W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

„Chiny nas zniszczą” – rozmowa z Dolkunem Isą, przewodniczącym Światowego Kongresu Ujgurów :)

Od 2014 r. w Chinach ponad milion Ujgurów zamknięto w tzw. obozach reedukacyjnych, do których nie posiadają dostępu niezależni eksperci, niemniej uważa się, że w skali roku ginie w nich około 5-10% przetrzymywanych. Jest to największa masowa akcja aresztowania i uwięzienia mniejszości etnicznych i religijnych od czasów II wojny światowej. Szacuje się, że w tym czasie zniszczono około szesnaście tysięcy meczetów, a setki tysięcy dzieci siłą oddzielono od rodziców i wysłano do szkół z internatem. Tymczasem Ujgurki poddaje się przymusowej sterylizacji i zabiegom aborcyjnym, w konsekwencji wskaźnik urodzeń w ujgurskich regionach spadł w ostatnich kilku latach o 60%. Wszystkie te działania posiadają znamiona ludobójstwa, co potwierdza opublikowany w 2022 roku raport wysokiego komisarza ONZ ds. praw człowieka, który wskazuje, że Chiny mogły dopuścić się zbrodni przeciwko ludzkości prowadząc represyjną asymilację wobec Ujgurów. Tymczasem ludzie tacy jak Dolkun Isa, ujgurski działacz na rzecz praw człowieka, uznani są przez chińskie władze za terrorystów. W lutym bieżącego roku Dolkun Isa udzielił wywiadu Patrykowi Kurcowi w siedzibie Światowego Kongresu Ujgurów w Monachium, któremu przewodzi. Na początku marca 2023 roku Kongres został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

Patryk Kurc: Kim są Ujgurzy?

Dolkun Isa: Ujgurzy to mający wielowiekową historię lud z Azji Centralnej, którego ojczyzną jest Wschodni Turkiestan, posługujemy się własnym językiem. Należymy do turkijskiej grupy językowej, nie mamy żadnych podobieństw kulturowych z Chińczykami. Jesteśmy natomiast spokrewnieni blisko z Kazachami i Uzbekami. W przeszłości, Wschodni Turkiestan znajdował się na trasie Jedwabnego Szlaku przekraczającego miasto Kaszgar, kolebkę naszej kultury. Był to okres gdy w zgodzie żyły ze sobą liczne religie i kultury.

PK: Jak nazywa Pan swoją ojczyznę? Xinjiang czy Sherqiy Turkistan?

DI: Xinjiang (czyli z chińskiego: Nowe Terytorium, przyp. aut.) to nazwa kolonialna wprowadzona w Chinach po podbojach imperium Qingów w 18. wieku. Tymczasem Chiny twierdzą, że tereny te były chińskie dużo wcześniej. Jeśli tak to dlaczego w takim razie nazywa je „Nowym Terytorium”? Ujgurzy nigdy w pełni tej nazwy nie zaakceptowali. W ramach diaspory preferują określenie „Wschodni Turkiestan”, jest to określenie historyczne, a jego nazwa nawiązuje do istniejącego dwukrotnie państwa. Chiny uważają jednak to określenie za polityczne, a jego używanie traktują jako akt separatyzmu, dodatkowo surowo karany.

PK: W 1988 roku przewodził Pan studenckim protestom w Urumczi, o co wtedy Pana oskarżono?

DI: Gdy byłem studentem na Uniwersytecie Xinjiangu, założyłem studenckie towarzystwo kulturowe zajmujące się edukowaniem lokalnej ludności. Zgodnie z konstytucją Chin, Ujgurski Region Autonomiczny posiada szereg praw, które istnieją tylko na papierze, ponieważ nie zostały nigdy wdrożone. Bez wątpienia łatwiej jest kontrolować ludzi, którzy własnych praw nie znają, a w tamtym czasie powszechny był analfabetyzm. W 1988 roku zorganizowałem pokojową manifestację, po której zostałem internowany oraz usunięty z uczelni. Obecnie taki czyn równałby się z aktem terroryzmu, a kara byłaby o wiele surowsza. Ograniczano nasze prawa od dawna, ale łagodniej karano.

PK: Jednak już w 2003 roku Chiny uznały Pana za terrorystę, dlaczego?

DI: Chińskie władze na fali ówczesnej amerykańskiej ‚wojny z terrorem’ oraz wzrastającej niechęci wobec muzułmanów opublikowały listę ujgurskich organizacji oraz aktywistów odpowiedzialnych za „terroryzm”. Już wcześniej, bo w 1997 roku, wystawiły wobec mnie Czerwoną Notę INTERPOLu, czyli automatycznie uzyskałem status niebezpiecznego przestępcy i stałem się celem najwyższego stopnia międzynarodowych poszukiwań, choć Chiny opuściłem już w 1994 roku. Wiązało się z tym wiele trudności: problemy na granicach, liczne zatrzymania, przez cały ten czas groziła mi deportacja do Chin. Chińskie władze usiłowały uciszyć mnie, by pokazać, że ich wpływy sięgają wszędzie, a jakikolwiek sprzeciw będzie ukarany. Nota została wycofana w 2018 roku, przez te 21 lat ucierpiałem jednak wiele, również w krajach europejskich jak Szwajcaria, Włochy, czy Niemcy, których dziś jestem obywatelem.

PK: Jak powstał i czym zajmuje się Światowy Kongres Ujgurów, któremu Pan przewodniczy?

DI: Kongres powstał w 2004 po połączeniu dwóch innych organizacji. Jako ciało polityczne ma też podłoże historyczne. Po upadku Pierwszej Republiki Wschodniego Turkiestanu w 1934 i Drugiej w 1949, wielu ujgurskich przywódców zmuszonych było opuścić ojczyznę. To diaspora dała początek Narodowemu Kongresowi Wschodniego Turkiestanu, organizacji założonej w Turcji w 1992, przeniesionej do Niemiec 7 lat później. Kongres to organ przedstawicielski Ujgurów na arenie międzynarodowej. Bierzemy na siebie dużą odpowiedzialność, ponieważ chcemy być głosem naszych rodaków i innych prześladowanych mniejszości we Wschodnim Turkiestanie. Naszą misją jest wzmacnianie świadomości w opinii publicznej, szukanie wsparcia i ochrona praw człowieka. Bierzemy udział w spotkaniach wielu komisji Organizacji Narodów Zjednoczonych, staramy się zaznaczyć naszą obecność także w Parlamencie Europejskim. Nawiązujemy współpracę z władzami państw oraz NGO. Właśnie wróciłem z Kanady ,gdzie spotkałem się m.in. z premierem Justinem Trudeau, a kanadyjski parlament przegłosował prawo chroniące ujgurskich uchodźców. Prowadzimy także zajęcia językowe dla dzieci, a także taneczne i kulinarne. Dbamy, by nasze unikalne tradycje przetrwały. Wraz z innymi aktywistami organizujemy manifestacje i staramy się powstrzymywać deportacje do Chin, czym ratujemy życie wielu Ujgurów.

PK: Dlaczego Chiny uznają Światowy Kongres Ujgurów za organizację terrorystyczną?

DI: Chiny boją się, że dzięki naszym wysiłkom kwestia Ujgurów stanie się znana międzynarodowo. Władze chińskie usiłują ukryć ten temat, bo medialne zainteresowanie tym tematem jest im dalece nie na rękę. Przekonują, że to ich „wewnętrzne sprawy”, podobnie jak Hongkong, Tajwan i Tybet. W swej polityce skutecznie wpływają na przyjazne im kraje takie jak np. Pakistan, stąd dla wielu państw wciąż nie jesteśmy partnerem do rozmów. Podobnie było w Europie na początku naszej działalności, na szczęście z biegiem lat się to zmieniło.

PK: Jak zmieniła się polityka Komunistycznej Partii Chin wobec Ujgurów w ostatnich dekadach?

DI: Wielu osobom wydaje się, że problem Ujgurów pojawił się niedawno, tymczasem dyskryminacja istniała zawsze. Czasami pod wpływem międzynarodowej presji Chiny zakładają jednak maskę i ukrywają swoje intencje. Prześladowania nasiliły się jednak w 2014 roku. Wielu Ujgurów zamknięto w obozach, zaczęło się ludobójstwo. Kary stały się ostrzejsze, zwalcza się wszystkich Ujgurów.

PK: Wiele państw demokratycznych wzywało Chiny do poszanowania praw Ujgurów, Pekin zgromadził jednak jeszcze większą liczbę głosów poparcia dla swojej polityki, głównie krajów muzułmańskich. Czy ONZ to dobre miejsce do walki o prawa Ujgurów, skoro tak łatwo zostać przegłosowanym?

DI: ONZ jest dla nas bardzo istotną organizacją, mimo że Chiny od lat próbują ją zmonopolizować. Odnotowaliśmy pewne sukcesy, w październiku 2022 roku 50 państw wydało wspólne oświadczenie krytykujące działania Chin. Cztery lata wcześniej państw podnoszących tę kwestię było zaledwie kilka. Chiny są niezwykle silne i stosują skuteczną presję wzmacnianą korzyściami ekonomicznymi. Islam i inne religie są w Chinach zagrożone, polityka ma na celu wyplenienie muzułmanów. Egzemplarze Koranu są palone, post zakazany, a muzułmańskie wartości traktuje się jako furtkę do terroryzmu. To wstyd, że wobec takich krzywd państwa muzułmańskie milczą. Z drugiej strony nie powinno to nas tak dziwić – w tych krajach także nie ma demokracji i wolności słowa, prawa człowieka nie są respektowane, dlatego współpraca z Chinami przychodzi im łatwo, wzajemnie milczą na temat swych zbrodni.

PK: Czy umma (społeczność muzułmanów, przyp. aut.) wspiera Ujgurów? Czy Kongres agituje za panislamską lub panturecką solidarnością?

DI: Nie prowadzimy w tym zakresie specjalnych działań, bo kwestia Ujgurów nie jest wyłącznie religijna lub etniczna. Tu chodzi o człowieczeństwo, a zatem wszyscy ludzie powinni czuć odpowiedzialność, by zapobiec ludobójstwu. Po Holokauście i zakończeniu II Wojny Światowej, światowi liderzy zobowiązali się, że coś takiego nigdy się nie powtórzy. Jeśli ludzkość nas zignoruje i swoją bezczynnością przyczyni się do zagłady Ujgurów, będzie to niewybaczalne. Umma powinna byś solidarna, ale popierać nas powinni wszyscy, bez względu na wiarę. Zgodnie z raportami komisji ONZ ds. praw człowieka, Chiny dopuściły się przestępstw przeciwko ludzkości. Kontrola urodzeń poprzez sterylizację ujgurskich kobiet to bardzo poważnie oskarżenie. Nie ma już więcej wymówek by milczeć.

PK: Podczas piłkarskiego mundialu w Katarze, flaga Palestyny była widoczna niemal na każdym meczu. W trakcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, turecki skoczek usiłował wystąpić z flagą Wschodniego Turkiestanu, która została natychmiast usunięta. Czy jako Kongres próbowaliście użyć sportu by stać się rozpoznawalni dla szerszej publiczności?

DI: Światowe organizacje sportowe podkreślają, że sport wolny jest od polityki, a same popierają prawa człowieka. Powinny jednak wymagać tego samego od krajów członkowskich. Komitet Olimpijski nigdy nie chciał wysłuchać Ujgurów. Sport powinien promować szacunek, a nie opresyjne państwa. Niestety, pieniądze są dziś ważniejsze od wartości.

PK: O co zatem walczycie? Pełną niepodległość czy rzeczywistą autonomię w ramach Chin, z poszanowaniem przypisanych praw?

DI: Choć Xinjiang od 1955 roku ma status regionu autonomicznego, Ujgurzy nigdy nie zaznali autonomii. Straciliśmy nasze zaufanie do Chin. Próbują nas przymusowo zasymilować, sinizacja jest przeprowadzana coraz brutalniej. Od kilku lat trwa kulturowe ludobójstwo dążące do likwidacji Ujgurów. Zbyt się różnimy od Chińczyków, wyglądem, językiem, religią, tradycjami i historią. Uważam, że większość Ujgurów zdaje sobie sprawę, że tylko niepodległość może nas uratować. Chiny nas zniszczą.

 

Dolkun Isa, ur. 1967 – ujgurski aktywista na rzecz praw człowieka. Opuścił Chiny w 1994 roku. Od 2003 roku uznawany przez Chiny za terrorystę. W 2017 roku wybrany Przewodniczącym Światowego Kongresu Ujgurów. Na początku marca 2023 roku Kongres został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Tyrania optymizmu, pesymiści i szlagoni :)

__

Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: „tryumf“, drukował „triumf“. Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej.

Witkacy, Pożegnanie jesieni

 

Uśmiechnięci, mili, uprzejmi, radośni, optymistyczni. Któż nie lubi takich osób. Zwłaszcza, gdy spędza się z nimi wiele czasu w swoim życiu. Albo chociaż są w nim obecni epizodycznie – podczas jakiegoś przypadkowego spotkania, przy załatwianiu spraw w urzędzie, gdy robimy zakupy. A jednocześnie wiemy, że nie jest to wcale takie łatwe. Powodów do niezadowolenia jest wiele i zawsze można jakiś znaleźć. Kiepski dzień każdemu może się zdarzyć. Gorszy okres – są ku temu zrozumiałe powody. Śmierć najbliższej osoby, informacja o przewlekłej chorobie, rozpad dotychczasowego życia prywatnego, załamanie się zdrowia psychicznego – w tych przypadkach, wydawać by się mogło, trudno wymagać urzędowego optymizmu, ale czy etykieta profesjonalizmu, narzucana przez innych lub samego siebie, przewiduje to?

Jednak za narzekaczami, smutasami, krytykantami i czarnowidzami się nie przepada. Z tymi, którzy widzą szklankę do połowy pustą, niechętnie pije się czy to kawę, piwo czy wino. Wydawać by się mogło, że trudno odnaleźć w spędzaniu z nimi czasu przyjemność. Odpowiadanie odburknięciem i skwaszoną miną zamiast uśmiechem i entuzjazmem jest jakby nie na miejscu. Tłumi, a może nawet uśmierca dynamikę. Niski poziom energii nie pasuje do wysokoenergetycznego świata, w którym jest przecież tyle fajnych rzeczy do zrobienia. Odbiera chęci do działania, drenuje, wysysa z nas witalność.

Polskie narzekanie

Jakiś czas temu Kacper Pobłocki w OKO.press opisał doświadczenie z pobytu w drugiej połowie lat 90. w Wielkiej Brytanii i kontrastującą z nim polską rzeczywistość życia codziennego. Na Wyspach ludzie byli serdeczni, uprzejmi, nawet jeśli było to sztuczne i tę sztuczność się wyczuwało. W Polsce z kolei nieuprzejmość kłuła w oczy, z nieuprzejmością można było spotkać się na każdym kroku, ale przynajmniej była w tym jakaś szczerość. W pierwszym przypadku dostrzegł, że za tą fasadą może również kryć się agresja i przemoc. Za pochmurną miną Polaków stoi natomiast niezdolność do wyrażania innych emocji niż złość i niezadowolenie, bo zostało to w nas stłumione przez model wychowania. Przez te 25 lat trochę się to zmieniło. Powodów do narzekania nieco ubyło. Zbliżyliśmy się do mieszczańskich społeczeństw Zachodu – szarość lat 90. nabrała nieco kolorów.

Jednak polskie narzekanie owiane jest legendą. Nie tylko Polak wracający z zagranicy jest nim oszołomiony, ale również dostrzegają je zagraniczni goście. Nie można zbyć tego łatwo zbyt małą ilością słońca, czy produkowanej z jego udziałem serotoniny, hormonu szczęścia. W końcu pochmurna i deszczowa Anglia, o której wspomina Pobłocki, temu przeczy. Wzrastająca popularność jogi, biegania, jazdy na rowerze, już nie tylko jako rekreacji, ale też pełnoprawnego środka transportu, wypadów za miasto na łono natury czy pływania wspiera produkcję tego hormonu. Może w tym tkwi też źródło pojawiającego się kolorytu? To protezy naturalnego słońca, wymagające nauki i podjęcia pewnego wysiłku i działania, tak samo sztucznego jak brytyjska kurtuazja.

Zakładanie maski optymizmu ma jednak swoją cenę. Doskonale rozumieją to osoby w kryzysie psychicznym czy o naturalnie niskim poziomie dopaminy i serotoniny, jak w przypadku adehadowców czy ludzi w spektrum autyzmu. Chcąc spełnić zadość wymaganiom, podejmują często tę grę. Przy innych przybierają pozę osób zadowolonych, radosnych. Mogą odczuwać w tym przymus, niemal tyranię. Wracając do siebie, zrzucając maskę, często jeszcze bardziej odczuwają spotęgowany smutek, przygnębienie, zdołowanie. To, co miało być ułatwieniem w relacjach międzyludzkich, zasadami gry towarzyskiej, nie w każdym przypadku działa korzystnie. O ile wypracowaliśmy skrypty optymistyczne, to w przypadku smutku nie do końca wiemy, jak się zachować. Pogrążone w nim osoby często wcale nie oczekują współczucia, nawet autentycznego. I to wcale nie wynika z kurtuazji z ich strony.

Cyklicznie powracająca jesienna chandra z powodu krótkich dni, szarugi, deszczu, sterczących nagich topól – tego dobrodziejstwa inwentarza przyjmowanego z patriotyzmem krajobrazu – beznadzieja wyjścia z zaklętego kręgu, niewiara w pozytywne rozwiązanie spraw predysponowałaby polską kulturę do znalezienia pesymistycznego skryptu kulturowego. Swobodnej rozmowy, niezbyt głębokiej i niezobowiązującej przy byle okazji, która nie przytłaczałaby, a może nawet wywoływała jakąś przyjemność, zastrzyk dopaminy z obcowania z drugą osobą, nawet niewidocznej na twarzy. Jeśli tego nie zrobiła, to wielkie zaniedbanie.

A może to właśnie dzielenie się narzekaniem – przecież nie jakimś wielkim problemem egzystencjalnym, bez oskarżania nikogo, bez oczekiwania znalezienia rozwiązania – jest odpowiednikiem pogawędki o ładnej pogodzie, spędzonych wakacjach, planach na nie czy o ostatnich sukcesach? Jak nie każdy potrafi w small talk, tak może nie każdy odnajduje się w narzekaniu? Jedni biorą je zbyt poważnie i chcieliby pomóc, lub czują na sobie presję, przez którą mogą doświadczać dyskomfortu. Przez innych z kolei przemawia złość, niechęć czy żal, co również jest złamaniem nieformalnych zasad tej sytuacji. Czyż absurd narzekania nie jest niekiedy porównywalny z absurdem optymistycznej kurtuazji? Wydaje się więc, że by unikać nieprzyjemności narzekania i nieuprzejmości, nie jesteśmy skazani na tyranię optymizmu, co dla wielu osób może być nawet wyzwalające, przynosić ulgę i stanowić uzupełnienie talii gry towarzyskiej.

Jednak nie o taką przemoc skrytą za kurtyną kurtuazji chodziło Kacprowi Pobłockiemu. Piękne czy miłe słowa nie tylko mogą nic nie znaczyć. To nie stanowiłoby problemu, patrząc na to, ile nieznaczących słów wypowiadamy w życiu. Co jednak gorsza, mogą one mamić, wykorzystywać nasze zaufanie, być narzędziem „pańskości”, przed którym inny niż dotychczas model wychowania w Polsce miałby chronić. Choć jest to niedopowiedziane, „pańskości” nie rodem z systemu pańszczyźnianego, lecz kapitalistycznego. W niesmak Autorowi Chamstwa i Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania może być właśnie to, że ten mieszczański optymizm, zarówno przybierający formę kurtuazji w życiu codziennym, jak i dotyczący spojrzenia na przemiany społeczne, leży u podstaw kapitalizmu, bez którego trudno było sobie w ogóle go wyobrazić. Nawet jeśli ten optymizm wpłynął również na tak często opisywany smutek Detroit. Dziś do tego osnuwa go coraz większy pesymizm w związku z kolejnymi większymi lub mniejszymi kryzysami gospodarczymi, wydarzeniami na świecie, a zwłaszcza perspektywą szkód wyrządzanych przez człowieka środowisku naturalnemu.

Powody do zadowolenia

Czy możemy wyobrazić sobie w ogóle świat Zachodu bez praktykowania optymizmu? Odkąd w Europie i Stanach Zjednoczonych w dużej mierze poradziliśmy sobie z dręczącymi ludzkość niedogodnościami życia, takimi jak zatrważający poziom śmiertelności dzieci, głód i niedożywienie, trudne do zniesienia warunki sanitarne – brak dostępu do bieżącej wody, możliwości przechowywania żywności w odpowiednich warunkach – oraz z wieloma chorobami czy nawet pogarszającym się stanem naszych ciał czy psychiki, wydawało się, że nic nas nie powstrzyma. Mogliśmy mieć wrażenie, że czeka nas już świetlana przyszłość. A mocy takiej wizji trudno nie ulec, tym bardziej, że otaczający coraz więcej osób świat rozświetlał się, a jednostki i ich otoczenie wychodziły z mroku. W większości przypadków nie był to oślepiający blask, ale pozwalało to jednak myśleć inaczej, dostrzegać więcej możliwości.

Mroczny stan zachodnich społeczeństw to wcale nie tak odległa przeszłość. Pewnie gdyby nie pierwsza i druga wojna światowa oraz kryzysy gospodarcze XX wieku, wywołane czy to cyklami koniunkturalnymi, spekulacjami, cenami ropy czy nieodpowiednio dobraną w danym momencie polityką ekonomiczną państwa, Zachód wcześniej uporałby się przynajmniej z niektórymi z wymienionych oburzających zjawisk.

Wyjście z niego zbiegło się z nową polityką gospodarczą, których symbolami stali się Margaret Thatcher, Ronald Reagan, ale przecież poprzedzonych chwilę wcześniej przez duet francuskiej prawicy liberalnej Valéry Giscard d′Estaing-Raymond Barre, której charakter był możliwy dzięki przemianom Międzynarodowego Funduszu Walutowego pod przewodnictwem Johanessa Witteveena w latach 70., gdy świat i gospodarka trzęsły się w posadach. Ten Holenderski polityk i ekonomista przekształcił Fundusz w wielkiego pożyczkodawcę przekazującego pieniądze w zamian za politykę zaciskania pasa i wprowadził go także w świat swobodnego przemieszczania się kapitału. Słowem, stworzył podwaliny pod świat, który znamy.

Więcej! Szybciej! Nawet jeśli oznacza to cięższą pracę. Nie tylko obietnica spełnienia swoich marzeń, ale również branie udziału w tym pochodzie postępu ułatwiało z pewnością znoszenie wielu trudów. Nadawało im ponadjednostkowy sens. Zaryzykowałbym tezę, że podobny do tego, jaki w XIX w. i na początku XX w. zaprzęgniecie ludzi – przedsiębiorców, robotników, chłopów – do budowy gospodarki narodowej. I choć dziś trąci to nacjonalizmem gospodarczym, to trzeba pamiętać, że gospodarka wówczas była w bardzo małym stopniu umiędzynarodowiona i na to nastawiona. Przecież także dziś wiele MŚP wcale nie planuje wyjść poza skalę lokalną czy regionalną. Z kolei duże przedsiębiorstwa wiedzą, jakie trudności wiążą się z wejściem na rynki innych krajów i jak pomocne może być w tym państwo. Nawet europejski wspólny rynek nie zawsze jest spokojnym morzem dla prywatnych statków, na które łatwo wpłynąć.

W okowach optymizmu

Jednak optymizm nie opiera się tylko na sukcesach świata materialnego, co może jest dla nas najłatwiejsze do zobaczenia. Optymizm tkwi znacznie głębiej w zachodnim DNA. W zasadzie myślenie o świecie od starożytnych Greków jest nim przeniknięte. Optymizm społeczny – podpieram się tu pracami Isaiaha Berlina – opiera się na przeświadczeniu, że ludzka natura jest zawsze taka sama, problemy dręczące ludzi są zasadniczo do rozwiązania, a poradzenie sobie w jednej dziedzinie – polityce, moralności, nauce, gospodarce, przezwyciężeniu natury przy pomocy technologii – łączy się, wspiera inne i harmonijnie pozwala im zmierzać do stanu całkowitej pomyślności. Choć diametralnie można różnić się co do zdania na temat źródeł problemów, możliwości ich poznania i recept na ich przezwyciężenie, to wspólne jest przeświadczenie, że istnieje metoda pozwalająca poznać prawa rządzące światem i dzięki temu rozwiązać dotychczasową nędzę ludzkiej egzystencji. Na przeszkodzie wyjścia z niej zawsze natomiast stała ignorancja, lenistwo, zabobony, uprzedzenia, dogmaty i fantazje, intencjonalne działania złych ludzi, zwłaszcza rządzących.

W sposób skrajny i jednoznaczny zostało to wyrażone w epoce Oświecenia, zwłaszcza we Francji. Najbardziej optymistyczną wizję przedstawił markiz Condorcet, pisząc swój Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje w więzieniu, czekając na egzekucję. Francuscy filozofowie, pisarze i myśliciele podjęli się karkołomnego zadania. Spróbowali sformułować wzorzec Sevres w dziedzinie życia społecznego, według którego powinno je się mierzyć i oceniać życie polityczne i moralne. Nic więc dziwnego, że pojawił się wobec tego opór. Najsilniejsza reakcja, a z pewnością taka, która odbiła się najgłośniejszym echem i miała największe reperkusje, pojawiła się w Niemczech. To tam tacy myśliciele jak Hamannem, a zwłaszcza Herder, pisarze okresu Sturm und Drang czy nieco później Fichte wzniecili bunt kulturowy. To oni położyli fundamenty pod najsilniejszy nurt kontroświecenia jakim był romantyzm. Drugim, już nie tak ciekawym, choć również mającym głośne nazwiska, z którymi po dziś dzień się polemizuje lub na nich powołuje, był katolicyzm z de Maistrem, Chateaubriandem czy Donoso Cortesem. Trzecim – konserwatyzm z Burke’iem czy Metternichem. W dwóch ostatnich przypadkach optymizm nie jest porzucony, nawet jeśli sprzeciwiają się racjonalistom o nastawieniu naukowym. Podobnie jak oni uznawali, że „konflikt i tragedia biorą się jedynie z nieznajomości faktów, nieodpowiednich metod, niekompetencji bądź złej woli władców oraz ciemnoty ich poddanych”, ciemnoty oznaczającej tyle, co uleganie iluzji oświeceniowych ideałów. I żywili podobną nadzieję, że „wszystko można naprawić, stworzyć harmonijne, racjonalnie zorganizowane społeczeństwo, sprawić, że ciemne strony życia znikną”, z tym że przez racjonalność przemawia w jednym przypadku wiara chrześcijańska, w drugim tradycja.

Przeciw optymizmowi

Wspomniani preromantycy i romantycy fundamentalnie podważali zasady optymizmu – „uniwersalizmu, obiektywizmu, racjonalizmu, możliwości znalezienia trwałych rozwiązań wszystkich autentycznych problemów społecznych oraz intelektualnych, a także, co nie mniej istotne, idei, że racjonalne metody są dostępne każdemu człowiekowi, który posiada dar obserwacji i logicznego myślenia”. To właśnie oni uznawali, że „wartości się nie znajduje, lecz stwarza, nie odkrywa, lecz wypracowuje” i właśnie dlatego, że w ten sposób są własne, czy to danej osoby czy wspólnoty, należy je realizować. Czasami może to się odbywać przeciwko naturze i harmonijnego z nią współistnienia, zwłaszcza, gdy mowa była o kwestiach moralnych. Przemawia przez to apoteoza woli. Dziś doskonale już wiemy, jak dwuznaczne jest tego dziedzictwo. Z jednej strony tkwi w tym siła emancypująca, z drugiej, może popychać do nagiej przemocy czy to narody, czy też jednostki. Z tego powodu jest to bardzo niejednoznaczne dziedzictwo, które jednak jest z nami cały czas obecne.

Przeciw racjonalizmowi w polityce opowiadali się nieliczni w XX w. Zaliczyć do nich można tak różnych myślicieli, jak lewicowy pisarz Stanisław Brzozowski, konserwatywny filozof Michael Oakeshott oraz liberał Isaiah Berlin. Ten pierwszy uważał, że racjonalizm zabija prawdziwe życie, ogranicza możliwości twórcze, czy to w życiu prywatnym czy politycznym, oraz jest narzędziem tych, którzy w sposób niekoniecznie zgodny z nim zdobyli władzę, a teraz z jego pomocą uzasadniają staus quo. W tym był niezbyt odległy właśnie od tradycji romantycznej. Z innego powodu oświeceniowemu ideałowi zaprzeczał Oakehott. Uznawał on, że choć racjonalizm może być przydatny w rozwiązywaniu problemów technicznych, to kompletnie nie nadaje się do polityki będącej domeną wiedzy praktycznej. Związana jest ona z pewnym wyczuciem, poczuciem smaku, zmysłem estetycznym, zdolnością przewidywania konsekwencji i intuicyjnym wyborem środków do osiągnięcia zamierzonego celu. Jest trudna do przekazania, efemeryczna, a co ważniejsze, w odróżnieniu od wiedzy racjonalnej jest niepewna. Brytyjski filozof rozbijał w ten sposób liczne optymistyczne nadzieje, na czele z tym, że istnieje uniwersalna metoda rozwiązywania problemów ludzi, czy też, że każdy może mieć do niej dostęp.

W jeszcze inny sposób przeciw optymizmowi opowiadał się Berlin. Z jednej strony uznawał on wielość kultur ostatecznie wyznaczających swoje własne oceny i niemogące być ocenione podług jednej, uniwersalnej miary. Zaczerpnął to od XVIII-wiecznego, wtedy mało znanego myśliciela Giambattisty Vico. Ale rozprawił się też z tą kwestią na początku XX w. hiszpański filozof Ortega y Gasset. Buntował się przeciwko temu, by oceniać zachodzące i nadchodzące zmiany według standardów XIX w., który sam ochrzcił się wiekiem postępu i nowoczesności. I nie dlatego, że są one bardzo odległe, ale właśnie z tego powodu, że są bardzo bliskie. Nie chciał więc być określany mianem „nowoczesnego”, ale za to „bardzo dwudziestowiecznego”. Z drugiej strony – i to bardziej zasadnicze w myśli Berlina – wartości w obrębie jednej kultury wchodzą ze sobą w konflikt, którego nie sposób się pozbyć, a rozwiązaniem może być tylko poświęcenie jednej w imię drugiej. To sprawia, że nie ma szans, by społeczeństwo rozwiązało wszystkie swoje problemy w sposób harmonijny. Zachodzące sprzeczności w obrębie wartości opisał wcześniej np. polski pesymista, a wręcz katastrofista, Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy w swoim najbardziej filozoficznym traktacie z 1919 r. Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia zauważa, że wraz z pożądanym rozwojem społecznym przynoszącym szczęście zanikają uczucia metafizyczne, co przekłada się chociażby na sztukę oraz inne aktywności człowieka związane z życiem duchowym.

Już de Tocqueville w XIX w. dostrzegał, że demokracja, będąca dla niego przede wszystkim formą uspołecznienia, a nie ustrojem politycznym, sprawia, że literatura będzie niższych lotów niż dotychczas. Będzie raczej skupiona na zadziwianiu, niż podobaniu się, rozbudzaniu namiętności, a nie oczarowywaniu poczuciem smaku. Jeśli to miałby być największy konflikt wartości w demokracji, to aż tak bardzo nie trzeba by było się martwić. Gorzej, jeśli demokracja wchodzi w konflikt z liberalizmem, czyli dwóch równie wysoko postawionych dziś wartości w świecie Zachodu. Są tacy, którzy uważają, że tak się może zdarzać, ale są momenty, w których obie wartości mogą ze sobą współistnieć, a być może łączyć się w chwiejnym balansie i tworzyć demokrację liberalną. Inni natomiast zasadniczo uważają, że demokracja i liberalizm muszą się wykluczać, jako że w tej pierwszej w centrum jest wspólnota, w drugim jednostka.

Na innym poziomie ważne dziś wartości związane z ochroną klimatu również znajdują się wielokrotnie w konflikcie z innymi wartościami, jak potrzeba wypoczynku, często związane z nim podróżowanie czy gospodarka regionów turystycznych. Tak więc pesymizm związany z klimatem wynika nie tylko z nadciągającej katastrofy. Być może zresztą tony alarmistyczne, przecież wynikające z troski o życie na planecie, były jednak zbyt silne, skoro w sześciu europejskich rozwiniętych krajach wśród młodzieży dwie osoby na pięć są gotowe z lęku wynikającego ze zmian klimatycznych zrezygnować z rodzicielstwa. I z takim nastawieniem, oddającym pesymistyczne nastroje, wyrażające niewiarę w rozwiązanie ludzkich problemów, będą wchodzić w dorosłość. Także o to mogą mieć pretensję do dorosłych, nie tylko o to, że nie zareagowali odpowiednio wcześnie.

Polskie zmagania z formą

Wróćmy do Polski. A dokładniej do roku 1937. Piętnastoletniego Konstantego ciotki proszą o przeczytanie niezrozumiałej przez nie powieści napisanej przez jedną z osób z ich towarzystwa, Witolda Gombrowicza. Ten zachwyca się nią. Odnajduje w niej bowiem sekrety swojego szlacheckiego środowiska, nie tylko do znudzenia przywoływane szkolne doświadczenia, ale także tej jego staroświeckiej części oraz tych, którzy jak Młodziacy starają się z całej swojej mocy spełnić wymagania nowoczesności, postępowości, optymizmu. To właśnie „Kot” Jeleński po latach stanie się tym, który wypromuje na świecie twórczość sandomierskiego szlagona. Był to bowiem jeden z dwóch – obok założyciela Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, Krzysztofa Michalskiego – managerów kultury na światowym poziomie, również za sprawą Kongresu Wolności Kultury. Niewątpliwie wpłynęła na to również tak podkreślana przez jego znajomych optymistyczna postawa, zupełnie obca polskiej pochmurności, zrzędzenia czy nawet nadętości. Być może też z tego powodu zasłużył na miano kosmopolaka. Zupełnie inni w obcowaniu z ludźmi byli chociażby tyrański i nietowarzyski Giedroyc czy kłótliwy i trudny w obyciu Gombrowicz.

To również oblicza walki ludzi z formą, którą na przykładzie sobie znanych Polaków tak chętnie odsłaniał autor Ferdydurke i Dzienników. Jak ciężkie to próby pokazuje właśnie recepcja dzieł Gombrowicza. Jak zauważa w jednym z listów do Józefa Czapskiego Jeleński, po wielu latach starszy brat Witolda, Jerzy wciąż nie zrozumiał krytyki i pozostał jednym z tych wyśmiewanych w dziełach szlagonów. Z drugiej strony, ci, którzy chętnie podłapują ten właśnie wątek krytyki szlachetczyzny, ojcowizny, a także mickiewiczowskiej wizji polskości pomijają młodziakowskie wątki, chęci budowy siły polskiej kultury na tym co jest w niej słabe czy dystansu do jemu współczesnej kultury Zachodu. Tym samym również oni zasługują na miano szlagonów. Irytował Gombrowicza zachodni racjonalizm, ta chęć jednoznacznego i całościowego opisu świata. To właśnie na takie próby ukuł powiedzenie: „Im mądrzej tym głupiej”. Za namawianie Polaków do poważnego traktowania właśnie takich dyskusji krytykował Miłosza, Brzozowskiego. Jego zdaniem właśnie „letniość” Polska potrzebna jest Zachodowi. Hreczkosiej przechadzając się po swoim sadzie powinien „sceptycznie próbować gruszek zachodniej myśli i sztuki”. Te z drzewa optymizm zdecydowanie mu nie smakują.

Polska letniość przeciw surowości Zachodu. Kurtuazja kontra narzekanie. Niemożliwe do pogodzenia wartości romantyzmu i racjonalizmu, pesymizmu i optymizmu. Nie da się na tym zbudować nic spójnego. Jednak umiejętne żonglowanie tymi opozycjami, zamiast okopywania się w poszczególnych kościołach jest jakąś iskierką nadziei w beznadziejnej sytuacji. Ale może to tylko życzenie pozytywnie myślącego pesymisty.

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera P :)

Patriotyzm

„Transatlantyk” Gombrowicza jest proroczą i arcymądrą, chociaż boleśnie szyderczą dysputą o patriotyzmie. Wszyscy umiejący czytać ją znają, więc nie muszę tez autora powtarzać. Zgadzam się z nimi w 99 procentach. Matriarchat to moja ulubiona idea, więc i „Matriotyzm” jest bliższy mojemu rozumieniu tego specyficznego uczucia, które oscyluje z niesamowitym rozmachem od czułego przywiązania do ziemi rodzinnej i jej mieszkańców aż do nacjonalistycznego szaleństwa, kończącego się eksterminacją „obcych”. Nie tylko Holocaust, jako manifestacja choroby nazistowskiej na skalę światową, ale i czystki etniczne w Bośni, likwidacja Tatarów Krymskich, masowe ludobójstwo przeprowadzane od dekad przez Chińczyków w Tybecie, czy wzajemne wyrzynanie się plemion Hutu i Tutsi – wszystkie te obrzydliwe eskalacje zdrowego początkowo patriotyzmu są w zasadzie zgodnie potępiane przez świat cywilizowany. A jednak wciąż na nowo oscylator stadnych emocji przekracza czerwoną linię ostrzegawczą i Matka Ziemia spływa krwią niewinnych ofiar. Jak tego pilnować? Głowią się nad tym mędrcy, nauczyciele, poeci i politycy. Recept na tę chorobę jest bez liku, ale kiedy gorączka podskoczy powyżej normy, na nic się zdają lekarstwa i mądrości. I tak nasza historia rozwija się na tej sinusoidzie od chwały do hańby. Dziwną prawidłowość  da się zaobserwować na tym wykresie. 

Kiedy myślę o historii mojej Ojczyzny, zdumiewa mnie, jak prawo sinusoidy działa w kolejnych rozkwitach i upadkach władców Polski współczesnej. Prawie każdy rozpoczyna w chwale, a kończy haniebnie.  każdemu z nich można taką sinusoidę wykreślić, opisując wzloty i upadki. Tylko jeden próbował odwrotnie – zaczął od hańby, a myślał skończyć w chwale. Nie wyszło, bo odwrotnie się nie da. 

W innych krajach dzieje się podobnie. Jakieś prawo rządzi tymi podobieństwami i pewnie jest wiele mądrych książek, które to tłumaczą. Niestety, nie zdążyłem przeczytać wszystkich, ale Internet jest dzisiaj tak potężną skarbnicą umysłów, że z pewnością ktoś mi wrzuci podpowiedź, gdzie szukać wyjaśnienia praw, jakim podlega oscylator uczuć patriotycznych i żerujących na nich władcach wszelkiej maści. Buńczuczni nacjonaliści często nastawiają się wrogo wobec miłośników przyrody, ekologów, obrońców zwierząt i dzielnych aktywistów jak Greta Thunberg. Ale może to oni właśnie wskazują właściwy kierunek? Może to miłość do przyrody ojczystej i wspomnień ze szczęsnej krainy dzieciństwa nad jakąś rzeką pełną ryb i ogniskiem na jej brzegu, przy którym śpiewało się pieśni, są lekarstwem na gorączkę wojowniczego patriotyzmu, z jego obłąkanym nakazem zabijania tych, co za lasami siedzieli nad inną rzeką i inne śpiewali pieśni? Przyroda pragnie, by ją troskliwie pielęgnować, a przynajmniej nie niszczyć. Wtedy odwdzięczy się potężną dawką zdrowego patriotyzmu, czyli miłości do ziemi „skąd nasz ród”. A może to poeci i pisarze mają dostęp do leku na opisane tu zło? Moja Ojczyzna to przecież „polszczyzna” Kochanowskiego, Mickiewicza, Prusa i setki innych wielkich, których książki uczyły mnie nie tylko języka, ale i właściwego rozumienia patriotyzmu. W ich długim szeregu staje na końcu wspaniała Olga Tokarczuk, która ma dzisiaj urodziny, co jest okazją do życzeń, by kochali ją nie tylko zdrowi patrioci, ale i ci schorowani, opętani nienawiścią do „obcych”, oduczeni, że nasz kraj to była Rzeczpospolita Obojga Narodów, a tak naprawdę wielu narodów, żyjących tu w poczuciu, że piękno przyrody, która ich otacza to ich rodzinne piękno. Żyli w zgodzie, tak jak wiele sąsiadujących ze sobą plemion, dopóki jakiś szaleniec nie poszczuł ich na siebie i nie rzucili się zabijać i podpalać domy. Powie ktoś, że łatwo tak sobie dywagować w czasach pokoju. Ale wcale mi nie jest łatwo, tym bardziej, że dusi mnie lęk przed tlącą się od jakiegoś czasu wojną domową pod moimi oknami. Marzę, by udało się uniknąć prawdziwego pożaru, ale dopóki wzajemna nienawiść tli się, podsycana przez różne kanalie, moja Ojczyzna Polszczyzna nie jest bezpieczna. 

Piękno

Rozpraw tysiące, poglądów bez liku, szkół, dyskusji, krwawych walk o to kto ma rację, że coś jest piękne, a coś nie – można analizować  w nieskończoność ogrom wersji znaczenia tego słowa. Na każdym uniwersytecie świata, w każdym środowisku artystów i w każdym domu odbiorców sztuki trwają spory, czym właściwie jest to coś, co nadaje upragnioną rangę. Nadaje ją nie tylko dziełom poetów, muzyków, malarzy i ich kuzynom z innych dziedzin, ale też krajobrazom, przedmiotom, zwierzętom i wreszcie ludziom, którzy chcąc uzyskać tytuł pięknego człowieka stroją się, malują, chodzą na siłownie, ale też starają się czynić dobro, bo i za to etykietkę piękna można czasem zdobyć. Platon w „Fajdrosie” i niektórych innych dialogach położył podwaliny pod te rozważania. Po latach odwołał się do nich profesor Aschenbach, jeden z moich ulubionych bohaterów literackich, uwieczniony we wspaniałym opowiadaniu Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji” a potem w opartym na nim filmie Viscontiego o tym samym tytule. Wcieleniem idealnego piękna stał się tam polski chłopiec Tadzio, spędzający wakacje z rodziną w bajecznym mieście, które stopniowo ogarniała zaraza cholery. Szwedzki aktor w tej roli został okrzyknięty przez media najpiękniejszym chłopcem świata i zapłacił za tę sławę wysoką cenę, o której wspomina jako już starszy pan, wciąż niezmiernie urodziwy i przedziwnie nieszczęśliwy. Piękno, którego był wcieleniem nie dało szczęścia ani jemu, ani zakochanemu w nim profesorowi Aschenbachowi, który zapłacił życiem za swój zachwyt, jak ćma krążąca wokół zabójczej świecy. Czarną ćmą okazał się też reżyser Visconti włóczący się ze swoim Tadziem po nocnych klubach. Dzisiaj byłby oskarżony o pedofilię i żadne arcydzieło nie wybroniłoby go przed ostracyzmem współczesnym, chyba żeby wstąpił do stanu duchownego i zamieszkał w Polsce. W mojej Ojczyźnie nie ściga się jeszcze miłośników niewinnego Piękna tak zawzięcie, jak w bardziej cywilizowanych krajach, ale przykład Polańskiego pokazał, że można i u nas wywołać falę oburzenia przy odpowiednim naświetleniu sprawy „czarnej ćmy”. Dwuznaczność opowiadania „Śmierć w Wenecji” jest zawoalowanym odbiciem niesłychanych komplikacji, jaki umiłowanie piękna może wywołać w ludzkim życiu. Warto więc do tej namiętności podejść z lekką dozą ironii i nie wpadać w grafomańskie uwielbienie czegoś, co może być wielką wartością i zbawieniem na tym świecie łez i brzydoty, ale wcale nie musi.

Podziały

W podróży przez Izrael można zobaczyć istniejące obok siebie osiedla żydowskie, starannie zbudowane z doprowadzoną wodą i prądem, obsadzone roślinnością, zadbane jak cywilizacja nowoczesna podpowiada, a nieopodal namioty Beduinów bezładnie ustawione, czy osiedla Palestyńczyków delikatnie mówiąc niedbale zagospodarowane. Jakoś muszą żyć pod jednym niebem, chociaż zadzierając głowy do góry widzą tam innego boga i inne prowadzą z nim rozmowy. Na nowojorskich ulicach często spotyka się rudery zapełnione ćpunami obok mieszczańskich kamienic utrzymanych w niezbędnym do życia porządku. Europa dzisiaj jest pełna przybyszów z odległych krain, którzy do niemieckiej czy holenderskiej schludności przywieźli ze sobą swoją zgrzebną codzienność i hałaśliwe gromady dzieciaków biegających po ulicach w niewyprasowanych ubrankach. Uczymy się wszyscy trudnego współżycia różnych ras, kultur i zwyczajów codziennego bytowania, bo globalizacja powoduje, że Ziemia coraz bardziej upodabnia się do wspólnego domu, gdzie każde piętro będzie inaczej wyglądało i trzeba pozbyć się chęci, by uporządkować życie sąsiadom na obraz i podobieństwo naszego. Tylko wzajemna tolerancja i zrozumienie, że nie jesteśmy lepsi, bo przeczytaliśmy więcej książek i pachniemy drogimi perfumami, pomoże nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w tym szaleństwie wędrówki ludów, jaka się dopiero rozkręca na dobre. Jakoś byśmy sobie dawali z tym radę, gdyby nie kanalie, które wykorzystują naturalne lęki przed obcymi, inaczej wyglądającymi i modlącymi się nie tak, jak nasza matka kazała. Podjudzają nas po to, by nami rządzić i wysysać naszą krew jak wampiry. To ci demagogiczni obrońcy granic, wartości, tradycji, religii, Boga i przyszłości naszych dzieci są prawdziwym zagrożeniem świata, a nie hordy biedaków szukających lepszego życia. Nasza mądra cywilizacja zwana zachodnią wypracowała wiele mechanizmów układania współżycia ludzi różniących się od siebie. Tysiące organizacji pomocowych, samorządy i oparte na wspaniałych ludziach społeczeństwo obywatelskie jest w stanie przygotować nas do nowych warunków życia w trudnej globalizacji. Kanalie, których celem jest tylko władza i dojenie mas, zwalczają te wszystkie oddolne inicjatywy i organizacje „pozarządowe” jako najgorsze zło. Nie dadzą żyć spokojnie obok siebie bogatym i biedakom, chrześcijanom i wyznawcom innych religii, patriarchalnym rodzinom i ludziom LGBT, mądralom z dyplomami i niewyedukowanym masom. Wszystkich muszą skłócić, poszczuć na siebie, oszukać, że ci „inni” stanowią zagrożenie. Tylko wtedy mogą korzystać ze swojej władzy, przywilejów i bezkarności. Nie rozumieją, że podsycanie wzajemnej nienawiści i utrzymywanie stanu permanentnej wojny przyniesie zagładę w końcu im samym. Oby jak najszybciej. A kiedy tak się stanie, my dalej będziemy sobie współżyć ze sobą w zgodzie i moja Ojczyzna tak dramatycznie podzielona na lepszych i gorszych, na prawdziwych Polaków i obcych, na bogatych i biednych znów stanie się domem dla wszystkich, nawet jeśli każda część tego domu będzie się różniła od sąsiedniej.

Pożądanie

Kiedy pisałem o strachu, większość komentarzy skupiła się na zdjęciu przestraszonego goryla dołączonym do tekstu i wypełniła się protestami, że nie pochodzimy od tej małpy, tylko być może mamy wspólnego przodka. Teraz zdjęcie aktu komunii pod tekstem pełniące rolę symboliczną, a nie  faktograficzną, też zapewne skieruje uwagę w stronę religijnych wartości, a odwróci ją od sedna refleksji nad fenomenem seksualnego pożądania, które tyle szkód wnosi do ludzkiego życia. Nie przeczę, że wnosi ono też wiele dobrego, jak chociażby niebagatelny dar rozmnażania się i przedłużania naszego gatunku. Jeśli jednak weźmiemy w nawias przypadki szlachetnej miłości, piękne wzruszenia kochających się ciał, powszechny szacunek dla ślubów i zacnych małżeństw obchodzących srebrne i złote gody, to pozostaje ogromna sfera niepokojących skutków pożądania, jakże często niezgodnego z obowiązującymi normami społecznymi i kodeksami prawnymi. Po pierwsze wielu facetom erekcja myli się z miłością i każdą gotowość do uprawiania seksu z tą czy inną osobą ozdabiają słowami o uczuciach, deklaracjami o wyjątkowości aktualnego podniecenia i nawet przysięgami, że ta chwilowa emocja będzie trwała do śmierci i jest gwarancją wierności godną zaufania. Pojawienie się pożądania w stosunku do jakiejś osoby zwykle jest spowodowane dość skomplikowanym splotem okoliczności, chociaż cyniczni seksuolodzy twierdzą, że to feromony, czyli mikroskopijne substancje zapachowe działają na nasze czujniki w mózgu i trafiają na podatny grunt specyficznego ich zaprogramowania ukrytego w genach. Nie ma to więc nic wspólnego z naszą wolną wolą i świadomością intelektualną, co wywołuje znany z poezji i własnych doświadczeń efekt zaskoczenia. Dlaczego ta, a nie inna kobieta, dlaczego ten a nie inny mężczyzna? To ciekawe pytania i nie ma nic złego w ich rozważaniu. Jednak kiedy pojawia się pytanie, dlaczego to dziecko, a nie kto inny, jest obiektem pożądania, kończą się żarty i niewinne spekulacje. Zaczyna się droga krzywdy, przemocy i przestępstwa, na której nie może być przebaczenia. A jednak wciąż jest ogromny obszar, gdzie przebaczenie jest możliwe, a kara odroczona do czasów domniemanego Sądu Ostatecznego. Dlatego z taką zajadłością tropimy pedofilię w Kościele, bo tam gniewa nas nie tylko akt krzywdy wobec bezbronnego dziecka, ale też bezkarność przestępców i pobłażliwość ludzi odpowiedzialnych za ich chronienie przed wymiarem sprawiedliwości. Wiadomo, że pedofilia jak podstępna choroba czai się w każdym środowisku. Wiadomo, że najwięcej dzieci krzywdzonych jest we własnych domach. Ale nigdzie nie ma takiej zmowy systemowej, by chronić przestępców, jak w Kościele, gdzie dbałość o święty wizerunek instytucji jest ważniejszy niż krzywda ofiar. Świat powoli, ale nieubłaganie robi porządek w tej ponurej sprawie. Niestety moja Ojczyzna wydaje się nie nadążać za tym. Powszechna miłość rodaków do Wielkiego Papieża, szacunek do biskupów paradujących w paradnych szatach, przywiązanie do lokalnych proboszczów, którzy są władcami małych społeczności, powodują, że nasz Kościół wydaje się wciąż nietykalną skałą. Jej badawcze opukiwanie wywołuje wrzask kleru o atakowaniu religii, czyli tradycji, Polski i samego Boga, który widocznie według niektórych duchownych z pewnością uważa, że „ciumkanie” , macanie, czy gwałcenie dzieci nie jest grzechem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielka rzesza narodu zgadza się z taką interpretacją i często zmusza własne dzieci, by milczały i nie ośmielały się nawet w myślach oskarżać osoby duchownej o nikczemność, jaką jest pożądanie nieletniej, bezbronnej istoty zdanej na łaskę fałszywego pasterza, czy nauczyciela. 

Prawda

Najwięksi filozofowie zastanawiali się, co to jest prawda. Drążyli temat w swoich dziełach i powoływali się na powszechne przekonanie, że to jedna z fundamentalnych spraw i wartości. Setki pokoleń wychowywały swoje dzieci w szacunku do prawdy i pogardzie wobec kłamstwa. Moja matka wsiadając kiedyś ze mną do tramwaju zapytała, czy mam bilety do skasowania. Powiedziałem, że mam. Kiedy tramwaj ruszył, a ja przyznałem się, że nie mam biletów i skłamałem, bo spieszyliśmy się do kina, poszła do motorniczego, kazała mu się zatrzymać między przystankami i wysiadła nie oglądając się na mnie. Nie tylko nie poszliśmy do kina, ale przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Nienawidziła kłamstwa, oszustów i wszelkiej nieuczciwości.  Uważałem to za przesadną fobię, ale ona próbowała mnie tak wychowywać do ostatniego tchu, wydanego przedwcześnie. Jednak gdyby żyła długo i zobaczyła, co się dzisiaj wyrabia z prawdą, pewnie żałowałaby, że nie umarła młodo. Nie rozumiałaby terminu postprawda, który taką zawrotną karierę zrobił ostatnio. Nie rozumiałaby całej aury względności i manipulacji pod jej przykrywką. Kłamstwo stało się narzędziem powszechnego i codziennego użytku i mało kto się już wstydzi, że jego słowa odbiegają od prawdy, która przecież mimo tych przemian obyczajowych nie przestała być tym, czym zawsze. Nie przestała być fundamentem naszej wiedzy o świecie, o nas samych, o bliźnich, o kraju ojczystym i jego historii, o naszych możliwościach i szansach w trudnych sytuacjach. Prawda nie musi być kochana i kojąca. Nawet bolesna, jest zdrowsza dla naszego życia, niż słodkie mamidła. Niezmiennie kocham instytucję sądów za to, że tam każdy, który się wypowiada, musi zacząć od sakramentalnej formuły, że będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Kiedyś dodawał prośbę do Boga, by pomógł mu w tej trudnej sprawie. W wielu sądach do dzisiaj kładzie się dłoń na Biblii, której teksty nie zawsze zawierają samą prawdę, ale księga jest wciąż dość skuteczną tarczą przed kłamstwami. Krzywoprzysięstwo jest karalne. Nawet gdy tylko podnosimy dłoń do góry, albo kładziemy na sercu. Gwarantujemy tym samym wiarygodność swoich słów własną osobą. Jaką piękną w tym kontekście jest ceremonia przysięgi prezydenckiej na Konstytucję! Jak potem trudno uwierzyć, że jakiś prezydent zapomniał, co obiecywał! Jakie podłe czasy nastały, kiedy w takich krajach jak Polska, Francja, czy USA  Głowa Państwa zapomina o swojej przysiędze i myśli, że wszyscy zapomnieli. Do tego stopnia przyzwolenie na kłamstwo zatruło życie społeczne, że drążenie prawdy i czepianie się oszustów ogół przyjmuje ze wzruszeniem ramion, bo wszyscy przecież kłamią, kiedy cel tego wymaga. W tym sensie kłamstwo stało jednym z najbardziej uświęconych środków w arsenale władzy. Jeśli praojciec Adam odruchowo skłamał na pytanie Boga w śledztwie dotyczącym zakazanego owocu, to cóż dopiero my, dziedzice grzechu pierworodnego. Biblia piętnując to kłamstwo Adama, nakazuje szanować i czcić prawdę ponad wszystko, nawet jeśli na jej kartach pełno jest zmyśleń i manipulacji na użytek wiary. Może dlatego przysięganie na nią ma sens i prawda staje się celem każdej rozprawy sądowej i każdego wyroku. Zawód sędziego jest jednym z najtrudniejszych, bo wymaga nie tylko znajomości prawa, ale też pasji tropienia prawdy i stawiania jej ponad własne korzyści. To z tego powodu sędzia musi być człowiekiem niezależnym od władzy, materialnych pokus i własnych słabości. Oczywiście żaden sędzia nie jest idealny i czasem zdarza mu się tej prawdy nie rozpoznać dość starannie. Ale musi mieć przynajmniej zagwarantowane warunki, by takie poszukiwania prowadzić. Niezależność sądów jest solą w oku nie tylko rządzących ale i rządzonych. Niewielu z nich rozumie, że to dla ich bezpieczeństwa trzeba tolerować wyższość sędziów nad całym systemem społecznym, jeśli to oni są predestynowani do stwierdzenia, czy ktoś oszukuje, czy nie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech po prostu mu wystarczy dogmat o niezawisłości sądów  Bo jak ma być osądzony ktoś, kto stoi wyżej niż sędzia? Kiedyś sędzią najwyższym był król, ale dzisiaj nie może takiej funkcji pełnić prezydent. Nigdy pan Nicolas Sarcozy nie zostałby sprawiedliwie osądzony, gdyby sam był sędzią najwyższym. Dlatego trójpodział władzy jest fundamentem demokracji. Można jej nie lubić, ale nic lepszego jeszcze nie wymyśliliśmy. 

Prostytucja

Mówi się, że to najstarszy zawód świata. Niektórzy zawzięci mizogini liczą jego uprawianie już od pramatki Ewy. A ja z coraz większą wyrozumiałością oceniam negatywne aspekty tej profesjonalnej działalności. W powszechnym przekonaniu jest niemoralna, bo seks, który miał służyć prokreacji został wyodrębniony jako znakomity towar do opędzlowania. Ale przecież seks z prokreacją został powiązany przymusowo przez systemy religijne, by zarządzający nimi szamani mieli monopol w tej podniecającej ich władzy nad popędami wiernych. Prostytutki obojga płci w dawnych epokach były zatrudniane oficjalnie przez świątynie, a potem skrycie, bo ich usługi zawsze były bezcenne. Jednocześnie były w każdej społeczności pariasami pozbawionymi należytych praw, ochrony i czci jakiejkolwiek. Może tylko kurtyzany weneckie miały status nieco bardziej znośny.A przecież kobieta, która oddaje swoje ciało dla uciechy klienta za pieniądze nie oszukuje, że kocha, albo że będzie wierna i nie powtórzy tego za chwilę z następnym w kolejce. Jest uczciwa w brutalnej ofercie co do której nikt nie powinien mieć innych złudzeń, niż nadziei na zaspokojenie prostej fizjologicznej potrzeby.O ileż więcej wątpliwości budzą we mnie ci panowie i te kobiety, które świadomie oddają się za korzyści materialne udając miłość, żeniąc się, wychodząc za mąż, czy robiąc to cynicznie dla kariery i awansów. No, ale nie mnie osądzać najstarszy zawód świata. Jednak nie mogę się powstrzymać od osądzania innego rodzaju prostytucji, która polega na sprzedawaniu myśli, poglądów, wiedzy, swojego autorytetu, przeczytanych książek i czegoś, co kiedyś nazywane było honorem. Nie tylko zresztą honor – cały klasyczny zestaw greckich cnót jest dzisiaj do kupienia za posady, przydziały, udziały i zwykłą kasę. Obserwuję zasłużone, wiekowe prostytutki damskie i męskie z obrzydzeniem, bo ich towar nie jest uczciwy jak sprzedajne ciało, tylko cała oferta jest zbudowana na oszustwie, że mówią i piszą to, co naprawdę myślą. Obserwuję młodziutkie prostytutki płci obojga ze współczuciem i przygnębieniem. Są ich całe zastępy żarłocznych, wyszkolonych i zdolnych do kłamstw bez wahania, bez mrugnięcia okiem do niezliczonych mikrofonów i kamer, które karmią się ich towarem. Sprawiają wrażenie, że interesuje ich tylko doraźna korzyść z wygłaszania każdego kłamstwa, za jakie dostaną zapłatę. Ale przed nimi być może długie życie i to co powiedzą dzisiaj zostanie przy nich na zawsze i nigdy nie będzie zapomniane. Czy więc cena takich usług nie jest za niska? Podnieście ceny młodzi i młode prostytutki! Kładziecie na szalę negocjacji z klientem całe swoje przyszłe życie! 

Przemoc

Silniejszy bije słabszego. Jak świat światem tak się dzieje i tak się dziać będzie. Zanim pobije, to jeszcze obrazi, nawyzywa, opluje, ograbi, zgwałci i wiele innego zła mu uczyni, jeśli nie powstrzyma go dobroć serca, albo ktoś jeszcze silniejszy lub liczniejszy. Nietzsche uznał to za uzasadnione i słuszne. Uważał, że normy moralne i prawa stworzyli słabi w obronie przed nadludźmi. Pomylił się w wielu swoich śmiałych tezach włącznie z tą, w której uśmiercił boga, zamiast przyznać, że nigdy nie istniał i jako byt wymyślony, będzie żył wiecznie. Za to sam filozof z buńczucznymi wąsiskami zmarł w szaleństwie i cierpieniach. Obrona przed przemocą silniejszych nie jest rozpaczliwym wymysłem słabeuszy, tylko elementarnym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Nie będziemy ludźmi i nie zbudujemy ludzkiego świata, dopóki nie uporamy się z tym przekonaniem, że przemoc jest z nami organicznie związana jakbyśmy dalej żyli w dżungli. Przecież w dżungli silniejszy zabija słabszego, żeby go zjeść. Bez tej potrzeby przemoc wśród zwierząt nie istnieje. My się już prawie nigdy nie zjadamy, a jednak przemoc rozwinęliśmy bez opamiętania włącznie z rozmachem przemysłowym, który hitlerowcy i stalinowcy rozwinęli nie tak dawno. Badając zależności pomiędzy światłymi europejczykami a kolonizowanymi przez nich narodami Joseph Conrad dokonał genialnej analizy istoty przemocy, skupiając się na bezkarności i stopniowemu uleganiu na różnych etapach przewadze silniejszych nad słabszymi, co prowadzi według niego do eskalacji przemocy i dążenia do granicy możliwości jej stosowania. Jeśli tej granicy nie ma, silniejszy nie jest w stanie sam się powstrzymać i dopiero śmierć ofiary może  zakończyć tę eskalację, chociaż też nie zawsze, bo wiele jest przypadków znęcania się nad martwymi już ciałami. Przemoc budzi naszą naturalną odrazę, ale przerażające jest to, jak często wywołuje ona nerwową ciekawość i chęć oglądania jej z bezpiecznego dystansu, kiedy mamy poczucie, że nas nie dotyczy. Pewne dyscypliny sportu oparte są na przemocy oglądanej z lubością i podnieceniem. Coraz więcej miłujących pornografię poszukuje scen przemocy i największą popularnością cieszą się filmy, w których inscenizuje się zbiorowe gwałty na kobietach, a w sferze nielegalnej i ściganej przez policję nawet na dzieciach. To właśnie dzieci i kobiety są najczęstszymi ofiarami przemocy i mimo, że prawo mniej lub bardziej skutecznie chroni te istoty w zależności od stopnia ucywilizowania danego kraju, nie możemy sobie w naszym ludzkim świecie z tym poradzić. Prawo jest tak pokrętne, że w procedurach sądowych z wielką trudnością udowodnić można przestępstwa oparte na gwałcie i przemocy, a tym bardziej na pedofilii, ponieważ oskarżają o nią przeważnie ludzie już dorośli, których krzywda często ulega przedawnieniu. Wszystko to wiemy, piszemy o tym, dyskutujemy, staramy się temu przeciwdziałać, postulujemy zwiększenie surowości kar i środków ścigania. Ale trudność polega głównie na tym, że w głębokich fundamentach społeczeństw tkwi odruch przyzwolenia na to, że silniejszy ma rację i prawo udowodnić to słabszemu. Co innego jest walka z pojedynczymi bydlakami wyznającymi prawo pięści. Gorzej, jeśli państwo utraci czujność i na jakimś etapie swojego rozwoju przyzna rację silniejszym, liczniejszym, czy bogatszym do dyktowania reguł życia słabszym, znajdującym się w mniejszości i biedniejszym. Wtedy państwo staje się bydlakiem. To znaczy ludzie, którzy nim kierują i ustalają zasady rodem z dżungli. 

Przywódca

Co innego Wódz (Duce, Fuhrer, Wożd’) a co innego Przywódca kierujący społecznością dzięki swojej wiedzy, charyzmie i zdolności negocjowania z wątpiącymi. Musi się obejść bez siłowego wsparcia policji i wojska, bo te narzędzia wykluczają prawdziwe porozumienie. Musi mieć wiernych i lojalnych pomocników, ale nie może odgradzać się ich kordonem od rzeszy, której przewodzi, bo utraci jej zaufanie. Musi przede wszystkim rozumieć istotę demokracji i bronić jej nawet kosztem swoich przekonań. To wielka sztuka, bo nikt nie jest nieomylny, nawet papież, a mądrych ludzi dokoła, którzy mają inne zdanie, jest mnóstwo. Trzeba powstrzymać odruch uciszenia ich jednym ciosem, tylko należy cierpliwie ich przekonać swoimi argumentami. Przykładem takiego wielkiego Przywódcy była Angela Merkel, której epoka właśnie mija, a u nas Donald Tusk, który być może ponownie stanie na czele mojej Ojczyzny, jeśli większość zgodzi się z tym, że nie mamy w tej chwili lepszego obrońcy demokracji. To dlatego tych dwoje tak dobrze się rozumiało i tyle dobrego zdołali uczynić dla Europy wbrew nienawiści, jaka ich otaczała ze strony wszelkiego rodzaju nacjonalistów opluwających te dokonania i przyjaźń, której nikczemnicy nadawali dwuznaczny wymiar. Przywódca musi mieć też rodzaj osobistego wdzięku, który zjednuje mu serca prostych ludzi, nie zawsze rozumiejących do końca, co się do nich mówi. Oczywiście znajdzie się zawsze grupa podobna kuriozalnej pani Rokicie, co plotła o wilczych oczach. Ale kiedy słuchamy przez chwilę jakiegoś lidera przemawiającego w mediach, czy na żywo, nasza intuicja bardzo szybko podpowiada nam, czy ten człowiek jest godny zaufania, czy nie. Trudno w takich wystąpieniach ukryć swój prawdziwy charakter. Gołym okiem widać brak pewności, obłudę, tchórzliwość i nadrabianie miną braków charakteru, czy uczciwości. Oczywiście nie ma nigdy stuprocentowej pewności w takiej ocenie i dopiero w praktycznych działaniach mówca potwierdza swoje słowa. Jednak kiedy wyczuwamy fałsz w głosie, uśmiechach, czy oczach delikwenta, to trudno jest potem z zaufaniem odnosić się do późniejszych czynów i decyzji. Są prawdziwi mistrzowie demagogii, którzy potrafią miliony ludzi porwać za sobą swoim wdziękiem, charyzmą i siłą nieznoszącej sprzeciwu osobowości. Takim jest Orban, a przede wszystkim takim był Trump. Ale kiedy uważnie oglądamy wystąpienia ich obu można wskazać dokładnie te sekundy, w czasie których przez brawurową maskę przeziera bezczelny oszust. Niedobrze jest również, gdy pretendujący do roli przywódcy ma jakieś ukryte kompleksy, które w jego przekonaniu świetnie przykrywa zręczną gadką, dziarskim krokiem i energicznym wytrzeszczaniem oczu do kamery. Cała ta nerwowość jest przezroczysta i widać pod nią nieszczęśnika, który drży ze strachu, że jego marna osobowość zostanie zdemaskowana i narażona na kpiny. Tak więc wielki Przywódca stąpa po ostrej krawędzi pomiędzy nadmierną pewnością siebie pyszałka, a lękiem miernoty przed grożącą mu śmiesznością. Wódz nie ma tych problemów. Wyśmiewających się z niego wsadza do więzienia, a cały dostępny mu aparat propagandowy używa do gloryfikowania swojej osoby. Naga siła działa bardzo skutecznie, ale jednak tylko do czasu. Jestem przekonany, że nawet w Korei Północnej ludzie w końcu przestaną wyśmiewać tyrana tylko w zaciszu domowym, ale zaczną ten śmiech i gniew praktykować na ulicach. Tak jak dzieje się to na Białorusi, gdzie moc jest wciąż po stronie dyktatora, ale jego dni i godziny są już policzone. 

Pycha 

Co innego duma, potrzebna człowiekowi jak powietrze, jak sens życia, jak poczucie godności, a co innego pycha. Namawiam, żeby starać się odnaleźć dumę w swoich uczynkach i nie napawać się nią z powodu przynależności do jakiejś grupy, sekty, lokalnej społeczności, czy nawet narodu. Te gorące uczucia więzi z rodakami, miłość do Ojczyzny i jej historii, lojalność wobec wybranego przez siebie otoczenia – to wszystko są piękne emocje. Popieram je i jestem ich pełen, jak każdy, kto docenia, że nie jest sam na świecie. Zależy mi jednak bardzo na popularyzacji poczucia dumy z siebie, ze swoich dokonań, wyrzeczeń i wierności własnym ideałom. Żeby się na tym skupić, warto wziąć w nawias tradycyjne rodzaje dumy ze zwycięstw innych – od ukochanego idola, ulubionego klubu sportowego aż do bitnego narodu włącznie. Nie dlatego, że te inne zwycięstwa nie są warte naszej miłości i szacunku, ale po to, by zastanowić się, co każdy z nas konkretnie zrobił dla siebie, najbliższych, czy dla całego świata. To szlachetne uczucie indywidualnej dumy ma tę właściwość, że bardzo rzadko degeneruje się w chorą postać dumy, jaką jest pycha. Ta wstrętna przypadłość od dawna zaliczana jest do grzechów głównych, tępiona przez moralistów, nauczycieli wszelkiej maści i znienawidzona przez większość ludzi. Mimo tej krucjaty, pycha ma się wciąż doskonale i kwitnie na każdym kroku. Najbardziej dotknięci są tą dewiacją ludzie obdarzeni władzą. Trudno ocenić w jakiej proporcji do zdrowych, ale każdy z własnych obserwacji wie, że jest ich sporo, bo nie raz miał okazję zetknąć się z nimi i doświadczyć przykrości, jakie pycha sprawia otoczeniu. Nic tak szybko, jak władza nad drugim człowiekiem, nie uruchamia rozkwitu pychy w sercu wywyższonego. Zwłaszcza jeśli jest to serce puste i pozbawione dobroci. Mowa oczywiście o sercu symbolicznym, a nie o mięśniowej pompce tłoczącej krew do mózgu, gdzie właśnie rozgrywają się omawiane tu procesy. Drugim trującym źródłem jest oczywiście bogactwo manifestujące się na różne sposoby jak kiedyś złote ozdoby i drogie kamienie, a dzisiaj wypasione bryki, zegarki w idiotycznych cenach, markowe stroje i posiadłości. To nieprzytomne manifestowanie jest właśnie objawem poważnej choroby, która niejednemu odebrała rozum. Uważa taki jeden z drugim, że zaimponuje i zasłuży na szacunek, a zbiera tylko drwiny, zawiść i nienawiść. Co z tego, że przeważnie skrywaną? Przecież ona w ludziach faktycznie istnieje. Podobnie obficie generuje pychę siła fizyczna i poczucie nadzwyczajnej mocy mięśni lub fallusa, którego kult istnieje w kulturach wszystkich kontynentów nawet do dzisiaj, mimo że nie chodzi już w nim o płodność , tak pożądaną i zbawienną dla narodów, tylko o demonstrację domniemanej mocy i wyższość nad słabszymi konkurentami. Mniej obrzydliwa ale równie niezdrowa jest pycha zrodzona z urody i obnoszenie się z piękną buzią w poczuciu, że inne są mniej warte i podrzędne. Zdobycze medialne spowodowały rozkwit tej pychy i codziennie, na przykład na Facebooku, natrafiamy na zachwycone sobą buzie, które nie tylko umilają nam surfowanie w sieci, ale też skutecznie dołują właścicielki mniej udanych rysów twarzy, nie poddających się tak łatwo upiększającym zabiegom. Niestety niewyczerpane zasoby pychy tkwią także w poczuciu przynależności do jakiegoś znaczącego narodu. Przodują w tym Anglicy, których wspólne dokonania są na przestrzeni dziejów w oczywisty sposób imponujące. Ale zawsze ze zdumieniem spotykam jakiegoś zarozumiałego Brytyjczyka, który pyszni się swoją wyższością, chociaż do imponujących dokonań swoich rodaków dołożył tylko picie piwa i wrzaski na stadionach. Straszliwym przykładem pychy narodowej zadziwili świat Niemcy, którzy tak w tym przesadzili, że dzisiaj udają skromnych europejczyków i szczególnie wobec Polaków starają się zachować poprawne politycznie braterstwo. Nie zawsze im to wychodzi, ale jednak ukrywają swoją pychę staranniej niż Anglicy, Francuzi, czy nawet Rosjanie, których pycha może się brać już chyba tylko z ilości hektarów jakie zajmują na globie. Ciekawa jest w tym kontekście pycha wielu Polaków, której powody są dla mnie wciąż niejasne, mimo miłości do mojej Ojczyzny, współczucia wobec jej niezliczonych cierpień i szacunku dla wielu rodaków, którzy okazali się wybitni nie tylko na skalę powiatu czy województwa. Znałem osobiście niejednego z nich, ale żaden nie był obarczony taką pychą, jaką niekiedy spotkałem u tych, co nie zdziałali niczego, poza naturalnym przyswojeniem w dzieciństwie podstaw naszego języka, a uważali się za lepszych od każdej innej nacji, co manifestowali hałaśliwie i żałośnie. 

 

Autor zdjęcia: Pietro De Grandi

Afganistanu, który znaliśmy, już nie ma :)

15 sierpnia 2021 roku – upadek państwa Afganistan

Rozpoczęta w reakcji na zamachy 11 września 2001 roku wojna w Afganistanie była najdłuższym konfliktem zbrojnym w niechlubnej historii wojennej Stanów Zjednoczonych. Według szacunków projektu Uniwersytetu Browna, 20-letnia wojna pochłonęła łącznie ponad 176 tys. istnień ludzkich po obu stronach konfliktu, z czego niemal 50 tys. to cywile. Wśród ofiar było także 1144 żołnierzy międzynarodowej koalicji ISAF. Ogólny koszt wojny szacuje się na ponad 2,2 bln dolarów.

„Nasza wojna z terrorem zaczyna się od Al-Qāʿidy, ale na tym się nie kończy” – powiedział prezydent USA George W. Bush na krótko przed inwazją w 2001 roku. Choć zdania są podzielone, a temat wojny w Afganistanie do dziś powoduje fale niekontrolowanych emocji, istnieją racjonalne przesłanki, że realizowana w ramach NATO operacja USA w pierwszym jej okresie miała solidny motyw i cieszyła się poparciem społeczności międzynarodowej. Była niejako usprawiedliwiona potrzebą schwytania Usamy Ibn Ladina obarczonego odpowiedzialnością za zamachy 11 września. Powoływano się również na konieczność obalenia bastionu terroryzmu, jakim jawił się wówczas Afganistan. Cel ten udało się osiągnąć dość szybko, doprowadzając do stłumienia ekstremistycznych ruchów politycznych w zarodku. Wówczas akcenty przesunięto na pięknie brzmiącą w języku soft power “pomoc rozwojową”. Pomoc w zakresie stabilizacji, modernizacji i demokratyzacji państwa, liberalizacji jego struktur społecznych, stworzenie silnej armii i sprawnej administracji, zdolnej do zneutralizowania talibańskiej opozycji. Nikogo nie dziwi dziś konstatacja, że program ten, w zasadzie pomijający sferę gospodarczą, poniósł sromotną klęskę. Afganistan, od 20 lat budujący z pomocą Zachodu demokrację, zawalił się w 10 dni.

Obie decyzje USA, zarówno o wprowadzeniu, jak i o wycofaniu wojsk koalicyjnych z Afganistanu, stanowią dramatyczne punkty zwrotne w historii Afganistanu, których krwawym żniwem zostaną obciążone kolejne pokolenia jego mieszkańców.

Talibowie, choć w tym czasie funkcjonowali w politycznym podziemiu, to od lat konsekwentnie tworzyli swoiste państwo równoległe, które dysponowało siłą militarną i sprawowało funkcje zarówno administracyjno-podatkowe, jak i sądowe i socjalne. Aktywność polityczna talibów w ostatnich latach – bezpośrednia lub poprzez ich biuro w Katarze – skupiała się również na budowaniu relacji z Chinami, o których ich czołowi politycy wypowiadają się nadzwyczaj ciepło. Tymczasem dla Chin Afganistan ma bardzo duże znaczenie z dwóch powodów. Niezmiennie zajmuje on kluczowe miejsce w chińskich planach tworzenia korytarzy transportowych – to najkrótsza droga do wielu portów Oceanu Indyjskiego, Iranu, Pakistanu oraz dalej do Iraku oraz Syrii i Turcji. Ale także jako obszar ogromnych złóż surowców mineralnych, zwłaszcza metali rzadkich, które są kluczowe dla rozwoju współczesnej technologii. Dość powiedzieć, że Afganistan posiada największe na świecie nieeksploatowane złoża litu, miedzi, żelaza, gazu, kobaltu, złota i węgla. Boryka się przy tym z klęską głodu i narastającym kryzysem humanitarnym.

Po latach wyniszczającej wojny, 20-letniej obecności wojsk amerykańskich, okupacji i rządów przeżartych korupcją, talibowie stali się niejako warunkiem koniecznym do zażegnania politycznego klinczu, na granicy którego stanął Afganistan. Ich obecność w roli istotnej siły na politycznej mapie Afganistanu została zaakceptowana przez Radę Bezpieczeństwa ONZ. Wprawdzie niektórzy członkowie talibów znaleźli się na liście terrorystów, to  oficjalnie nie posiadają statusu ugrupowania terrorystycznego. W lutym 2020 roku w Katarze administracja Trumpa brała udział w rozmowach z „nieuznawanym przez USA Islamskim Emiratem Afganistanu znanym jako Taliban. Podpisano wówczas deklarację o opuszczeniu terytorium Afganistanu przez wojska amerykańskie (i sojusznicze) oraz dopuszczenie talibów do władzy w ramach konsultacji z rządem w Kabulu. Mieli oni także zagwarantować bezpieczną ewakuację wojsk amerykańskich oraz zerwanie kontaktów z ugrupowaniami terrorystycznymi. W praktyce oznaczało to wielki powrót talibów jako wpływowego gracza w polityce wewnętrznej Afganistanu.

Afganistan 2021 fot. Maruf Ayoubi

Przejęcie władzy przez talibów nie jest ani wielkim zaskoczeniem, ani nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, ale pokłosiem porozumień pokojowych zawartych w Ad-Dausze z 2020 roku, których stronami były Stany Zjednoczone oraz talibowie.

Tuż po przejęciu przez nich władzy, w duchu deklarowanej dobrej zmiany i zerwania ze skrajnym radykalizmem, ogłoszono wolę pojednania i odstąpienia od odwetu na politycznych rywalach współpracujących z poprzednim reżimem. Poprawie miała ulec również sytuacja kobiet, które zgodnie z zapewnieniami miały zyskać podmiotowość i zostać uwzględnione podczas formowania nowego rządu. Powyższe deklaracje to jedynie  puste frazesy, które nie znajdują odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie ulega bowiem wątpliwości, że faktycznym celem tych zabiegów z pogranicza propagandy i marketingu politycznego jest zdobycie uznania międzynarodowego i nawiązanie niezbędnych relacji z sąsiadami, które pozwoliłyby podźwignąć załamującą się gospodarkę i okiełznać narastający kryzys humanitarny.

 Mieszkańcy Kabulu nie ufają talibom i przygotowują się na najgorsze. Kto mógł, uciekł z kraju. Afganistanu, który znaliśmy już nie ma.

 32-letni Maruf Ayoubi urodził się w Ghazni, gdzie przez niemal 20 lat mieściła się polska baza wojskowa w Afganistanie. Od ponad 9 lat mieszka z rodziną w Łodzi.

 “Towarzyszy nam atmosfera głębokiej niepewności i szoku. Absolutnie nie spodziewaliśmy się tej nagłej lawiny tragicznych wydarzeń w kraju. Chwilowo wojny nie ma. Moi rodzice i najstarszy brat w Ghazni oraz dwaj bracia mieszkający w Kabulu wydają się być względnie bezpieczni. Przynajmniej na razie. Nie dochodzi do aktów przemocy w ich najbliższym otoczeniu, choć nikt w Afganistanie nie ma wątpliwości, że element przemocy i represji był i jest wpisany w rządy talibów.

Mój brat pracował w banku bazy wojskowej w Ghazni i rozliczał pensje afgańskich żołnierzy. Kilka miesięcy temu, kiedy talibowie zabili jego kolegę z pracy za rzekomą współpracę z wrogiem, postanowił uciekać. Nie może jednak liczyć na ewakuację na Zachód, ponieważ nie współpracował bezpośrednio z Amerykanami i siłami koalicyjnymi. Aktualnie Afgańczycy przestali chodzić do pracy, boją się. Szkoły i urzędy są częściowo zamknięte. Afganistanu, który znaliśmy już nie ma. Kraj znalazł się w próżni i z niepokojem czekamy, co się z tej próżni wyłoni. Pomimo pokojowych obietnic talibów wygłoszonych podczas ich pierwszej konferencji prasowej, w kraju panuje panika. Padły zapewnienia, że wybaczają oni wszystkim współpracującym w poprzednim systemem władzy. Kobiety owszem, będę mogły uczestniczyć w życiu społecznym, ale tylko „w granicach prawa islamskiego”, cokolwiek to znaczy…”

 Mirza Khan Sabawoon, doktorant na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i były sekretarz gabinetu w Ghazni:

“Strach jest obezwładniający. W pierwszych dniach po przejęciu władzy przez talibów niemal nie miałem kontaktu z rodziną. Nareszcie po wielu próbach udało mi się skontaktować z siostrą. Jeszcze kilka tygodni temu była nauczycielką 12-klasistów. Jej przyszłość, podobnie jak wielu innych Afganek pracujących w sektorze publicznym – w administracji czy szkolnictwie, jest szczególnie niepewna. Z relacji mojej siostry wiem, że straciła pracę, ponieważ talibowie zabronili edukacji dziewcząt powyżej 6 klasy szkoły podstawowej. Dodatkowo przeszukują domy i tropią ludzi, którzy mogli współpracować z poprzednim systemem. Przyszłość stoi pod znakiem zapytania, ale przeczucia ludzi, z którymi rozmawiałem są jednoznaczne (…)

W tych okolicznościach odżywają najgorsze wspomnienia. Nigdy nie zapomnę, jak jako młody chłopak byłem świadkiem publicznych egzekucji w tym kary śmierci przez powieszenie, kamienowanie w drodze do szkoły. Wciąż mam przed sobą wizję obcinanych rąk (kara za kradzież), twarzy pomalowanych na czarno i wystawionych na publiczne potępienie (kara za oglądanie telewizji) czy chłostania kobiet (kara za „niemoralne” prowadzenie się). Teraz już jestem dorosłym facetem, ale wciąż nie mogę wymazać z pamięci tych traumatycznych obrazów. Po obejrzeniu tych zdjęć z zachodniej prowincji Herat, która upadła w wyniku działań talibów, obrazy z przeszłości zaczęły nawiedzać mnie ponownie. 20 lat walczyliśmy o swoją tożsamość, ale wszystko się skończyło. Nie wierzę w przemianę talibów. Nie zapominajmy, że w latach 90-tych ich zamiary i metody były również zawoalowane. Nie dajmy się zwieść.”

Mieszkający w Londynie Afgańczyk Naqib Rahmani opisuje sytuację następująco:

 “Sytuacja w Afganistanie jest głęboko niepokojąca z kilku powodów. Po pierwsze, zalewa mnie żal i frustracja, że ostatnie 20 lat zostało bezpowrotnie straconych, a historia polityczna Afganistanu zatoczyła beznadziejny krąg. Talibowie po raz kolejny znaleźli się u władzy. Po drugie, przerażające jest to, że Zachód umywa ręce od odpowiedzialności za wywołany przez nich kryzys, a winą obarcza dziś naród afgański. Jednak najtrudniejsza do zniesienia jest świadomość, że śmierć tysięcy ludzi – Afgańczyków i cudzoziemców, cywilów i żołnierzy oddanych idei stabilizacji i odbudowy kraju, poszły na marne. Jeśli Zachód nie zamierzał stanąć po stronie narodu afgańskiego w walce z reżimem talibów, to dlaczego nie wyjaśnił tego od samego początku? Uratowałoby to tysiące istnień! Światełkiem w tunelu, za które jestem wdzięczny wydaje się fakt, iż w wielu miastach doszło do pokojowego przekazania władzy, dzięki czemu ofiary zostały ograniczone do minimum. Ponadto wydaje się, że talibowie stali się nieco bardziej „nowocześni” w swoim podejściu i do tej pory nie wprowadzili prawa ograniczającego wolność mieszkańców – zwłaszcza kobiet. Oczywiście to, czy trend ten będzie kontynuowany, jest główną bolączką wielu Afgańczyków. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że talibowie poczynili postępy. Ich modus operandi uległ zmianie. Ewoluowali od surowych wieśniaków jeżdżących na rowerach do czystych, wykształconych mężczyzn podróżujących pierwszą klasą. Ten nowy „wykształcony” talib może być jednak jeszcze bardziej przerażający. Ludzie kwestionują ich obecne podejście i pytają: czy jest to jedynie sztuczka w celu uzyskania lokalnego i międzynarodowego wsparcia. Gdy zaś ich legitymacja zostanie ugruntowana, pokażą swoją prawdziwą twarz. Bez względu na pozory, jakie stwarzają, samo słowo „talibowie” budzi strach, a blizny po ich sześcioletnim reżimie są wciąż świeże. W rezultacie większość Afgańczyków jest sceptyczna, a niektórzy przygotowują się do walki, która mogłaby popchnąć kraj w kierunku wojny domowej. Nie ulega wątpliwości, że byłaby to kolejna krwawa karta w historii kraju (…)

W Afganistanie dochodzi do masowego drenażu mózgów. Zachód opuścił kraj zabierając ze sobą elity. Obecnie sytuacja wydaje się być względnie stabilna. Jedni są szczęśliwi widząc klęskę skorumpowanego rządu – rządu znanego jako jeden z najbardziej skorumpowanych na świecie, inni cieszą się z pokojowego transferu władzy. Wszyscy jednak z niepokojem obserwują rozwój wydarzeń i kolejne kroki talibów.”

Abdul Raouf

 

Czy Afgańczycy nie chcieli walczyć o swój kraj?

 Świat błyskawicznie obiegło nagranie przedstawiające talibów, którzy wtargnęli do pałacu prezydenckiego kilka godzin po ucieczce prezydenta Aszrafa Ghaniego. Bardzo wiele miast i wsi poddało się talibom niemalże bez walki. Z czego wynikał niekwestionowany sukces rebeliantów? Czy Afgańczycy rzeczywiście nie chcieli walczyć o swój kraj?

W wielu prowincjach od tygodni prowadzone były negocjacje, próby przekupstwa, zastraszania czy zaskarbienia zaufania lokalnych władz i starszyzny plemiennej. Nieprzecenioną rolę odegrały tu więzi klanowe i plemienne, na których od pokoleń opiera się system społeczno-polityczny współczesnego Afganistanu. Jak to się stało, że znacznie liczebniejsza armia afgańska (blisko 300 tysięcy zawodowych żołnierzy) nie zdołała obronić ojczyzny przed prawie trzykrotnie mniejszym atakiem talibów?

Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze, chorobą od lat toczącą afgańskie wojsko są niskie morale, słabość przywództwa i kryzys legitymacji. Ani wojsku, ani rządowi afgańskiemu nie udało się zaskarbić sobie zaufania rodaków. Prezydent i jego najbliżsi doradcy nazywani byli „trzyosobową republiką”. Tworzyli ją Ghani, jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Hamdullah Mohib i szef prezydenckiego biura administracyjnego Fazal Mahmood Fazli. Wszyscy spędzili większość życia za granicą i, podobnie jak wielu starszych urzędników, posiadają drugi paszport. Niektórzy politycy wywodzący się ze środowisk prezydenta Ghaniego nie posługują się biegle żadnym z dwóch oficjalnych języków Afganistanu – dari i paszto. Co więcej, jak twierdzi irański dziennikarz i niekwestionowany autorytet i znawca polityki afgańskiej Mohammad Hossein Jafarian, w rządzie Aszrafa Ghaniego nie – Pasztunowie mieli zdecydowanie mniejsze szanse na awans w szeregach. Stanowili oni znaczną część armii. Podczas kadencji Ghaniego z biura prezydenta wyciekła kontrowersyjna dyrektywa, aby uniemożliwiać awans zdobywającym lepsze wykształcenie obywatelom pochodzenia uzbeckiego, tadżyckiego czy hazarskiego.

Dlaczego mamy ryzykować życiem, narażać nasze rodziny, bronić statusu quo w postaci skorumpowanegorządu, który nie dość, że nas nie reprezentuje, to jeszcze dyskryminuje?

 Zdaniem Enayata Najafizada, założyciela kabulskiego think-tanku Institute of War and Peace Studies: “kluczowa jest tutajkwestia legitymizacji władzy. Rząd musi mieć także po swojej stronie ludzi, społeczeństwo. A ta komunikacja zawodzi od wielu lat. Nastąpił rozdźwięk między rządem a narodem afgańskim”. Zauważył także, że wybory prezydenckie, które zapewniły Ghaniemu drugą kadencję w 2020 roku, były skażone korupcją, co zostało zręcznie wykorzystane przez talibską machinę propagandową. Amerykanie twierdzą dziś, że siły Afganistanu miały możliwości, ale zabrakło im woli walki. W całym kraju żołnierze, policja, urzędnicy z prowincji i wsi oraz obywatele powiedzieli, że nie będą walczyć w obronie rządu Ghaniego. Ci, którzy walczą, w tym lokalne milicje, mówili, że bronią swoich rodzin i mienia oraz zabezpieczają przyszłość swoich dzieci, ponieważ nie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc ze strony rządu.

Inną chorobą toczącą armię afgańską jest szalejąca korupcja. Weźmy przypadek z prowincji Helmand, gdzie dowódca otrzymywał wynagrodzenie i wyposażenie dla pięciuset żołnierzy — broń, ubrania, sprzęt medyczny i amunicję. W rzeczywistości dowódca ten miał pod swoją opieką jedynie stu ludzi. Reszta została przywłaszczona lub sprzedana. Skorzystali na tym talibowie. W ten sposób od lat funkcjonowała armia niewidzialnych żołnierzy, ludzi, którym regularnie wypłacano żołd, a którzy nie istnieli. Szacuje się, że talibom udało się przejąć blisko 70% całego sprzętu wojskowego, który pozostawili w kraju Amerykanie łącznie ze śmigłowcami Black Hawk. Według Weedy Mehran, specjalistki ds. konfliktów na Uniwersytecie Exeter odejście wojsk koalicyjnych, a zwłaszcza ich “nocne zniknięcie” z bazy lotniczej Bagram, amerykańskiego centrum operacyjnego w Afganistanie, było ogromnym ciosem w morale sił bezpieczeństwa.

“Kabul dość nieprecyzyjnie określił, w jaki sposób zamierza zarządzać wojną i odeprzeć atak talibów. Ten brak jasności w połączeniu z rozdrobnieniem politycznym doprowadziły do spekulacji i braku woli politycznej do walki z rebeliantami, szczególnie na północy i zachodzie, wśród niepasztuńskiej większości.” – podsumowuje Mehran.

Policjant z Kandaharu tuż po tym, jak upadło to miasto, powiedział mi, że rozkaz szedł z góry i był jasny: zostawcie mundury i jedźcie do rodzin. Co miał zrobić? Wyjść sam przed posterunek i naparzać się z talibami? Oczekiwanie od szeregowych funkcjonariuszy, że staną się mięsem armatnim, albo od mieszkańców, że ruszą z widłami na talibów, jest kompletnym absurdem” – relacjonuje dziennikarka Jagoda Grondecka.

Fot. Abdul Raouf

Warto pamiętać, że nie wszystkie jednostki wojskowe zdezerterowały. Wiele z nich próbowało się bronić, choć kończyła im się żywność i amunicja. Apelowali o wsparcie. Jeśli go nie otrzymają, będą musieli uciekać – mówili.

Afgańskie Guantanamo

Położony mniej więcej godzinę jazdy samochodem na północ od stołecznego Kabulu Bagram to zarówno więzienie, jak i była główna amerykańska baza wojskowa. Na jej terenie przetrzymywano łącznie około 5 tys. osób. Ludzie, którzy tam trafiali byli wyjęci spod prawa, torturowani, przetrzymywani bez wyroków. Wobec więźniów stosowano także przemoc seksualną.

 Podczas ofensywy talibów świat obiegła porażająca wiadomość o otwarciu cieszącego się złą sławą, największego więzienia Pul-eCharkhi znajdującego się na przedmieściach Kabulu. Dawniej dom dla ponad 9000 więźniów – według danych Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża – rozmieszczonych w 11 blokach, Pul-eCharkhi było więzieniem o największej przepustowości w Afganistanie, często z kilkunastoma osobami stłoczonymi w małej celi.  Więzienie, które powstało w latach 80., stało się symbolem tortur i egzekucji. Później, w 2009 roku, Stany Zjednoczone przeniosły tam około 250 więźniów z obozu przetrzymywania w Guantanamo Bay. Ale 15 sierpnia pojawił się materiał filmowy Mashal Afghan News – pro-talibańskiego nadawcy – rzekomo pokazujący bojowników otaczających więzienie i uwalniających jego więźniów, w tym bojowników ISIS i Al-Qāʿidy. Talibscy strażnicy zaprzeczają, jakoby grupa kiedykolwiek uwolniła więźniów, mówiąc, że to były rząd afgański „opuścił teren więzienia i otworzył drzwi”, kiedy talibowie przejmowali kontrolę nad Kabulem. W sierpniu 2020 r. Hekmatullah Hekmat, lat 25, uzyskał z rąk rządu afgańskiego amnestię. Był to warunek wstępny postawiony przez talibów przed rozpoczęciem negocjacji. W tym czasie amnestii doczekał się także 33-letni Qudratullah Nazim, który uciekiły tym samym przed wyrokiem śmierci wydanym przez rząd ówczesnego prezydenta Ashrafa Ghaniego.

Chaos spowodowany natarciem talibów sprawił, że tysiące więźniów zostało uwolnionych lub zbiegło, w tym bojownicy Państwa Islamskiego. Zgodnie z doniesieniami dziennikarki Jagody Grondeckiej: Ci ludzie po prostu zbiegli z więzienia i do dzisiaj nie wiadomo, gdzie są i czy nie przyłączą się z powrotem do swoich matczynych organizacji.

 “Wyprzedziliśmy Zachód”

 Rzecznik talibów Zabullah Mudżahid podczas pierwszej konferencji prasowej po zajęciu Kabulu: “To moment wielkiej dumy dla całego narodu. Po dwudziestu latach walki w końcu uwolniliśmy nasz kraj wypędzając cudzoziemców.”

Przyszłość, która rysuje się na podstawie minionej konferencji można skwitować lakonicznie: Wolne media, ale tylko po myśli rządzących; kobiety “aktywne”, ale wyłącznie w stosownych ramach szariatu definiowanych przez talibów.

 ONZ ostrzega, że ⅓ mieszkańców Afganistanu grozi głód. Kraj stoi na granicy kryzysu humanitarnego i załamania gospodarki. Pieniądze ze Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników z NATO skończyły się, podobnie jak finansowanie z Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Korespondent “Tygodnika Powszechnego” Paweł Pieniążek: “drastyczna zmiana społecznego krajobrazu Kabulu. Różnice w strojach, zniknęły dżinsy, t-shirty, koszule, mężczyźni zaczęli zapuszczać brody. Zamknięto salony barberskie, kobiety nie mają już wstępu na Uniwersytet w Kabulu, a dziewczynki do szkół średnich. Kierowcy wyłączający muzykę w samochodzie. Zmiany w prawie jeszcze nie nastąpiły, ludźmi powoduje strach i na wszelki wypadek ograniczają ryzyko narażenia się nowej władzy.

Te Afganki, które przez ostatnie 20 lat cieszyły się względną wolnością i brały czynny udział w życiu publicznym, z całą mocą odrzucają dzisiaj tezę o metamorfozie talibów w podejściu do ich praw. Zdaniem 40-letniej afgańskiej aktywistki z Kabulu: “reforma Talibanu nie jest tak naprawdę możliwa. Podstawą ich ideologii jest przecież fundamentalizm, który objawia się szczególnie w stosunku do kobiet”. Salima Mazari, jedna z trzech kobiet zarządzających wilajetami[1] w Afganistanie również jest przekonana, że pod rządami talibów: „miejsca dla kobiet nie będzie”. Kobiety sukcesywnie znikają z krajobrazu Afganistanu, nawet tego miejskiego. Według Marari: „wszystkie uwięzione są w swoich domach”. O swoje bezpieczeństwo i kariery mają prawo obawiać się także afgańskie sportsmenki. Sport, który niegdyś był dla nich narzędziem emancypacji, teraz może okazać się przekleństwem.

Rządy talibów w latach 1996-2001 podporządkowały sobie i na długo straumatyzowały społeczeństwo afgańskie. Każdy bez wyjątku był wówczas świadkiem ultrakonserwatywnej i nieprzystającej do współczesności wykładni islamu, na którą cynicznie powoływali się rządzący.

Ofiar opresyjnego systemu było wiele, między innymi były to kobiety, które straciły prawo do nauki, pracy czy samodzielnego przemieszczania się. Obowiązkowa była obecność męskiego opiekuna towarzyszącego kobiecie w miejscach publicznych. Wówczas przymusowym strojem kobiety stała się burka.

Po zamachach na World Trade Centre w 2001 roku pod pretekstem walki z terroryzmem siły amerykańskie sprzymierzone z wojskami NATO (w tym również Polska) zaatakowały Afganistan pozbawiając władzy talibów.

Pomimo, że krytycznie oceniam okupację Afganistanu muszę przyznać, że sytuacja kobiet w ciągu ostatnich 20 lat uległa diametralnej poprawie. Jest to jednak przede wszystkim zasługa samych Afganek i Afgańczyków. Stało się to możliwe także dzięki wspólnym wysiłkom organizacji pozarządowych oraz wsparciu finansowemu płynącemu z zagranicy. Część Afganek w końcu doczekała się należnej im roli w życiu publicznym ich kraju. Piastowały stanowiska polityczne zarówno na szczeblu lokalnym, jak i krajowym oraz pracowały w policji czy siłach bezpieczeństwa. W 2003 roku nowy rząd ratyfikował Konwencję w sprawie likwidacji wszelkich form dyskryminacji kobiet, która wymaga od państw włączenia zapisu o równości płci do prawa krajowego. Konstytucja Afganistanu z 2004 roku stanowi, że „obywatele Afganistanu, mężczyźni i kobiety, mają równe prawa i obowiązki wobec prawa”. W międzyczasie wprowadzono ustawę z 2009 roku, która miała chronić kobiety przed zawieranymi w wieku nieletnim, przymusowymi małżeństwami oraz przemocą.  Human Rights Watch, odnotowało wzrost liczby śledztw i, w mniejszym stopniu, wyroków skazujących za brutalne przestępstwa przeciwko kobietom i dziewczętom. Dodatkowo, UNICEF donosi o 3,7 milionach afgańskich dzieci, które nie uczęszczają do szkoły, z których około 60% to dziewczynki.

“Jedna wykształcona kobieta w Afganistanie zmienia życie setek kolejnych. Dziewczynki mogą się uczyć jedynie na zajęciach prowadzonych przez nauczycielkę, kobiety nie mogą odbyć wizyty lekarskiej w gabinecie prowadzonym przez mężczyznę. Jeżeli zabraknie pracownic przekazujących swoje umiejętności kolejnym pokoleniom, kobiety znikną, zamknięte w domach i pozbawione pomocy. Będziemy świadkami całkowitego wykluczenia ich z życia społecznego” mówi Małgorzata Olasińska-Chart z Polskiej Misji Medycznej.

Warto jednak pamiętać, że dziesięć lat temu podjęto wysiłki (ostatecznie nieskuteczne) na rzecz zmniejszenia liczby mandatów parlamentarnych dedykowanych kobietom. W 2015 roku tłum zlinczował na śmierć Farchundę Malikzadę po tym, jak została fałszywie oskarżona o spalenie Koranu. Stanowi to bolesny dowód na to, że stosunek do kobiet pozostał w dużej mierze niezmieniony nawet po 15 latach zachodniego nadzoru i miliardach dolarów przeznaczonych na programy prospołeczne i prokobiece.

Zdaniem Marufa  zapewnieniom talibów absolutnie nie można ufać:

“Ich słowa rozmijają się z rzeczywistością. Podczas ostatniej konferencji prasowej rzecznik Zabihullah Mudżahid podkreślał, że talibowie wybaczyli wszystkim współpracującym z poprzednim reżimem. Tymczasem wciąż słyszymy o aktach przemocy i kolejnych ofiarach.  W ostatnich dniach talibowie zamordowali dwóch afgańskich komendantów policji. Ponadto regularnie docierają do mnie informacje, że kobietom zabrania się powrotu do pracy ze względu na ich rzekome bezpieczeństwo i nawołuje do wysyłania mężczyzn na ich miejsce”.

W tym tygodniu Michelle Bachelet, wysoki komisarz ONZ ds. praw człowieka, zgłosiła szereg naruszeń praw człowieka popełnionych przez talibów od czasu przejęcia kraju, w tym doraźne egzekucje cywilów i członków sił bezpieczeństwa. Dodała, że sposób, w jaki talibowie traktują kobiety, będzie papierkiem lakmusowym tego w jakim kierunku zmierza “nowy” Afganistan.

„Talibowie zwyczajnie oszukują, aby zdobyć uznanie na arenie międzynarodowej. Gdy tylko je zdobędą, po raz kolejny ustanowią dyktaturę i będzie to czas, kiedy ujawnią swoje prawdziwe oblicze, a my powrócimy do mrocznej przeszłości. Jeśli społeczność międzynarodowa całkowicie wycofa się z Afganistanu, kraj i jego kobiety zostaną ponownie zapomniane.”powiedziała była minister obrony Munera Yousufzada.

Pomimo usilnych prób ocieplania wizerunku łącznie z publikowaniem w mediach społecznościowych zdjęć bojowników na siłowni, w lunaparku czy jedzących lody, 24 sierpnia talibowie oficjalnie zakazali słuchania muzyki w miejscach publicznych.

Na podstawie rozmowy Agnieszki Pikulickiej-Wilczewskiej oraz Pawła Pieniążka z Nuruddinem Turabim dowiadujemy się, że “obcinanie rąk to wymóg społeczny, a ludzie tego oczekują. Sprawi, że kraj będzie bardziej bezpieczny”. W Heracie zostało powieszonych publicznie 4 mężczyzn oskarżonych o porwanie. Kolejne doniesienia z Afganistanu rozwiewają wszelkie żywione jeszcze do niedawna nadzieje. Wspaniałomyślna metamorfoza talibów podobnie jak zmiany w ich podejściu do kobiet są fikcją.

Talibowie żądają od rodzin wydania im niezamężnych córek. Choć twierdzą, że Afganki będą mogły się uczyć, pracować, oczywiście w stosownym odzieniu i odseparowane od mężczyzn w miejscu nauki czy pracy, rzeczywistość jest inna. Kobiety pojawiające się w pracy odsyła się do domu “dla ich własnego dobra”.

Fot. Abdul Raouf

W ostatnim czasie ministerstwo kobiet przemianowano na Ministerstwo Modlitwy, Przewodnictwa oraz Popierania Cnoty i Zapobiegania Niemoralności.

 Kobiety, które są wykładowcami i studentkami afgańskich uniwersytetów publicznych coraz bardziej obawiają się, że talibowie nigdy nie pozwolą im wrócić do szkoły, a profesorowie masowo rezygnują ze stanowisk usilnie próbując opuścić kraj. Według szacunków wykładowców, którzy rozmawiali z “The Times”, ponad połowa profesorów w kraju albo porzuciła pracę, albo deklaruje, że to zrobi. Uniwersytet w Kabulu, najważniejsza publiczna uczelnia w kraju, ucierpiał szczególnie, tracąc w ostatnich dniach jedną czwartą swoich wykładowców. Powód? Dwa tygodnie temu talibowie zaczęli zastępować dotychczasowe kierownictwo na głównych uniwersytetach w Afganistanie.

Ich wybór na Uniwersytecie w Kabulu, najważniejszej uczelni publicznej w kraju, wywołał szczególne oburzenie. Nowym kanclerzem został Mohammad Ashraf Ghairat, 34-letni wielbiciel ruchu, który był szeroko krytykowany w kręgach akademickich i w mediach społecznościowych jako niewykwalifikowany i mający niepokojące poglądy na temat praw kobiet.  W symbolicznym akcie oporu związek nauczycieli Afganistanu wysłał w zeszłym tygodniu list do rządu, żądając odwołania nominacji pana Ghairata.  To oburzenie nasiliło się w poniedziałek, kiedy w poście na Twitterze pan Ghairat, stwierdził, że kobiety nie będą mogły wrócić na Uniwersytet w Kabulu, dopóki nie zostanie ustanowione „prawdziwe środowisko islamskie”. The Times nie był w stanie zweryfikować, czy konto było prowadzone przez kanclerza lub przedstawiciela z jego biura, jednak nie ulega wątpliwości, że oświadczenie to było echem wcześniejszych wypowiedzi przywódców talibów, w których podkreślano, że  kobiety ostatecznie będą mogły wrócić na zajęcia dopiero po ustanowieniu bezpiecznego i islamskiego środowiska, w tym klas segregacyjnych.

Niektóre żeńskie członkinie personelu, które przez ostatnie dwie dekady pracowały we względnej wolności, wycofały się, kwestionując ideę, zgodnie z którą to talibowie mieliby monopol na definiowanie wiary muzułmańskiej obawiając się jednocześnie, że prawdziwym zamiarem talibów jest  trzymanie kobiet z dala od edukacji, tak jak miało to miejsce w latach 90-tych.  „W tym świętym miejscu nie było nic niemuzułmańskiego”, powiedziała jedna z wykładowczyń, ze strachu przed odwetem prosząc o anonimowość, podobnie jak kilka innych, z którymi rozmawiał “The New York Times”. „Prezydenci, nauczyciele, inżynierowie, a nawet mułłowie są tu szkoleni i obdarowani społeczeństwem, a Uniwersytet w Kabulu jest domem narodu Afganistanu” – powiedziała.

Tymczasem rzecznik talibów, Zabihullah Mujahid, określił post na Twitterze jako być może „własny osobisty pogląd pana Ghairata”. Nie dał jednak żadnych zapewnień, że kobiety będą mogły uczęszczać do pracy lub na zajęcia na uniwersytetach, mówiąc, że talibowie nadal pracują nad opracowaniem „bezpieczniejszego systemu transportu i środowiska, w którym studentki są chronione”.

Nie ma nadziei, cały system szkolnictwa wyższego się walipowiedział Hamid Obaidi, były rzecznik Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, który był także wykładowcą w Szkole Dziennikarstwa Uniwersytetu w Kabulu. Setki profesorów i studentów próbowało wydostać się z Afganistanu. Wielu kontaktowało się z zagranicznymi organizacjami, z którymi byli w przeszłości związani i błagało o sfinansowanie ich ewakuacji.

Fot. Abdul Raouf

Obietnice utworzenia rządu, w którym uczestniczyłyby kobiety nie zostały dotrzymane. Przywódcy talibów niedawno powołali do życia gabinet złożony z  samych mężczyzn.

Na kluczowe stanowisko ministra spraw wewnętrznych został mianowany Sirajuddin Haqqani, który znajduje się na liście najbardziej poszukiwanych przez FBI, za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości 5 milionów dolarów. Niektóre źródła twierdzą, że nadal przetrzymuje co najmniej jednego amerykańskiego zakładnika. Haqqani stał na czele budzącej postrach grupy przestępczej, której przypisuje się odpowiedzialność za liczne porwania i zabójstwa.

Afgańscy dziennikarze i użytkownicy mediów społecznościowych, zwłaszcza kobiety, obawiają się, że zostaną ukarani za działalność opozycyjną w sieci. Facebook, Twitter i Linkedin ogłosiły, że podejmują kroki w celu zabezpieczenia kont afgańskich.

Facebook uruchomił nową funkcję bezpieczeństwa, która zabezpiecza konta afgańskich użytkowników, jednocześnie tymczasowo usuwając możliwość wyszukiwania i przeglądania list ich znajomych w kraju. W piątek AFP News podała, że afgańska influencerka Sadiqa Madadga, niedawno usunęła swoje konta w mediach społecznościowych informując setki tysięcy obserwujących na TikToku i Instagramie, że obserwowanie jej „nie jest już bezpieczne”.

Lęk przed powrotem ultrakonserwatywnego prawa jest powszechny. W latach 1996-2001 talibowie nie pozwalali dziewczętom chodzić do szkoły, zakazywali rozrywek i stosowali nieludzkie kary, takie jak ukamienowanie. Teraz afgańscy użytkownicy mediów społecznościowych obawiają się, że ich internetowa działalność może przysporzyć im problemów.

„Nie lubię wyrażać swojego bólu w Internecie, ale mam tego dość. Moje serce jest w kawałkach, gdy patrzę na ziemię, moją ojczyznę, która powoli niszczeje na moich oczach”napisała Madadga, po czym szybko usunęła konta, które do niedawna decydowały o jej sukcesie w karierze.

Choć z ulic miast zniknęła przestępczość, zniknęły także kolory, kobiety i resztki wolności.

 W Afganistanie zakończyła się wojna domowa. Nastąpiła demobilizacja wojowników należących do różnych, często niesprzymierzonych ze sobą frakcji. Wielu zadaje sobie dziś pytanie: czy przepędzenie Amerykanów było jedynym celem bojowników? Talibowie są wciąż podzieleni, rozdźwięk ideowy widać choćby na przykładzie prowincji Chorasan i starożytnej Buchary. Miejsce to słynie z zamachów, których ostrze skierowane jest przeciwko afgańskim szyitom zwanym Hazarami. Dzięki staraniom bojowników tzw. Państwa Islamskiego, Kabul nie przestaje płonąć, a talibowie usiłują uporać się z kolejnym zagrożeniem dla ich niepodzielnej władzy. Panuje powszechny strach, krajobraz dużych miast zmienił się nie do poznania. Choć z ulic miast zniknęła przestępczość, zniknęły także muzyka, kolory, kobiety i resztki wolności.

 

[1] Jednostka podziału administracyjnego w krajach muzułmańskich; prowincja.

 

Bibliografia:

  1. Komentarz Jagody Grondeckiej dla SalamLab, https://www.facebook.com/SalamLabPL/videos/863525754578175/, (16.08.2021)
  2. Komentarz Ambasadora Krzysztofa Płomińskiego RP w Afganistanie, https://www.facebook.com/krzysztof.plominski.1/posts/10158774271214209, (17.08.2021)
  3. Komentarz dr Beaty Górki-Winter dla “Podróż bez paszportu”, https://spoti.fi/3gd17u9, (17.08.2021)
  4. Komentarz dr Ludwiki Włodek dla SalamLab, https://www.facebook.com/SalamLabPL/videos/377131953846027, (19.08.2021)
  5. Komentarz Pawła Pieniążka dla TOK FM, https://audycje.tokfm.pl/podcast/112213,-Tam-sie-zradykalizowali-teraz-byli-wiezniowie-wracaja-dzis-jako-przedstawiciele-wladzy-korespondencja-z-Bagramu-Afganistan(29.09.2021)
  6. Komentarz Agnieszki Pikulickiej-Wilczewskiej, https://audycje.tokfm.pl/podcast/112266,Obcinanie-rak-wroci-do-Afganistanu-Talibowie-twierdza-ze-ludzie-tego-oczekuja, (30.09.2021) ​​
  7. Rosenberg, Scenes From Kabul as Taliban Tightens Control, https://www.nytimes.com/live/2021/08/17/world/kabul-afghanistan-video-photos, (17.08.2021)
  8. Engelbrecht, S. Hassan, At Afghan Universities, Increasing Fear That Women Will Never Be Allowed Back, https://www.nytimes.com/2021/09/27/world/asia/taliban-women-kabul-university.html, (04.10.2021)
  9. Massey, The War We Forgot To End: Why Are We Still in Afghanistan?, https://inthesetimes.com/article/its-time-to-put-an-end-to-us-occupation-of-afghanistan, (11.07.2016)
  10. As Taliban returns, Afghan influencers go dark on social media, https://www.aljazeera.com/news/2021/8/20/afghanistan-social-media-influencers-taliban-instagram-youtube, (20.08.2021)
  11. Towey, Facebook launched a safety feature to protect Afghan users amid fears that the Taliban is tracking opposition on social media, https://www.businessinsider.com/how-to-delete-facebook-safety-feature-protect-afghanistan-users-taliban-2021-8?IR=T, (20.08.2021)
  12. Taliban Name A Caretaker Cabinet That Pays Homage To The Old Guard, https://www.npr.org/2021/09/07/1034800212/taliban-government-cabinet-announcement?t=1634589802430, (07.09.2021)
  13. Taliban Name Their Deputy Ministers, Doubling Down On An All-Male Team, https://www.npr.org/2021/09/21/1039232797/taliban-women-all-male-government-cabinet-ministers?t=1634262673926, (21.09.2021)
  14. Fox, Afghanistan is now one of very few countries with no women in top government ranks, https://edition.cnn.com/2021/09/09/asia/taliban-government-women-global-comparison-intl/index.html, (10.09.2021)
  15. Wiśniowska, Dramatyczna sytuacja sportsmenek z Afganistanu. „Talibowie mnie zabiją. Nie lubią kobiet takich jak ja”, https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,163229,27464219,dramatyczna-sytuacja-sportsmenek-z-afganistanu-talibowie-mnie.html?utm_source=mail&utm_medium=newsletter&utm_campaign=wieczorny&NLID=9c9b91403a1a53af966d50e44d24552c974b4ba7f8c9935c61d24db15eec0f6b, (17.08.2021)
  16. These Female Afghan Politicians Are Risking Everything For Their Homeland, https://www.npr.org/2021/08/18/1029014825/afghan-women-politicians-taliban-resistance, (18.08.2021)
  17. O’Malley, Race still on to save lives, careers of Afghan academics, https://www.universityworldnews.com/post.php?story=20210825174712995, (28.08.2021)
  18. Pal, Taliban replaces women’s ministry with ministry of virtue and vice, https://www.reuters.com/world/asia-pacific/taliban-replaces-womens-ministry-with-ministry-virtue-vice-2021-09-17/, (17.09.2021)
  19. Pal, EXCLUSIVE Afghan women should not work alongside men, senior Taliban figure says, https://www.reuters.com/world/asia-pacific/exclusive-afghan-women-should-not-work-alongside-men-senior-taliban-figure-says-2021-09-13/, (13.09.2021)
  20. UN Human Rights Chief urges action to prevent calamitous consequences for the people of Afghanistan,https://www.ohchr.org/EN/NewsEvents/Pages/DisplayNews.aspx?NewsID=27370&LangID=E, (10.08.2021)
  21. ‚Trip to Disney After This?’: Taliban Fighters Enjoy Ice-cream in Kabul, Twitter Asks What Next, https://www.news18.com/news/buzz/taliban-fighters-cool-it-with-ice-cream-in-kabul-twitter-asks-what-next-4102652.html, (19.08.2021)
  22. Roche, Taliban Leader Says Music Will Be Banned in Public Again in Afghanistan,https://www.newsweek.com/taliban-leader-says-music-banned-public-afghanistan-1623202, (26.08.2021)
  23. Afghanistan women’s rights are ‘red line’, UN rights chief tells States, https://news.un.org/en/story/2021/08/1098322, (24.08.2021)
  24. O’Donnel, In Taliban’s New Afghan Emirate, Women Are Invisible, https://foreignpolicy.com/2021/08/27/women-afghanistan-taliban-invisible-future/, (27.08.2021)
  25. Kazmin, B. Parkin, K. Manson, Low morale, no support and bad politics: why the Afghan army folded, https://www.ft.com/content/b1d2b06d-f938-4443-ba56-242f18da22c3, (15.08.2021)
  26. Pieniążek, Talibowie z afgańskiego Guantanamo, https://www.tygodnikpowszechny.pl/talibowiez-afganskiego-guantanamo-169124, (27.09.2021)
  27. Jawad, AFGHANISTAN A Nation of Minorities, https://minorityrights.org/wp-content/uploads/old-site-downloads/download-416-Afghanistan-A-Nation-of-Minorities.pdf, (1992)
  28. Council of Foreign Relations, The U.S. War in Afghanistan, https://www.cfr.org/timeline/us-war-afghanistan, (2021)
  29. Watson Institute For International And Public Affairs Brown University, Costs of War, https://watson.brown.edu/costsofwar/, (01.09.2021)
  30. Horowitz, The Taliban are sitting on $1 trillion worth of minerals the world desperately needs, https://edition.cnn.com/2021/08/18/business/afghanistan-lithium-rare-earths-mining/index.html, (19.08.2021)
  31. O’Toole, They aren’t listed, but make no mistake: The UN has sanctions on the Taliban, https://www.atlanticcouncil.org/blogs/new-atlanticist/they-arent-listed-but-make-no-mistake-the-un-has-sanctions-on-the-taliban/, (23.08.2021)
  32. Mehra LL.M, M. Wentworth, The Rise of the Taliban in Afghanistan: Regional Responses and Security Threats, https://icct.nl/publication/the-rise-of-the-taliban-in-afghanistan-regional-responses-and-security-threats/, (27.08.2021)
  33. Afghanistan: Who’s who in the Taliban leadership, https://www.bbc.com/news/world-asia-58235639, (07.09.2021)
  34. For Afghan Women, Taliban Stir Fears of Return to a Repressive Past, https://www.nytimes.com/2021/08/17/world/asia/afghanistan-women-taliban.html?auth=link-dismiss-google1tap, (17.08.2021)

 

Polecane książki o Afganistanie:

  1. Dalrymple, Powrót króla. Bitwa o Afganistan 1839-42
  2. Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
  3. Nordberg, Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
  4. Procházková, Friszta. Opowieść kabulska
  5. Seierstad, Księgarz z Kabulu

Podziękowania dla: Maruf Ayoubi, Sabawoon Mirza, Naqib Rahmani, dr. Adel Ramadan oraz prof. Marek Dziekan za pomoc przy tworzeniu artykułu.

 

Autor zdjęcia: Majid Korang beheshti

Pandemia: ucieczka z wielkich miast. Czy klasa średnia zmieni oblicze polskich wsi i miasteczek? :)

To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem.

1.

Doskonale przypominam sobie te rozmowy. Rozmowy o miastach, w których chcieliśmy mieszkać, pracować, bawić się, spędzać wolny czas. Szczególnie z młodymi ludźmi. Gdy jeszcze dwa lata temu pytałem młodych ludzi, gdzie chcieliby mieszkać, najczęściej pada odpowiedź: „Londyn, Barcelona, Amsterdam”. W sumie nic w tym dziwnego! Któż z nas nie chciałby mieszkać w Barcelonie? Jednak daje do myślenia, że gdy tylko głębiej dopytywałem moich rozmówców, okazywało się, że Barcelona równie dobrze mogłaby znajdować się w Wielkiej Brytanii lub Polsce. Nie miał znaczenia bowiem fakt, że miasto to znajduje się w Hiszpanii. To zaś, co istotne, to to, że stolica Katalonii jest ekscytującym i przyjaznym dla swych mieszkańców miastem. To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem. Byliśmy więc przez chwilę świadkami miejskiej rewolucji: zmniejsza się rola kraju, a rośnie rola miasta. I eksplozji emigracji ludzi do miast: socjologowie przewidywali, że w ciągu najbliższych czterdziestu lat liczba mieszkańców Ziemi wzrośnie z 6,5 do 9 miliardów. Największy przyrost ludności przypadnie na miasta, w których będzie wówczas żyło aż dwie trzecie mieszkańców globu (obecnie połowa).

 

2.

Ta miejska rewolta zagościła także w Polsce. Przede wszystkim pod hasłem, jakie forsowały skutecznie ruchy miejskie, krzycząc: „Mamy prawo do miasta”. My, obywatele. My, mieszkańcy. Zarazem odsłoniły się dwie perspektywy rozwoju miejskiej rewolucji. Bo na miasto można spojrzeć z dwóch perspektyw – z perspektywy ptaka (z góry) i z perspektywy żaby (z dołu). Gdy przyglądamy się miastu z tej pierwszej, widzimy najbardziej spektakularne budowle. Przykładowo: w Katowicach widzielibyśmy Spodek, budynek NOSPRu, Muzeum Śląskie czy Międzynarodowe Centrum Kongresowe. Taka perspektywa zapiera dech w piersiach. Przywołane tu obiekty dominują nad miastem. Budzą podziw i zachwyt. Miasto widziane z tej perspektywy wygląda, co tu dużo kryć, monumentalnie: każdy z nas wie, jakie wrażenie robią na nas zdjęcia przywołanych obiektów robione z drona. Budzą następujące myśli: chcę do tego miasta pojechać, muszę te cuda architektury zobaczyć.

Ale czy to jest perspektywa, która oddaje nam prawdę o mieście? Mieście, które – jak przecież wciąż powtarzamy, bo nauczyliśmy się już tego od duńskiego urbanisty Jana Ghela – ma „być dla ludzi” i na „ludzką miarę”? Aby ocenić jakość życia w mieście, należy, jak sądzę, porzucić tę kuszącą perspektywę ptaka. I trzeba przyjąć – co tu dużo kryć – mało spektakularną perspektywę żaby. Trzeba zobaczyć, ba, doświadczyć miasta z perspektywy oddolnej, gdzie nie będzie widoków zapierających dech w piersi budynków. Nie zobaczymy tak dokładnie tych rozwiązań urbanistów/architektów, których celem (szkoda, że czasami jedynym), jest wprawienie nas w zachwyt i podziw. Przyjmując perspektywę żaby, doświadczasz miasta w jego codziennym życiu, jego całodobowym pędzie, jego otwartości na ciebie, jako mieszkańca, jego użyteczności, która ma sprawiać, że tobie, jako podmiotowi miejskiej urbanistyki i miejskiej polityki władz miasta, żyje się po prostu dobrze i komfortowo.

Czegóż więc doświadczamy, przyjmując perspektywę żaby? Otóż przyjmując tą oddolną perspektywę przekonujemy się po kilku godzinach, czy „używane miasto”, jest krojone na ludzką skalę. A więc wychodząc z domu, przekonujemy się, czy chodniki są równo położone. Jadąc do pracy przekonujemy się, czy transport publiczny jest przyjazny: tu w grę wchodzi nie tylko punktualność autobusu czy tramwaju, ale także, czy przystanki są dobrze zlokalizowane, czy jakość transportu jest komfortowa – zimą jest w autobusie ciepło, a latem działa klimatyzacja. Gdy po pracy z dzieckiem wybieramy się na spacer, chcemy nie tylko mieć w pobliżu plac zabaw, ale także tereny zielone. I to w odległości kilku minut spacerem. Gdy chcemy zrobić zakupy, powinniśmy mieć pod ręką sklep, który oferuje podstawowe produkty. Albo, gdy wieczorem zechce nam się spotkać innych/obcych ludzi, powinniśmy wiedzieć, że istnieją miejsca – kawiarnie czy restauracje – w których spotkamy naszych sąsiadów, by móc z nimi podyskutować o sprawach boskich i ludzkich.

Patrząc na miasto z tej właśnie perspektywy, dopiero możesz odpowiedzialnie powiedzieć, czy żyjesz w przyjaznym mieście, czy też miasto jest krojone pod „chwilowych oglądaczy”, którzy nawiedzają je, aby zobaczyć jeden czy drugi budynek, a potem szybko się pakują i wracają do domu. Zgoda: perspektywa żaby nie jest spektakularna. Ale jest użyteczna. Jest kryterium, które – ostatecznie – stosujemy, gdy decydujemy się, gdzie chcemy zamieszkać. Założyć firmę. Odpoczywać. Perspektywa żaby to punkt widzenia codziennych użytkowników miasta, którzy mają nie tylko prawo do miasta, ale mają prawo do miasta przyjaznego. Powiem otwarcie: nie ufam miastu, które chełpi się jedynie spektakularnym muzeum czy filharmonią. Jeśli są publiczne pieniądze, to nie jest problemem wybudować taki jeden czy drugi obiekt. W Polsce jest dość zdolnych architektów, których prace budzą powszechny – nie tylko lokalny – zachwyt. Pokażcie mi jednak w Polsce miasto, które budowałoby swój wizerunek nie przez pryzmat tej „architektury spektaklu”, ale przez pryzmat codziennej użyteczności. Czy nie chcielibyście, aby śląskie miasta były znane w Polsce i Europie z tego, że mamy najlepszy zintegrowany transport publiczny? Aby nasze miasta nie królowały wśród tych, które mają najgorszej jakości powietrze w Europie?

Oczywiście mógłbym tak jeszcze długo stawiać retoryczne pytania. Nie o to idzie. Chodzi mi o to, aby teraz, gdy miasta stają twarzą w twarz z pandemią, tym bardziej przyjąć punkt widzenia żaby. Perspektywę, która sprawia, że w centrum tego ważnego i spektakularnego procesu, któremu będzie się przyglądać cała Polska, jest człowiek. I jego egzystencjalne bezpieczeństwo.

 

Powiedz mi, jak miasto dba o bezpieczeństwo i zdrowie mieszkańców, a powiem ci, czy chciałbym w takim mieście zamieszkać. Czy polskie miasta już wiedzą, że to będzie podstawowe kryterium decydujące o ich atrakcyjności? I czy nadejście pandemii koronawirusa zburzy ten rosnący potencjał miast? Czy też przeciwnie: kryzys pokaże, że to właśnie miasta są tymi ośrodkami, które lepiej radzą sobie z sytuacjami niepewności i ryzyka?

Aby odpowiedzieć na te pytania, skupię się na mieście, w którym mieszkam i które znam najlepiej – także z racji tego, że jestem radnym – czyli na Katowicach. Oczywiście wychodząc od analizy lokalnej, postaram się jednak przedstawić wnioski, które będą miały już charakter bardziej ogólny. Jeśli bowiem coś może działać w Katowicach w ramach miejskich innowacji, to sprawdzi się również w Hamburgu czy Nowym Jorku. I odwrotnie. Zacznijmy jednak od prostego faktu, który wiąże się z pojawieniem koronawirusa w naszych miastach, a który dało się odnotować w czasie tych 12 miesięcy trwania pandemii.

Zatem, po pierwsze, wobec zagrożenia zewnętrznego (i mało istotne, czy to jest powódź, huragan, czy wirus) rośnie poczucie lokalnych więzi i solidarności. To w takich sytuacjach rodzi się świadomość wspólnego losu. Do ludzi, mieszkańców miasta, dociera ta prosta prawda, że miasta to ich większy – wspólny – dom. Dom, którego muszą przed zagrożeniem bronić, w którym muszą się urządzić tak, by czuć się bezpiecznie, w którym muszą przestrzegać nowych reguł, by zwalczyć zagrożenie. Innymi słowy: sytuacja krytyczna buduje więź i solidarność, która jest niezbędna, aby tworzyć miejską wspólnotę i kapitał zaufania ludzi do władz, jak i mieszkańców między sobą.

Tę nową miejską solidarność widzimy także w Katowicach (ale i w innych polskich miastach), gdzie ludzie pomagają sobie wzajemnie, gdzie mieliśmy społeczne szycie maseczek dla seniorów, gdzie – jak w Katowicach – Związek Górnośląski organizuje akcję Jedzenie dla Medyka, a fundacja Wolne Miejsce rozwozi obiady dla samotnych i potrzebujących – lub też osób, które zostały poddane kwarantannie. Ta nowa więź, jaka się tworzy, nie może być przez miasto zmarnowana, ale musi być wzmocniona.

Po drugie, władze miast musiały odpowiedzieć na naturalną w czasie kryzysu potrzebę bezpieczeństwa. I znów: nie jest tajemnicą, że wielu Polaków z nieufnością patrzy, jak państwo wykorzystuje lęk przed wirusem, by przemycać przepisy i zakazy ograniczające naszą wolność. Przepisy, które pomagają podejmować władzy decyzje bez żadnych konsekwencji czy inwigilować ludzi. Najbardziej kuriozalnym przepisem był zakaz wchodzenia do lasu, który po kilku dniach został uchylony. Takie działania nie budują zaufania do państwa. Inaczej w miastach: codzienne raporty z podejmowanych działań, które publikowali prezydenci wielkich miast sprawiły, że mieszkańcy poddawali się nowemu reżimowi organizacyjnemu (mniej ludzi w pojazdach transportu publicznego), czy sanitarnemu (dezynfekcja przestrzeni miejskiej, od ławek poczynając, a na przystankach kończąc). Mieszkańcy w działaniach podejmowanych przez miasto dostrzegli troskę o ich bezpieczeństwo, w działaniach podejmowanych przez państwo próbę zamachu na swoją wolność. Dlatego nie zdziwię się, jeśli rola samorządności po doświadczeniu koronawirusa zdobędzie nowych zwolenników.

Po trzecie, szybkość reakcji: państwo reaguje wolniej, miasto szybciej. Państwo potrzebuje decyzji politycznych, co jest czasami trudne przy głębokich antagonizmach, jakie mamy choćby w Polsce. W mieście ludzie mając poczucie, że to ich dom, szybciej znajdują kompromis. Kiedy w sejmie trwały przepychanki w sprawie tzw. tarcz antykryzysowych, w Katowicach jako radni zgłaszaliśmy pomysł powołania 3xP: pakiet dla przedsiębiorców, pakiet dla organizacji pozarządowych i pakiet dla kultury. To mechanizmy pozwalające, w różnych obszarach, pomóc miejskim podmiotom – od przedsiębiorców, poprzez aktywistów, po artystów – przejść łagodniej trudny czas.

Gdy zaczął się kryzys, zachęcałem na swoich mediach społecznościowych do kupowania na wynos u lokalnych restauratorów. To samo robili mieszkańcy, wspierają swoje lokalne bistra, zamknięte w ramach narodowego lockdownu. Miasto potem zrobiło listę takich miejsc w Katowicach, przyłączając się do promocji. A więc: miasto także, podglądając, jak samoorganizują się mieszkańcy i podchwytując ich pomysły, reaguje szybciej niż państwo. To wszystko sprawia, że dziś miasta lepiej dają sobie radę z niwelowaniem skutków koronawirusa. Ale ważne jest też to, jak będzie wyglądać sytuacja, kiedy wirus nie będzie już w takim stopniu wpływał na nasze życie, a zarazem jego konsekwencje wciąż będą odczuwalne. Dlatego kluczowe pytanie, przed jakim stoimy, brzmi: jak planować miasta po COVID-19?

Jedno jest pewne: koronawirus to pierwszy z globalnych wstrząsów, a nie ostatni. Za chwilę, jak wszystko na to wskazuje, będziemy musieli stawić czoła suszy. Dlatego miasta muszą być tak zarządzane, by były przygotowane na rozmaitego rodzaju kryzysy. Na pierwszy plan w tym kontekście wysuwa się kwestia bezpieczeństwa – miasta nie mogą już oszczędzać na służbach publicznych: od służb medycznych poczynając, a na bezpieczeństwie kończąc. To dziś musi stać się jednym z głównych priorytetów miejskiej polityki.

Dalej, czystość i higiena. Jeżeli, jak pisałem, miasto to większy dom, to musimy, jak w domu, dbać o czystość. Koniec z zaśmieconymi ulicami. Koniec z nieregularnym odbiorem śmieci, które zalegają na ulicach. Koniec z dzikimi wysypiskami śmieci. To zadanie nie tylko dla miejskich służb, ale także dla nas, mieszkańców. Bo często sami zaśmiecamy miejską przestrzeń. Krótko: miasto, które będzie miało opinie brudnego, zaśmieconego, będzie szerokim łukiem omijane przez potencjalnych nie tylko turystów czy inwestorów, ale także porzucane przez obecnych mieszkańców.

I rzecz ostatnia: nowa miejska przestrzeń. Będziemy potrzebowali jej więcej, by zachować odpowiedni dystans. Dlatego, jak świat długi i szeroki, centra miast przyjmują nową formę: kosztem parkingów i dróg dla aut, wydzielane są pasy i przestrzenie dla pieszych i rowerzystów. Do zabetonowanych przestrzeni musi wrócić zieleń. Paradoksalnie coś, o co już dawno apelowaliśmy jako miejscy aktywiści, dziś musimy wprowadzać ze względu na nasze bezpieczeństwo. Ta przestrzeń jest też potrzebna dla ogródków kawiarnianych, które muszą zacząć funkcjonować w nowym reżimie sanitarnym. Nowa polityka przestrzenna to szansa na uspokojenie życia w centrum miasta, zgodnego z naturalną potrzebą człowieka. To więcej zieleni, więcej łąk kwiatowych, więcej drzew. Zamiast więc szukać terenów zielonych poza miastem, musimy je stworzyć w centrum naszych miast. I znów: dla naszego bezpieczeństwa i zdrowia.

 

4.

Choć wielkie miasta robią wiele, żeby dać nam poczucie bezpieczeństwa, to trend dla nich – po roku życia z COVID – nie rysuje się jasny. Trwa ucieczka. Ludzie się boją. Żyją w strachu. Pandemia sprawiła, że miasta przestały być dla ludzi – szczególnie z małych miasteczek i wsi – „ziemią obiecaną”. Miasta stały się niebezpieczne. Choć dane tego nie potwierdzają, to panuje przekonanie, że tu – w mieście, w wielkiej metropolii – łatwiej się zarazić. Zresztą – strach zawsze towarzyszył życiu w mieście, choć dopiero pandemia COVID-19 w XXI wieku nam to uświadomiła z całą mocą. „Miasto jest dwuznaczne – pisze włoski filozof Marco Filoni. – Nie jest tylko miejscem harmonii, schronienia. Jest również miejscem strachu. I jakkolwiek staralibyśmy się formułować myśli mające nas pocieszyć, rozbroić strach, a więc odpędzić najdalej jak to możliwe, odnajdujemy go za każdym razem, nie przestaje nas dręczyć. Żywimy nadzieję, że zostawiamy go za bramą miasta, za drzwiami naszego domu. Następnie jednak odkrywamy, że znajdzie on jednak sposób, by przeniknąć do wnętrza”. Dziś strach w mieście ma postać koronawirusa. Karetek stojących przed szpitalami, niemożności dostania się do lekarza, braku wolnych łóżek, rekordowych ilości zgonów: w 2020 r. zmarło nas 485 tys., w 2019 r.  409 tys., a w 1946 r. 242 tys. To najwięcej Polaków od czasów II wojny światowej. Miasto w czasie pandemii nie jest więc bezpiecznym domem, ale niebezpieczną pułapką.

Cóż więc robią mieszkańcy wielkich miast – ci sami, którzy jeszcze wczoraj pakowali cały swój dobytek, by ruszyć w drogę i zamieszkać w wielkiej metropolii? Trwa odwrót. Swoisty exodus z wielkich metropolii. Dobrze opisał go Jakub Dymek, który przytacza kilka ciekawych danych: miasta, które straciły najwięcej obywateli, to Nowy Jork, Los Angeles, Chicago. W pierwszym lockdownie, wiosną 2020 roku, ponad 150 tysięcy osób wymeldowało się z nowojorskich kodów pocztowych. Zyskały zaś małe i oddalone od wielkich centrów populacyjnych miejsca o przyjaźniejszym klimacie: takie w rodzaju Katy w stanie Teksas i Meridan w Idaho. Skoro wielkie firmy obiecują już swoim pracownikom telepracę do woli, to oczywista jest pokusa, by nie przepłacać za mikroapartament w Dolinie Krzemowej czy na Brooklynie, a inkasować tej samej wielkości czek co miesiąc w miejscu tańszym i przyjaźniejszym.

Dymek przyjrzał się także migracji w Polsce. Trend jest podobny: centra miast pustoszeją na rzecz pęczniejących ponad miarę obwarzanków. BIG Data GW wylicza, że „rekordzistą w przyroście ludności w latach 2010–2019 jest powiat wrocławski okalający stolicę Dolnego Śląska. W ciągu dekady przybyło tam aż ok. 27 proc. mieszkańców. Na kolejnych szczeblach rankingu są powiaty poznański (21 proc.) i gdański (20 proc.)”.

Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności, w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły ceny działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt.

Podany kierunek migracji z wielkich miast na wieś widzimy także w krajach Europy Zachodniej – Włochy, Hiszpania, Portugalia. Dziś dla mieszczuchów, jak Europa długa i szeroka, wyjazd na wieś to nie tylko sposób na ucieczkę od zbyt szybkiego życia, ale przede wszystkim poszukiwanie bezpiecznej przestrzeni. Dziś, w dobie COVID-19, wieś to synonim bezpieczeństwa. Wolności od zarazy. A co ze stylem życia, który oferują wielkie miasta? Co z dobrze płatną pracą dla klasy kreatywnej?

 

5.

Po roku obecności pandemii w naszym życiu widać, że miejski styl życia, pracy, spędzania czasu wolnego, które były magnesem przyciągającym ludzi do wielkich metropolii, został zredefiniowany. To, co wydawało nam się niemożliwe, dziś jest chlebem powszednim. Oto sześć trendów, które zebrał Tomasz Kulas, a które budują „Normalność 2.0” – dodajmy, normalność pozamiejską.

Po pierwsze: wiemy już, że jedną z głównych ofiar lockdownu są miasta. Pozamykane sklepy, galerie handlowe, muzea, kina, restauracje i knajpy odbierają miastu życie. Tętniące wcześniej centra metropolii zaczynają przypominać cmentarze. Ludzie w oczywisty  sposób szukają wydostania się z tej swoistej pułapki – nie tylko zamknięcia, ale i depresyjnego otoczenia, którego symbolem są pozamykane centra życia rozrywkowego i kulturalnego. Moi znajomi, szczególnie ci, którzy posiadają małe dzieci, podczas lockdownu uciekają więc za miasto: albo do swoich rodziców na wieś, albo do domów, które – na wsi, wśród ciszy i natury – jawią się jako najlepsze miejsce do życia w czasie pandemii.

Po drugie, jednym z efektów pandemii jest powszechność pracy zdalnej. Już nie siedzenie w biurze, ale dostępność za pomocą łączy się liczy. Wystarczy zatem dobry internet. Badania pokazują, że ponad połowa (54 proc.) osób, które zaczęły pracować zdalnie ze względu na COVID‑19, deklaruje, że chce wykonywać swoje obowiązki w ten sposób również po wygaśnięciu pandemii. Aż 75 proc. badanych stwierdziło natomiast, że chce pracować z domu przynajmniej częściowo. Korzyści płynące z pracy zdalnej: większa efektywność, lepsze skupienie, mniejszy stres czy brak problemów z dojazdem. Pracodawcy, którzy liczą dziś każdy grosz, wskazują też, że praca zdalna, to niższe koszty pracy, zwłaszcza w wyniku obniżenia kosztów lokalowych. Nic nie wskazuje, byśmy mieli wrócić do pracy stacjonarnej w takim stopniu, w jakim było to przed pandemią.

Po trzecie, nie potrzebujesz galerii handlowej, bo handel przeniósł się do sieci. W pierwszym tygodniu po ponownym otwarciu galerii handlowych (w maju 2020 roku) ruch klientów wynosił jedynie ok. 40 proc. stanu sprzed pandemii, natomiast w czerwcu – według danych Polskiej Rady Centrów Handlowych – ustabilizował się na poziomie ok. 77 proc. Większość sprzedawców postawiła jednak w ostatnim czasie na rozwój sprzedaży w kanale cyfrowym, co m.in. spowodowało, że część sieci (np. Empik, LPP) zdecydowała o ostatecznym zamknięciu niektórych sklepów.

Po czwarte, formalności prawne i finansowe załatwiamy online. Wizyty w urzędzie skarbowym, ZUS-ie, spotkania wspólników czy nawet zwykłe kontakty z biurem księgowym były dla wielu przedsiębiorców argumentem uzasadniającym prowadzenie biznesu w wielkim mieście. Obecnie nie ma to już aż tak dużego znaczenia, choć nadal pojawiają się sytuacje, w których załatwienie pewnych spraw poprzez internet lub telefon jest niemożliwe. Jednak te podstawowe załatwiamy online.

Po piąte, edukacja przenosi się do sieci. Dla klasy średniej to był główny argument – mieszkamy w wielkim mieście, by stworzyć dobre warunki rozwoju naszych dzieciaków. Żłobek, dobre przedszkole czy szkoła, łatwiejszy dojazd komunikacją miejską to zdecydowane „przywileje” uczniów korzystających z edukacji na terenie metropolii. Znaczenie tego czynnika w ostatnich miesiącach zdecydowanie spadło. Nawet jeśli dzieci wrócą do przedszkoli, szkół podstawowych i średnich, nauczanie online (zwłaszcza w przypadku najlepszych placówek) stało się realną i powszechnie dostępną alternatywą. Jeszcze mocniej to zjawisko dotyczyć będzie uczelni, więc wybieranie przez pracowników mieszkań w dużym mieście ze względu na edukację dzieci nie jest już tak istotne.

I rzecz ostatnia: rozrywka i integracja online. Jedne z ostatnich bastionów miejskiej rozrywki, które nie wiążą się z internetem – teatry, kina, muzea i koncerty – stanęły w ostatnim czasie przed krytycznymi wyzwaniami. Ale i one potrafiły przenieść swoje wydarzenia do sieci. W czasach powszechnego użytkowania Netflixa i YouTube’a ciężko mówić o tym, że to dopiero dzięki pandemii ludzie „odkryli rozrywkę w internecie”. Zmieniło się jednak coś bardzo istotnego – wiele spotkań, zwłaszcza firmowych, o charakterze integracyjnym rzeczywiście przeniosło się do sieci. Coraz więcej firm stawia na tę formę budowania więzi i współpracy między osobami z jednej organizacji, wzmacniania poczucia zaangażowania i identyfikacji. Miejskie ośrodki wspólnej rozrywki i spotkań nie są już więc tak potrzebne jak przed pandemią.

 

6.

I wreszcie dotarliśmy do punktu, w którym trzeba zadać ostatnie pytanie: jakie konsekwencje dla życia społecznego i politycznego będzie miała ucieczka klasy średniej i nowych mieszczan z wielkich metropolii na wieś i do małych miasteczek? To jest być możne najciekawszy element, który nie został do tej pory w ogóle zauważony.

Jak pisałem na początku, wielkie miasta w pewnym sensie dokonywały drenażu talentów z małych wsi i miasteczek, gdy przyciągały najbardziej kreatywne jednostki. Kumulacja ludzi kreatywnych, przebojowych w metropoliach była więc duża. Pandemia zahamowała ten trend. Nie tylko, że klasa średnia zaczęła uciekać z miast na wieś, szukając bezpieczeństwa, ale – co również ciekawe – studenci w czasie pandemii zostali w swoich rodzinnych miejscowościach, gdyż nauczanie odbywało i odbywa się zdalnie. A zostali, bo nie było sensu porzucać rodzinnego domu, gdzie „wikt i opierunek” jest zapewniony i jechać do – dajmy na to – stolicy, aby tam w wynajmowanej kawalerce uczestniczyć w zajęciach uniwersyteckich. Jaki zatem wpływ ma „rozproszenie” klasy średniej w małych miastach i wsiach na dynamikę życia społecznego i politycznego?

Otóż stawiam następującą tezę: w tym samym czasie, w którym młodzi ludzie, klasa kreatywna i klasa średnia, prowadzili swoją życie w małych miastach i wsiach, wybuchł Strajk Kobiet. Media rozpisywały się o zasięgu protestu, jaki jesienią 2020 roku osiągał bunt kobiet. Uwagę przykuwał także fakt, że do protestów dochodziło w małych miastach, jak Sochaczew, Limanowa czy Wadowice, co do tej pory było niespotykane i nieobecne. Presja społeczna w małych miejscowościach i wsiach była raczej taka, żeby nie sprzeciwiać się władzy. To oczywiście efekty tego, że wszyscy się znają, a udział w manifestacji, to – w tak małych środowiskach – akt polityczny. Dodatkowo, co nie jest tajemnicą poliszynela, w tych miejscowościach wciąż dużą władzę symboliczną ma ksiądz. Uczestnictwo więc w Strajku Kobiet, to narażenie się na wytykanie palcami, czy bycie przywołanym do porządku podczas niedzielnej mszy przez miejscowego wielebnego. A jednak podczas Strajku Kobiet dochodziło tam do protestów i manifestacji!

W dużym stopniu, choć nie ma na to żadnych badań, odwagą protestowania wykazywali się ludzie młodzi, studenci, a także migrująca z metropolii na wieś klasa średnia. To pokazuje, że czasami tyranię przymusu siedzenia cicho może przełamać kilka osób, które mają odwagę wyjścia na ulicę dla zademonstrowania niezadowolenia. To pokazało kobietom z mniejszych miejscowości i wsi, że nie są same, że oto są inne kobiety i mężczyźni, którzy nie boją się protestować, a jednocześnie zmieniać świadomość w miejscach, w których zaczęli nowe życie, czy choćby przez ostatnie miesiące – z racji pandemii – mieszkają. Albo, jako studenci, czekają na koniec pandemii.

Jaki z tego płynie wniosek? Pandemia może przyczynić się do zakwestionowania podziału na liberalne miasta i konserwatywne miasteczka czy wsie. Jeśli klasa średnia zdecyduje, że – w ramach szukania bezpieczeństwa i bliskości natury –zamieszka poza wielkimi metropoliami, kto zmieni się także struktura społeczna i ideologiczna wsi i miasteczek. Być może jednym z nieoczekiwanych efektów pandemii będzie nie tylko ucieczka klasy średniej z metropolii na wieś, ale także jej ideologiczne oddziaływanie, które może przełożyć się także w niedalekiej przyszłości na postawy wyborcze.


Tekst jest równolegle publikowany na stronie Instytutu Obywatelskiego.

Jak pokonać antysemityzm w Polsce? :)

Anna Wacławik-Orpik: Temat naszego panelu brzmi: „Jak pokonać antysemityzm w Polsce?‟. Zawarta jest w nim teza, że antysemityzm w Polsce da się pokonać. Pytanie nie brzmi zatem „Czy da się pokonać antysemityzm?‟, ale jak to zrobić. Jestem głęboko wdzięczna organizatorom Igrzysk Wolności za bycie optymistami, z takim jednakowoż zastrzeżeniem, że chyba będziemy rozmawiali raczej o pokonywaniu antysemityzmu niż o jego pokonaniu, bo gdyby było to możliwe – już byśmy go pokonali i nie musieli się tu dziś spotykać. Czy państwo, jako eksperci i praktycy, znawcy tematu, widzą jakąś zmianę, jakieś nowe, specyficzne dla naszych czasów i dla współczesnej Polski odcienie antysemityzmu? Czy do różnych, zbadanych i opisanych, antysemickich narracji dochodzą jakieś nowe wątki, nowa jakość? 

Paula Sawicka: W sprawie nowych wątków – na pewno tak, ponieważ nasza rzeczywistość ciągle przynosi nam jakieś odmiany tego starego. Ale niewątpliwie te stare formy bardzo dobrze się mają i świetnie funkcjonują. Od dwudziestu lat, jako działaczka Otwartej Rzeczpospolitej zajmuję się tym, jak te kwestie wyglądają w życiu publicznym i muszę powiedzieć, że byłam bardzo zaskoczona z jaką siłą stereotypy antysemickie odradzają się w nowych warunkach, w nowej roli, choćby w homofobicznej retoryce wtedy, kiedy jest na nią nie tylko przyzwolenie, ale nawet zapotrzebowanie i do niej zachęta. 

Zuzanna Radzik: Mam wątpliwości co do tego, czy pojawiają się jakieś nowe wątki. Antysemityzm to taki dwutysiącletni recykling różnych pomysłów, które się rozwijają, rosną, puchną, ale nie są nowe. Da się jednak zauważyć pewne powroty. Na przykład to, że nagle w życiu publicznym, tej wiosny, wyrasta wielka, profesjonalnie przygotowana, demonstracja przeciwko ustawie 447. Niektórzy dziwią się skąd ten temat, ale kiedy patrzy się na to, jak te tematy związane z Żydami funkcjonują w Polsce, to lęk przed powrotem Żydów po swoje jest wciąż obecny. W naszej pracy w Forum Dialogu, która jest głównie pracą w terenie, w niedużych polskich ośrodkach, których zresztą ten lęk też dotyka, to jest główny temat, który nie dotyczy tylko antysemityzmu jako takiego, ale go karmi. Ludzie mają poczucie, że jest jakiś temat związany z mieszkaniem pożydowskim, z przestrzenią miasteczka, z tym, co się stało, i że to nie jest załatwiona sprawa. To paraliżuje rozmowę i powoduje backlash lęków. Jakby dziesięć, czy piętnaście lat temu popytać po miasteczkach, to to tam było i jest dalej, co jest paradoksem, bo właśnie obchodziliśmy 80 lat od wybuchu II wojny światowej i to dalej jest w wielu miejscach żywy temat. Kiedy przychodzimy do szkoły znajdującej się w małym miasteczku i chcemy porozmawiać z uczniami o tym, gdzie w tej miejscowości mieszkali Żydzi, to nauczyciele czują się sparaliżowani tematem rozmowy, bo o tym się nie rozmawia. Dla mnie tym, co w ostatnim czasie było nowe to był duży powrót publicznego i politycznego wykorzystywanie tego lęku związanego z instytucją mienia – wysadzenie w powietrze relacji międzynarodowych poprzez nowelizację ustawy o IPN-ie, ale też to, jak bardzo liderzy opinii, wykształcona klasa wyższa czy nie, była zdziwiona, że to są tematy, które okazują się wciąż aktualne. To znaczy to zdziwienie karmiło moje zdziwienie. Podobnie jak poczucie, że czytaliśmy już Grossa, wybudowaliśmy Muzeum POLIN, czyli zrobiliśmy to, co trzeba. Tak jakby te tematy nie były u nas w Polsce wbudowane w jakieś tożsamościowe dyskusje. Jakbyśmy mogli je łatwo załatwić i iść do przodu, mieć je z głowy.

Andrzej Leder: Nie do końca się z tym zgadzam. Powiedziałbym, że to, o czym była przed chwilą mowa jest świadectwem tego, że jest coś nowego w formach antysemityzmu albo w ogóle w tym, w jaki sposób przeżywany jest w Polsce stosunek do Żydów czy problem żydowski. Oczywiście dyskurs czy narracje, które wracają są znane, jak już zostało wspomniane, od dwóch tysięcy lat. Wydaje mi się natomiast, że nowa jest sytuacja, w której są one wypowiadane i w związku z tym, pełnią nowe funkcje. Przychodzą mi do głowy dwa problemy: problem winy i problem odpowiedzialności. W Polsce jest nieprawdopodobny problem z uświadomieniem sobie winy Polaków wobec Żydów w okresie zagłady. Zawsze – powiedziałbym do 2000 roku – odbywało się to w taki sposób, że pewna wąska inteligencka elita wiedziała różne rzeczy, ale to praktycznie nie przechodziło w dyskurs publiczny i nie stawało się elementem sporu publicznego, który dotykał bardzo wielu ludzi. I to, co się stało w ciągu ostatnich kilkunastu lat to fakt, że problem winy zaczął być problemem, który bardzo silnie polaryzuje opinie. To, czy Polacy są winni czy niewinni, a Żydzi podli czy skrzywdzeni stało się tematem sporów, a nie tylko cichego przeświadczenia. Sprawa odpowiedzialności, też o wiele jawniej dyskutowana, wiąże się na przykład ze sprawą własności. W momencie, kiedy pewien podmiot społeczny staje się podmiotem politycznym, to znaczy staje się podmiotem, który podejmuje suwerenne decyzje, to zaczyna też ponosić odpowiedzialność. Przez cały okres PRL-u, można było dość łatwo zrzucać konieczność rozwiązania różnych trudnych spraw na brak podmiotowości politycznej czyli właśnie brak możliwości wzięcia odpowiedzialności. Na przykład za przejęcie mienia żydowskiego. Dzisiaj te sprawy napierają i zmuszają do podejmowania decyzji – jak rozstrzygamy problemy moralne poprzez porządek prawny. Moim zdaniem, decyzja Aleksandra Kwaśniewskiego żeby nie przeprowadzić procesu reprywatyzacji – właśnie ze względu na trudność kwestii mienia żydowskiego – była fatalna na poziomie dojrzewania do odpowiedzialności zbiorowej. Ale była ona też w moim przekonaniu symptomatyczna. Pokazała, że nikt w tym społeczeństwie – również ludzie, którzy siebie nazywają liberalnymi – nie jest gotów i zdolny do tego, żeby udźwignąć ciężar wzięcia tej odpowiedzialności. Fakt, że to się staje elementem powszechnego sporu to moim zdaniem nowa sytuacja. To realnie oznacza, że w kraju, w którym w ogromnej większości wymordowano Żydów, wina i odpowiedzialność stają się tematem debaty publicznej w pewnym sensie dotyczącym wszystkich, a nie tylko bardzo wąskiej grupy inteligenckiej. 

 

Anna Wacławik-Orpik: Ale zdaje się, że to szkodzi tej dyskusji – to, że dyskutujemy na temat winy i odpowiedzialności w takim kształcie, w jakim to się odbywa w Polsce. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że to jest coś nowego, natomiast powiedziałbym, że bardziej w kontekście intensyfikacji. Nie jest to zjawisko całkiem nowe jakościowo. II wojna światowa w relacjach polsko-żydowskich skutkowała ogromnym udziałem Polaków w różnych akcjach antyżydowskich – czy to jeśli chodzi o przejmowanie mienia, rabowanie, donosicielstwo, a nawet akty mordu. Ale to nie jest tak, że Żydzi jako grupa mniejszościowa przed pierwszą czy drugą wojną nie doświadczali niczego złego ze strony społeczności większościowej. Wszyscy znamy historię pogromów, począwszy od XIV wieku. To nie jest tak, że problem uporania się z winą czy wypierania jej jest jakościowo całkiem nowy, ale przytłacza nas wszystkich swoim ogromem. Moja teza na pytanie o nowe wątki w narracjach antysemickich jest taka, że pewne rzeczy wzmagają się czy powracają, natomiast podstawowe zjawisko to to, że Żydzi w Polsce i w naszym kręgu kulturowym –w Europie chrześcijańskiej – są wrogiem numer jeden wtedy, kiedy społeczność większościowa szuka jakiegoś racjonalnego we własnym przekonaniu uzasadnienia, dlaczego coś złego się wydarzyło. Na poziomie religijnym wątki antysemickie czy związane z antyjudaizmem są obecne już w pismach chrześcijańskich. I w miarę kiedy w cywilizacji europejskiej działy się nowe rzeczy, o dużym zasięgu i znaczeniu, wtedy ten antysemityzm przybierał nowe formy: kapitalizm – Żydzi ponoszą odpowiedzialność za politykę pieniądza i uciskanie klas uboższych; ruchy lewicowe, w szczególności komunizm – Żydzi są za to odpowiedzialni. Dziś pojawia się  kwestia odzyskiwania mienia prywatnego i to znów jest jedna z twarzy stereotypu „Żydzi rządzą kapitałem‟. Nawiążę tylko do kwestii technicznej zawetowania tej ustawy przez prezydenta Kwaśniewskiego. To oczywiście negatywna decyzja, ale powodem, dla którego ustawa została zawetowana był fakt, że nie uwzględniałaby ona roszczących nieposiadających polskiego obywatelstwa, co rodziłoby spore komplikacje na gruncie prawno-międzynarodowym, ale także etycznym. Pytanie, które jest tytułem tego panelu rozwinąłbym i zapytał: jak pokonać antysemityzm i dlaczego trzeba to robić wszelkimi dostępnymi i godziwymi środkami? Półśrodki skazane są na niepowodzenie. To, co jest nowego we współczesnym antysemityzmie to nie jakaś zmiana w jego naturze, ale nowe formy wyrażania. Podobnie jak analizujemy lata 30 i nazizm – nazizm tak naprawdę wiele nowego nie zaproponował. Rasistowski antysemityzm to już końcówka XVIII i XIX wiek, ale to są nowe formy propagowania przez radio i większa mobilność. Dziś to w szczególności Internet i media społecznościowe. Walka z antysemityzmem, która tego nie uwzględnia jest moim zdaniem skazana na niepowodzenie. 

Andrzej Leder: Chciałem się jeszcze odnieść do tego stwierdzenia, że ta debata jest szkodliwa. Gdyby ona dość szybko i bez dużych nieprzyjemności doprowadziła do tego, że będzie fajnie, to nie byłaby poważnym konfliktem i debatą. Moim zdaniem to, jak ten konflikt i debata na ten moment przebiegają nie jest wcale tak pesymistyczne. Nawet to, że Zuzanna Radzik może pojechać do jakiejś miejscowości, rozmawiać tam z nauczycielem o dawnej własności żydowskiej jest dowodem na to, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Myślę, że w latach trzydziestych potencjalni rozmówcy po prostu pocięliby ją żyletkami. Na Uniwersytecie Warszawskim jest niemała grupa studentów, która organizuje obchody przeciwko ekscesom antysemickim sprzed wojny… To wszystko świadczy o tym, że ta debata jest naprawdę debatą. To, co słyszeliśmy w latach trzydziestych w wielu krajach europejskich, ale w Polsce szczególnie, to był właściwie jeden głos. Natomiast wydaje mi się, że w Polsce mamy do czynienia ze sporem tożsamościowym. To znaczy sporem o to, co to znaczy być Polakiem. W pewnym sensie Żydzi są zakładnikami polskiego sporu o polską tożsamość i fakt, że odbywa się on teraz w takiej formie, w jakiej się odbywa, świadczy między innymi o tym, jak głęboką przemianę przechodzi aktualnie polska tożsamość i ostrość tegoż sporu jest związana z tym, jak bardzo jest ona pogrążona w kryzysie. 

Paula Sawicka: O antysemityzmie można mówić różnie i różnie się nim zajmować. Tutaj  w pierwszym rzędzie zajęliśmy się mechanizmem, zgodnie z którym antysemityzm może być narzędziem do osiągania jakichś politycznych celów. Choć bywa mniej widoczny, dziś obserwujemy, jak łatwo go wydobyć, po niego sięgnąć. Żeby rozmawiać o antysemityzmie nie musimy wiązać go z Holocaustem i II wojną światową. Antysemityzm był i jest obecny, i mocno zakorzeniony. Warto więc porozmawiać także o tym, jak to jest, że mijają lata, od pięćdziesięciu lat żyjemy w epoce poszanowania praw człowieka, wydawałoby się, że takie rzeczy jak antysemityzm są niedopuszczalne w przestrzeni publicznej, wystarczy jednak, że ktoś zechce odgrzebać antysemickie stereotypy, a natychmiast wrogość do Żydów wybucha z niesamowitą siłą. Antysemityzm w Polsce wcale nie potrzebuje Żydów. Nie ma tu Żydów, którzy uzasadnialiby polityczny antysemityzm, jaki został zbudowany przez Romana Dmowskiego i był bardzo mocno wpajany przez dwudziestolecie międzywojenne. Tu widzę główny problem. Marek Edelman powiedział kiedyś, że antysemityzm to nie jest problem Żydów – to problem Polaków i tego, jak oni się sami wobec siebie zachowują i co sobie nawzajem robią. Bo to antysemita decyduje, kto jest Żydem. Nie jest ważne, czy ktoś faktycznie Żydem jest, czy nie. To po prostu hasło. Dzisiaj widzimy, jak łatwo Żyda można zamienić na homoseksualistę, stosując dokładnie te same metody, ten sam język i ten sam sposób rozumowania po to, aby uzyskać polityczny zysk. Wracając jeszcze do kwestii tożsamościowej – to Dmowski stworzył „prawdziwego Polaka” i ten prawdziwy, narodowy Polak nie istnieje bez Żyda. Żyd jest mu niezbędny, ponieważ polskość definiuje się wyłącznie przez to, jak się odróżnia od żydostwa. Wszystkie te okropne cechy, które posiadają Żydzi – które zresztą, jeśli je zebrać, są ze sobą całkowicie sprzeczne – one wszystkie definiują Polaka jako tego, który taki nie jest. Dlatego powiedziałam, że może nie trzeba koniecznie mówić o pokonywaniu antysemityzmu w kontekście winy i zła, które się wydarzyło, a raczej w kontekście tego, czy można pokonywać antysemityzm proponując Polakom inne uzasadnienie tożsamości narodowej – takie, które nie będzie zbudowane wyłącznie na negacji. 

Zuzanna Radzik: Mnie jednak przydarzyło się coś nowego w tym antysemickim kontekście. Zobaczenie w tym roku biskupa tarnowskiego, jak mówi do księży w czasie mszy, robiąc antysemicką aluzję do antysemickiej fałszywki z początku XX wieku po to, żeby rozmawiać z nimi o sytuacji pedofilii w kościele… To przekroczyło wszystko, czego się spodziewałam. Takie sytuacje przypominają również, że w Polsce, kiedy rozmawiamy o antysemityzmie, musimy też rozmawiać o Kościele i o gigantycznym zaniedbaniu – mówię to jako teolożka – które Kościół robi udając, że jak się w 1965 roku zmieni coś w dokumencie na Soborze, to można twierdzić, że te zmiany zostały wprowadzone, albo że Jan Paweł II był w synagodze, ale jeśli się tego nie przełoży na konkretne, choćby minimalne, działania edukacyjne i fomracyjne, to struktura teologii, która od dwóch tysięcy lat mówiła złe rzeczy o Żydach, się nie zmieni. Takie rzeczy nie odwracają się same z siebie. I stąd potem możliwe są pewne powracające automatyzmy, choćby w interpretowaniu tekstów z Nowego Testamentu, które wciąż są czytane podczas kazań w sposób antysemicki. Ale księżom w seminariach nikt nie pokazuje, że można je przeczytać inaczej, nikt nie uczy takiego mechanizmu, bo się o tym nie rozmawia. Chciałabym jeszcze nawiązać do tego o czym mówił profesor Leder o tym, że wąska elita wiedziała, ale nie przekuło się to na dyskurs. Ja mam jednak wrażenie, że jest odwrotnie. Kiedy zapyta się ludzi w różnych miasteczkach jak to było, to oni tę wiedzę mają. To elita nie dała temu języka, bo jest wiecznie zaskakiwana tym, że Polacy zrobili coś złego Żydom. Od 1945 roku fala za falą pojawiają się nowe zaskoczenia i my, jako kolejne pokolenia tych „elit”, przeżywamy wstrząsy, że coś takiego miało miejsce. Pytanie brzmi: kto tak naprawdę coś tu przeoczył albo nie chciał zobaczyć? A co do tożsamościowych tematów, to pojawia się inne niebezpieczeństwo, o którym warto wspomnieć, kiedy mówimy o antysemityzmie. Dla części liberalnych elit istotnym aspektem tożsamości jest to, żeby być przeciwko antysemityzmowi. Nie powinien to być jednak czynnik polaryzujący, dzielący społeczeństwo na antysemickie „oni” i nieantysemickie „my”. I jeszcze jedno ad vocem, wydaje mi się, że w Polsce nie da się mówić o antysemityzmie, abstrahując od Holocaustu, bo chyba nawet nie do końca zrozumieliśmy jako społeczeństwo to doświadczenie i jego wpływ na naszą tożsamość. Byliśmy jego uczestnikami, świadkami, ale w dalszym ciągu go nie nazwaliśmy. Kiedy jako Forum Dialogu pracujemy w szkołach, nie przychodzimy uczyć dzieci, że mają lubić Żydów. Przychodzimy tam po to, żeby opowiedzieć im, że Żydzi tu mieszkali i zarysować temat tak, aby oni sami doszli do tego gdzie mieszkali, co robili, że byli częścią tej lokalnej społeczności. Ważne jest, żeby pokazywać to na takim mikro-poziomie. Nie na skali polskiej tożsamości, ale tutejszości tego miasteczka, w którym żyją. Rozmowę zaczynamy w taki sposób, a nie wychodząc od tego, co potrzeba zrobić, co wypada powiedzieć, a czego mówić nie można. Wtedy ta rozmowa o Zagładzie, o przedwojniu, a w konsekwencji o dzisiejszej sytuacji, zaczyna się układać inaczej, a Żydzi włączani są w ich najmniejsze „my”. 

Andrzej Leder:Ja też chciałbym nawiązać do sporu, który jest obecny w tle naszej rozmowy, czyli sporu o to, czy antysemityzm jako zjawisko jest czymś absolutnie immanentnym dla kultury polskiej, to znaczy niepodlegającym historycznej zmianie, czy też jest czymś, co jest właśnie elementem historycznego procesu, w którym wszyscy uczestniczymy. Ja występuję bardzo wyraźnie po stronie tych, którzy twierdzą, że to jest część nowożytnego procesu historycznego, bo nie mówię o chrześcijańskim antyjudaizmie, który ma dwa tysiące lat. Dmowski nie dlatego był ważnym politykiem w Polsce, że wpisał nowożytny antysemityzm w swoje teksty, ale dlatego, że zrozumiał, iż tworzenie się polityki masowej, które następowało na przełomie XIX i XX wieku – a w Polsce przede wszystkim po rewolucji 1905 roku, co w Łodzi trzeba zaznaczyć – było zjawiskiem fundamentalnym dla jego czasów. I po to, żeby chłopską masę, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była po prostu niewolniczą masą, unarodowić, trzeba to zrobić poprzez opozycję wobec tego, co jest jej najbardziej znane i jednocześnie i tak stygmatyzowane przez nauczanie Kościoła – jedyne nauczanie docierające do chłopów. Moim zdaniem to był, w procesie upodmiotowienia polskiego społeczeństwa, niezwykle chytry, dość diaboliczny, ale też historycznie zrozumiały pomysł konkretnego polityka. Dlatego współczesny antysemityzm trzeba też analizować w kontekście głębokiej przemiany, jaką przechodzi polskie społeczeństwo – włączenia w globalny, kapitalistyczny system, utworzenia się naprawdę dużej klasy średniej i tak dalej. To, o czym mówiła Zuzanna Radzik, to znaczy, że pewna część liberalnej klasy średniej uważa, że bycie antysemitą jest tożsamościowo niefajne i nieestetyczne jawi się właśnie jako element tego historycznego procesu, co wcale nie znaczy, że jest to głębokie i przemyślane. Natomiast co do pytania o alternatywną narrację, moim zdaniem ta narracja, w której antysemityzm odgrywa tak ogromną rolę, to narracja, którą nazwałbym folwarczną – taką, w której mamy pana, Żyda i chłopa, i pan tłumaczy chłopu, że powinien nienawidzić Żyda. Uważam, że dopiero kiedy w Polsce przebije się coś w rodzaju narracji emancypacyjnej – opowieści o wielkiej emancypacji społeczeństwa polskiego, która dokonała się w ciągu sześciu pokoleń – to mogłaby być opowieść alternatywna wobec tej dominującej, martyrologiczno-folwarcznej – problem antysemityzmu zostanie przemieszczony, zmieniony. 

Anna Wacławik-Orpik: I tutaj wracamy do tego, co powiedziała Paula Sawicka. Skoro jest tak dobrze i tak się wyzwoliliśmy, to dlaczego jest tak źle, że wystarczy iskra i po tych 150-ciu latach to wszystko wybucha z siłą, która nas zaskakuje, jak wspomniała Zuzanna Radzik. Pytając o nowe odcienie w dyskusji o antysemityzmie w Polsce, chciałabym też zapytać o wątek, który w tej liberalnej części dyskutantów pojawia się dość często, a mianowicie wprowadzenie wątku palestyńskiego. Czy to są argumenty z krainy antysemityzmu, czy to jest oświecona dyskusja na temat tego, co Żydzi dzisiaj robią z Palestyńczykami i jaką to pełni funkcję w tej dyskusji? 

Sebastian Rejak: To jest temat, który regularnie pojawia się w polskiej dyskusji, ale w ostatnim czasie przybiera na sile. Jesteśmy jeszcze daleko od sytuacji, z którą musi uporać się Europa Zachodnia, czego przykładem jest to, jak wyglądała sytuacja w brytyjskiej Partii Pracy. U nas żadna z lewicowych partii czy liczących się ruchów społecznych nie ma wypisanej kwestii izraelsko-palestyńskiej na sztandarach, ale to nie znaczy, że nie jest ona obecna w tzw. narracji antysemickiej. I tutaj znowu musimy wrócić do Internetu. Demonstracje, które są antyizraelskie i powołują się na prawo Palestyńczyków do samostanowienia są zazwyczaj rzadkie i mało liczne. Natomiast wątek propalestyński i antyizraelski, który jest obecny w przestrzeni internetowej to coś, co stale rośnie. Można właściwie w jednym wpisie przeczytać „Żydzi won z Polski” i „wolna Palestyna”. Dwa elementy, które pochodzą z dwóch różnych kontekstów – jeden to historyczno-kulturowe osadzenie i powielanie nienawiści wobec Żydów, a drugi to sytuacja polityczna stosunkowo nowa, czyli istnienie Państwa Izrael na Bliskim Wschodzie. Dla antysemity każdy element, który można wykorzystać przeciwko znienawidzonej grupie jest odpowiednią bronią. Dla polskiego antysemity to, jakiego wątku użyje jest bez znaczenia. Wrócę do tego, co profesor Leder wspomniał o chrześcijańskim antyjudaizmie, bo to wydaje się kwestią fundamentalną. Dobrze tę napiętą relację chrześcijaństwo-judaizm opisuje amerykański rabin i filozof Richard Rubenstein. Analizując jak chrześcijańska Europa postrzega Żydów, dochodzi on do wniosku, że u źródeł tego postrzegania leży sam fakt istnienia Żydów i judaizmu równolegle do chrześcijaństwa. Żydów. Sam fakt istnienia Żydów jako grupy społecznej i religijnej z punktu widzenia chrześcijańskiej Europy i Kościoła jest wyzwaniem. Zaściankowy antysemita sobie tego nie uświadamia, ale jest to dziedziczone kulturowo. Fakt, że Żydzi w naszym kręgu kulturowym istnieją, mają swoje przekonania nie dające się, w sensie mesjanizmu, pogodzić z chrześcijańskimi, to pewien wewnętrzny konflikt, którego chrześcijańska Europa nie potrafiła w sposób konstruktywny rozwiązać. Nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad faktem, że Żydzi dalej są grupą, która tworzy –  i może tworzyć – wspólną tkankę społeczno-kulturową. 

Anna Wacławik-Orpik: Jakieś inne uwagi jeśli chodzi o wątek palestyński?  

Paula Sawicka: Myślę, że wątek palestyński można potraktować jako polityczną reakcję na sytuację, która zaistniała na Bliskim Wschodzie, a która jest na pewno bardzo zła i skomplikowana. Trzeba to wyraźnie odróżnić od użycia tego argumentu jak pałki czy żyletki, żeby kogoś zaatakować. Często toczą się rozmowy o tym, czy antyizraelskość jest antysemityzmem. Otóż można mieć zastrzeżenia do polityki państwa Izrael i to nie musi być podejście antysemickie, ale bardzo często tak właśnie jest. Dziś argument o tym, że Żydzi zabijają dzieci chrześcijańskie, żeby mieć krew na macę nie jest już wiarygodny – lepszy jest argument o Palestyńczykach. 

Anna Wacławik-Orpik: Zanim przejdziemy do praktycznych uwag, jak pokonywać antysemityzm w Polsce, chciałabym, żebyśmy nieco urealnili oczekiwania. Pokonać antysemityzm w Polsce, to znaczy doprowadzić do jakiej sytuacji? Czy usatysfakcjonuje nas, że znikną powieszone gwiazdy Dawida ze ścian albo znikną wstrętne napisy? Co to właściwie znaczy: pokonać antysemityzm w Polsce, bo jeśli jest to kwestia tożsamościowa, to musielibyśmy pokonać Polaków w sobie. 

Paula Sawicka: Są marzenia i są realia. Można oczywiście starać się sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy będziemy mądrzy, zdrowi i bogaci, ale jednocześnie musimy wiedzieć, że jeżeli jesteśmy rzecznikami wolności, to nie możemy ludziom odbierać prawa do posiadania jakichś poglądów, nawet takich, które są poglądami głoszącymi, że jakiś inny naród, nacja czy religia jest gorsza od naszej. Ale szacunek dla czyjejś wolności nie oznacza prawa przekraczania granic wolności innych ludzi albo ich krzywdzenia. Istotną sprawą jest też to, że w przestrzeni publicznej, w wypowiedziach osób publicznych powinny obowiązywać standardy wykluczające odwoływanie się do antysemickich argumentów. W przestrzeni publicznej nie powinno oczywiście być jeszcze wielu innych rzeczy: mowy i czynów nienawiści, a one przecież są i coraz częściej są kierowane do wszelkich „obcych”, „innych” niż „prawdziwy Polak” Standardy wciąż się psują. Chcę też przez to powiedzieć, że jeśli ktoś ma poglądy, które mnie nie odpowiadają – na inną religię, inną tożsamość płciową czy nację – to póki ma je dla siebie i nie próbuje przy pomocy tych poglądów nikogo krzywdzić, dyskryminować, wykluczać, to w zasadzie ja byłabym na tym poziomie usatysfakcjonowana. 

Anna Wacławik-Orpik: Można powiedzieć, że to niewiele…

Paula Sawicka: Nie, to bardzo dużo. Skoro nie chcę, żeby inni narzucali mi swoją religię, swoje przekonania, muszę szanować ich prawo do ich przekonań. Poświęciłam na to dwadzieścia lat, ale widzę, że efekty są znikome… 

Zuzanna Radzik: Gdybym miała snuć jakąś większą wizję, to pewnie szłabym w stronę sugerowaną przez profesora Ledera, dotyczącą przebudowy tożsamościowej opowieści Polaków. To zapewniłoby trwałość tej zmianie. Jestem przekonana, że w przypadku tego, co dzieje się w Polsce, to jest to ważny element tego, co Polacy mówią i myślą o sobie, i tę opowieść trzeba naprawić. Podobnie jest jeśli chodzi o, równie mi bliski, temat Kościoła i myślę, że to nie może być jedynie zewnętrzna korekta. Musi pojawić się tożsamościowy zwrot, który uświadomi ludziom, jak ważne wewnętrznie dla chrześcijaństwa jest to, żeby być chrześcijaninem i jednocześnie tolerować, że judaizm istnieje, a czasem nawet złośliwie nie czeka na mesjasza. Żydzi mają swoją własną tożsamość, która rozwija się niezależnie i nie możemy jej zdefiniować według własnych kategorii tak, żeby nam się podobała, przystawała do naszego systemu. Ale to dłuższa droga. Na zupełnie podstawowym poziomie uważam, że są jeszcze do zabezpieczenia pewne sprawy, których w dalszym ciągu nie zrobiliśmy na poziomie przestrzeni. Ja nazywam go poziomem gospodarskim – mówię o nieoznaczonych, nienazwanych, niezadbanych, nieogrodzonych, nieposprzątanych miejscach. Jak to możliwe, że burmistrz czy wójt miejscowości uważa, iż to w porządku, że na mapie nie ma cmentarza, który niegdyś się tu znajdował, że na stronie internetowej nie ma informacji na temat tego, że Żydzi tu mieszkali, że ich wymeldowano, albo że stanowili 60% społeczności…

Paula Sawicka: Musimy być jednak sprawiedliwi. Te rzeczy się dzieją, zmiany są w toku… To musi być długi marsz.

Zuzanna Radzik: Tak, to się zmienia i często jest nawet lepiej niż podejrzewamy. My mamy już dziewięćdziesiąt osób w programie, który skupia i wspiera lokalnych aktywistów – dzieje się zaskakująco dużo. Sama jeszcze pięć lat temu nie spodziewałam się, że znajdziemy w terenie tyle osób, które same robią tyle ważnych rzeczy w swoich miejscowościach. Ale to są aktywiści, natomiast ja miałabym takie marzenie, żeby jeśli do jakiejś miejscowości przyjeżdża żydowska rodzina szukająca swoich korzeni i chcąca tylko zobaczyć jaki krajobraz widział dziadek, kiedy chodził po tych ulicach, albo jakie drzewa mijała babcia prowadzona do transportu do Treblinki, to w tym bardzo emocjonalnym momencie ktoś z urzędu miasta ich przywita, a nie wszyscy będą chować się w obawie, że Żydzi przyszli po tę kamienicę – to nadal ten gospodarski poziom. Ważna jest jednak też edukacja, bo bez niej nie dowiemy się, że Żydzi byli, że byli tutaj, ilu ich było i co się z nimi stało, a bez tego z kolei nie będzie poważnej rozmowy o tym, dlaczego to takie ważne. My często przychodzimy do szkół, w których dzieci uważają, że Żydzi mają pejsy i są chciwi. To jedyne, co o nich wiedzą. Nie mają pojęcia o niczym, co związane jest na przykład z ich lokalnością, a to także jeden z warunków, będących podglebiem dla wszystkich tych uprzedzeń. 

Anna Wacławik-Orpik: Czyli poziom gospodarski, historia, upamiętnianie miejsc, czysta przestrzeń publiczna…

Andrzej Leder: To, żeby w Polsce w ogóle powstała inna narracja tożsamościowa – postulat Janusza Palikota, który zgłaszał go wielokrotnie, ale także w zeszłym roku w czasie Igrzysk Wolności – to sprawa fundamentalna i bardzo potrzebna. Wydaje mi się jednak też, że są jeszcze inne konkretne sprawy w skali społecznej i powiem o dwóch. Jedna sprawa to jest polityczne rozstrzygnięcie kwestii reprywatyzacji czy własności. Póki ta sprawa jest tak niepewna i niejasna jak jest teraz, będzie źródłem fantazji, wyobrażeń, złości i lęku, które żywią wszystkie antysemickie stereotypy. Wydaje mi się, że po prostu w jakimś momencie któraś władza polityczna, wyrażająca jakiś rodzaj woli politycznej będzie musiała ten problem rozstrzygnąć i najlepiej, żeby było to sprawiedliwe rozstrzygnięcie. Druga sprawa to moim zdaniem kwestia niesprawiedliwości globalnego systemu ekonomicznego, w który Polska jest włączona. Bo trzeba pamiętać, że ludzie, którzy bardzo często aktualnie wchodzą w brutalny dyskurs antysemicki, to w dużym stopniu ofiary transformacji ekonomicznej w Polsce – wykluczane, a potem wykorzystywane przez polityków, których wściekłość i nienawiść jest bardzo często uzasadniona ich klęską życiową. Oczywiście nie ma takiego świata, w którym wszyscy odnoszą zwycięstwo, ale skala różnego rodzaju wykluczeń społecznych i ekonomicznych, które dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a o których rzadko myślimy w liberalnych środowiskach – napędza zjawiska rasistowskie i ksenofobiczne. Myślę, że głęboka zmiana globalnego systemu, w tym także tego, który jest w Polsce, jest konieczna do tego, żeby to paliwo, które działa na antysemitów, było dużo mniej wydajne. Chciałbym się jeszcze odnieść do edukacji. Myślę, że bez uczynienia historii najnowszej elementem systematycznej edukacji, bardzo wiele naszych postulatów będzie bezsilnych. Nie tylko postulatów dotyczących antysemityzmu, ale także postulatów tożsamościowych. W momencie, kiedy szkoła odpuszcza to, co działo się w nowoczesnej Polsce, stereotypy tożsamościowe wywodzące się w dużym stopniu z XIX wieku, się samopowielają i jak tkanka rakowa zarastają świadomość społeczną. Zatem oświecenie, oświecenie i jeszcze raz oświecenie. 

Zuzanna Radzik: Kiedy mówię o wiedzy, nie chodzi o logistykę: gdzie, ile tysięcy, do którego obozu. To są fakty, które można wygooglować. Rozmowa o tym, o jakich postawach i wyborach ludzkich rozmawiamy w tych czasach jest o wiele ważniejsza niż wszystkie techniczne rzeczy, które są szybko przerabiane w podręcznikach. Uczniom brakuje rozmowy o sensie tych sytuacji, wyborach i dramatach, z jakimi się wówczas mierzono. Nie ma na to przestrzeni, chyba że na literaturze, ale nie na historii. Tego strasznie brakuje. To jest też stracona szansa do rozmowy o Sprawiedliwych w Polsce, o tym, jakim trzeba było być człowiekiem, czy co trzeba było zrobić, żeby zostać Józefem Ulmą, żeby podjąć takie decyzje. Nie chcemy rozmawiać o konstruowaniu siebie jako człowieka i obywatela, który potem może robić coś dla innych. Ucieka nam jedna z najważniejszych rozmów, które powinniśmy po tym wszystkim odbyć. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że kwestia tożsamości jest kluczowa. To coś więcej niż ta dmowszczyzna: „Polak to nie Żyd”. Problem jest o tyle szerszy, że Polak jest określany w negacji do wszystkiego, co w przekonaniu mówiącego jest „nieautentyczne”. Tożsamość Polaka jest budowana w jakimś stopniu jako tożsamość negatywna– Polak to nie Żyd, nie człowiek o innym kolorze skóry czy orientacji seksualnej. Szkoła natomiast nie tylko naucza, ale też kształtuje. Obecnie jest ona jednak również w głębokim kryzysie. Model tożsamości, który szkoła przekazuje jest dziś infantylnym monolitem, opartym na opozycji do tego, co postrzegane jest jako niestandardowe. Jak szkoła przedstawia Polaków? Jako dość bezkształtną masę, która zachowuje się w jeden, przewidywalny sposób; jest zuniformizowana kulturowo; patriotyzm w dużym stopniu budowany jest na ustawicznym przypominaiu klęsk i cierpienia. Dopiero kiedy szkoła powróci do kształtowania młodego człowieka w poszanowaniu dla różnorodności i pokazywania, że bycie Polakiem może odmieniać się nie tylko przez przypadki, ale też przez różne kolory skóry i różnego rodzaju tożsamości społeczno-językowo-religijne – dopiero wtedy będziemy mogli skuteczniej zwalczać antysemityzm, ale nie jako jedno wyizolowane zjawisko. Jaka jest pozytywna wiadomość? Moim zdaniem taka, że ponieważ ogrom zjawiska nienawiści wobec tego co inne – mowy nienawiści – dokonuje się obecnie na platformach cyfrowych, jest na nie odpowiedź. I to musi być odpowiedź na tym samym poziomie, czyli na poziomi cyfrowym. W czasach, kiedy mamy Cambridge Analytica, kiedy mamy ogromne maszyny cyfrowe śledzące użytkowników internetu, trzeba wiedzieć, gdzie i jak reagować i do kogo kierować pozytywne przesłanie. Są już dzisiaj takie startupy, i w Polsce i w Izraelu. Za dwa tygodnie w Warszawie będzie miał miejsce tak zwany hackathon – coś w rodzaju 48-godzinnego maratonu dla programistów i specjalistów od mediów społecznościowych, którego celem jest próba skonstruowania narzędzi cyfrowych, pozwalających identyfikować użytkowników, którzy szerzą mowę nienawiści. Dziś najczęściej stosowanym narzędziem jest tzw. postmoderacja – nienawistny post jest zgłaszany i być może za 48 godzin, a może za tydzień, będzie usunięty. Możliwe jest jednak niedopuszczenie do szerzenia mowy nienawiści. Na razie jest to możliwe technicznie, ale trzeba znaleźć taką formułę, która przeniesie tę cyfrową możliwość na poziom prawnie akceptowalny i komunikacyjnie skuteczny. Takie narzędzia są możliwe do skonstruowania, zatem jest to jakaś, mam nadzieję, pozytywna wieść w naszej debacie.

Andrzej Leder: Brzmi jak cenzura… 

Sebastian Rejak: To jest oczywiście kwestia dyskusyjna – ta granica między cenzurą a edukacją i ochroną społeczeństwa. Na podobnej zasadzie cenzura nie dopuszcza do publikowania treści pornograficznych, a zwłaszcza pedofilskich treści pornograficznych. No cóż, tacy ludzie jak my pewnie dalej będą debatować nad tym, co już jest cenzurą, a co jest ochroną społeczeństwa przed pewną mentalną chorobą. Jaką cenę będziemy w stanie zapłacić za zapewnienie sobie ochrony przed publicznie głoszoną nienawiścią – tego nie wiem.

Paula Sawicka: A jak się ma taka działalność, jaką prowadzi Forum Dialogu do zwalczania tej cyfrowej nienawiści? Wygląda na to, że w szkole pracuje się z młodzieżą, uprawia jakąś działkę, ale potem ta młodzież idzie do komputera i w Internecie zasysa dawkę czegoś innego. 

Zuzanna Radzik: My z Forum Dialogu przekonujemy młodzież, żeby chodziła po przestrzeni, a nie siedziała w klasie. Fizyczność i bezpośredniość mają ogromne znaczenie. 

Paula Sawicka: Trzeba to robić, pamiętając jednocześnie o tym, że jeżeli w klasie jest 25-ciu uczniów, to nie do każdego z nich ta nauka trafi… To oczywiście nie znaczy, żeby tego nie robić. Taka praca u podstaw na pewno rokuje. 

Anna Wacławik-Orpik: Chodzi chyba też o jakąś kontrę wobec tego, co czyta się w Internecie i o to, żeby jednak myślenie krytyczne i kontakt z rzeczywistością, nawet w takiej mikroskali, próbować przywracać. Chciałam zacytować à propos tej wymiany zdań na temat cenzury, nie kogo innego jak Marka Edelmana: „Wolność słowa może istnieć tak długo, jak długo nie zagraża demokracji. Nie od dziś wiadomo, że od nienawistnych słów do zbrodniczych czynów jest niedaleka droga. Tam, gdzie jest ksenofobia, nacjonalizm, nie ma miejsca na demokratyczne działania. Trzeba z tym walczyć siłowo”. Walczyć siłowo – co to znaczy w kraju, gdzie chyba nie czujemy, że wsparcia ze strony państwa w tej walce z antysemityzmem. Mam wrażenie, że od kilku lat ta tendencja jest odwrotna, począwszy od tego, że wycofano szkolenia dla policjantów na temat tego, co oznaczają symbole malowane na ścianach, poprzez niepodejmowanie interwencji, ochronę dla marszu 11 listopada, zgarniania, wynoszenia antyfaszystów z ulic i tak dalej. Jak walczyć z antysemityzmem bez wsparcia instytucji, które zostały do tego powołane? 

Paula Sawicka: Tu właśnie jest problem – w instrumentalizacji antysemityzmu, wykorzystywania go do określonego celu, wzbudzania w ludziach lęku, zarządzania ich strachem. Deklaracja Marka Edelmana wynikała poniekąd z bezradności. On nas przecież nie zachęcał, żebyśmy dzisiaj poszli wszyscy na barykady, zaopatrzyli się w pałki i poszli się tłuc, tak jak tragarze żydowscy przed wojną bili się z młodzieżą endecką… 

Andrzej Leder: Żeby używać siły, trzeba siłę mieć. Na razie nie wydaje mi się, żebyśmy ją mieli. Natomiast siłą w warunkach państwa jest nie tylko władza polityczna, ale również ruchy społeczne, opinia publiczna czy pojawiający się dyskurs. Dla mnie charakterystyczne jest to, że czterolecie rządów partii nacjonalistycznej to jednocześnie okres bardzo dużego zwiększania się partycypacji w ruchach antyfaszystowskich. Mówię o tym, ponieważ obserwuję to na uniwersytecie. Jeszcze cztery, pięć lat temu ruchy antyfaszystowskie były kompletnie izolowane, to były pojedyncze osoby. Obecnie to są prawdziwe ruchy, w skład których wchodzą młodzi aktywiści, formułujący pewne poglądy i myślę, że tworzenie się tego rodzaju środowisk, które mniej lub bardziej walczą o to, żeby pewien rodzaj dyskursu nie był możliwy, będzie z czasem przynosiło pewien rezultat. Tutaj siła nie polega na tłuczeniu się kijami baseballowymi, tylko doprowadzeniu do tego, żeby z punktu widzenia polityków możliwość wpływu takich środowisk była ważna, bo wtedy politycy zaczną działać za pomocą instrumentów państwa. Dopóki ta siła będzie mała – nie będą działać. W momencie kiedy będzie rosła, stawała się coraz bardziej widoczna i znaczący odłam opinii publicznej będzie wymuszał na politykach to, żeby reagowali, to wówczas również państwo zacznie inaczej działać. Nie wiem, czy to się uda. Moim zdaniem sprawa jest w grze albo w walce, ale nie zmienia to faktu, że w taki sposób rozumiem używanie siły, o której mówił Marek Edelman. 

Zuzanna Radzik: Myślę, że siłę sobie i innym daje też niewstydzenie się traktowania antysemityzmu poważnie i zdanie sobie sprawy, że nie jest to historyczny problem. Nie powinniśmy pozwalać, aby antysemityzm był postrzegany jako coś błahego. Nie trzeba być w żadnej organizacji czy ruchu, aby dać sobie tego rodzaju siłę. To jest jakiś początek. Druga rzecz, oprócz ruchów społecznych i organizacji, to także prawo. Zaniedbania z nim związane mają więcej lat niż ostatnie cztery. Ile razy Otwarta Rzeczpospolita słyszała o znikomej szkodliwości? Mamy paragrafy w kodeksie, ale ile razy kończy się to choćby pokazaniem w sądzie, że jest to niedopuszczalne w debacie albo w przestrzeni publicznej? 

Andrzej Leder: Ale właśnie dlatego, że nawet w czasach, kiedy rządziły partie liberalne, tak naprawdę nie było specjalnej presji, poza bardzo wąskimi środowiskami, do których my należymy, która by powodowała, że politycy uważaliby, że to jest ważne ze względu na ich polityczny interes. 

Paula Sawicka: To jest problem, który towarzyszył nam przez te wszystkie lata. Tego rodzaju sprawy były bagatelizowane i odsyłane na boczny tor. Nie tylko dlatego, że niektórzy uważali, że to nie takie ważne, że to margines, ale również dlatego, że polityk zabiega o popularność. A w Polsce publiczne opowiadanie się przeciwko antysemityzmowi i rasizmowi nie było i wciąż nie jest popularne, wzbudza wśród polityków obawę, że mogą nie zostać wybrani. Dotyczy to też kwestii stosunku do Kościoła, wypowiadania się w zdecydowany sposób na temat tego, co jest w Kościele złe. Polityka unikania trudnych tematów z różnych powodów doprowadziła do tego, że te środowiska coraz bardziej rozzuchwalały się, uważając, że mają na to przyzwolenie. Dzisiaj dostają też zachętę. Obserwując przestrzeń publiczną możemy mówić o eskalacji antysemityzmu, ale nie myślę, że w Polsce jest obecnie więcej ludzi o takich poglądach, tylko po prostu teraz nie trzeba się ich wstydzić, dopuszczalne jest ich wygłaszanie. Natomiast my wszyscy, którzy się z tym nie zgadzamy powinniśmy mieć odwagę protestować za każdym razem – w tramwaju, w taksówce, na ulicy – ale przecież nie zawsze umiemy się na to zdobyć, bo przecież mamy już do czynienia nie tylko z mową nienawiści, ale także z nienawistnymi czynami. Niedawno dwie licealistki zapytały mnie jak powinny się zachowywać, jak postępować, a ja nie mogłam im odpowiedzieć, żeby reagowały, kiedy jakiś osiłek będzie się wyrażał źle o jadącym z nimi w autobusie Ukraińcu czy innym „nieprawdziwym Polaku”. Nie mogłam im tego poradzić, żeby ich nie narazić na przemoc, chociaż oczywiście rada jest taka: nie bądźmy obojętni. 

Sebastian Rejak: Jeśli chodzi o formę siły, która jest i może być stosowana, to porównałbym to do regulowania rzeki, która od czasu do czasu wylewa. Inżynierowie nad tym pracują, stosują konkretne zabezpieczenia. To jest właśnie ta praca analogowa, która w mikroskali ma ogromny sens. Ta łagodna, analogowa forma przymusu to równocześnie jedna z możliwości jakimi dysponuje państwo. Przymus to nie tylko płacenie podatków, ale też edukacja. Każdy z nas temu przymusowi podlega. Nie jest bez znaczenia to, jaka ta edukacja jest, czyli, w jaki sposób państwo używa siły w celu kształtowania przyszłych obywateli. Mówiąc krótko: czy państwo posługuje się systemem edukacji, aby tak kształtować młodych ludzi, żeby nie byli dla siebie nawzajem zagrożeniem. Zdarza się jednak – to wcale nie tak rzadko – że tak stosowana siła nie jest skuteczna i w momencie, kiedy rzeka wylewa musimy reagować bardziej zdecydowanie. Używamy zatem środków nadzwyczajnych i takimi środkami mogą być właśnie pewne narzędzia czy mechanizmy, wbudowywane w świat cyfrowy. Tego rodzaju mechanizmy są już stosowane przez niektóre polskie portale, ograniczające na przykład możliwość publikowania komentarzy pod tekstami dla osób, które nie wykupiły prenumeraty. Następuje pewnego rodzaju selekcja, ponieważ do debaty włączy się tylko ktoś, komu będzie na tym zależało na tyle, że będzie w stanie za to zapłacić. W dużej mierze ogranicza to udział tzw. trolli w komentarzach pod tekstami. Jeden z wiodących portali informacyjnych, który nie posiada wersji drukowanej, całkowicie wyłączył możliwość publikowania komentarzy. To nie jest idealne rozwiązanie, bo oczywiście zawęża w jakimś stopniu możliwość debaty publicznej, ale to też forma tamowania krwotoku i stosowania pewnej siły tam, gdzie zalew mowy nienawiści infekuje coraz szersze kręgi. W momencie, kiedy nasze ulubione, analogowe mechanizmy nie dają takiej skuteczności – trzeba szukać czegoś, co przynajmniej w jakimś stopniu ten krwotok powstrzyma.


* Rozmowa została zarejestrowana podczas Igrzysk Wolności 2019. Wypowiedzi Zuzanny Radzik nie zostały przez nią autoryzowane.

Małpa z brzytwą :)

Samorządy nie mają pieniędzy. Koszty pandemii nadwyrężyły budżety miast, już i tak osłabione przez koszty reformy edukacji oraz mniejsze wpływy z PITu. Konieczne są cięcia. Warszawa, tak jak i inne miasta, wprowadziła radykalne oszczędności. Excele poszły w ruch. Z tabelek budżetowych zaczęły wypadać zarówno twarde inwestycyjne infrastrukturalne, jak i miękkie wydatki na zajęcia dodatkowe w szkołach. Miasta muszą się ratować, więc oszczędności są konieczne. Zwłaszcza że utrzymanie dyscypliny finansowej i ograniczenie zadłużenia dla włodarzy jest kwestią zachowania władzy.

Nadmierne wydatki, to niegospodarność, która może stać się pretekstem do wprowadzenia komisarza. Na to lokalne władze nie mogą sobie pozwolić, bo przecież mają zadania do wykonania. Głównym zadaniem jest realizacja obietnic wyborczych, które dały włodarzom mandat. Im większe miasto tym większa presja. Dotyczy to zwłaszcza Rafała Trzaskowskiego, na które głosowało pół miliona warszawianek i warszawiaków licząc na to, że ostatecznie przestawi on Warszawę na tory zrównoważonego rozwoju, gdzie otwartość na inność, debata publiczna i troska wszystkie grupy społeczne, staną się głównymi wartościami, które wyznaczą dalszy rozwój miasta. W tym zarządzanie w czasach kryzysu.

W podobnej sytuacji jest też Hanna Zdanowska, która weszła w kolejną kadencję z silnym mandatem. Tak samo jak Aleksandra Dulkiewicz, Jacek Jaśkowiak czy Jacek Sutryk. Tymczasem zamiast szerokiej demokratycznej debaty wokół tego, jak radzić sobie z koniecznymi cięciami budżetowymi, mamy autorytarne decyzje o cięciach, za którymi nie widać żadnej logiki poza poprawieniem wydatkowego Excela. Zupełnie jakby decyzje o przyszłym rozwoju miasta podejmowali nie prezydenci i prezydentki z wizją, których wybraliśmy, ale małpa z brzytwą. 

Rozumiem, że czasu brakuje, że decyzje należy podejmować tu i teraz. I nie można przeprowadzić panelu obywatelskiego dotyczącego koniecznych cięć budżetowych. Chociaż biorąc pod uwagę to, że wchodzimy w pandemiczny okres i szybko nie wyjdziemy na prostą, to mógłby być pomysł na kolejny kwartał. Gdańsk ma w tym obszarze dobre doświadczenia – może podzielić się z innymi miastami wiedzą jak taki panel przeprowadzić. To mógłby być ruch w stronę innej lepszej przyszłości i budowanie zaufania, bez którego nie da się przezwyciężyć kryzysu. 

Czasu nie ma, ale są dokumenty, które władze mają pod ręką i mogłyby być podstawą do podejmowania decyzji o cięciach, oraz, co również ważne – opowiadania o nich mieszkankom i mieszkańcom stolicy. W Warszawie takim dokumentem jest strategia rozwoju #Warszawa2030, którą radni i radne przyjęli dwa lata temu. Wizja zawarta w dokumencie opiera się na trzech wymiarach: aktywni mieszkańcy, przyjazna miejsce, otwarta metropolia. Strategia zachęca nas do tego, żeby podążać własną drogą, rozwijać zainteresowania, realizować marzenia i zawodowe ambicje. Oraz żeby wspólnie zaangażować się w życie miasta, za które czujemy się przecież odpowiedzialni, bo w końcu siłą miasta jest współpraca i różnorodność. To my mieszkanki i mieszkańcy jesteśmy podmiotami zmiany. Strategia poza zarysem ideowym zawiera też wiele bardziej szczegółowych rad dotyczących organizacji przestrzeni miejskich, transportu publicznego, mieszkalnictwa. #Warszawa2030 to dokument, który jest wychylony w przyszłość, więc hamują go wcześniejsze decyzje z czasów, kiedy normą było poruszanie się autem po mieście i autorytarne zarządzanie. Jednak obecny kryzys jest okazją do tego, żeby pozbyć się tych złogów przeszłości i wyczyścić budżet miasta ze wszystkich inwestycji i wydatków, które hamują pożądany rozwój miasta.

Siłą tej strategii jest również to, że powstała w demokratycznym procesie. Nie była pisana przez zamknięte grono ekspertek i ekspertów, ale przez wszystkie chętne osoby, które chciały się włączyć w jej tworzenie. Ramy do tego dokumentu powstawały przez półtora roku w ramach serii spotkań i warsztatów, z czego wiele z nich było otwartych. Ostateczny kształt dokument był też dodatkowo konsultowany, więc jest to dokument z największą legitymizacją ze wszystkich, które leżą u podstaw podejmowania decyzji. Dlatego tym bardziej dziwi mnie to, że władze miasta nie używają się go (albo nie mówią o tym), jako głównego punktu odniesienia dla koniecznych cięć. Problem nie dotyczy tylko stolicy. Każde miasto złożyło jakieś obietnice swoim mieszkankom i mieszkańcom. Piszę o Warszawie, bo jest mi najbliższa i obserwowałam proces tworzenia wielu dokumentów strategicznych z bliska – najpierw jako aktywistka, a potem jako urzędniczka. Jednak takie opowieści można napisać o każdym mieście, w którym ludzie włożyli swój czas i wiedzę, żeby pomóc pisać i konsultować dokumenty strategiczne, które powinny wyznaczać ramy działania w takich sytuacjach jak obecne. 

Przed samorządowcami będzie coraz więcej dylematów związanych z kryzysem, na które będą musieli sobie odpowiedzieć. Dokumenty strategiczne mogą pomóc wytyczyć właściwy kierunek i dać legitymacje dla trudnych decyzji. Będzie brakować pieniędzy, ale zaczną się też walki o przestrzeń. Przymusowy dystans sprawi, że każda społeczna aktywność będzie zajmować więcej miejsca. 

Będziemy chcieli wrócić do życia miejskiego. Nie tylko do nie parków i na bulwary, ale również do knajp. Będzie potrzebne wsparcie dla gastronomii, która mocno ucierpiała przez ostatni zastój. Urzędy mogą obniżać czynsze w swoich lokalach, ale co z pozostałymi? W zapowiadanym przez rząd trzecim etapie powrotu do normalności znów będzie można chodzić do kawiarni, restauracji i barów, ale odległości będą musiały być utrzymane. Stolik będzie mniej, mniejszy będzie utarg. Czy w tej sytuacji miasto pozwoli rozlać się po kosztach knajpom na ulice, kosztem aut? Czy może gastronomia przegra w wizją miasta jako przestrzeni do parkowania? A co będzie z kulturą i działalnością społeczną? Życie wielkomiejskie opiera się na kontakt. Bez nich mieszkanie w metropolii ma same minusy.

Badania pokazują, że im więcej się spotykamy – w przestrzeni publicznej i publicznych miejscach spotkań, tym większa szansa na znalezienie pracy albo rozwiązania innych problemów. Obecnie mamy ze sobą kontakt na Widzialnej Ręce i innych grupach na portalach społecznościowych, ale jeśli mamy budować lokalne społeczności i angażować się w życie miasta, to powinniśmy się móc spotykać również z realu, w miejscach, w których można wypić kawę lub herbatę po niewygórowanej cenie. Miasto powinno uwolnić swoje pustostany użytkowe po kosztach. Teraz mimo dziur, albo nawet właśnie ze względu na dziury w budżecie, miasta powinny postawić na wspieranie społecznych inicjatyw, chociażby po to, żeby dzieci, którym zabrano zajęcia pozalekcyjne miały, gdzie się spotkać z ludźmi, którzy mogą je uczyć za darmo – w ramach sąsiedzkiej wymiany usług. 

Kryzys budżetowy może osłabić miejskie społeczności albo je wzmocnić. To, co się stanie nie zależy od pieniędzy, ale od tego jak się tym kryzysem zarządzi. Na ile postulaty zrównoważonego rozwoju, wizji miasta jako przestrzeni współtworzonej przez mieszkanki i mieszkańców będą wartościami leżącymi u podstaw wszystkich innych decyzji, a na ile okażą się jedynie pustymi frazesami. Teraz, silniej niż wcześniej będzie widać, jakie priorytety mają nasi włodarze. Czy wybiorą obiecaną przyszłość? Czy cofnąć nas do świata, w którym partycypacja społeczna i zrównoważony rozwój były nierealnymi mrzonkami. Prezydenci, prezydentki, to wasz czas! Nie zawiedźcie nas!


Photo by mwangi gatheca on Unsplash

Każdy ma swój Moon Under Water :)

W 1946 roku George Orwell opublikował na łamach The Evening Standard esej zatytułowany „The Moon Under Water”, w którym opisywał cechy jakie według niego powinien mieć idealny pub. Znajdujący się zaledwie dwie minuty od przystanku Moon Under Water miał być odwiedzany głównie przez stałych bywalców, zajmujących zawsze te same miejsca, których obsługa znałaby po imieniu. Całe wyposażenie miało być „bezkompromisowo wiktoriańskie”, bez stołów ze szklanymi blatami albo innymi „nowoczesnymi nieszczęściami”.

Orwell nie życzył też sobie żadnego radia, ani fortepianu (sic!), poza papierosami na barze powinno móc się kupić także aspirynę i znaczki pocztowe. W Moon Under Water nie zje się obiadu, ale zawsze można poratować żołądek smaczną przekąską, do której obowiązkowo trzeba wziąć ciemne piwo górnej fermentacji. Pub miał być też miejscem rodzinnym, dzieci miałyby bawić się w pobliskim ogródku i mieć oficjalny zakaz wchodzenia do piwiarni, który regularnie by łamały.

Nic dziwnego, że Moon Under Water nie istniał. Gdyby wprowadzić, chciał nie chciał, orwellowskie standardy do dzisiejszych lokali, każdy świeciłby pustkami. Prawda jest taka, że każdy ma swój Moon Under Water.

Na początku XXI wieku nie było ważne czy jest radio, ważny był dekoder Polsatu bo bez niego nie można było obejrzeć azjatyckiego Mundialu. Dla studentów znajdującej się wówczas po drugiej stronie ulicy polonistyki ważne były wczesne godziny otwarcia dające im pretekst do opuszczania zajęć. Innych przyciągały imprezy tematyczne, które dzisiaj – nie oszukujmy się – pewnie uznalibyśmy za obciachowe, ale dla niektórych były olśnieniem sprawiającym, że przychodzili do Biblio przez następną dekadę (prawda Bartosz Bartol Fijałkowski?).

Dla fanów brytyjskiej piłki ważne były weekendy (pozdrawiam Tomek Federowicz), inni przychodzili w studenckie środy, lane poniedziałki, wpadali wypić rurę piwa w dzień Świętego Patryka, albo zatańczyć Taniec Eleny, który później wszedł na stałe do historii łódzkiego sportu. Jeszcze inni współtworzyli, najbardziej nieodżałowaną grupę kabaretową wszech czasów Kabaret Pufa (Przemek DudekWojciech SzymańskiMagdalena Przeradzka), poznawali w Bibliotece swoje sympatie (jesteś tam Gabriela Barszczewska?), uczyli się trudnego fachu barmaństwa, dzięki któremu później poszli na swoje (do was mówię Niebostan 😀 ).

Każdego przyciągało coś innego, bo byli i tacy, którzy zupełnie serio uczyli się w Biblio do kolokwiów (Maja Katja Kłosj) i tacy, którzy – choć trudno to sobie wyobrazić – dawali tu korki z łaciny (Szczęść Boże Przemysław Marek Szewczyk).

Tak, Moon Under Water nie istnieje. Pub Biblioteka jest. Osiągająca w tym roku pełnoletność Biblio zajmuje 2/3 mojego życia. Najpierw za dzieciaka spędzałem czas na zapleczu grając w Warcrafta, potem po drugiej stronie baru siedziałem w charakterze klienta. Powiem wam, że cholernie chciałbym z wami jeszcze kiedyś tam usiąść.

PS. Nie na darmo ta firma nazwyała się „Father’s Times” – czyli Czasy Ojców. Przy wejściu do lokalu wisiało zdjęcie mojego pradziadka Edwarda Kucharskiego, zrobione podczas przymusowych robót w Niemczech. Na fotografii widać grupę roześmianych mężczyzn siedzących przy stole i jak można domniemywać, spożywających alkohol. Naprawdę rzadki widok biorąc pod uwagę czas i okoliczności. Po dekadzie funkcjonowania Biblioteki, mój ojciec, Łukasz Rojewski postanowił zrobić własną wersję zdjęcia. Stół ustawiono przed lokalem, on sam wcielił się w rolę swojego dziadka, a gronem przyjaciół pozostali stali klienci i barmani Biblioteki. Kto wie, może kiedyś nadaży się okazja do zrobienia jeszcze jednego zdjęcia.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję