Najlepszy zespół świata :)

25 sierpnia w Poznaniu wystąpił zespół Radiohead – jeden z najważniejszych zespołów zarówno lat 90., jak i pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Jak to się stało, że kapela, która zawsze była raczej obok głównych muzycznych trendów swoich czasów, doczekała się takiego uwielbienia, legitymuje się statusem wielkiej gwiazdy brytyjskiej sceny rockowej i stała się obiektem kultu pod różnymi szerokościami geograficznymi? Czy naprawdę przyjechał do nas najlepszy obecnie zespół świata?

2+2=5, czyli w poszukiwaniu matematycznego obiektywizmu

Sprzedaż wejściówek na poznański koncert grupy Radiohead rozpoczęła się tradycyjnie kilka miesięcy przed samym wydarzeniem. Portale sprzedające bilety na masowe imprezy i osoby z ich usług korzystające znają takie sytuacje doskonale: w momencie, kiedy rusza sprzedaż wejściówek, natychmiast szwankuje serwer, a zakup czegokolwiek przez najbliższych kilka godzin graniczy z cudem. Kiedy ruch na stronie w końcu się zmniejsza, zazwyczaj bilety na najlepsze miejsca są już wykupione, a często chwilę potem wystawione na portalach aukcyjnych z ceną mocno zawyżoną w stosunku do tej wyjściowej. Tak się zdarzało przy okazji występów Madonny, U2 czy Depeche Mode w naszym kraju, podobnie było także z wejściówkami na Radiohead. Na pierwszy rzut oka może wydawać się to dziwne, gdzie bowiem niepozornym Brytyjczykom do absolutnych ikon współczesnej popkultury. Szybkość sprzedaży biletów jako wyraz kultowości kapeli jest jednak raczej drugorzędną kwestią, w przypadku Radiohead zdecydowanie bardziej relewantne są inne czynniki. Czy któreś z nich pozwalają stawiać tezę o tym, iż oto mamy do czynienia z najlepszym obecnie zespołem świata?

O gustach się nie dyskutuje, wiadomo, ale jak świat długi i szeroki także sztuka podlega ciągłym próbom klasyfikacji, wartościowania i rankingowania. Jednakże jak oceniać obiektywnie muzykę, by miało to sens i faktycznie było pozbawione odautorskiego spojrzenia recenzenta czy krytyka? Odpowiedź jest prosta: nie da się, ale próbować zawsze można.

Matematyka bywa jednym z najpopularniejszych sposobów wartościowania wykonawców i wydawnictw muzycznych. Oczywiście nikt nie znalazł cudownego wzoru na jednoznaczne wytypowanie tych największych, ale magia liczb ma niepowtarzalny urok i swoich zwolenników. Te liczby odnoszą się chociażby do liczby sprzedanych płyt, ale czy naprawdę wszyscy bezkrytycznie zgodzą się co do tego, że bez wątpienia wybitny Thiller jest obiektywnie najlepszą płytą wszechczasów, bo na całym świecie sprzedał się w rekordowych ponad 100 milionach egzemplarzy? Czy naprawdę można bez bólu postawić znak równości między Sierżantem Pieprzem i miałkim popem Celin Dion z krążka Falling Into You tylko dlatego, że znalazły one prawie tyle samo nabywców? Czy Bing Crosby w latach 40. naprawdę wyśpiewał najlepszą piosenkę wszechczasów, bo White Christmas widnieje na czele najlepiej sprzedających się singli? Bezpieczniej chyba byłoby przyjąć, że o pozycji danego wykonawcy powinna decydować nie tyle konkretna pozycja jego wydawnictw w zbiorczych rankingach sprzedaży, ile po prostu sam fakt rozejścia się płyty w ponadprzeciętnej ilości. Patrząc na osiągnięcia grupy Radiohead na tym polu, wydaje się, iż jest się czym chwalić. Biorąc pod uwagę tylko największe rynki zbytu, czyli Wielką Brytanię i USA, musi imponować platynowy status wszystkich albumów Brytyjczyków z wyjątkiem Amnesiac i ostatniego In Rainbows.

Szukając dalej matematycznych prawideł w wartościowaniu muzyki, można jeszcze rozważyć kwestię obecności piosenek danego wykonawcy na listach przebojów, jednakże totalnie porzucając dywagacje o tym, które z tego typu zestawień jest lepsze, ciekawsze, bardziej prestiżowe etc. Już na wstępnie mogą pojawić się wątpliwości, jak te przy wynikach sprzedaży. Pomiędzy 1999 a 2001 rokiem boysbandowi Westlife udało się wprowadzić siedem kolejnych singli na pierwsze miejsce brytyjskiej UK Chart i tym samym pobić dotychczasowych rekordzistów, niejakich The Beatles. Czy ten fakt sprawia, że irlandzki zespolik jest lepszy niż Fab Four? W prestiżowym rankingu 500 największych singli wszechczasów magazynu „The Rolling Stone” figuruje 14 kompozycji nomen omen The Rolling Stones i 12 Boba Dylana – wykonawców ciągle aktywnych zawodowo, koncertujących i nagrywających płyty. Czy to czyni ich obecnie tymi najlepszymi? Thom Yorke i spółka raczej nigdy nie przywiązywali specjalnej uwagi do wydawnictw singlowych, choć we wspomnianym zestawieniu „The Rolling Stone” można znaleźć aż dwie ich piosenki. Nie traktowali także teledysku jako dodatkowej formy promocji swoich utworów – praktycznie tylko Just prezentuje coś więcej niż sam zespół i jego wokalistę w pełnej okazałości jak na większości wideoklipów. Z tym mało oryginalnym schematem Radiohead zerwali właściwie dopiero przy okazji singli z Hail To The Thief – swojej przedostatniej póki co płyty. Jakkolwiek matematyczne podejście staje się coraz bardziej absurdalne wraz z mnożeniem konkretnych przykładów, o tyle nawet biorąc je pod uwagę, brytyjski zespół wypada w nim bardzo przyzwoicie. Zważywszy zaś na to, że Radiohead uchodzi za zespół alternatywny, takie rezultaty można uznać nawet za bardzo dobre.

Anyone Can Play Guitar, czyli wartość artystyczna

Historia powstania zespołu Radiohead jest najprostszą z możliwych – mniej więcej w połowie lat 80. koledzy ze szkoły założyli zespół, a po 6 latach wspólnego grania, różnych korzystnych zbiegach okoliczności i poznaniu odpowiednich ludzi, podpisali kontrakt z potężnym EMI i zaczęli wydawać profesjonalne płyty. Pierwsza z nich, Pablo Honey, to jedyna albumowa pozycja w dyskografii brytyjskich grupy, której nawet najbardziej zacietrzewionym fanom zespołu trudno obronić. Archaiczne, depresyjne pop-rockowe piosenki w stylu mieszającym stare U2 z grunge’ową wrażliwością, w porównaniu do późniejszych kompozycji Yorke’a i spółki przypominają kiepski start drużyny piłkarskiej, która jednak na koniec sezonu w imponujący sposób zdobywa mistrzostwo rozgrywek. Paradoksalnie jednak to właśnie z Pablo Honey pochodzi bodaj najbardziej rozpoznawana piosenka Radiohead. Gdyby jakimś cudem kariera zespołu nie potoczyła się w tak rozwojowym kierunku, jak miało to miejsce w rzeczywistości, członkowie grupy spokojnie mogliby żyć z tantiem za Creep – hymnu każdego nieszczęśliwego nastolatka tamtych czasów dotkniętego okrutną rzeczywistością okresu dojrzewania. Za tym utworem aktualnie nie przepadają nawet sympatycy grupy, uważając go zbyt infantylny i prosty jak na możliwości Radiohead. Z drugiej jednak strony, kiedy na finał poznańskiego koncertu Thom Yorke i spółka niespodziewanie zagrali swój stary kawałek (a grają go naprawdę bardzo rzadko), fani grupy z uśmiechem na twarzy i lekkim wzruszeniem wyśpiewali całe Creep wraz z wokalistą Radiohead. Z sentymentu zapewne uznano ten moment także za jeden z najlepszych w czasie występu Brytyjczyków w Poznaniu.

Sama kapela chyba również niespecjalnie przepada za swoją twórczością sprzed OK Computer. Poza debiutanckim singlem, kompozycje z Pablo Honey właściwie nie istnieją na setlistach z koncertów Radiohead. O dziwo, podobnie rzecz się ma z piosenkami z The Bends – pierwszego krążka zespołu, który odniósł sukces zarówno komercyjny, jak i artystyczny. W roku 1995 powszechnie zachwycono i emocjonowano się rywalizacją Anglików z Oasis, Blur i Pulp, które właśnie dokładnie w połowie dekady lat 90. wydały jedne ze swoich najznakomitszych krążków. The Bends w takich momentach jak Planet Telex, Just czy High And Dry zbliżało się stylem do brit popowych klimatów, ale Radiohead nigdy nawet nie otarli się o status zespołu-ikony brit popu lat 90., jak to miało miejsce w przypadku grup braci Gallagherów, Damona Albarna i Jarvisa Cockera. Nigdzie na The Bends nie znajdziemy także kompozycji, która mogłaby stanąć w szranki z Common People czy Don’t Look Back In Anger. Druga płyta z historycznego punktu widzenia ma jednak niebagatelne znaczenie – zapowiada kolejny, arcywspaniały już krążek OK Computer. W Fake Plastic Tree czy Street Spirit (Fade Out) obecnie doszukuje się genezy brzmienia oraz swoistej zapowiedzi płyty z 1997 roku – najważniejszego wydawnictwa dekady lat 90. A wracając do pytania o przyczyny szczątkowej obecności albumu The Bends na koncertach Radiohead, złośliwi mówią, że tamte piosenki są po prostu zbyt przystępne i przebojowe, by grupa mogła je ciągle grać. Wydaje się jednak, że chodzi raczej o wyeksploatowanie starszego repertuaru i mniejsze możliwości jego reinterpretacji w warunkach koncertowych. Na dwadzieścia kilka piosenek w setliście na każdy występ zazwyczaj jeden, góra dwa utwory z The Bends obowiązkowo się w niej znajdują. W Poznaniu Thom Yorke fenomenalnie do spółki z publicznością wykonał Street Spirit (Fade Out) – zdaniem samego wokalisty, jedną z najsmutniejszym piosenek w całym repertuarze brytyjskiej grupy.

Co takiego natomiast drzemie w płycie OK Computer, że zajmuje ona pierwsze miejsca w różnego rodzaju podsumowaniach dekady? Nie ma żadnej wątpliwości, że Radiohead na tym albumie ciągle grają muzykę rockową, ale jest to brzmienie zdecydowanie wychodzące poza popularne schematy, w którym gitary przestają być najważniejszym elementem, ze świetnymi tekstami (w przeciwieństwie do The Bends naznaczone już mniej indywidualnym, a bardziej cywilizacyjnym kontekstem), dodatkowo przesiąknięte trudno definiowalnym pierwiastkiem metafizycznym, wzmacnianym przez emocjonalną i ekspresyjną wokalizę Yorke’a. Brytyjczycy nigdy nie ukrywali swojej sympatii dla muzyki filmowej Ennio Morricone czy klasycznej Krzysztofa Pendereckiego, co podkreślają w pytaniach o inspiracje dla OK Computer. Chociaż akurat z tym to różnie bywa. W przypadku Paranoid Android doszukano się pokrewieństwa z The Beatles i zamysłem rodem z Bohemian Rapsody Queen, skojarzenia z Fab Four wracają także przy Karma Police, gdzieś indziej dowodzi się istnienia na płycie konceptualizmu jak u The Beach Boys czy Pink Floyd. Zresztą takie poszukiwania można prowadzić w nieskończoność, w czym mistrzostwo osiągnął Dai Griffiths, który poświęcił albumowi Radiohead całą, niespełna stustronicową książkę. Poza warstwą czysto formalną OK Computer idealnie łączy w sobie wątki społeczne i polityczne, które jednak dopiero w późniejszym okresie działalności Radiohead nabiorą zdecydowanie bardziej ważkiego znaczenia.

Nie upłynęły trzy lata, a Brytyjczycy znów wytoczyli swoje największe działa na kolejnym albumie. Kid A mocno naznaczyła całą twórczość grupy w XXI wieku, która na dobre uciekła ze stricte rockowych ram na zdecydowanie bardziej eklektyczne obszary. Bo to właśnie eklektyzm jest zjawiskiem, które chyba najlepiej definiuje płytę Radiohead z 2000 roku, ale też wydany rok później krążek Amnesiac. Ufność w nowoczesną elektronikę na równi z poszukiwaniem pomysłów we współczesnej muzyce klasycznej, sięganie po wątki krautrockowe, folkowe i jazzowe, nawiązywanie do twórczości tak znakomitych zespołów jak Talking Heads czy Talk Talk – to tylko podstawowe spośród wielu tematów przywoływanych na Kid A i Amnesiac. Na tych albumach Thom Yorke eksponuje także w całej okazałości swoje polityczne poglądy – antyglobalistyczne, krytyczne wobec bezdusznego kapitalizmu i bezrefleksyjnego konsumpcjonizmu. Swoje iście pozytywistyczne zaangażowanie Radiohead zaprezentowało także na koncercie w Poznaniu, wplatając do The National Anthem bełkot polskich polityków. Kid A jest tak naprawdę ostatnim wielkim, artystycznym opus magnum brytyjskiej grupy. Jego kontynuacja na Amnesiac, choć sama płyta miała swoje wspaniałe momenty (świetny przebój I Might Be Wrong, oparta na fortepianie Pyramid Song, jazzowe Life In Glasshouse) to nie dorównuje genialnej poprzedniczce. Hail To The Thief, mimo że dostarczyło znakomitych singli z 2+2=5 i There There na czele, zawiera także momenty słabsze i dość niezrozumiałe w percepcji. In Rainbows było natomiast wielkim wydarzeniem z innego niż muzyczny powodu.

OK Computer, czyli pionierstwo w dystrybucji muzyki

Kilka tygodni przed premierą najdłużej oczekiwanej z dotychczasowych, nowej płyty Radiohead skończył się kontakt z koncernem EMI, który do tej pory był głównym wydawcą albumów zespołu. Grupa jednak nie zdecydowała się na jego przedłużenie, nie szukała także nowej wytwórni, w związku z premierą In Rainbows panowie zrobili wszystko praktycznie bez wsparcia żadnej konkretnej instytucji. Do promocji i kolportażu nowego wydawnictwa Brytyjczykom wystarczył jedynie Internet. Płytę od października do końca grudnia 2007 roku (wtedy to bowiem na sklepowe półki trafił album w tradycyjnej formie na CD) można było pobrać ze strony internetowej Radiohead, płacąc za nią kwotę „co łaska”. Summa summarum 40 proc. nabywców zapłaciło za, w ten sposób legalnie nabyte, In Rainbows, sporo osób pozyskało album nie płacąc za niego w ogóle, jednakże cała akcja była wielkim sukcesem zespołu. Wszelkie ewentualne straty związane z digitalnym rozpowszechnianiem wydawnictwa Radiohead na pewno powetowali sobie zyskami ze sprzedaży klasycznego kompaktu, który w różnych formatach sprzedał się w sumie w ponad trzech milionach egzemplarzy, a jego winylowa wersja została najlepiej sprzedającym się tego typu wydawnictwem roku 2008.

Radiohead od razy okrzyknięto pionierami i reformatorami sposobu kolportażu muzyki, brytyjska grupa stała się bowiem jednym z pierwszych tak znaczących wykonawców, którzy zaryzykowali i zdecydowali rozpowszechniać swój album w dość specyficznym sposób i w dodatku odnieśli przy tym spory sukces. Thom Yorke stworzył do tego wszystkiego także odpowiednią ideologię, nazywając obecne wielkie koncerny muzyczne swego rodzaju fabrykami, produkującymi bezdusznie płyty z muzyką, stwierdził, że niespecjalnie chce, aby jego zespół uczestniczył w tego typu przedsięwzięciu. Zresztą nie od dziś wiadomo, że coraz więcej wykonawców zarabia nie tyle na samej sprzedaży swoich wydawnictw (w dobie powszechnego piractwa jest to przecież coraz mniej dochodowa działalność), ile raczej na trasach koncertowych, jeżdżąc po całym świecie i w ten sposób promując swoją twórczość. Radiohead zrozumieli to dość szybko i dlatego też nie bali się zrobić czegoś na swój sposób nowatorskiego i kontrowersyjnego.

Fake Plastic Trees, czyli jesteśmy zaangażowani

Telenowela pt. „zespół Radiohead przyjeżdża do Polski” toczyła się przez ostatnie kilka lat. Szymon Ziółkowski, organizator festiwalu Heineken Open’er w Gdyni praktycznie na każdą edycję imprezy starał się ściągnąć brytyjską kapelę. Nigdy nie zakończyło się to sukcesem, a potem na konferencjach prasowych skrupulatnie tłumaczono, czemu się nie udało i że za rok będą próbować ponownie. W tym roku także nie powiodło się sprowadzenie Radiohead do Trójmiasta, ta sztuka udała się natomiast dość nieoczekiwanie Poznaniowi. W 2008 roku w ramach akcji „Poznań dla ziemi” w stolicy Wielkopolski wystąpiła Nelly Furtado (czy ktoś w ogóle odnotował, że wówczas towarzyszyła temu jakakolwiek szczytna idea?), w 2009 na takie samo hasło udało się skutecznie zaprosić brytyjski zespół.

Radiohead już dawno za jeden ze swoich najważniejszych celów uczyniło promocję ekologicznych haseł. Krążą plotki o tym, jakoby sam zespół omijał szerokim łukiem w czasie tras koncertowych miejsca, gdzie nie ma dobrze rozwiniętej sieci komunikacji miejskiej, a z koncertu na koncert przemieszczał się pociągiem (ta historia pojawiła się nawet przy okazji ich tegorocznej wizyty w Polsce, w Czechach i na Słowacji). Poznański występ zorganizowany został w parku Cytadela pośród drzew i sporych zielonych przestrzeni. Zadbano o to, by na terenie koncertu znalazły się pojemniki do segregacji śmieci, informowano o tym, że wszelkie talerze, kubki i inne tego typu przedmioty wykonane są z ekologicznych materiałów i należy je wyrzucać w odpowiednie miejsca (inna sprawa, czy ktokolwiek starał się to robić). Na oficjalnym stoisku Radiohead można było zakupić ekologiczne t-shirty i przypominającą ortalionową kurtkę – ponoć wykonaną z przetworzonych, plastikowych odpadów. Grupa w czasie samego występu nie zdecydowała się na żadne proekologiczne wystąpienia, Thom Yorke to nie Bono, w kontaktach z publicznością jawił się jako człowiek dość powściągliwy, praktycznie dopiero przy ostatnim numerze Creep pozwolił sobie na sympatyczny żart. Ciężko natomiast oceniać, czy ekologiczna otoczka koncertu Radiohead w Polsce w jakikolwiek sposób przysłużyła się ideom, które zespół stara się propagować.

Amnesiac, czyli jak to się stało, że nagle wszyscy w Polsce pokochali Radiohead

Poznański koncert nie różnił się specjalnie od większości ostatnich występów brytyjskiej grupy. W setliście znalazło się ponad 20 piosenek, z czego większość pochodziła z najnowszych płyt. Show przygotowane przez kapelę było niezwykle profesjonalne i nawet, jeśli Radiohead zarzucało się brak większego zaangażowania w występ, to ci, którzy przyjechali do Poznania z pozytywnym nastawieniem, na pewno koncertem się nie zawiedli. Wśród publiczności zauważyć można było prawdziwych weteranów, zapewne kojarzących grupę jeszcze z pierwszej połowy lat 90., ale także osoby młode, które mogły poznać Radiohead gdzieś na poziomie Hail To The Thief. Każdy uczestnik koncertu na pewno ma swoje własne „highlighty” i typy do najlepszych momentów podczas występu. Sam koncert zaś można skwitować stwierdzeniem, że o ile raczej nie mieliśmy do czynienia z muzycznym wydarzeniem wszechczasów w naszym kraju, o tyle cały występ należy oceniać zdecydowanie na plus, ale bez przesadnej euforii czy ekscytacji.

I właśnie w tym momencie pojawia się najbardziej kuriozalna kwestia związana z wizytą Radiohead w naszym kraju. Przypomnijmy może – brytyjska kapela w Polsce uchodzi raczej za wykonawcę niszowego i alternatywnego, ich piosenki są nieobecne w ogromnej większości rodzimych rozgłośni radiowych, na próżno szukać ich w polskich telewizyjnych kanałach muzycznych, o członkach grupy nie rozpisuje się u nas muzyczna prasa, kolorowe modne magazyny ani tym bardziej plotkarskie serwisy. Nagle jednak koncert Radiohead urósł do rangi najważniejszego muzyczno-towarzyskiego wydarzenia roku, o którym w nabożnym tonie wypowiadała się większość muzycznych dziennikarzy w naszym kraju. W dzień koncertu ciężko było trafić na radiostację, która nie zagrałaby przynamniej trzech kawałków zespołu w ciągu godziny i nie wspomniałaby o wydarzeniu kilkakrotnie. Po samym występie natomiast w mediach królowały bardzo ekstatyczne oceny całego koncertu. Jeśli ktoś już nie uznawał go za rewelację, przepraszał, że ocenia występ tylko na bardzo dobry plus. Relacja z występu Radiohead nie ominęła także programów typu Kawa czy herbata?, jakby grupa docelowa telewizji śniadaniowej w ogóle się tym kiedykolwiek interesowała.

Nie da się ukryć, że ponad 30 tysięcy osób na koncercie ponoć niszowej kapeli robi wrażenie, a sam występ uznać należy za naprawdę istotne wydarzenie, bo oto przyjechał do naszego kraju jeden z najważniejszych współczesnych zespołów, będący praktycznie prawie u szczytu swoich twórczych możliwości. Niemniej nachalne i sztuczne przekonywanie mas, że właśnie wydarzyło się w Polsce coś wspaniałego, jest niezwykle irytujące. Jeśli ktoś spodziewa się, że swego rodzaju spadkiem po wizycie Radiohead w Polsce będzie chociażby sporadyczna obecność ich utworów w mediach, gdzie do tej pory zespół (jak i inni tego typu wykonawcy) był właściwie nieobecny, to podejrzewam, że okrutnie się zawiedzie. Na następne masowe, histeryczne zainteresowanie brytyjskim zespołem, można będzie dopiero liczyć przy okazji ich następnej wizyty w Polsce, pewnie za co najmniej kilka lat, a wtedy w ogóle będzie już wątpliwe, czy Radiohead dalej będą postrzegani jako najlepszy współczesny zespół. A wracając do tego tematu, myślę, że obecnie teza ta ma naprawdę mocne podstawy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję