Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Polska przedsiębiorczość — poszukiwanie ścieżek rozwoju :)

Przedsiębiorca prywatny to w społecznym postrzeganiu człowiek dobrze wykształcony, zamożny, ale jednocześnie oszczędny i rozsądnie wydający pieniądze. Inwestuje w firmę nie licząc na szybki zysk. Niestety jednak obnosi się ze swoim bogactwem, raczej nie przestrzega prawa, nie jest ideałem pracodawcy. Ma też mało czasu dla rodziny i znajomych.[1] Obraz przedsiębiorcy w oczach polskiego społeczeństwa nie jest zatem jednoznaczny. Jednak 68 proc. Polaków twierdzi, że działalność firm prywatnych jest korzystna dla społeczeństwa, a jedynie 2 proc. uważa, że zdecydowanie nie jest korzystna. A zapytani o to, czy zachęcaliby własne dzieci do rozpoczęcia działalności gospodarczej, Polacy w ponad 55 proc. odpowiadają, że tak.[1]

Przedsiębiorcy prywatni, jak na krótką historię obecności w polskim życiu gospodarczym i społecznym, mają zatem już dość silną pozycję społeczną. Ale początki nie były łatwe. Przedsiębiorczość w Polsce była bowiem budowana bez kapitału, bez doświadczenia, bez wiedzy o zarządzaniu firmą w gospodarce rynkowej, bez dostępu do know-how, bez dostosowanego do warunków gospodarki rynkowej systemu prawnego, w warunkach olbrzymiej niepewności, wysokiej inflacji, niewymienialnego złotego. Przy dominacji wielkich państwowych przedsiębiorstw, do których należały środki trwałe, rynki zbytu, klienci i kapitał, którym wtedy dysponowała polska gospodarka. Do państwa należały również banki, które miały ograniczoną wiedzę, podobnie zresztą jak państwowe przedsiębiorstwa, o tym jak prowadzić działalność gospodarczą w nowych, rynkowych warunkach.

Dzisiaj nadal brakuje kapitału, ale wiedza i doświadczenie przedsiębiorców są już znacznie większe. System prawny jest co prawda dostosowany do gospodarki rynkowej, ale to nie znaczy, że bardziej przyjazny działalności gospodarczej. Inflacja nie daje się już we znaki, ale wymienialność złotego jest ciągle jednostronna. Ponad 85 proc. kapitału akcyjnego banków komercyjnych należy do inwestorów prywatnych.[2] Jesteśmy w Unii Europejskiej, ale ciągle poza strefą euro. No i mamy cykliczne wahania koniunktury gospodarczej

W końcu lat 80. działało w Polsce 600 tys. prywatnych zakładów rzemieślniczych. Zatrudniały one 1,5 mln pracowników.[3] Polska zatem nawet w okresie socjalizmu nie była przedsiębiorczą pustynią, jak wiele innych gospodarek centralnie planowanych w tym czasie. Jednak to nie rzemieślnicza aktywność zbudowała dzisiejszy sektor przedsiębiorstw prywatnych. Na rzemieślniczej aktywności wyrosło bowiem po 1989 r. jedynie 300 tys. firm.[3] To mniej niż 10 proc. zarejestrowanych dzisiaj podmiotów gospodarczych.[4] Polska przedsiębiorczość poszła zatem inną ścieżką – budowy sektora przedsiębiorstw prywatnych obok rzemiosła, po części na bazie przedsiębiorstw państwowych, w ogromnej mierze jednak od podstaw, bazując na własnych marzeniach, pomysłach, chęci uczestniczenia w zmianach społecznych i gospodarczych i wpływania na te zmiany. Nie była i nie jest to ścieżka łatwa. Miała swoje trudne i łatwiejsze „odcinki”.

„Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze.”

Faza I (1989-1997) – faza podziału i inicjowania nowej działalności gospodarczej

Transformacja polskiej gospodarki nie zaczęła się w 1989 r., ale już w roku poprzednim. W 1988 r. sejm uchwalił bowiem ustawę o działalności gospodarczej (23 grudnia), zwaną ustawą Wilczka (przestała obowiązywać z końcem 2000 r.). Ustawa ta była najbardziej liberalną regulacją działalności gospodarczej, jaką do dnia dzisiejszego udało się uchwalić. Przygotowała grunt pod zmiany rynkowe, które przyszły wraz ze zmianą władzy w czerwcu 1989 r. Jak na warunki gospodarki centralnie planowanej, w której powstała, byłą rewolucją, bowiem pozwalała każdemu prowadzić działalność gospodarczą na równych prawach i z wykorzystaniem zasady „co nie jest zabronione, jest dozwolone”. W warunkach gospodarki rynkowej stała się natomiast jej podstawą.

W 1988 r. przygotowana została również ustawa Prawo Bankowe oraz ustawa o NBP (weszły w życie w 1989 r.), które zmieniły przepisy regulujące prowadzenie działalności bankowej, stworzyły możliwość prywatyzacji banków państwowych oraz powstawania banków prywatnych.

Polska gospodarka rynkowa miała zatem już na starcie trzy akty prawne, które pozwoliły na dynamiczny rozwój sektora przedsiębiorstw prywatnych. W 1993 r. zarejestrowało działalność już 1,94 mln firm. Do końca 1997 r. przybyło kolejnych 600 tys. przedsiębiorstw (było ich już ponad 2,5 mln), przy czym największe zmiany nastąpiły w latach 1996-1997. Ponad 90 proc. nowo zarejestrowanych firm były to przedsiębiorstwa osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą – polski sektor przedsiębiorstw prywatnych budowany był zatem przede wszystkim na samodzielnej działalności gospodarczej.

Sektor bankowy także się zmienił – z 18 banków państwowych w 1989 r. rozrósł się w 1997 r. do 89 banków komercyjnych, wśród których w 15 dominował kapitał państwowy, a 63 były to banki prywatne (w tym 29 banków to instytucje z przewagą kapitału zagranicznego). Te zmiany były nie do przecenienia. Bez rozbudowującego się sektora bankowego przedsiębiorczość w Polsce nie miałaby szans na rozwój.

Pierwsze lata transformacji polskiej gospodarki nie wróżyły sukcesu. W 1992 r. okazało się, że przedsiębiorstwa państwowe, które zostały „przeniesione” do gospodarki rynkowej, nie zawsze umieją sobie w niej radzić. Nie korzystają z rosnącego rynku, spada im sprzedaż, rosną koszty, ponoszą straty finansowe. Ich problemy przełożyły się na sytuację w bankach, w których miały zaciągnięte kredyty, często jeszcze przed 1990 r. Doprowadziło to do sytuacji, w której pojawiło się zagrożenie działania banków, nie spełniały bowiem wymogów kapitałowych, norm bezpieczeństwa. A zagrożenie działania banków to zagrożenia dla całej gospodarki, bowiem odcięta zostaje ona od najważniejszych źródeł finansowania. W odpowiedzi na tę trudną sytuację została przygotowana i wprowadzona w życie ustawa o finansowej restrukturyzacji przedsiębiorstw i banków (w 1993 r.), która miała pomóc rozwiązać tak problemy kapitałowe banków, jak i problemy przedsiębiorstw z zadłużeniem, ale także z brakiem umiejętności działania w nowych, rynkowych warunkach. Ustawa ta wywołała burzę, bowiem pozwoliła państwu na ingerencję w mechanizmy rynkowe, była w wielu opiniach zamachem na dokonujące się zmiany. Jednak z dzisiejszej perspektywy chyba nawet najwięksi przeciwnicy wprowadzonych w 1993 r. rozwiązań wycofują swoje zarzuty. Ustawa o finansowej restrukturyzacji przedsiębiorstw i banków zmieniła sektor bankowy i sektor przedsiębiorstw. Sektor bankowy, dokapitalizowany wyemitowanymi specjalnie w tym celu restrukturyzacyjnymi obligacjami skarbu państwa, stał się stabilny i bezpieczny. W zamian za dokapitalizowanie banki zostały ustawowo zobowiązane do realizacji zadań, które w normalnych warunkach nie leżą w zakresie ich kompetencji – do restrukturyzacji nie tylko zadłużenia przedsiębiorstw, które z tym zadłużeniem sobie nie radziły, ale do restrukturyzacji działalności firm. Przygotowywały (często wraz z zewnętrznymi ekspertami, dzięki czemu, niejako przy okazji, zaczął się rozwijać rynek usług doradczych) plany restrukturyzacji poszczególnych podmiotów, decydowały o sposobie finansowania procesu ich restrukturyzacji. W efekcie banki uczyły się bezpośrednio w przedsiębiorstwach mechanizmów ich działania, rozumienia ich specyfiki. Dzięki temu dość szybko zaczęły tworzyć bardziej profesjonalne modele scoringowe do analizy firm i ryzyka kredytowego. Uczyły się zarządzania złymi długami. M.in. w wyniku tych działań polski system bankowy uniknął zagrożeń, które dotknęły banki w innych nowych gospodarkach rynkowych. Przedsiębiorstwa natomiast uzyskały profesjonale wsparcie w procesie restrukturyzacji i dostęp do zewnętrznych źródeł jego finansowania. Wiele z nich dzięki restrukturyzacji z początku lat 90. zostało sprywatyzowanych na korzystnych warunkach i bardzo dobrze sobie dzisiaj radzi.

Na czym bazowała koncepcja restrukturyzacji przedsiębiorstw zapoczątkowana przez działania banków? Analizy firm w większości przypadków wskazywały na nieefektywnie zbudowane w nich procesy biznesowe. Przedsiębiorstwa, które powstały i działały jeszcze przed 1989 r., miały w swoich strukturach wszystkie rodzaje działalności – i te związane z aktywnością podstawową, jak i „pomocnicze”, np. rozbudowane działy transportu wraz z flotą samochodową (firmy nietransportowe), rozbudowaną działalność socjalną (domy wczasowe, sanatoria), własne mini przedsiębiorstwa rolne, własne rozbudowane działy sprzątania, etc. Bardzo często też działalność podstawowa była zbyt zdywersyfikowana. Dlatego restrukturyzacja polskiego sektora przedsiębiorstw rozpoczęła się od podziału, od procesu wydzielania ze struktur przedsiębiorstw tych obszarów, które nie stanowiły podstawy ich działalności. W oparciu o te wydzielone obszary (i majątek trwały z tą działalnością związany) tworzone były spółki-córki, które miały świadczyć usługi spółce-matce. Musiały jednak równocześnie poszukiwać na rynku innych odbiorców swoich usług, bowiem okazywało się zawsze, że te wydzielone w odrębne spółki zasoby są zbyt duże w stosunku do potrzeb spółki-matki. W większości przypadków wyodrębnione spółki-córki były przez firmę-właściciela później sprzedawane. W ten sposób – przez podział – rosła liczba przedsiębiorstw. W ten sposób także w pierwszej fazie rozwoju polskiego sektora przedsiębiorstw dokonano poważnej i efektywnej restrukturyzacji przedsiębiorstw państwowych, które działały jeszcze przed 1989 r. W efekcie zastosowanych procesów restrukturyzacyjnych zmniejszyło się przeciętne zatrudnienie w firmach. Niestety wzrosło także bezrobocie.

Drugim, znacznie większym jeżeli chodzi o liczbę nowo powstających firm, źródłem zmian w sektorze przedsiębiorstw w pierwszej fazie jego rozwoju było zakładanie przez osoby fizyczne własnej działalności gospodarczej. Część tych firm zatrudniała pracowników, część bazowała na pracy właściciela (czasami członków rodziny). Firmy te stosowały przede wszystkim strategie kosztowe oraz strategie niszowe. Musiały bowiem znaleźć dla siebie rynek produktowy i geograficzny, a także, aby być konkurencyjnymi, musiały oferować towary i usługi taniej niż inne firmy. Strategie te okazały się skuteczne; przedsiębiorstwa nie tylko odpowiadały na rosnący popyt na istniejące towary i usługi, ale kreowały popyt na nowe produkty. Firmy wykorzystywały proste rezerwy, tak tkwiące w ich własnych strukturach, jak i na rynku. W efekcie Produkt Krajowy Brutto zmieniał się w końcu tej fazy w realnym tempie blisko 7 proc. w skali roku.

Proste rezerwy jednak kiedyś się kończą. Niezbędne staje się poszukiwanie innych strategii aby mieć szanse na rozwój. Tak też się stało w przypadku polskich firm.

„.Ten młody zdusi Centaury.”

Faza II (1998-2000) – faza inwestycyjnego zwiększania efektywności działania

Podziały, które dokonywały się w latach 1989-1997, pozwoliły firmom na umocnienie pozycji na rynku, zmniejszenie kosztów, poprawę systemu zarządzania, znaczne wzmocnienie kondycji finansowej. Przedsiębiorstwa zatrzymywały wypracowane zyski netto zwiększając w ten sposób swoje zdolności akumulacyjne, a także kredytowe. Rynki, na których działały (produktowe, geograficzne), nie rozwijały się już tak szybko, jak w Fazie I. Przyszedł zatem czas na zmianę strategii tak, aby móc wykorzystać zbudowany w pierwszym okresie potencjał. Przedsiębiorstwa zaczęły dostrzegać znaczenie odróżniania się od innych firm. Wiele z nich zmieniło strategię z kosztowej na strategię dyferencjacji. Przestał im także wystarczać rynek lokalny. Zaczęły myśleć o sprzedaży na innych rynkach. Do tego niezbędne jednak było zwiększenie możliwości produkcyjnych, a także dostęp do nowych kanałów dystrybucji. Oba te cele mogły zostać zrealizowane najszybciej przez inwestycje w fuzje i przejęcia, a także przez proces prywatyzacji. Firmy inwestowały również w rozbudowę własnych możliwości produkcyjnych (rozwój wewnętrzny), jednak cechą charakteryzującą Fazę II było nasilenie się procesów łączenia się firm oraz procesów prywatyzacji.

Do 2000 roku sprywatyzowano banki komercyjne, które powstały na początku lat 90. z wydzielenia ze struktur NBP (np. Bank Zachodni), a także PeKaO S.A. i PZU. Sprywatyzowane zostały także TP S.A. i Elektrociepłownie Warszawskie. Łącznie w latach 1998-2000 wpływy do budżetu z tytułu prywatyzacji wyniosły 47,6 mld zł. Wpływy do budżetu są oczywiście ważne, ważniejsze jednak, że prywatyzowane przedsiębiorstwa zyskały inwestorów strategicznych, dzięki którym mogły zwiększać produkcję i sprzedaż, korzystać z know-how dostarczanego przez spółki właścicielskie, korzystać z ich kanałów dystrybucji. Dzisiaj wszystkie te firmy i instytucje finansowe są jednymi z największych i najlepiej rozwijających się na polskim rynku.

W Fazie II nasiliły się także procesy konsolidacyjne. Tylko w 2000 r. obyło się w Polsce 381 fuzji i przejęć (M&A). Jednak duża liczba M&A nie wpłynęła na aktywność Polaków związaną z zakładaniem własnych firm. Tylko w ciągu trzech lat II Fazy przybyło netto (różnica między nowo zarejestrowanymi przedsiębiorstwami a firmami wyrejestrowanymi) 550 tys. przedsiębiorstw, w tym ponad 410 tys. to przedsiębiorstwa osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Jednak w 2000 r. na 3,2 mln zarejestrowanych w systemie REGON podmiotów gospodarczych tylko 1,77 było aktywnych [5]. Podobne proporcje dotyczące relacji między firmami zarejestrowanymi a aktywnymi utrzymują się we wszystkich latach. Wydaje się, że polska przedsiębiorczość jest „słomiana” – gdy mamy pomysł na działalność gospodarczą, chcemy natychmiast go zrealizować. Gdy przedsięwzięcie nie udaje się, rezygnujemy. Jednak nie wyrejestrowujemy naszej działalności z systemu ewidencji działalności gospodarczej czy to z myślą o nowych przedsięwzięciach w przyszłości, czy też z powodu zniechęcenia.

Faza II, charakteryzująca się „porządkowaniem” sektora przedsiębiorstw w grupie firm średnich i dużych (bo tych dotyczyła prywatyzacja i konsolidacja), został zahamowany w wyniku osłabienia gospodarczego. Przedsiębiorstwa musiały podjąć działania, które pozwoliłyby im przetrwać ten okres.

„.Piekłu ofiarę wydrze.”

Faza III (2001-2003) – faza przetrwania

W 2001 r. przyszło duże osłabienie gospodarcze; dynamika PKB spadła do 1,2 proc. (r/r). Spadł popyt i inwestycje. Przedsiębiorstwa musiały akceptować mniejszą sprzedaż i odłożenie planów rozwojowych na przyszłość. Wróciły do strategii kosztowej – cięły koszty, bowiem malejąca sprzedaż zwiększała koszty jednostkowe i powodowała, że firmy przestały być konkurencyjne cenowo na rynku. W pierwszej kolejności przedsiębiorstwa ograniczyły wydatki na promocję i reklamę. Jednak te redukcje nie wystarczyły. Firmy musiały przeprowadzić restrukturyzację zatrudnienia. Okazało się, że w Fazie I mimo, iż przeprowadzały one restrukturyzację swojej działalności, nie podjęły się dokonania restrukturyzacji zatrudnienia. Osłabienie gospodarcze taką restrukturyzację wymusiło. Można przyjąć, że w III Fazie zakończył się proces uruchamiania rezerw prostych dla poprawy sytuacji przedsiębiorstw. Strategia ta dała efekt, bowiem w okresie kryzysu nie tylko w polskiej gospodarce, ale w okresie znacznie silniejszego osłabienia u naszych zagranicznych kontrahentów, polskim przedsiębiorstwom udało się zwiększyć eksport. Wzrósł również odsetek firm-eksporterów. Polskie firmy – konkurencyjne cenowo, ale wtedy jeszcze z niezbyt wysoką jakością produktów, znalazły dla siebie miejsce w osłabionych europejskich gospodarkach.

Okres „przetrwania” okazał się zatem okresem bardzo aktywnym – firmy nie skoncentrowały się jedynie na ograniczaniu kosztów, ale aktywnie szukały dla siebie rynków zbytu, I udało im się to.

Mimo osłabienia koniunktury gospodarczej w latach 2001-2003 liczba zarejestrowanej działalności gospodarczej netto wzrosła o ponad 400 tys., w tym 290 tys. to osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą. Wyjaśnienie tego wzrostu liczby zarejestrowanych firm znajduje się zapewne w rosnącym bezrobociu. Osoby tracące pracę szukały dla siebie rozwiązania i znajdowały je – w podejmowaniu działalności gospodarczej. Niestety, w większości nie były to udane przedsięwzięcia, bowiem liczba firm aktywnych spadła w tym okresie w stosunku do 2000 r, do 1,73 mln .

Rok 2003, jego druga połowa, był już okresem wychodzenia z osłabienia gospodarczego. Zapewne istotnym czynnikiem okazało się tu planowane na maj 2004 r. wejście Polski do UE.

„.Ten młody zdusi Centaury.”

Faza IV (2004-2008) – faza przebudowy modelu konkurencji

Wejście Polski do UE otworzyło nowe możliwości rozwoju przedsiębiorstw. Jeszcze przed wejściem Polski do UE przedsiębiorcy z sektora małych i średnich przedsiębiorstw pragmatycznie patrzyli na efekty rozszerzenia Unii – 27,8 proc. oczekiwało pozytywnych zmian, 32,2 proc. uważało, że zmiany będą miały charakter zarówno pozytywny, jak i negatywny.[6] Tylko 7,5 proc. uważało, że rozszerzenie UE będzie miało negatywny wpływ na ich działalność, a aż 32,5 proc. nie oczekiwało żadnych zmian. Przez pozytywne zmiany przedsiębiorcy rozumieli poprawę dostępu do funduszy unijnych, wzrost popytu na produkty polskie na rynku unijnych, poprawę dostępności kredytów, poprawę wyników finansowych, wzrost możliwości eksportowych, wzrost popytu na produkty polskie na rynku polskim. Przedsiębiorstwa wyrażały jednak także obawy związane z wejściem Polski do UE. Spodziewały się wzrostu inflacji i wzrostu konkurencji.

Konkurencja rzeczywiście wzrosła, ale polskie firmy radzą sobie z nią całkiem dobrze. Do swojej „pierwotnej” przewagi konkurencyjnej, cen, dołączyły jakość produktów i usług oraz jakość obsługi klienta. Powoli toruje sobie drogę także innowacyjność. Inflacja była podwyższona tylko w 2004 r. Zwiększyła się wartość środków unijnych dostępnych polskim firmom, jednak dostęp ten nie był (i nie jest) łatwy ze względu na uciążliwe procedury. Wzrósł popyt na polskie towary tak na rynku europejskim, jak i na rynku polskim. Co roku przedsiębiorstwa osiągały bardzo dobre wyniki finansowe. Poprawił się również dostęp do zewnętrznych źródeł finansowania. To w dużej mierze efekt wejścia do UE, ale także – dobrej koniunktury gospodarczej na świecie.

Fazę IV można podzielić na dwa podokresy. W latach 2004-2007 firmy koncentrowały się na wykorzystaniu dobrej koniunktury. Jeżeli inwestowały, to po to, aby rozszerzyć swoje możliwości produkcyjne, a nie wprowadzać istotne innowacje. Jednak firmom zależało, aby inwestycje pozwalały na podnoszenie jakości produktów. Ponadto duża liczba firm-eksporterów, głównie firm z sektora małych i średnich przedsiębiorstw, rezygnowała z działalności eksportowej (w 2003. liczba eksporterów wynosiła ponad 50 tys, W 2006 było ich już 31,8 tys.) widząc większą szansę dla swojego rozwoju na rosnącym rynku polskim. Decyzje takie podejmowały firmy, w których udział eksportu w przychodach ogółem nie był wysoki. Rezygnowały z aktywności na rynkach poza Polską ze względu na wysokie koszty transakcyjne, które musiały w związku z eksportem ponosić. Koncentracja na rynku polskim pozwalała im zmniejszyć ryzyko działalności, a tym samym obniżyć koszty.

W 2008 r. nastawienie firm do realizowanej w poprzednich trzech latach strategii, zmieniło się. Wypracowane i zakumulowane zyski pozwoliły im zacząć myśleć o zmianie strategii, o poszukiwaniu szczególnych zdolności, które przedsiębiorstwo mogą wyróżniać. Rozpoczął się drugi podokres Fazy IV. Badania PKPP Lewiatan z września 2008 r. [7] wskazują, że firmy dostrzegły znacznie reputacji oraz innowacji dla budowania pozycji konkurencyjnej. Jednak proces budowania pozycji konkurencyjnej na marce oraz na innowacyjności, jeszcze dobrze nie rozpoczęty, został przerwany przez kryzys na światowych rynkach finansowych oraz osłabienie gospodarcze na świecie i Polsce. Szkoda tej zmarnowanej szansy. Dzisiaj polskie przedsiębiorstwa realizowałyby już przedsięwzięcia innowacyjne w sferze procesowej, produktowej, organizacyjnej i marketingowej. Byłby to milowy krok w ich rozwoju, bowiem do tej pory niechętnie wydawały pieniądze na B+R. Realizacja tej strategii jest zatem jeszcze przed przedsiębiorstwami. Pytanie, ile będą potrzebowały czasu, aby po osłabieniu gospodarczym do niej wrócić.

„.Piekłu ofiarę wydrze.”

Faza V (2009- ) – faza przetrwania

Dobra koniunktura skończyła się bardzo gwałtownie. Firmy nie były na to przygotowane. Z badań zrealizowanych przez PKPP Lewiatan we wrześniu 2008 roku wynika, że większość (ponad 75 proc.) firm małych i średnich oczekiwała w 2009 r. wzrostu przychodów ze sprzedaży i wzrostu zysków. Duży odsetek firm planował w 2009 r. inwestycje. Część firm planowała również powrót na rynki zewnętrzne. Dzisiaj zajmuje je „przetrwanie”. Tak, jak w latach 2001-2002 tną koszty – szczególnie na promocję i reklamę. Zwalniają także pracowników, ale skala zwolnień jest nieporównanie mniejsza niż przy poprzednim osłabieniu gospodarczym. Są też optymistami. Badania NBP, a także badania PKPP Lewiatan zrealizowane w czerwcu 2009 r. potwierdzają ten optymizm. Przedsiębiorstwa chcą się rozwijać i z kryzysem im nie po drodze. Tym bardziej, że ciągle mają dużo do zrobienia.

„.Do nieba pójdzie po laury” ?

Polska przedsiębiorczość jest ciągle słaba. Jesteśmy w UE na szóstym miejscu pod względem liczby ludności, ale dopiero na dziewiątym pod względem przedsiębiorczości mierzonej liczbą firm na 1000 mieszkańców. Mamy zatem jeszcze dużo do zrobienia. Na razie przedsiębiorstwa uczą się żyć z wahaniami koniunktury gospodarczej i dojrzewają do ważnych zmian – koncentracji na innowacjach i wspieraniu budowy kapitału ludzkiego.

Jak na 20 lat szukania własnej ścieżki rozwoju – osiągnęliśmy całkiem dużo.

Literatura:

[1] Świadomość ekonomiczna społeczeństwa i wizerunek biznesu, red. L.Kolarska-Bobińska, ISP, 2004.

[2] NBP.

[3] www.zrp.pl.

[4] Na dzień 31.12.2008 r. w systemie REGON zarejestrowanych było 3,63 mln przedsiębiorstw prywatnych; w: Zmiany strukturalne grup podmiotów gospodarki narodowej w 2008 r., GUS, 20.02.2009.

[5] GUS szacuje liczbę aktywnych firm na podstawie przesyłanych do niego ankiet strukturalnych. W grupie mikroprzedsiębiorstw szacuje się liczbę firm aktywnych wykorzystując metodę reprezentacyjną.

[6] Monitoring kondycji sektora MSP 2005, PKPP Lewiatan.

[7] Monitoring kondycji sektora MSP 2008, PKPP Lewiatan.

Cytaty – Adam Mickiewicz, Oda do młodości

„Nie śpij, bo Cię przegłosują” :)

Dziewięć lat temu, w 25. rocznicę wyborów 4 czerwca na Placu Zamkowym Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama mówił do nas:

„Dziękuję, Polsko. Dziękuję za twoją odwagę, dziękuję za przypomnienie światu, że niezależnie od tego, (…) jak długa jest noc, chęć wolności i godności nie blaknie i nigdy nie zniknie. Dziękuję ci, Polsko, za twoją żelazną wytrwałość, za pokazanie, że tak! – zwykli obywatele mogą zmienić bieg historii, a wolność zatriumfuje, ponieważ siła czołgów i armii nie dorównuje sile naszych ideałów. Dziękuję ci, Polsko, za twój triumf. Nie triumf zbrojny, ale triumf w duchu człowieczeństwa, prawdy, która daje nam siłę. Nie ma zmiany bez ryzyka, nie ma postępu bez poświęcenia i nie ma wolności bez solidarności”.

Wielki triumf

Słowa Obamy przypominały światu jak wielkim sukcesem były wybory czerwcowe. To w Polsce rozpoczął się upadek bloku komunistycznego. Polacy zagłosowali po to, by Niemcy mogli obalić mur, Czesi i Słowacy przeprowadzić aksamitną rewolucję, Węgrzy uczcić ofiary radzieckiej inwazji z roku 1956, Rumuni odsunąć od władzy krwawego dyktatora, a Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini i Ukraińcy odzyskać niepodległość. Każdy musiał stoczyć tę walkę oddzielnie, ale zaczęło się w Polsce. To polskie społeczeństwo było primus motor, czyli „pierwszym poruszycielem”, to Polacy sprawili, że żelazna kurtyna wylądowała tam, gdzie jej miejsce – na złomowisku historii. Był to też jeden z niewielu polskich zrywów, po którym zamiast opłakiwać poległych, mogliśmy świętować sukces. Mamy prawo być dumni.

Niestety, dziś władzę dzierży w Polsce partia, która chce nam to prawo odebrać. Nie tylko wymazać 4 czerwca z kalendarium chwalebnych dat, ale skompromitować, zmieszać z błotem. A wszystko z hasłami patriotyzmu na ustach i pod sztandarem promowania polskiej historii na świecie. Efekty tej promocji widzieliśmy w roku 2019 – na 30-lecie czerwcowych wyborów świat do Polski nie przyjechał. Wówczas, przed dziewięcioma laty spotykaliśmy się, aby fetować polską demokrację. Dziś spotykamy się, by polskiej demokracji bronić.

Już słyszę krytykę niektórych mediów za powyższe słowa. „Nie straszcie PiS-em, nie dramatyzujcie, nie przesadzajcie”. Ale po siedmiu latach tej władzy Polska wypada źle właściwie w każdym rankingu standardów demokratycznych – wolności mediów, walki z korupcją, praworządności, uczciwości wyborów.

Zasługujemy i na pieniądze, i na praworządność

Kogo to jednak obchodzi, sarkają niektórzy. Ile to wszystko warte dla przeciętnego obywatela? Powiem Państwu: to cztery miliardy złotych kar nałożone na Polskę za nierealizowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE; to niemal 160 miliardów złotych z Krajowego Planu Odbudowy, które nie trafiły do Waszych miast, gmin, powiatów. To niewyremontowane drogi, to brak ścieżek rowerowych, ocieplonych bloków, nowych autobusów czy instalacji fotowoltaicznych. To słabsza złotówka, a co za tym idzie – wyższe ceny importowanych towarów, wyższa inflacja i wyższe raty kredytów.

Politycy Zjednoczonej Prawicy mówią, że uzależnienie wypłaty pieniędzy od poszanowania praworządności, to zamach na polską suwerenność. To nieprawda – opozycja i instytucje unijne chcą jedynie, aby Zjednoczona Prawica szanowała naszą własną konstytucję, która mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”.

Wstąpienie do UE, które w referendum poparło ponad 77 proc. głosujących, przyniosło Polsce rozmaite korzyści: dostęp do wspólnego rynku dla naszych firm, wzrost inwestycji z państw zachodnioeuropejskich, równe traktowanie polskich obywateli w innych krajach UE, możliwość wspólnego negocjowania umów z tak silnymi krajami jak USA czy Chiny, wspólne standardy ochrony konsumentów, pieniądze na inwestycje w drogi, koleje, transport miejski, solidarne zakupy szczepionek w czasie pandemii i wiele innych. To korzyści na tyle istotne, że nasi sąsiedzi w Ukrainie giną na froncie, walcząc o przyjęcie do tego grona. Wiedzą, że razem możemy więcej. Ale – jak w przypadku każdego klubu – członkostwo wymaga poszanowania pewnych reguł. W przeciwnym wypadku klub się rozpadnie.

Opozycja i instytucje unijne chcą, aby Polacy mogli się cieszyć zarówno praworządnością, jak i pieniędzmi z KPO. Zjednoczona Prawica zapewne też chciałaby tych miliardów złotych na rozwój kraju. Ale jeszcze bardziej chce nieograniczonej władzy.

„Dzięki [pieniądzom z KPO] zrealizujemy nowe inwestycje, przyśpieszymy wzrost gospodarczy oraz zwiększymy zatrudnienie. Fundusze zainwestujemy m.in. w rozwój gospodarki, innowacje, środowisko, cyfryzację, edukację i zdrowie. Każdy z nas na tym skorzysta”. Nie są to moje słowa, tylko cytat ze strony internetowej Rady Ministrów. Nawet oni wiedzą, że środki z KPO mogłyby pomóc milionom Polaków. Nie pomagają, bo ważniejszy od interesu obywateli jest interes kolegów z partii. Tak jest obecnie i tak było 34 lata temu.

Ale tak jak dziś Zjednoczona Prawica, tak wówczas Polska Zjednoczona Partia Robotnicza miała rzesze swoich wyborców. Wielu pragnących końca tego systemu Polaków wątpiło, czy kartka do głosowania może cokolwiek zmienić. Ponad jedna trzecia w ogóle nie poszła na wybory. Być może nie wierzyli, że partię będącą od tylu lat u władzy można od władzy odsunąć. A jednak się udało.

Patriotyzm odwagi zamiast patriotyzmu strachu

Wtedy, podobnie jak dziś, niektórzy kręcili nosem na kandydatów opozycji. To zrozumiałe. W wyborach nie startują ideały, tylko ludzie – bardziej liberalni lub bardziej konserwatywni, różnie wykształceni, z odmiennymi pomysłami. Niektórzy mogli się podobać bardziej, inni mniej. Ale wybory to nie konkurs na poszukiwanie sobowtóra. Z politykiem nie trzeba zgadzać się w stu procentach. Ja nawet z żoną nie zgadzam się w każdej sprawie. Ważne – tak w małżeństwie, jak i przy wyborach – aby podzielać te same podstawowe wartości.

W 2017 roku odbyły się w Polsce protesty studentów przeciwko zawłaszczaniu państwa przez partię władzy. Jeden z postulatów tamtych demonstracji brzmiał: „Chcemy żyć w państwie, w którym stanowiska obsadzane są na podstawie umiejętności i kompetencji, a nie przynależności partyjnej”.

Też chciałbym żyć w takiej Polsce – w której ważne są zdolności, nie znajomości; w której karierę robią ludzie doświadczeni, a nie namaszczeni; i w której istotniejsze od tego, kogo znasz jest to, na czym się znasz. Jednym słowem w Polsce, w której liczy się człowiek, nie jego partyjna legitymacja.

Chciałbym także Polski, w której ważny jest patriotyzm. Ale patriotyzm odwagi, nie patriotyzm strachu. Patriotyzm, który czerpie siłę z naszych sukcesów, nie porażek własnych i cudzych. Patriotyzm oparty na wspomnieniach zwycięstw, a nie rozpamiętywaniu krwawych katastrof. Patriotyzm pragmatyczny, nie tragiczny.

Czego boi się władza?

Wyniki wyborów z 4 czerwca były wyrazem takiego patriotyzmu. Stanowiły krok w stronę budowy bogatszej, bezpieczniejszej, bardziej europejskiej Polski. Mamy prawo być z nich dumni. Oby najbliższe wybory także dostarczyły nam powodu do dumy.

Co zrobić, by tak się stało? Odpowiedź jest prosta – oddać głos. „Nie śpij, bo Cię przegłosują” mówiły ulotki przed wyborami czerwcowymi. Jeśli każdy z nas wyborców opozycji zabierze ze sobą na wybory tylko jedną osobę, która dziś chce zostać w domu, Kaczyński, Ziobro i ich ludzie na pewno stracą władzę. Tylko jedną dodatkową osobę!

Żeby się udało, musimy nie tylko zachęcać niezdecydowanych, ale też pokazać, jak wielu z nas ma już dość obecnych rządów. Pokażmy sceptykom, że jesteśmy razem: zdeterminowani i zjednoczeni. Najbliższą okazją będzie marsz przeciwko drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu tej władzy.

Spotkajmy się 4 czerwca w Warszawie. Bo ta władza – podobnie jak tamta w 1989 roku – boi się tylko dwóch rzeczy: wściekłych obywateli na ulicach i kartki wyborczej.

 

Autor zdjęcia: Külli Kittus

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Z czego bierze się hejt? :)

Z czego bierze się hejt, przemożna potrzeba obrażania, pozbawiania godności, dręczenia kogoś? Pomijam przy tym hejt uprawiany przez wynajętych do tego płatnych trolli, bo to trochę inne zagadnienie. Chodzi o psychiczną i w istocie bezinteresowną potrzebę wyżycia się na kimś. Pewnie szybka odpowiedź byłaby taka, że przyczyną uprawiania hejtu jest niegodziwość i głupota. Zapewne bierze się on i z tych powodów, ale nie tylko i nie najczęściej. Myślę, że najczęstszą przyczyną skłonności do hejtowania innych jest starannie ukrywana przed samym sobą świadomość, że jest się kimś gorszym.

Tak się ma często z tymi, którzy mając wysokie aspiracje, czują się w swojej działalności niedoceniani. To normalne, że do salonu sukcesu i sławy wielu chciałoby się dostać. Niektórzy z tych pretendentów zapominają jednak, że w drodze do tego salonu są liczne i uciążliwe schody edukacji oraz długi korytarz odrzuconych, którzy na salonowy stół próbowali przemycić produkty nieświeże, nieoryginalne, pozbawione gustu i smaku. Większość z nich złorzeczy na towarzyski układ, który ich dziełom nie pozwala zaistnieć i cieszyć się zasłużoną sławą. Niewpuszczeni do salonu rezydenci korytarza (nie)sławy zabijają czas formułowaniem pełnych goryczy oskarżeń pod adresem politycznie uzależnionych, zadufanych w sobie autorytetów, które tak brutalnie obeszły się z ich marzeniami. Marzenie o sukcesie, o tym, by dostać się do salonu, wzmaga bowiem nienawiść do cerberów, którzy tak uparcie bronią do niego dostępu. Trzeba mieć wiele skromności, aby nie ulec pokusie oskarżenia tych, którzy oceniają ich starania, o niekompetencję lub nieuczciwość. Tak wiele jest przecież przykładów ludzi, na których talencie się nie poznano; malarzy, literatów, odkrywców, których osiągnięcia dopiero po ich śmierci zyskały uznanie. Z drugiej strony – jakże często do salonu dopuszczane są miernoty, przelotne efemerydy, których sukcesy okazują się być rezultatem skutecznego marketingu, nie na tyle jednak skutecznego, aby mogły one przetrwać dłużej w pamięci wybrednej publiczności.

Nietrudno więc przyjąć, że ekskluzywny salon to towarzystwo wzajemnej adoracji, którego celem jest niedopuszczanie obcych do swojego grona, a szczególnie takich, których osiągnięcia mogłyby zagrozić ugruntowanej hierarchii znakomitości. Takie tłumaczenie jest krzepiące, wzmaga poczucie własnej wartości, ale zarazem powoduje zgorzknienie i podsyca nienawiść do tych, którzy stoją na drodze do sukcesu. Dla wielu z tych ludzi, sfrustrowanych i przekonanych o ich niedocenieniu, hejtowanie wybrańców losu, nurzanie ich w błocie i odzieranie z niesłusznych zaszczytów, wydaje się być jedyną formą pocieszenia.

Ale czasami, choć rzadko, los potrafi się do nich uśmiechnąć, bo oto, najczęściej za sprawą jakiegoś przewrotu politycznego, wszystko się zmienia o 180 stopni. Pojawia się nowa elita władzy, która chce narzucić własną narrację i wartości. Aby to urzeczywistnić potrzebuje zmiany dotychczasowych elit i to we wszystkich dziedzinach społecznego życia – w nauce, kulturze, edukacji i gospodarce. Gdzie władza ma szukać kandydatów do nowych elit, jak nie wśród ludzi rozczarowanych i odtrąconych, narażonych na kompleks niższości przez dotychczasowe elity? Ci chętnie zajmą miejsce zdetronizowanych autorytetów i będą robić wszystko, żeby wykazać, że są od nich lepsi.

Tak było w Polsce po II wojnie światowej, gdy władzę objęli komuniści. Natychmiast uległa zmianie hierarchia wartości, a w ślad za tym pojawiły się nowe elity w miejsce starych, z poprzedniego ustroju. Hasło „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” odnosiło się nie tylko do kariery wojskowej, ale do karier we wszystkich innych dziedzinach. Nie wiedza miała się liczyć najbardziej, ale oddanie służbie dla ludowej ojczyzny. Nie profesjonalizm miał być najważniejszy, ale wierność komunistycznej partii. Wprawdzie po październikowym przewrocie w 1956 roku te rewolucyjne kryteria awansu społecznego nieco złagodniały, ale do końca PRL-u obowiązywał wszędzie partyjny zasób kadrowy, tzw. nomenklatura, a próby niezależnych od władzy poczynań w resortach nauki, kultury i edukacji skutecznie hamowała cenzura.

Zasadnicza zmiana ustrojowa w 1989 roku, oprócz zmiany elity władzy, nie spowodowała tym razem istotnych zmian elit w innych obszarach życia społecznego. Było to spowodowane tym, że elity w nauce, kulturze i gospodarce były już od dłuższego czasu w opozycji do komunistycznej władzy. W istocie to one, przy sprzyjających okolicznościach zewnętrznych, doprowadziły do zmiany ustrojowej w Polsce. Były one bowiem zgodne co do tego, że demokracja liberalna i gospodarka rynkowa są jedynym kierunkiem dalszego rozwoju Polski. Trudno się zatem dziwić, że mające nadzieję na wejście do elity środowiska nacjonalistyczne i konserwatywno-klerykalne poczuły się rozczarowane i politycznie niedowartościowane, mimo stosunkowo silnej pozycji w parlamencie. Nauka, kultura i media wciąż bowiem w większości pozostawały pod wpływem opcji lewicowo-liberalnej. Środowiska te podejmowały wiele starań, aby ten stan rzeczy zmienić wykazując, że nadal panuje komuna. Temu głównie służyła szeroko zakrojona akcja lustracyjna, zastopowana przez ówczesny Trybunał Konstytucyjny w 2007 roku. Dopiero po zwycięstwie PiS-u w wyborach 2015 roku sytuacja uległa zasadniczej zmianie i dopiero teraz ideolodzy tej partii mogli ogłosić upadek komuny i konieczność wymiany elit.

Zaczęto to robić bardzo szybko, podporządkowując sobie publiczne radio i telewizję po to, by hejtować dotychczasowe elity. Niezwykle zasłużona jest pod tym względem telewizja publiczna pod kierownictwem Jacka Kurskiego, która nie cofa się przed żadnym kłamstwem, fałszerstwem i podłością, aby oczerniać i dezawuować zarówno polityków, jak i inne osoby publiczne, które nie są zwolennikami rządu Jarosława Kaczyńskiego. Przede wszystkim zabrano się za zmianę elity w wymiarze sprawiedliwości. W nowej elicie prawniczej znaleźli się nareszcie, choć zupełnie niezasłużenie, ludzie, których poziom kompetencji merytorycznych daleko odbiega od tego, który prezentowali ich poprzednicy z tytułami profesorskimi i bogatym dorobkiem zawodowym. Podobnie bowiem jak w początkach PRL-u, nie osiągnięcia zawodowe i związany z nimi prestiż, decydowały o awansie, ale wierność partyjnej ideologii. To dlatego do najwyższych stanowisk w instytucjach wymiaru sprawiedliwości mogły dojść takie osoby, jak Zbigniew Ziobro, Julia Przyłębska, Krystyna Pawłowicz czy Stanisław Piotrowicz.

Wymiana elity w wymiarze sprawiedliwości poprzedzona została hejterskim atakiem na dotychczasową elitę prawniczą, określoną mianem „kasty”. Na bilbordach umieszczonych w przestrzeni publicznej zarzucano jej przedstawicielom pospolite przestępstwa, zaś najwybitniejszym z nich – uprawianie zawodu jeszcze w czasach PRL-u, co uznano za całkowicie dyskwalifikujące i uzasadniające pozbawienie ich dotychczasowych funkcji i stanowisk. Po wymianie elit ten hejt trwał nadal, bo wciąż jeszcze w Sądzie Najwyższym znajdują się sędziowie nie będący nominatami rządzącej partii. W Ministerstwie Sprawiedliwości zorganizowano w tym celu w sieci hejterską akcję pod przywództwem wiceministra Łukasza Piebiaka. Te wszystkie inwektywy rzucane na zdegradowanych przedstawicieli opozycyjnej elity uzasadnić mają zmianę wart. Nie pozostaje to bez echa w twardym elektoracie PiS-u, który w mediach społecznościowych prezentuje patriotyczne oburzenie, dokładając swoje niecenzuralne obelgi pod adresem zdrajców ojczyzny. A więc znów nie matura, lecz chęć szczera pozwala innych lżyć i deptać w błocie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Ale to jest tylko jedna strona hejterskiego medalu. Jest także i druga, której nie można lekceważyć. Dotyczy ona tych, którzy nie cierpią z powodu nadmiernych aspiracji, ale boleśnie odczuwają pogardę i wywyższanie się członków elity. Człowiek czuje się źle, gdy ktoś znajdujący od niego wyżej w hierarchii społecznego prestiżu, np. urzędnik państwowy, lekarz, dziennikarz lub naukowiec, czyli inteligent, traktuje go nieżyczliwie i protekcjonalnie, zaznaczając w ten sposób swoją wyższość. Nikt nie chce być spychany na margines w życiu społecznym, każdy chce być traktowany przez innych po partnersku, niezależnie od tego jaki reprezentuje zawód, poziom wykształcenia czy pochodzenie społeczne. Dlatego ludzie źle się czują, gdy ktoś okazuje im niecierpliwość lub rozmawia z nimi w sposób, którego nie rozumieją. W komunikacji społecznej chodzi o to, aby się porozumieć, a nie imponować bogactwem słownictwa w celu okazania swojej wyższości.

Wyniosły i pouczający stosunek przedstawicieli elit do prostego człowieka, nawet kiedy pozbawiony jest złośliwości i szyderstwa, budzi naturalny odruch obronny. Świadomość, że ktoś stara się dominować, wykorzystując swoją przewagę w danej dziedzinie, jest przykra, bo narusza poczucie godności. Jeśli ktoś nie potrafi przed tym bronić się inaczej, to pozostaje mu już tylko hejt, jako wyraz bezsilności. Krytykując wulgarność i brutalność, z jaką hejterzy atakują elity, trzeba jednocześnie wziąć pod uwagę, że bycie od kogoś lepszym w takiej czy innej dziedzinie nie upoważnia do okazywania nad nim dominacji. Często tendencja do poniżania kogoś, nad kim ma się przewagę wiedzy, umiejętności lub doświadczenia, wynika z niepewności co do rzeczywistego posiadania tych walorów. Człowiek, który jest pewny swojej wartości, rzadko odczuwa potrzebę nachalnego zaznaczania swojej przewagi w otoczeniu społecznym.

Niezależnie jednak od cech osobowościowych, potrzeba dominowania nad innymi w sposób urażający ich poczucie godności, ma swoje źródło w tradycji kulturowej. Podział na lepszych i gorszych jest stary jak świat. Idee równości pojawiły się dopiero w epoce Oświecenia, gdy znalazły się na sztandarach Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Hierarchia społeczna, jako podział stały, w którym miejsce decyduje o wartości człowieka, została jednak zakwestionowana dopiero w XX wieku. W Polsce, mimo egalitarystycznej propagandy w czasach PRL-u i upowszechnianiu wartości demokratycznych w III RP, te relikty kulturowe wyrażające się w przywiązaniu do hierarchii, jako podstawy ładu społecznego, nadal są bardzo żywe. W Polsce klasizm i związana z nim kategoryzacja ludzi na lepszych i gorszych, czerpie wzory z tradycji arystokratycznych, nawiązujących do więzów krwi. Szlachetnie urodzeni mieli prawo pomiatać przedstawicielami ludu. W większości ze szlachty wywodziła się w Polsce inteligencja, która przypisała sobie rolę przewodnika narodu i do dzisiaj niektórzy jej przedstawiciele nie mogą się oprzeć potrzebie okazywania pogardy tym, którzy nie podzielają ich ocen i poglądów. Tradycje patriarchalne w dalszym ciągu skłaniają niektórych mężczyzn do okazywania swojej przewagi nad kobietami. Wreszcie kultura Kościoła katolickiego ucząca pokory i oddawania czci autorytetom, zaowocowała w wielu środowiskach naukowych i artystycznych potrzebą kreowania mistrzów, których zachowania i decyzji się nie kwestionuje. Stąd niektórzy z nich posuwają się do mobbingu swoich podwładnych, aby tylko osiągnąć spektakularny sukces.

Gdyby udało się wyeliminować, a przynajmniej w znacznym stopniu ograniczyć potrzebę dominacji w życiu społecznym, okazywaną w sposób obrażający innych, to z pewnością osłabła by potrzeba hejtu, świadczącego nie tylko o grubiaństwie, ale często również o bezsilności ludzi, którzy czują się poniżani. W krajach demokracji liberalnej podejmuje się wiele działań w tym kierunku. Działania te mieszczą się w ramach akcji afirmatywnej, która ma na celu wyrównywanie szans edukacyjnych i zawodowych w środowiskach ludzi dyskryminowanych z powodu miejsca zamieszkania, biedy czy stereotypów dotyczących pochodzenia, płci lub wieku. Dzięki temu dąży się do skracania dystansu między warstwami społecznymi na skutek zmniejszania rozpiętości zarobków, likwidowania „szklanych sufitów” awansowych i surowego piętnowania przejawów mobbingu i nadużyć władzy.

Chcąc jednak poskromić skłonność do hejtu zarówno u osób nieskutecznie aspirujących do elity, jak i u osób poniżanych przez wywyższających się przedstawicieli elit, trzeba w kulturze społecznej zaszczepić egalitarne przekonanie, że wysoka pozycja w jednej sferze nie pociąga za sobą automatycznie awansu w innych sferach. To, że ktoś jest dyrektorem nie oznacza, że poza relacjami służbowymi, jest on ważniejszy czy lepszy od robotnika. Tylko świadomość, że szacunku nie można różnicować w zależności od zajmowanego miejsca w takiej czy innej, ale zawsze płynnej hierarchii społecznej, że szacunek należy się każdemu z racji przyrodzonych praw człowieka, może skutecznie przeciwdziałać zarówno kompleksowi niższości, jak i wyższości. Dobrym przykładem tej kultury są partnerskie, bezpośrednie relacje między przedstawicielami najwyższych władz państwowych a zwykłymi obywatelami widoczne w krajach skandynawskich, gdzie premier jeździ publicznymi środkami transportu miejskiego po zakupy do supermarketu. Przykładem może też być zachowanie prezydenta Bidena na ostatnim spotkaniu z żołnierzami amerykańskimi, gdzie zarówno on, jak i żołnierze, rozmawiali ze sobą jak równy z równym.

Aby jednak do takiej kultury dojrzeć, trzeba zacząć od wychowania w rodzinie, gdzie od najmłodszych lat dzieci traktowane są przez rodziców po partnersku. To samo musi być w szkole, gdzie nauczyciel nie będzie ostateczną wyrocznią, ale przyjaznym partnerem uczniów, pozwalającym im swobodnie się rozwijać przez zgłaszanie własnych pomysłów i krytyczny stosunek do przekazywanej im wiedzy. Wreszcie to samo musi być w pracy, gdzie przełożony traktuje podwładnych podmiotowo i wspólnie z nimi rozwiązuje problemy. Stosunki między przełożonym a podwładnymi mogą mieć wówczas charakter koleżeński, bo o autorytecie nie decyduje zajmowane stanowisko, tylko umiejętności profesjonalne.

Wszystko to, co wyżej napisałem, nie oznacza próby usprawiedliwiania hejtu, który zawsze jest działaniem obrzydliwym, niezależnie od rodzaju motywacji. Warto jednak zwracać uwagę na powody, które mogą ludzi do hejtowania skłaniać. Podejmowanie wysiłków w celu eliminowania tych powodów przyczynia się do usuwania nadmiaru agresji w życiu społecznym, co zawsze poprawia jego dobrostan.

 

Fot.  Andre Hunter / Unsplash

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Konopie wyklęte :)

Złapanie rapera Maty z 1,5 grama suszu konopnego oraz potencjalne konsekwencje prawne, jakie to dla niego rodzi, wzbudziły kilkudniową dyskusję nad legalnością posiadania tego specyfiku. Owa dyskusja szybko jednak zakończyła się i oddała pole kolejnym rewelacjom ze świata polityki. Tymczasem, warto oddać roślinie będącej główną sprawczynią całego zamieszania historyczną sprawiedliwość.

Pierwsze wzmianki o niej pochodzą z chińskiego traktatu o rolnictwie datowanego na XVI wiek p.n.e. Ma ponad 25 tysięcy znanych zastosowań. W sienkiewiczowskim Potopie o jej zaletach entuzjastycznie rozprawiał Zagłoba. Kiedy na lekcjach historii dowiadujemy się o Rzeczypospolitej będącej „spichlerzem Europy”, część tego spichlerza wypełniona była właśnie nią. Uprawiali ją George Washington i Thomas Jefferson. Drzemie w niej potencjał do zaradzenia wielu ekologicznym problemom naszych czasów. Tymczasem pokornie znosi piętno kłamliwie przedstawianych psychoaktywnych właściwości. Jak do tego doszło? Wszystko przez chciwość i interesy kilku Amerykanów.

Radosne preludium

Opisana we wspomnianym XVI w. p.n.e., pierwsze ślady jej wykorzystania pochodzą zaś z 8000-7000 r. przed Chrystusem. Konopie są z człowiekiem dłużej niż pismo czy koło. Z czasem stopniowo poszerzał się zakres i sposoby, w jakie była używana (o nich w kolejnych częściach tekstu). Roślina ta towarzyszyła człowiekowi przy wielu ważnych wydarzeniach. Prorok Mahomet, zakazując muzułmanom spożywania alkoholu, wyraził zgodę na palenie właśnie suszu z konopi, zaś Joanna d’Arc została spalona na stosie nie tylko za czary, lecz również za to że sama rzekomo lubiła palić konopie indyjskie. Słynna Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 1776 roku, została w pierwszych dwóch egzemplarzach spisana na papierze wytworzonym z rośliny będącej głównym bohaterem tego tekstu. Dzieje konopi to niemal ustawiczne zaskakiwanie człowieka jej potencjałem na coraz to większej ilości pól, do tego stopnia że w XVI-wiecznej Anglii karano tych, którzy na swoich nomen omen polach konopi nie uprawiali. Sytuacja miała się podobnie także w zamorskich koloniach Królestwa Hiszpanii. Okres rozkwitu popularności trwał aż do lat 30. XX wieku. 

Historia dramatu

1920 to rok wprowadzenia w Stanach Zjednoczonych prohibicji. Dzięki temu jeszcze większą popularność zyskały konopie w swojej indyjskiej postaci, rzecz jasna owy wzrost popularności pochodził z ich rekreacyjno-narkotyzujących właściwości. Lata 20. to także czas, kiedy strategicznym partnerem włókienniczo-papiernicznym rządu USA stał się koncern DuPont. Surowcem eksploatowanym przez tą firmę było drewno. Owo przedsiębiorstwo wynalazło również pierwsze włókno sztuczne – rayon. Na obu tych polach dużo tańszą alternatywą było użycie właśnie konopi. Dlatego też stała się ona głównym adwersarzem tego wielkiego przedsiębiorstwa. Wydarzenia zaczynają wtedy biec dużo szybszym tempem. Andrew Mellon – sekretarz skarbu oraz właściciel banku, którego klientem był wtedy DuPont – wyraża zgodę na nominacje Harry’ego J. Anslingera (swojego przyszłego zięcia) na stanowisko szefa nowopowstałego Federalnego Biura ds. Narkotyków. Kolejne lata to okres równie intensywnej i zawziętej, co kłamliwej kampanii Anslingera, dotyczącej pochodzącej z konopi indyjskiej marihuany, na skutek której obrywa „piekielna roślina”, jaką stały się konopie jako takie, również np. odmiana siewna pozbawiona psychoaktywnych właściwości. Częściowo Anslinger chciał także uzasadnić i nadać sens działania oraz finansowania jednostki, na której czele stanął. Propaganda strasząca opinie publiczną, a przede wszystkim amerykańskich kongresmenów, senatorów i władze lokalne, polegająca na nakreślaniu wizji odurzonych suszem z konopi ludzi zamieniających się w potwory i mordujących swoje rodziny, przyniosła skutek. Prof. Jerzy Vetulani mówi w tym przypadku wręcz o powstaniu „marihuanofobii”. W 46 stanach zdelegalizowano zarówno narkotyk – marihuanę, jak i uprawę konopi. Wszystko to przy sprzeciwie m.in. środowiska lekarskiego z dr. Jamesem Woodwardem na czele. Wkrótce DuPont otrzymuje patent na produkcje tworzyw z ropy naftowej oraz produkcje papieru z drewna. Firma osiąga wielkie przychody. Na wiele kolejnych lat konopie kojarzyć się będą przede wszystkim ze zdemonizowanym narkotykiem, odrzucając przy okazji ilość zastosowań większą niż ilość znaków użytych do napisania tego tekstu. Warto zatem przybliżyć kilka z nich.

Skarbnica substancji

Zanim o konkretnych przypadkach zastosowania w medycynie, warto spojrzeć na skład naszej bohaterki. W nasionach konopi znajdziemy: fosfor, potas, magnez, wapń, siarkę, żelazo, mangan, sód, krzem, miedź, platynę, bor, jod, nikiel, cynę, witaminy z grupy B, witaminę A, C, E oraz K. Działanie nasion konopi jest tak szerokie jak ich skład. Cannabis sativa obniża cholesterol, wzmacnia system odpornościowy, zmniejsza stres. Nasiona konopi zawierają również błonnik (13g/ziarno), poprawia on pracę układu pokarmowego i sprzyja redukcji masy ciała. Nasze tytułowe „konopie wyklęte” to także kopalnia białka (21,5g/ziarno), na tym polu ustępuje tylko soi. 65% tego białka to globularne edystyny, uznawane za najłatwiej przyswajalne formy białek. Owe białko dostarcza 18 aminokwasów, wzmacniają one układ odpornościowy, wspomagają pracę wątroby i układ nerwowy, wzmacniają także włosy i poprawiają cerę. 35% ziarna stanowi olej. Olej ten to w 80% Niezbędne Nienasycone Kwasy Tłuszczowe – tłuszcze o idealnych proporcjach kwasów omega-3 i omega-6. Nasiona konopi jako jedyne jadalne nasiona posiadają kwas gammalinolenowy (GLA), łagodzi on stany zapalne i przywraca równowagę hormonalną. Wspomniana już witamina K uczestniczy w tworzeniu tkanki kostnej, a także m.in. działa przeciwbólowo, przeciwzapalnie i przeciwbakteryjnie.

Magiczne antidotum

Mityczny chiński cesarz, zarazem uznawany za legendarnego ojca chińskiej medycyny – Shen Nung, miał opisać zastosowanie konopi w celach medycznych już w 2700 r. p.n.e. W 550 r. p.n.e. perski prorok Zoroaster w świętym tekście Zend-Avesta, opisuje konopie jako roślinę leczniczą. Przechodząc jednak do czasów i miejsc nam bliższych, w 1839 r. W.B. O’Shaughnessy stosuje konopie jako środek przeciwbólowy, zaś Jean-Jacques Moreau de Tours uznaje jej przydatność w leczeniu chorób psychicznych. Pod koniec XIX w. nadworny lekarz królowej Wiktorii, Sir Russell Reynolds, poleca konopie jako środek na bóle menstruacyjne. Pisze on również o niej w pierwszym wydaniu znanego i cenionego do dziś czasopisma medycznego „The Lancet” – „Konopie, stosowane w odpowiedni sposób, są jednym z najcenniejszych lekarstw, jakie posiadamy”. W latach 70. XX wieku „Medical World News” ogłasza susz konopny najlepszym środkiem w leczeniu epilepsji. Dziś susz z konopi wykorzystywany jest często do łagodzenia objawów jaskry (poprzez obniżenie ciśnienia w gałce ocznej, a co za tym idzie zwiększoną ostrość widzenia), bólów doskwierających podczas chorowania na stwardnienie rozsiane, a także do poprawy samopoczucia osób korzystających z chemioterapii oraz zredukowania u nich odruchów wymiotnych i nudności o co najmniej 50%, czy również do pobudzenia apetytu u chorych na AIDS (zwiększając przy tym długość ich życia). Konopie nie tylko łagodzą objawy, czy pozwalają w większym komforcie przejść objawy, lecz również są lekiem. Badania Cancer Research potwierdzają skuteczność kannabinoidów zawartych w cannabis sativa w walce z glejakiem wielopostaciowym – jednym z najbardziej śmiertelnych form guzów mózgu. Na łamach pisma „Nature” pojawił się artykuł mówiący o THC (Tetrahydrokannabinol – psychoaktywny związek chemiczny zawarty w konopi indyjskiej) obniżającym ryzyko miażdżycy. To samo THC według naukowców z Uniwersytetu Południowej Florydy jest skuteczną bronią przeciw wirusom odpowiedzialnym za rozwój groźnych nowotworów. Natomiast „American Journal of Pathology” pisze o obniżaniu przez marihuanę poziomu glukozy we krwi, co zapobiega jednemu z groźnych powikłań cukrzycy, prowadzącemu do ślepoty.

„Piekielna roślina”?

Badania i generalnie rzecz ujmując wątpliwości co do szkodliwości konopi zaczęły się na długo przed wspomnianą wcześniej kampanią propagandową Harry’ego J. Anslingera. Pod koniec XIX stulecia, z inicjatywy brytyjskiej Izby Gmin, powołano komisje mającą na celu zbadanie potencjalnej szkodliwości konopi. Parlamentarna komisja jednoznacznie stwierdziła jednak brak negatywnych objawów zdrowotnych oraz brak powodowania uzależnienia. Wymieniono natomiast pozytywne skutki emocjonalne oraz społeczne. W międzyczasie obalano kolejne badania mające na celu udowodnienie szkodliwości konopi (np. Badania dr. Heath’a). W 1989 roku badania Akademii Medycznej w St. Louis stwierdziły że palenie suszu z konopi nie uszkadza komórek nerwowych, a w ludzkim mózgu znajdują się specjalne receptory reagujące na THC i tylko przez THC aktywowane. Pod koniec dwudziestego stulecia brytyjski „New Scientist” opublikował fragment tajnego raportu WHO na temat szkodliwości suszu z konopi. Po ujawnieniu przez Światową Organizacje Zdrowia całości raportu z 15 lat badań, okazało się że opisywana substancja jest mniej szkodliwa od alkoholu i nikotyny, a palenie przez dłuższy czas nie powoduje szkód zdrowotnych. Warto jednak dodać trochę zasadności znakowi zapytania postawionemu w tytule tego akapitu. Susz z konopi jest tzw. narkotykiem miękkim, nie uzależnia zatem fizycznie, można się jednak silnie do niego przywiązać w sposób psychiczny, generalny potencjał uzależnienia jest jednak niższy niż w przypadku nikotyny i alkoholu. Poza tym na dłuższą metę częste i regularne użytkowanie może prowadzić do subtelnego wręcz pogorszenia pamięci, koncentracji, czy procesu selekcji informacji. U młodych osób mających kontakt z marihuaną zaobserwowano również większe szanse na sięgnięcie po groźniejsze substancje. Naukowo potwierdzony jest także wpływ suszu konopnego na układ krążenia, układ oddechowy, a także niską wagę u noworodków, których mamy paliły cannabis podczas ciąży. Częste stosowanie konopi może doprowadzić do utraty satysfakcji z życia, motywacji do dbania o swój wygląd, aspołeczności oraz braku poczucia celu. Wszystko to jednak w przypadku wieloletniego stosowania znaczących ilości.

Antidotum także dla matki ziemi

Aby cieszyć się efektem w postaci wyhodowanej rośliny, trzeba ją najpierw zasadzić lub zasiać, następnie pielęgnować i o nią dbać, wszystko to zaś poprzedzić trzeba wyborem dla niej odpowiednich warunków, glebowych jak i pogodowych. Inaczej jest jednak z konopiami. Nie maja one wygórowanych wymagań co do miejsca ich uprawy, nie potrzebują nawet środków ochrony roślin, czyli najczęściej pestycydów, tak szkodliwych przecież dla środowiska, m.in. dla egzystencji pszczół. Konopie same odstraszają chwasty, jak i szkodniki pokroju stonki ziemniaczanej, czy bielnika kapustnika. Liście mogą zaś służyć do skomponowania paszy dla zwierząt. Konopie nie dość że nie są wybredne co do gleby w której rosną, to na dodatek mogą ją oczyścić, co potwierdzają wyniki badań Instytutu Włókien Naturalnych nt. oczyszczenia gleby skażonej przez przemysł miedziowy za pomocą właśnie konopi. Zwiększa to żyzność gleb. Prawdziwą plagą naszych czasów jest ogromna ilość tworzyw sztucznych. Zalegają one na wysypiskach śmieci oraz w oceanach, według najnowszych badań mikroplastik może unosić się w powietrzu i zalegać w płucach. Z pomocą przychodzi nie kto inny jak wyklęte konopie, ich łyko jest jednym z najbogatszych źródeł celulozy. W przeciwieństwie do plastiku wytwarzanego z ropy naftowej, plastik konopny ulega biodegradacji. Kolejnym obszarem odrzuconego mesjanistycznego posłannictwa cannabis sativa, jest rynek surowców energetycznych, tak boleśnie zatruwający naszą biosferę. Zwykła mieszanka oleju z konopi i 15% metanolu pozwala uzyskać ekologiczny olej napędowy do silników diesla. Spalanie tego oleju to o 70% mniejsza emisja sadzy niż w przypadku wersji produkowanej z ropy naftowej. Konopie to także źródło biomasy. Najbardziej znanym eko-zastosowaniem konopi jest produkcja papieru, o której to zalecie – trzeba wspomnieć – wiedzieli także Chińczycy, którzy wyprodukowali papier z tej wspaniałej rośliny już w I wieku. Jeden hektar konopi to tyle masy papierowej co cztery hektary lasu, zaś do produkcji tony masy papierowej potrzeba 2,1 tony drewna iglastego i odpowiednio 1,4/5 tony konopi przemysłowej. Dodając do tego oczywisty fakt skrajnej rozbieżności czasu wzrostu obu roślin (kilka miesięcy vs. dziesiątki lat), można powiedzieć że konopie biją drzewa na głowę (lub na koronę), jednocześnie będąc dla nich szansą na ratunek przed wycinką, jak i wielkim wsparciem dla kondycji planety.

Zastosowań ciąg dalszy

Każdą osobę piszącą o zastosowaniach konopi należy a priori zwolnić z obowiązku wymienienia ich wszystkich, czy to z powodu redakcyjnych limitów, czy ograniczonej pamięci komputera mieszczącego plik z tekstem. Warto jednak wspomnieć o jeszcze kilku z 25 tysięcy zastosowań rośliny będącej bohaterką tego tekstu. Jednym z podstawowych elementów wielu roślin jest łodyga, konopie również taką posiadają, a ta w 20% składa się z najmocniejszego na świecie włókna pochodzenia naturalnego, bardzo cenionego składnika tkanin, sznurów i papieru. Włókno to jest niezwykle odporne na wszelkie procesy gnilne, co utrudnia jego rozkład biologiczny w warunkach wysokiego uwilgotnienia. Sprawia to, że produkowane są z tego włókna m.in. węże pożarnicze, sieci, dratwa szewska, nici chirurgiczne, czy papier filtracyjny np. na torebki na herbatę. Kolejne zastosowania to produkcja farb i lakierów, dzięki szybkiemu schnięciu oleju konopnego. Śruta – pozostałość po ekstrakcji z nasion, dzięki 25% zawartości białka może stanowić świetny dodatek do mąki pszennej. Z oleju zaś można tworzyć także olej oświetleniowy czy surowiec potrzebny do produkcji mydła, balsamów, szamponów, a nawet perfum. Konopie służyć mogą również jako składnik przy produkcji materiałów kompozytowych, z których tworzy się np. wnętrza samochodowe czy materiały izolacyjne i konstrukcyjne. Z konopi tworzyć można także niepalny beton do budowy np. domów. Inne produkty to wykładziny ścienne, a także pieluszki jednorazowe. Ostatni z aspektów można by przyporządkować do kwestii medycznej, bo dzięki jego zastosowaniu poprawi się zdrowie użytkowników, lecz także do akapitu z zastosowaniami ekologicznymi. Mowa tu o wchodzącym na rynek zastępniku mięsa z konopi, które posiada więcej wartości odżywczych od mięsa właśnie, nie mówiąc o ekologicznych i klimatycznych pozytywach.

Oczekiwanie na rehabilitacje

Wiernie towarzyszyła ludzkości niemal od początku, dając od siebie coraz to więcej i więcej. Kiedyś stanowiła podstawę również i polskiego rolnictwa. Posiadała wielką, magiczną wręcz rolę u naszych słowiańskich przodków. Roślina będąca częścią polskiej kultury. Dziś zapomniana, odrzucona, okryta złą sławą. Na szczęście zbliża się uniewinnienie, amnestia, rehabilitacja i istny renesans tej wspaniałej rośliny. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej dla naszego zdrowia, dla planety, jak i dla ludzkości w całej swej już prawie ośmiomiliardowej krasie. 


#AkcjaDepenalizacja – podpisz petycję w sprawie depenalizacji posiadania przy sobie marihuany na własny użytek!
Trzeba skończyć z prześladowaniem ludzi, najczęściej młodych, za używanie marihuany. Domagamy się modyfikacji zapisów w „Ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii” w taki sposób, żeby nie ścigać osób, które posiadają marihuanę na własny użytek.
Wejdź na www.akcjadepenalizacja.pl, podpisz petycję i udostępnij! To pierwszy krok do zmiany!

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Relacje niemiecko-chińskie – historia partnerstwa z rozsądku :)

W ostatnich latach, w związku z postępującą globalizacją, zwiększającą się konkurencją międzynarodową, ale także rosnącym znaczeniem współpracy między krajami, dużą wartość przypisuje się dwustronnej kooperacji niemiecko-chińskiej. Historia tej relacji jest o tyle barwna, co pokazująca, jakie interesy i cele przyświecały środowiskom politycznym i gospodarczym obu krajów na przestrzeni lat.

Intensywne relacje obu państw mają dość krótką, choć ciekawą historię. Pierwsze stosunki niemiecko-chińskie sięgają połowy XVII wieku – były to relacje utrzymywane pomiędzy Chinami a poszczególnymi krajami niemieckimi, a dużą rolę w ich kształtowaniu odgrywali misjonarze, jak choćby jezuita Johann Adam Schall von Bell który został nawet doradcą cesarza Shunzhi z dynastii Qing. W większości stosunki te miały wyłącznie handlowy charakter a chińskie towary, takie jak porcelana czy jedwab, docierały do ​​Niemiec za pośrednictwem portugalskich i hiszpańskich przewoźników. Królewsko-Pruska Kompania Azjatycka wysłała swój pierwszy statek do Chin dopiero w połowie XVIII wieku.

W kolejnym stuleciu zainteresowanie Niemiec rynkiem azjatyckim było nadal niewielkie. Zaangażowane w budowę własnego silnego państwa Prusy zwróciły uwagę na otwierające się w Chinach możliwości dopiero pod koniec XIX wieku. Dla ówczesnych Chin, zmagających się z wieloma problemami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Niemcy były synonimem stabilnego i godnego zaufania partnera, zatem pierwsza misja gospodarcza niemieckich przemysłowców do Państwa Środka zakończyła się sporym sukcesem. Pod koniec stulecia Niemcy objęły znaczne wpływy w prowincjach Shandong i Jiaozhou, a miasto Qingdao stało się wkrótce niemiecką koncesją. Doskonale rozwijała się współpraca o charakterze militarnym, która nie ustała mimo klęski II Rzeszy Niemieckiej w 1918 roku. W latach następujących po Wielkiej Wojnie polityka zagraniczna Republiki Weimarskiej uwarunkowana była chęcią odzyskania wpływów na Dalekim Wschodzie m.in. poprzez odbudowę stosunków dyplomatycznych i obecność niemieckich doradców wojskowych. Co ważne, w młodej niemieckiej republice działało bardzo silne lobby prochińskie, szczególnie aktywne wśród kół gospodarczych, a jego najważniejszymi animatorami byli właściciele koncernów takich jak Krupp, AEG czy Siemens. To dzięki ich staraniom niemieckie firmy realizowały m.in. ogromne kontrakty na budowę kolei w Chinach. Dojście do władzy nazistów w 1933 roku zmieniło tę optykę, a za kluczowego partnera w Azji uznano Japonię, choć w pierwszych latach rządów Hitlera nadal utrzymywano silne relacje gospodarcze. Dość powiedzieć, że III Rzesza Niemiecka w połowie lat 1930-tych przyjmowała aż 17% chińskiego eksportu.

Powstanie bipolarnego świata po zakończeniu II wojny światowej odbiło się na relacjach niemiecko-chińskich i straciły one na znaczeniu. Podział zarówno Niemiec, jak i Chin, stał się egzemplifikacją zimnowojennej rzeczywistości, choć powody powstania RFN i NRD, oraz ChRL i Republiki Chińskiej na Tajwanie były zupełnie odmienne. Przez kolejne 20 lat utrzymywanie relacji dyplomatycznych pomiędzy tymi podmiotami było decyzją wyłącznie polityczną, zależną nie tyle od zainteresowanych stron, co bardziej od supermocarstw: USA i ZSRR. Ze względów ideologicznych relacje z Pekinem przez pierwsze powojenne lata utrzymywała wyłącznie Niemiecka Republika Demokratyczna, choć należy wskazać że maoistowskie Chiny wyszły z inicjatywą nawiązania relacji także z RFN. Miało to miejsce w połowie lat 1950-tych, jednak władze w Bonn odrzuciły tę propozycję zarówno ze względu na obowiązującą wówczas doktrynę Hallsteina (mówiącą o nieutrzymywaniu stosunków dyplomatycznych z państwami utrzymującymi stosunki dyplomatyczne z NRD, za wyjątkiem relacji z ZSRR), jak i z obawy przed negatywną reakcją amerykańskiego sojusznika. To wówczas wymyślono określenie tzw. dylematu chińskiego, oznaczającego różnicę zdań kół politycznych i gospodarczych co do nawiązywania kooperacji z ChRL. Podczas gdy kolejne rządy kanclerza Adenauera unikały współpracy z Mao Zedongiem na płaszczyźnie politycznej, o tyle kręgi przedsiębiorców poszukiwały możliwości nawiązywania relacji gospodarczych. Efektem ich zabiegów było podpisanie w 1957 roku pierwszej umowy handlowej RFN-ChRL.

Sytuacja diametralnie zmieniła się pod koniec lat 1960-tych, gdy kanclerzem Zachodnich Niemiec został energiczny socjaldemokrata, Willy Brandt. Jego koncepcja polityki zagranicznej zorientowanej na Wschód (Ostpolitik) zakładała unormowanie relacji ze Związkiem Radzieckim oraz z państwami bloku wschodniego. Brandt zdawał sobie sprawę, że jeśli chce się zmienić status quo, to najpierw trzeba je uznać. Na fali podpisywanych kolejnych układów normalizujących relacje z krajami zza żelaznej kurtyny, oraz przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej, także i RFN nawiązała oficjalne stosunki z Państwem Środka. Następująca od roku 1972 intensyfikacja więzi z Chinami była niejako kalką prowadzonej przez Waszyngton polityki odprężenia wobec Pekinu.

Niemalże dwie dekady następujące po wzajemnym uznaniu RFN i ChRL przyniosły ogromny wzrost dynamiki interesów niemieckich na kontynencie azjatyckim, a poprzez liczne długoterminowe inwestycje i projekty wielowymiarowej współpracy RFN utwierdziła swoją pozycję na rynku chińskim.

Następca Brandta, Helmut Schmidt, był wręcz zafascynowany Chinami i widział to państwo jako kluczowego gracza na arenie międzynarodowej. Ten „niemiecki Kissinger” – jak go nazywano – częstokroć w czasie swego kanclerstwa, ale i po odejściu z urzędu (był wieloletnim współredaktorem opiniotwórczego tygodnika „Die Zeit”) wskazywał, że „Chiny są przyszłością”.

Podobnie uważał Helmut Kohl. Sprawujący urząd w latach 1982-1998 kanclerz nie krył swojego podziwu dla tego państwa. To za jego czasów mocno przyspieszyła współpraca gospodarcza, mówiono wręcz o „chińskiej euforii” wśród kręgów politycznych i biznesowych. Zbiegło się to oczywiście w czasie z reformami Deng Xiaopinga, które doprowadziły do bardzo szybkiego rozwoju gospodarczego Chin i ich modernizacji w bezprecedensowej skali. Kohl umiał wykorzystać to „okno możliwości” – gdy w 1984 roku udał się do ChRL by tam doglądać budowę pierwszej fabryki Volkswagena w Szanghaju, podkreślał, że Chiny czeka „stuletni wysiłek modernizacyjny”. Jednocześnie po powrocie do RFN mówił w Bundestagu, że Niemcy i Chiny powinny „zbudować stabilne, długotrwałe partnerstwo”. W tym samym czasie powołano Zagraniczną Izbę Handlową w Chinach (AHK Greater China), która swoje biura otworzyła w Pekinie, Szanghaju, Kantonie oraz w Hongkongu, a jej celem stało się wspieranie niemieckich firm we wchodzeniu na chiński rynek, poszukiwanie partnerów biznesowych, pomoc w szkoleniach i dalszej edukacji oraz prowadzenie wydarzeń biznesowych. Obecnie Izba opiekuje się ponad 2500 niemieckich przedsiębiorstw aktywnych w Państwie Środka.

Ważnym punktem relacji obu krajów stała się także współpraca regionów i miast – w 1982 roku doszło do oficjalnego zawarcia partnerstwa między Wuhan, stolicą prowincji Hubei, a Duisburgiem, miastem w zagłębiu Ruhry w Nadrenii Północnej-Westfalii. To był początek intensywnej kooperacji między podmiotami subpaństwowymi – za czasów kanclerstwa Kohla podpisano prawie 40 takich porozumień. I choć niemiecki system polityczny gwarantuje szeroką swobodę i niezależność działania regionów, to niewątpliwie ta intensyfikacja relacji paradyplomatycznych w obszarze edukacji, kultury czy turystyki stała w zgodzie z priorytetami władz w Bonn, a – po zjednoczeniu Niemiec – w Berlinie.

Niewątpliwie wzajemne relacje ochłodziły się po wydarzeniach czerwcowych 1989 roku na placu Tiananmen, choć relatywnie szybko wróciły do poprzedniej temperatury. W 1993 roku gabinet Kohla przedstawił „Azjatycki Dokument Strategiczny”, szczegółowo opisujący strategię niemieckiej polityki zagranicznej wobec krajów kontynentu azjatyckiego. Ze względu na ogromną dynamikę wzrostu gospodarczego w Chinach od lat 1990-tych a także znaczenie eksportu dla rozwoju niemieckiej gospodarki, zwiększanie współpracy handlowej między ChRL a Niemcami stał się celem o wysokim priorytecie.

Tę „chińską euforię” kontynuował także Gerhard Schröder, który wspólnie z premierem Wen Jiabao podpisał „Strategiczne partnerstwo w globalnej odpowiedzialności”. Dokument ten umożliwił zwiększenie dynamiki relacji handlowych, inwestycyjnych, współpracy w zakresie ochrony  środowiska czy współpracy kulturalnej i naukowej. To Schröder zainicjował także powołanie niemiecko-chińskiego dialogu na rzecz praworządności.

Mimo wszystko – podobnie jak w przypadku jego poprzedników – dyplomacja  tego socjaldemokratycznego kanclerza charakteryzowała się wysokim pragmatyzmem, co powodowało, że problemy praw człowieka, Tajwanu i Tybetu, często komplikujące stosunki ChRL z innymi krajami zachodnimi, nie odgrywały znaczącej roli. Wynikało to z dominującego przywiązania Berlina do ekonomicznego charakteru tych relacji i wzajemnego uznania roli partnerów na świecie. W Niemczech przez wiele lat panowało przeświadczenie, że aby prowadzić skuteczną politykę względem Chin konieczne jest zrozumienie i uwzględnienie lokalnych uwarunkowań oraz ogromnej różnorodności tego kraju, który – jak niemieckie MSZ podkreślało w oficjalnym dokumencie z 2002 roku – „oferuje wiele możliwości i stawia ważne zadania”. Tym samym niemiecka polityka wobec ChRL rozwijała się przez lata jako strategia tzw. milczącej dyplomacji, czyli nieporuszania drażliwych dla Pekinu tematów, nastawiona wyłącznie na budowanie intensywnej współpracy gospodarczej, także w wymiarze wielostronnym, w tym w ramach grup G20 i G8+5. Jednocześnie strona niemiecka miała nadzieję, że poprzez ścisłą współpracę gospodarczą z krajami zachodnimi nastąpi w Chinach demokratyczna przemiana. Zresztą ten znany paradygmat „zmiany poprzez handel” dopiero w ostatnich latach został oceniony jako nieskuteczny.

Za czasów rządów Angeli Merkel relacje niemiecko-chińskie weszły na jeszcze wyższy poziom. Było to efektem kilku splatających się zdarzeń. Po pierwsze Niemcy wysunęły się na czoło Unii Europejskiej w wyniku perturbacji, jakie dotknęły Wspólnotę po wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 roku i kryzysu strefy euro od 2010 roku. Niewątpliwie Niemcy jako jedyne państwo mogły (chciały) wziąć na siebie odpowiedzialność za losy UE. Po drugie, te „europejskie buty” były dla Niemiec za małe – zaczęto rozglądać się za nowymi partnerami poza Starym Kontynentem, a chęć zwiększenia roli Niemiec w Azji była duża. Po trzecie wreszcie, przeżywające bezprecedensowy okres prosperity i coraz częściej zaangażowane w sprawy międzynarodowe Chiny wydawały się idealnym kandydatem do zacieśniania współpracy w odpowiedzi na nowe wyzwania.

W 2011 roku wdrożono więc niemiecko-chińskie konsultacje rządowe, czyli mechanizm komunikacji dwustronnej zarezerwowany dla kluczowych partnerów RFN – konsultacje odbywają się regularnie co dwa lata umożliwiając rozwijanie dialogu w sprawach tożsamych dla obu rządów w wymiarze polityki wewnętrznej i międzynarodowej. W tym samym roku także rząd chiński wydał „Białą Księgę o osiągnięciach i perspektywach współpracy chińsko-niemieckiej”, pierwszą tego rodzaju dla kraju europejskiego.

Trzy lata później, podczas wizyty państwowej przewodniczącego Xi Jinpinga w Niemczech, podniesiono formułę współpracy do „Kompleksowego Partnerstwa Strategicznego”. Obecnie, na poziomie międzyrządowym istnieje ponad 80 mechanizmów dialogu między ministrami, sekretarzami stanu, szefami departamentów i szefami agencji rządowych. Kluczowe formaty obejmują dialog strategiczny ministrów spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz dialog fiskalny wysokiego szczebla ministrów finansów i dyrektorów banków centralnych. Ponadto istnieje przeszło 1000 partnerstw kooperacyjnych między uczelniami i ośrodkami badawczymi, coraz częściej współpracują ze sobą fundacje. Istnieje przeszło 130 partnerstw między regionami, miastami i gminami. Większość z nich aktywnie się rozwija – nawet teraz, w czasie trwania pandemii. To pokazuje, że wielowymiarowość relacji niemiecko-chińskich jest faktem.

Bezsprzecznie motorem tej dwustronnej współpracy jest gospodarka. Aktualnie Niemcy są najważniejszym partnerem handlowym Chin na kontynencie europejskim – już w 1978 roku Republika Federalna znalazła się na czwartym miejscu wśród światowych i na pierwszym miejscu wśród europejskich partnerów handlowych dla Chin. Dziś Niemcy są zdecydowanie najważniejszym partnerem handlowym Chin w Europie. Z drugiej strony Chiny są kluczowym partnerem gospodarczym Niemiec, zarówno w Azji, jak i na świecie, ponieważ w 2016 roku ChRL wyprzedziła Stany Zjednoczone i Francję, i zajęła wiodącą pozycję w stosunkach handlowych z RFN, a w 2020 roku Niemcy i Chiny osiągnęły rekordowe obroty w wysokości 212 mld EUR. Dość powiedzieć, że wymiana handlowa z Chinami odpowiada za 3% niemieckiego PKB, a niemieccy producenci samochodów sprzedają w Chinach więcej pojazdów niż gdziekolwiek na świecie.

Prócz relacji dwustronnych Berlin przez lata także bardzo aktywnie kształtował stosunki pomiędzy Unią Europejska a Chinami, m.in. wspierał wysiłki Europejskiego Banku Inwestycyjnego w zakresie zapewnienia wsparcia technicznego dla Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB); sprzyjał pracom prowadzonym w ramach wewnętrznej grupy roboczej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, której celem było opracowanie europejskiej wizji współpracy euroazjatyckiej; czy angażował się w projekty realizowane w ramach EU-China Connectivity Platform.

To Niemcy byli także głównymi architektami przyjętego na koniec grudnia 2020 roku Kompleksowego Porozumienia o Inwestycjach (CAI) pomiędzy UE a ChRL. Zresztą ten właśnie dokument miał stać się niejako ukoronowaniem niemieckiej wizji kształtowania relacji Unii z Chinami za czasów kanclerstwa Angeli Merkel. Jego podpisanie w przededniu zakończenia niemieckiej prezydencji w Radzie UE wywołało wiele kontrowersji. Niemcom zarzucano „wciśnięcie gazu do deski”, działanie pod presją czasu i oczekiwań strony chińskiej, a nadto nadmierną ambicję Merkel. Dla niemieckiej szefowej rządu to podpisanie dealu z ChRL stanowiło faktycznie domknięcie prowadzonych przez lata rozmów i konsultacji, i bez wątpienia mogło być traktowane jako jej osobisty sukces.

Choć w niestabilnym świecie niemiecka kanclerz jest symbolem politycznego zaufania, to i jej zarzucono jednak w tym względzie krótkowzroczność. Po ogłoszeniu CAI niemieckie media pełne były krytycznych uwag, wskazujących, że dotychczasowa „chińska euforia” powinna zostać zastąpiona „twardym pragmatyzmem”. Pisano, że to „porozumienie last minute” jest błędem, który obróci się przeciwko Unii, w tym także przeciwko samej Republice Federalnej. Mówiono, że nagłe zbliżenie chińsko-europejskie to afront dla administracji Joe Bidena. Podkreślano, że jeszcze niedawno Berlin zarzekał się, że konieczne jest wypracowanie nowej umowy transatlantyckiej, aby odnowić sojusz pomiędzy partnerami, teraz zaś promuje politykę „Europe first”. Mimo tego, że rozmowy nad podpisaniem porozumienia inwestycyjnego z ChRL trwały od 2013 roku, to tempo jakie narzucono podczas niemieckiej prezydencji nie miało sobie równych – to dążenie do podpisania porozumienia z ChRL za wszelką cenę odebrano jako rezygnację z twardego stanowiska UE czy osłabienie zapisów dokumentu z marca 2019 roku „EU-China – a strategic outlook”, gdzie wprost nazwano Chiny strategicznym partnerem, ale i systemowym rywalem. Politykę Berlina wobec Chin zaczęto postrzegać jako równię pochyłą.

Na wiosnę tego roku do historii wzajemnych relacji dopisano nowy rozdział – postępujące prześladowania mniejszości ujgurskiej w Xinjiangu, masowe tłumienie ruchu demokratycznego w Hongkongu, agresywna postawa Pekinu na Morzu Południowochińskim czy groźby wobec Tajwanu spowodowały zaognienie relacji zarówno między Unią i Chinami, jaki i pomiędzy Niemcami a Państwem Środka. UE nałożyła na Chiny sankcje za łamanie praw człowieka, a Pekin odpowiedział sankcjami odwetowymi – dotknęły one także kilku niemieckich polityków. Niemiecka prasa zaczęła bardzo krytycznie pisać o wydarzeniach w ChRL domagając się bardziej „trzeźwego patrzenia” na chińskiego smoka, który wkrótce może „pożreć całą Europę”. Jednocześnie zauważano, że „sytuacja nie ulegnie poprawie wraz z uchwalonymi sankcjami UE, bo dotyczą one zaledwie niewielkiej grupy osób. Jest to jedynie polityka symboli. Ale też więcej nie da się wyegzekwować w UE, bo Chiny są zbyt ważnym partnerem handlowym”.

Właśnie – współpraca handlowa okazała się znów priorytetowa. Gdy wydawało się, że sytuacja w relacjach UE-Chiny jest zbyt napięta by myśleć o ratyfikacji umowy CAI (Parlament Europejski i Komisja zawiesiły starania o ratyfikację w maju), w lipcu br. kanclerz Merkel wspólnie z prezydentem Macronem przekonywali Xi Jinpinga, że zatwierdzenie umowy musi nastąpić jak najszybciej. Czyli jednak business first – szefowa rządu chciała zrobić wszystko, by wesprzeć niemiecką gospodarkę, dla której Chiny są kluczowym rynkiem.

Ale generalnie dzisiejsi Niemcy nie tryskają już tą samą „chińską euforią” co jeszcze kilkanaście lat temu. Przede wszystkim dużo się zmieniło w świadomości społecznej – kiedyś Państwo Środka postrzegane było jako egzotyczne, ciekawe, tajemnicze imperium z przebogatą historią, kulturą i kuchnią. Dziś ten wizerunek łagodnego orientalnego mocarstwa uległ transformacji. Dużo w tym względzie zmieniła agresywna polityka chińskich firm, które w ostatniej dekadzie niemalże hurtowo zaczęły wykupywać niemieckie przedsiębiorstwa. Początkowo uważano to za zdrowe urozmaicenie dla gospodarki, ale gdy w 2016 roku  chińskie koncerny przejęły lidera w dziedzinie robotyki, firmę Kuka, oraz wykupiły akcje spółki przemysłu maszynowego Krauss-Maffei i akcje koncernu energii odnawialnej EEW Energy, stało się jasne, że Chińczycy prowadzą ostrą grę inwestycyjną.

Wywołało to szeroką dyskusję w niemieckich kręgach politycznych, gospodarczych ale i społecznych o potrzebie wypracowania nowej Chinapolitik – polityki, która nie ograniczałaby współpracy gospodarczej, ale nadawałaby jej konkretne ramy, zgodne z zasadami wolnego rynku, oparte na wolnej konkurencji, w odniesieniu do prawa i poszanowania własności prywatnej, obowiązujących w Niemczech i we Wspólnocie Europejskiej. Znalazło to także swój wydźwięk w dokumencie przygotowanym przez Federalne Stowarzyszenie Przemysłu Niemieckiego (BDI) w 2019 roku, w którym wyraźnie podkreślano potrzebę nowego, realistycznego podejścia niemieckiego biznesu do chińskiej aktywności inwestycyjnej. Argumentowano, że chiński rynek pozostaje dla niemieckich firm trudny, i czas aby także strona niemiecka stała się bardziej wymagająca, a mniej naiwna.

Sytuacja z 2016 roku zmieniła postrzeganie Państwa Środka przez Niemców, podobnie jak następujące potem pandemia oraz wydarzenia z Hongkongu czy Xinjiangu – widać to wyraźnie w prowadzonych cyklicznie badaniach opinii publicznej, które wskazują, że niemieckie społeczeństwo jest obecnie dużo bardziej krytycznie nastawione do chińskich inwestycji i zwiększającej się sharp power. Nie ma to jednak wpływu na kontakty międzyludzkie, które pozostają serdeczne i otwarte – nic dziwnego, przecież Chińczycy stanowią potężną grupę turystów, którzy corocznie odwiedzają RFN, a takie miasta jak Monachium, Berlin, Hamburg czy zamek w Neuschwanstein są na top liście wszystkich zwiedzających. Dla Chińczyków obowiązkowym punktem wizyty jest także Trewir – miasto urodzenia Karola Marksa.

W dzisiejszych Niemczech Chiny są ważnym tematem. W księgarniach półki uginają się pod ciężarem publikacji dotyczących tego kraju – jego historii, polityki, kultury, kuchni, rozwoju gospodarczego, nowych technologii. Nie brakuje też wspomnień i osobistych opowieści o Państwie Środka napisanych przez podróżników, dziennikarzy, menedżerów. Każde z poczytniejszych pism ma wkładkę dotyczącą Chin. Sporo jest także dyskusji w telewizji czy w Internecie. Wiele think tanków zajmujących się Chinami, jak choćby berliński MERICS czy hamburski GIGA, to znane i opiniotwórcze instytucje, z których analizami liczą się kręgi polityczne, gospodarcze czy naukowe na całym świecie.

Niewątpliwie rosnące zainteresowanie niemieckiego społeczeństwa Chinami, w tym również bardziej krytyczne postrzeganie wydarzeń w ChRL, ale i pogłębiające się zależności gospodarcze pomiędzy oboma krajami zwiększają potrzebę bardziej realistycznego podejścia w dwustronnych kontaktach – szczególnie na poziomie politycznym. W Niemczech nie brakuje chińskich pieniędzy i generalnie panuje przekonanie, że mimo problemów takich jak nierównomierny dostęp do rynku czy nieposzanowanie praw własności intelektualnej przez chińskie koncerny, właściwie nie ma alternatywy dla kontaktów handlowych z Chinami. Rośnie jednak świadomość, że konieczne jest dostosowanie reguł współpracy do potrzeb, ale i pozycji i znaczenia obu państw w XXI wieku.

Dziś to niemiecko-chińskie partnerstwo znajduje się więc w ciekawym punkcie – z jednej  strony osiągnięto w jego ramach tak wiele, ale z drugiej strony trudno ruszyć do przodu, bo dużo jest pól konfliktowych. W niektórych obszarach polityki, takich jak ochrona klimatu, ChRL jest kluczowym dla Niemiec partnerem do współpracy. Jest ponadto istotnym partnerem negocjacyjnym, z którym można równoważyć międzynarodowe interesy innych wielkich graczy. Ale Chiny są również ambitnym konkurentem gospodarczym, w szczególności w obszarze przyszłych technologii, takich jak sztuczna inteligencja. Ten związek opiera się dziś więc głównie na rozsądku. Ale takie relacje w polityce często okazują się trwalsze niż te oparte na euforycznej miłości.

 

Autor zdjęcia: Javier Quiroga

Odejście Merkel to koniec ważnej epoki :)

Parafrazując słowa znanego badacza polityki Josepha Frankela o urzędnikach – politycy przychodzą i odchodzą, Angela Merkel zaś trwa. Czy jednak jest ona tylko urzędniczką? Pragmatyczna i zorganizowana, praktyczna i wyważona w słowach – to bez wątpienia określenia doskonale do niej pasujące. Wkrótce odejdzie ze stanowiska kanclerza, ale dla Niemców, Europy i świata pozostanie kluczową postacią XXI wieku.

 

Z Akademii Nauk do polityki 

16 lat na stanowisku szefowej rządu federalnego to dużo czasu, ale jej rola jako polityczki trwa dwa razy dłużej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy można ocenić, że jej kariera polityczna zawiera się w kilku, zwykle trwających 5 lat, cyklach. Wszystko zaczyna się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX stulecia. W 1989 roku Angela Merkel – wówczas pracownica w Centralnym Instytucie Chemii Fizycznej Akademii Nauk NRD w Berlinie – dołącza do nowoutworzonej partii we Wschodnich Niemczech „Demokratyczny Przełom”. Po pierwszych demokratycznych wyborach w NRD (marzec 1990) obejmuje funkcję zastępczyni rzecznika rządu Lothara de Maizière’a. To niezwykle gorący czas. Wkrótce, podczas odbywających się od maja do września 1990 roku konferencji dwóch państw niemieckich i czterech zwycięskich mocarstw z okresu II wojny światowej, politycy wykonują zadanie matematyczne, które daje zaskakujący, choć przewidywalny wynik. Od teraz 2 + 4 = 1. Niemcy zostają zjednoczone. Kariera Merkel nabiera zaś rozpędu.

W nowym państwie, na czele rządu federalnego staje „kanclerz zjednoczenia” – Helmut Kohl. Jego pozycja w państwie jest niepodważalna – cieszy się ogromnym szacunkiem w „starych” i „nowych” landach. W rządzie federalnym, który po przywróceniu jedności Niemiec zostaje rozszerzony o członków byłego kierownictwa NRD, Merkel zaczyna pracę jako doradczyni ministerialna w Biurze Prasowym  i Informacyjnym Rządu. Wznowienie pracy w Akademii Nauk wydaje się jej niepewne ze względu na nieuchronną restrukturyzację, polityka daje szansę na nowe wyzwania. Już 2 grudnia 1990 roku zdobywa bezpośredni mandat w pierwszych ogólnoniemieckich wyborach federalnych. W okręgu Stralsund-Rugia-Grimmen, gdzie startuje, udaje jej się zgromadzić 48,5% tzw. pierwszych głosów oddawanych bezpośrednio na kandydata. Wkrótce Kohl mianuje ją federalnym ministrem ds. kobiet i młodzieży. To czyni ją pierwszą kobietą z byłej NRD na tak wysokim stanowisku. Ponieważ nie ma własnej władzy w CDU, ubiega się o przewodnictwo w Brandenburgii w listopadzie 1991 roku, ale pojedynek na głosy przegrywa. Kilka tygodni później zwycięża w wyborach na stanowisko wiceprzewodniczącej CDU w Dreźnie, zastępując Lothara de Maizière. W kolejnych latach, razem z Paulem Krügerem, ministrem badań naukowych i technologii, są jedynymi członkami rządu federalnego z enerdowską biografią. Przysparza im to sporo sympatii i daje duży kredyt zaufania.

Drugi etap jej kariery zaczyna się właśnie wtedy. Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych euforia zjednoczenia trwa w najlepsze, Merkel obejmuje stanowisko przewodniczącej regionalnego stowarzyszenia CDU Meklemburgii-Pomorza Przedniego, które pełni do 2000 roku. W ostatnim gabinecie Kohla (1994-1998) ponownie przyjmuje tekę ministra. Tym razem zajmuje się kwestiami ochrony środowiska i bezpieczeństwa jądrowego. Jest doktorem fizyki, zna się na rzeczy.

Początek rewolucji 

Trzeci cykl rozpoczyna się w 2000 roku. Wraz z początkiem nowego tysiąclecia Merkel przejmuje stery CDU. Jest pierwszą kobietą na stanowisku przewodniczącego tej partii ludowej. Podczas głosowania zdobywa 895 z 937 możliwych głosów. Zaczyna się rewolucja. Wcześniej już w krytycznych słowach wypowiada się na temat swojego politycznego ojca Helmuta Kohla. Nie mniej sceptyczna jest wobec Wolfganga Schäublego, który był jej poprzednikiem na stanowisku szefa chadeków. Obaj usuwają się w cień w atmosferze korupcyjnego skandalu.

W tym czasie władzę w RFN sprawuje koalicja SPD – Sojusz 90/Zieloni z Gerhardem Schröderem na czele. W wyborach parlamentarnych z 2002 roku ta koalicja ponownie wygrywa. Merkel pełni rolę liderki opozycji, podczas gdy Schröder utrzymuje wcześniejszy kurs polityczny kraju. Niemcy koncentrują się mocno na sprawach unijnych – wielkim tematem jest poszerzenie UE o kraje Europy Środkowej i Wschodniej, wprowadzenie euro, nowa konstytucja dla Europy. Ale polityka światowa także daje o sobie znać. Po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku Niemcy mocno stoją przy USA, ale decyzja prezydenta Georga W. Busha ws. interwencji w Iraku budzi w Berlinie duży sprzeciw. Niemcy mówią Amerykanom „nie”, zaczyna się epoka lodowcowa we wzajemnych relacjach.

W polityce krajowej Schröder wprowadza wielkie reformy. Merkel wspiera projekty czerwono-zielonego rządu federalnego, takie jak Agenda 2010, reforma zdrowia i reforma Hartz IV w celu modernizacji usług na rynku pracy. W tym samym czasie Merkel pokonuje swoich wewnątrzpartyjnych konkurentów, takich jak Friedrich Merz, Roland Koch czy Edmund Stoiber. Niegdysiejsza „dziewczynka Kohla” zaczyna niepodzielnie panować w partii.

W Niemczech zaczyna się „Merkelmania”

Kolejne okno możliwości otwiera się dla niej w 2005 roku. Seria porażek SPD w wyborach w niektórych krajach związkowych, zwłaszcza w maju 2005 roku w Nadrenii Północnej-Westfalii, skłania kanclerza Schrödera do przeprowadzenia przedterminowych wyborów do parlamentu 18 września. Angela Merkel po raz pierwszy kandyduje na kanclerza. Decyzją wyborców SPD i Zieloni tracą większość. Z politycznych negocjacji wyłania się jednak wielka koalicja CDU/CSU i SPD, jej pracom ma przewodniczyć liderka chadecji. 22 listopada 2005 roku niemiecki Bundestag wybiera Angelę Merkel na kanclerza. Przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert zwraca się do szczęśliwej Merkel z pytaniem czy przyjmuje wybór. Ona odpowiada pewnym głosem: „Panie Przewodniczący, akceptuję wybór”. Oklaski grup parlamentarnych CDU i CSU są głośne, ale nie burzliwe. Posłowie SPD klaszczą, ale ostrożnie – teraz muszą oddać strzemiona w koalicji. Tymczasem rodzice Merkel i jej brat siedzą na trybunach w budynku Reichstagu i patrzą, jak Gerhard Schröder składa gratulacje pierwszej pani kanclerz Niemiec i jednocześnie najmłodszej osobie na tym stanowisku w historii. W Niemczech zaczyna się „Merkelmania” – w grudniu 2005  roku określenie Bundeskanzlerin zostaje wybrane przez Towarzystwo Języka Niemieckiego na słowo roku. Rozpoczyna się zupełnie nowa era.

Angela Merkel, przejmując obowiązki szefowej rządu, w wymiarze polityki zagranicznej RFN chce kontynuować szczególne stosunki z Francją, jednak, działając już w rozszerzonej od 2004 roku Europie, kładzie większy nacisk na wsłuchiwanie się w głos państw regionu Europy Środkowej i Wschodniej, także Polski. Kontynuuje wprawdzie partnerstwo strategiczne z Rosją, w tym budowę Gazociągu Północnego, ale – w przeciwieństwie do Schrödera – podejmuje próby rozmowy na temat projektu z krajami regionu bałtyckiego w celu wyjaśnienia ich wątpliwości. Nowy rząd stara się o poprawę stosunków ze Stanami Zjednoczonymi oraz stawia na rozwój współpracy dwustronnej z „mocarstwami wschodzącymi”, w tym przede wszystkim z Chinami, Indiami oraz Brazylią.

Pierwsze lata jej rządów to okres wyjątkowo pomyślny dla Niemiec. Wskutek przeprowadzonych jeszcze przez gabinet Schrödera reform gospodarczych w ramach pakietu Agenda 2010 sytuacja gospodarcza się poprawia, a bezrobocie znacząco spada. Trudne i niepopularne decyzje, które poprzedni gabinet przypłacił utratą władzy, wraz z pakietami ratunkowymi przyjętymi przez kanclerz Merkel, chronią Niemcy przed długotrwałą recesją spowodowaną przez światowy kryzys gospodarczy, który wybucha na jesieni 2008 roku.

Trzeba oszczędzać i stawiać na kobiety

Ten kryzys ekonomiczny, który w konsekwencji doprowadził także do poważnego kryzysu w strefie euro, powoduje przedefiniowanie nie­mieckiego postrzegania Europy oraz wzmocnienie dotychczaso­wych tendencji do poszukiwania partnerów poza Starym Kon­tynentem. W konsekwencji, świetnie prosperujące gospodarczo Niemcy urastają do rangi niekwestionowanego lidera w zakresie polityki ekonomicznej w UE. Choć decyzje na szczeblu Rady Europejskiej podejmowane są na zasadzie konsensu wszystkich państw członkowskich, powszechną staje się opinia, że to właśnie Berlin nadaje ton dyskusjom gospodarczym w Brukseli. Lansowana przez kanclerz Merkel polityka austerity staje  się nadrzędną polityką realizowaną przez instytucje unijne, starające się walczyć ze skutkami kryzysu. Dzieje się tak, mimo że wielu liderów państw członkowskich UE, zwłaszcza tych z Południa, wyraża swój sprzeciw wobec wprowadzania drastycznych cięć i rygorystycznych wymogów oszczędności, twierdząc, że blokują one wszelkie inicjatywy pobudzające gospodarkę.

Sama Merkel musi też zadbać o własne podwórko. W wyborach parlamentarnych w 2009 roku jej partia ponownie wygrywa, ale tworzy nową koalicję razem z liberałami z FDP. Przezwyciężenie trwającego europejskiego kryzysu zadłużenia, który dotyka głównie Grecję, Portugalię i Irlandię, znajduje się w centrum jej drugiej kadencji. Nie mniej ważny jest jednak także kurs modernizacji Niemiec – po katastrofie w Fukushimie decyduje o odejściu od energii atomowej na rzecz odnawialnych źródeł energii; wprowadza też reformę armii. Mocno angażuje się w integrację cudzoziemców i dąży do poprawy sytuacji pracujących kobiet i matek. W szczególności wspiera kobiety w ich awansie do czołowych urzędów. To dzięki jej wsparciu karierę robią Christine Lieberknecht, Annegret Kramp-Karrenbauer, Julia Klöckner, Ursula von der Leyen i wiele innych. Polityka nad Renem i Szprewą zaczyna mieć coraz bardziej kobiecy charakter.

Kapitan Merkel wyprowadza europejski statek z ekonomicznej mielizny

W tym czasie, zwłaszcza od wybuchu kryzysu w Eurolandzie w 2010 roku, Merkel staje się nolens volens nieformalną przywódczynią UE. Ten kolejny cykl w jej politycznym życiu przynosi jej ogromną ilość wyzwań. Światowi politycy ją podziwiają, choć nie obywa się także od krytycznych opinii. Mieszkańcy krajów europejskiego Południa jej nie znoszą, jej karykatury są częstym motywem plakatów podczas demonstracji w Grecji czy we Włoszech. W Niemczech cieszy się dużym zaufaniem, ale i tutaj musi liczyć się z ostrymi recenzjami. Ona sama koncentruje się na wykonaniu zadania – chce wyprowadzić europejski statek z ekonomicznej mielizny. Niewątpliwie, od momentu wybuchu kryzysu gospodarczo-finansowego, Niemcy pod jej przywództwem konsekwentnie forsują swoje rozwiązania, nie do końca kierując się interesem europejskim, lecz realizując interesy własne. Bezpośrednio przyznaje to niemiecki Instytut Badania Gospodarki w Halle, twierdząc, że Niemcy stają się najważniejszym „beneficjentem” kryzysu finansowego w Europie, w szczególności w kontekście sytuacji w Grecji.

Kapitan Merkel wyprowadza ostatecznie Unię na szerokie wody, zapewniając jednocześnie własnemu państwu pozycję centralnego kraju dla polityki europejskiej. Kolejne wybory parlamentarne z 2013 roku potwierdzają jej pozycję lidera – w jej okręgu aż 56% uprawnionych do głosowania wybiera ją do Bundestagu; w skali kraju jej partia zyskuje 41,5% głosów. Pani kanclerz po raz kolejny zwycięża, ale ponownie musi szukać koalicjanta – FDP nie dostała się do Bundestagu. Powstaje znów wielka koalicja z SPD.

W tym czasie Merkel prowadzi też coraz bardziej efektywną politykę zagraniczną i coraz pewniej porusza się na europejskich i światowych salonach. Wyzwań jest mnóstwo – od kryzysu ukraińsko-rosyjskiego, do afery szpiegowskiej związanej z podsłuchiwaniem jej telefonu przez Amerykanów. Merkel robi dobrą minę do złej gry, stara się utrzymywać poprawne relacje ze wszystkimi, nikogo nie antagonizować – wszystko zgodnie z zasadą: jeśli chcesz zmienić status quo, musisz je najpierw zaakceptować. Często podkreśla, że w swojej działalności kieruje się przesłaniem in dubio pro Europa, choć jej działania postrzegane są z coraz większą podejrzliwością.

W 2013 roku biografka Merkel, Gertrud Höhler, pisze krytycznie, że „im gorsza była sytuacja Europy, tym lepiej powodziło się Niemcom […]. Europa sięgnąwszy dna, była gotowa na przyjęcie koncepcji władzy Merkel, a Merkel szykowała się do rządzenia Europą”. Istotnie, w tym czasie pytania o rolę Niemiec w Unii Europejskiej stają się coraz bardziej widoczne, a zarazem drażliwe. Jak w swojej książce zatytułowanej „Niemiecka Europa” pisze znany niemiecki socjolog Ulrich Beck, „Niemcy jako potęga gospodarcza wysunęły się na pozycję politycznego lidera, decydującego o losie państw Południa i całej UE”. Rzeczywiście, teza Becka, iż dzisiaj mamy „europejskie Niemcy w niemieckiej Europie”, dobrze oddaje opinie, jakie od kilku lat pojawiają się w publicznym dyskursie dotyczącym przywództwa niemieckiego w Unii Europejskiej w XXI wieku.

Z kryzysem imigracyjnym „damy sobie radę”

Atmosfera w Europie robi się jeszcze bardziej gorąca w 2015 roku. Dla politycznej kariery Merkel to kolejny już etap, jednocześnie też największe jak do tej pory wyzwanie. Od kilku lat trwa „arabska wiosna” w krajach Afryki Północnej, ostry konflikt w Syrii wywołuje kryzys humanitarny, w Afganistanie i Iraku trwa wojna. Ze Wschodu i Południa nadciągają do Europy tysiące migrantów. Przez Morze Śródziemne płyną łodziami ludzie, którzy w UE chcą szukać bezpiecznego schronienia. Fala migracyjna tzw. „boat people” była w analizach politologów przewidywany już wiele lat wcześniej, ale żadne z państw członkowskich UE nie jest przygotowane na aż tak dużą ich liczbę. Europa zaczyna przeżywać kolejny kryzys.

Pod koniec sierpnia 2015 roku, na konferencji prasowej po wizycie w obozie dla uchodźców w pobliżu Drezna, gdzie lokalni przeciwnicy jej polityki wobec migrantów wygwizdują ją, niemiecka szefowa rządu staje przed kamerami i mówi spokojnym głosem, że przecież udało się już zrobić tak wiele by pomóc uchodźcom, a Niemcy stać na więcej empatii, wysiłku i wsparcia. Na koniec wypowiada słynne słowa: „Wir schaffen das” („Damy radę”).

Gdy kanclerz Merkel oficjalnie apeluje, by nie zamykać granic Niemiec przed uchodźcami, jej prośby spotykają się z ogromną krytyką, zarówno w Republice Federalnej (to w tym czasie popularność zyskują ruch Pegida i nowa partia AfD), jak i w pozostałych krajach UE, które czują się pominięte w tak ważnej sprawie. Faktycznie decyzja niemieckiej kanclerz w kolejnych tygodniach uruchamia „siłę zasysającą” kolejnych migrantów, a retoryka rządu oraz serdeczne zdjęcia z uchodźcami wskazują na uprawianie przez nią polityki „otwartych drzwi”. Do dziś kanclerz usprawiedliwia swoją decyzję argumentując, że Niemcy podjęły ją w momencie humanitarnego kryzysu. Merkel przyznaje, że dostrzega w polityce uchodźczej wiele błędów i to ze strony wszystkich państw Unii Europejskiej, konieczna jest zatem reforma polityki azylowej ale i sprawniejsze kontrolowanie granic UE przy jednoczesnym wsparciu dla osób, których dotknął kryzys uchodźczy. Jak sama powiedziała „pewne jest, że w Europie zbyt późno otworzyliśmy oczy na to, jak nieznośna jest sytuacja w krajach pochodzenia uchodźców czy w otoczeniu ich ojczyzny”.

Trwający przez kolejne miesiące kryzys przynosi osłabienie jej rządów. W wyborach parlamentarnych na jesieni 2017 roku chadecy otrzymują najgorszy wynik w historii – niecałe 33%. To porażka, choć nadal utrzymują się przy władzy. Merkel zmuszona jest miesiącami negocjować powstanie nowej koalicji, karuzela propozycji nie chce się zatrzymać. SPD odmawia początkowo współpracy uświadamiając sobie, że od czasu 2005 roku ta najstarsza niemiecka partia polityczna (powstała w 1863 roku) znajduje się wyłącznie w cieniu CDU/CSU. Merkel zwraca się z propozycją do FDP, które ponownie ma swoich posłów w Bundestagu. Rozmowy kończą się jednak fiaskiem. Dopiero zaangażowanie prezydenta federalnego, dawniej ważnego polityka SPD, Franka-Waltera Steinmeiera, przynosi przełom. Socjaldemokracja, choć niechętnie, wchodzi do koalicji rządowej. 14 marca 2018 roku Angela Merkel po raz czwarty składa przysięgę na wierność zapisom Ustawy Zasadniczej. Tym razem bez uśmiechu na twarzy – jej wybór popiera wyłącznie 364 parlamentarzystów spośród 692. Dla Merkel, ale też dwóch największych partii ludowych, to początek równi pochyłej. Politycznie coraz mocniejsi są Zieloni, ale i prawicowa AfD zaczyna narzucać ton w politycznych dyskusjach. Żadna strona nie oszczędza wieloletniej szefowej rządu, wyborcy odwracają się od chadeków.

Merkel wie kiedy czas odejść 

7 grudnia 2018 roku Merkel rezygnuje z bycia szefową CDU. Jest to jej suwerenna decyzja. To budzi szacunek, bo żaden z jej wielkich poprzedników nie zdecydował się na taki krok. Stanowisko przekazuje Annegret Kramp-Karrenbauer. AKK to od lat jej zaufana współpracowniczka, więc jej wybór oznacza kontynuację dawnego kursu. Jednocześnie opinia publiczna zastanawia się, czy Merkel nie odejdzie wkrótce z polityki w ogóle. Ona sama potwierdza te plotki – mówi, że w kolejnych wyborach w 2021 roku nie będzie się już ubiegać o fotel kanclerza, nie podejmie też żadnego stanowiska w instytucjach międzynarodowych.

Rozpoczyna się ostatni cykl jej kariery jako szefowej rządu. Ewidentnie jest zmęczona, media donoszą o złym stanie jej zdrowia. Rzeczywiście tempo pracy jakie sobie narzuciła jest mordercze. Cały czas na spotkaniach, na okrągło negocjując, prowadząc rozmowy, podróżując.

Jej ulubione kierunki to Izrael i Chiny. Żaden z poprzednich kanclerzy nie przyłożył się tak mocno do pojednania z Izraelem – względy historycznej odpowiedzialności są tutaj oczywiste, ale Merkel ma także ogromny szacunek do tradycji i kultury tego państwa. Izrael staje się jednym z głównych filarów jej polityki zagranicznej. Drugim są relacje z Chinami. Jej przyjacielskie kontakty z premierem Wen Jiabao są już legendarne, dobra atmosfera relacji utrzymuje się także po zmianie ekipy rządzącej. Zarówno przewodniczący Xi Jinping, jak i premier Li Keqiang są jej częstymi partnerami w rozmowach. Merkel nie ukrywa fascynacji wobec zmian, jakie zachodzą w Państwie Środka, choć nie zaprzecza, że równocześnie istnieje wiele kwestii budzących sprzeciw środowiska międzynarodowego. W relacjach z Pekinem jednak odgrywa ona zwykle rolę dobrego policjanta – tym złym jest przeważnie szef dyplomacji, który expressis verbis wyraża niemieckie obiekcje wobec działań chińskich (w tym m.in. odnośnie łamania praw człowieka, prześladowania mniejszości religijnych, ochrony własności intelektualnej, wykorzystywania krajów EŚW do chińskiej ekspansji w Europie).

Merkel wie, że w świecie końca drugiej dekady XXI wieku Niemcy mogą liczyć głównie na siebie. Brytyjczycy chcą wyjść z Unii, Włosi i Hiszpanie znajdują się w ciągłym politycznym chaosie. Polska i Węgry stają się coraz bardziej nacjonalistyczne. Wsparciem jest na powrót Francja, gdzie Emmanuel Macron z ogromną energią i zaangażowaniem chce reformować Unię Europejską, kreśli jej nową przyszłość. Merkel nie zawsze się z nim zgadza, ale docenia że – po biernej prezydenturze François Hollande’a – ma wreszcie partnera do rozmowy. Przecież od kilkudziesięciu lat to niemiecko-francuski tandem nadaje ton sprawom europejskim, a bez porozumienia między Berlinem a Paryżem Europa nie działa.

Wyzwań jest cała masa. Problemem są na pewno relacje z Waszyngtonem. Powiedzieć, że partnerstwo amerykańsko-niemieckie nie działa, to nic nie powiedzieć. Donald Trump uwielbia stawiać sprawy na ostrzu noża, jest całkowitym przeciwieństwem niemieckiej szefowej rządu, która zwykle przyjmuje koncyliacyjny ton a wyzwania traktuje jako szansę, a nie zagrożenie. Nawet i ona jednak traci do niego cierpliwość. „My, Europejczycy, naprawdę musimy wziąć nasz los we własne ręce” stwierdza po spotkaniu grupy G7 w 2017 roku. Niemcy koncentrują się więc na Europie, ale szukają też wsparcia na Dalekim Wschodzie. Głównym koalicjantem stają się Chiny, od 2016 roku największy partner handlowy RFN. To z Pekinem można rozmawiać o kluczowych dla Niemiec sprawach ochrony środowiska, czystej energii, zmian klimatycznych, nowych wyzwań globalizacji. Nadal nie brakuje tematów spornych, ale przeważają punkty łączące oba państwa. Dążenie do stworzenia wielobiegunowego świata jest jednym z nich. Merkel angażuje się w unijne procesy zawiązywania partnerstw handlowych z krajami azjatyckimi – Japonią, ASEANem, wreszcie z samymi Chinami. Podpisane na zakończenie niemieckiej prezydencji w UE w grudniu 2020 roku wszechstronne porozumienie inwestycyjne między UE a ChRL – jeśli wejdzie w życie – będzie idealnym uzupełnieniem jej dorobku w polityce zagranicznej.

Szczepionka Pfizera – dumą pani kanclerz

Rok 2020 staje się ogromnym wyzwaniem – nic nie idzie tak jak miało być, nawet niemieckie przewodnictwo w Radzie UE i zaplanowane wydarzenia muszą ulec zmianie. Merkel staje w ogniu krytyki po tym jak Niemcy znajdują się w chaosie w czasie epidemii; odpowiedzialność bierze na siebie Jens Spahn, federalny minister zdrowia. W styczniu 2021 roku, gdy szczepionka na wirusa SARS-CoV-2 stworzona przez firmę Pfizer i BioNTech zostaje dopuszczona jako bezpieczna i skuteczna, Merkel jest dumna. Media na całym świecie piszą, że za tym sukcesem stoi dwoje niemieckich naukowców o tureckich korzeniach. Nie ma lepszego dowodu na potęgę nauki, migranckie pochodzenie badaczy dodaje jednak temu sukcesowi dodatkowego wymiaru.

Bilans kanclerstwa Merkel – na kilka miesięcy przed opuszczeniem przez nią urzędu – jest więc pozytywny. Przez 16 lat świat, Europa i Niemcy stawały w obliczu poważnych problemów. Niektóre z nich zakończyły się sukcesem, inne porażką. Merkel była akuszerką większości rozwiązań, dlatego wielokrotnie zarzucano jej, że przebudowuje Stary Kontynent i świat na niemiecką modłę, żałując jednocześnie, że dawna wizja nastawionych na kooperację i kompromis europejskich Niemiec zastępowana jest przez „nieskrywaną chęć przywództwa” (określenie Jürgena Habermasa), a dyplomatyczna powściągliwość RFN stopniowo ustępuje takim działaniom, które wskazują na coraz mniejszą wrażliwość na interesy innych państw. Upowszechnia się postrzeganie RFN jako „hegemona” w Unii. Choć wielu wskazuje jednocześnie, że jest to „hegemon wbrew własnej woli”.Ceniony niemiecki politolog Christian Hacke użył tego terminu jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec, ale w drugiej dekadzie XXI wieku zyskało ono nowy wymiar.

Jednak ci, którzy obawiają się zdominowania UE przez Niemcy mogą spać spokojnie. Merkel przez lata brała na siebie odpowiedzialność za losy Europy, bo nikt inny nie chciał (nie potrafił?) zrobić tego za nią lub razem z nią. To z jednej strony siła Niemiec i osobiste zdolności pani kanclerz, a z drugiej strony słabość innych zadecydowały o dzisiejszej roli Berlina. Jednak, jak wskazuje brytyjski socjolog Anthony Giddens, „niemiecka Europa” nie jest stanem, który będzie się długotrwale utrzymywał. To „tymczasowy i niestabilny układ z konieczności”, będący odpowiedzią na kryzys samej UE i słabość innych liderów.

Czy komuś uda się wejść w jej buty?

Kto zajmie biuro Merkel w Urzędzie Kanclerskim przy Willy-Brandt-Strasse 1 w Berlinie okaże się po 26 września br. Wtedy to bowiem zaplanowane są wybory do Bundestagu. Zanim do nich dojdzie nastąpią zaś ważne wybory regionalne w 6 krajach związkowych. To, kto w nich zwycięży będzie prognozą dla wyniku ogólnokrajowego. CDU/CSU nadal są silne, ale nie na tyle by czuć się pewnie. SPD ma najgorsze wyniki w historii, FDP i Lewica prześlizgują się przez próg wyborczy. AfD może liczyć na wsparcie co dziesiątego Niemca. Czarnym koniem mogą okazać się Zieloni, którzy już dziś mają 21% poparcia. Można więc przypuszczać, że powstanie nowa koalicja chadeków z Zielonymi. Czy na jej czele stanie jednak polityk takiego formatu jak Merkel? To stoi pod znakiem zapytania. Wejść w jej buty na pewno nie będzie łatwo. Jesień 2021 roku przyniesie zatem koniec pewnej epoki. Ale i początek nowej.

 

 

 

 

 

Układ Kaczyńskiego :)

„Układ” jest ulubioną metaforą Jarosława Kaczyńskiego nazywającą patologie, przeciwko którym występował przez całą swoją karierę polityczną. Walka z układem odróżniała go od innych środowisk postsolidarnościowych, które albo układu nie dostrzegały, albo stawały się jego częścią. Układ najpierw powstrzymywał integracje z NATO i UE i rozwój gospodarki rynkowej, później był odpowiedzialny za brutalny model transformacji i pogorszenie poziomu życia, aż w końcu za uległość wobec „dyktatów brukselskich” i „ataków skrajnej lewicy”.

Układ zmieniał maski w zależności od sojuszy politycznych, które zawierało środowisko Jarosława Kaczyńskiego i linii podziału dzielących polskie życie publiczne.  Przez lata powstało wiele artykułów kpiących z paranoicznych teorii prezesa PiS, ale same teorie zdobywały zwolenników. Teoria układu była bowiem wszechwyjaśniająca, niemożliwa do sfalsyfikowania i świetnie odpowiadająca na lęki praktycznie każdej grupy elektoratu, bo układ mógł mieć wiele – nawet pozornie sprzecznych – interesów.

Na pewno nie należy odrzucać racjonalnego jądra teorii o układzie, którym był lęk z początku lat dziewięćdziesiątych opisany przez Ludwika Dorna, będącego wówczas bliskim współpracownikiem Jarosława Kaczyńskiego, który tłumaczył w Anatomii Słabości:

„[Tadeusz Mazowiecki] wierzył, że wystarczy ogłosić nowe reguły wyboru władzy, nowe demokratyczne procedury, a nowe państwo będzie już gotowe. I właśnie przeciw tej logice wystąpił Jarosław Kaczyński. Zaczął się zastanawiać, co mogłoby zastąpić to nieistniejące już państwo realnego socjalizmu. Rozumiał dobrze, że procedury demokratyczne tego nie zapewnią, bo one są tylko elementem zapewniającym wyartykułowanie pewnej substancji państwa w normalnych czasach, przy zmianie ekip przywódczych. Ale gdzie są te czynniki, które spajają urzędy i siedzący w tych urzędach i instytucjach państwowych zasób ludzki w państwo? Nie ma”.

Hasło nowego silnego państwa było więc najważniejsze dla Jarosława Kaczyńskiego od czasów Porozumienia Centrum. Bez niego odzyskane wolności mogły stać się tylko przedmiotem gry różnych grup wpływu używających kontaktów, pieniędzy i czasem nawet wsparcia zagranicznego do realizowania swoich interesów kosztem obywateli. Kiedy w 2006 został po raz pierwszy premierem mówił w swoim exposé:

„Cóż ten rząd zrobił? Nie miał – trzeba to sobie jasno powiedzieć, to i moje przyznanie się do winy, bo to był rząd mojej partii – całościowego, rozbudowanego programu, takiego jaki ma rząd Kazimierza Marcinkiewicza. Ale podniósł rękę na agentów, podniósł rękę na wojskowe służby specjalne i zakwestionował coś, co celnie zostało określone w naszej publicystyce, tej mądrej, jako nowy światopogląd naukowy. Otóż przedstawiciele tego rządu nie wierzyli, że w Polsce po roku 1989 zdarzył się cud – zdarzył się cud polegający na tym, że na zasadzie ˝fiat˝ stary aparat państwowy zmienił się w aparat państwa demokratycznego, że na zasadzie ˝fiat˝, po prostu uchwały sejmowej, powstała gospodarka rynkowa, dobrze funkcjonująca, że wszystkie stare układy, potężne przecież już w latach osiemdziesiątych, nagle przestały istnieć”.

To hasło w pewnym sensie do dzisiaj dominuje w ideologii Zjednoczonej Prawicy. Demokracja bez silnego państwa dla przedstawicieli Zjednoczonej Prawicy pozostaje tylko narzędziem różnych grup interesów. Dlatego zapewne w prorządowej prasie najczęściej używanym przymiotnikiem jest „propaństwowy”, który zawsze określa postawę sprzeciwiającą się jakimś strasznym wyczynom opozycji z pod znaku „targowicy” czy LGBTQ.

„Przejęcie sądów”, czystki w instytucjach publicznych, próba „nałożenia kagańca mediom prywatnym” jest logiczną konsekwencją tak rozumianej „postawy propaństwowej”. Celem długofalowym zawsze pozostaje wprawdzie demokracja, ale dla dobra polskiej państwowości demokracja musi być zawsze nadzorowana i kontrolowana przez partię, bo inaczej dojdzie do chaosu i osłabienia kraju.  W tym samym przemówieniu sejmowym Jarosław Kaczyński mówił:

„Panie Marszałku! Wysoka Izbo! W Polsce demokracja z całą pewnością nie jest zagrożona. Nie jest zagrożona także praworządność. Jest zagrożony układ. I my z tym układem będziemy walczyć.  My go chcemy zniszczyć. My go chcemy zniszczyć metodami prawnymi, dopuszczalnymi w państwie praworządnym. My go chcemy przede wszystkim zniszczyć moralnie. My go chcemy pokazać. My chcemy pokazać także jego obecnych obrońców. I mamy do tego prawo.  Mają do tego prawo polscy obywatele. Mamy do tego prawo, bo znów wracają zjawiska, które, wydawałoby się, już osłabły albo może nawet całkowicie zanikły”.

Piętnaście lat później Jarosław Kaczyński ma w Polsce władzę, której nie miał żaden człowiek po 1989 roku. O ile prorządowa propaganda zmieniła głównego wroga z tego zdefiniowanego jako sieć nieformalnych powiązań z czasów PRL na zewnętrznego, który jest reprezentantem Brukseli, Berlina czy ideologii LGBTQ, to sama idea dalej określa granicę propisowskiej wyobraźni. Układ istnieje dalej w sądach, kulturze czy nauce, tylko że ze strachu przed państwem, które stało się sprawcze szuka wsparcia na zewnątrz. Państwo musi więc aktywne wkroczyć w świat mediów, żeby pilnować postawy propaństwowej i pokazać sprawczość. Jarosław Kaczyński w czasie wywiadu z Michałem Karkowskim, kiedy ten zapytał o ocenę przejęcia Polska Press przez PKN Orlen, mówił:

„Media można porównać do znaczących części mózgu i jednocześnie układu nerwowego człowieka. Człowiek, któremu by to odebrano nie może funkcjonować w sposób wolny i tak samo naród, któremu to odebrano, jest w bardzo trudnej sytuacji. Nie zgadzajmy się na to. Wszystkie opowieści, że kapitał nie ma narodowości, że wszystkie mechanizmy przez wieki definiujące relacje między państwami i narodami nagle przestały funkcjonować to bajki, które najsilniejsi gracze opowiadają w sposób intencjonalny. Powodem jest wciąż silna intencja do dominowania nad słabszymi. My wskutek biegu historii, także wskutek naszych własnych win, jesteśmy wciąż w słabszej pozycji, ale idziemy dobrą drogą żeby ją bardzo wzmocnić. Jesteśmy też wciąż na tyle licznym narodem, by być siłą znaczącą. Siłą gospodarczą, militarną, ale i ducha. Tutaj media mają fundamentalne znaczenie”.

„Sprawcze” państwo znowu wygrało z układem, jak w przypadku każdej decyzji rządu Zjednoczonej Prawicy, bądź ludzi powiązanych z władzą. Tym razem pojawiła się jednak nowa postać, która wyróżniła się na froncie walki z wrogiem i wykazała się przykładną „postawą propaństwową”. W tym samym wywiadzie prezes PiS-u powiedział.

„Jeżeli będziemy szli tą drogą, która została rozpoczęta decyzją prezesa Daniela Obajtka, to będziemy mogli tę sytuację uzdrowić”.

Przed pokonaniem układu na odcinku mediów lokalnych niewiele osób  pamiętało czy w ogóle słyszało o byłym wójcie Pcimia, który po dojściu Zjednoczonej Prawicy do władzy zaczął robić zawrotną karierę. Najpierw jako prezes Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, później członek rady nadzorczej spółki Lotos Biopaliwa, prezes grupy energetycznej Energia, a od 2018 prezes PKN Orlen.

Daniel Obajtek jest ucieleśnieniem „sprawnego” państwa o jakim marzył prezes PiS. W oko.press Bianka Mikołajewska opisała sytuacje, która jest tego ilustracją i początkiem krajowej kariery Obajtka. Kiedy  Jarosław Kaczyński odwiedził rolnika, który zapytał przed kamerami ówczesnego premiera Donalda Tuska „Jak żyć?” po tym jak jego szklarnie kryte folią zostały zniszczone przez wichury, Obajtek podjechał ciężarówką załadowaną belami folii. Dziennikarka przytacza słowa ówczesnego rzecznika PiS: „Premier Tusk nic nie może. A pan wójt Wszystko Mogę Obajtek załatwił folię”[1]. Wreszcie pojawili się ludzie gotowi zbudować silne państwo sprzeciwiające się układom.

Walka z układem kosztuje wiele, dlatego powinna być odpowiednio wynagradzana. Oko.press wyliczyło, że w czasie niespełna roku bycia prezesem „Energii” Obajtek zarobił (razem z odprawą) 1 160 000. Jako prezes PKN Orlen zarobił 2 073 000 oraz naliczono mu 1 679 000 premii, która jeszcze nie została wypłacona.

Obajtek nie miał za wiele kompetencji do zajmowania się energetyką. Dwa razy był oskarżany o przyjmowanie korzyści majątkowych. Raz w firmie wuja, w której pracował, miał przyjąć 700 000, następnie jako lokalny polityk miał przyjąć 50 000. Obie sprawy zostały umorzone w 2016 roku. Już w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa Obajtek przeprowadził masową czystkę kadrową. Część osób wygrało procesy w sądzie i Agencja musiała wypłacić im odszkodowanie w wysokości 1 400 000 złotych. Masowe zwolnienia doprowadziły do chaosu i rolnicy nie otrzymali w przewidzianym czasie pieniędzy z UE. Większość z nich dostała je z opóźnieniem, ale dla wielu z nich zabrakło, ponieważ jak zauważa Mikołajewska: „Agencja przyjęła zbyt wysoką stawkę dopłat i wypłaciła części rolników zbyt wysokie kwoty, a dla innych zabrakło pieniędzy”.

Jako prezes Energii Obajtek zgodnie z polityką PiS forsował budowę bloku węglowego dla Elektrowni Ostrołęka. Energia ogłosiła przetarg za nowego prezesa. Inwestycja została zawieszona, kiedy Obajtek został prezesem PKN Orlen. Na zamrożeniu inwestycji spółka utraciła 453 000 000 złotych.

W PKN Orlen daniel Obajtek nie tylko doprowadził do zakupu Polska Press, ale też zdecydował o tym, żeby PKN Orlen stał się sponsorem strategicznym Akademii Piłkarskiej w Krośnie, którą prowadzi prezes Profbudu Paweł Malinowski. Wedle doniesień Gazety Wyborczej[2] ten sam Profbud sprzedał Obajtkowi apartament w Warszawie ze zniżką 900 000 złotych.

Gazeta Wyborcza[3] opisała również sprawę przyznania przez ministerstwo kultury 1 150 000 złotych  na remont dworku, którego właścicielem jest Daniel Obajtek. Pieniądze zostały przyznane co prawda Fundacji Pomocy i Więzi Polskiej „Kresy RP”, która powstała w 2015 roku. Dworek został użyczony przez  Obajtka fundacji w 2018 roku na 10 lat. W 2020 umowa z fundacją została rozwiązana, a dworek przekazany innej fundacji.

Oko. Press z kolei opisało wielomilionowe inwestycje w nieruchomości, które prezes PKN Orlen gromadził przez lata swojej aktywności publicznej oraz w spółkach państwowych[4].

O ile żadna z form działalności Prezesa PKN Orlen nie jest formalnie bezprawna, to cała historia odsłania model „nowej oligarchii”.  Jednego bowiem na pewno nie można odmówić Obajtkowi, realizacji założeń Zjednoczonej Prawicy, która jest bardzo doceniania. On sam zaś stanowi wzór dla innych młodych menagerów powiązanych z partią.

Sensem walki politycznej prezesa PiS była walka z układem i dlatego demokrację musi nadzorować partia, która żeby państwo było „sprawcze”, a nie „teoretyczne” powinna mieć kontrolę nad prokuraturą i sądami. Tylko tak „kliki prawnicze” mogą być poddane „demokratycznej władzy”, która przecież pochodzi z wyborów powszechnych.

Partia z kolei musi zostać otoczona kordonem sanitarnym ludzi umieszczanych w spółkach zależnych od państwa, takich jak Daniej Obajtek. Pewne transfery pieniędzy publicznych do prywatnych rąk (jeżeli są zgodne z prawem) są małą ceną za utrzymanie sprawie funkcjonującego państwa, a jednocześnie gwarantują odporność na korupcję.

Czasem nawet lepiej, żeby stanowiska w spółkach zależnych od władzy obejmowali ludzie z mniejszymi kompetencjami, bo fachowcy należą do „eksperckiego układu”, a ludzie którzy przede wszystkim pokazali, że „mogą” będą realizowali tylko interes demokracji, czyli zalecenia demokratycznie wybranych władz.

Państwo polskie wreszcie stało się „sprawcze”, silne i ma podstawy w partii rządzącej, w ludziach z partyjnego układu obsadzonych w spółkach skarbu państwa i w prokuraturze kontrolowanej przez ministra sprawiedliwości. Rządy partii i ludzi w stylu Obajtka rozrastają się na kolejne przestrzenie życia społecznego i eliminują wszelkie układy, poza PiSowskim.

No właśnie, historia „nowej oligarchii” pokazuje, że prezes PiS tak bardzo dążył do ochrony demokracji przed układem, że sam go stworzył. Kaczyński słusznie rozpoznał naturę układu, kiedy celnie opisał go w latach dziewięćdziesiątych jako „bezideową sieć powiązań wzajemnej korzyści”. Nadzieja, że układy ludzi powiązanych z PiSem będą zawsze realizować interesy ideologiczne tego rządu są naiwne. Układy, które powstały jako kordon ochronny partii będą starały się przetrwać niezależnie od rządów. Do tej pory nigdy jednak nie miały możliwości, środków i tolerancji dla takiego zakresu działania.

O tym rządzie pisano, że jest „nacjonalistyczny”, „teokratyczny”, „antykobiecy”, „dyskryminujący mniejszości”, „autorytarny”,  a nawet „faszyzujący”  – te i inne przymiotniki opisują ideologię i decyzje nią motywowane są odwracalne. Jednak metodą działania rządu Zjednoczonej Prawicy i tym co po nim pozostanie, jest przede wszystkim układ, a raczej tysiące ludzi zawdzięczających szybkie awanse powiązaniom z partią. Ludzi, z których część nie podziela poglądów rządu, ale jest powiązana więzami lojalności z PiS i to będzie wielkie wyzwanie dla odbudowy procedur demokratycznych i przejrzystości państwa po zmianie władzy. Jarosław Kaczyński tak długo szukał potwierdzeń dla swoich podejrzeń, że sam je spełnił. Środki dały skutek przeciwny do celu i wyzwaniem dla nowych rządów będzie wypracowanie innych. Jednak bez tego państwo, będzie pierwszy raz musiało naprawdę się mierzyć z równoległymi strukturami do władzy.

Nowa oligarchia osadzona w układzie, który się odsłonił pokazuje, że jeżeli Jarosław Kaczyński naprawdę wierzył w to o co walczył poniósł klęskę i to w sytuacji, kiedy praktycznie nic nie ogranicza jego władzy.

 

 

[1] Daniel Obajtek – Kim jest człowiek, który przejął lokalną prasę? (oko.press)

[2] Śledztwo „Wyborczej”: Obajtek dostał milionową zniżkę na apartament, a Orlen został sponsorem piłkarskiej akademii dewelopera (wyborcza.pl)

[3] Prezes Orlenu Daniel Obajtek remontuje swój dworek za publiczne pieniądze (wyborcza.pl) Ministerstwo odpowiada, ile zapłaciło za ratowanie dworku Daniela Obajtka. Obcięto 9 tys. zł (wyborcza.pl)

[4] 15 nieruchomości Daniela Obajtka i jego mamy. Ujawniamy nowe (oko.press)

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję