No to po wyborach :)

Gigantycznej mobilizacji po stronie demokratycznej towarzyszyła nie mniejsza mobilizacja po stronie pisowskiej. W efekcie zrealizował się najbardziej prawdopodobny scenariusz i mamy reelekcję Andrzeja Dudy. Trzaskowski mimo, że przegrał w nierównej instytucjonalnie walce zgromadził olbrzymie poparcie, które prawdopodobnie skonsoliduje opozycję wokół PO – szczególnie biorąc pod uwagę fatalne wyniki Lewicy i PSL.

Platforma jaka jest każdy widzi, ale zmienia się na lepsze, a co ważniejsze ma zaplecze organizacyjne, pieniądze, know-how i powiązania, których PiS tak łatwo nie złamie. Nawoływania do rozwiązania PO, rozłamu czy zastąpienia ją czymś innym są ze strony opozycji niepoważne. W jej miejsce powstałoby pięćdziesiąt kanap o bardzo lokalnym zasięgu, które byłyby łatwo rozgrywane przez PiS: utrzymywane przy życiu w dużej ilości tak by promować rozdrobnienie. Jakiekolwiek próby konsolidacji byłyby szybko niszczone przez brudną propagandę i służby specjalne. Jak to działa widzieliśmy na przykładzie KOD i Nowoczesnej.

Strategia przyjęta już dawno przez PiS daje wyraźne rezultaty i jest to widoczne w wynikach. Ma ona zdecydowanie praktyczny sens: wybranie sobie dużych grup społecznych i dopieszczanie ich kosztem innych grup społecznych. Tymi pozostałymi PiS się nie przejmuje – bo do rządzenia nie są mu potrzebne. Służą one jako materiał eksploatacyjny i ich poglądy, potrzeby, problemy, odczucia są zupełnie nieistotne. Stąd też ignorowanie ich protestów, skarg bez względu na poziom ich słuszności czy racji. Rację w demokracji ma większość. Spojrzenie w ten sposób na politykę PiS czyni działania partii rządzącej zupełnie przewidywalnymi i racjonalnymi.

Jak PiS dokonał wyboru tych grup: na podstawie wielkości i różnorodności. Polska jest społeczeństwem starym i szybko się starzejącym. Zatem osoby starsze to bardzo łakomy kąsek dla partii. Obserwujemy więc eksploatację młodych w celu dopieszczenia starszych. Lista jest tu długa i częściowo oczywista: obniżenie wieku emerytalnego, emerytury stażowe, trzynasta, czternasta, piętnasta (itd.) emerytura. Problem w tych obietnicach jest jednak taki, że liczba osób, których obejmują te transfery jest tak duża, że może zachwiać budżetem – zwłaszcza w recesji. Dlatego już w dzień po wyborach strona rządowa zaczyna się z niektórych zapowiedzi prezydenta wycofywać (oraz prowadzić rozmowy w sprawie zniesienia konstytucyjnego limitu długu z PSL i Konfederacją – rozwiązanie sondowane już w liście „młodych ekonomistów”). Co ciekawe szereg z tych postulatów naiwnie popierają również młodzi nie zdając sobie sprawy, że to na ich barki spada finansowanie tych przywilejów. Na tym się jednak dbanie o najstarszych kosztem młodszych nie kończy. Bardzo ścisły lockdown podczas pandemii to gigantyczny transfer od młodych, którzy zapłacą utratą pracy, firmy czy zarobków za objęcie ochroną narażonych na chorobę starszych. I zanim ktoś się oburzy na takie postawienie sprawy proszę zauważyć, że stwierdzam tylko prosty fakt, a nie dokonuję jego oceny. A faktem tym jest, że priorytetem PiS są emeryci i osoby zbliżające się do emerytury. A są tym priorytetem, bo jest ich dużo i karnie głosują. Szczególnie jeśli całość podleje się katolicko-narodowym sosem, zaś proboszcz dołoży od siebie, że trzeba iść głosować.

Druga grupa jaką PiS dopieszcza to osoby mniej efektywne gospodarczo, zwane czasem „przegranymi transformacji”. W ich stronę płyną transfery z 500+ na czele. Ten elektorat socjalny jest zróżnicowany, ale są to raczej: mieszkańcy wsi i mniejszych miasteczek – bo tam się mniej zarabia, słabiej wykształceni – bo by zarabiać dużo trzeba być wykształconym. I ten efekt wyraźnie widać w rozkładzie poparcia: na PiS głosują raczej biedniejsi, słabiej wykształceni, z małych ośrodków – racjonalnie, bo w swoim własnym interesie. PiSowi z tej grupy udało się zaktywizować dużą grupę wcześniej niegłosujących, co tylko pogłębia nierównowagę zapoczątkowaną przez masową emigrację elektoratu liberalnego po wejściu do UE (dziś widzimy to w wynikach głosowania zagranicznego – głosuje jednak niewielu emigrantów, bo 300 tys. głosów przy kilkumilionowej Polonii to dość mizerna frekwencja na tle tego co obserwujemy w kraju). Elektorat socjalny oddaje swoje głosy za pieniądze. Niektórzy piszą o tym, że nie o pieniądze tu chodzi tylko o „odzyskanie godności”, jednak nie tłumaczą jak przejście na czyjś garnuszek tą godność zwraca – mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. Między bajki można też włożyć opowieści o tym jak PiSowi zależy na słabszych i biednych – słabych i biednych, ale nielicznych i niegłosujących, PiS ignoruje – jak pokazał choćby przykład protestu niepełnosprawnych.

W tym kontekście opowieści o tym, że elektorat PiS można odbić dzięki „edukacji” czy „pracy u podstaw” jest zupełnie niepoważny. Zdaję sobie sprawę z przerażających wyników badań, które pokazują, że spora część Polaków uważa, że 500+ jest finansowane z kieszeni partii czy polityków. Jednak nawet uświadomienie tym grupom szczegółów tego jak pracują te programy niewiele zmieni w ich podejściu – bo dalej będą widzieli, że na tych politykach korzystają – co najwyżej uświadomią sobie skąd te pieniądze pochodzą. Tylko co to ma za znaczenie? Pecunia non olet.

Widzimy zatem, że pomysł na politykę PiS odbiega od tego, co obserwowaliśmy wcześniej (choćby tylko deklaratywnie). Programy partii przed PiS opierały się na tym by „poprawiać Polskę” jako całość. Tak by Polakom żyło się lepiej poprzez poprawę infrastruktury, warunków życia, edukacji itd., itp. Oczywiście z tych zapowiedzi różne rzeczy wychodziły w praktyce. Nikt jednak do tej pory nie odważył się powiedzieć: głosujcie na nas to zabierzemy innym i damy wam. Was jest więcej, więc tamci nie mają szans zaprotestować – w końcu w demokracji decyduje większość. I to zadziałało. Okazało się, że polityka prezentowana jako gra o sumie zerowej sprawdza się obecnie lepiej niż przedstawianie jej jako gry o sumie dodatniej.

To zresztą też tłumaczy ciągłe szczucie na tą i wszystkie inne mniejszości: ich odczłowieczanie, wmawianie zdrady, zaprzaństwa, stwierdzanie, że są obywatelami, Polakami drugiej kategorii (czy sortu). To na wypadek gdyby odezwało się sumienie: czy to u decydentów czy też samych beneficjentów. Bogacenie się kosztem współobywateli może budzić dyskomfort. Bogacenie się kosztem „warszawki”, „genetycznych zdrajców”, „drugiego sortu”, „koderastów” itd. już nie. Ponadto, jeśli przekona się mniej zaradnych, że ich niedola wynika z żerowania na nich „łże elit”, to działania te wręcz można odczuwać jako wymierzanie sprawiedliwości dziejowej.

Każdy rok będzie dla PiS jednak co raz trudniejszy. Po pierwsze, kryzys ograniczy możliwości finansowania programów socjalnych – co widać już po natychmiastowym wycofywaniu się z obietnic z kampanii prezydenckiej. Rząd już testuje nietypowe metody finansowania głównie przez dodruk pieniądza – póki co za pośrednictwem PFR. Wyraźnie trwają też próby rozmontowywania bezpieczników w zakresie limitu zadłużenia. Jednak jak doskonale wiemy tego typu działania nie powodują wzrostu dobrobytu, a jedynie inne rozłożenie niedoli. Koniec końców i tak najwyższą cenę płacą najbiedniejsi. COVID oczywiście nie jest winą PiS, ale to poważne uderzenie w państwo wydrenowane finansowo w czasach prosperity. Brak naszej odporności na wstrząsy to już jest wina PiS.

Długoterminowe procesy również PiS nie służą. Ich baza kurczy się z powodów biologicznych, a kolejne roczniki, które będą wchodziły w kategorie 50+, 60+ są zupełnie inne i brunatny sos jaki serwuje PiS nie jest dla nich strawny. Wbrew wyobrażeniom poglądy słabo zmieniają się z wiekiem, zaś podejście społeczeństwa do różnych kwestii nie zmienia się z czasem tylko z następstwem pokoleń. PiS będzie musiał przejść do centrum – albo inaczej „znormalizować się” lub kurczyć. Jednak przesunięcie do centrum to stworzenie miejsca dla tworów takich jak Konfederacja. Oprócz samego wymierania podobny wpływ będą miały inne procesy demograficzne: urbanizacja i wzrost poziomu wykształcenia. Jedno i drugie wystawia ludzi na nowe doświadczenia i otwiera na świat oraz uświadamia konsekwencje działań politycznych. Innymi słowy buduje dystans do szczucia na mniejszości oraz pokazuje, że koszty innych działań rządzących mogą być osobiście bardziej kosztowne niż zysk z transferów jakie dostaje się do ręki. Te trendy trwają długo, ale będzie je można odczuć z każdym rokiem bardziej.

Jeszcze jednym zasadniczym wyzwaniem stojącym przed PiS jest kwestia sukcesji. Jarosław Kaczyński ma 71 lat co oznacza, że jest to problem bieżący i palący. Jednocześnie sposób zarządzania PiS wyklucza stopniowe przejęcie władzy przez następcę – to co się stanie będzie zatem najprawdopodobniej zdarzeniem gwałtownym. Na prawicy jest jednocześnie wielu bardzo ambitnych graczy, o których wiemy i wielu, o których nie wiemy. Jednocześnie podmiotowość mogą zacząć wykazywać osoby wybrane na wysokie stanowiska (jak już widzieliśmy na przykładzie skutecznego oporu przed odwołaniem Mariana Banasia czy Adama Glapińskiego pomimo sporej presji PiS). Utrzymanie jedności Zjednoczonej Prawicy będzie niezwykle trudne.

Pomimo jedynowładztwa nadchodzące lata nie będą dla prawicy łatwe, zaś jej dalszy sukces coraz trudniejszy do utrzymania. Co jednak może zrobić opozycja? Tu kwestii jest kilka.

Po pierwsze będzie pod coraz większym instytucjonalnym naporem. Można się spodziewać obcinania finansowania, ataku na samorządy będące pod kontrolą opozycji i ciągłej szczujni w TVP. Będzie też niewątpliwie granie na rozbicie – przede wszystkim PO, bo tylko ona stanowi organizacyjne wyzwanie dla PiS. Działania opozycji powinny iść jednak w kierunku konsolidacji – w zakresie w jakim to jest oczywiście możliwe. Pierwsze komentarze po wyborach pokazują, że chyba możliwe to nie będzie. Zatem pierwszy priorytet to – wytrzymać. Rozbicie i osłabienie opozycji to prawdopodobnie obecnie największe zagrożenie ustrojowe (były większe, ale nie są już zagrożeniami, bo zostały zrealizowane).

Pozostaje pytanie jaką strategię poza tym przyjąć. Jedna z nich to czekanie nad rzeką, aż popłyną nią ciała wrogów. Czas nie działa na korzyść PiS i jego baza wyborcza będzie się kurczyć – zarówno z powodów biologicznych jak i demograficznych (młodzi też zwykle nie sympatyzują z rządzącymi). Jednocześnie mobilizacja elektoratu – jak to u władzy – zacznie spadać. Te procesy, choć nieuniknione, mają jednak swoje nie do końca przewidywalne tempo. Już w tych wyborach można było liczyć na to, że po 5 latach rządów elektorat PiS będzie zdemobilizowany, choćby zapewnieniami o utrzymaniu transferów. Tak się jednak nie stało i mimo, że strona liberalna wykazała się dużym zaangażowaniem, strona konserwatywna zmobilizowała się jeszcze bardziej. Czy zatem samo przeczekanie najbliższych 3 lat wystarczy? Prawdopodobnie tak, ale pewności nie ma.

Druga opcja to próba ponownej zmiany polityki na grę o sumie dodatniej. Odejście od paradygmatu my-oni i świętej wojny plemion, gdzie jedna grupa chce się zemścić na drugiej za wcześniej wyrządzone krzywdy w spirali nigdy niekończącej się wendetty. To sytuacja bardzo wygodna dla polityków, bo polaryzuje i zapewnia duże poparcie – zwykle dwóm dużym przeciwstawnym sobie blokom. Odejście od niej jest tak samo niewygodne dla PO i PiS i cały system jest często określany POPiSem, bo te zmagania zapewniają dominację na scenie politycznej obu formacjom. To sytuacja dość stabilna i często spotykana w świecie – większość społeczeństw dzieli się na konserwatystów i liberałów mniej więcej po połowie. Zatem na to rozwiązanie zbytnio bym nie liczył. Jest to możliwe, bo takie czasy już mieliśmy gdzie ogólny konsensus łączył nas w dążeniu do NATO czy UE. Dziś jednak takich wyzwań przed nami nie widać, a jeśli nawet są to raczej dzielą, a nie łączą (jak choćby problem katastrofy klimatycznej). Próby koncyliacyjnego podejścia prezentował Rafał Trzaskowski przyznając nawet PiSowi rację w pewnych punktach. Nie udało mu się jednak zaprezentować jasnej wizji lepszej Polski dla wszystkich i być może także dla tego przegrał. Bowiem wyborcy postawieni przed wyborem między dobrem wspólnym a własnym muszą być bardzo przekonani do tego pierwszego by, choćby czasowo, odrzucić drugie.

Czy jest co świętować? :)

Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Orędownicy demokratycznych wartości oraz praw człowieka wiedzieli, że tegoroczne wybory są grą o wszystko. Nie dziwi więc, że po wygranych przez demokratyczną opozycję wyborach, pojawił się entuzjazm na skalę niespotykaną w Polsce od 1989 roku. Hasła podczas kampanijnych wieców i profrekwencyjnych marszy, takie jak „Szczęśliwej Polski już czas” czy „Jeszcze będzie przepięknie”, niosły obietnice nie tylko wygranej, ale też nowej rzeczywistości. Gdy ogłoszono wyniki wyborów, będące wyrokiem dla rządów PiS-u, zostały przyjęte przez wielu Polaków z radością. Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Szczęśliwej Polki (jeszcze) nie czas

Niewątpliwie gwoździem do trumny niepodzielnych rządów PiS okazał się wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a motorem spektakularnej frekwencji wyborczej stały się przede wszystkim kobiety. Ich siłę było widać już w obietnicach wyborczych. Ugrupowania centrum, unikające do tej pory jednoznacznego opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron, zostały w końcu, mniej lub bardziej, zmuszone do zajęcia klarownego stanowiska w światopoglądowych kwestiach, między innymi praw kobiet czy osób LGBT. Donald Tusk, stojący na czele największego ugrupowania politycznego, uwarunkował wpisanie na listy kandydatów poparciem aborcji na żądanie. W dużej mierze jest to zmiana przełomowa, której nikt sobie nie wyobrażał dziesięć lat temu. Wówczas bardziej progresywne postulaty były jedynie kuszeniem, które wobec niemrawej postawy „kuszącego” wywołało rozczarowanie zainteresowanych grup i przyczyniło się ostatecznie do zwycięstwa PiS w 2019 r. 

Nie wszyscy jednak są chętni odpowiedzieć na postulaty kobiet i środowisk LGBT. Liderzy Trzeciej Drogi, choć zapewne widzą przemiany zachodzące w coraz większej części społeczeństwa, dalej chcą utrzymać tradycyjny kurs, aby wygrać poparcie bardziej konserwatywnych wyborców po demokratycznej stronie politycznego spektrum. Stąd propozycja referendum, która zdejmuje z polityków odpowiedzialność za zajęcie stanowiska i daje konserwatywnym demokratom możliwość zagłosowania przeciw. Te nastroje nie są wyrażane wprost, ale są wyczuwalne. Jeszcze nie ostygły urny wyborcze, a Władysław Kosiniak-Kamysz w programie Rada Zet zapowiedział swój sprzeciw przeciwko wpisywaniu „spraw światopoglądowych” w umowę koalicyjną. Istnieje spore ryzyko, że przy wprowadzaniu w życie postulatów związanych z prawami kobiet czy osób LGBT Trzecia Droga może okazać się hamulcowym, torpedującym wysiłki Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Przyszłość pokaże, na ile przedwyborcza mobilizacja, gdzie wiele osób oddało głos na Trzecią Drogę, by ta koalicja dostała się do parlamentu, wynikała z przekonania czy z obawy, że jej brak w parlamencie będzie oznaczał trzecią kadencję PiS. W efekcie ugrupowanie Szymona Hołowni oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza odniosło spory sukces, osiągając lepszy wynik i zbierając więcej mandatów niż Lewica. Z perspektywy wprowadzania progresywnych postulatów w życie jest to zdecydowanie zła wiadomość. Ponadto w ciągu miesiąca od wyborów okazało się, że jeden z kandydatów wprowadzonych do Sejmu z list Lewicy, Łukasz Litewka, jest bardziej poglądami zbliżony do Trzeciej Drogi. Biorąc pod uwagę dotychczasowe praktyki Polski 2050, nie da się wykluczyć jego transferu, tak jak w poprzedniej kadencji stało się z Hanną Gill-Piątek. Oczywiście, wśród posłów Trzeciej Drogi znajdują się także osoby bardziej liberalne światopoglądowo, ale istnieje obawa, że powierzone temu ugrupowaniu zaufanie przez wyborców głosujących pragmatycznie może zostać sprzeniewierzone na rzecz ambicji jej politycznych liderów.

Gdyby w koalicji demokratycznej była nawet większa zgodność w tych kwestiach, wprowadzenie praw kobiet czy osób LGBT będzie jednak długim procesem. Posłowie PiS nadal mają bardzo znaczącą reprezentację w sejmie, z opcją dogadania się w poszczególnych wspólnych interesach z Konfederacją. Nawet jeśli ustawy przebiłyby się przez ów mur konserwatystów, trwająca kadencja upolitycznionego prezydenta skończy się dopiero w 2025 roku, więc do tego czasu Andrzej Duda ma możliwość wetowania ustaw sprzecznych z interesem PiS. Samo więc wprowadzenie nowego prawa napotka szereg przeszkód, które w praktyce oznaczają rozłożenie w czasie realizacji obietnic wyborczych na miesiące, albo nawet na lata. W tym wszystkim nie da się pominąć wpływu Kościoła.

Jeszcze będzie kościelnie 

Media od miesięcy przekonują o spadającej liczbie wiernych Kościoła katolickiego w sposób sugerujący, że świecka Polska już za chwilę będzie faktem. Nie będzie, jeszcze przez długi czas. Według spisu powszechnego w ciągu dziesięciu lat odsetek rzymskich katolików zmniejszył się o 16 punktów procentowych. Spadek liczby wiernych z 87% społeczeństwa do 71% jest niewątpliwie bardzo złą wiadomością dla Kościoła i rzeczywiście wskazuje na duże tempo sekularyzacji kraju. Jednocześnie pozostaje faktem, że zdecydowana większość Polaków to katolicy. Jeśli ta tendencja utrzymałaby się na stałym poziomie, to jeszcze w kolejnym spisie przynależność do Kościoła katolickiego deklarowałoby 55% Polaków, czyli wciąż ponad połowa społeczeństwa. W wielu miastach mówi się o masowych rezygnacjach uczniów z religii, ale w mniejszych ośrodkach, reprezentujących większość obywateli naszego kraju, ta zmiana zachodzi powoli albo wcale, a Kościół ma swoje żelazne bastiony. W praktyce oznacza to, ni mniej, ni więcej, że religia będzie jeszcze długo ważnym czynnikiem kształtującym życie codzienne, a przede wszystkim ważną kartą przetargową w świecie polityki.

Nawet gdyby społeczeństwo polskie było w większości zeświecczone, pozycja Kościoła jest zabezpieczona prawnie. Konkordatu regulującego stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim nie da się po prostu wypowiedzieć, ponieważ jego istnienie gwarantuje Konstytucja w artykule 25. Konkordat, jak każdą umowę można renegocjować, ale od pomysłu do realizacji niewątpliwie minie dużo czasu. Kościół ze względu na Konstytucję ma przewagę i jako równorzędna strona umowy nie musi zgadzać się na wprowadzenie proponowanych postulatów. Wystarczy, że nie będzie porozumienia, a wszystko wskazuje na to, że polski Kościół katolicki i jego hierarchowie nie poddadzą się bez walki. List arcybiskupa Stanisława Gądeckiego pouczający papieża Franciszka w sprawie związków jednopłciowych jest najlepszym dowodem tej determinacji.

Świadomi pozycji Kościoła są także politycy. Nie tylko przynależni do PiS czy Konfederacji, ale także ci z opozycji. Trzecia Droga swoją popularność zdobyła w dużej mierze jako opcja dla wierzących demokratów, ponieważ Platforma Obywatelska zrezygnowała z dotychczasowej strategii zadowalania każdego po trochu i opowiedziała się za świeckim państwem. Donald Tusk wie, że nie może przeprowadzić radykalnej antykościelnej rewolucji, dlatego propozycje Koalicji Obywatelskiej, choć postępowe, mogą wydawać się niewystarczające w porównaniu chociażby do postulatów Lewicy, szczycącej się tym, że jako jedyne ugrupowanie polityczne demokratycznej opozycji wprost żąda usunięcia religii ze szkół. Wbrew pozorom jedyna realistyczna droga rozdziału tronu od ołtarza wiedzie małymi krokami. Niechęć do przymusu działa w obie strony. Mentalności społeczeństwa nie da się zmienić ustawą, a ludzie nie lubią być siłą pozbawiani tego, co jest im bliskie właściwie od urodzenia. Czy to się komuś podoba czy nie, wielu nadal uważa katolicyzm za esencję polskości. Zbyt radykalne posunięcia w tej kwestii mogą zmobilizować elektorat przeciwko demokratycznej opozycji, a PiS grający na obrońcę wiary, wyznawanej mimo wszystko przez większość społeczeństwa, tylko na to czeka. Innymi słowy, świeckie państwo to projekt ważny i niezbędny, którego wdrożenie zajmie lata.

Aby jutro były z nas dumne

Pozostaje kwestia przywrócenia praworządności rozmontowanej przez PiS oraz osądzenia wszystkich członków poprzedniego obozu rządzącego, którzy złamali prawo. Choć jest to zadanie prostsze do wykonania niż zmiana ludzkiej mentalności, to też nie do zrealizowania z dnia na dzień. Demokratyczna opozycja zapowiedziała powołanie trzech komisji śledczych do końca grudnia: w sprawie wyborów kopertowych, inwigilacji (tzw. afera Pegasusa) oraz afery wizowej. W przypadku posłów oraz sędziów konieczne będzie uchylenie immunitetu, co musi zostać orzeczone w procesie, a zatem trwa. PiS wykorzystuje i wykorzysta wszystkie zależności i procedury, żeby grać na czas. Dowody są najprawdopodobniej niszczone na masową skalę, a długotrwałe procesy umożliwiające jakiekolwiek skazanie, mogą wywoływać w wyborcach demokratycznej opozycji zniecierpliwienie, a tym samym i niezadowolenie. Zlecenie utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego przez Andrzeja Dudę to pierwszy przykład. Opozycję czeka więc trudne zadanie, wymagające skupienia na celach, co będzie wymagało dużej determinacji i zgody. Cały wysiłek demokratycznego elektoratu spoczywa na kruchym lodzie, który może się zapaść, jeśli tylko wybrani politycy stracą z oczu nadrzędne cele, czy to przez walkę o władzę, czy przez wybujałe ambicje.

Co ważniejsze, nie znamy jeszcze dokładnie skali zniszczeń rządów PiS. Nie wiadomo, ile dokładnie pieniędzy ukradziono ani jak bardzo budżet na tym ucierpiał. Leszek Balcerowicz wzbudza kontrowersje krytyką obietnic opozycji, takich jak podwyżki dla nauczycieli jako zbytniej rozrzutności. Niemniej przywracanie państwa obywatelom poprzez wywiązywanie się ze złożonych w czasie kampanii zobowiązań to warunek konieczny na drodze do umocnienia demokracji. Pieniądze jednak nie biorą się z powietrza i oznacza to, że trzeba będzie zabezpieczyć potrzebne kwoty, nawet przez wzrost zadłużenia. Rozpasanie polityków PiS prawdopodobnie zmieni się w lata chude dla Polaków, za które winowajcy będą oskarżać swoich następców. Ludzie, odczuwając pogorszenie dotychczasowej jakości życia mogą ulec takiej narracji, tak jak do dzisiaj wiele osób poszkodowanych w latach 90 obwinia za nagłe bezrobocie oraz niezwykle trudną sytuację wyłącznie przemiany gospodarcze, pomijając komunistyczny ustrój, będący bezpośrednią przyczyną problemów ekonomicznych. Trzeba być świadomym, że polska gospodarka, tak jak system edukacji czy służba zdrowia, zanim będzie mogła ponownie się rozwijać, musi najpierw podnieść się po rządach PiS.

Wybory nie oznaczają nowej rzeczywistości, tylko rozpoczynają zmiany w jej kierunku. Jeszcze może być przepięknie, jednak to będzie długotrwały, żmudny i mozolny proces, zależący w dużej mierze od tego, czy wybrani politycy nie zboczą za jakiś czas z kursu na rzecz politycznych przepychanek. Nadchodzące miesiące i lata to wyzwanie, także dla społeczeństwa. Błędem wolnej Polski była wiara w to, że wraz z upadkiem komunizmu oraz wstąpieniem do Unii Europejskiej polska demokracja stanęła na równi z okrzepłymi systemami demokratycznymi państw Zachodu. Przez trzydzieści lat utrzymywał się status quo. Niereformowana służba zdrowia wraz z system edukacji ulegały stopniowej degradacji, przyspieszonej w ostatnich latach przez PiS. Nie zadbano o to, żeby za zmianą ustrojową oraz otwarciem na świat podążały zmiany polskiego społeczeństwa w kierunku nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, wolnego od przestarzałych wzorców czy negatywnych wpływów PRL-u. Dodatkowo zabetonowano pozycję Kościoła, opornego jakiemukolwiek postępowi. W efekcie nie tylko nie poszliśmy do przodu, ale też naraziliśmy młodą demokrację na osłabienie i wypaczenia. Prawa kobiet, osób LGBT czy świecki charakter państwa, powszechne na Zachodzie, wejdą w życie dopiero w odległej perspektywie. Szczęśliwa Polska jest możliwa, ale to czy stanie się faktem, zależy od determinacji, aby wytrwać w decyzji, jaką podjęliśmy podczas ostatnich wyborów. Jeśli to się uda, będziemy mogli w końcu świętować z czystym sumieniem.

Nikt nie wprowadza lockdownu dla przyjemności – polemika z tekstem Błażeja Lenkowskiego :)

Debata na temat skuteczności lockdownów jak i polityki polskiego rządu. Niestety te dwie dyskusje się czasem mieszają – co może prowadzić na manowce. Żeby pokazać jak to się może stać popatrzmy na artykuł Błażeja Lenkowskiego „Lockdown w polskim wydaniu nie działa”.

Zacząć trzeba od pełnej zgody ze stwierdzeniem autora, że polski rząd nie sprostał wyzwaniu. Polskie wyniki dotyczące zgonów nadwyżkowych są najwyższe w UE i w niechlubnej czołówce światowej. Sytuacją zupełnie niezrozumiałą jest utrzymujące się 30% poparcie dla rządu, który doprowadził do narodowej katastrofy. No ale to już temat na badania dla socjologów.

Błażej pisze: „Portal Konkret24 wyliczył na podstawie danych Eurostatu, że Polska miała w okresie marzec – grudzień 2020 najwyższy procent nadprogramowych zgonów w całej Unii Europejskiej” i z danymi nie będziemy dyskutować, ale trochę je uściślijmy. Przytłaczająca większość zgonów nadliczbowych skumulowała się w okresie październik-listopad. Do końca lipca zgonów nadliczbowych w Polsce właściwie nie było. To drobne uściślenie, ale wiele zmienia – w szczególności w kontekście oceny czy „polski lockdown” działa czy nie działa.

Błażej pisze” „Pierwszym wielkim błędem było wprowadzenie radykalnego lockdownu na wiosnę w sytuacji, w której skala zagrożenia w Polsce była jeszcze niewielka.” Nad tym czy wiosenny lockdown był błędem czy też nie (i w jakim zakresie) można debatować. Może mogliśmy sobie pozwolić na nieco wyższy poziom zachorowań, ale z drugiej strony czy bylibyśmy stanie utrzymać je pod kontrolą? Dotychczasowe doświadczenia z poziomem (nie)kompetencji naszej władzy napawa wątpliwościami.  Trzeba też zaznaczyć kilka kwestii: skala zagrożenia na wiosnę nie była znana. Doświadczenia Włoch i Hiszpanii pokazywały, że zagrożenie może być ogromne. Lockdown wprowadzono więc wcześnie i ostro – i zgonów nadwyżkowych nie było. To wyraźnie pokazuje, że jednak odpowiednio zaaplikowany w Polsce lockdown działa i to bardzo skutecznie. Natomiast brak zgonów nadwyżkowych na wiosnę dzięki lockodownowi Błażej podaje jako dowód na to, że lockdown nie jest potrzebny. To jakby powiedzieć, że niepotrzebnie brałem antybiotyki, bo przecież wyzdrowiałem z zapalenia płuc…

Oczywiście Błażej może uważać, że zgonów by nie było nawet gdyby nie było lockdownu. Jak już wspomniałem doświadczenia Hiszpanii, Włoch, Wielkiej Brytanii, USA pokazują, że taka opinia raczej nie wytrzymuje zderzenia z faktami. Nie wspominając już o komentarzu odnośnie wiosennego lockdownu „Szwecja nie popełniła tego błędu (tzn wprowadzenia lockdownu wiosną).” I owszem Szwecja lockdownu nie wprowadziła i zaliczyła na wiosnę swoją porcję zgonów nadliczbowych, co spowodowało, że ma ich o 5 p.p. więcej niż reszta Skandynawii.

Dalej Błażej powiela częsty argument: „byliśmy fałszywie zapewniani, że radykalny lockdown sprawi, że pandemia odejdzie w niepamięć, że wystarczy tylko poczekać „dwa tygodnie””. Ja osobiście nie pamiętam takich zapewnień. Nikt rozsądny (ani nawet umiarkowanie nierozsądny) nie twierdził, że od lockdownu pandemia zniknie. Natomiast od początku podawane było wytłumaczenie dotyczące „wypłaszczania krzywej zachorowań” mające na celu rozłożenie obciążenia ochrony zdrowia.

Dalej Błażej pisze: „Lockdown ratujący przepustowość służby zdrowia powinien być krótki, radykalny i wprowadzony w odpowiednim momencie, czyli w przeddzień narastania faktycznego zagrożenia.” Nie do końca rozumiem co Błażej ma na myśli pisząc „krótki”. Powinien być tak długi jak to potrzebne by zahamować wykładniczy wzrost pandemii. Nie sposób z góry zaplanować czasu jego trwania, bo zależy to od zmian zjadliwości wirusa oraz w jakim momencie wprowadzono lockdown. Im później tym dłużej musi trwać. I tu dochodzimy do sedna, czyli wprowadzania go w „odpowiednim momencie”. Ten moment zaś łatwo przegapić bądź zbagatelizować.

Katastrofa październikowo-listopadowa wynikała dokładnie z tego, że rząd spóźnił się z wprowadzeniem lockdownu. Zatem by go opanować sam lockdown musiał być bardzo długi. Z tego Błażej wysnuwa wniosek, że lockdowny nie działają. Ależ działają – jak pokazał przypadek wiosenny – wprowadzone wcześnie dają pełne efekty. Ten 6-miesięczny również dał efekt, bo sytuację udało się w 2 miesiące opanować. Błażej poddaje to jednak w wątpliwość pisząc „Wysoki poziom nadprogramowych zgonów w szczycie III fali pandemii po pół roku lockdownu obala też argumenty tych, którzy twierdzili, że problemy z tym zjawiskiem jesienią były efektem braku lockdownu latem 2020 (zapewne chodzi tu o późne lato -połowę września)”. Dziwnym trafem przemilcza jednak kwestię pojawienia się odmiany brytyjskiej wirusa – dużo bardziej zjadliwej, dotykającej powikłaniami młodszych. Lockdown, który powstrzymywał wybuch epidemii oryginalnej odmiany okazał się za słaby na odmianę brytyjską.

Tu jednak Błażej stara się ubrać politykę rządu w przewidywalne ramy: „Około miesięczne radyklane działania powinny być wprowadzone od około 21 października, a potem od około 21 lutego. Lockdowny powinny być możliwe krótkie, radykalne, w zaplanowanym terminie, do którego przygotują się wszystkie branże gospodarki.” Tylko po pierwsze o tym, kiedy należało wprowadzić lockdown wiemy dziś – z perspektywy czasu i znając dane o zachorowaniach (i bynajmniej nie powinien to być 21 października jak pisze Błażej, bo wtedy było już dużo za późno – zgony nadwyżkowe na poziomie 65% i nieuchronność dobicia do ponad 100% 2 tygodnie później – tylko najdalej w połowie września). Po drugie nie sposób z góry określić „zaplanowany termin” takiego lockdownu, bo wirus to organizm żywy w nosie (a właściwie koronie) mający nasze plany. Pojawienie się nowej mutacji nie będzie czekało na planowany lockdown. Także zgadzam się, że „O ile łatwiej byłoby funkcjonować nam wszystkim, planować działalność firm i całe życie społeczno-gospodarcze, gdyby rząd (…) go zaplanował!” – o ile łatwiej! Tyle, że to oczekiwanie nierealistyczne i nieracjonalne.

Błażej pisze też sporo o nieprzygotowaniu systemu ochrony zdrowia i wpływowi tego faktu na zgony nadwyżkowe. Oczywiście zgony nadwyżkowe wynikają (poza samymi zgonami na COVID) głównie z powodu tejże niewydolności – i dotykają nie tylko chorych na COVID. Tu kwestii jest wiele. Pierwszą są zaniedbania sięgające dekad, za które jednak odpowiada przede wszystkim PiS. 6 lat świetnej koniunktury to był czas na to by ochronę zdrowia reformować i naprawiać – zamiast rozwalać sądy i reputację Polski na arenie międzynarodowej. Na PiS spada też odpowiedzialność za głupie ruchy w reakcji na pandemię. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że nawet przygotowana do normalnego działania służba zdrowia takiego obciążenia by nie wytrzymała. Przypomnę, że na koniec 2019 mieliśmy w Polsce około 2 500 łóżek na oddziałach zakaźnych. W chwili obecnej zajętych łóżek przez osoby chore na COVID jest 30 000. To stawia rządzących przed niełatwymi decyzjami do podjęcia. Błażej pisze „Dlaczego nagle uważamy, że chorzy na inne choroby mogą być dyskryminowani, a ich życie jest mniej istotne niż tych chorych na Covid?”. Ale można postawić to pytanie równie dobrze w drugą stronę: czemu chorzy na COVID mają być dyskryminowani, a ich życie mniej istotne niż tych chorych na inne choroby? To niemożliwy dylemat – rozwiązywany zwykle doraźnie. Jeśli mam kogoś z chorobą przewlekłą i kogoś kto się dusi – będę ratował tego co się dusi. W sposób oczywisty wpłynie to na pogorszenie stanu osób przewlekle chorych – i to nadwyżkowa śmiertelność, którą będziemy obserwowali przez lata. Ale inaczej się chyba nie da – zaś sugerowanie, że trzeba było leczyć wszystkich jak dotąd – a jak zostanie czasu i środków zajmować się chorymi na COVID nie przystoi.

Na koniec przyjdzie się z Błażejem zgodzić. Teraz powinniśmy się jak najszybciej zaszczepić. To jedyny sposób na to by lockdownów więcej nie było. Bo choć to narzędzie skuteczne – jeśli jest zastosowane odpowiednio wcześnie – to bardzo kosztowne i nieprzyjemne. Za tą pandemię i lockdowny płacić będziemy długie lata – co Błażej nieźle opisuje. Ale nikt nie wprowadza lockdownu dla przyjemności tylko z konieczności. W pełni zgadzam się również, że misją opozycji powinno stać się rozliczenie rządu z zaniedbań i błędów w zarządzaniu pandemią: od zwykłych przyziemnych wynikających z korupcji (instruktor narciarski i handlarz bronią), niekompetencji (maseczki bez atestu ściągnięte z wielką pompą samolotem Antonow, chaos w przygotowaniach), łamanie prawa (bardzo długa lista zwieńczona Ustawą bezkarnościową mającą chronić premiera przed odpowiedzialnością za rażące łamanie prawa), po zdradę narodową (nawoływanie staruszków do masowego głosowania w wyborach). Po takich popisach PiS powinien wylądować na śmietniku historii. Choć mimo wszystko do w miarę przyzwoitego wyniku ogólnego nie brakowało mu wiele – nie dać posłuchu przeciwnikom lockodownu we wrześniu i nie wysłać dzieci do szkół, wprowadzić obostrzenia. Wtedy prawdopodobnie jakieś 50 000 Polaków wciąż cieszyło by się życiem.

 

Autor zdjęcia: Markus Spiske

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję