Poprzednicy Radia Maryja w Drugiej Rzeczpospolitej :)

Jednym z problemów Trzeciej Rzeczpospolitej jest ułożenie relacji pomiędzy państwem a Kościołem katolickim. Z jednej strony z katolicyzmem jest związana znaczna część polskiego społeczeństwa, choć większość polskich katolików nie praktykuje. Większość z nich to nieświadomi heretycy, którzy nie znają zasad wiary swojej religii, a moralność katolicką traktują wybiórczo. Z drugiej strony Kościół katolicki zajmuje w Polsce specjalną pozycję i cieszy się wieloma przywilejami, w tym fiskalnymi. Kościół katolicki próbuje także wpływać na rządzących. Czasami odbywa się to finezyjnie, ale często agitacja polityczna jest prowadzona wprost z kościelnych ambon.

Symbolem upolitycznienia Kościoła katolickiego w Trzeciej Rzeczpospolitej jest toruńska radiostacja redemptorystów kierowana przez Tadeusza Rydzyka. W Drugiej Rzeczpospolitej można było zaobserwować podobne zjawisko, z tym że pozycja Kościoła była jeszcze mocniejsza, a jego upolitycznienie jeszcze większe. Odpowiednikiem Tadeusza Rydzyka w Drugiej Rzeczpospolitej był Maksymilian Maria Kolbe. Mimo że w Drugiej Rzeczpospolitej wychodziło około dwustu katolickich periodyków, to imperium medialne Kolbego miało duży wpływ na wiernych.

Maksymilian Kolbe urodził się w 1894 roku w Zduńskiej Woli. W roku 1910 rozpoczął nowicjat w zakonie franciszkanów, studiował w Krakowie, a potem w Rzymie. W 1914 roku złożył śluby zakonne. Trzy lata później był jednym z założycieli Rycerstwa Niepokalanej. W roku 1919 wrócił do Polski, by w 1922 założyć tygodnik „Rycerz Niepokalanej”, a w 1927 blisko Warszawy, na gruntach podarowanych przez księdza Druckiego-Lubeckiego, klasztor Niepokalanów. W latach 1930–1936 Kolbe przebywał jako misjonarz w Japonii. W tym czasie zakonnicy z Niepokalanowa zaczęli wydawać „Mały Dziennik”. Po powrocie z Japonii Kolbe przejął nadzór także nad tym pismem. Próbował również stworzyć radio katolickie, ale na przeszkodzie stanęło prawo. Obchodząc przepisy, Kolbe został krótkofalowcem i jako taki nadawał na cały kraj. O skali imperium medialnego Kolbego świadczy fakt, że w Niepokalanowie w 1938 roku przebywało prawie 800 zakonników, oficyna zatrudniała 577 pracowników, wydawała 11 periodyków, a ich nakłady dochodziły do  800 tys. („Rycerz Niepokalanej”) i 300 tys. („Mały Dziennik”).

Obok wyraźnie widocznych podobieństw między Kolbem a Rydzykiem istnieją także spore różnice. Dotyczą one nie tylko poglądów obu księży (Rydzyk przy Kolbem jest prawie liberałem). O ile Rydzyk ma ambicje wpływać na życie polityczne w Polsce i jest wyraźnie kojarzony z jedną opcją polityczną, to Kolbe nigdy nie uzyskał takiej pozycji. W jego korespondencji odnajdujemy raptem kilka serwilistycznych listów adresowanych do najwyższych władz (do Józefa Piłsudskiego czy Ignacego Mościckiego) z życzeniami imieninowymi lub przekazujących skromne dary na uzbrojenie Wojska Polskiego na ręce Rydza-Śmigłego. Kolbe krytykował Piłsudskiego za jego kontakty z masonerią, ale po przewrocie majowym starał się o dobre relacje z reżimem piłsudczyków. Mimo zbieżności poglądów z programem endecji, Kolbe nie utrzymywał kontaktów z działaczami Narodowej Demokracji ani chadecji. Elita polityczna Drugiej Rzeczpospolitej też zbytnio nie liczyła się z twórcą Niepokalanowa. Za partnera do rozmów miała raczej przedstawicieli episkopatu, a nie wydawcę prasy katolickiej. Kolbe realizował się więc, budując swoją pozycję w ramach duchowieństwa, wśród adresatów jego listów byli najważniejsi hierarchowie ówczesnego Kościoła katolickiego w Polsce. Mimo że Kolbe nie spotykał się z posłami jak Rydzyk, to jego marzenia były szersze niż plany redemptorysty z Torunia. Kolbe pragnął mianowicie nawrócić na katolicyzm nie tylko Polskę, lecz także cały świat, o czym świadczy jego misja w Japonii i prywatna korespondencja, w której pisał, że celem jego działania jest: starać się o nawrócenie grzeszników, heretyków, schizmatyków itd., a najbardziej masonów. Jego kult Marii i „cudownego medalika” był tyle gorliwy, ile zabobonny.

Kolbe prezentował katolicyzm wojujący, tradycyjny i konserwatywny. Był wrogi wszystkiemu, co niekatolickie. Za antyreligijne uważał: socjalizm, bolszewizm, masonerię, protestantyzm. Jak widać, wśród wrogich poglądów w jednym szeregu stawiał Kolbe zarówno niekatolickie odłamy chrześcijaństwa, jak i ideologie niechętne religii. Swoich przeciwników ideologicznych nazywał sługami antychrysta. Nie wahał się krytykować bliskich ideologicznie posłów, jeśli nie zgadzał się z ich postępowaniem, na przykład na łamach „Rycerza Niepokalanej” krytykował posłów chadeckich za spożywanie mięsa w piątek. Bardzo ostro występował przeciw laicyzacji, liberalizmowi, demokracji i masonerii, utożsamiając je z sobą. Największym wrogiem była dla niego masoneria, miał na jej punkcie prawdziwą obsesję. Jesteśmy świadkami gorączkowej akcji zwróconej przeciw Kościołowi Bożemu i to, niestety, niebezowocnej. Apostołów bez liku. W rejestrze Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zapisano aż 15 ich grup: badacze Pisma św., baptyści, zwolennicy nauki pierwszych chrześcijan, adwentyści, adwentyści siódmego dnia, joannici, metodyści, Kościół Boży, Wolny Kościół ewangelicki, ewangeliczni chrześcijanie, sztundyści karaimi, duchobórcy, mesjaniści, staroobrzędowcy (starowiercy-starokatolicy) i czesko-bracki Kościół. Nie ograniczają się oni do głoszenia fałszu słowem, ale też, i to bardzo obficie, zasypują nasze miasta i wioski najróżnorodniejszymi drukami w postaci czasopism, broszur, kartek ulotnych, a nawet książek. Różne „Ameryka-Echo”, „Strażnice”, „Nowe Drogi”, „Ewangelie Myśli”, „Zwiastuny Ewangeliczne”, „Polski Odrodzone” […].  Cała ta robota jednak to tylko wstęp. Za tymi strażami przednimi idzie dopiero gros armii nieprzyjaciela. Kto nim jest? Może na pierwszy rzut oka zda się przesadzone, jeżeli powiem, że pierwszorzędnym, największym i najpotężniejszym wrogiem Kościoła […] [jest] – masoneria. Kolbe widział w niej główną siłę prowadzącą do laicyzacji. Pisał w prywatnym liście: Niepokalana, o której powiedziano: „Ona zetrze głowę twoją” [Rdz 3, 15], tj. Węża piekielnego, zetrze i tę głowę masonerii, która kieruje całym ruchem antyreligijnym i niemoralnym i grube pieniądze sypie na tworzenie nowych sekt. Na łamach pism wydawanych przez Kolbego kojarzono masonerię z Żydami, oskarżając żywioły obce i przesiąknięte wpływami obcymi o dechrystianizację Polski. Według Kolbego idee masońskie najbardziej szerzyła żydowska inteligencja. O ile Komintern zakazał komunistom przynależeć do masonerii, to w prasie Niepokalanowa za pewnik traktowano zmowę pomiędzy masonerią a komunistami. Czytelnik periodyków wydawanych przez Kolbego mógł żyć w przeświadczeniu, że masoneria odpowiada za całe zło na świecie. Masonów obwiniano o osłabianie katolickich państw podczas konferencji w Wersalu oraz o spowodowanie wzrostu niemieckiego nacjonalizmu przez upokorzenie Niemiec (nie dodając już, że Niemcy czuli się upokorzeni przede wszystkim zmianą swojej wschodniej granicy) albo o laicyzację społeczeństwa francuskiego. Oprócz standardowych zarzutów o zdradę i wysługiwanie się obcym Niepokalanów oskarżał masonów o propagowanie pornografii, sportu, który odciągał młodzież od religii, i swobody obyczajowej. Jak pisał Kolbe: dążenie do tego celu widzimy na każdym kroku. Sztuka, literatura i prasa periodyczna, teatry, kina, wychowanie młodzieży i ustawodawstwo szybkim krokiem zdążają do usunięcia świata nadnaturalnego i dogodzenia ciału. Nic dziwnego, bo też i masoneria rozgałęziła się bardzo. Oczywiście prasa Kolbego z uznaniem przyjęła likwidację masonerii w Polsce w 1938 roku. Stosunek do masonerii nie różnił Kolbego od ówczesnego katolickiego mainstreamu, który również cierpiał na antymasońską fobię. Podobne stwierdzenia można było odnaleźć w innych publikacjach katolickich i oczywiście w nauczaniu papieskim.

Kolbe krytykował i prawa kobiet, i koedukację oraz pomysł wyprowadzenia religii ze szkół. W „Rycerzu Niepokalanej” zwracał się do przeciwników religii w szkole: Panowie Senatorzy i Posłowie, którzy kruszycie kopie o bezwyznaniową szkołę, pamiętajcie, że tysiące niewinnych dzieci do was słusznie będzie czuło żal, że „pierwej” o Bogu nie wiedziały i wy jesteście najokrutniejszymi wrogami młodzieży i narodu godnymi surowej kary po śmierci i na tym jeszcze świecie. To samo tyczy się wszystkich Obywateli i Obywatelek, którzy i które odważają się głosować na takich karygodnych kandydatów, popierać ich słowem, piórem albo prenumerowaniem lub szerzeniem „bezwyznaniowych” piśmideł. „Mały Dziennik” prowadził kampanię medialną przeciw szkołom mieszanym i wspólnym obozom dla dzieci polskich i żydowskich. Tak jak dziś prawica nie lubi Jurka Owsiaka za Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, tak dla pism Niepokalanowa wrogiem był Korczak, którego „Mały Dziennik” krytykował za ateizm i wolnomyślicielstwo, nazywał wrogiem katolicyzmu i ubolewał, że Korczak otworzył sierociniec dla dzieci katolickich, obawiając się przy tej okazji pozostawienia dzieci pod opieką wrogów katolicyzmu.

Kolejnym ideologicznym wrogiem Kolbego był liberalizm. Przy czym dla dzienników wydawanych w Niepokalanowie liberalizm, lewicowość i komunizm były z sobą ściśle związane.  Według Kolbego: Prasa przewrotna żydowsko-masońska, prasa liberalno-socjalistyczna, prasa heretycka godzi w fundament Kościoła. Media Kolbego oskarżały liberałów i lewicowców o podstępne zamiary. Pod pretekstem walki z biedą mieli oni psuć ludzkie dusze i spiskować przeciw państwu polskiemu w celu przyłączenia go do ZSRR. A skoro liberalizm miał być bliski lewicowości, to oczywiście franciszkanom z Niepokalanowa kojarzył się z masonerią i Żydami. „Mały Dziennik” dostrzegał żydowsko-masońskie wpływy w liberalnych „Wiadomościach Literackich”. Ubolewano, że pismo kształtuje młodych polskich literatów i potrafi budować literacką reputację. Czasami polscy liberałowie czy wolnomyśliciele byli w „Małym Dzienniku” nazywani zżydziałymi aryjczykami. Dla „Małego Dziennika” liberałowie byli kosmopolitami, kwestionowano ich patriotyzm. I znów takie postrzeganie liberalizmu nie różniło Kolbego ani Niepokalanowa od twardogłowej i konserwatywnej reszty polskiego katolicyzmu. Fobie Kolbego dla ówczesnego polskiego katolicyzmu były niestety normą.

Niechęć Niepokalanowa do komunizmu, liberalizmu i masonerii była bardzo silnie związana z antysemityzmem. Wszystkie te ruchy miały być według Kolbego kontrolowane przez Żydów. O socjalizmie pisał: Niechaj też dopomoże naszej Ojczyźnie do poznania i obrzydzenia sobie, a przez to do zwyciężenia przewrotności socjalizmu, będącego również fabrykatem żydostwa i masonerii. To połączenie masonerii z Żydami było istotne dla fanatycznej myśli Kolbego. Według niego: Wszyscy ci należą wprawdzie do masonerii i dużo szkodzą, ale nie są częścią jej prawdziwej głowy. Są to tzw. masoni niebiescy, podczas gdy tzw. czerwona masoneria zacieśnia się do niewielkiej liczby osób, przeważnie Żydów, którzy w pełni świadomi swych celów kierują całą liczną rzeszą mniej więcej „oświeconych” w sprawach organizacji masonów. Głowa ta jest nieznana i działa zawsze w ukryciu, by uniemożliwić przeciwdziałanie. Oni to układają plany roboty. Z ich warsztatu wyszła rewolucja francuska, szereg rewolucji od 1789 do 1815 roku, a także… wojna światowa. Wedle ich wskazania pracował Voltaire, d’Alembert, Rousseau, Diderot, Choiseul, Pombal, Aranda, Tanucci, Hangwitz, Byron, Mazzini, Palmerston, Garibaldi i inni. Nazwisk obecnych członków nie znamy, ale na pewno do masonerii należy u nas Piłsudski. Oto dowód: na dziesięć dni przed obaleniem gabinetu Ponikowskiego rozeszła się po Rzymie pogłoska, że ten gabinet upadnie, bo tak masoneria rozkazała Piłsudskiemu. Dla Kolbego całe zło na świecie wynikało z działalności Żydów. Według franciszkanina: Widzimy, jak bolszewicy tępią religię. Słyszeliśmy nauki materialistów, pragnących ścieśnić wszechświat do tego tylko, co bezpośrednio zmysłami poznajemy i tak wmówić w siebie i w drugich, że nie ma Boga ani duszy. Teozofia wszczepia obojętność religijną, a badacze Pisma św. i inni protestanci grubymi dolarami jednają sobie wyznawców. Wszystkie te obozy tworzą zgodną linię bojową przeciw Kościołowi. Co ich łączy? Że socjalizmem kierują Żydzi i że oni rządzą obecnie w Bolszewii, wszystkim aż nadto wiadomo. Nie brak ich też w szeregach materialistów. Badacze zaś Pisma św. są […] niczym innym jak tylko zamaskowanym bolszewizmem ze wszystkimi obietnicami talmudystycznymi. Piśmiennictwo franciszkanów powielało prawicowe stereotypy dotyczące komunizmu i roli, jaką odegrali w nim Żydzi. ZSRR opisywano jako kraj rządzony przez Żydów, przy czym nienawiść do Żydów przeważała nad niechęcią do komunistów. Kiedy podczas wielkiej czystki dochodziło do mordów na radzieckich Żydach, „Mały Dziennik” je usprawiedliwiał. Na jego łamach twierdzono, że komunizm powstał z umysłowości szatańskiej czy żydowsko-talmudycznej. Tej oceny nie zmienił fakt, że zdecydowana większość ludności żydowskiej w Polsce głosowała na partie ortodoksyjne i syjonistyczne, które wcale nie sympatyzowały z komunizmem. Dla katolickich ultrasów było to bez znaczenia. W „Rycerzu Niepokalanej” Kolbe cytował „Protokoły mędrców Syjonu”, mimo że kilka lat wcześniej udowodniono ich fałszywość. W prasie Niepokalanowa antysemityzm przejawiał się na kilka sposobów. W „Małym Dzienniku” i „Rycerzu Niepokalanej” kładziono nacisk na względy ekonomiczne. Obwiniano Żydów o polską biedę. Kiedy aresztowano polskich sklepikarzy za zawyżanie cen, „Mały Dziennik” oskarżał żydowskich hurtowników. W drugiej połowie lat 30. występował o bojkot żydowskich sklepów i hurtowni, a ponieważ to hasło się nie przyjmowało, straszył czytelników nieuczciwością żydowskich handlarzy. W piśmie zarzucano im fałszowanie odważników, kłamliwe reklamy, a także oszustwa na promocyjnych cenach. Krytykowano także handlowanie w niedzielę, co zostało w Drugiej Rzeczpospolitej zakazane, przy czym polscy kupcy często ten zakaz naruszali. Na łamach „Małego Dziennika” apelowano o wykluczenie z polskich izb handlowych żydowskich członków, protestowano przeciw wytwarzaniu i sprzedawania przez Żydów katolickich dewocjonaliów oraz przeciw rytualnemu ubojowi. Kiedy rząd w marcu 1936 roku jedynie częściowo zakazał szechity, spotkał się z krytyką ze strony „Małego Dziennika”. Większy sukces „Mały Dziennik” odniósł w sprawie zakazu wytwarzania i rozpowszechniania dewocjonaliów przez innowierców. Sejm w 1938 roku zakazał takich praktyk, dając firmom dwa lata na wyprzedanie zapasów. „Mały Dziennik” agitował za unarodowieniem medycyny, które można by było osiągnąć, gdyby Polacy nie korzystali z usług żydowskich lekarzy i nie kupowali leków w aptekach prowadzonych przez Żydów. Przy tej okazji powtarzano oszczerstwa o truciu chrześcijan przez żydowskich lekarzy czy aptekarzy, co według pisma miało być zgodne z Talmudem. Krytyka Żydów w prasie Niepokalanowa dotyczyła nie tylko sfery gospodarczej, lecz także kultury. Pisarzy żydowskich oskarżano o promowanie pornografii, o maniacki seksualizm i pacyfizm. „Mały Dziennik” postulował zakazanie polskim Żydom pisania książek w języku polskim. Publicyści „Małego Dziennika” negatywnie oceniali posiadanie przez Żydów kin (bo wyświetlają filmy pornograficzne), kręcenie przez nich filmów, w tym ekranizacji dzieł polskiej literatury. Pismo to proponowało zakazanie Żydom reżyserowania skarbów narodowej literatury. „Mały Dziennik” pozytywnie odnosił się do getta ławkowego, a polskich studentów, którzy mu się sprzeciwiali, nazywał socjalistami i radykałami z masońskimi sympatiami. Chciał, aby getto ławkowe rozszerzyć także na gimnazja, głosił potrzebę wprowadzenia numerus nullus na uniwersytetach, pozytywnie odnosił się do postulatów endeckich studentów, którzy domagali się usunięcia Żydów ze stanowisk państwowych, samorządowych, wojska i profesury. Usprawiedliwiał przemoc endecką i ONR-owską wobec Żydów. Postulaty pism franciszkanów szły zresztą dalej. „Mały Dziennik” występował przeciw prawnemu równouprawnieniu Żydów. Na łamach tego pisma w końcu lat 30. XX wieku apelowano o zmuszenie Żydów do emigracji z Polski. Czytelnik „Małego Dziennika” w styczniu 1939 roku mógł przeczytać, że: Żydów trzeba zmusić do emigracji nie metodami hitlerowskimi, lecz drogą odebrania im obywatelstwa i reorganizacji naszego gospodarstwa narodowego w duchu potrzeb narodu polskiego. Jak widać, niechęć do Żydów u Kolbego i autorów piszących w „Małym Dzienniku” i „Rycerzu Niepokalanej” nie miała podtekstu rasistowskiego, lecz wymiar religijny i ekonomiczny. To w żaden sposób nie usprawiedliwia antysemityzmu Niepokalanowa. Gdyby ich postulaty weszły w życie, doprowadziłoby to do wywłaszczania Żydów i pozbawiania ich praw obywatelskich. Dziś wiele osób broni Kolbego od zarzutu antysemityzmu, ale jest to nieuzasadnione. Przedwojenna publicystyka Niepokalanowa ostro występowała przeciw prawom osób o żydowskim pochodzeniu. Kampanie medialne jego prasy były wymierzone w polskich Żydów i dążyły do ograniczenia ich znaczenia, nie traktowały ich jako pełnoprawnych obywateli. Dążyły do separowania społeczności polskiej i żydowskiej. Jeśli się pamięta o wpływie, jaki na polskich katolików miała prasa Niepokalanowa, to Kolbe i jego współpracownicy ponoszą część winy za siłę przedwojennego i wojennego polskiego antysemityzmu. Także jednak w tym względzie Kolbe pozostawał dzieckiem ówczesnych wyobrażeń kościoła i katolików, dla których jawny antysemityzm był czymś jak najbardziej naturalnym. Oczywiście, wśród ówczesnych katolików istniały grupy wolne od antysemityzmu, ale były one w zdecydowanej mniejszości.

Pisma Kolbego popierały działania partii prawicowych, szczególnie kiedy występowały one przeciw masonom albo Żydom. Chwaliły reżim Mussoliniego, jego postępowanie względem liberalnej czy lewicowej opozycji. Usprawiedliwiały antyżydowskie prawa. W wojnie domowej w Hiszpanii zdecydowanie kibicowały frankistom, dostrzegając w republikanach bolszewików, masonów i oczywiście Żydów. Dla prawicowej publicystyki pewnym problemem był fakt, że Żydzi stanowili jedynie 0,018 proc. ludności Hiszpanii. „Mały Dziennik” uznał po prostu, że najwidoczniej Żydzi kierują republikanami. W prasie związanej z Niepokalanowem nie prezentowano jednolitej wizji opisu reżimu nazistowskiego. Obawiano się Niemiec, krytykowano Trzecią Rzeszę za konflikt z Kościołem katolickim, ale inne przejawy tworzenia totalitarnego państwa nie spotykały się już z takim sprzeciwem. „Mały Dziennik” bez krytycyzmu opisywał ustawy norymberskie, postrzegając je jako słuszne dążenie Niemiec do zniwelowania pozycji mniejszości żydowskiej w Niemczech. Broniono polityki Hitlera względem Żydów, pokazując, że czerpał on wzorce postępowania z wielkich papieży, którzy także zwalczali Żydów.

Z tego zestawienia widać, że poglądy Kolbego i prezentowane w jego dziennikach z naszej perspektywy są kompletnie nie do przyjęcia i budzą niesmak. Pisma Niepokalanowa promowały antysemityzm, nacjonalizm, występowały przeciw liberalizmowi, były ogarnięte antymasońską obsesją. Dziś Kolbe znajdowałby się na kompletnym marginesie życia intelektualnego. W ówczesnych czasach jego poglądy były jednak bliskie mainstreamowi kościelnemu, w pismach innych katolickich środowisk można było odnaleźć tezy nawet bardziej radykalne niż prezentowane przez ośrodek w Niepokalanowie. To pokazuje, jak mocno Kościół katolicki zmienił się po Soborze Watykańskim II.

Cold War Librals: Giovanni Malagodi :)

„Zimny snob, który w trakcie rozmowy za wszelką cenę starał się mnie skłonić do spróbowania whisky smakującej jak lekarstwo”. Tak Oriana Fallaci zapamiętała przy okazji robienia z nim wywiadu wieloletniego szefa Włoskiej Partii Liberalnej (PLI), Giovanniego Malagodiego. W epoce podwiniętych rękawów i unikania krawata, gdy niemal wszyscy politycy chcą uchodzić za prawowitych reprezentantów „nieuprzywilejowanej części społeczeństwa”, słabszych, potrzebujących wsparcia czy dyskryminowanych, Malagodi może służyć za encyklopedyczny wręcz kazus wymarłego dinozaura z innej ery polityki. Rzeczywiście, były kiedyś i takie czasy, gdy obok większości polityków partii masowych i lewicowych – oddanych z definicji i deklaracji obronie interesów uboższej części obywateli – swoje miejsce na scenie politycznej znajdowali także i ci, którzy brali na siebie rolę reprezentantów interesów bogatszej warstwy społecznej, w tym także zwłaszcza świata biznesu. Ich obecność w dyskursie była akceptowana, bo w demokracji w końcu prawo do przedstawicielstwa powinna mieć każda grupa społeczna: nie tylko ci, którzy od wspólnoty i państwa potrzebują wsparcia, ale także ci, którzy chcą jej zakres ograniczyć. „Cancelowanie” tych drugich przyszło znacznie później, wobec czego Malagodi mógł uchodzić za polityka reprezentującego kilka górnych procent społeczeństwa bez obaw o zamknięcie mu ust w debacie publicznej.

Malagodi urodził się w 1904 r. w Londynie, gdzie jego ojciec pracował jako publicysta i korespondent. Społeczne pochodzenie rodziny Malagodich związane było z dużą własnością ziemską, lecz pomimo tego poglądy liberalne posiadał już ojciec Giovanniego, Olindo, który w swoich tekstach pokazywał się jako zwolennik wieloletniego lidera przedwojennych liberałów, Giovanniego Giolittiego. Młody Malagodi kształcił się w kierunkach ekonomii i zarządzania. W latach 30-tych rozwijał karierę zawodową już na szczeblach kierowniczych w Banku Handlowym Włoch. Poprzez swojego współpracownika Raffaele Mattioliego wszedł do kręgu antyfaszystowskich intelektualistów, którzy regularnie spotykali się potajemnie w mediolańskim domu Mattioliego. Pojawiali się tam m.in.: Zanini, La Malfa, Zottoli czy Gerbi.

Zawodowe doświadczenie zdecydowało, że Malagodi był optymalnym kandydatem do reprezentowania wolnych już Włoch w Organizacji Europejskiej Współpracy Gospodarczej (OEEC) zaraz po II wojnie światowej. OEEC było dla niego przedsionkiem kariery politycznej. W 1953 r. Enzo Storoni namówił go do wstąpienia w szeregi PLI, w której właściwie z miejsca przejął funkcję sekretarza generalnego. Wkrótce Malagodi zyskał w partii znaczne wpływy i miał możliwość na blisko trzy dekady ukształtować jej ideowy wizerunek w kierunku liberalizmu klasycznego, nieco konserwatywnego, uwypuklającego przede wszystkim aspekt wolności gospodarczej jako fundamentu pozostałych swobód obywatelskich. 

Ten zwrot ideowy PLI niekiedy bywa ironicznie opisywany jako częściowe przynajmniej odejście od tradycyjnych dla włoskich liberałów epoki przed-faszystowskiej związków z ruchem niepodległościowym Risorgimento na rzecz bliskich relacji z Confindustrią – organizacją pracodawców zrzeszającą głównie dużych producentów przemysłu. Faktem jest, że już na konwencji PLI w 1953 r. partia przyjęła nowy program gospodarczy autorstwa Malagodiego, co było ogniwem jego wygranej w wewnątrzpartyjnym starciu z lewym skrzydłem liberałów skupionym wokół Nicolo Carandiniego. Do eskalacji napięć doszło dwa lata później, gdy PLI z inspiracji Malagodiego zablokowała propozycję chadeków, aby ówczesną koalicję rządową poszerzyć o socjalistów. Carandini i jego grupa odeszli z PLI i powołali nową Partię Radykalną.

Malagodi został w 1953 r. deputowanym z Mediolanu i sprawował ten mandat do 1979 r. Po szczególnie udanych wyborach 1963 (7% głosów) PLI uległa marginalizacji wskutek preferencji chadeków dla koalicji z centrolewicą. Malagodi był aktywny na forum parlamentu, gdzie jako ekspert gospodarczy i wiceprzewodniczący komisji ds. nowych podatków nieustannie opowiadał się za ich jak najniższym poziomem. Był aktywny także na arenie międzynarodowej: dwukrotnie przejmował funkcję szefa międzynarodówki partii liberalnych (LI), był aktywnym i regularnym uczestnikiem tzw. konferencji Bilderberga, a także działał w powołanym przez Jeana Monneta Komitecie na Rzecz Stanów Zjednoczonych Europy. Był więc zwolennikiem szybkiego pogłębiania integracji europejskiej.

W końcu, w roku 1972, został szefem PLI. Na półtora roku objął wtedy także urząd ministra skarbu w gabinecie Andreottiego, gdzie zajął się głównie odmłodzeniem kadr w państwowych strukturach, stawiając na urzędników o nowoczesnych wtedy, wolnorynkowych przekonaniach. 

W 1979 r. Malagodi przeniósł się do Senatu, na swoistą „polityczną emeryturę”. Nie stawał na drodze działaniom swoich następców, którzy otworzyli PLI szerzej na współpracę z niekomunistyczną lewicą, w tym także w celu realizacji wspólnych celów laicyzacji politycznej Włoch. W Senacie kierował wspólną frakcją liberałów z m.in. Partią Radykalną, a w 1987 r. został na krótko przewodniczącym Senatu. Zmarł w Rzymie w roku 1991, w wieku 86 lat.

W jednym z wywiadów w następujący sposób streścił swoje ideowe credo życiowego pragmatyka: „Nowoczesna myśl liberalna jest jedyną, która może naprawdę skupić się na nowej syntezie, która jest konieczna między interwencją publiczną a inicjatywą, autonomią jednostki. Dla współczesnego liberała jednostka powinna być autonomiczna. Powinna jednocześnie być także odpowiedzialna. Nie można mieć autonomii bez odpowiedzialności. Autonomia bez odpowiedzialności to anarchia. Anarchia w ostateczności oznacza rząd totalitarny jako nieuniknioną reakcję nań. Jednostka, będąc autonomiczną i odpowiedzialną, jest również z konieczności dobrowolnie solidarna z innymi jednostkami. Jeśli jednostka jest w tym kierunku edukowana, jeśli instytucje są stworzone w taki sposób, aby jej w tym pomóc, to mamy do czynienia z sytuacją, w której państwo szczerze interweniuje tam, gdzie jest to konieczne, ale uznaje, że jeśli jego interwencja nie opiera się o wolność i swobodną inicjatywę odpowiedzialnych jednostek, to nie jest skuteczna. Staje się jedynie biurokratyczną interwencją, pokonuje samą siebie i przygniata całe społeczeństwo swoim ciężarem.

W końcu biurokracja staje się totalitarna, nawet w „delikatny” sposób, co jest wielką obawą Tocqueville’a już w 1835 roku (…). To niebezpieczeństwo jest bardzo blisko nas teraz. Grozi nam to. Ale reakcja nie powinna polegać na próbach powrotu do całkowicie wolnego rynku, który nigdy nie istniał, ani na próbach zaprowadzenia większej ilości elementów socjalizmu. Sytuację można rozwiązać jedynie poprzez zrozumienie wzajemnego oddziaływania interwencji państwa oraz indywidualnej inicjatywy i odpowiedzialności. Ideą apelu liberałów powinno być, aby wolni ludzie zrozumieli, co implikuje ich wolność jako odpowiedzialność: a zatem z jednak strony implikuje ona pomoc państwu w interwencji, ale z drugiej także sprzeciw wobec państwa, jeśli za bardzo próbuje ono interweniować. Nie jesteśmy hamulcem, prawym czy lewym, ani zwykłą siłą równoważącą. Jesteśmy siłą inwencji, nową syntezą wolnej jednostki i wolnej społeczności”.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Bóg zapłacz :)

Historię o 30 srebrnikach i Judaszu wszyscy znamy od dzieciństwa. Ile to było? Źródła nie są zgodne – kilka średnich pensji czy tylko para sandałów? Dwa tysiące lat później księgowość jest królową nauk nie tylko ekonomicznych, ale i teologicznych. Współcześni nam następcy apostołów za swe usługi dla PiS-u wystawili Polakom słony rachunek. 

Sojusz tronu z ołtarzem ma dużo dłuższą historię niż kilka kadencji – jest nawet starszy niż polska państwowość. Czym jest religia dla władzy, doskonale rozumiał Konstantyn I Wielki, gdy w 325 roku stworzył współczesne chrześcijaństwo – po co walczyć z czymś, z czego można korzystać? Przez wieki czerpały z tego zyski kolejne pokolenia polityków – duchowni z ambony tłumaczyli wiernym, że Bóg chce dokładnie tego, czego akurat potrzebują ówcześnie rządzący. Ci odwdzięczali się hojnymi darami i kolejnymi przywilejami. Kościół przez wieki z tych niezwykle doczesnych łask korzystał, konsekwentnie budując swój aparat organizacyjny. Sieć kościołów, majątków ziemskich, ulg, przywilejów i prawdziwie korporacyjnych struktur. Przez wieki dorobił się własnego państwa, a historia polityczna średniowiecznej Europy to walka papiestwa z cesarstwem o supremację władzy. Gdzie się podział Jezus mówiący, że jego królestwo jest nie z tego świata? Ten artykuł nie jest bowiem o żadnej religii. Jest o cynicznym jej wypaczeniu, zamienieniu Boga w produkt działalności gospodarczej, na której można zbijać kapitał zarówno polityczny, jak i dosłownie finansowy. Niestety obok wiary w Boga, której nikomu nie odbieram, kolejne instytucje religijne zamieniły się w bezwzględne imperia finansowe. Tworząca je religia przestała być ich treścią, a stała się narzędziem. Kościół katolicki nie różni się w tej materii od innych związków wyznaniowych.

Równie dobrze, co poprzednicy sprzed lat rozumieją to nasi politycy, kupując za nasze pieniądze przychylność religijnej tuby propagandowej. Tuby propagandowej, bowiem z samą religią te tzw. kazania społeczne nie mają większego związku. Ani te o Unii Europejskiej za rządów SLD, ani te obecne o aborcji, imigrantach czy definiowaniu, czym jest polskość. Oczywiście Kościół ma prawo mieć swoje zdanie na temat aborcji czy innych tematów, nie ma jednak żadnego prawa do uczestnictwa w debacie publiczno-politycznej świeckiego państwa. Takim przynajmniej formalnie wciąż jest Polska. Przecież nawet pełna legalizacja aborcji na żądanie w żaden sposób nie narusza praw katoliczek do urodzenia dziecka z dowolną wadą genetyczną płodu. Kościół jest od decydowania, co stanowi grzech. Określanie, co jest przestępstwem, to zadanie świeckich władz państwowych. Skąd więc to obustronne tolerowanie, a zarazem wspieranie naruszania granic swoich kompetencji? Nie tylko przez Kościół katolicki – świadomie popełniłem tu ten sam błąd, jaki większość z nas popełnia, na co dzień mówiąc o religii w Polsce. Choć w naszym kraju zarejestrowanych mamy niemal 200 oficjalnych związków wyznaniowych, to „kościół” w domyśle oznacza ten katolicki. Narracja polityczno-religijna lat 90. to pomieszanie wyznania katolickiego z tożsamością narodową. Zwalczona antyreligijna komuna, papież Polak, a wyborów nikt nie wygra bez błogosławieństwa prymasa na plakacie. Jak tu masz się nie czuć przedstawicielem nowego Narodu Wybranego? Kościół katolicki wszedł w III RP w warunkach lepszych niż mógłby sobie wymarzyć. Ponad 90% obywateli deklarujących się jako katolicy, wizerunek ostoi polskości po komunie i zaborach, Polak na Watykanie. Do tego poduszka finansowa wybudowana na zachodnim wsparciu w PRL-u. Biskupi korzystali, a w tych warunkach społecznych politycy nie bardzo mieli alternatywę dla układów z purpuratami. Choć treść zawartego konkordatu aż prosi się o zarzuty karne zdrady stanu, to można wątpić, czy w tamtych warunkach mógł on być inny. W tej atmosferze Kościołowi zwracane są zabrane za komuny nieruchomości, powstaje Radio Maryja, a biskupi dyktują polskiemu Sejmowi kolejne ustawy obyczajowe. To w tym klimacie w 1997 roku Andrzej Zoll zapomina, że przewodzi Trybunałowi Konstytucyjnemu, a nie Świętej Inkwizycji i wydaje wyrok o niezgodności aborcji z konstytucją. Argumentacja tamtego orzeczenia wprost uwłacza inteligencji. Parę lat później wywodzący się przecież z PZPR Aleksander Kwaśniewski będzie błogosławił wyborców z papamobile, a Donald Tusk zaprosi do kancelarii premiera biskupa warszawskiego Kazimierza Nycza. Oczywiście, by ten oznajmił demokratycznie wybranemu premierowi RP, co mu wolno robić, by nie podpaść biskupom. Surrealistyczne? Nie, to się naprawdę stało.

W imię Boga, a jak trzeba i bez Boga!

Sojusz PiS-u z kościołem katolickim w Polsce nie pojawił się znikąd – jest skutkiem dziesięcioleci, a szerzej – stuleci tego mariażu szkodzącego obu stronom. Państwu szkodzi, hamując jego postęp, Kościołowi odbiera tożsamość – przestaje być instytucją religijną, a staje się korporacją biznesową. Wsparcie Kościoła Katolickiego dla PiS jest oczywiste dla wszystkich. Raz po raz słyszymy skandaliczne kazania biskupów czy znanych księży, jednakże to co ważniejsze, dzieje się na dole, w małych prowincjonalnych parafiach. Politykom PiS-u oddaje się ambony, by nabożeństwa zamienić w wiec wyborczy, na plebaniach tworzy się biura wyborcze posłów PiS. Pewien ksiądz na ambonie dywagował, dlaczego w Smoleńsku nie zginął ktoś z Platformy. Zresztą czym, jak nie zbezczeszczeniem Wawelu był pochówek Lecha Kaczyńskiego w jego kryptach? Narracja i klimat są oczywiste – Polak to katolik, a jak katolik, to oczywiste, że PiS. Partia polityczna stała się religią, a religia programem wyborczym. PiS swoje długi spłaca – naszymi pieniędzmi i naszym życiem. Czasem dosłownie. Choć z racji uczestnictwa w składzie orzekającym sędziów dublerów wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej należy uznać za nieistniejący w systemie prawnym, to kosztował życie co najmniej 2 kobiety – zastraszeni średniowiecznym prawem lekarze odmówili im aborcji w sytuacji zagrożenia życia. PiS-owskie prawo i sprawiedliwość to także równi i równiejsi. Choć restrykcji covidowych nie da się obronić ani na gruncie prawnym, ani merytorycznym, to może chociaż wprowadzano je tak, że dotknęły wszystkich po równo? Czym w swej budowie kościoły różnią się od kin czy teatrów? Co do zasady układ budynku jest ten sam – duża kubatura, wydzielona scena/prezbiterium, widownia/ławki dla wiernych. Ale gdy teatry z kinami zamykano lub ograniczano ich pojemność – kościoły objęto jedynie limitami miejsc. Limitami, których często i tak nie przestrzegano. Przecież o ile w teatrach widownia jest numerowana i można jakkolwiek zapanować nad rozsadzeniem publiczności, o tyle w kościele nie ma nad tym żadnej kontroli. Przypadek?

PiS-owska wdzięczność ma też swój bardzo finansowy wymiar. Choć Fundusz Kościelny powinien zostać dawno zlikwidowany, to pęcznieje z roku na rok. Większość z tego funduszu siłą rzeczy trafia do Kościoła Katolickiego. Rok 2023 to już rekordowe 200 milionów złotych. Fundusz ten stworzono jeszcze za Bolesława Bieruta – miał być formą rekompensaty dla kościołów za majątki skonfiskowane przez komunistyczne władze. W ramach normalizacji stosunków z duchowieństwem przyjęto, że PRL zatrzyma majątki, ale będzie płacił za to swoisty czynsz. Mimo, że w latach 90. majątki oddano, a według niektórych źródeł nawet więcej niż zabrano, fundusz pozostał. Rosnący fundusz to jednak wręcz gorsze w porównaniu do reszty wydatków. Koszt nauczania religii w szkołach to ponad miliard złotych rocznie. Choć prawo do istnienia lekcji religii w szkole wprost zapisano w Konstytucji, to trudno znaleźć jakikolwiek argument, by państwo finansowało coś, co jest po pierwsze misją, a po drugie interesem konkretnego związku wyznaniowego. Dziś nie dość, że pozwalamy księżom (lub świeckim katechetom) uczyć w szkole ich wyznania na równi z innymi przedmiotami, to jeszcze im za to płacimy pensje. Ten problem pomału sam się rozwiązuje – dziś na religie uczęszcza przeciętnie połowa uczniów, z tendencją spadkową. Rekord pobił Wrocław – w 2022 roku na religie uczęszczało zaledwie 18,5% uczniów w szkołach ponadpodstawowych. Jeszcze kilka lat i nie będzie dla kogo przeprowadzać lekcji.

Organizacja Światowych Dni Młodzieży w Krakowie kosztowała polskich podatników pół miliarda złotych. Urzędy i państwowe spółki hojnie złożyły się, by Andrzej Duda mógł potańczyć bączka i ucałować papieża w pierścień. Publiczne pieniądze wyprowadzane do Kościoła katolickiego są także w zupełnie niewinny sposób. Ministerstwo Kultury co roku przyznaje dotacje na remonty zabytków – teoretycznie każdy właściciel budynku wpisanego na listę zabytków może taką dostać. Mogą ją dostać także kościoły, i nie ma w tym nic złego. Wiele z nich to obiekty dziedzictwa, piękne zabytki. Często wręcz niemożliwym jest, by mała wiejska parafia sama utrzymała budynek w odpowiedniej kondycji. Tyle że w ostatnim naborze na 534 wybrane projekty 430 to z nich dotyczyły Kościoła katolickiego. Na 7 dotowanych remontów we Wrocławiu 7 to budynki instytucji kościelnych.

 

Największy bank rozbił Tadeusz Rydzyk, rozwijając swe toruńskie imperium. Zbliżając się do miasta w słoneczny dzień można zostać oślepionym. Dosłownie. Pokryta złotem kopuła nowo wybudowanej bazyliki to klejnot w koronie, a zarazem serce Rydzyklandu. PiS hojnie wspiera dzieło życia swego politycznego sojusznika – w latach 2015-2020 do podmiotów związanych z Tadeuszem Rydzykiem popłynęło ponad 325 mln złotych z szeroko rozumianych funduszy państwowych. Zimne wody termalne? Dziś do takich kwot Rydzyk dotacje zaokrągla. Połowa z tej kwoty wpłynęła z Ministerstwa Kultury na przedstawienie rydzykowej wizji historii Polski. Takiej prawilnej, prawdziwie polskiej. Takiej, by prawdziwy Polak mógł zobaczyć, kim ma być. Ale Rydzyk to też telewizja, to też wyższa szkoła medialna. To tam Ministerstwo Sprawiedliwości zleca kursy dla sędziów, a MON kampanie reklamowe, by do WOT rekrutować tylko odpowiednio ugruntowany element społeczny. 

Spodziewam się, iż nadchodzące wybory skutkować będą jeszcze większą agresją z ambony, rozstawieniem lokali wyborczych pod wyjściami z kościołów i rozdawaniem ulotek w kruchtach kościelnych. Te wybory dla obecnego episkopatu będą także walką o przetrwanie – społeczeństwo się zmieniło, a jedyną walutą, jaką duchowni mogą zaoferować politykom, jest wpływ na elektorat. Bez tego staną się im niepotrzebni. Niedawno episkopat wygłosił odezwę, przypominając o wzajemnej autonomii państwa i Kościoła oraz potrzebie jej poszanowania i apolityczności. Piękne słowa, papier przyjmie wszystko. Ciekawe, czy tym apelem podpisał się też abp Jędraszewski, w każdym razie niedługo później wygłosił z ambony swoiste zdanie odrębne. Przy okazji Bożego Ciała przypomniał, że jest tylko jedna właściwa partia polityczna, a opozycja jest jak Żydzi zabijający Jezusa lub w najlepszym przypadku Piłat, co umywa ręce. Ileż w tym wiary, nadziei, miłości. A przede wszystkim neutralności Kościoła wobec polityki. Tysiąc lat temu z Zachodu szło chrześcijaństwo, ewangelizowano mieczem i ogniem, a Polska w końcu przyjęła chrzest. Dziś, o ironio, sytuacja się odwróciła – Putin przedstawia Moskwę jako ostatni bastion prawdziwego chrześcijaństwa, a Kaczyński straszy degeneracją moralną Zachodu. Paradoksalnie swym mariażem z Kościołem PiS uczynił więcej niż ktokolwiek przed nimi dla laicyzacji Polski. Nachalna próba zmuszenia ludzi do religii kończy się reakcją dokładnie przeciwną do założeń – tak, jak komuniści swą walką z Kościołem ten Kościół wzmocnili, tak PiS-owcy Polakom Kościół katolicki obrzydzili. Przypisywanie wszystkich zasług skandalom pedofilskim i ogólnie społecznej rewolucji obyczajowej to kolejna próba mydlenia własnych oczu i zaspokajania sumień.

Świadomość nieuchronnej przyszłości dociera do kleru – coraz głośniej słychać propozycje podatku kościelnego na wzór niemiecki. Skoro nie chcecie nam dać po dobroci, to złupimy was przymusem. Poziom przemyśleń i refleksji u kościelnych decydentów powoduje konieczność zebrania szczęki z podłogi.

Jaki jest obraz Kościoła Katolickiego w Polsce 2023? Pustoszejące kościoły, zamykane seminaria, dzieci masowo wypisywane z religii, powszechny brak zaufania i jakiejkolwiek wiarygodności. O ile kilka lat temu większość Polaków z grubsza popierała kompromis aborcyjny, o tyle dziś większość chce aborcji na żądanie. Zresztą wysiłki na rzecz zakazu aborcji, eutanazji itp. to żywy dowód przyznania się biskupów do porażki. Skoro muszą tego zakazywać prawnie, to znaczy, że ich naukami nikt już się nie przejmuje. Laicyzacja polskiego społeczeństwa już nie postępuje, a galopuje. Polskim biskupom do spółki z PiS trzeba uczciwie pogratulować – udało im się to, czego nie dali rady dokonać komuniści. Pół wieku temu reformacja obok schizmy i wojen religijnych wywołała też refleksję w samym Kościele. Pozostaje mieć nadzieję, że spadek wpływów politycznych i finansowych skutkować będzie odpływem z Kościoła karierowiczów, którzy pomylili noszenie sutanny z karierą biznesowo-polityczną. Pozostawią wolne miejsce prawdziwym duchownym, którzy chcą mówić o Bogu, a nie o tym, ile pieniędzy on kosztuje. Cieszyć to musi także od strony czysto świeckiej – wreszcie ten czy inny Kościół zajmie się tym, do czego został powołany – religią, nie polityką. Wiara przestanie być sprawą publiczną, a stanie się prywatną, która nikogo nie obchodzi. Chcesz – wierzysz, nie chcesz, to nie. Twoja sprawa. Połączenie tronu i ołtarza od zawsze szkodziło jednemu i drugiemu. Najwyższa pora się od tego uwolnić.

Bóg zapłać? Nie! Bóg zapłacz!


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Tniemy zatem? :)

Spośród różnych badań społecznych uwagę opinii publicznej najmocniej przykuwają sondaże poparcia dla partii politycznych. Zmieniają się one niekiedy dość dynamicznie i pozwalają oczyma wyobraźni widzieć wyczekiwaną zmianę władzy lub umacnianie się obecnego układu. Ekscytują nawet jeśli do wyborów bardzo daleko i wiadomym jest, że sytuacja może się jeszcze wielokrotnie zmienić.

Mniej zainteresowania budzą natomiast pogłębione badania socjologiczne, które koncentrują się nie na sympatiach wobec partii, a badają przemiany ocen społecznych wobec wielu różnych problemów politycznych. Tymczasem niejednokrotnie to właśnie z nich można lepiej wyczytać trendy zmian w światopoglądowym zorientowaniu obywateli i prognozować w dłuższej perspektywie zarówno szanse poszczególnych stron sceny politycznej na wyborcze sukcesy, jak i wyzwania dla partii, które będą się musiały przeobrażać. Takie badania są ciekawsze także dlatego, że postawy w nich ujawniane mają trwalszy fundament od niekiedy dość przelotnych sympatii partyjnych, wobec czego umożliwiają prognozy w dłuższej perspektywie. W końcu, gdyby opierać się wyłącznie na sondażach partyjnych, to nadal należałoby zakładać, iż pozycja Kościoła katolickiego w polskich rozgrywkach politycznych w kolejnej dekadzie będzie przemożna. Tymczasem badania pokazujące szybki proces laicyzacji społeczeństwa z młodym pokoleniem na czele relatywizują to oczekiwanie, gdyż stanowią wskazówkę stopniowego spadku znaczenia Kościoła, za czym podążać będzie słabnięcie jego wpływów, w końcu także nawet w środowiskach klerykalnej obecnie prawicy.

Ze świeżo opublikowanych badań pogłębionych warto spojrzeć na wnioski wysnute przez prof. Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego w raporcie „Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom”. To trzeci papier tych badaczy po równie ciekawych raportach „Polityczny cynizm Polaków” oraz „Koniec hegemonii 500plus”. Jak sam tytuł nowego tekstu wskazuje, głównym tematem badań były tym razem społeczne oceny proukraińskiej polityki prowadzonej przez polski rząd przy wsparciu opozycji oraz postawy względem realiów codziennego życia obok ukraińskich uchodźców. To w kontekście pogłębiania się humanitarnego kryzysu w Ukrainie i spodziewanej zimą kolejnej fali uciekinierów temat niewątpliwie dzisiaj w Polsce najważniejszy, także dlatego że jego „pokierowanie” w debacie publicznej może okazać się kluczowe dla wyborczego werdyktu jesienią 2023.

Jednak obok tematu głównego w badaniu Sadury i Sierakowskiego pojawiły się siłą rzeczy inne, powiązane z nim mniej lub bardziej luźno wątki. W wywiadzie, który Sadura udzielił Gazeta.pl i Grzegorzowi Sroczyńskiemu, sporo miejsca zajmuje temat narastającej frustracji polskiej klasy średniej, która coraz mocniej obawia się o utratę swojej pozycji społecznej. Jest to nie tylko, a nawet nie przede wszystkim pokłosie pojawienia się ukraińskich uchodźców, co raczej logiczny i spodziewany przez wielu skutek już ponad 7 lat pisowskiej polityki socjalnej, która zrezygnowała z poprawy jakości usług publicznych (z których chętnie korzysta także większość klasy średniej), a skoncentrowała się na rozdawnictwie gotówki i zmniejszeniu dystansu pomiędzy tzw. klasą ludową (termin używany przez prof. Sadurę) a właśnie owymi średniakami. Lęk klasy średniej przed „deklasacją i utratą swojej [rzekomo – wtrącenie moje] uprzywilejowanej pozycji” staje się główną siłą napędową myślenia coraz większej grupy Polek i Polaków.

Nakreślmy ten obraz w sposób maksymalnie (wręcz wulgarnie) uproszczony. Chodzi o to, że pani kasjerka w przysłowiowej „biedronce”, reprezentująca „klasę ludową”, z wykształceniem podstawowym, niedużym doświadczeniem zawodowym i kilkunastogodzinnym wdrożeniem w obowiązki, zarabia dzięki podwyżkom płacy minimalnej z grubsza tyle samo, co nauczycielka z klasy średniej, po studiach magisterskich i dodatkowych uzupełniających, z wieloletnim stażem i wykonująca zawód nie tylko nieporównywalnie bardziej istotny dla funkcjonowania społeczeństwa, ale i znacznie bardziej stresujący i trudny.

Lewicowo zorientowany prof. Sadura i jego jeszcze bardziej lewicowo zorientowany rozmówca, red. Sroczyński, wyrażają sporo zdumienia wobec irytacji klasy średniej tym stanem rzeczy. Sadura mówi, że tracona przez polską klasę średnią pozycja była „uprzywilejowana”, co jest dość obcesowe wobec każdej nauczycielki zarabiającej tyle co na kasie w supermarkecie, pomimo włożenia znacznie większej ilości pracy i wysiłku w uzyskanie niezbędnych kwalifikacji zawodowych. Sroczyński wpada niemal w amok, bo trzy razy z chyba nieudawanym zdumieniem dopytuje Sadurę, „dlaczego???” klasę średnią „boli”, że „klasa ludowa doszlusowuje”! (Sadurze przy trzecim „dlaczego?” się robi głupio i uprzejmie zauważa, że już to wyjaśnił).

To w gruncie rzeczy dość zabawne. Po publikacji każdego raportu Oxfamu podobnie myślący lewicowi publicyści piszą niezliczone teksty o tym, jak bardzo boli ich to, że w skali świata jacyś miliarderzy mają większy majątek od jakiegoś tam procenta najuboższej populacji. Uznają tak wielkie rozpiętości w poziomie zasobów za „niesprawiedliwe” i pewnie mają sporo racji. Zwykle jednak milczą o tym, że pomimo rosnących rozpiętości na linii miliarder-przeciętny człowiek, ten przeciętny człowiek (do czasu wybuchu pandemii) stale miał się coraz lepiej, liczba ludzi żyjących w nędzy stale malała, warunki życia ulegały poprawie. Działo się tak pomimo rosnących nierówności, więc można było pytanie Sroczyńskiego, skierowane w wywiadzie z Sadurą do polskiej klasy średniej, zadać lewicowcom i zapytać ich „dlaczego to was boli?”. Czy na poziom życia zarabiającego nieco poniżej mediany Polaka wpływ ma stan konta Jeffa Bezosa i czy kluczowe jest, czy posiada on 115 czy 75 miliardów dolarów?

Bo ze zdumienia Sroczyńskiego wnioskuję, że on zakłada, iż rosnące płace minimalne i inne dodatki socjalne, zacierające różnice w finansowej sytuacji pomiędzy „klasą ludową” a klasą średnią nie powinny tej drugiej w sumie nic obchodzić; że nie mają wpływu na jej poziom życia; że lęki klasy średniej z tym związane są pochodną jej chciwości, demoralizacji i urażonej dumy z powodu utraty relatywnej pozycji społecznej.

Z sympatii dla Czytelnika preferującego niedługie teksty pomińmy dzisiaj cały nasuwający się tu wywód makroekonomiczny o tym, że to spłaszczenie ma wpływ na życie klasy średniej. Zasygnalizujmy tylko niektóre jego skutki: wzrost inflacji, wzrost wysokości rat kredytów, podupadanie jakości niedoinwestowanych usług publicznych, utrudnienie uzyskania dochodowości z prowadzenia małej działalności gospodarczej.

Skupmy się na skutkach psychologicznych i tak podnoszonej przez lewicę kwestii sprawiedliwości. Sam prof. Sadura zauważa, że klasa średnia czuje się oszukana, że traci przewagę nad „klasą ludową”, na przykład z tego powodu, że zaczyna mieć świadomość, że wszystkie dodatkowe godziny spędzone na nauce zamiast na imprezowaniu lub na cięższej pracy (w tym pracy nad własnym rozwojem personalnym) zamiast na zabawie z własnymi dziećmi były bez sensu i są stracone. Oczywiście nie w sensie celów samorealizacji (posiadanie kwalifikacji intelektualnych pozostaje nadal samo w sobie wartością i – jak za komuny – chociaż tego klasie średniej nikt nie odbierze), ale w sensie przekuwania zdolności w pieniądz już niejednokrotnie tak. Gdy wielu przedstawicieli dzisiejszej klasy średniej 30+ wchodziło w dorosłe życie, drabina do awansu i sukcesu wydawała się długa i stroma. Za rządów PiS okazało się jednak, że wozy państwowej straży pożarnej w kilka chwil i bez wysiłku podsadzą wszystkich na dość wysoki szczebel automatycznym wysięgnikiem. „Koniec i bomba. A kto harował ten trąba!”

Po trzecim „dlaczego?” Sroczyńskiemu w końcu świta i z przerażeniem dostrzega, że oto w ten sposób może skończyć się w Polsce socjalne rumakowanie. Pewnie przyszło mu to z trudem, ale to on w pytaniu artykułuje tego ultymatywnego boogeymana każdej lewicy, który czai się za rosnącą frustracją klasy średniej. Czyżby jej postulat miał brzmieć „tnijmy socjal”?!

Ja natomiast – jak na „krwiożerczego neoliberała” przystało – zacieram ręce. To odruch niemal bezwarunkowy, bo – przyznam – straciłem już chyba nadzieję. Kryzys liberalizmu gospodarczego od zapaści na globalnych rynkach w 2008 r., którego pokłosiem był kryzys zadłużeniowy w strefie euro w latach 2010-13 oraz przejęcie władzy przez PiS w 2015 r., wydawał się w pewnej chwili wręcz nieprzezwyciężalny. Uległem narracji, że zwolennik wolnego rynku jest „dziadersem” mentalnie żyjącym w latach 90. i dzisiaj nadającym się bardziej na eksponat muzealny aniżeli na pełno uprawnionego uczestnika debaty publicznej.

Tymczasem z wniosków formułowanych przez prof. Sadurę wyłania się nowa rzeczywistość, w której rewolucja mentalna – niczym kij – może mieć dwa końce. Że owszem, wieloletnie niedobory po stronie „klasy ludowej”, konfrontowanej z wyższym poziomem życia w zachodniej Europie (która od 2004 r. stanęła dla nas otworem), zrodziły frustrację i odrzucenie koncepcji rozwojowej III RP realizowanej przez wszystkie ekipy do 2015 r. (w tym ekipę pisowską z lat 2005-07). Jednak – niczym w przypadku sporu o aborcję – to wahadło wychyla się właśnie w drugą stronę. Wraz z kryzysami spowodowanymi przez nadmierny popyt i przewagę konsumpcji nad inwestycjami bardzo powoli wraca przywiązanie do bezpiecznych, racjonalnych i ostrożnych koncepcji klasycznej szkoły ekonomii. Wraca tam, gdzie zawsze miały one największe szanse rozkwitać – a więc do łona klasy średniej.

Politycy opozycji, w znacznej mierze tą klasę reprezentujący, oczywiście będą ostatnimi, którzy zmianę optyki dostrzegą. Platforma Obywatelska potrzebowała przykładowo około dekady, aby w sprawie związków partnerskich czy liberalizacji ustawy o aborcji doszlusować do własnego, liberalnego elektoratu. Teraz zarówno ona, jak i niemal wszystkie inne siły demokratycznej opozycji znajduje się w „fazie socjaldemokratycznej”, w którą weszła na fali antyrynkowych nastrojów minionego dziesięciolecia. Trochę przyjdzie poczekać, aż zmianę oczekiwań polskiej klasy średniej politycy zinternalizują. Jednak w przypadku problemów gospodarczych dodatkowym, przyspieszającym to czynnikiem może się okazać przymus racjonalnego działania w związku z głębokim kryzysem, który nowa ekipa w 2023 r. niechybnie po PiS odziedziczy.

Natomiast tytułowe pytanie – na lata odłożone w świat political fiction – nabiera powoli kolorytu. Panie i Panowie: tniemy?

Drzewa nie mają tylko pięknych gałęzi. O wspólnym korzeniu i odmiennych drogach chadecji i skrajnej pawicy :)

Konrad Adenauer, Alcide de Gasperi, Jean Monnet, czy Robert Schumann, nazywani dzisiaj „ojcami Zjednoczonej Europy”, opierali się na jednym z głównych filarów chadecji – dążeniu do współpracy. W dużej mierze dzięki nim, dzisiaj, UE może porównywać się do chińskiej czy amerykańskiej potęgi w ekonomicznych rankingach. To właśnie dzięki zjednoczeniu w sprawie szczepionek kraje UE mogły otrzymać ich więcej i w bardziej opłacalnej cenie, niż gdyby każdy członek ubiegałby się o nie na własną rękę, z mniejszymi możliwościami finansowymi, a więc i również – negocjacyjnymi.

Po drugiej wojnie światowej polaryzacja sił wymusiła na państwach europejskich zmianę polityki. Oczywistym dla nich stało się, że jeśli chcą uniknąć odgrywania w światowej gospodarce roli epizodycznej i oglądania z perspektywy widowni spektaklu dwóch aktorów – muszą stworzyć alternatywę. W ten sposób rozpoczęło się pogłębianie idei integracji europejskiej. Integracji obejmującej jednak nie wszystkie aspekty dotychczas będące pod wpływem państwa, ale ukierunkowanej na szukanie pól, w których współpraca przyniesie wszystkim wymierne korzyści, jednocześnie nie narażając ich na straty, chociażby wizerunkowe, na własnym podwórku. Autorami tego procesu jednoczenia się Europy byli właśnie w zdecydowanej większości przedstawiciele chrześcijańsko-demokratycznej myśli politycznej. Konrad Adenauer, Alcide de Gasperi, Jean Monnet, czy Robert Schumann, nazywani dzisiaj „ojcami Zjednoczonej Europy”, opierali się na jednym z głównych filarów chadecji – dążeniu do współpracy. W dużej mierze dzięki nim, dzisiaj, UE może porównywać się do chińskiej czy amerykańskiej potęgi w ekonomicznych rankingach. To właśnie dzięki zjednoczeniu w sprawie szczepionek kraje UE mogły otrzymać ich więcej i w bardziej opłacalnej cenie, niż gdyby każdy członek ubiegałby się o nie na własną rękę, z mniejszymi możliwościami finansowymi, a więc i również – negocjacyjnymi.

Chadecja versus skrajna prawica

Wydawać by się mogło, analizując ten bieg wydarzeń, że wyrosłej z katolickiej nauki społecznej chadecji wiele możemy zawdzięczać. Z drugiej jednak strony, na tym samym, katolickim fundamencie wyrosła inna grupa – rosnąca dzisiaj w siłę antyeuropejska skrajna prawica. W UE wbiła ona swój klin, który z roku na rok przybiera na sile i rozpycha się coraz mocniej, dramatycznie zwiększając utworzony przez siebie wyłom. Marine Le Pen, przez wielu nazywana ,,adwokatem katolików w walce z muzułmanami”, od ostatnich wyborów prezydenckich, w których znacznie uległa Macronowi, zaczyna przełamywać się w sondażach. Decyzja o zwiększeniu obostrzeń dla niezaszczepionych, mimo że bardzo odważna i mam nadzieję z perspektywy większości czytelników słuszna – prawdopodobnie może przywrócić ten niekorzystny dla aktualnego prezydenta Francji trend sondażowy. W Hiszpanii partia Vox od dwóch lat orbituje już stabilnie, w sondażach i wyborach, w okolicach 15%, skupiając się mocno na anty-imigracyjnej kampanii. Plakaty przedstawiające ciemnoskórego zakapturzonego młodzieńca spoglądającego niespokojnie na starszą kobietę można spokojnie zestawiać z plakatami i narzędziami, jakimi posługiwał się Goebbels w III Rzeszy. Przykład postępującej cenzury i rodzącego się na Węgrzech autorytaryzmu stał się już głównym powodem sojuszu opozycji ,,od lewa do prawa”. Niestety, nie brakuje silnej reprezentacji parlamentarnej skrajnej prawicy również w Polsce. W przypadku jednej wspólnej listy opozycji, to właśnie Konfederacja byłaby największym beneficjentem w naszym kraju. Konfederacja, w całkowitej sprzeczności z chadeckim punktem widzenia, ważąca wolność z religijnymi wartościami.

Tu właśnie mamy przykład potęgi interpretacji. Zrodzone z tych samych, chrześcijańskich postaw ideologie znacznie się od siebie oddalają. Czym więc chadecja w Polsce różni się od nacjonalizmu, czy konserwatywnego liberalizmu, jak lubią określać się ,,wolnościowcy” z KORWiN-a? Właśnie tą interpretacją pojęcia wolności i zważeniem go z chrześcijańskimi zasadami. Wolność wyboru, jaką dał nam Bóg według Pisma, z pewnością jest wartością bardzo ważną. Warto jednak zaznaczyć, że nie nieograniczoną, jak to odbiera skrajna prawica. W pewnym momencie pojawia się bowiem obowiązek, jak to zauważył Leon XIII w encyklice Rerum Novarum. Własność nie jest dla chadeka nieskrępowaną władzą nad rzeczą upoważniającą go do nawet do zniszczenia rzeczy. Miłowanie bliźniego jak siebie samego jest równoznaczne z dbaniem o wszystkich, którzy z różnych powodów takiej rzeczy nie posiadają i cierpią. Marnowanie potencjału tej rzeczy poprzez chciwe i samolubne jej przetrzymywanie jest więc jednym z grzechów, o których mówi Biblia. Ponadto, jak zauważa Leon XIII – ziemi Bóg nie przekazał jednemu pokoleniu, a całej ludzkości. Z tego więc powodu znowu – nie wolno marnować jej potencjału, ale wykorzystywać go w pełni.

Rozróżnienie moralności prawa, jakiego dokonał Lon Luvois Fuller, na moralność obowiązku i aspiracji jest świetnym przykładem kolejnej rysującej się tu osi sporu. Podczas gdy chadecy raczej będą dążyli do wykorzystania w pełni potencjału, jaki w człowieku jest (moralność aspiracji), ze względu właśnie na zawarty w chrześcijaństwie zakaz marnowania talentu, skrajna prawica będzie dążyć jedynie do moralności obowiązku – spełniania jedynie najbardziej prozaicznych i podstawowych obowiązków będących absolutnym minimum zachowania spokoju i ładu społecznego. W tym miejscu ewidentnie dla tej drugiej strony wywyższona, ponad ten chrześcijański zakaz marnowania talentu tkwiącego w człowieku, zostaje właśnie wolność.

Chadek patrzy na Kościół

Nie jest to jednak jedyny przykład, gdy wolność jest dla nich wartością ważniejszą od czegokolwiek innego. Kwestia aborcji wydaje się tu dobrym przykładem, choć wymagającym ogromnej precyzji przy formułowaniu argumentacji. Warto więc w tym miejscu zaznaczyć, że o ile światopogląd i wartości skrajnej prawicy w Polsce są bardzo proste, jasne i wyraźne, żeby Konfederacja mogła nimi ,,zarażać”(w kontekście sporu szczepionkowego, o którym też chciałbym w tym artykule wspomnieć, to słowo wydaje się idealne!) jak największe rzesze z reguły młodych, nieznających świata wyborców łatwo chwytających ich hasła, o tyle zupełnie inaczej jest w chadecji. Chrześcijańska demokracja można być interpretowana różnie i posługują się nią dzisiaj różne środowiska polityczne. Moim obowiązkiem wydaje się więc ukazanie mojej interpretacji chadecji, opartej na Piśmie Świętym, Rerum Novarum, chadecji europejskiej, o której wspomniałem w pierwszym akapicie czy ,,pobożnym antyklerykalizmie” Wincentego Witosa. Przechodząc więc do kwestii aborcji – z perspektywy konserwatystów, nacjonalistów i reprezentowanej przez Konfederację reszty społeczeństwa ocena jest prosta. Aborcja jest morderstwem, bo łamie prawo do życia i wolność życia nienarodzonego jeszcze dziecka. W przypadku chadeckiego poglądu na ten temat kluczowe jest właśnie zważenie życia dziecka z życiem i zdrowiem – przede wszystkim psychicznym – matki. Z tego powodu, dotychczasowy kompromis uważałem za sprawiedliwe i właśnie chadeckie rozwiązanie. Owszem, bronimy życia, ale nie zapominamy, że w tym przypadku mamy do czynienia z innymi, bardzo cennymi wartościami. Pierwszą taką wartością jest właśnie życie i zdrowie samej matki. Wówczas trudny, moralny dylemat należy do rozstrzygnięcia tylko i wyłącznie przez nią. Nikt nie ma prawa kazać kobiecie poświęcać swojego życia i zdrowia wbrew jej woli – w tej sytuacji decyzja, które życie poświęci, należy w pełni do niej. Donoszenie takiej ciąży wiąże się przecież z osieroceniem tego dziecka, lub też innych, które matka urodziła wcześniej. Sytuacja, którą zajął się Trybunał Konstytucyjny w październiku 2020 roku, również zalicza się do tej kategorii. Urodzenie dziecka nieodwracalnie chorego wiąże się często właśnie z mocnym odbiciem na zdrowiu psychicznym takiej kobiety, zmuszonej funkcjonować z dzieckiem z licznymi ograniczeniami w kontekście chociażby socjalizacji z rówieśnikami. Przykre są doświadczenia, jakie na nią czekają, gdy nawet podstawowe czynności sprawiające przyjemność dzieciom, w przypadku jej rodziny okażą się niemożliwe. O wiele gorszą sytuacją jest natomiast, gdy dziecko umiera na rękach matki. Całe dziewięć miesięcy wyrzeczeń i przygotowań do macierzyństwa, podczas którego matka coraz bardziej związuje się emocjonalnie ze swoim przyszłym dzieckiem. Po tym wszystkim kobieta ma urodzić, przeżyć ten potworny ból – już nie tylko fizyczny, żeby spojrzeć na źródło całej jej ostatniej miłości, teraz już martwe. Nie da się analizować takiego wypadku bez emocji. Do podobnych konsekwencji dla psychiki mamy do czynienia, gdy zmuszamy kobietę do rozwiązania porodem ciąży powstałej w wyniku gwałtu lub innych czynów zabronionych. Wówczas to właśnie w jej ręce należy oddać decyzję.

Kolejnym kluczowym rozróżnieniem wydaje się być podejście do Kościoła. Dla chadeków jednak teoria i przykra praktyka się tutaj rozbiegają. Kościół Leona XIII miał być jedynie wsparciem przy sporach politycznych – apolitycznym mediatorem, który według niego ,,dobywa z Ewangelii nauki, które taką mają moc, że walkę społeczną mogą doprowadzić do porozumienia, albo przynajmniej odjąć jej ostrość i uczynić łagodniejszą”. W tym właśnie momencie następuje to rozbieganie się teorii z praktyką. Rola Kościoła jako mediatora byłaby jak najbardziej akceptowalna i mało tego – potrzebna, gdyby Kościół spełniał te wszystkie ewangeliczne zasady. Nie dziwi mnie jednak odtrącanie Kościoła, z jakim mamy do czynienia dzisiaj. Jak bowiem drogę i właściwy kierunek do porozumienia ma nam Kościół wskazywać rękoma brudnymi od krwi i grzechu? Jak mamy uznać za apolitycznego, niezależnego mediatora instytucję reprezentowaną przez ludzi wykrzykujących z ambony antyludzkie hasła? Jak mamy pójść za wskazaniem ręki, której palec wskazujący machał ostrzegawczo przed ,,tęczową zarazą”? Jak mamy zaufać ręce, która wskazywała drogę do ukrycia pedofilom? Jak mamy uwierzyć w dobre intencje ręki, która odtrącała, zamiast przyciągać i chowała zbrodniarzy, zamiast ich wydawać policji? Taką rękę sam bym odtrącił z obrzydzeniem. Oczywiście, trzeba podkreślić, że wszystkie te patologiczne zjawiska dotyczą nie wszystkich księży. Świadomie używam jednak słowa ,,Kościół” zamiast ,,Ludzie Kościoła”, bo takie sprawy jak ochrona pedofili stały się zjawiskiem już systemowym w Kościele. Bardzo przypomina to zjawisko precedensu prawnego – księża chcący chronić pedofilów posługują się już zabiegami używanymi przez ich poprzedników – czyli swoistymi precedensami. Wiedzą już doskonale, kiedy i gdzie należy taką osobę przenieść, aby dać jej schronienie przed odpowiedzialnością karną. Ludzi przyzwoitych, głoszących Słowo Boże z prawdziwej potrzeby ducha, jest niestety coraz mniej, choć sam mogę dziękować Bogu, że na tak wspaniałego księdza, gotowego do rzetelnej dyskusji z każdym, troszczącego się o każdego, dla którego żaden człowiek nie jest ,,zarazą”, trafiłem już w gimnazjum.

Pandemia: obowiązki czy okazje?

Chadecja jednak napotyka tu poważną przeszkodę z powodu skali grzechu, jaki spowił nasz Kościół. To chadecy, tak jak kiedyś Witos, muszą dążyć do gaszenia sporów i szukania merytorycznych rozwiązań, bo dla skrajnej prawicy te spory są po prostu opłacalne. Chytry uśmieszek Konrada Berkowicza, jaki pojawia się zawsze przy najbardziej kontrowersyjnych tematach obyczajowych, nie jest rzecz jasna wyrazem chrześcijańskiej troski o dobro wspólne, które trzeba wypracować w rzetelnej dyskusji. To wyraz zaspokojenia najbardziej banalnych i podstawowych potrzeb jego słuchaczy, czekających tylko na ,,oranie lewaków”. Oni zresztą to, że opłaca im się być niemerytorycznym i nie dbać o poziom dyskusji, mówią wprost. Mentzen na jednym ze spotkań nie ukrywał, że ,,gdy Braun mówi o chłostaniu homoseksualistów, Konfederacja bije kolejne rekordy w sondażach”. Dlatego zawsze, gdy będą się pojawiać tematy kontrowersyjne, skrajna prawica będzie krzyczeć jak najgłośniej jak najbanalniejsze hasła, żeby ten głodny ich krzyków elektorat nakarmić. Braun będzie wybiegał bez maseczki na mównicę i krzyczał, że ,,plandemii” nie ma, Niedzielski jest psychopatą, a Szumowski powinien uważać, żeby go nie powiesili na latarni. Sośnierz będzie biegał półnagi krzycząc, że zwierzęta nie mają duszy, więc nie czują bólu. Korwin-Mikke będzie dalej straszył psa petardami i wchodził w samych majtkach do sklepu, a po tym wszystkim Krzysztof Bosak stanie przed kamerami i ogłosi dumnie, że ,,Konfederacja jest merytoryczną opozycją chrześcijańską i wolnościową”. No, nie. Nie jest. Nie na tym chyba chrześcijaństwo i merytoryka polega…

Najbardziej przerażający jest jednak sukces ich retoryki antyszczepionkowej. Chadeckie podejście do tej sprawy jest raczej jasne. Znowu ważniejszą od wolności wartością staje się dobro wspólne. ,,Będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego” – w tym momencie kwestia zaszczepienia się przestaje być kwestią swobodnego wyboru, a staje się chrześcijańskim obowiązkiem zadbania o bliźniego. Uzyskanie odporności zbiorowej jest zadaniem spoczywającym na nas wszystkich. Ciężko je jednak osiągnąć przy takiej nagonce, jaką skrajna prawica prowadzi w Polsce. Prowadzi, bo paradoksalnie jest największym beneficjentem kolejnego lockdownu. Dlaczego? Przez cały ostatni rok zauważalny był ich wzrost w sondażach, gdy głośno krzyczeli o otwarcie gospodarki. Wszystkie ich protesty, czy akcje mające na celu pełne otwarcie gospodarki, spotykały się, co nie dziwi wcale, z przypływem elektoratu. Gdy akcja szczepień zaczęła przynosić szybsze spadki zakażeń i budzić nadzieje, że jesienią w końcu będzie normalnie – Konfederacja wyczuła kolejną możliwość zapolowania na elektorat. Konieczne do tego jest jednak zablokowanie przebicia progu odporności zbiorowej. Wówczas jesienią, gdy będzie trzeba zarządzić kolejne zamknięcie gospodarki, żeby uchronić się przed kolejnym zawaleniem szpitali, Konfederacja ponownie bardzo głośno i wyraźnie zacznie nawoływać do otwarcia gospodarki. Dlatego teraz swoimi foliowymi mieczami wypowiadają wojnę ,,okrutnej segregacji sanitarnej”. Co jednak najbardziej w tej sytuacji bawi – nikt nie przyznaje się do skorzystania z możliwości szczepienia. Prawdopodobnie więc wszyscy tam się zaszczepili (oprócz Grzegorza Brauna, który chyba w duchu poważnie czuje, że pandemia jest spiskiem mediów czy korporacji).

Jak widać – na tym samym fundamencie można zbudować zupełnie różne budowle. Można albo wznieść stabilną konstrukcję zabezpieczającą przed wieloma różnymi niebezpieczeństwami, albo zainwestować wszystko w jeden budulec, chroniący przed jednym żywiołem. Takie właśnie jednostronne i nieprzyjmujące żadnych odstępstw podejście skrajnej prawicy jest największą zachętą do laicyzacji, dechrystianizacji społeczeństwa i odchodzenia od Kościoła. Świat się zmienia. Wszyscy na te zmiany powinniśmy więc reagować, wynosząc naukę z popełnianych błędów i interpretować każdą sprawę wieloaspektowo – a nie z jednej perspektywy. Utrzymanie i Kościoła, i merytoryki w polityce jest w dużej mierze właśnie uzależnione od tego chadeckiego, gotowego na dyskusje i mniejsze ustępstwa dla ważniejszych kwestii centrum. Takie środowisko polityczne wydaje się być szansą na przełamanie tej niepokojącej tendencji polaryzacyjnej w polskim społeczeństwie.

Zdrowy pień, chore gałęzie

W tym miejscu artykuł miał się kończyć, ale zmiany geopolityczne wymusiły na moim sumieniu zmierzenie się i zanalizowanie jeszcze jednej osi podziału. Jest ona o tyle ważna, że do jej ukazania zamiast metafory budowlanej, posłużę się inną, związaną z naszą matką-naturą (z którą skrajna prawica też jest raczej na bakier). Otóż z pięknych chrześcijańskich korzeni wyrasta duże drzewo. Jest ono piękne i potężne, co jest zasługą właśnie długich, mocnych i silnie osadzonych w ziemi korzeni. Z tego dużego pnia wyrastają w dość sporej liczbie gałęzie. Ich zadaniem nie jest już bycie silnym, a wydanie pięknych, zielonych liści. Umożliwia im to stabilność osiągnięta dzięki sile korzeni i pnia. Kluczowym jednak jest już wykorzystanie tej siły do bardziej wrażliwej czynności, skupiającej się na kanonie piękna, jaką jest malowanie tych powstających liści.

Kilka gałęzi nie spełnia jednak swojej funkcji. Obok tych pięknych, wypełnionych zielenią, a w okresie jesieni i innymi barwami, z pnia wyrastają gałęzie suche i puste. Stanowią one już nie tylko element psujący cały krajobraz, ale stają się zaprzeczeniem. Zaprzeczeniem celu, w jakim powstały. Zamiast produkować piękno – trują całą perspektywę, przez co negatywnie patrzymy nie tylko na nie, ale i na całe drzewo. Jedną z takich gałęzi na drzewie chrześcijaństwa jest podejście skrajnej prawicy do kwestii imigracji. Pominę moralny obowiązek przyjęcia afgańskich uchodźców ze względu na ich znaczenie w operacjach polskiego wojska, a skupię się na sytuacji na granicy polsko – białoruskiej. Dochodzi tam do gry politycznej między Łukaszenką a polskim rządem. Skrajna prawica kompletnie bezrefleksyjnie nawołuje do mocnego i ostrego wejścia w tą grę. Nie liczy się jednak z faktem, że jest to skrajnie nieodpowiedzialna zabawa ludzkim życiem. Życiem, które wycierpiało już przecież wiele. Życiem, które ucieka w głodzie i ubóstwie przed wojną i śmiercią. Podobnie przed śmiercią z rąk Heroda uciekał przecież sam Jezus Chrystus z rodziną. Tak więc ci, którzy najbardziej postaci Boga bronią, de facto zaczynają mu przeczyć. Tu znowu pominę kolejny oczywisty aspekt, jakim jest cytat: ,,Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili. I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego”. Nie skupiam się na nim, bo jest on bardzo często wykorzystywany przy okazji tej dyskusji. Skupiam się jednak na postaci samego Chrystusa. Tego, dla którego nie było miejsca nigdzie. Tego, który nie narodził się w odstraszająco pełnym złota i odpychającego przepychu pałacu ojca Rydzyka, tylko w pełnej gnoju i ubóstwa stajni. Dzisiaj tak samo biedni ludzie stają na granicy, oczekując na spełnienie najbardziej podstawowych z ich potrzeb. Skrajna prawica w odpowiedzi staje nad nimi niczym faryzeusze i apeluje o umocnienie i obronę przed tą falą ,,terrorystów”. Takie właśnie wypaczenie tej chrześcijańskiej myśli w polityce rodzi ból u chadeków.

Przedstawiciele chrześcijańskiej demokracji mają jednak tutaj coś do powiedzenia. Widząc drzewo z wieloma tak popsutymi gałęziami każdy odruchowo łapie za piłę. Zniszczenie całego drzewa jest jednak równoznaczne z położeniem kresu i tym pięknym, chadeckim gałęziom. One natomiast przyciągają uwagę człowieka. Sam ich wygląd staje się apelem o schowanie broni. Osłabione gałęzie w końcu uschną i odpadną. Same. Bez zbędnego hałasu i agresji. Pozostanie piękne, zielone drzewo.

Cenzurowanie i ostra walka nie jest więc skuteczną odpowiedzią na ataki skrajnej prawicy. Jedynym jej rezultatem jest zwiększenie polaryzacji, a co za tym idzie – zwiększenie zainteresowania właśnie skrajną prawicą. Odpowiednim zabiegiem jest tutaj oparcie tych wszystkich dyskusji na dobrym i stabilnym podłożu merytorycznym. Nie tworząc pełnej jadu, ognia i nienawiści kłótni zmniejszamy zainteresowanie społeczeństwa tymi popsutymi ideami. Jedynie w ten sposób możemy pokonać skrajną prawicę. W ten sposób możemy sprawić, że chrześcijaństwo znaczyć będzie w polityce więcej, niż krótkie wypowiedzenie formułki ,,Tak mi dopomóż Bóg” przy przysiędze. W ten sposób możemy sprawić, że dzieci, zamiast uciekać przed antyaborcyjną nagonką na lekcjach religii, zaczną chętnie poznawać filozofię Kościoła. W ten sposób możemy obronić prawdziwie euro-entuzjastyczną, pełną akceptacji i tolerancji nawet dla jej przeciwników, opartą na szczerości i sprawiedliwości w zwalczaniu kościelnych patologii chrześcijańską demokrację. W ten sposób możemy, nie używając żadnego naboju, zniszczyć mur wypaczenia katolickich idei, budowany na antysemityzmie, rasizmie, nienawiści, skrywaniu pedofilów, czy uprzedmiatawianiu kobiet przez skrajną prawicę. Wreszcie, w ten sposób możemy zetrzeć ten cholerny, chytry uśmieszek z twarzy Berkowicza.

Dlaczego tak trudno wygrać wybory? O czynniku ludzkim, który zniechęca do Lewicy :)

Wydawałoby się, że właśnie teraz, podczas pandemii jest najlepszy czas dla ugrupowań lewicowych, ale ta prognoza zdaje się nie mieć zastosowania w praktyce. Dlaczego Lewica nie idzie w notowaniach do góry? Odpowiedzi należy szukać w zrozumieniu czynnika ludzkiego.

Pół roku po wyborach prezydenckich, w atmosferze pandemii i Strajku Kobiet, wszyscy uważnie przyglądają się sondażom poparcia. Jednak wbrew oczekiwaniom, te jak na złość nie zmieniają się jakoś drastycznie. Wybory parlamentarne w 2019 roku tchnęły w wielu ludzi nadzieję, że oto pojawiają się nowe ugrupowania, które będą stanowić obiecującą alternatywę dla wyboru pomiędzy PiS-em a KO. Do Sejmu weszła m.in. Lewica, której poparcie po upływie roku utrzymuje się mniej więcej na poziomie 7%. Wydawałoby się, że właśnie teraz, podczas pandemii jest najlepszy czas dla ugrupowań lewicowych, ale ta prognoza zdaje się nie mieć zastosowania w praktyce. Dlaczego Lewica nie idzie w notowaniach do góry? Odpowiedzi należy szukać w zrozumieniu czynnika ludzkiego.

Niewidzialny gracz polityczny

Czynnik ludzki odgrywa strategiczną rolę. Każdy, mniej lub bardziej świadomie, zawsze gdzieś z tyłu głowy kalkuluje, jak dana czynność przełoży się na jego własne, jednostkowe położenie. Zazwyczaj bilans osobistych zysków i możliwych strat ma decydujący wpływ na nasze wybory i wyższa konieczność indywidualna wygrywa z wyższym dobrem ogółu, jeśli postawi się te wartości na dwóch przeciwstawnych szalach. Czynnik ludzki jest z nami od zarania dziejów. Pomimo różnych doświadczeń historycznych, rozwoju myśli i etyki, jest w dalszym ciągu niepokonany. Nie zmieniła tego nawet II wojna światowa, która była wstrząsającym doświadczeniem, mającym zmienić naszą zbiorową świadomość na zawsze. Problem czynnika ludzkiego stał się wyraźnie kłopotliwy w czasie pandemii, kiedy szczególnego znaczenia nabiera współdziałanie i dobro ogółu. Nagle okazuje się, że wiele osób jest gotowych złamać obostrzenia, specjalnie nie przejmując się stwarzanym zagrożeniem dla innych. Ostatnio fala krytyki spływa na właścicieli barów i restauracji otwierających swoje lokale, ale ku dużemu zaskoczeniu, okazało się, że jest całkiem sporo chętnych do skorzystania z takiej opcji. Znalazło się ich przynajmniej na tyle dużo, żeby wypełnić imprezę taneczną w barze po brzegi. Raczej trudno doszukiwać się w tych ludziach zimnokrwistych morderców. Właściciele lokali gastronomicznych decydują się na otwarcie, ponieważ nie mogą liczyć na wsparcie rządu, a ich goście zapewne też mają dość siedzenia w domu. Oba przypadki pokazują, że własny interes wygrywa z hasłami o solidarności. Nawet abstrahując od sytuacji zagrożenia życia, ta sama praktyka odnosi się do spraw bardziej błahych. Wielu z nas krytycznie ocenia sposób traktowania pracowników przez Amazona, ale już niewielu zrezygnuje z zakupu tam czegoś, co ciężko znaleźć gdzieś indziej. Czynnik ludzki w ten sposób zarządza nie tylko większymi czy mniejszymi wyborami życiowymi, ale ma także wpływ na te polityczne.

Jeśli wyborca jest osobą wierzącą, to będzie się obawiał, że partia postulująca rozdział Państwa od Kościoła utrudni mu uczestniczenie w kulcie, którego potrzebuje. Spora część czynnika ludzkiego jest kształtowana przez podsycanie prymitywnych lęków. Wiele osób zostało nastraszonych muzułmańskimi imigrantami czy osobami LGBT i te obawy często są bagatelizowane oraz traktowane raczej niczym śmieszny zabobon, niż jako coś nad czym warto się pochylić. Ale one przeradzają się później w twardy opór przeciwko zmianom, ponieważ u ich podstawy leży, nawet nie strach przed nieznanymi sobie grupami, ale lęk o własne bezpieczeństwo. Kiedy ktoś zaczyna się obawiać, że większa otwartość może zakłócić znajomy porządek na własnym, przysłowiowym podwórku, to instynktownie opowie się przeciwko zmianie. Taki lęk nie znika pod wpływem argumentów o równości i tolerancji. Sprawiedliwość jako wartość przegra w rywalizacji z poczuciem zagrożonego bezpieczeństwa. Jednak czy to znaczy, że nic nie da się zmienić, a świat zginie pod naciskiem egoistycznych potrzeb ludzi, skoncentrowanych na najbliższym otoczeniu? Niekoniecznie, ponieważ fakt, że dla ludzi najważniejsze jest to, co dotyczy ich samych, nie czyni ich jeszcze bezwzględnymi oportunistami.

Lewica kontra czynnik ludzki

Wydaje się, że ostatnie problemy, z którymi mierzy się społeczeństwo, stanowią podatny grunt polityczny dla Lewicy. Zapaść w służbie zdrowia, obniżający się poziom edukacji, zbyt silne wpływy Kościoła na politykę i życie codzienne, to tylko kilka z trawiących Polaków problemów, na które Lewica, często jako jedyna, znajduje rozwiązanie (np. rozdział Kościoła od państwa). Dziwi więc, że wielu ludziom partia pro-społeczna jawi się jako twór nieatrakcyjny lub wręcz odpychający.

Jednak po przeanalizowaniu strategii zdobywania poparcia czy formułowanych postulatów taki stan rzeczy przestaje dziwić, ponieważ zdecydowana większość reakcji rozbija się o wspomniany czynnik ludzki. Często narracja, która ma uzasadniać zastosowanie lewicowych rozwiązań, trafia tylko do zdecydowanych wyborców i kończy się na przekonywaniu już przekonanych.

Dla przykładu, jeśli nawołuje się do upowszechnienia związków partnerskich dostępnych dla każdego, bez jednoczesnego dotarcia do ludzi, którzy z jakichś powodów boją się wpływu takiej zmiany na swoje otoczenie, to trudno oczekiwać masowego entuzjazmu. Nawet jeśli te obawy wydają się pozbawione sensownych podstaw, to o ich żywej obecności świadczy chociażby duży sukces letniej nagonki partii rządzącej na osoby LGBT. A czym byli straszeni ludzie? Chociażby tym, że osoby LGBT rzekomo zdeprawują swoje własne (sic!) dzieci. Wierzący katolicy lub tacy, dla których katolicyzm zajmuje ważne miejsce w życiu, nie poprą kategorycznych oraz bezwzględnych żądań laicyzacji, a w sytuacji, gdy są większością, takie próby po prostu zablokują. W wielu kwestiach czynnik ludzki zostaje obudzony przez zagrożony komfort życia. Chociażby w przypadku ochrony środowiska. Takim przykładem jest zachęcanie do zamiany samochodu na zbiorkom. Argument, że ludzie powinni jeździć komunikacją miejską dla dobra środowiska, nie przekona większości, a przymuszanie siłą do takiej zamiany przez likwidowanie parkingów, zamykanie bądź zwężanie ulic także nie przyniosą efektów, jeśli dla kogoś transport publiczny jest niepraktyczny. Gdy nie ma odpowiedniej infrastruktury i dogodnych połączeń, takie propozycje nie będą miały racji bytu. Mało kto zamieni komfortowy trzydziestominutowy dojazd do pracy na godzinny rajd komunikacją miejską z przesiadkami. W tej sytuacji poparcie po prostu powędruje do kogoś, kto solennie obieca, że zostawi ulice w spokoju. Podobnie z podnoszeniem podatków. W momencie kiedy rząd sprzeniewierza miliony, a poprzedni też nie zapisał się w pamięci zbiorowej jako święty pod tym względem, trudno się dziwić dużej niechęci wobec hasła zwiastującego zwiększenie kosztów życia. Nie zadziała tutaj argument o tym, jak się żyje w Danii (co jest częstym elementem wypowiedzi Adriana Zandberga), ponieważ diametralnie inna jest zarówno sytuacja ekonomiczna tego kraju, jak i wypracowana latami mentalność Duńczyków. Podatki są systematycznie podnoszone już teraz, a wcale nie przekładają się na lepszą jakość życia. Przy tylu przekrętach, jakie obecnie mają miejsce w Polsce, naturalnym odruchem dla wielu będzie ochrona ciężko zarobionych pieniędzy przed nieuczciwym rządem.

Dlatego inne partie bardzo chętnie straszą Lewicą, którą malują jako grupę groźnych idealistów, pragnących za wszelką cenę narzucić wszystkim swój styl życia i własny punkt widzenia. Nie tak dawno temu Jaś Kapela, znany lewicowy publicysta, pisał o ciepłym prysznicu przysługującym raz na tydzień, zniesieniu własności prywatnej powyżej 15 metrów kwadratowych czy zakazie jazdy samochodem, jeśli nie ma w nim przynajmniej dwóch osób. Jako wisienka na torcie Jaś Kapela podsumował swój artykuł: „Najwyraźniej zagłada ludzkiej cywilizacji, to zbyt słaba motywacja dla większości z nas, więc czas na odpowiednie mandaty”. Tylko właśnie tak działa ów czynnik ludzki, że taka koncepcja nigdy nie uzyska, choćby śladowego poparcia. Tego typu retoryka sprawia, że ludzie obawiają się Lewicy. I nie chodzi tylko o elektorat PiS-u. Duża część wyborców Koalicji Obywatelskiej, o pokrewnych poglądach obyczajowych, krytykuje Lewicę za brak konkretnego planu wspierania gospodarki, w tym przedsiębiorców, ignorowania praw ekonomii (i matematyki). Nie wchodząc dalej w analizę postulatów Lewicy, wiele osób wyraża swoje obawy zadając pytanie: Aby zapewnić wysoki standard służby zdrowia, edukacji, tanie mieszkania, godne emerytury itd., skąd chcesz wziąć te pieniądze droga Lewico, a raczej inaczej – komu one zostaną zabrane? Więc, nawet jeśli postulaty społeczne przemawiają do potencjalnych wyborców, to właśnie ze względu na lęk przed niesprawnym finansowo państwem, oddadzą oni głos na partię bliższą centrum. Takim ugrupowaniem jest ruch Hołowni, który zbiera elektorat z ludzi rozczarowanych poprzednią władzą, których Lewica nie przekonała. Nikt nie pracuje dla rozrywki. System, o którym marzy Lewica, jest najtrudniej zbudować, bo opiera się na zaufaniu do rządu, którego w Polsce brakuje, a najmniejsze zachwianie równowagi jest w stanie go zburzyć. Także w Skandynawii obywatele nie są zadowoleni, kiedy wysokie podatki nie przekładają się na odczuwalny dobrobyt, m.in. w Norwegii wzrasta niezadowolenie w związku z obniżeniem dotychczasowych świadczeń dla emerytów (np. warunków pobytu w domach dla seniorów) przy niezmiennej wysokości płaconych podatków.

Fakt, że ludzie kierują się bardziej potrzebami własnymi i swojego otoczenia niż dobrem planety lub/oraz drugiego człowieka, może brzmieć dołująco, ale nie można go też demonizować. Zmiana nie jest bynajmniej czymś, co nie leży w zasięgu możliwości polskiego społeczeństwa. Konieczna jest jednak rozsądna propozycja. Na przykład, żeby ludzie zmieniali swoje przyzwyczajenia na przyjazne środowisku, wystarczyło postawić odpowiednie kosze na segregowane śmieci, czy upowszechniać wieloużytkowe torby na zakupy. Motywacje czynnika ludzkiego zaczęły być zbieżne z wyższymi celami. Jednakże ignorując czynnik ludzki, w tym lęki przeciętnego obywatela, nie uzyska się legitymacji do sprawowania władzy, a co ważniejsze, wytyczania potrzebnych zmian.

Lewica chcąc zwiększyć swoje szanse w nadchodzących wyborach musi zejść na ziemię. Biorąc pod uwagę trudne przejścia z komunizmem, przekonanie do idei lewicowych jest trudniejszy niż w przypadku partii centrum. Potrzebne jest konkretne i skuteczne podejście do czynnika ludzkiego, a także strategie prowadzenia kampanii sprzężone z lękami kształtującymi percepcję. Bez tego, pro-społeczność partii będzie doceniana tylko przez jej członków i zdecydowanych sympatyków, a nie osoby z zewnątrz. Dlatego decydujące znaczenie będą miały propozycje konkretnych rozwiązań. Żaden socjal nie będzie działał, jeśli system nie będzie porządnie skonstruowany. Podniesienie podatków na wzór Skandynawii, ale bez dokładnie przemyślanej koncepcji, jak te pieniądze mają do ludzi wracać, zwyczajnie nie ma szans na powodzenie. Podobnie jest z innymi sygnalizowanymi pomysłami wprowadzenia różnych nakazów, zakazów i ograniczeń. Nie da się też przymusem zmienić w trybie natychmiastowym mentalności ukształtowanej przez wieloletnie wychowanie. Zrozumienie stanowiska myślących inaczej lub nieprzekonanych na pewno kosztuje więcej wysiłku niż poruszanie się po znanym obszarze, jest też trudniejsze niż wydawanie arbitralnych opinii. Jednak w dalekosiężnej perspektywie, to jest jedyna metoda, dająca Lewicy szansę na polityczny rozwój.

Od Hotelu Lambert do PO-PiS-u, czyli dwa wieki polskiego konserwatyzmu :)

Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej.

Choć nie zawsze przedstawiciele polskiego konserwatyzmu określali się mianem konserwatystów, to jednak dorobek tych środowisk – zarówno na poziomie ideowo-intelektualnym, jak i politycznym – jest dość imponujący. Niewątpliwie obok ruchu robotniczego i myśli socjalistycznej to właśnie nurt konserwatywny jest trwale obecny w polskiej myśli politycznej i polityce od prawie dwóch wieków. Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej. Trudno zatem się dziwić, że dzisiejszych konserwatystów znaleźć można nie tylko w Prawie i Sprawiedliwości czy Konfederacji, ale również w Platformie Obywatelskiej.

Początki konserwatyzmu polskiego

Fundamenty polskiego konserwatyzmu kształtowały się jeszcze przed Powstaniem Listopadowym. W początkach XIX w. pierwsze refleksje nawiązujące do wątków konserwatywnych znaleźć można w tekstach i wypowiedziach Józefa Kalasantego Szaniawskiego, Józefa Gołuchowskiego, Henryka Rzewuskiego i Pawła Popiela. Tymczasem po roku 1830 najprężniejsze środowisko ideowe, które jak najbardziej można już określić mianem konserwatywnego (najwłaściwiej mówiąc: konserwatywno-liberalnego), rozkwitło wokół Adama Jerzego Czartoryskiego i stworzonego przez niego ruchu politycznego nazywanego – od swojej siedziby – Hotelem Lambert. Istotny wkład w rozwój tego nurtu włożyli przede wszystkim m.in. Janusz Woronicz i Karol Kazimierz Sienkiewicz. W Paryżu także działalność swoją rozwijał – nawiązujący również do ideałów republikańskich – Joachim Lelewel1. W oparciu o obóz Czartoryskiego powstały Towarzystwo Monarchiczne Trzeciego Maja, działająca jawnie niepodległościowa organizacja domagająca się odtworzenia Królestwa Polskiego, oraz Związek Jedności Narodowej, mający charakter tajnej organizacji politycznej, która poprzez kooperację ze środowiskami elit krajów europejskich miała dążyć do odbudowy państwa polskiego. Obie organizacje zakładały monarchiczny charakter odnowionego państwa polskiego, zaś królem miał być Czartoryski2.

Wśród polskich działaczy emigracyjnych funkcjonowało również środowisko nawiązujące do koncepcji ultramontańskich, zorganizowane wokół Bogdana Jańskiego i powołanego przez niego w późniejszym czasie Bractwa Służby Narodowej. Z tym środowiskiem związani byli m.in. Piotr Semenenko czy Hieronim Kajsiewicz. Jak widać, mnogość nurtów konserwatywnych, jakich można dopatrzeć się w pierwszej połowie XIX w. – przede wszystkim oczywiście wśród działaczy emigracyjnych – nie pozwala na sformułowanie twardego jądra ideowego łączącego ich wszystkich. Niemalże równie różnorodny wewnętrznie był najprężniej działający obóz konserwatywny tamtych lat, czyli Hotel Lambert. Niezależnie jednakże od różnorodności konceptów i teorii, do których nawiązywali współpracownicy środowiska kierowanego przez Czartoryskiego, zasadnie – jak twierdzi Bogdan Szlachta – można uznać, iż „wszyscy jego członkowie godzili się, że miarą powinności ciążących na członkach narodu jest dobro wspólnoty jako całości, że miara ta jest jawna i praktyczna3. Jak najbardziej współgra to z tym, jak tzw. postawę konserwatywną definiował Roger Scruton, wskazujący, że „konserwatyzm zakłada istnienie organizmu społecznego. Konserwatywny program polityczny dąży do podtrzymania życia tego organizmu, w zdrowiu i chorobie, w okresie zmian i rozkładu”4.

Wśród dziewiętnastowiecznych nurtów polskiego konserwatyzmu niewątpliwe najbardziej interesujący zdaje się ten, który okazał się mieć realne znaczenie polityczne i społeczne na ziemiach polskich. Niewątpliwie słusznym będzie określenie tego nurtu mianem lojalizmu, choć niektórzy raczej opowiadają się za pojęciem realizmu politycznego. W tzw. kongresówce ucieleśnieniem jego ideałów i postawy politycznej był Aleksander Wielopolski5. W publikacjach niektórych konserwatystów uznaje się go wręcz za „ojca konserwatywnej polityki polskiej”6. Natomiast w Galicji jako przykład konserwatywnych środowisk o proweniencji lojalistycznej czy realistycznej wskazać można tzw. stańczyków, czyli kręgi intelektualistów związane z dziennikiem „Czas” i miesięcznikiem „Przegląd Polski”. Stańczycy stawali mocno na straży ładu politycznego, krytykując expressis verbis czasy, kiedy – jak pisał Michał Bobrzyński – „nieład nasz wewnętrzny podnoszono do wysokości teorii politycznej, że w nim dopatrywano się prawie narodowego naszego posłannictwa”7. Zarówno Wielopolski, jak i stańczycy, przeciwstawiali się ruchom rewolucyjnym i narodowowyzwoleńczym, upatrując jako swojego celu – utrzymania tradycyjnych instytucji i zagwarantowania przy ich pomocy porządku społecznego. „Najwyższym celem państwa” – jak wskazywał Paweł Popiel – powinna być „wolność w porządku”, a zatem konieczność walki „z dwoma potężnymi przeciwnikami: z ustrojem biurokratycznym i ze stronnictwem rewolucyjnym”8.

Konserwatyzm międzywojenny

Konserwatyzm międzywojenny miał również wiele twarzy. Najbardziej znaną i rozpoznawalną jest – całkiem zresztą słusznie – jego twarz endecka. Środowisko tzw. narodowej demokracji stanowiło formę polskiej myśli nacjonalistycznej, w której elementy konserwatywne znajdowały swoje poczesne miejsce. Twórcą endecji był Roman Dmowski, który wskazywał, że „polityka, jako zakres czynności dotyczących organizacji zbiorowego życia społeczeństw, za główny swój cel uważać musi dobro całości społecznej – narodu, oraz utrzymanie i pomyślny rozwój organizacji jego zbiorowego życia – państwa”9. Choć różnice między ideologią nacjonalistyczną a konserwatywną są dość istotne, to jednak zasadnicze zdaje się być to, co je obie łączy, a mianowicie centralna dla nich obu idea wspólnego dobra i wspólnoty politycznej (w przypadku nacjonalizmu definiowana jako dobro narodu) oraz przywiązanie do ładu politycznego czy też znaczenia instytucji państwowych. Tworzone przez Dmowskiego bądź przez jego najbliższych współpracowników ugrupowania: Liga Narodowa, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Związek Ludowo-Narodowy i Stronnictwo Narodowe stały się jednak zapleczem wyłącznie dla części aktywistów o konserwatywnych poglądach politycznych10. Częściej ideowi konserwatyści wiązali się z organizacjami o charakterze chadeckim. Szowinizm narodowy i antysemityzm endeków stanowiły dla większości konserwatystów – szczególnie zaś tych o „stańczykowskim” rodowodzie – postawy nie do zaakceptowania. Z oczywistych względów jednak to właśnie endecja stanowiła naturalnego koalicjanta i głównego współpracownika dla konserwatystów zrzeszonych w organizacjach chrześcijańsko-demokratycznych.

Szczególne miejsce na scenie politycznej dwudziestolecia międzywojennego zajmowali intelektualiści łączący z konserwatywnymi poglądami na społeczeństwo i państwo liberalne przekonania gospodarcze. Najprężniejszym środowiskiem o takim charakterze była Krakowska Szkoła Ekonomiczna, której najbardziej znanymi przedstawicielami byli: Adam Krzyżanowski, Adam Heydel i Ferdynand Zweig. Łączyli oni indywidualistyczne przekonania na jednostkę ludzką z wiarą w gospodarkę wolnorynkową, a jednocześnie niezwykle krytycznie odnosili się do etatyzmu i wszelkich form interwencjonizmu państwowego. Krystyna Rogaczewska podkreślała, że „etatyzm jest zjawiskiem szczególnie ostro krytykowanym przez polskich liberałów, nie tylko ze względu na nieefektywność ekonomiczną. Jest on zagrożeniem dla systemu demokratycznego i kulturowego rozwoju społeczeństwa, ponieważ w skrajnej postaci przeobraża się w komunizm bądź faszyzm”11. Jak widać środowiska konserwatywno-liberalne były jednoznacznie wrogie względem wszelkich form ideologii totalitarnej, stąd także zdecydowane odcięcie się ich od protofaszystowskiego marszu obozu rządowego w Polsce po 1935 r. oraz od podobnych skłonności środowisk endeckich.

Trzecim nurtem, w ramach którego znaleźć można międzywojennych konserwatystów, było środowisko chrześcijańskich demokratów. Ugrupowania odwołujące się w tym okresie do chadeckich ideałów to m.in. Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji, Chrześcijańsko-Narodowe Stronnictwo Pracy, a później Stronnictwo Pracy. Pewne elementy tej ideologii – podobnie zresztą jak wątki nacjonalistyczne i robotnicze – znaleźć można również w postulatach Narodowej Partii Robotniczej12. Najwybitniejszym politykiem międzywojennej polskiej chadecji był niewątpliwie Wojciech Korfanty. Główne wątki polskiej chadecji, które można potraktować jako elementy częściowo zbieżne z ideami konserwatywnymi, znajdują swoje uzasadnienie w katolickiej nauce społecznej, przede wszystkim zaś w papieskich encyklikach. Ugrupowania chadeckie nie cieszyły się jednak aż tak dużym poparciem, jak chociażby socjalistyczne czy endeckie. Część badaczy wskazuje, że „mocny status Kościoła w międzywojniu, wyrażający się jego dużą autonomią, a także możliwością wpływania na życie społeczne, jest pod wieloma względami zbliżony do sytuacji Polski po roku 1989”13, a to zaś wpływa na fakt, iż nie jest Kościołowi katolickiemu potrzebna emanacja w postaci partii chrześcijańsko-demokratycznej, jak to się działo w krajach Europy zachodniej. Kościół katolicki miał w międzywojniu na tyle silną i samodzielną pozycję, iż nie potrzebował oparcia w partii o charakterze chadecko-konserwatywnym.

Konserwatyści w Polsce po 1989 r.

Najwięcej jednakże pytań pojawia się, kiedy zaczynamy przyglądać się polskiemu życiu intelektualnemu po 1989 r. oraz polskiej polityce dobie III RP i w nich poszukiwać śladów idei konserwatywnej. Wynika to przede wszystkim z tego – na co zwraca uwagę Rafał Matyja – iż polski „konserwatyzm po komunizmie” siłą rzeczy „powstawał w warunkach zerwanej ciągłości. Wyrastał z poszukiwania adekwatnego języka opisu polityki i kultury. W sposób naturalny był »zaprzyjaźniony« z poszukiwaniami natury religijnej, filozoficznej i historycznej”14. Z oczywistych względów w Polsce po 1989 r. nie można było znaleźć konserwatystów, którzy broniliby ustrojowo-polityczno-gospodarczego status quo czy tez postulowali ochronę tej realności, „z którą ludzie zżyli się na mocy przyzwyczajenia i długiego z nią obcowania”15. Matyja jako prekursorów odrodzonego polskiego konserwatyzmu wskazuje Henryka Krzeczkowskiego i Pawła Hertza, środowiska „Debaty”, „Res Publiki Nowej”, „Kwartalnika Konserwatywnego”, a także autorów wywodzących się z Ruchu Młodej Polski. Natomiast jako swoistych „prawicowych liberałów”, których łączy wiele z konserwatyzmem, wskazuje Stefana Kisielewskiego, Mirosława Dzielskiego i Janusza Korwin-Mikkego16. Co do tych ostatnich dyskusja musiałaby być jednak znacznie dłuższa i zdecydowanie za bardzo wychodząca poza niniejszą krótką formułę.

Niezwykle ciekawa wydaje się historia polityczna polskich środowisk konserwatywnych, gdyż partii politycznych tego typu – szczególnie w pierwszych latach III RP – powstało jednak całkiem sporo. Najracjonalniejszą propozycją periodyzacji formowania się środowisk konserwatywnych w Polsce – analogicznie do rekonfiguracji polskiej sceny politycznej – będzie ujęcie trójetapowe. Pierwszy etap obejmować będzie lata 1989-1997, kiedy to mnogość ugrupowań prawicowych – w tym przede wszystkim konserwatywnych i „konserwatyzujących” – zdecydowanie nie szła w parze z ich wpływowością. Drugi etap to lata 1997-2001, a mianowicie wstępna faza konsolidacji, której przejawem było uformowanie się Akcji Wyborczej Solidarność, która zgromadziła większość ugrupowań o charakterze konserwatywnym. Lipiński wskazuje, że „instytucjonalizacja oraz stabilizacja systemu wyraża się przede wszystkim w przezwyciężaniu skrajnego rozdrobienia oraz we wzrastającej koncentracji” i podkreśla, że teza ta „opisuje dobrze procesy, które zachodziły wewnątrz AWS w pierwszym okresie jego istnienia. Polegały one na stopniowej redukcji wewnętrznego zróżnicowania koalicji, na drodze jednoczenia się poszczególnych ugrupowań w większe podmioty”17. Etap trzeci rozpoczął się w latach 2001-2004, kiedy to dwie dominujące partie na prawicy – Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska – rozpoczęły systematyczne przejmowanie elektoratu oraz rozbudowę swoistych „bocznych skrzydeł” polityczno-programowych.

Od 2005 roku polska scena polityczna znalazła się w fazie – używając słów Artura Lipińskiego – „prawicowej dwubiegunowości”18. Poskutkowało to przejęciem przez dwie prawicowe i zarazem konserwatywne partie polityczne dominującej części politycznego rynku. Prawo i Sprawiedliwość zbudowało swoją partyjną potęgę na ideowym trzonie konserwatywno-narodowym, który wzbogacony został chadecką retoryką solidarystyczną i populizmem ruchów ludowych, a umocniony został przez nieszczególnie subtelny sojusz z Kościołem katolickim, a przynajmniej z tymi bardziej zachowawczymi hierarchami i duchownymi. Platforma Obywatelska oparła się na trzonie konserwatywno-liberalnym – konserwatyzmie kulturowym i światopoglądowym oraz liberalizmie gospodarczym – któremu dodano modernizacyjno-oświeceniowy pierwiastek europejsko-westernizacyjny, a także skutecznie zaimplementowaną w Polsce indywidualistyczną retorykę sukcesu i przedsiębiorczości. Choć obie partie zmieniały się i zmieniają się nieustannie, rozbudowywały swoje skrzydła, przyjmowały kolejnych członków, wasalizowały pomniejsze ugrupowania, to jednak ich trwały trzon pozostał niezmienny, a jest nim właśnie konserwatyzm.

Konserwatyści z Prawa i Sprawiedliwości – mówiąc językiem Ryszarda Legutki19 – „bronią rzeczy wiecznych”, zaś konserwatyści z Platformy Obywatelskiej „stoją na straży konkretnej cywilizacji czy kultury”. „Obrona rzeczy wiecznych” przez obóz konserwatywno-narodowy ucieleśnia się w głębokim przywiązaniu do tradycyjnych wartości, roli religii i Kościoła katolickiego w życiu społecznym, sprzeciwie względem liberalizacji obyczajowej i laicyzacji. „Stanie na straży cywilizacji i kultury” przez obóz konserwatywno-liberalny przejawia się w dobitnej obronie zasady państwa prawa, demokracji przedstawicielskiej i proceduralnej, kapitalistycznego porządku i podporządkowanych jemu stosunków społecznych, a także indywidualistyczno-ekonomicznej wizji natury ludzkiej. Egzystencjalny charakter wojny pomiędzy obu środowiskami wynika wyłącznie z niezwerbalizowanej świadomości – pewnie bardziej poprawnym byłoby posłużenie się w tym miejscu językiem Zygmunta Freuda bądź Jacquesa Lacana – że na polskiej scenie politycznej na dłuższą metę utrzymać się może tylko jedna znacząca siła konserwatywna. Wojna jest więc nie tylko wojną o władzę, nie tylko wojną o wyborcę, ale przede wszystkim wojną o przetrwanie. Przegrani trafią do podręczników najnowszej historii Polski, bo w tej wojnie żadna ze stron nie bierze jeńców.


B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 41-48

Zob. M. Kukiel, Dzieje Polski porozbiorowe (1795-1921), Wydawnictwo Puls, Londyn 1993, s. 263.

3 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 50.

 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 44.

Zob. Z. Stankiewicz, Dzieje wielkości i upadku Aleksandra Wielopolskiego, Wiedza Powszechna, Warszawa 1967.

B. Szlachta, Konserwatyzm. Z dziejów tradycji myślenia o polityce, Wydawnictwo Dante Ararat, Kraków 1998, s. 186.

J. Kłoczkowski (red.), Realizm polityczny. Przypadek polski. Wybór tekstów, Ośrodek Myśli Politycznej, Wyższa Szkoła Europejska im. ks. J. Tischnera, Kraków 2008, s. 83.

Tamże, s. 68.

R. Dmowski, Myśli Nowoczesnego Polaka, Wydawnictwo Penelopa, Warszawa 2013, s. 161.

10 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, s. 180-185.

11 K. Rogaczewska, Ekonomiczny wymiar polskiego liberalizmu. Od fizjokratyzmu do Szkoły Krakowskiej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2011, s. 278.

12 D. Sozańska, Chrześcijańska demokracja w Polsce. Przyczyny słabości i szanse rozwoju, Krakowskie Towarzystwo Edukacyjne – Oficyna Wydawnicza AFM, s. 77.

13 Tamże, s. 104.

14  R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2009, s. 12.

15 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, Wydawnictwo Arcana, Kraków 1994, s. 110.

16 R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, s. 43-49.

17  A. Lipiński, Prawica na polskiej scenie politycznej w latach 1989-2011. Historia, organizacja, tożsamość, Dom Wydawniczy Elipsa, Warszawa 2016, s. 183.

18 Tamże, s. 296.

19 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, s. 110.

Dziwna śmierć Kościoła w Polsce :)

Opublikowany w bieżącym (nr 4/2018) wydaniu „Tygodnika Powszechnego” artykuł dominikanina, o. Ludwika Wiśniewskiego, pod tytułem „Oskarżam” to istna lektura obowiązkowa. Autor, niezwykle zasłużona postać dla Polski, dla opozycji antykomunistycznej, dla wiary i dla wartości humanizmu, stawia diagnozę niezwykle ostrą, klarowną i czytelną. Według niego, pomimo tego, iż Kościół w Polsce nadal jest potęgą o dużej rzeszy wiernych, jeszcze większej rzeszy ludzi deklarujących się jako jego członkowie, o kolosalnych wpływach politycznych i o mocnej pozycji materialnej, to jednak chrześcijaństwo w naszym kraju umiera. Umiera ono bowiem z zupełnie innych powodów i na zupełnie inny sposób aniżeli w laicyzujących się krajach zachodniej Europy. Umiera nie przez ruch ludzi z Kościoła poza niego, ale przez śmierć chrześcijaństwa w ludziach do Kościoła należących i to z wielką gorliwością.

O. Wisniewski przywołuje wiele symptomów tego obumierania – odrzucenie uchodźców, wrogość wobec ludzi innego koloru skóry, wyznania i narodowości, nienawiść wobec Polaków o innych poglądach politycznych, profanacja symboli i nabożeństw przez wplatanie ich w polityczny teatr tzw. miesięcznic, głoszenie fałszywego świadectwa wobec bliźnich w postaci posądzania ich o zbrodnie, milczenie, gdy podnoszona jest ręka na drugiego człowieka, akceptacja w kościele i na Jasnej Górze dla kipiącego nienawiścią i wrogością nacjonalizmu tzw. kiboli. Już na pierwszy rzut oka widać, że są to grzechy przeciwko I, III, V, VI i VIII Przykazaniu, a przede wszystkim przeciwko Przykazaniu Miłości. Dopuszczenie się grzechu, samo w sobie, nie jest jeszcze tragedią. Człowiek jest z natury grzesznikiem, który stale musi starać się nawrócić. Tragedią jest jednak uporczywe trwanie w grzechu. A w rzeczywistości polskiego katolicyzmu to trwanie w grzechu stało się cechą tych najbardziej pobożnych, dogmatycznych i gorliwych katolików i uzyskuje wsparcie wielu biskupów. W ten sposób, z winy ludzi tkwiących w samym jądrze Kościoła, chrześcijaństwo umiera. Polski Kościół katolicki wydaje się być zainteresowany trwaniem, jako kościół post-chrześcijański, a może nawet anty-chrześcijański?

W krajach Europy zachodniej religijność przygasła – jak to często słyszymy – z „winy” liberałów. Liberalizm zaproponował alternatywny dla religijnego zestaw wartości i model życia, który okazał się po roku 1968 na tyle atrakcyjny, że stopniowo wyparł ludzi z kościołów. Oczywiście teza taka jest naciągana, ponieważ liberalizm opowiada się tylko za wyborem pomiędzy różnymi modelami życia (czyli brakiem eklezjalnego przymusu), nie promuje konkretnej opcji. Dlatego pytanie o „winę” wymaga odpowiedzi dalece bardziej zniuansowanej, a zachodnioeuropejscy hierarchowie Kościoła w międzyczasie słusznie zaczęli analizować własne błędy, a więc własny wkład w zjawiska laicyzacji.

Tymczasem w Polsce sytuacja jest całkowicie inna. Ponad 90% deklaruje wiarę, poniżej 40% uczęszcza do kościoła. W Polsce często to nie ci, którzy przestają do kościoła chodzić, tracą autentyczną wiarę w Boga, w Dobrą Nowinę i fundamentalne zasady dobrego chrześcijańskiego życia. W Polsce tę wiarę tracą ci, którzy do kościołów dalej chodzą i zaczynają w nich wyraźnie dominować. Oni bowiem pogubili się i utracili swoje chrześcijaństwo. Oni brukają wiarę wrogością i nienawiścią wobec bliźniego. Oni czynią z wiary narzędzie do kolejnych krucjat polityczno-ideologicznych, nie bacząc na krzywdę ludzką, która jest ich pokłosiem. Ich postawa sieje publiczne zgorszenie i wypycha autentycznych chrześcijan poza mury kościelne w trakcie niedzielnych mszy. Niestety, wielu spośród to zgorszenie siejących to kapłani i biskupi.

Skutek może być ten sam, co na Zachodzie, a nawet gorszy. Kościoły będą w Polsce w końcu tak samo opustoszałe, tyle że – inaczej niż tam – w Polsce pozostaną w nich nie najwierniejsi nauce Jezusa, a najbardziej zdegenerowani politykierzy. Taką cenę zapłaci polski Kościół za sojusz z PiS i ze skrajną prawicą.

Moralność, większość, s(PiS)toszenie :)

Niegdyś prawo władcy do podejmowania za poddanych moralnych wyborów wydawało się oczywiste. Dopiero nurt liberalny zanegował omnipotencję władzy politycznej, wskazując na niemoralność jej uzurpacji. Dziś jednak dylemat autonomii moralnej jednostki powraca ze zdwojoną siłą. W rodzimej debacie przyjdzie nam zmierzyć się z nim już w najbliższych wyborach parlamentarnych.

Refleksja nad relacjami zachodzącymi pomiędzy jednostką a społeczeństwem i państwem zajmuje ludzi od niepamiętnych czasów. Wśród kilku fundamentalnych dylematów dotyczących samoorganizacji zbiorowości i kształtowania modeli sprawowania władzy politycznej nad tą zbiorowością znajduje się także następujący: czy zasadne jest, aby grupy stanowiące znaczną lub wystarczająco wpływową część zbiorowości narzucały moralne zasady życia pozostałym jej członkom, także tym owych wartości niewyznającym i w odniesieniu do prywatnej sfery i indywidualnego wymiaru życia? Przez wieki wnioski formułowane w odpowiedzi na to pytanie w przytłaczającej większości były jednoznaczne.

Prawo władcy do podejmowania moralnych wyborów za swoich poddanych wydawało się do tego stopnia oczywiste, że pytanie owo nie było nawet problematyczne. Gdzieś w tle występował zwykle również taki czy inny sojusz tronu z ołtarzem. Moralność człowieka usiłowały całkowicie kontrolować nie tylko teokracje, tyranie, absolutyzmy, lecz także starożytne greckie demokracje, które upodmiotowiły obywatela w sferze politycznej, w prywatnej jednak czyniły zeń niewolnika werdyktu większości. Dopiero zajęcie wpływowej pozycji w ogólnej filozoficznej debacie przez liberalny nurt refleksji politycznej zmieniło tę rzeczywistość. Problem autonomii moralnej pojedynczego człowieka znalazł się w centrum uwagi, a podejście liberalne w radykalny sposób zanegowało omnipotencję władzy politycznej, wskazując wręcz na niemoralność jej uzurpacji.

Wybór lub narzędzie

Liberalizm odniósł duży sukces w propagowaniu moralnej samodzielności jednostki, nie usunął jednak wskazanego powyżej dylematu. Do dziś skłonność do narzucania całym społeczeństwom jarzma obowiązkowego kanonu etycznego pozostaje niezwykle silna, a pokusa wykorzystania wiary religijnej w charakterze narzędzia umacniania politycznej dominacji nadal jest powabna. Istotą sporu pozostaje nie tyle wybór pomiędzy dwoma ścieżkami postępowania władzy politycznej, ale przede wszystkim dwoma odmiennymi sposobami rozumienia moralności. Podejście forsowane przez naśladowców Johna Locke’a zakłada zindywidualizowanie procesu dokonywania wyborów moralnych. Przy obecności różnych wzorców i dopuszczalności prowadzenia przez nie wobec obywatela propagandy/kampanii/ewangelizacji, decyzja pozostaje wolna. Płaszczyzną podejmowania wyborów moralnych i kształtowania scenariusza/stylu życia człowieka jest domena życia jednostkowego, prywatnego, intymnego i rodzinnego. (Istnieje wprawdzie uzasadniona okoliczność podejmowania wyborów moralnych w zastępstwie zainteresowanej jednostki dotycząca niepełnoletnich potomków, ale i w ich wypadku wskazane jest stopniowe poszerzanie zakresu autonomii moralnej wraz z osiąganiem dojrzałości). W modelu moralności zindywidualizowanej oddanie pola zainteresowanym jednostkom stanowi gwarancję zaistnienia autentycznej (choć niekiedy płytkiej) moralnej refleksji i pojawienia się rzeczywistego, świadomego, etycznego wyboru. Podjęcie w takich okolicznościach wyboru na rzecz „dobra” stanowi wartość samą w sobie, także z punktu widzenia celów ewangelizacyjnych wspólnot religijnych, gdyż jest aktem moralnym.

Alternatywne wobec liberalnego rozumienie moralności dopuszcza kolektywizację procesu dokonywania wyborów moralnych. Odpowiednie instytucje bądź dopuszczają tylko jeden ze wzorców do prowadzenia wobec obywatela propagandy/kampanii/ewangelizacji, bądź używają posiadanych środków, by upośledzać wzorce konkurencyjne. Płaszczyzną podejmowania wyborów moralnych i kształtowania scenariusza/stylu życia człowieka jest tutaj domena życia publicznego, politycznego i ogólnospołecznego. Istnienie w modelu moralności skolektywizowanej nakazów i zakazów prawnych oraz odpowiednich sankcji czyni moralną refleksję zbędną, zaś wybór etyczny w wykonaniu konkretnego człowieka w zasadzie wyklucza. Co ważne, dzieje się to nie tylko w odniesieniu do mniejszości, która w warunkach wolności dokonywałaby innych wyborów, lecz także w odniesieniu do narzucającej wzorce większości, ponieważ i ona w tych ramach – nawet jeśli ochoczo – poddaje się bezrefleksyjnemu i konformistycznemu odruchowi. Czynienie „dobra” w takich okolicznościach jest przejawem posłuszeństwa lub legalizmu, a nie świadomym i wolnym wyborem. Jest to więc akt polityczny, nie moralny, który z punktu widzenia celów ewangelizacyjnych pozostaje bezwartościowy.

Cywilizacja nazywana łacińską jest współcześnie przestrzenią dominacji liberalnego modelu moralności zindywidualizowanej. Stronnicy kolektywizacji moralności, wśród których najbardziej jaskrawą w swoich ocenach grupą są zwolennicy państwa otwarcie wyznaniowego (przy czym nie oni stanowią dla liberalnego porządku największe zagrożenie – ich plan nosi znamiona radykalizmu i fanatyzmu, co okazuje się dlań nadal dyskwalifikujące), zdają sobie sprawę, że zdyskredytowanie liberalizmu jest warunkiem wstępnym dla realizacji ich wizji ładu moralno-politycznego. Niezwykle pouczające w tym kontekście jest wsłuchanie się w poglądy filozofa i teologa z Wyoming Catholic College, Thaddeusa Kozinskiego. W jego ocenie jedynym odpowiednim fundamentem dla rozkwitu człowieczeństwa jest wyznaniowe państwo katolickie, polityka zaś jako taka nigdy nie może być religijnie czy światopoglądowo neutralna, ponieważ z definicji jest domeną decyzji moralnych, nierozerwalnie z religią spleconych. Kozinski, ze względu na swoje miejsce zatrudnienia, jest oczywiście tyle filozofem, ile lobbystą interesów swojej grupy, ale to fakt poboczny, podobnie jak wyrafinowane figury retoryczne mające dowodzić, że Kościół katolicki, pomimo decyzji Soboru Watykańskiego II, wcale nie zrezygnował z ustanawiania państw wyznaniowych. Trzonem narracji Kozinskiego jest strategia podważenia systemu liberalnego oraz pluralizmu religijno-światopoglądowego. Ów pluralizm ocen i poglądów politycznych ocenia on jako fundamentalne zło i główny błąd w konstrukcji współczesnych systemów politycznych. Polityka jest w tym ujęciu dążeniem do dobra człowieka, dobro zaś jest dla wierzących kwestią religijną przez nauczanie Kościoła rozstrzygniętą i niepodlegającą dyskusji, kompromisom czy uzgadnianiu. Kozinski podkreśla, że „idealnym porządkiem politycznym jest katolickie państwo wyznaniowe, ponieważ jest to jedyny porządek, który jest w stanie w pełni rozpoznać, ustanowić i podtrzymać społeczne panowanie Chrystusa Króla”. W sytuacji gdy dopuszcza się stwierdzenia mówiące o ciążącym na każdym człowieku obowiązku przyłączenia się do „prawdziwej religii”, ustanowienie państwowego przymusu, a przynajmniej presji prozelitycznej, jawi się jako konieczność dotycząca każdego obywatela będącego katolikiem.

Trzy etapy obalania liberalizmu

Pierwszym krokiem w kierunku kolektywizacji moralności jest zatem przekonanie odpowiednio dużej liczby obywateli, że liberalny, neutralny i pluralistyczny porządek jest tylko przypadłościowym wytworem historii, a nie koniecznym ani tym bardziej najlepszym modelem ładu społeczno-politycznego. Może więc zostać zakwestionowany. Główne linie ataku mają tutaj następujące cele: po pierwsze, obalenie ramy ustrojowej liberalizmu politycznego zaprojektowanej przez Johna Rawlsa, która zakładała wizję państwa wycofanego ze sporów światopoglądowych i dbającego wyłącznie o swobodę formułowania różnych poglądów i ocen, na rzecz państwa zaangażowanego po jednej ze stron, pełniącego w efekcie funkcję swoistego „drugiego kościoła”; po drugie, odrzucenie idei konstytucjonalizmu, która w liberalizmie oznacza gwarantowanie podstawowych praw jednostki przez akt prawny najwyższego rzędu, na rzecz nowej ustawy zasadniczej, która będzie odgrywać rolę swoistego megafonu dla społecznego nauczania Kościoła; po trzecie, zanegowanie modelu demokracji liberalnej, w której władza większości w zakresie możliwości wpływania na sferę prywatnego życia obywateli jest ograniczona, na rzecz kolejnej wersji demokracji republikańskiej, gdzie zwycięska większość „bierze wszystko” i może pozostałym dyktować warunki życia w państwie bez żadnych poważniejszych ograniczeń.

Drugim krokiem w strategii Kozinskiego, nieodzownym w sytuacji preferencji dla pozostania na gruncie formalnie demokratycznym, jest uzyskanie przez zwolenników państwa wyznaniowego liczebnościowej masy krytycznej, która pozwoli nie tylko wprowadzić, lecz także w perspektywie długookresowej utrzymać „panowanie Chrystusa Króla”. Oznacza to albo przezwyciężenie, albo zneutralizowanie pluralizmu religijnego. Wskazówki dodatkowe w odniesieniu do tego etapu znajdziemy w pracy ks. Johna A. Ryana, który przyznając państwu powinność do faworyzowania jedynej „prawdziwej religii” i „zakazywania propagandy religii fałszywych”, uznawał niemożność urzeczywistnienia tego ładu w pluralistycznych religijnie zbiorowościach. Mimo to snuł wizję ilościowego „uwiądu sekt niekatolickich do takiego stopnia, w jakim ich podporządkowanie stałoby się wykonalne i wskazane”. Wówczas „Państwo katolickie” mogłoby co prawda dopuścić ich dalsze funkcjonowanie, ale pod warunkiem ograniczenia się do istniejących nisz wyznawców i z zakazem „uprawiania propagandy skierowanej do całości społeczeństwa”. Innymi słowy wypchnięcie innowierców na margines i wykształcenie tzw. szerokiej większości jest pożytecznym narzędziem kolektywizacji moralności.

Trzecim i ostatnim krokiem w kierunku państwa wyznaniowego jest według Kozinskiego uzyskanie w ramach szerokiej większości konsensusu prawa naturalnego. Chodzi tu o odrzucenie przez wiernych Kościoła resztek myślenia liberalnego, czyli negację poglądu, zgodnie z którym wyznawanie wiary jest elementem życia prywatnego, i uczynienie zeń sprawy publicznej. „Prawo naturalne” staje się państwową ideologią, gdy członkowie szerokiej większości usuną dwoistość w swoich poglądach. Nie wystarcza, że stosują wobec samych siebie w sferze prywatnej zasady zgodne z nauczaniem Kościoła, jeśli w sferze publicznej, wobec współobywateli, wyznają zasady liberalnego współżycia i tolerancji dla pluralizmu. Drugą z tych postaw winni porzucić i dokonać „unifikacji pozycji osobistych i politycznych” na gruncie wyznaniowym, czyli żądać od wszystkich współobywateli działania zgodnego z zasadami wiary. W ten sposób członkowie szerokiej większości przenoszą swoją refleksję moralną z poziomu zindywidualizowanego na skolektywizowany, zaś moralność pozostałych zostaje wyparta nawet z ich życia prywatnego, rodzinnego i intymnego, ponieważ wymogi państwowego prawa stają się tożsame z zasadami niewyznawanej przez nich wiary lub systemu wartości.

Narzucanie norm moralnych

Realizacja tej wizji z punktu widzenia liberała jest „horrorem”. Wkroczenie państwa, uzbrojonego w religijny arsenał i wspartego zastępami wyznawców z ognistym poczuciem misji, w najbardziej intymne sfery życia obywatela stanowi brutalne pogwałcenie jego wolności. Z tego powodu liberalizm ustawia się w tym sporze w roli radykalnego oponenta państwa wyznaniowego i jakiegokolwiek innego, gdzie większość (albo i dysponująca potęgą polityczną mniejszość) narzuca wartości moralne jednostkom poprzez prawne ustanowienie moralnych norm, nakazów i zakazów. Ze strony zwolenników kolektywizacji moralności pod adresem liberalizmu padają tutaj często dwa wykluczające się nawzajem zarzuty. Według pierwszego z nich liberalizm, sprzeciwiając się ekspansji wpływów religii, czyli przecież „dobra”, ujawnia swe niemoralne lub moralnie złe oblicze. W tej narracji jest on ostoją zła, narzędziem bezbożnych ludzi walczących o deprawację i upodlenie człowieka. Ten zarzut, skierowany wobec idei, która przewiduje dla jednostki ludzkiej tak szeroki zakres praw i wolności właśnie dlatego, że istotę tę i jej godność umieszcza – jako najwyższą wartość podmiotową – na szczycie aksjologicznej hierarchii, brzmi nonsensownie. Drugi z zarzutów jest natomiast bardziej trafny i wymaga starannej analizy. Jego trzonem jest próba obnażenia rzekomej obłudy liberalizmu, który podczas gdy sam krytykuje inne projekty ładu społecznego (takie jak państwo wyznaniowe) za ustanawianie i narzucanie ludziom norm moralnych, nawet gdy są one niezgodne z ich osobistą konstrukcją, faktycznie czyni to samo. Ilustracją tego rozumowania jest dobrze już znana krytyka Rawlsowskiego konstruktu liberalizmu politycznego, którą powtarza także Kozinski.

Kozinski kwestionuje moralną neutralność projektu liberalnego i sugeruje, że on także narzuca wszystkim członkom społeczności pewne przekonania moralne, nie oglądając się na ich zdanie w tej sprawie. W pewnym sensie ma rację. Aby uzyskać ład gwarantujący wolność indywidualną człowieka, konieczne jest choćby przekonanie, że wolność ta jest wartością, o którą warto zabiegać. Nie jest to pogląd neutralny z moralnego punktu widzenia. Kozinski burzy tutaj przekonanie Rawlsa, jakoby „gołe” ramy proceduralne liberalizmu politycznego, w których mogą koegzystować i spierać się w sposób swobodny różne „rozumne” doktryny polityczne czy moralne, same były całkowicie neutralne, gdyż stanowią konsensus wyłącznie polityczny, nie etyczny. W istocie pewne minimum moralnego konsensusu jest dla istnienia projektu Rawlsa konieczne, ale Rawls to antycypował, zaznaczając, że obok doktryn „rozumnych” istnieją także „nierozumne”, czyli te, które negują prawo do istnienia innych doktryn. Kozinski po prostu nie zauważa, że jego projekt wymuszonego prawem i poparciem szerokiej większości „panowania Chrystusa Króla” jest jedną z doktryn „nierozumnych”.

Ujawnia to także argumentacja Kozinskiego przeciwko Rawlsowi: zauważając przytomnie, że liberalizm polityczny zawiera jednak element konsensusu moralnego, Kozinski utożsamia go z konsensusem teologicznym, który jako konkurencyjny wobec konsensusu prawa naturalnego nie może być metaprojektem dla innych i winien zostać odrzucony w całości. Tymczasem pojęcia konsensusu moralnego i konsensusu teologicznego (czyli dotyczącego „prawdziwości jedynej religii”) nie są tożsame, pewien zakres pierwszego jest osiągalny w warunkach braku drugiego, a więc przy zachowaniu wolnościowego pluralizmu religijnego. Kozinski pomija jednak jeszcze jeden fakt, dla filozofa może nieistotny, ale kluczowy dla obywatela.

Liberalizm, owszem, ustanawia normy prawne mające oparcie w pewnych założeniach aksjologicznych, moralnych. Jednak wszystkie one odnoszą się do relacji człowiek–człowiek, człowiek–grupa lub grupa–grupa. Innymi słowy liberalizm jest projektem moralnym w odniesieniu do nakreślania przebiegu relacji międzyludzkich. Nie posuwa się natomiast do tego, aby na podstawie swoich moralnych sugestii narzucać ludziom treść ich indywidualnych wyborów etycznych, a więc powstrzymuje się od narzucania norm w tych sytuacjach, w których jednostka działa wobec samej siebie, bez oddziaływania na innych. A dokładnie to czyni oczywiście państwo wyznaniowe. Oznacza to, że działanie liberalizmu jest zorientowane wyłącznie na ochronę wolności jednej jednostki przed presją innej jednostki lub grupy społecznej (nie jest bowiem prawdą, że tylko państwo potrafi/chce ograniczać wolność), jest nieporównywalnie mniej inwazyjne i dotkliwe, zostawia bardzo szeroki zakres wolności w domenie prywatnej, intymnej i rodzinnej, czyli tam, gdzie państwo wyznaniowe wolność likwiduje.

sPiStoszenie

W 2015 r. odbędą się w Polsce wybory parlamentarne. W ich wyniku może nastąpić powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości. PiS nie ustanowi państwa wyznaniowego, człowiek o poglądach Kozinskiego nie miałby w tej partii szans na zdobycie istotnej pozycji (choć mógłby zostać wykorzystany jako kolejny magnes na najbardziej integrystyczny elektorat).

Jednak jest to siła polityczna, która w sposób mniej radykalny, a co za tym idzie z dużo lepszymi perspektywami skuteczności działania, forsuje zmiany noszące znamiona cząstkowego zakwestionowania modelu liberalizmu politycznego i liberalnej demokracji. PiS nie toleruje sytuacji, w której władza większości jest ograniczona i chciałby usuwać konstytucyjne bariery, w tym także te, które chronią mniejszość wyznającą inną hierarchię wartości niż rządzący. Istnieje zatem duże prawdopodobieństwo, że w czasie rządów PiS-u zostaną podjęte różnorakie działania, które zawężą zakres wolności indywidualnej tych obywateli, którzy z jakiegoś powodu nie pasują do wyidealizowanego obrazu Polaka, jaki politycy PiS kreślą. Na grunt polski może zostać przeszczepiona koncepcja „moralnej” „większości” (ujęcie każdego z tych słów z osobna w cudzysłów następuje tu nie bez powodu, ponieważ przekonanie tych ludzi o swojej moralnej wyższości jest ich iluzją, a wrażenie posiadania większości często generują oni fałszywie, budując odpowiednią atmosferę w debacie i przestrzeni publicznej). Owa „większość” nie porwie się na wprowadzenie pełnej kolektywizacji moralności, pozostawi pewien wachlarz możliwych indywidualnych wyborów moralnych, ale podejmie próbę usunięcia z tej palety niektórych opcji, inne zaś zachowa tylko pod warunkiem funkcjonowania w niszach, czyli bez komunikowania swoich postulatów i opinii ogółowi społeczeństwa (zgodnie z ładem wymarzonym sobie przez ks. Ryana).

Pojawiło się już kilka wskazówek co do tego, jaką formułę może przyjąć „sPiStoszenie” zakresu wolności po roku 2015. Można wytyczyć tu kilka kierunków oddziaływania:

  1. Kultura: zapowiedź prowadzenia polityki kulturalnej preferującej projekty „prawomyślne” i finansowanie ze środków pluralistycznej światopoglądowo rzeszy podatników wyłącznie dzieł promujących wartości aprobowane przez partię rządzącą i dominującą religię. Projekty przez te ośrodki nietolerowane byłyby zaś nie tylko dyskryminowane przy podziale środków publicznych, lecz także zmagałyby się z presją władzy dążącej do ich odwoływania lub niepodejmowania (działania w stylu tych przeciwko „Golgota Picnic”).
  1. Przestrzeń: jak pokazuje postulat usunięcia Tęczy z placu Zbawiciela w Warszawie, rząd PiS mógłby okazać się skłonny wspierać i umacniać obecność Kościoła i symboli wiary w przestrzeni publicznej, jednocześnie eliminując z niej wszelkie elementy, które mogą być kojarzone jako krytyczne wobec preferowanych wartości. Należy się spodziewać ekspansji sacrum w przestrzeni publicznej i zawężania sfery profanum. Ten drugi proces miałby charakter arbitralny, na zasadzie represyjnych reakcji władzy pod adresem konkretnych, niemile widzianych obiektów czy miejsc.
  1. Media: pochodną ogólnych działań zorientowanych na przejmowanie mediów lub marginalizację mediów nieprzychylnych może się okazać nadanie mediom odpowiedniego profilu światopoglądowego i wypychanie opinii krytycznych wobec dominujących ocen moralnych na margines.
  1. Prawo: dość oczywiste dążenie do zmian przepisów, zorientowanych na ograniczenie wolności wyboru i wykreowanie mechanizmów generujących presję na podejmowanie określonych wyborów moralnych.
  1. Kościół: bliski sojusz władzy z Kościołem będzie dla niego źródłem przywilejów i możliwości wpływania na kształt zmian prawnych, ale i zagrożenia w postaci uzależnienia od władzy i bycia wykorzystanym przez nią jako mechanizm utrwalenia systemu władzy.
  1. Skrajna prawica: istnieje realna obawa, że rząd PiS-u może wykazywać się daleko idącą tolerancją wobec ekscesów skrajnej prawicy, tworzyć dla niej atmosferę częściowego przyzwolenia, zaś dla przedstawicieli środowisk reprezentujących konkurencyjne poglądy moralne atmosfery dyscyplinującego zagrożenia także pozaprawnymi działaniami środowisk skrajnych.

Przeciwdziałanie

Kompromis wokół systemu liberalno-demokratycznego jest w Polsce, w porównaniu z innymi europejskimi krajami, słaby i chwiejny. Łatwo jest zatem przeprowadzić w naszym kraju (choćby częściowo) pierwszy z kroków strategii Thaddeusa Kozinskiego. W Polsce istnieje też (pomimo dostrzegalnej laicyzacji) jednoznaczna przewaga religijna jednego z wyznań, katolicyzmu. Stwarza to sprzyjające warunki z punktu widzenia zadania pozyskania „szerokiej większości”. Przywiązanie Polaków do autorytetów moralnych, wszelakich wyroczni, a także wielokrotnie już okazywana przez liderów polskiego Kościoła utrata oporów przed zbliżeniem do ośrodków władzy i angażowanie się bezpośrednio w życie polityczne i procesy legislacji tworzą podatność na unifikację pozycji prywatnych i politycznych, czyli wprowadzenie nakazów i zakazów z nauczania Kościoła do polskiego ustawodawstwa. Niebagatelną rolę odgrywa tutaj ponadto koncentracja hierarchów polskiego Kościoła na prowadzeniu krucjaty w zakresie norm seksualności kosztem głoszenia Dobrej Nowiny.

Liberalne siły w Polsce muszą być przygotowane na „sPiStoszenie”. Trzy kierunki działań są tutaj kluczowe. Obok oczywistego działania na rzecz utrzymania mechanizmów liberalnej demokracji, konstytucyjnych gwarancji praw i wolności – po pierwsze – należy zapobiegać wykształceniu się skłonnej do antywolnościowego działania „szerokiej większości” i unifikacji pozycji prywatnych i politycznych. Po drugie, zablokowanie „szerokiej większości” nie powinno być interpretowane, jak zapewne chcieliby radykalni antyklerykałowie, jako wsparcie dla procesów laicyzacyjnych. Zamiast tego chodziłoby o wykazanie oczywistego faktu, że państwo wyznaniowe nie jest „panowaniem Chrystusa Króla”, tylko grupy śmiertelników, którzy w sposób zależny od ich osobistej interpretacji woli bożej podejmują takie, a nie inne działania. Zatem ograniczenie wolności nie następuje w imię panowania Boga, tylko konkretnych ludzi, którzy wykorzystali te mechanizmy, aby zdobyć dla siebie wielki zakres władzy. Po trzecie, unifikacji pozycji prywatnych i politycznych można przeciwdziałać, pokazując, że moralne zachowanie wymuszone przepisami prawa nie jest wartościowe z religijnego punktu widzenia. Tylko dysponując wolną wolą, poprzez swe realne wybory człowiek może wypełniać wolę Boga, w którego wierzy.

Tekst ukazał się w XIX numerze Liberte!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję