państwa neoimperialne, pociągają za sobą ofiary. Należą do nich przede wszystkim niższe rangą prawa i przyszłość kobiet. Historyczne linie sporu uzasadniają suwerenne stosowanie przemocy jako niezbędne dla zachowania państwa. Przemoc założycielska w skonfliktowanej demokracji indyjskiej zakłada przemoc polityczną.

Kaszmir 2016

Ci, którzy podnoszą głos sprzeciwu – uczeni, aktywiści, obrońcy praw człowieka – są oskarżani o zachowania antynarodowe i wywrotowe, spotykają się z groźbami, bywają wtrącani do więzienia i nieustannie znajdują się na celowniku władz.

Khurram Parvez, wybitny i niezwykle odważny obrońca praw człowieka pracujący z rodzinami osób zaginionych w Kaszmirze 21 września 2016 r. trafił do aresztu na mocy drakońskiej Ustawy o bezpieczeństwie publicznym (Public Safety Act) i wciąż pozostaje za kratkami pomimo głosów protestu ze strony Rady Praw Człowieka ONZ, wybitnych uczonych i aktywistów, Amnesty International i Human Rights Watch.

W kaszmirskiej strefie konfliktu warunki zbiorowego internowania wymagają natychmiastowej uwagi i interwencji. Od lipca 2016 r. zabito w Kaszmirze ponad 80 osób, ponad 11 tys. zostało rannych, ponad tysiąc aresztowanych oraz dokonano ataków na ponad sto ambulansów. Dopuszczono się ostrzałów z użyciem amunicji śrutowej (400–500 sztuk śrutu), wskutek czego trwale oślepiono wielu młodych ludzi biorących udział w protestach cywilnych. Systemy komunikacji są nieustannie likwidowane, internet mobilny i karty pre-paid blokowane, a karty post-paid zawieszane na wiele dni – niektóre gazety musiały nawet wstrzymać swoją działalność.

W Kaszmirze, gdzie wciąż nie doszło do politycznego rozstrzygnięcia, prawa do wolności słowa i swobody przemieszczania się oraz prawo do sprzeciwu i samodecydowania o sobie są stale zagrożone. Powtarzające się uchylanie zapisów praw międzynarodowych, lekceważenie konstytucji, targetowanie cywilów i nieustanne negowanie ich obywatelskich i politycznych praw są bardzo niepokojące.

Gdzie jest moja historia?”

Nie istnieją żadne wyczerpujące archiwa, które gromadziłyby dowody bezmiaru przemocy wobec kobiet na przestrzeni lat. Żywa pamięć o kobietach, które ocalały, zamieszkuje na obrzeżach dominującej opowieści. Akty przemocy często są traktowane jako przypadki jednostkowe i peryferyjne.

Dla wielu muzułmanek, a także kobiet należących do adiwasów czy dalitów, Sikhijek i innych, cienie z przeszłości są przytłaczające i wciąż żywe. Kobiety te mówią o pomaganiu sobie nawzajem oraz o rzeczach, które im samym pomogły przetrwać. Wspominają trudności w mówieniu o traumatycznych przeżyciach poza obrębem własnych społeczności. Jednak wiele kobiet zauważa, że gdy dzielą się swoimi historiami w kręgu rodziny lub najbliższej społeczności czy też gdy obracają je w samotni własnych umysłów, wspomnienia te są ogromnym ciężarem. To mówienie o nich osobom z zewnątrz, sojusznikom ich sprawy jest najlepszym sposobem, by poczuć się usłyszanymi i wytworzyć pewnego rodzaju kontrpamięć. To szansa, by wyjść poza bezmierną ciszę (otaczającą ich prywatne historie) i nawiązać kontakt z innymi. Ten ogromny wysiłek daje im poczucie kontroli i szansę rozmawiania o niesprawiedliwościach, których nieustannie doświadczają. Właśnie dzięki temu kobiety, które same były ofiarami przemocy seksualnej lub uwarunkowanej płcią, toczą walkę z „branym za pewnik umiejscowieniem” narracji pamięci kobiet pochodzących z mniejszości.

Trudno jest mówić, chociaż mówienie przynosi ulgę. Mamy tylko jedną historię. Tkwi ona w naszych głowach nieustannie. Mówienie jest tworzeniem więzi. Płaczemy, gdy mówimy. Ale to sprawia, że czujemy się lżejsze, odrobinę mniej samotne. Myślę, że wyraziłam swój żal. Nasze historie łączą nas ze sobą”…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję