Prawda i porozumienie :)

Z dokumentu “Samorządna Rzeczpospolita” bije poczucie odpowiedzialności. Solidarność nie występuje z roszczeniami – ona mówi w imieniu społeczeństwa. Z poczucia autentycznej reprezentacji demokratyczne władze związku brały poczucie siły i przekonanie o własnej sprawczości. Tam gdzie napisane jest związek, czytać powinniśmy: społeczeństwo.

Naczelną ideą dokumentu programowego Pierwszego Zjazdu Solidarności jest balansowanie na cienkiej linie – jak bez kwestionowania podstaw ustrojowych, zmodyfikować i otworzyć autorytarny system na miliony, do niedawna zastraszonych i nieaktywnych, obywateli PRL i powalczyć o realną władzę – w samorządach i zakładach pracy, a w przyszłości nawet w sejmie. Postawienie nacisku na samorządność wynikało z konieczności, było pragmatycznym wyborem w obliczu geopolitycznych ograniczeń.

Problem politycznej bierności, braku poczucia wpływu jest oczywiście nieporównywalny z czasami Polski Ludowej, natomiast oderwanie politycznych elit od społeczeństwa, poczucie braku reprezentacji (szczególnie kiedy u władzy znajduje się znienawidzona partia) jest dojmujące również i dziś. Rozwiązania “Samorządnej Rzeczpospolitej” mają na celu tę wyrwę przynajmniej częściowo zmniejszyć. I w tym sensie mogą być inspirujące również w zupełnie innych warunkach ustrojowych i gospodarczych.

Równolegle do I Zjazdu postępowały plany siłowej konfrontacji, która zmaterializowała się trzy miesiące później. Partia nie widziała politycznej możliwości ustępstw. Społeczny bunt zderzył się ze ścianą ZOMOwskich tarcz i ośrodków internowania. Już nigdy później działania opozycyjne nie mogły liczyć na tak szerokie zaangażowanie, szczególnie w tzw. „dołach” – wśród zwykłych robotników. Sprzeczność w jaką uwikłana była Solidarność – organizacji reprezentującej materialne interesy swoich członków i jednocześnie ruchu politycznego, który chciał demokratyzacji ustroju i wpływu na losy kraju została po 1989 rozstrzygnięta. Działacze opozycji znaleźli się po przeciwnej stronie niż wielu dawnych kolegów.

Pęknięcie, wynikające z przyczyn strukturalnych, w ówczesnych warunkach nie do uniknięcia (jeśli Solidarność miała formować rząd), jest niezaleczoną raną, która nawet dziś przejawia się w oskarżeniach o „zdradę”. “Samorządna Rzeczpospolita”, to w zasadzie ostatni moment, kiedy założycielski mit Solidarności – jedności inteligencji i robotników mógł być jeszcze podtrzymany.

Edukacja i kultura

Warto zwrócić uwagę na znaczenie jakie nadaje się w Samorządnej Rzeczpospolitej wartościom niematerialnym – kulturze, ochronie środowiska, aktywnemu wypoczynkowi. Mimo że cały system oparty był na dialektycznym materializmie postulaty wychodzą poza prosty ekonomizm – płace, czy dostępność produktów. Teza 28: “Celem reform gospodarczych i społecznych musi być nie tylko poprawa warunków materialnych, ale i rozwój kultury i edukacji społeczeństwa. Chcemy nie tylko jeść, ale i żyć w sposób godny i światły”.

Poprawa bytu materialnego i warunków pracy jest po coś. Świadomość robotników, ich godne funkcjonowanie jako jednostek i obywateli jest równie ważna co poziom życia. Ta perspektywa była niemal nieobecna po roku 89, kiedy uznano, że rolą państwa jest dbałość o warunki materialne, a reszta wydarzy się sama. Tymczasem taka redukcja człowieka do homo oeconomicus bardzo go zubaża duchowo, intelektualnie i obywatelsko.

Teza 29 “Jedną z najpoważniejszych przyczyn obecnego kryzysu w kulturze i edukacji jest monopol państwowy w tych dziedzinach. Społeczeństwo musi stać się włodarzem własnej kultury i edukacji” (…) “Trudno o prawdziwy pluralizm, kiedy administracja centralna narzuca strukturę i program. Określeniem polityki kulturalnej i edukacyjnej oraz rozdziałem funduszy na te cele powinny się zajmować autonomiczne organy społeczne odpowiednich szczebli (jak np. Społeczna Komisja Edukacji Narodowej czy Społeczna Rada Kultury) tworzone w sposób akceptowany przez całe społeczeństwo. Administracja powinna pełnić jedynie rolę słebną”.

Są to bardzo dobre i zachowujące aktualność projekty, podobnie jak postulowane powołanie Społecznego Funduszu Kultury Narodowej. Problem w tym, że mogą one zostać zrealizowane tylko przy sprzyjającym rządzie, tymczasem centralizacja jest kluczowa w mentalności obecnej władzy.

Gdyby współcześnie – w warunkach demokratycznych – jakakolwiek organizacja czy ruch społeczny miały siłę, żeby przeprowadzić tak dalece zakrojone reformy we wrogim otoczeniu cieszyłyby się jednocześnie wystarczającym poparciem do tego, żeby zdobyć władzę w wyborach.

Na tym polega paradoks propozycji Solidarności. One mają sens przede wszystkim w warunkach podległości. W demokratycznej Polsce w naturalny sposób ciężar zmian przeniósł się na partie polityczne, o wiele bardziej kadrowe niż masowe (szczególnie te wywodzące się z opozycji). Nie było już organizacji, która mogła sobie rościć prawo do społecznej reprezentacji.

Czy względna niezależność nauki w Polsce mogłaby być wzorem dla kultury i edukacji? Czy taki model, częściowej niezależności – w dziedzinie zarządzania – byłby do zaakceptowania przez państwo i samorząd? Być może po doświadczeniach Czarnka i Glińskiego łatwiej będzie rozmawiać o modelu społecznym i zdecentralizowanym, po to, żeby uchronić – na ile to możliwe – najcenniejsze dobra narodowe jakim są kultura i edukacja dzieci przed wpływami politycznej propagandy.

Odtrutką na narodowe pranie mózgu nie jest zastąpienie go liberalnym, ale wprowadzenie takich rozwiązań, które skutecznie będą umacniać pluralizm, samodzielność i rozwój – a nie wspierać jedyną słuszną wizję świata. Takie rozwiązania mogą się cieszyć wystarczającym społecznym poparciem, żeby następne rządy, niezależnie od ich prowieniencji, nie zdemontowały popularnego i efektywnego systemu, ale musiały ograniczyć swoje apetyty na meblowanie głów Polakom.

Wyzwolenie odnajdziemy w języku wyrażającym prawdę i otwartym na dialog.

Teza 31 “Groźnym narzędziem kłamstwa jest sam język propagandy, który uszkadza nasz codzienny sposób wyrażania myśli i uczuć. Związek będzie dążył do przywrócenia społeczeństwu polszczyzny, umożliwiającej prawdziwe porozumienie się między ludźmi”.

 

*Tekst został opublikowany pierwotnie przez Fundację Batorego w ramach zbioru „Samorządna Rzeczypospolita 40 lat później”, poświęconym aktualnemu znaczeniu programu Samorządna Rzeczpospolita w 40 lat po jego sformułowaniu przez NSZZ „Solidarność”. Poniżej link do publikacji:

https://www.batory.org.pl/publikacja/samorzadna-rzeczpospolita-40-lat-pozniej/

 

Autor zdjęcia: PAP/CAF/J. Uklejewski,  I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”.

Jaroszem być, czyli życie wegetarian w PRL-u :)

Dziś w Polsce już 10% osób w wieku 25-34 jest na diecie wegetariańskiej lub wegańskiej. A jak wyglądało życie wegetarian w PRL-u? Pojedyncze osoby, które zdecydowały się na taki styl życia nie miały łatwo. Brak oferty żywieniowej to tylko jeden z problemów. Do tego dochodziły drwiny, niezrozumienie i podejrzenia o sekciarstwo, wzmacniane przez opinie wielu lekarzy, którzy uważali, że niejedzenie mięsa grozi gruźlicą i anemią.

Energia buntu? Mirosław dzielski wobec totalitaryzmu prl-u :)

Dzielski był w Polsce lat 80. pierwszym myślicielem, który propagował ideologię liberalną o odcieniu chrześcijańskim. Zręby specyficznie polskiego liberalizmu chrześcijańskiego powstały jeszcze przed rokiem 1980. Lata późniejsze przyniosły szereg ustaleń pogłębiających tę odmianę liberalizmu. Warto zauważyć, że koncepcje Dzielskiego nie cieszyły się dużym uznaniem opozycji w Polsce. Znacznie większą popularność osiągały na Zachodzie. W środowisku „Solidarności” Dzielski uchodził za zbyt ugodowego. Jednocześnie należał do najbardziej konsekwentnych antykomunistów i antysocjalistów w Polsce. Ze szczególnym pietyzmem i wyczuleniem odnosił się do kwestii duchowych.

Po wprowadzeniu stanu wojennego – zdaniem Dzielskiego – powstała sytuacja, w której współistnienie władzy i społeczeństwa stało się bardzo trudne. Elity PRL-u wspomagane wojskiem, urzędnikami oraz partią stanęły w kontrze do reszty obywateli. Omawiając to zagadnienie, krakowski filozof zaproponował cztery modele rzeczywistości społecznej będące jej alegoriami, mianowicie: model klasowy, model kastowy, model ideologiczny oraz model dwunarodowy. Za adekwatny sposób opisu rzeczywistości PRL-u uznał model dwunarodowy. Zakładał on istnienie pośród Polaków dwóch narodów: rządzących, nazywanych przez analogię do starożytnej Sparty – spartiatami, oraz rządzonych helotów. Momentem emancypacji tych dwóch narodów był stan wojenny, kiedy to ludzie władzy wyizolowali się od reszty społeczeństwa. Odosobnienie reprezentantów rządu (spartiatów) zostało pogłębione internowaniem prominentnych działaczy PZPR-u podczas stanu wojennego w latach 1981–1982 – Edwarda Gierka, Edwarda Babiucha, Piotra Jaroszewicza, Tadeusza Wrzaszczyka – przez Wojciecha Jaruzelskiego. To w połączeniu z delegalizacją „Solidarności” sprawiło, że Polacy zaczęli traktować elity i ich przedstawicieli jako armię okupacyjną.

http://www.flickr.com/photos/redhand/2685180031/sizes/m/
by RedHand

Ekspatriacja ideologów wykreowała w PZPR-ze nowy porządek. Partia utraciła swój jednolity charakter. Wspólnota idei została zastąpiona wspólnymi interesami. W wyniku tych działań – zdaniem Dzielskiego – w partii znaleźli się ludzie o liberalnych poglądach na gospodarkę, przeciwnicy ideologii i zwolennicy autorytarnej władzy opartej na sile zespołu wojskowo-milicyjnego oraz ideologowie. W przypadku porażki ideologów w wyniku działań opozycji Polska zmierzać będzie ku liberalizacji. Jednakże głównym celem opozycji powinno być nawrócenie spartiatów na wiarę helotów – chrześcijaństwo. Przemiana ta polegać powinna nie na transformacji socjalizmu w chrześcijaństwo, lecz na odrzuceniu ideologii, co da asumpt do otwarcia na wartości chrześcijańskie obu nienawidzących się nacji.

Odrzucenie ideologii realnego socjalizmu oraz pozostanie w zależności od imperium radzieckiego gwarantowało Polsce odegranie przedstawionej wcześniej roli w stosunkach międzynarodowych. Polski establishment przestał wierzyć w idee, które reprezentował. Realny socjalizm się wyczerpał. Po jednej stronie znalazła się opozycja próbująca wykorzystać destabilizację ustroju, po drugiej stronie stanęli ludzie władzy, chcący znaleźć wyjście z impasu. Rozwiązaniem tej sytuacji mogła być budowa historycznego kompromisu. Ówcześni opozycjoniści planowali oprzeć ją na ideach demokratyzacji, jednakże Dzielski uznał tę propozycję za zbyt radykalną. Oznaczałaby ona bowiem w dalszej perspektywie uzyskanie mandatu społecznego przez polityków, których celem byłoby rozliczenie osób odpowiedzialnych za ostatnie dziesięciolecia. Elity PRL-u mogłyby zatem stracić wszystko, z życiem włącznie. Dążenie do utrwalenia władzy ludu stanowi wynik pryncypialności, która jest z kolei odbiciem zasadniczej postawy większości reprezentantów realnego socjalizmu, a także błędnego utożsamienia wolności i demokracji. Osiągnięcie programu wolności minimum – zdaniem Dzielskiego – powinno uwzględniać etap państwa autorytarnego przypominającego swoim ustrojem ówczesne Chile gen. Augusta Pinocheta lub Hiszpanię gen. Francisco Franco. Z demokratyzacją, będącą najwyższym piętrem gmachu wolności, należy poczekać. Rolę katalizatora w ewolucji PRL-u miała odegrać zasada kompromisu z establishmentem oraz koncepcja Polski równoległej. Ustępstwa w stosunku do reprezentantów władzy wykluczały tolerancję dla realnego socjalizmu. Z kolei główną cechą Polski równoległej miała być w zamyśle Dzielskiego wspólnota interesów rządu oraz społeczeństwa. Władza biurokratów byłaby ograniczona, panowałaby atmosfera życzliwości, funkcjonowałby pieniądz (niekoniecznie złotówka). Aby przekonać władzę do reform, należało zagwarantować zachowanie jej eksponentom pozycji ekonomicznej. W tym celu trzeba było – w myśl projektu Dzielskiego – poddać prywatyzacji całą gospodarkę w taki sposób, by wszyscy członkowie elit byli w nią bezpośrednio zaangażowani. Akcje fabryk, hut i kopalni są bodźcem silnie działającym na wyobraźnię. Na straży kapitału stanąć mieli przedstawiciele aparatu milicji i Służby Bezpieczeństwa, których ważni funkcjonariusze zamierzali w owym reprywatyzowanym bogactwie uczestniczyć. Projekt przewidywał: partycypację części z nich w zarządach i radach nadzorczych prywatyzowanych przedsiębiorstw, korzystanie przy uwłaszczaniu z różnych listków figowych – angażowania firm zagranicznych czy rozdawnictwa akcji długoletnim posiadaczom kont oszczędnościowych. Nie jest to jednak, zdaniem krakowskiego filozofa, warunek niezbędny. Realistyczny program reform oferował elitom ograniczenie władzy politycznej oraz gospodarczej w zamian za walory ekonomiczne. Jednocześnie społeczeństwo otrzymać miało możliwość samostanowienia w kwestii samorządów terytorialnych, a także coraz większy obszar suwerenności gospodarczej. W tamtym czasie – twierdził Dzielski – należało skupić się na rozwijaniu małej i średniej przedsiębiorczości, a także na intensyfikowaniu towarzystw stawiających sobie za cel pozytywne działania na rzecz przedstawicieli drobniejszego biznesu. Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, którego współtwórcą i pierwszym prezesem był Dzielski, Towarzystwo Wspierania Inicjatyw Gospodarczych założone przez premiera Mieczysława Rakowskiego, Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze stworzone przez Andrzeja Sadowskiego oraz Roberta Smoktunowicza to tylko niektóre przykłady wspomnianych organizacji.

Głównym celem KTP było promowanie indywidualnego aktywizmu gospodarczego obywateli, pobudzanie przedsiębiorczości i pomysłowości. Z drugiej strony zadaniem Towarzystwa była walka z ograniczeniami aktywności ekonomicznej obywateli PRL-u. Dążyło ono więc do stopniowego niwelowania obecnego w obszarze gospodarczym zróżnicowania działań dotyczących aspektów prawnych, społecznych i politycznych. W kwestiach, w których władza okazywała zrozumienie dla zadań omawianego stowarzyszenia, jego przedstawiciele byli gotowi do podjęcia z nią współpracy. Było to zerwanie z zasadą charakterystyczną dla ówczesnej opozycji, twierdzącej, że z rządem się nie kooperuje. W kwestii moralnej celem KTP było budowanie etosu moralnego odpowiedzialnego i uczciwie konkurującego przedsiębiorcy. Do członków towarzystwa należeli głównie działacze społeczni, naukowcy, publicyści, rzemieślnicy, handlowcy oraz rolnicy. Istnieje ono do dziś. Prezesem KTP jest Tadeusz Syryjczyk.

Inną próbą przeszczepienia idei do sfery rzeczywistości był „Program działania Komisji Robotniczej Hutników w Hucie im. Lenina w dziedzinie społecznej”, opracowany przez Dzielskiego oraz Mariana Kanię. Projekt ów koncentrował się na stworzeniu wokół huty tzw. wianka przemysłowego. Stanowiłyby go małe i średnie prywatne i spółdzielcze firmy, które miały stać się konkurencją dla państwowych molochów obsługujących hutę. Przedsiębiorstwa te – z natury bardziej elastyczne od swoich państwowych odpowiedników – wytwarzałyby części zamienne dla urządzeń pracujących w kombinacie, wykorzystywałyby odpady uzyskiwane podczas wytapiania metali, a także dawałyby pracę zwalnianym hutnikom. Omawiany program przewidywał ponadto powstanie innego rodzaju podmiotów gospodarczych: mleczarni, rzeźni, spółdzielni mieszkaniowych, spółek robotniczych eksportujących pracę polskich robotników za granicę. Pieniądze uzyskane z wyjazdów zarobkowych miały posłużyć jako fundament kapitałowy pod budownictwo zarówno spółdzielcze, jak i indywidualne oraz intensyfikację działalności gospodarczej. Na dalszym etapie omawiany plan postulował wykupywanie nierentownych oddziałów huty. Na uwagę zasługuje fakt, że był to projekt mieszczący się w granicach prawa PRL-u. Mimo entuzjazmu robotników Huty im. Lenina został on zrealizowany jedynie w części. Udało się stworzyć spółdzielnię mieszkaniową, którą zmuszono do przyjęcia patronatu Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Do fragmentarycznej implementacji przyczyniła się opozycja ówczesnej „Gazety Krakowskiej” krytykująca projekt Towarzystwa jako nieprzystający do rzeczywistości. Powodem sprzeciwu było przeświadczenie, że aby coś robić, należy najpierw dokonać jakiegoś przełomu, najlepiej politycznego. Z powyższymi inicjatywami korespondował zaprezentowany przez autora „Odrodzenia ducha – budowy wolności” pomysł utworzenia Krakowskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, mającej na celu rozwiązanie w duchu wolnorynkowym wielu problemów trapiących Kraków. Był to projekt, którego inspiracji można upatrywać w eksperymencie sądeckim z 1958 r. lub też w realiach funkcjonowania na terenie państw socjalistycznych kapitalistycznych enklaw (Hongkong, Makao). W KSSE planowano zatem wprowadzić stosunki rynkowe oparte na respektowaniu prawa własności, zniesienie monopolu państwa w dziedzinie telekomunikacji, umożliwienie wykupu firm państwowych przez dzierżawiące je osoby. Akcentowano także tryb rejestracyjny w kwestii otwierania szkół oraz teatrów, jak również relacje kapitalistyczne w sferze najmu lokali użytkowych. Istotę strefy stanowiło znaczne obniżenie stopy procentowej od pożyczek mających na celu dofinansowanie krakowskiego przemysłu. Jednym z postulatów były także ułatwienia kredytowe w budownictwie mieszkaniowym oraz dziesięcioprocentowa obniżka podatków w stosunku do ich wysokości obowiązujących w państwie i oddaniu ich w większej części do dyspozycji samorządu lokalnego. Kolejny dezyderat stanowiły: redukcja obowiązku sprzedaży dewiz i przedłużenie zwolnień podatkowych dla firm zagranicznych, obniżenie cła dla produktów eksportowanych oraz importowanych. Dopełnieniem koncepcji KSSE było wprowadzenie tzw. ośrodków drobnej wytwórczości mających za cel przygotowywanie terenu pod ewentualną inwestycję zagraniczną.

KSSE było pomysłem rewolucyjnym. Początkowy entuzjazm rządu premiera Mieczysława Rakowskiego szybko został ugaszony przez katastrofę finansową PRL-u. Nie zgodzono się na przyznanie Krakowowi ulg podatkowych. Rząd centralny obawiał się autonomii regionu małopolskiego, miejscowe elity zaś nie zamierzały tracić swoich wpływów. Mimo braku realizacji przedstawionych projektów można stwierdzić, że Mirosław Dzielski odniósł sukces. Potępienie ideologii, a nie jej eksponentów, oraz uwłaszczenie elit PRL-u rzeczywiście nastąpiło w ramach porozumienia Okrąg-
łego Stołu. Polska przestała być PRL-em, a stała się wolną Rzeczpospolitą. Dzielski tego momentu nie doczekał. Odszedł 15 października 1989 r. Nie mógł więc ocenić, czy rzeczywiście było to chrześcijańskie odpuszczenie win zawierające w sobie implicite sprawiedliwą karę. Jego następcą w KTP został Tadeusz Syryjczyk, który dwukrotnie pełnił funkcje ministerialne w rządach Tadeusza Mazowieckiego oraz Jerzego Buzka.

Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe stało się ponadto inicjatorem powołania Izby Przemysłowo-Handlowej w Krakowie, Izby Juniorów Gospodarki oraz Krakowskiego Towarzystwa Bankowego SA, do niedawna Fortis Bank. W Krakowie ustanowiono również w formie stowarzyszenia Centrum im. Mirosława Dzielskiego. Należy jednak zaznaczyć, że idee autora „Odrodzenia ducha – budowy wolności” funkcjonują poza głównym dyskursem społeczno-politycznym.

To kiedy ta wojna? :)

_

„Można się różnić, można się spierać. Ale nie wolno się nienawidzić”

-Tadeusz Mazowiecki

„Rzeczpospolita Polska jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli”

-Konstytucja RP, Art. 1

Ostatnie sześć tygodni to było ciekawe doświadczenie poznawcze. Po ośmiu latach podboju kolejnych instytucji państwa przez nastawioną na totalitaryzację kontroli, rekordowo łapczywą partię władzy, obserwujemy szybki proces wydzierania jej łupów ze szpon. Towarzyszy temu przeraźliwy skowyt, dla wrogów partii równocześnie satysfakcjonujący, jak i jednak przeraźliwy. Satysfakcjonujący – wiadomo dlaczego. Przeraźliwy, bo namacalnie raz jeszcze uświadamia, że partia walczy o życie. Zaś ludzie walczący o wszystko nie mają nic do stracenia, nie mają hamulców i powodów, aby cofać się przed czymkolwiek. Tak długo przepowiadana przez gęgaczy wojna polsko-polska staje się w warunkach odsunięcia partii od władzy bardziej prawdopodobna niż kiedy ta zasiadała na urzędach. Wtedy bowiem przeciwnicy rządu rozumowali w kategoriach oporu obywatelskiego, być może nieposłuszeństwa i bojkotu głównie symbolicznego. Po zmianie ról mamy w Polsce opozycję, która myśli w kategoriach podpalenia państwa. Skoro już nie może z niego czerpać, nie przedstawia ono dla niej żadnej wartości.

Tadeusz Mazowiecki, który zakazał nam – swoim wychowankom – nienawidzić naszych politycznych oponentów, postawił nas przed trudniejszym wyzwaniem, niźli mógł się spodziewać za swojego życia. Trudno jest, nawet odruchowo, nie odpowiadać nienawiścią na nienawiść nagą, czystą, ewidentną i nawet niezawoalowaną, jaką darzy każdego Polaka niechętnego, aby podążać za jego przywództwem, Jarosław Kaczyński. Wybory minęły, zmiana władzy się dokonała, ale poziom emocji dalej rośnie. Czy to ma gdzieś sufit? Przegrani odmawiają zwycięzcom legitymacji do pozbawienia ich realnej władzy. Owszem, oddają ministerstwa, ale telewizję, prokuraturę, służby, wojsko i spółki skarbu państwa uważają na zawsze za swoje. Czy to czymś się realnie różni od odmowy transferu władzy, który obserwowaliśmy w USA na przełomie lat 2020 i 2021?

1.

W epoce „zimnej wojny” popularny był coroczny odczyt pory na tzw. zegarze zagłady. Zwłaszcza wtedy, gdy jego wskazówki pokazywały kilka sekund przed północą (co zresztą znów obecnie mamy). A co pokazałyby wskazówki na polskim zegarze zagłady, gdyby miał on odliczać czas do tej iskry, która da sygnał do wybuchu wojny domowej w naszym kraju? Nie sposób chyba powiedzieć. Można (w kontekście ostatnich rozgrzanych emocji) stwierdzić, że może to być godzina „19.30”…

Na tle odczytów z globalnego zegara to wczesna pora. Ale też i faktyczna wojna domowa w Polsce na dziś nie jest bardzo prawdopodobna. Dramatem jest jednak już sam fakt, że taka ewentualność pojawia się regularnie na łamach tekstów publicystycznych. Dlaczego konflikt polityczny w Polsce stał się na tyle głęboki, że rozwiązanie go z użyciem przemocy nie jest po prostu wykluczone? Przyczynę można streścić w dwóch konstatacjach. Po pierwsze, konflikt polityczny w Polsce stał się nierozwiązywalny. Obie strony nie uznają legalności działań przeciwnika. Z prawnego punktu widzenia jedna ma rację, a druga tkwi w błędzie (mówiąc prościej: kłamie). Z punktu widzenia czysto politycznych konsekwencji obustronny brak uznania przeobrażeń ładu prawnego wyklucza jednak odzyskanie powszechnej płaszczyzny czy punktu odniesienia dla oglądu rzeczywistości państwowej. Rządy koalicji 15 października mogą w sensie prawnym odnieść sukces w postaci restauracji systemu liberalnej demokracji i państwa prawnego w Polsce, ale w sensie politycznym nie przywrócą status quo ante. Dla drugiej strony będą uznane za okres nawarstwiania się aktów nielegalnych, czyli zostaną potraktowane przez nich tak, jak my potraktowaliśmy spuściznę lat 2015-23. Nie widać drogi wyjścia innej niż dialog, a ten nie jest możliwy. Bo nie ma dialogu z wrogiem…

Po drugie, ów nierozwiązywalny konflikt ogniskuje na poziomie konstytucyjnym. To nie spór o wysokości podatków/świadczeń socjalnych, to nie spór o dopuszczalność przerywania ciąży czy miejsce kościołów w państwie. To poważny konflikt o ustrojowy kształt państwa, w którym strony w oczywisty sposób chcą żyć w dwóch zupełnie innych krajach. Polska, która zadowoli jednych i drugich, jest niemożliwa. Ich wizje są do tego stopnia pozbawione przestrzeni wspólnej, że nie do wykoncypowania jest także jakikolwiek kompromis pomiędzy nimi. 

Czy winny jest okres zaborów, kiedy pierwszą Rzeczpospolitą podzieliły między sobą kraje należące do odmiennych cywilizacyjnie światów? Czy to może pokłosie PRL-u, gdy kilka pokoleń Polaków nasiąkło wschodnim rozumieniem funkcji państwa i sensu wspólnoty społeczno-politycznej? W każdym razie Polska i polski naród stoi okrakiem nad cywilizacyjną szczeliną i nie ma szans na konsensus co do obrania jednego kierunku. Cywilizacyjny rozbrat widać na każdym kroku. Poczynając od rozumienia słowa „wolność” (swobody indywidualne obywatela/jednostki i ich nietykalność ze strony rządu vs. narodowa suwerenność i możliwość dowolnego kształtowania zasad rządzenia przez władzę obywatelami Polski bez jakichkolwiek zagranicznych ingerencji w te procesy), poprzez preferowany model demokracji (rządy aktywnych obywateli z podziałem władz i prymatem prawa, standardów i dobrych obyczajów politycznych vs. plebiscytarne wyrażanie narodowej pan-zgody na rządy silnej ręki, która ma dowolność przy podejmowaniu decyzji. przenikając wszystkie instytucje zunifikowanej władzy, jako że ucieleśnia ducha narodu i zarządza zbiorowymi emocjami), percepcję duchowego dorobku Zachodu (internalizacja tego dorobku jako wartości własne vs. odrzucenie podszyte obrzydzeniem wobec jego „zgnilizny”), a na zarządzaniu państwem kończąc (formalizm procedur vs. załatwiactwo, krętactwo i obsadzenie synekur pociotkami). Jesteśmy sobie obcy, a obcość połączona z przymusem koegzystencji potęguje wrogość.

2.

Dorobkiem ostatnich lat stała się kategoria dualizmu prawnego. Zorientowani w prawie publicyści protestują przeciwko używaniu tego pojęcia, wskazując że nie tyle mamy dwie równoległe rzeczywistości prawne, co zderzenie prawa z bezprawiem. Mają oczywiście rację. Lecz znów, z politycznego (i psychologicznego) punktu widzenia to uwaga tyle trafna, co bezprzedmiotowa. Dla wyznawców narracji drugiej strony, tej „strony bezprawia”, nie generuje to przeszkód, aby twierdzić swoje. Co jest prawem, co jest ustawą, co jest budżetem, co wyrokiem, co nominacją, kto jest sędzią, prezesem, posłem? W normalnym kraju to pytania, na które łatwo odpowiedzieć. W Polsce Wikipedia dawno przestała wystarczać. W Polsce odpowiedzi na te pytania bardziej przypominają odpowiedzi na pytania w stylu „co jest grzechem”, „jak dostać się do raju”, „kiedy pościć”, „za co się modlić”. Odpowiedzi zależą od wyznania osoby pytanej. A między gorliwymi wyznawcami sprzecznych doktryn religijnych nienawiść rośnie szybko, jak między obcymi.

Wszyscy mówimy po polsku, ale coraz mniej słów w politycznym słowniku ma powszechne znaczenia. Praworządność, suwerenność, więźniowie polityczni, bohaterowie, wyrok, wolne media, niezależność, kwalifikacje, polegli, pułkownik, korupcja, łamanie konstytucji – to tylko pobieżny przegląd słów, które stały się w Polsce wieloznaczne. Brak woli do dialogu to jedno. Techniczny brak możliwości prowadzenia go to drugie. 

Artykuł 1. polskiej konstytucji nazywa Rzeczpospolitą „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. O naruszaniu konstytucji w Polsce mówi się w zasadzie codziennie, ale mało kto zauważył, że przede wszystkim jej najważniejszy, bo pierwszy artykuł, stał się bezprzedmiotowy. Rzeczpospolita nie może już być dobrem wspólnym wszystkich obywateli, bo Polki i Polacy nie posiadają już wizji wspólnego dobra. Dobro się rozczłonkowało. Nie chodzi tutaj o dobro prywatne, takie zawsze każdy z nas miał i o nie chciał dbać (bądźmy szczerzy – większość z nas chciała o to dobro zwykle dbać przede wszystkim i najpierwej; to naturalne, może nawet nie ma co o to wnosić jakieś pretensje). Chodzi o dobro wspólne. Już nie jest jedno, są dwa. I stoją w sprzeczności. Politycy skazani przez sąd nie mogą być równocześnie skazańcami i posłami. Telewizja nie może być równocześnie publiczna i stronnicza. Polska nie może być w tym samym czasie liberalna i katolicka. Nie może opierać się na etyce rządu i stanowić krowę dojną dla znajomych ludzi partii. Nie może być w Europie i być autorytarna. Nie da rady rozwiązać kryzysu demograficznego i pozostać etnicznie homogeniczna. Jej szkoły nie stworzą równocześnie ludzi kreatywnych/odważnych i posłusznych hierarchii. Nie będzie sprawiedliwa, jeśli prokuratura będzie w garażu chować akta spraw przeciwko ludziom partii. W miejsce dbałości o dobro wspólne weszła gra o sumie zerowej. A gra się w nią bezlitośnie i bezkompromisowo. 

3.

Ktoś uzna, że ustawienie zegara polskiej zagłady na godzinę 19.30 to tani chwyt, który ma redaktorce naczelnej ułatwić wybór wyimków do artykułu. Ten ktoś może mieć rację. Bo czyż nie jest dużo później, jeśli konflikt polityczny wchodzi do środka rodzin i zatruwa w nich atmosferę? Gdy w Wigilię Polacy wolą udawać, że nie ma ich w domu niż spotkać się z kimś z bliskiej rodziny, kto jest po stronie partii/przeciwko partii? Przecież to już jest patologia. Gdy w trakcie wywiadu z promotorem losowo wybieranych paneli obywatelskich jako remedium na kryzys demokracji, Belgiem Davidem van Reybrouckiem, wspomniałem o tych realiach, chwycił się za głowę i chyba załamała się w nim wiara, że dialog jest w stanie uratować demokrację w każdym zakątku Europy… Gdzie indziej może tak, ale nie w Polsce.

Podczas gdy podzielone rodziny ograniczają się do unikania się nawzajem, pomiędzy obcymi ludźmi z przeciwnych stron barykady rośnie przyzwolenie i zwyczajna ochota na użycie wobec „wroga” przemocy. Na razie nie jest to zwykle gotowość, aby się uzbroić i przejść do działań stricte wojennych. Raczej chodzi o to, aby kogoś trochę popchnąć, aby może raz dać w przysłowiowy dziób. Nienawiść bije z politycznie zaangażowanych oczu. Młoda dziewczyna, która pobiła inną dziewczynę, w glorii bohaterstwa zostaje ułaskawiona. Dawno nie występuje w Polsce zjawisko potępiania agresywnych wypowiedzi przez bardziej umiarkowane czy opiniotwórcze osoby z własnego obozu. Kto sieje hejt, nie ryzykuje spostponowania. Hejt ma przyzwolenie, co najmniej milczące. Coraz częściej tak samo oceniane są umiarkowane akty przemocy. 

4.

Przez ostatnie półtorej dekady raz po raz pojawiały się okoliczności sprzyjające zawróceniu z drogi ku narodowej autodestrukcji. Katastrofa smoleńska 2010 – zamiast pojednania nad grobami ofiar ze wszystkich stron sceny politycznej, stała się katalizatorem (wtedy) bezprecedensowej nienawiści, w którą wpisały się zdarzenia tak straszliwie niesłychane, jak pomówienie o współudział w rosyjskim zamachu na głowę państwa, przymusowe ekshumacje ofiar katastrofy, cyrk wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, comiesięczne seanse nienawiści czy fikcyjne narracje o dorobku życiowym Lecha Kaczyńskiego.

Zamach na prezydenta Gdańska 2019 – najsilniejszy możliwy sygnał ostrzegawczy, pokazujący jak na dłoni naszą przyszłość, jeśli nie odmienimy realiów politycznych. Szybko uznany za akt szaleńca i zdarzenie bez politycznego tła, gdy okazało się, że poważne potraktowanie zamachu wymaga rezygnacji z TVP jako narzędzia tępej propagandy.

W końcu dwa zagrożenia wewnętrzne – covid 2020 i agresja Putina w Ukrainie 2022. Dwie okazje do zwarcia szeregów „pomimo wszystko”, obie pogrzebane przy pierwszej okazji, gdy dostrzeżono w nich „polityczne złoto”.

Być może w żadnej z tych chwil przemiana logiki zdarzeń nie była możliwa. W końcu żadna z nich nie unieważniała podstawowego, cywilizacyjnego źródła polsko-polskiej wrogości. Czy więc wojna domowa to kwestia czasu? Czy lider partii, dostrzegając w deeskalacji ryzyko dezintegracji jego – jak się teraz wydaje – słabszego z dwóch obozów politycznych, raczej umrze niż na deeskalację pozwoli? Czy woli wywołać rozruchy niż przyznać swoją porażkę?

5.

Jakie są realne alternatywy dla dalszego wzrostu napięć, u kresu których może (acz nie musi) leżeć przemoc? Można się rozejść i stworzyć dwie Polski. Oczywiście kraju nie da się podzielić terytorialnie na dwa. Nawet jeśli każdy obóz dominuje czytelnie w dwóch połowach kraju, a granica nadal doskonale odzwierciedla granice rozbiorów z XVIII-XX w., to i tak my, wrodzy sobie Polacy, jesteśmy sąsiadami. Podział kraju z wysiedleniami milionów ludzi to chory sen. Jakimś pomysłem jest przeniesienie na poziom województw (sejmików i marszałków) szeregu prerogatyw dziś dzierżonych przez władze centralne, co poprowadziłoby do regionalizacji Polski na obszary bardziej prawicowe i bardziej liberalne. Inną ideą jest pilaryzacja społeczeństwa w stylu holenderskim czy belgijskim z XIX w., gdzie ludzie z obcych sobie światów społeczno-politycznych unikali wchodzenia ze sobą w jakiekolwiek styczności, stosując swoisty apartheid nie tylko w szkołach i kościołach, ale także w handlu, usługach, kulturze, mediach i naturalnie w życiu towarzyskim. Zejście sobie z oczu to jakaś metoda na faktyczną deeskalację bez wysiłku na jej rzecz. 

Można liczyć na zmianę pokoleniową. Oczywiście, z każdym rokiem możemy wskazać coraz więcej personaliów młodych ludzi, którzy wchodzą w politykę i wiernie kopiują zgubne schematy zakotwiczone tam przez starszych liderów. Są fighterami, są bezwzględni, są łakomi na frukty, są naturalnym ogniwem eskalacji. Ale jednak wśród politycznie niezaangażowanych obywateli młodzi wydają się w jakiejś części wyrażać brak zainteresowania wchodzeniem w tę logikę. Być może jednak konflikt się wypali, bo w nowym pokoleniu ciągnąć go będzie chciała tylko wierchuszka, grupka zawodowych polityków? Albo może także cywilizacyjny podział straci na sile, bo pokolenie to będzie bardziej zwesternizowane i zbyt mała będzie w nim przeciwwaga zwolenników autorytaryzmu à la russe? 

Ogólne zmęczenie temperaturą walki także ma szansę stać się ogniwem deeskalacji. Jeśli dotąd nie wzięliśmy się za łby, to jest to chyba zasługa często pomijanej w tych dywagacjach trzeciej grupy Polaków, którzy czasem głosują na partię, a czasem przeciwko partii, a czasem wcale nie głosują. Mają konflikty polityczne w nosie i uważają i nas, i wyznawców partii za głupców, którzy mają chyba za mało zmartwień w prywatnym życiu. Zmęczenie może poszerzyć szeregi tej trzeciej grupy, bo coraz to kolejne osoby powiedzą sobie „je*** to!”. A do wojny domowej na pewno nie dojdzie, jeśli np. 60% społeczeństwa nie poprze żadnej ze stron. 

W końcu, nawet jeśli dwa lata temu atak na Ukrainę takiego skutku nie odniósł, to jednak potencjalna wojna Kremla przeciwko Polsce (np. hybrydowa) może spowodować otrzeźwienie nad Wisłą. Jeśli to Władimir Putin okazałby się „rozjemcą” pomiędzy Polakami, to byłoby bodaj najgorsze możliwe świadectwo, jakie dzieje mogły nam współcześnie wystawić. Zjednoczenie narodowe w realiach wojny polsko-rosyjskiej byłoby ponadto niekoniecznie mniej tragicznym scenariuszem od wojny domowej, z oczywistych względów.

6.

Dzisiaj w Polsce nie brakuje na pewno ludzi, którzy myśląc o potencjalnych wojnach w przyszłości, jako o swoistym political fiction, dochodzą do wniosku, że nie bez sporej satysfakcji „biłyby ruskich” w imię obrony Ojczyzny. Tak, to byłoby satysfakcjonujące.

Ale wojna domowa? Ja tego sobie nie wyobrażam. Bo przy całej niechęci, resentymencie, gniewie za minione osiem lat, nadal gdy patrzę w ekran na twarze polityków PiS, to w ostatecznym rozrachunku widzę twarze sióstr i braci. Ciekawe, jak wielu miewa takie odczucia w drugą stronę. Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż kilkoro.

Gdy cenzura może być lepsza niż wolność słowa :)

Politycy, firmy czy nawet kultura dopasowują się do tych niepisanych wymagań, ku satysfakcji znaczącej części obywateli. Czy cenzura może być akceptowana, skoro społeczeństwa zaczynają zwracać się samoistnie przeciw stawianej na piedestale wolności słowa?

 

Świat demokratyczny jednogłośnie przyjął wolność słowa za jedną z najważniejszych, jeśli nie fundamentalną zasadę swojego istnienia. Zasadność tego przekonania w ostatnim czasie jest jednak coraz bardziej podważana. Nie wprost, ale przez poboczne działania wyznaczające granice między tym, co jest społecznie akceptowane, a tym co nie jest. Coraz większą popularność zdobywa zjawisko cancel culture, polegające na bojkocie słów i czynów uznanych za niepożądane. Praktyki nurtu woke, oficjalnie walczącego z dyskryminacją, do złudzenia zaczynają przypominać cenzurę i choć prawnie nic się nie zmieniło, mogą wpływać na życie prywatne i zawodowe w sposób wiążący. Mimo że zasady nie są jasno określone, każdy mniej więcej wie, co wypada. Politycy, firmy czy nawet kultura dopasowują się do tych niepisanych wymagań, ku satysfakcji znaczącej części obywateli. Czy cenzura może być akceptowana, skoro społeczeństwa zaczynają zwracać się samoistnie przeciw stawianej na piedestale wolności słowa?


Gdy strach wyzwala bardziej niż prawda

Cancel culture zrodziło się z poczucia krzywdy. Na popularności zyskało dzięki ruchowi #MeToo, gdy skala społecznej presji przełożyła się na wymierzanie sprawiedliwości przestępcom seksualnym, którzy przez wiele lat jej się wymykali, nierzadko dzięki środowiskowej zmowie milczenia. Wkrótce okazało się, że społeczny ostracyzm często był skuteczniejszy niż formalne sposoby dochodzenia swoich racji. Dzięki rażącej sile zaczął przynosić efekty. Nawet jeśli miały one charakter pozorny i raczej ograniczały się do zamykania ust, niż wpływały na zmianę poglądów, to dawały osobom wykluczonym poczucie, że jest jakaś instancja gwarantująca w razie czego ochronę.

Ruch woke w swoim założeniu ma stać w obronie osób historycznie wykluczanych i dyskryminowanych, którzy często stanowią mniejszości i nie posiadają wpływów na szczeblach władzy. Ich przedstawiciele mają uzasadnione obawy, by nie ufać państwowemu wymiarowi sprawiedliwości. Kobiety od dawna znają poczucie obezwładniającej bezradności, towarzyszącej zgłaszaniu molestowania, która nierzadko oznacza długie, a przede wszystkim upokarzające dochodzenie. Standardem stało się oburzające przerzucanie winy na ofiarę znanymi jak stary szlagier słowami o „prowokowaniu strojem” albo wzbudzanie poczucia „świadomości o zmarnowaniu życia” napastnika. Dopełnieniem są śmiesznie niskie albo nieskuteczne kary za przemoc wobec kobiet. Osoby LGBTQ są podobnie przyzwyczajone do cichego przyzwolenia społecznego na ich marginalizację i stosowaną wobec nich przemoc. Od nalotów na bary dla homoseksualistów, aż po zdarzające się do dzisiaj przypadki brutalnych napaści. W Stanach Zjednoczonych, kolebce ruchu woke, dla osób czarnoskórych spotkanie z funkcjonariuszem policji może zakończyć się nawet śmiercią, za którą trudno oczekiwać kary adekwatnej do czynu. Dlatego tak dużą popularność zdobył ruch Black Lives Matter, będący masowym wystąpieniem przeciwko rasowej niesprawiedliwości. Dyskryminowane mniejszości, niezależnie od różnic między nimi, łączy wspólny mianownik. Jest to głębokie przekonanie, że ich bezpieczeństwo stale jest zagrożone, a co ważniejsze, nie mogą liczyć na wsparcie ze strony odpowiednich organów do tego formalnie powołanych. Ruch woke zaczął zaspokajać rosnący wobec niewydolności państwa popyt na sprawiedliwość, funkcjonując jako coś alternatywnego do policji.

Strach prowadzi do radykalnych kroków, zwłaszcza jeśli przez swoją ciągłość jest głęboko zakorzeniony. Grupy marginalizowane często są wyczulone na określone słowa, które są wykorzystywane jako narzędzia opresji i otwartej dyskryminacji. Nikogo nie przerażałby kontrowersyjny Jordan Peterson, gdyby nie fakt, że jego poglądy są wykorzystywane do uzasadniania sprzeciwu wobec równouprawnienia kobiet. Sceptyczne, nierzadko tendencyjne opinie J.K. Rowling na temat praw osób transpłciowych wywołują lęk wśród marginalizowanej społeczności, a zwłaszcza w ojczyźnie pisarki, gdzie w 2022 roku odnotowano wzrost przypadków przemocy wobec takich osób o 56% względem roku poprzedniego – największy wśród zbrodni motywowanych nienawiścią. Z drugiej strony obrońcy Rowling przywołują cytaty wyrażające zrozumienie dla osób trans. Pisarka w odpowiedzi na konsekwencje, które ją spotkały po tych wypowiedziach, postawiła pytanie, dlaczego jest rugowana z przestrzeni publicznej za wyrażenie sceptycznej opinii. Nie należy też zapominać o groźbach śmierci, jakie faktycznie otrzymywała. Biorąc pod uwagę, że nie jest polityczką może słusznie zastanawiać, dlaczego jej opinia wywołuje tyle strachu i nienawiści, ale przede wszystkim dlaczego cenzura zaczyna być bardziej atrakcyjna od wolności słowa.

Kiedy wolność słowa zamienia się w truciznę

Krytykujący cancel culture czy safe space jako nową formę cenzury, traktują wolność słowa jako coś, do czego wszyscy mamy mniej więcej podobne podejście. Myślą kategoriami idei znaczenia prawdy i praw obywatelskich. Uważają jej wprowadzenie w życie za bezwzględnie nadrzędne, czyli oprócz skrajnych wezwań do przemocy, wszystko powinno być dozwolone. Niestety rzeczywistość odbiega od standardów akademickich dyskusji, a wolność słowa bez powiązania z odpowiedzialnością za słowo potrafi wyrządzić bardzo wiele szkód.

 

Populiści bardzo szybko nauczyli się, jak wykorzystywać demokratyczne wartości we własnym interesie. Przykładów aż nadto dostarczyła już historia. Adolf Hitler wprawdzie nie doszedł do władzy w sposób do końca uczciwy z demokratycznego punktu widzenia, ale rządy III Rzeszy nie zebrałyby aż tak krwawego żniwa, gdyby nie szczere poparcie dla dyskryminacyjnych praktyk, trafiających na podatny grunt ówczesnego antysemityzmu. Wiele osób w strukturach reżimu wręcz uważało, że robi coś pożytecznego mordując Żydów, Romów czy niepełnosprawnych. Podobne przekonanie towarzyszyło przymusowej sterylizacji w Szwecji, zapoczątkowanej w 1934 roku. A Polska? Przecież bardzo podobne antysemickie poglądy miał Roman Dmowski. Mówił o „usuwaniu” czy „pozbywaniu się” Żydów, ale ponieważ nikogo nie zamordował, jego przemyślenia są traktowane w kategorii kontrowersyjnej opinii, puszczanej mimo uszu, przynajmniej na tyle, by miał swoje rondo i trafił na karty paszportu. Podobny mechanizm zresztą widać dzisiaj podczas wojny w Ukrainie, gdzie Rosja wykorzystuje wszelkimi sposobami wolność słowa do dezinformacji. Gdy ktoś przeprowadza sondy uliczne, pytając zwykłych Rosjan o zdanie na temat „operacji specjalnej”, opowiadają się „za” z takim samym przekonaniem, jak gdyby zapytać ich o ulubiony kolor. Propaganda? Strach? A może jednak opinia, tylko na ile własna? 

 

Putin od lat docenia znaczenie słowa. Opłaca rzesze specjalistów, aby za pośrednictwem mediów społecznościowych wpływać na zachodnie społeczeństwa poprzez wykorzystanie algorytmów do szerzenia dezinformacji. Narzędzie o tyle skuteczne, że technologia już funkcjonuje na poziomie będącym w stanie przechytrzyć nasz mózg i skłaniać do ciągłego przeglądania tych samych kanałów. Sekwencja przekazów przekonuje do określonej wizji świata nie tyle rzetelnością, co zamykając nas w bańce informacyjnej wszechobecnością, aż zaczynamy wierzyć w obraz świata, jaki jest w niej wykreowany. Niewątpliwym sukcesem tej metody jest ostateczne przekonanie o samodzielnym autorstwie danego osądu, choć doszło de facto do manipulacji. Osoba kontrolująca określoną niszę powiązanych kont może manipulować ich przekazem, tak jak konta powiązane z treściami antyszczepionkowymi zaczęły powielać z dnia na dzień prokremlowską propagandę. W tym momencie powstaje zasadnicze pytanie: na ile opinie są nasze własne, a w jakim stopniu zostaliśmy zmanipulowani przez osoby trzecie do ich wyrażania?

 

Należy zdawać sobie również sprawę, że nie za wszystkimi działaniami dezinformacyjnymi kryje się autorytarny despota, ani nawet charyzmatyczny hochsztapler, ale ludzie, którzy chcą się szczerze podzielić czymś, co uznali za ważne. Osoby powielające antyszczepionkowe teorie zazwyczaj naprawdę w nie wierzą. Niestety często są to osoby o dużych zasięgach. Popularni artyści, np. Edyta Górniak, influencerzy czy inni ludzie znani z bycia znanym. Patrząc z idealistycznego punktu widzenia, ludzie powinni weryfikować informacje, podobnie jak i wiarygodność osób je podających. W rzeczywistości jednak decyduje co innego. Poparte dyplomami autorytety nie mają siły przebicia wobec celebrytów oddziałujących na emocje. Wolność słowa zakłada refleksję poprzedzającą osąd, a tej nierzadko brakuje. Oczywiście można stwierdzić, że każdy ma prawo sądzić to co chce, ale w niektórych przypadkach jest to szkodliwe, co udowodniła m.in. pandemia. Samo przekonanie o szkodliwości szczepionek nie może nikogo skrzywdzić, ale już np. posłanie nieszczepionego dziecka do przedszkola może stanowić znaczące ryzyko dla kogoś o słabszym zdrowiu. Z kolei ograniczenie dostępności usług dla niezaszczepionych w trosce o zdrowie słabszych oznacza najczęściej oskarżenia o naruszenie podstawowych praw, których rozumienie jest nierzadko mocno wybiórcze.

 

Demokracja z wolnością słowa mogą, jeśli się je wypaczy, stworzyć mieszkankę wybuchową i niebezpieczną. Dobrym przykładem są tzw. incele, czyli młodzi mężczyźni żyjący w celibacie nie z własnego wyboru, lecz z powodu braku zainteresowania ze strony potencjalnych partnerek. Koncentrują się wokół konkretnych ludzi służących ich sprawie, takich jak Jordan Peterson, Janusz Korwin-Mikke czy Roman Warszawski. Mają swoje kanały informacyjne, za pomocą których nie tylko dzielą się opiniami, ale mogą się skonsolidować w ruch. Ostatnio przez profile na Twitterze podpisujące się pod tymi poglądami trafiłam na tekst opublikowany na prawicowym portalu Salon 24 przez użytkownika Głos pokolenia ’90. Tekst zatytułowany „Czy to koniec dla przeciętnych mężczyzn? Fatalny rynek matrymonialny na prowincji” odnosi się do realnego problemu, stanowiącego faktyczną frustrację wielu mężczyzn mieszkających na prowincji. Sugerowane rozwiązanie traktujące kobiety w sposób przedmiotowy, niczym towar do „załatwienia z Paragwaju” czy opinia o błędzie państwa w postaci „pozwolenia tak wielu kobietom na osiągnięcie tytułu magistra” godzą w prawa człowieka przy jednoczesnym aplauzie części społeczeństwa. Nad problemem pochylił się serwis Gazeta czy Newsweek, pokazując z jednej strony jego skalę, z drugiej niepokojące nastroje, które przybierają na sile. W reportażu Newsweeka dziennikarka Elżbieta Turlej przywołuje opinię mężczyzny z małej miejscowości twierdzącego, że „narobili dziewczynom bigosu w głowach”, co rozumie jako „wmówienie, że geje mogą mieć dzieci, a miejsce kobiety jest poza domem”, na co upatruje rozwiązanie w „jakiejś wojnie, żeby [kobiety] zrozumiały, że jest inaczej”. Mamy do czynienia z osądem dotyczącym znaczącej grupy osób, więc należy to przekonanie pomnożyć. Biorąc pod uwagę mechanizmy funkcjonowania demokracji, można sobie wyobrazić skonsolidowanych mężczyzn dotkniętych tym problemem, wynoszących na piedestał opcję polityczną, która ograniczanie praw kobiet ma wpisane w program wyborczy. Tym łatwiej sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę niedawne godzące w podstawowe prawa człowieka wyroki TK Julii Przyłębskiej i Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Tutaj pojawia się niebezpieczna granica, gdzie upowszechniająca się opinia może przerodzić się w systemową dyskryminację, a nawet przemoc. Czy w takiej sytuacji nie można zrozumieć dyskryminowanej grupy osób, zazwyczaj naznaczonej przykrymi doświadczeniami, która być może chciałaby jakiegoś zabezpieczenia przed takim obrotem wypadków? Właśnie w tym miejscu łączy się wspomniany wcześniej strach z chęcią określenia pewnych nieprzekraczalnych norm i rugowania z przestrzeni publicznej ich przekraczania, nawet jeśli oznaczałoby to pewne ograniczenie w wolności słowa wyrażone m.in. w ostracyzmie znaczących sfer życia publicznego.

 

Cenzura to bzdura

 

Nie należy jednak zapominać o istocie cenzury. Ograniczanie, nawet w dobrej wierze, wolności słowa nigdy nie kończy się dobrze. Kto miałby decydować co jest dozwolone, a co nie jest? Musiałby powstać specjalnie do tego powołany organ. Każda taka instytucja stwarzałaby pole do nadużyć ze strony licznych grup nacisku. Bez trudu można sobie wyobrazić co będzie, jeśli tak się stanie. Doświadczenia byłych państw komunistycznych i dzisiejszych praktyk Rosji czy Chin, gdzie władza zastrasza, ucisza, a nawet więzi „nieprawomyślne” jednostki, są tego dobrą ilustracją. Polska zresztą dobrze zna ten model jeszcze z czasów PRL-u. Wszystko można wytłumaczyć dobrem publicznym. Rugowanie z przestrzeni publicznej pewnych osób czy tematów utrudnia zlokalizowanie i rozwiązanie problemów. Przykładem są Stany Zjednoczone, w których coraz mniejsze pole do podejmowania trudnych dyskusji na temat dyskryminacji rasowej sprawia, że ludzie zamykają się w obrębie swoich grup, a ta mimowolnie powstała niechęć się konserwuje, jeśli nie wzrasta. Pozornie problemu nie ma, ale w rzeczywistości jest on gdzieś ukryty. W przypadku radykalnych grup zamiatanie pod dywan może stać się tykającą bombą. Rośnie popularność seksistowskich guru i skrajnie prawicowych ugrupowań pokroju Konfederacji, która staje się bezpieczną przystanią, ukrytą safe space dla sfrustrowanych mężczyzn.

 

Innymi słowy, jesteśmy skazani na wolność słowa. Adwokaci cancel culture muszą się pogodzić z tym, że to jest warunek bezwzględnie konieczny dla stworzenia tolerancyjnego państwa. Wolność słowa to potężne narzędzie, dlatego każdy powinien być przygotowywany do jego obsługi i to jest zadanie dla edukacji, począwszy od edukacji wczesnoszkolnej, na sędziwych seniorach kończąc. Brzmi to może jak proste rozwiązanie, jednak w praktyce wcale takim nie jest. Przede wszystkim brakuje porządnego programu nauczania, w którym kładzie się nacisk na krytyczne myślenie, zagrożenia płynące z sieci, sposoby weryfikacji informacji, wiarygodność źródeł pozyskiwania informacji z jednoczesnym podkreślaniem wolności słowa jako uniwersalnego prawa, którego trzeba bronić. Niestety w ostatnich latach coraz bardziej zauważalny jest niepokojący trend obniżania standardów nauczania w szeroko rozumianym systemie kształcenia. Bez kolektywnego wysiłku na rzecz ogólnego dostępu do rzetelnej edukacji nie będzie własnych opinii, a jeśli ich zabraknie, skończy się wolność.

 

Wyimki:

– Wolność słowa bez powiązania z odpowiedzialnością za słowo potrafi wyrządzić bardzo wiele szkód.

–  Osoba kontrolująca określoną niszę powiązanych kont może manipulować ich przekazem, tak jak konta powiązane z treściami antyszczepionkowymi zaczęły powielać z dnia na dzień prokremlowską propagandę.

– Wolność słowa zakłada refleksję poprzedzającą osąd, a tej nierzadko brakuje.

Dość już pochwały głupoty :)

Już najwyższy czas żeby cyniczni obrońcy ludu, sławiący mądrość prostego człowieka i jego niekwestionowaną wyższość moralną nad elitami intelektualnymi, przestali wreszcie wyznaczać kulturowe standardy. Już dość unikania krytyki bezmyślności, nieuctwa, naiwnej wiary w cuda i nieufności do nauki w obawie, że duże grupy społeczne poczują się obrażone, a krytyk zostanie uznany za przepełnionego pogardą do ludzi, wywyższającego się narcystycznego dupka.

Jak można się dziwić kryzysowi demokracji, skoro politycy głęboko chowają własne przekonania i raporty ekspertów, i kierują się wyłącznie wynikami sondaży pokazującymi aktualne oczekiwania większości społeczeństwa. To tym oczekiwaniom trzeba wyjść naprzeciw, jeśli chce się wygrać najbliższe wybory. Ale przecież te oczekiwania są w większości wynikiem osobistych doświadczeń życiowych, często odnoszących się do sytuacji tu i teraz. Jako takie, pozbawione są zarówno refleksji obejmującej szerszy przedział potrzeb społecznych, jak i refleksji na temat przyszłości. Trudno się temu dziwić, że człowiek zmęczony pracą zawodową będzie zwolennikiem skrócenia, a nie wydłużenia wieku emerytalnego. Trudno też się dziwić, że ludzie z trudem wiążący koniec z końcem będą bardziej zainteresowani szybką poprawą swojej sytuacji materialnej, aniżeli dalszym zaciskaniem pasa, popierając inwestycje, które mają przynieść korzyści w przyszłości. Trzeba od razu zaznaczyć, że dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych i interesujących się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy, ale także większości społeczeństwa, bez względu na społeczny status i wykształcenie. Odsetek ludzi żywo interesujących się sprawami publicznymi i rozwojem kraju, którzy często gotowi są podporządkować temu swoje własne doraźne potrzeby, jest niewielki. Dotyczy to nie tylko Polski, chociaż w porównaniu z krajami Zachodu niedostatek edukacji obywatelskiej jest u nas szczególnie widoczny.

Jeśli politycy chcą być elitą przywódczą, mającą wyraźną, dobrze udokumentowaną wynikami badań naukowych, wizję rozwoju kraju, to muszą przede wszystkim być nastawieni na jej popularyzację, a nie na uleganie bieżącym naciskom. Tylko takim politykom przysługuje miano przywódcy i męża stanu, a nie tym, którzy gotowi są przyklaskiwać najgłupszym, a niekiedy nawet obrzydliwym pomysłom rasistowskim czy homofobicznym, w obawie żeby ich elektorat się na nich nie obraził. Właśnie w systemie demokratycznym polityk aspirujący do władzy powinien pozyskiwać zwolenników tłumacząc im i uzasadniając powody, dla których obrany przez niego kierunek działań będzie korzystny dla całego społeczeństwa. Przede wszystkim jednak on sam musi być o tym absolutnie przekonany. Tylko wtedy jego postępowanie będzie uczciwe, bo świadczy o rzeczywistej, a nie koniunkturalnej chęci służenia dobru kraju i jego obywatelom. Jeśli mu się nie uda pozyskać w ten sposób zwolenników, to albo musi zejść z politycznej sceny, albo skorygować swój program, czyniąc go bardziej strawnym dla większości obywateli. Występując z tej pozycji, polityk nie może wstrzymywać się od krytyki, a nawet surowego potępienia funkcjonujących w społeczeństwie poglądów i zjawisk niezgodnych z jego programem i wartościami demokracji liberalnej, a wynikającymi z uprzedzeń, teorii spiskowych, zabobonów, niesprawdzonych informacji i zwykłej niewiedzy. W ustroju demokracji liberalnej konieczny jest proces ciągłego konfrontowania i weryfikowania poglądów w mediach publicznych i w toku licznych debat. Wolność słowa służyć ma nie tylko swobodzie wypowiedzi, ale przede wszystkim natychmiastowej reakcji na wszystko, co zagraża prawom człowieka, praworządności i demokracji.

Trzeba wreszcie zrozumieć, że krytyka określonych postaw nie godzi w człowieka, tylko w jego poglądy i zachowania, które zawsze mogą ulec zmianie. Krytyk nie wywyższa się i nie pogardza człowiekiem, którego chce przekonać, że jest w błędzie lub czyni zło, jeśli go nie wyśmiewa i nie traktuje agresywnie lub protekcjonalnie, tylko cierpliwie i wyczerpująco tłumaczy swój punkt widzenia. Jeśli krytykę miałoby się traktować jako działanie pozbawiające człowieka krytykowanego godności, to należałoby zaniechać wszelkiej krytyki i wszystko akceptować jako prawdziwe, dobre i dopuszczalne. Czy do takiego absurdu chcą doprowadzić obrońcy zwykłego człowieka? Czy należy milczeć słuchając bredni antyszczepionkowców, tropicieli bożych cudów, sensatów upatrujących zbrodniczych zamiarów ludzi w świecie wpływowych? Przecież takie milczenie i pozostawienie tych ludzi samych ze swoimi głupotami oznacza właśnie pogardę do nich, w przeciwieństwie do podejmowania wysiłku wyleczenia z głupoty przynajmniej części z nich. Czy należy milczeć słuchając języka nienawiści skierowanego do ludzi nieheteronormatywnych, Żydów, Romów czy muzułmanów? Ten język nie tylko rani psychicznie, ale bywa również przyczyną zbrodni. Milczenie, w przekonaniu, że każdy ma prawo mówić, co chce, jest niczym innym jak współudziałem w zbrodni.

We współczesnej kulturze społecznej ludzie stali się zbyt wrażliwi na punkcie swojej godności. Z jednej strony jest to zjawisko pozytywne, bo służy obronie przed przemocą i dominacją. Z drugiej jednak strony taka postawa nieprzyjmowania krytyki i traktowania jej jako atak na własną godność, odbiera szansę uczenia się. Tę szansę odbierają ludziom z rozmaitymi dysfunkcjami nie tylko cyniczni, ale także zbyt egzaltowani obrońcy ludu, którzy wszelkie próby ich edukowania nazywają niegodnym pouczaniem ze strony przepełnionych pychą i pogardą przedstawicieli elit. Nawiasem mówiąc, to zabawne, kiedy przedstawiciele progresywnej lewicy i populistycznej prawicy, sami należąc do elity, używają tego określenia w znaczeniu pejoratywnym, chcąc przypodobać się ludowi. Ta hipokryzja jednoznacznie świadczy o ich rzeczywistym stosunku do ludzi niewykształconych. Obrońcy ludu twierdząc, że ich podopieczni nie potrzebują żadnej oświaty, bo ich niewiedza ma szczególną wartość, wyświadczają im niedźwiedzią  przysługę.

Ale dla polityków, dla których nie rozwój kraju, tylko samo dojście do władzy i związanych z nią profitów jest celem ostatecznym, hołd składany niewiedzy, zwanej ludową mądrością lub chłopskim rozumem, często okazuje się politycznym złotem. Zwłaszcza w takim kraju jak Polska, gdzie mimo masowości kształcenia staroświeckie metody i programy szkolnej edukacji owocują wstydliwie niskim poziomem czytelnictwa i zastraszająco wysokim odsetkiem ludzi dotkniętych funkcjonalnym analfabetyzmem, którzy co prawda czytać umieją, ale nie mogą zrozumieć treści czytanego tekstu. Zbyt wielu ludzi swoją wiedzę o świecie czerpie zatem z telewizji, rodzinnych i towarzyskich przekazów oraz niedzielnych kazań wysłuchanych w kościele.

To tych ludzi, mało odpornych na emocjonalne przekazy i łatwo ulegających prostackim wyjaśnieniom złożonych problemów, Kaczyński i jego akolici cynicznie przekonują, że są solą ziemi i niczego nie muszą zmieniać w swoich poglądach i zachowaniach. Co Kaczyński naprawdę myśli o tej soli ziemi, ujawnił były minister rolnictwa Jan Ardanowski, cytując jego słowa: „Chłopi są pazerni, daje im się parę złotych przed wyborami i na nas zagłosują”. Podczas swoich objazdów po kraju prezes PiS-u serwuje im dowcipy na temat transseksualizmu i kobiet zapominających o swojej podstawowej funkcji, jaką jest macierzyństwo. Rechot słuchających go odbiorców potwierdza słuszność jego strategii. Licząc na opór przeciwko zmianom i resentymenty swoich słuchaczy, prezes straszy ich również inwazją nihilistycznej kultury Zachodu i zagrożeniem ze strony Niemiec.

Telewizję publiczną PiS zamienił w partyjną, w której za sprawą Jacka Kurskiego prowadzona jest prostacka propaganda wzbudzająca negatywne emocje w stosunku do opozycji i wszelkich innych wrogów, których PiS mnoży nieustannie, w przekonaniu, że – jak to kiedyś powiedział Kurski – „ciemny lud to kupi”. Jest to telewizja, która ma trafiać do elektoratu PiS-u, dlatego w dziedzinie kultury hołduje najgorszym gustom, których bynajmniej nie zamierza zmieniać siląc się na jakąś misję edukacyjną. Disco polo i Zenek Martyniuk wystarczą aż nadto.

Wystarczyło trochę protestów w niektórych środowiskach przeciwko farmom wiatrakowym, aby PiS natychmiast wyszedł im naprzeciw, uzyskując dodatkowe punkty poparcia. Takie protesty zawsze się pojawiają, gdy powstają jakieś nowe instalacje techniczne, które z braku wiedzy podejrzewane są o zatruwanie atmosfery i negatywny wpływ na zdrowie. Do walki z wiatrakami stanęła Anna Zalewska, żeby było śmieszniej – była minister edukacji. Choćby na tym przykładzie widać wyraźnie cel tej partii, jakim jest utrzymanie władzy kosztem długofalowego interesu kraju. Przecież nawet politycy PiS-u muszą zdawać sobie sprawę, że już najbliższa przyszłość zarówno Polski, jak i świata zależy od zastąpienia paliw kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Ale dla wygrania wyborów potrzebne jest poparcie tu i teraz, a znaczna część polskiego społeczeństwa wciąż przywiązana jest do węgla, którym podobno Polska stoi, a który jeszcze w PRL-u nazwano „czarnym złotem”. Dlatego prezydent Duda w Davos czy na forum Komisji Europejskiej może mówić o konieczności walki z kryzysem klimatycznym i prawach człowieka, ale w kraju, zwracając się do swoich wyborców, zasadniczo zmienia priorytety i mówi o dwustuletnich zasobach polskiego węgla, Unię Europejska nazywa wyimaginowaną wspólnotą a ludzie LGBT są dla niego ideologią, której żadne prawa nie przysługują.

Typowy dla środowisk cywilizacyjnie zacofanych lęk przed obcymi, nie tylko nie jest przez PiS osłabiany w obliczu światowego kryzysu imigracyjnego, ale wręcz przeciwnie, jest on wzmacniany. Kaczyński sięgnął w swoim czasie po nazistowskie argumenty obrzydzania imigrantów z odległych części świata, przypisując im nosicielstwo rozmaitych chorób. Beata Szydło, będąc premierem, często występowała przeciwko zachodniej polityce multi–kulti, przypisując jej wzrost przestępczości i aktów terroryzmu. Z kolei Mariusz Kamiński usiłował zdyskredytować, przy pomocy obscenicznych i wulgarnych filmów znalezionych w telefonie komórkowym jednego z uchodźców, jakiekolwiek formy współczucia i pomocy dla nieludzko przez polskie służby traktowanych przybyszów na granicy z Białorusią.

W czasie pandemii koronawirusa zanotowano w Polsce stosunkowo najwięcej w całej Unii Europejskiej przypadków zachorowań i ofiar śmiertelnych. Trudno się temu dziwić, skoro odsetek osób zaszczepionych należy do najniższych w Europie. Ruch antyszczepionkowy pojawił się na całym świecie, bo nigdzie nie brakuje podejrzliwych ignorantów i zwykłych głupców, ale chyba nigdzie poza Polską władza nie odnosiła się do nich z takim zrozumieniem. Doprowadziło to nawet do buntu i w rezultacie rozwiązania Rady Naukowej, składającej się z autorytetów medycznych, specjalnie powołanej przy Ministerstwie Zdrowia na czas pandemii. Lekarze mieli bowiem dość bezskutecznie wnoszonych postulatów i apeli, ignorowanych przez polityków. Ale lekarze to elita, a politycy PiS-u chcą być z ludem, w którym wielu niechętnie poddaje się sanitarnym restrykcjom i zaleceniom. Dlatego Andrzej Duda, swój chłop, oświadczył, że nigdy nie miał zaufania do szczepionek i ich nie brał. Beata Szydło wyraziła zaś przekonanie, że nie należy zmuszać rodziców, żeby szczepili swoje dzieci, bo przecież nikt dla tych dzieci nie chce lepiej niż ich rodzice. Cóż, jeśli się chce wygrać wybory trzeba stale wyczuwać skąd wiatr wieje. Opłakane tego skutki pojawią się w przyszłości, kiedy już nikt nie będzie pamiętał o przyczynach.

Przeciwstawiając się populistycznemu akceptowaniu wzorów kulturowych sprzecznych z wartościami demokracji liberalnej lub zasadą racjonalizmu, trzeba zerwać z poprawnością polityczną polegającą na unikaniu krytyki niektórych cech szerokich grup społecznych, traktowanej jako ich obraza. Liczy się bowiem intencja. Jeśli wytyka się komuś wady nie po to, by go wyśmiewać i pozbawiać szacunku, ale po to, by mu uświadomić ich negatywne skutki społeczne, polityczne lub ekonomiczne, to należy to robić nie licząc się z grymasami obrońców ludu. Tylko otwarte nagłaśnianie zaległości cywilizacyjnych w społeczeństwie może być punktem wyjścia do opracowania sensownego programu reform w systemie edukacji i poszukiwania skutecznych sposobów wyprowadzania ludzi ze stanu społecznej i politycznej indyferencji. Otwarte krytykowanie postaw szkodliwych dla demokracji liberalnej jest zatem obywatelskim obowiązkiem, a nie przejawem pychy przedstawicieli elit. Aby skłonić ludzi do wyrwania się z egoistycznej bańki i szerszego spojrzenia na dany problem, czasem wystarczy tylko zwrócić im uwagę na przyszłość ich dzieci. Sprzeciw przed wydłużaniem wieku emerytalnego czy przed ograniczeniami związanymi z obroną przed skutkami kryzysu klimatycznego, to nic innego jak skazywanie przyszłych pokoleń ma olbrzymie trudności. Do wielu ludzi ten argument może trafić. Nie trafi jedynie do tych, którzy chcą żyć w pozornie bezpiecznej iluzji i swój egoizm przesłaniają brakiem zaufania do wyników badań demograficznych i ekologicznych.

Populistyczna wrażliwość na krytykę utrwalonych w szerokich kręgach społecznych wzorów kulturowych przenosi się również niestety na niektórych przedstawicieli opozycji demokratycznej. Są oni skłonni ulegać pisowskiej demagogii, aby nie uchodzić za wrogów ludu. Tańcząc jednak tak, jak im PiS zagra, są jednak mało wiarygodni. Naśladując PiS nie wygra się wyborów. Zdecydowanie lepiej pozostać przy własnym zdaniu, nawet jeśli wydaje się bardzo niepopularne. Zawsze jest nadzieja, że może ono zyskać na popularności, jeśli się będzie umiało je wyjaśnić i uzasadnić. Niezrozumiała jest na przykład ucieczka polityków opozycji od kwestii wprowadzenia w Polsce waluty euro. Chcąc być w Unii Europejskiej, trzeba wcześniej czy później walutę tę wprowadzić. Jest to istotny warunek wzmocnienia integracji europejskiej. PiS, jak wiadomo, nie jest tym zainteresowany, podobnie jak dalszym uczestnictwem Polski w UE, którą traktuje jak wroga. Propaganda Zjednoczonej Prawicy zdołała więc już mocno obrzydzić Polakom euro zarówno argumentacją patriotyczną, jak i ekonomiczną. Opozycja robi jednak błąd nie zachęcając do przyjęcia europejskiej waluty, co w dłuższym okresie jest zarówno konieczne, jak i korzystne. To, że – jak wskazują wyniki sondaży – ponad 60% Polaków nie chce wprowadzenia euro, tym bardziej powinno skłaniać opozycję demokratyczną do zmiany tego stanu świadomości społecznej poprzez sensowne i uporczywie powtarzane argumenty.

Zadziwiający jest również stosunek opozycji do programu 500+. Zasadniczym jego błędem jest przecież kierowanie tego transferu do wszystkich rodzin, niezależnie od wysokości ich dochodów. Tymczasem w opozycji wydaje się dominować przekonanie, że dzięki temu ubogie rodziny nie czują się stygmatyzowane. Jest to kuriozalny punkt widzenia. W ten sposób kwestionuje się znaczenie zasiłków socjalnych kierowanych do osób społecznie upośledzonych, choćby wypłacanych w postaci zasiłków dla bezrobotnych czy rent inwalidzkich. Opozycja znów ulega w tym wypadku narzuconej przez PiS presji godnościowej nadwrażliwości. Ludzie potrzebujący pomocy ze strony państwa mogą czuć się urażeni wtedy, gdy władza nie dostrzega ich trudnej sytuacji, jak to dzieje się w przypadku osób niepełnosprawnych. Jeszcze raz warto powtórzyć: nie uda się wygrać z PiS naśladując tę partię lub unikając z nią sporu w sprawach kontrowersyjnych. Opozycja chcąc wygrać wybory musi się od PiS-u różnić, a nie być do niego podobna.

I wreszcie najświeższy przykład populistycznego usidlenia, w jakim znajduje się opozycja demokratyczna, dotyczący ustawy o Sądzie Najwyższym. Zaproponowana przez PiS ustawa, mająca odblokować środki z KPO, jest niezgodna z konstytucją i nie przyczynia się w istotny sposób do przywrócenia w Polsce praworządności. Jest też mało prawdopodobne, mimo zapewnień PiS-u, że Komisja Europejska zrezygnuje ze swoich postulatów i na podstawie tej ustawy zgodzi się na wypłacenie Polsce pieniędzy. Postępując zgodnie ze swoimi wartościami, opozycja powinna zatem głosować za odrzuceniem ustawy. Tymczasem, wstrzymując się od głosu, pozwoliła tę ustawę przyjąć. Skuteczny okazał się bowiem szantaż PiS-u, że przyczyniając się do odrzucenia ustawy, opozycja zostanie oskarżona o zablokowanie tak potrzebnych Polsce środków finansowych. Zadecydował zatem strach przed takim oskarżeniem, które mogłoby zniweczyć szanse opozycji na zwycięstwo w wyborach. Jeszcze raz udało się populistycznej władzy przekonać opozycję, że elektorat w większości stanowią ludzie, dla których praworządność jest abstrakcją, nie mającą większego znaczenia w porównaniu z ogromną sumą pieniędzy, które co prawda nie trafią bezpośrednio do ich kieszeni, ale są konkretem trafiającym do wyobraźni.

Jeśli jednak opozycja tak postrzega polski elektorat, przyznając w ten sposób, że nie zdołała go choć trochę zmienić przez osiem lat rządów PiS-u, to nie ma znaczenia czy dopuściła, czy nie, do przyjęcia tej ustawy, bo i tak skazana jest na wyborczą porażkę. Zmarnowano jeszcze jedną okazję, aby zademonstrować przywiązanie do swoich wartości i radykalnie odciąć się od PiS-u.

22 lekcje… :)

Myśleliśmy, że gorzej już być nie może. W 2020 roku wybuchła pandemia i nasze życie zmieniło się o 180 stopni. Gdy liczba zachorowań na COVID-19 sięgała już bezpiecznych wyników, uspokajających cały świat, zbrodniarz wojenny – Władimir Putin postawił na wschodniej polskiej granicy nowy żelazny mur. Bezprawny, niemoralny, bestialski atak na naszych braci z Ukrainy zdefiniował 2022. Okazało się, że może być gorzej i śmierć może szerzyć się tuż za naszą granicą.

Co roku odliczając ostatnie sekundy do Nowego Roku spoglądamy twarzą w twarz w perspektywę nowych wyzwań i nowych szans. Wkraczamy na kolejny wierzchołek góry naszego życia, trochę ciesząc się, że tyle już za nami. Trochę jednak zaczynamy się obawiać. Na pierwszych szlakach było płasko i upadek nie byłby bolesny. Patrząc na dół nie czuliśmy więc żadnej obawy. Ta obawa zaczęła teraz narastać. Będąc na kolejnym etapie cieszymy się, że jesteśmy bliżej celu, ale jesteśmy świadomi, że każdy kolejny krok będzie cięższy, bo w grę wchodzi upadek z większej wysokości. Patrząc na coraz bardziej pionowe ściany prowadzące do góry, przeszywa nas coraz większe przerażenie, które zwalczyć możemy jedynie doświadczeniem, zamykając oczy i przypominając sobie, jak poradziliśmy sobie z poprzednimi trudnościami. Tak powinniśmy postąpić w tym nowym, 2023 roku.

Myśleliśmy, że gorzej już być nie może. W 2020 roku wybuchła pandemia i nasze życie zmieniło się o 180 stopni. Gdy liczba zachorowań na COVID-19 sięgała już bezpiecznych wyników, uspokajających cały świat, zbrodniarz wojenny – Władimir Putin postawił na wschodniej polskiej granicy nowy żelazny mur. Bezprawny, niemoralny, bestialski atak na naszych braci z Ukrainy zdefiniował 2022. Okazało się, że może być gorzej i śmierć może szerzyć się tuż za naszą granicą.

Wszystkie te tragiczne wydarzenia w większości powiązane z wojną uświadomiły nam jednak kolejne ważne rzeczy. Na ich podstawie powinniśmy wyciągnąć wnioski, bo kto wie, czy nie przydadzą się w nowym roku. Z tego powodu chciałbym przedstawić Państwu 22 rzeczy, których nauczył nas 2022, a które mogą się później przydać. Niektóre nieco krótsze, niektóre dłuższe, ale wszystkie w mojej skromnej opinii warte uwagi.

  1. Sport może i łączy, ale na pewno nie jest już apolityczny – począwszy od Pekinu, skończywszy na Katarze – tegoroczne imprezy sportowe były aż przesycone politycznymi manifestacjami. Na zimowych igrzyskach olimpijskich obserwowaliśmy obrzydliwe próby przepychania swoich zawodników przez gospodarzy. W konkursie skoków narciarskich mieliśmy falę dyskwalifikacji zawodników innych niż chińskich, byle tylko rodzima drużyna dostała się do drugiej serii. Wraz z upływem roku wzrastała temperatura w Katarze. Temperatura sporu. Piłkarze przylecieli do ośmiu zbudowanych na ludzkiej krwi stadionach. Amnesty International propagowało akcję uświadamiającą ludziom skale katarskich zbrodni. Infantino – prezes FIFY zbył ją tak, jak ma to w zwyczaju – infantylnie. Stwierdził, żebyśmy odłożyli prawa człowieka i zajęli się sportem. Za często odkładaliśmy już prawa człowieka na bok w historii…

Na tym jednak się nie skończyły polityczne manifestacje. Zakazano tęczowych opasek kapitańskich, picia piwa na stadionie i wielu innych rzeczy niezgodnych z katarskim prawem. Odpowiedzieli Amerykanie. Ich związek piłkarski wywiesił w swoim centrum przygotowań w Katarze kolorowe paski jako manifest. Manifestowali także Irańczycy. Milczeli zamiast śpiewać hymn kraju, w którym pomija się prawa kobiet. Wiecie czemu? Bo biada temu, kto prawa człowieka odkłada na później.

 

  1. ,,War never changes” – wydaje się, że to tylko banalne hasło z jednej z bardziej popularnych wśród młodzieży gier wideo. Tymczasem Wojna w Ukrainie uświadomiła nas, że jest to stwierdzenie aktualne. Oczywiście, Bethesda publikując kolejne wydania gry raczej miała na myśli, że wojna zawsze niesie za sobą to samo – czyli krew i cierpienie. My bardziej dowiedzieliśmy się, że wojna XXI wieku nie różni się wybitnie od tej sprzed wieku. Mieliśmy mieć dwutygodniową cyber operację specjalną, a wyjechała ta sama biedna piechota i szybsze i sprawniejsze maszyny. Równowaga między tymi pierwszymi i drugimi pozostała jednak tak samo zachowana. Wciąż trwają krwawe bitwy żołnierzy o miasta, a na ulicach wciąż widoczne są pancerne kolumny, a co gorsza – te same zbrodnie, te same rozstrzelania niewinnych ludzi. Żadnej wojny błyskawicznej, wyścigu do przycisków. Wojna nigdy się nie zmienia.
  2. Państwo z kartonu, ludzie ze stali – 24 lutego stało się dla wielu Ukraińców jasne, że pora uciekać z kraju. Uciekając przed ciągnącą z Kremla zarazą stanęli przed polską granicą. Ta nie była zamknięta. Rząd wpuszczał uchodźców wojennych, wysyłał zaopatrzenie wojskowe walczącym o swoje państwo sąsiadom i nawoływał do tego inne kraje kontynentu. Pozostał jednak bezradny wobec pomocy już przyjętym uchodźcom. To organizacje pozarządowe ustawiały się ciurkiem na granicy rozdając jedzenie, ubrania, a na dworcach wielkich miast zapewniając im byt i transport. Premier pojawiał się tylko, żeby porobić sobie z tymi ludźmi fotki, jak z maskotkami. Sam pomagałem uchodźcom na dworcu zachodnim. Pomoc była organizowana w ramach współpracy różnych fundacji. Żadnego rządowego autobusu, punktu zaopatrzenia, czy pracownika nie widziałem.
  3. Kryzys rządowym paliwem? Na pewno nie odnawialnym – w 2020 roku słupki poparcia PiSu miały spadać. Zaradziła temu pandemia. Zaufanie do rządu, jak zwykle w takich sytuacjach, wzrasta. Na początku 2022 roku PiS uratował jeszcze zbrodniarz wojenny Władimir Putin. Rozpętując wojnę, podwyższył partii Kaczyńskiego zaufanie i wziął współodpowiedzialność za pogarszającą się w kraju sytuację gospodarczą. PiSinflacja dostała miano Putinflacji. I przez kilka miesięcy to działało. Zniszczyło ich to samo, co władze PRL – świąteczne zakupy. Ludzie jednak nie wyszli zastrajkować na ulice, jak w 1970 roku. Po prostu zmienili preferencje wyborcze.
  4. Nie wypuszczajmy więcej skrajnej prawicy ze śmietnika polskiej polityki – ten rok przyniósł nam w końcu spadek popularyzacji antyszczepionkowej bandzie, która dla zmylenia przeciwnika nazwała się wolnościową. Zbłaźnili się, podzielili i udowodnili w tym roku swoją antypolskość. Symboliczna była konferencja prasowa o ukrainizacji Polski, na której żaden dziennikarz się nie zjawił. Janusz Korwin- Mikke siał ferment i debilną dezinformację na temat, broniąc swoich ruskich przyjaciół, a Grzegorz Braun  krzyczał głośno, że Ukraińcy mają tu za dobrze i nie zasługują na wywieszanie im flagi gdziekolwiek w naszym kraju. Proszę, traktujmy tych dzbanów tak jak to zrobili dziennikarze – dla tych ludzi nie ma miejsca w przestrzeni publicznej.
  5. A jednak! Nasz prezydent istnieje! Ten chłoptaś często pokazywany jako długoPiS okazał się prawdziwym prezydentem. W marcu twardo postawił się PiSowi mówiąc, że to nie czas na kłótnie o edukację, bo za granicą mamy wojnę. Zełenski nazwał go przyjacielem, a ten ostrzegł największego zbrodniarza świata przed defekacją słynnym „nie strasz, nie strasz”. Niedawno po raz drugi pokazał drugą żółtą kartkę Czarnkowi, stwierdzając przy tym, że nie może podpisać ustawy mającej tak dużo sprzeciwu w środowiskach pozarządowych. Nie jestem ekspertem, ale druga żółta kartka chyba równa się czerwonej, nie? Nie zapominajmy jednak o głównych powodach takiego zachowania. Te znajdziecie pod numerem 7 😉
  6. Bardziej zjednoczona od prawicy jest nawet Jugosławia – napięcie w koalicji rządzącej można chyba porównać tylko do takiego w filmie romantycznym. W rządzie jednak zamiast miłości mamy nienawiść. Po wyrzuceniu Jarosława Gowina przyszła pora na pozbycie się Zbigniewa Ziobry. To dzięki jego „polskości” wciąż nie mamy funduszy z KPO. Ten temat wyraźnie podzielił ławy rządowe. Pilnie potrzebujemy pieniędzy, a ZZ nie chce tracić swoich sądowych przywilejów i powołanej przez siebie kasty. PiS jest jednak świadomy konieczności zmiany sądów, bo chce uzyskać środki z KPO. W to wszystko miesza się prezydent, który rządzi ostatnią kadencję. Dla niego najważniejsze jest pozyskiwanie nowych obszarów władzy. Kolejne struktury znajomości i kolesiostwa, które pozwolą mu zwiększyć swoje polityczne możliwości. Kalendarz posiedzeń na 2023 rok pokazuje jasno, że wkrótce zakończy się absurd zatytułowany „zjednoczona prawica”, a Ziobryści ostatecznie opuszczą ten piracki okręt pod rządową banderą.
  7. Czarnek to krzykacz – tegoroczne występy Ministra Edukacji i Nauki pokazały, że zajmuje to stanowisko tylko po to, żeby robić zamieszanie i przyciągać uwagę. Dwie próby wprowadzenia lex Czarnek zakończyły się masowymi protestami organizacji pozarządowych, uczniów i nauczycieli. Ponadto, Czarnek udowodnił swoje totalne oderwanie od rzeczywistości, zapowiadając sto tysięcy zwolnień nauczycieli, podczas gdy tak naprawdę mamy dzisiaj deficyt, a wielu nauczycieli ciągnie po prostu podwójne etaty.
  8. Wszyscy są winni, tylko nie kościół! Polityka naszego episkopatu zaraziła Watykan. Liczne konferencje prasowe, podczas których duchowni mówili, że owszem, dochodziło do przestępstw seksualnych kleru, ale takie wydarzenia miały również miejsce przecież u strażaków i innych grup zawodowych. Papież Franciszek chyba musiał się z naszym klerem konsultować, bo po tym, jak już zrozumiał kto kogo zaatakował i tak wyraził zaskakującą opinię, obwiniając wszystkich o inwazję na Ukrainę. Potem dodał, że atak był spowodowany „szczekaniem Nato pod granicami Rosji”. Pamiętajmy, że każdy, kto nie opowiada się po stronie ukraińskiej w tym sporze – opowiada się po stronie ruskich zbrodniarzy. Pewnie dlatego inwazja przebiega pod znakiem „Z” – bo jest ono właśnie zbrodnią na społeczeństwie.
  9. Opozycja umie się jakoś dogadać – wątpiliśmy w to przez długi czas. Porozumienie ws. Obywatelskiej kontroli wyborów i dogadanie wspólnej listy do senatu pokazało jednak, że w kluczowych sprawach opozycja potrafi się porozumieć. Najważniejsze w tej chwili co prawda wciąż pozostaje do umówienia – kształt list sejmowych. Nie będzie to proste i raczej nie ma co liczyć, że wszystkie ugrupowania dadzą się pożreć Platformie, podpisując się pod wspólną listą do sejmu. Pytanie, co stanie się z PSLem? Partia traci poparcie, a po aktywności jej członków na pogrzebach wynika, że ona dosłownie wymiera. W takiej sytuacji trzeba będzie zrobić wszystko, żeby przekroczyli próg, bo Pan D’Hondt zielone mandaty przekaże partii Kaczyńskiego.
  10. Nie tylko Donald tęskni za Angelą – Olaf Scholz nie może uznać swojej kadencji kanclerza na razie za udaną. Mimo że udało mu się objąć fotel kanclerza i wyrzucić z fotelów rządowych chadecję. Jego wizerunek będzie kojarzony już zawsze z Nord Stream 2, a w tle będziemy mieli żołnierzy ukraińskich walczących o swój kraj. Poza tym blamaż wsparcia niemieckiej armii okpił RFN już na długie lata. Najpierw propozycja wysłania hełmów, a później informacja, że możliwości wsparcia właśnie się bundeswehrze skończyły.
  11. Polska 2050 chyba dożyje 2050 roku – 2050 chyba, ale najbliższych wyborów prawie na pewno. Gdy żółte słupki sondażowe zaczynały spadać, wszyscy wieszczyli Hołownii podzielenie losów Petru czy Kukiza. Tymczasem trójfilarowość i specyfika całego ruchu pozwoliły utrzymać stabilne 10% w sondażach i sprawić to, co wydaje się niemożliwe: przeżyć 2 lata bez żadnego finansowego wsparcia. Teraz pozostaje wytrzymać już tylko października. Tego października 2050 roku.
  12. Przywyknąć można do wszystkiego – przywykliśmy już do wydawanych przez telewizję codziennych statystyk pandemicznych, którymi tak ekscytowaliśmy się podczas pandemii. Jak widać, również wojenne obrazy zrujnowanej Ukrainy przestały wydawać się takie straszne. Przeszliśmy do codzienności, nie zwracając uwagi na szerzącą się za naszą wschodnią granicą śmierć.
  13. Jeśli nie pozabijamy się sami, to zabije nas środowisko – w odwecie. Przerażający był lipcowo – sierpniowy widok otrutej Odry, którą płynęła śmierć. Okazało się, że wcale nie musimy czekać do katastrofy klimatycznej i finalnego aktu w repertuarze globalnego ocieplenia. Pewne skutki naszych działań odczuwamy już sami. Zatruliśmy rzekę, a ta w rewanżu odebrała nam wszystko – od jedzenia przez wszystkie inne zyski, na turystyce kończąc. Śnięte ryby są symbolem. Symbolizują cierpienie wszystkich tych, którzy stracili swoje sklepy i hotele.
  14. PiS jest do pokonania! Mimo że myśleliśmy tak już w poprzedniej kampanii, to końcowa liczba mandatów koalicji Jarka Kaczyńskiego dużo przewyższyła te sondażowe prognozy. Choć liczba głosów była podobna. Tym razem widzimy ewidentny spadek poparcia PiSu. Nie sięgają już tak często 40%, a Kaczyński nie mówi o większości konstytucyjnej.
  15. Prawo prawem, ale kampania kampanią. Choć okres kampanii wyborczej jest precyzyjnie w prawie określony i pozostało do niego dużo czasu, to partie polityczne już ruszyły w Polskę i w wakacje mieliśmy prawdziwe otwarcie kampanii. Kaczyński wyruszył w słynne tournée po Polsce, zwiększając Michałowi Marszałowi z ,,tygodnika nie” biblioteczkę materiałów do memów. Platforma zjeżdżała się między innymi w Radomiu, Lewica zwiedzała Polskę, a proruska banda pseudowolnościowców z konfederacji rozpoczęła prawybory w okręgach sejmowych.
  16. Donald ma jeszcze swój blask – muszę przyznać, że Tusk zrobił swoje w tej kampanii wyborczej. Muszę to przyznać, mimo że nagrodę za wkład w walkę o prawa kobiet uważam za nieśmieszny żart, a jego powrót do polityki wywindował platformę z powrotem do góry stawki i nie pozwolił Polsce 2050 rozkruszyć starego POPiSowego układu. Mimo to Tuskowi należą się brawa za dokładnie jedno zagranie. Jak dotąd to PiS dyktował zasady gry. Opozycja mówiła na tematy, które narzucał rząd. Donald wprowadzając temat czterodniowego tygodnia pracy sam narzucił temat do gadania PiSowi. Choć bądźmy szczerzy. Przecież Donek nie ma najmniejszego zamiaru spełnić tej obietnicy.
  17. Jarek natomiast ma tylko polityczny geniusz, nie blask – występy prezesa to prawdziwy koncert. Koncert, w którym prezentował nam zupełnie nowe i nieznane żadnemu profesorowi figury polonistyczne. Walenie w szyję, Włocławek zamiast Inowrocławia i inne, liczne pomyłki prezesa jeszcze długo będą nas bawić. Pokazywały także, jak bardzo odkleili się od rzeczywistości rządzący. Kaczyński tak bardzo zajął się gierkami politycznymi, że zapomniał o życiu poza nimi.
  18. Blask bije także od jastrzębia – stand-up stał się w Polsce bardzo popularny. Na tyle popularny, że przeszedł również do polityki. Jak bowiem inaczej nazwać to, co prezentował nam Prezes NBP na konferencjach prasowych? Nazwał się jastrzębiem i zamiast mówić o polskiej sytuacji gospodarczej, opowiadał między innymi o swoich psach, domu, żonie. Z jego występów szybciej napisaliśmy autobiografię, niż analizę sytuacji ekonomicznej. Jedno mu natomiast trzeba przyznać – w Sopocie został zaczepiony przez działaczkę Agrounii, której obiecał jedną tylko podwyżkę stóp do końca 2022roku. Uroczyście nazwano to wydarzenie traktatem sopockim i wbrew wszelkim niedowiarkom – Prezes Glapiński wypełnił swoje zobowiązanie z owego traktatu.
  19. Polacy potrafią zrobić dobry film/serial! Byłem przerażony, gdy obejrzałem pierwsze 15 minut „365 dni”. Jeżeli jest w Polsce popyt na takie produkcje, to faktycznie coś z nami jest nie tak – pomyślałem i wyłączyłem Netflix. Jednak w drugiej połowie roku na tej samej platformie ukazała się inna premiera polskiego pochodzenia. Pięcioodcinkowy serial „Wielka Woda” wybitnie mocno zapisał się w mojej głowie. Polska produkcja przypominająca „Czarnobyl” we wspaniały sposób pokazała niedojrzałość naszej demokracji. Komunistyczne pozostałości, brak zaufania władzy, politykierstwo, kompletny brak polityki informacyjnej, egoistyczna mentalność polskiego społeczeństwa na przykładzie fikcyjnej wsi Kęty, a do tego wpleciony ciekawy wątek walki z uzależnieniem i powrotu do rodziny. To trzeba obejrzeć.
  20. Serce sportu bije w Polsce! Na plus możemy zaliczyć w tym roku na pewno wszystkie organizowane przez nasz kraj eventy. Przejęliśmy po Rosji konkurs lekkoatletyczny diamentowej ligi i Mistrzostwa Świata w siatkówce. W obu tych wydarzeniach pokazaliśmy, jak świetny klimat wprowadzają do rywalizacji polscy kibice i jak wiele nasz kraj ma do zaoferowania turystom. Po udanym piłkarskim Euro, dwóch siatkarskich mundialach czy Mistrzostwach Europy w piłce ręcznej w 2023 roku czekają nas Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej, które organizujemy wraz z zamorskim sąsiadem – Szwecją. Pozostaje mieć nadzieję, że i tu będziemy mieli co świętować.
  21. Media do propagandy, po co rzetelna informacja. Jeszcze w listopadzie cały świat na chwilę przystanął. Pociąg o nazwie „Pokój”, który lutym opuścił Ukrainę, dwa miesiące temu na stacji „Polska” kilkukrotnie zawył, strasząc cały dworzec odjazdem. Nie uspokoiły zapowiedzi z głośnika. Tak naprawdę wszystkich informacji dostarczały nam stacje zagraniczne. To z USA przyleciały pierwsze uspokojenia i rzetelniejsze szczegóły odnośnie rakiet, które uderzały w polską ziemię i zabiły dwóch Polaków. W tym czasie słyszeliśmy przerażające nowiny, że Duda ma nawoływać do użycia artykułu 4. NATO, że zbierze się Rada Bezpieczeństwa, a zabrakło uspokojenia. Zabrakło tego, co dostarczyli nam Amerykanie – informacji, że to ukraińska, nie rosyjska rakieta. I jak tu dziwić się tym mieszkańcom „Kętów” z „Wielkiej Wody” i wierzyć naszym informacjom z mediów?

 

Na zakończenie wszystkim czytelnikom składam życzenia szczęśliwego nowego roku. Niech to będzie rok upadku budowanej za wszelką cenę przez pisowskich aparatczyków od 2015 roku IV RP. Powodzenia przy wspinaczce na szczyt 2023 roku!

Dlaczego jedna lista opozycji to zły pomysł  :)

Na rok przed wyborami do Sejmu i Senatu partie opozycyjne stoją przed dylematem dotyczącym tego, w jakiej konfiguracji powinny one wystartować do organów władzy ustawodawczej. W debacie publicznej niemal od początku obecnych rządów PiS donośny jest głos nawołujący do utworzenia jednej listy (to jest komitetu wyborczego) całej opozycji, nazywanej zbiorowo „opozycją demokratyczną” za czym kryje się sugestia, że nie zalicza się do niej Konfederacji a wcześniej Kukiz’15.

W piątek 18 listopada opublikowany został list niemal 450 osób publicznych, wśród nich polityków (głównie emerytowanych), opozycjonistów z czasów PRL, publicystów i dziennikarzy, ludzi kultury a nawet weteranów II wojny światowej, którzy wzywają „partie demokratyczne” do stanięcia w przyszłorocznym starciu z PiS jako jeden podmiot wyborczy. Sygnatariusze uzasadniają to sytuacją nadzwyczajną – demontażem praworządności i wolnej gospodarki przez rządzących. Jednakże czy na pewno jedna lista, od Tuska po Zandberga jest najlepszym rozwiązaniem dla obecnej opozycji? Uważam, że zdecydowanie nie, i to z licznych powodów.

Należy zacząć od tego, że jedna lista opozycji miała już miejsce. Było to w 2019 roku, kiedy do Parlamentu Europejskiego wystartowała Koalicja Europejska tworzona przez PO, Nowoczesną, SLD i PSL. Niektórzy polemizują z tym faktem, przypominając, że oddzielnie startowała Wiosna Biedronia oraz partia Razem. Jednakże nie ma pewności, że po politycznej stronie sprzeciwu wobec PiS nie powstanie kolejna partia sezonowa, która będzie chciała coś ugrać na efekcie świeżości, lub na przykład, że samodzielnie wystartuje AgroUnia. W systemie tak wielopartyjnym jaki mamy obecnie w Polsce jeden komitet „wszyscy przeciw władzy” nie ma szans powstać. Jednak nie to, a wynik Koalicji Europejskiej jest tutaj kluczowy. Jak wiadomo, PiS odniósł wówczas zwycięstwo, jedna lista sejmowej i pozaparlamentarnej opozycji nie zmobilizowała wystarczającej liczby swoich wyborców, natomiast wyborców PiS wprost przeciwnie. Dzisiejsze badania pokazują, że wspólny start byłby silnym wzmocnieniem Konfederacji. Fałszywym mitem jest bowiem rzekome sumowanie się elektoratów. Formuła jednego worka obcina skrzydła, zarówno lewe jak i prawe. Niektórzy wyborcy Razem będą zniechęceni perspektywą głosowania na partie utożsamiane z gospodarczym liberalizmem (przede wszystkim Platformą i Nowoczesną) czy etycznym i społecznym konserwatyzmem (PSL). Podobnie działać to będzie w drugą stronę, ponadto bazujący na efekcie świeżości Szymon Hołownia straci na tym swój główny atut.

Wspólna lista utrudnia także, w dzisiejszych warunkach prowadzenie skutecznej kampanii wyborczej. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze – kampania składać się będzie z wielu zwrotów akcji, które będą następowały z zaskoczenia, i wymagały natychmiastowej reakcji. W czasach sprzed ery telewizji całodobowych i mediów społecznościowych decyzje strategiczne można było podejmować po wielogodzinnych wieczornych naradach w sztabie, aby decyzję ogłosić i wdrożyć rano. Dziś musi się to stać natychmiast – musi to być spójna narracja, która od razu zostanie zaimplementowana do przekazów dnia liderów i kandydatów, zamieszczona w treściach kampanijnych i tak dalej. Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie konwersację na WhatsAppie, w której uczestniczą Tusk, Hołownia, Czarzasty, Kosiniak-Kamysz, Biedroń, Zandberg, Szłapka, Nowacka, przedstawiciele Zielonych, UED, Centrum dla Polski i mniejszych ugrupowań, które podejmuje jednolitą decyzję bez zwłoki? Wydaje się to być mało prawdopodobne. Po drugie – gdy PiS skutecznie zaatakuje jedną z partii wspólnego bloku (na przykład PO), to odbije się to na poparciu dla całej koalicji wyborczej. W przypadku gdy opozycja idzie w dwóch lub trzech blokach nie idzie to na konto całości, a jedynie jednej z list. Wyborcy opozycji zniechęceni przez PiS do popierania KO mogą na przykład przenieść swoje preferencje na Polskę 2050, przy jednej liście alternatywy już nie ma.

Rzeczą na którą nikt nie zwraca uwagi (a śledzę dyskusje na ten temat od wielu lat) jest problematyczność złożenia list wyborczych z przedstawiciel tak wielu partii. Partiom będzie paradoksalnie zależeć na tym, aby mieć na listach jak najmniej swoich kandydatów. Przykładowo – jeżeli PSL będzie miał na wspólnej liście w każdym okręgu po jednym kandydacie, to ma niemal gwarantowane zdobycie po jednym mandacie z większości okręgów. Przy dwóch kandydatach będą oni zabierać sobie głosy, i może się zdarzyć, że w niektórych okręgach nie zdobędzie go ani jeden przedstawiciel tej partii. Przy trzech ryzyko jest już bardzo duże. Układanie list wyborczych to również jeden z najbardziej krytycznych momentów w życiu partii politycznych, kiedy z powodów ambicjonalnych dochodzi do starć między dotąd bliskimi sobie ludźmi. Racjonalne ułożenie listy z przedstawicielami kilkunastu środowisk jest po prostu niemożliwe, ugrupowania ryzykują stratą dużej liczby mandatów jeżeli głosy rozłożą się niekorzystnie dla ich kandydatów. Jednakże proporcja głosów oddanych na kandydatów ma również bezpośredni wpływ na subwencję, które partie otrzymają za to, ile ich kandydaci dostali głosów.

Jeden komitet opozycyjny oznacza także, że listy będą zdominowane przez posłów, samorządowców i działaczy partyjnych o wysokim stażu, co mocno utrudni wejście do Sejmu osobom nowym oraz młodym. W moim przekonaniu najważniejsze centrum polskiej polityki potrzebuje dopływu świeżej krwi, a taki wariant byłby dla tego zjawiska tamą. Teza o kolejnych z rzędu „najważniejszych wyborach po 1989 roku” jest już męcząca i nikogo chyba nie przekonuje. Partie opozycyjne w porównaniu do PiS jawią się jak ugrupowania emerytów z ogromnym deficytem reprezentantów młodszych roczników. No bo jak można poważnie traktować nazywanie pięćdziesięcioletniego Rafała Trzaskowskiego „młodym pokoleniem” Platformy Obywatelskiej?

Wspólna lista jest też po prostu zbędnym ryzykiem. Według obecnych sondaży PiS nie ma szans na zdobycie większości w Sejmie po raz trzeci z rzędu, nawet przy dość egzotycznym założeniu, że mógłby współtworzyć rząd z Konfederacją. Wysoka inflacja będzie utrzymywała się jeszcze przez cały rok wyborczy, a nadchodząca zima może być prawdziwą „zimą niezadowolenia” z powodu rachunków za zużycie energii czy problemy z dostępem do węgla. Wbrew przytaczanemu często argumentowi o metodzie d’Hondta dającej bonus najsilniejszym, premia ta zadziała również, jeżeli będą przynajmniej dwa silne (powyżej 15% poparcia) bloki  wyborcze przeciwników PiS.

Jak zatem powinna iść opozycja do wyborów? Za racjonalny uważam start dwóch komitetów, choć prawdopodobnie skończy się na trzech. Pierwszy wariant, który uważam za najbardziej sensowny to sojusz Koalicji Obywatelskiej i Lewicy z jednej, a Polski 2050 i PSL (wraz z resztą Koalicji Polskiej) z drugiej strony. Wbrew temu co się powszechnie uważa, elektoraty KO i Lewicy są do siebie podobne – są to statystycznie wykształceni i lepiej zarabiający mieszkańcy większych miast o poglądach nazywanych na amerykańską modlę „progresywnymi”. Rzekoma wojna między „libkami” a „lewakami” toczy się głównie wśród niereprezentatywnych harcowników na Twitterze, dla typowego wyborcy KO opcją drugiego wyboru jest Lewica, i odwrotnie. Z kolei Polska 2050 i PSL-KP pozycjonują się wspólnie jako „spokojne centrum”, szukające kompromisu i unikające radykalizmu w każdej sprawie, otwarte także na osoby o bardziej zachowawczych poglądach. O ile sojusz Hołowni i Kosiniaka-Kamysza uważam za prawdopodobny, to porozumienie Tuska i liderów Lewicy już nie.

 

Czy idea siostrzeństwa ma sens? :)

Prawa kobiet nie są tematem nowym, a jednak pomimo zwiększającej się świadomości, kolejne badania ekonomiczno-społeczne nieubłaganie wskazują, że droga do równości płci jest jeszcze daleka. Jednocześnie zdajemy sobie coraz bardziej sprawę z niewystarczalności samych rozwiązań systemowych, ponieważ wiele zależy od tego, co wtłoczono nam do głowy na wczesnym etapie życia. Choć w dyskursie feministycznym dużo uwagi poświęca się kwestii równościowego wychowania, dobre intencje często rozmijają się z tym, jak jest naprawdę. Staramy się wzmacniać dziewczynki, pokazywać, że są wyjątkowe, a jednocześnie kryje się w tym duża bierność, uświadamiająca, jak bardzo są zależne od innych oraz na jakie cierpienie muszą się przygotować. Gdy natomiast uwrażliwiamy chłopców, uczymy ich metaforycznego „schodzenia ze sceny” i dawania przestrzeni innym, dajemy im delikatnie do zrozumienia o ich przewadze, świadomi, że to czy tę przestrzeń komuś dadzą, zależy w sumie od ich dobrej woli. Feminizm mający dawać kobietom skrzydła, często je równocześnie podcina. Czy można wychować dziewczynkę bez zagrożenia jej autonomii? 

Twą wartością, Twój mężczyzna

Lwia część stereotypów przekazywanych dziewczynkom kryje się w tym, jak podchodzimy do związków. Coraz więcej kobiet osiąga pozycje, o których ich matki czy babki mogły tylko pomarzyć. Rozwijają się, podejmują karierę zawodową, są świadome swojej wartości, a jednak równie często nadal są bardzo silnie przywiązane do starych obyczajów. Wystarczy spojrzeć na rytuały prowadzące do zawarcia małżeństwa. Mężczyzna podejmuje decyzję, czy i kiedy chce się oświadczyć. Kobieta może odmówić, ale jednocześnie musi liczyć się z tym, że brak zgody oznacza koniec związku. Gdy przyszły narzeczony prosi swoją partnerkę o rękę, wręcza jej wartościowy pierścionek, jeszcze kilka dekad temu pełniący rolę ubezpieczenia. Matthew O’Brien na łamach The Atlantic opisał historię diamentowego pierścionka z ekonomicznej perspektywy, wskazując na korelację między wzrostem popularności wartościowej biżuterii, a znoszeniem prawa „złamania przysięgi małżeństwa”, dającego kobiecie możliwość pozwania byłego partnera o zadośćuczynienie. Zerwane zaręczyny oznaczały duże prawdopodobieństwo, że para w okresie narzeczeństwa ze sobą współżyła, a to skutecznie odstraszało potencjalnych nowych partnerów. Wymiar symboliczny tego zwyczaju jest wyjątkowo sprzeczny z ideami feminizmu, a mimo to większość kobiet, nawet tych mniej przywiązanych do tradycyjnych wartości, nie wyobraża go sobie w innej oprawie. Podobnie z przyjmowaniem nazwiska męża, będącego symbolicznym przejściem pod jego opiekę. W przeważającej liczbie przypadków jest to norma, choć zachowywanie panieńskiego nazwiska staje się coraz bardziej popularne, najczęściej oznacza przyjęcie przez kobietę nazwiska męża jako dodatkowego. Dorosłym może wydawać się, że to tylko gesty, ale dzieci bardzo dużo przejmują od rodziców. Jednak ślubne zwyczaje nie są jedynym, co przekazujemy dzieciom w temacie związków.

Status matrymonialny kobiet nierzadko już w domu podlega presji, która z czasem staje się coraz silniejsza. W wieku nastoletnim dorośli poświęcają o wiele więcej uwagi związkom swoich córek niż synów, głównie ze względu na aspekt seksualny. Często poprzez subtelne sugestie, że aktywność seksualna wpłynie na to, jak będą społecznie postrzegane, albo straszeniem „nieodwracalnym błędem” prowadzącym do zniszczonej przyszłości. Nawet w informatorze dla nastolatków miasta stołecznego Warszawy z 2020 roku, znajdziemy taką przestrogę w dziale poświęconym seksualności: „podjęcie życia seksualnego we wczesnym wieku, szczególnie przez dziewczęta, może powodować późniejsze problemy psychiczne w postaci niskiej samooceny, depresji czy prób samobójczych”. Trudno jednak się dziwić takim wnioskom, gdy młode dziewczęta często nie mogą liczyć na zrozumienie ze strony rodziców. Niestety często wieść o współżyciu córki oznacza reagowanie złością, emocjonalną presję (opowiadanie o poczuciu rozżalenia, zawiedzionych oczekiwaniach) czy stosowanie kar. Zamiast wsparcia i zrozumienia, pojawia się ocenianie oraz odrzucenie. Nawet jeśli ich reakcje wynikają ze szczerego zmartwienia, młoda dziewczyna dostaje jasny komunikat, że o swojej seksualności powinna decydować nie w zgodzie ze sobą, ale tak, żeby zadowolić rodziców. Nastolatki zachodzące w ciążę poddawane są krytyce, z góry uważane za nieodpowiedzialne, a w czasach PRL-u były także wydalane ze szkół. Oczywiście nastoletni ojcowie nie ponoszą podobnych konsekwencji, nie są traktowani, jakby popełnili karygodny błąd ani nie ocenia się na tej podstawie ich wartości.

Podejście zmienia się o 180 stopni około 25-go roku życia, gdy młodzi ludzie wkraczają w dorosłe życie, a co za tym idzie, pojawia się kwestia założenia rodziny. Jest to również okres, gdy rodzice zaczynają się bardziej interesować życiem uczuciowym swoich dzieci, zwłaszcza córek. Młoda kobieta częściej niż mężczyzna usłyszy sugestie, że jej życie będzie trudniejsze bez partnera. Pojawiają się, często natarczywe, pytania o wnuki bądź też klasyczne już „kto ci na starość poda szklankę wody”. Różne jest też podejście do zaradności finansowej. Synowie są przyzwyczajani do inwestowania w karierę z założeniem, że będą w głównej mierze odpowiedzialni za budżet swojej przyszłej rodziny. Małżeństwo nigdy nie jest im przedstawiane w formie sposobu na poprawienie swojego statusu materialnego, jak ma to często miejsce w przypadku córek. Wiele stereotypowych żartów o kobietach przedstawia je jako żerujące na zasobach finansowych partnera. Ale czy można się dziwić, skoro są oswajane z finansową zależnością od mężczyzny, oczekuje się od nich dopasowania do kariery partnera czy życia rodzinnego kosztem swoich życiowych aspiracji i zawodowych planów? Udowodniła to pandemia COVID-19, podczas której głównie na kobiety spadł obowiązek zajmowania się dziećmi, z kolei w Wielkiej Brytanii ze względu na załamanie systemu opieki nad dziećmi w następstwie Brexitu, Brytyjki nierzadko muszą rezygnować z pracy zarobkowej na rzecz pozostania w domu.

Siostrzeństwo strachu i cierpienia

Feministyczna koncepcja siostrzeństwa, którą słownik Merriam-Webster tłumaczy jako „solidarność kobiet opartą na podobnych uwarunkowaniach, doświadczeniach czy problemach”, narodziła się w latach 60. XX wieku w opozycji do funkcjonującego w społeczeństwie pojęcia braterstwa. Ta idea polityczna nie tylko miała przełamywać stereotyp męskiej przyjaźni jako wartościowszej, ale także pomagać kobietom zjednoczyć się w walce o swoje prawa. Następnie zaczęto rozszerzać znaczenie tej koncepcji, by nie służyła wyłącznie do mobilizacji społeczno-politycznej, ale także do zacieśniania więzi pomiędzy kobietami. Na tej idei bazuje bardzo dużo inicjatyw feministycznych, których wciąż przybywa dzięki technologii umożliwiającej dotarcie do większej liczby osób na całym świecie. W mediach społecznościowych można znaleźć konta czy grupy wsparcia, gdzie uczestniczki mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Można znaleźć też różne ogłoszenia dotyczące wspólnych aktywności. Od towarzyskiej kawy po kluby książki, zajęcia pilatesu czy malowania. Do tego dochodzi prasa, która oferuje wiele tytułów kładących nacisk na sprawy kobiece i poruszające ważne dla nich tematy. Wydaje się, że nie było jeszcze takiego wsparcia, które mogłoby stanowić odtrutkę na skutki patriarchalnych norm społecznych, a jednak przekaz wielu feministycznych projektów czy publikacji pozostawia niestety całkiem sporo do życzenia.

Naturalnie, nie można zapomnieć o pozytywnym wpływie, jakie inicjatywy feministyczne wywarły na życie kobiet. Chociażby pojawienie się w debacie publicznej tematów ważnych a do tej pory pomijanych, jak np. problemy w opiece okołoporodowej czy promowanie kobiet z imponującym dorobkiem, stanowiących inspirację dla innych. W sieci działają także edukatorki seksualne, które pomagają uzyskać rzetelne informacje na temat własnego ciała czy seksualności, co ma kluczowe znaczenie dla budowania pewności siebie. Zwłaszcza dla osób wychowanych w środowiskach konserwatywnych, gdzie dostęp do tego typu wiedzy jest bardzo często mocno utrudniony. Nieocenioną pracę wykonują również organizacje takie jak Aborcyjny Dream Team, pomagające kobietom mającym ograniczony dostęp do tej medycznej procedury. Jednakże niezwykle duża część feministycznych inicjatyw niesie raczej przygnębiający i demotywujący przekaz.

Ogromna ilość treści, jakie można znaleźć w obrębie feminosfery, zamiast na sile koncentruje się na niemocy. Trudno nie odnieść wrażenia, że wspólnotowość buduje się na dzieleniu trudności, a spoiwem kobiet ma być doświadczane wspólnie cierpienie. Z artykułów często płynie komunikat, przede wszystkim informujący o tym, w jak ciężkim położeniu znajduje się damska część ludzkości. Takie dane i alarmowanie o kryzysowej sytuacji jest potrzebne, jednak przeważnie za samym stwierdzeniem przykrego faktu nie mówi się już o możliwościach rozwiązania problemu. Feministyczny humor jest podobnie dołujący. Najpopularniejsze żarty czy memy dotyczą głównie problemów związanych z menstruacją. Tak jak gdyby stan faktyczny był niewystarczający. Być może niektórzy odnajdują jakieś wsparcie w takich obrazkach, uświadamiających im, że nie są sami. Niestety, „śmiech przez łzy” jest właściwie jedyną narracją na temat miesiączki. Właściwie wyłącznie reklamy podpasek czy tamponów, zdają się nieść za sobą jedyny pozytywny przekaz. Zamiast wzmacniać przesłanie, że podczas menstruacji kobiety prowadzą normalne życie, w wielu kręgach kulturowych miesiączka pozostaje tematem wstydliwym, wykorzystywanym do deprecjonowania kobiet (np. poprzez kąśliwe uwagi o huśtawce nastrojów związanej z hormonami). W jaki sposób komunikat o niedyspozycji porównywalnej z niedołężnością może być w tej sytuacji pomocny oraz dawać siłę do przełamywania społecznego tabu? Sytuacja wygląda podobnie, gdy śledzi się osoby publiczne mówiące o wyjątkowości doświadczenia dziewczęcości czy kobiecości. Zazwyczaj okazuje się, że jest nim właśnie cierpienie. Wniosek z tych wypowiedzi sprowadza się do postulatu o solidarność kobiet ze względu na zrozumienie dla krwawej menstruacji, bolesnych porodów, trudności z gubieniem wagi, skutków ubocznych menopauzy, molestowania czy problemów związkowych. Czy siostrzeństwo jest zatem wspólnotowością opartą przede wszystkim na niekończącym analizowaniu płciowej niedoli?

Nierzadko temu akcentowi towarzyszy wzmacnianie strachu związanego z faktem, że kobiety dzielą przestrzeń życiową z mężczyznami. Ruch #MeToo przyczynił się do poruszenia ważnego problemu oraz skazania przestępców seksualnych, którzy latami unikali kary. Sytuacją idealną byłoby, gdyby pokłosiem tego masowego zrywu zostało zagwarantowanie bezpieczeństwa kobiet, tak by zyskały pewność, że zgłoszenie napaści seksualnej czy innej przemocy zostanie potraktowane poważnie. Tak, by „nie” nabrało mocy, a sprawcy nie czuli się bezkarni. Niestety narracja zmieniła się. Zagrożeniem stali się mężczyźni z powodu swojej natury. W ramach przykładów można podać chociażby materiał wyemitowany przez popularne medium BuzzFeed, w którym dziennikarki siadały w środkach transportu publicznego rozkładając szeroko nogi (tzw. manspreading), albo rozmowę z Radhiką Sanghani z Telegraph, wyjaśniającą Sky News dlaczego klimatyzacja jest seksistowska. W kwietniu 2018 r. w ankiecie przeprowadzonej przez Pew Center Research większość respondentów (55% mężczyzn i 47% kobiet) oceniło ruch #MeToo jako utrudniający mężczyznom interakcje z płcią przeciwną w środowisku zawodowym, a tylko 28%, że przyniesie więcej możliwości dla kobiet w rozwoju kariery.

Patrząc na to, jaki kierunek obrała duża część aktywistów feministycznych, trudno się nie zmartwić. Siostrzeństwo jest wartościową ideą, której realizacja uległa w wielu miejscach wypaczeniu. Współczesny feminizm niezwykle często skupia się na kreowaniu modelu kobiety pozbawionej sprawczości, przestraszonej, a przede wszystkim realizującej swoją kobiecość poprzez biologiczną martyrologię. Jednak najbardziej przerażająca ma być interakcja z mężczyzną, przeznaczonym do stanowienia naturalnego zagrożenia do tego stopnia, że nie można mu się postawić ani choćby zwrócić uwagi, nawet w kwestii zabrania nóg w metrze. Problem polega na tym, że tak bierna postawa nigdy nie przyczynia się do lepszego traktowania. Rozwiązaniem nie jest też odgradzanie się od mężczyzn, ponieważ to właśnie z nimi heteroseksualna większość kobiet będzie zakładać rodziny, zaciągać kredyty oraz podejmować najważniejsze życiowe decyzje, więc umiejętność partnerskiego dogadania się jest czymś koniecznym. Jednak w związku z tym, feminizm nie może dłużej opierać się na uległości, a działanie na rzecz równych praw nie może polegać na czekaniu aż mężczyźni łaskawie zwrócą uwagę na potrzeby płci przeciwnej. Jeśli chcemy równych praw, musimy wychowywać dziewczynki na ambitne, niezależne, sprawcze kobiety, którym asertywność nie jest znana wyłącznie z definicji.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję