Republika Troglodytów, czyli o nadchodzącej fali obywatelskiego analfabetyzmu :)

Kiedy Stefan Kisielewski nazywał rządy Gomułki dyktaturą ciemniaków, nie spodziewał się nawet, jak skutecznie określenie to przedostanie się do dyskursu na temat Polski Ludowej. Nie spodziewał się chyba jednak tego, że również w okresie rządów demokratycznych sformułowane przez niego wnioski mogą być wciąż aktualne i adekwatne. Wizja kolejnej dyktatury ciemniaków wisi nad nami ponownie, a przyczyną jej zasadniczą może być zbliżająca się w tempie zastraszającym fala obywatelskiego analfabetyzmu. Z czasem upowszechnienie się tej postawy doprowadzi do ukształtowania się nowej emanacji ustrojowej: Republiki Troglodytów. 

Analfabetyzm obywatelski w natarciu

Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica prowadzi systematyczną operację formowania obywatelskiego analfabetyzmu. Postawa ta będzie już za kilka lat – jeśli zmian wprowadzonych do systemu edukacyjnego przez rządzących Polską narodowych populistów nie powstrzymamy jak najszybciej – dominować wśród kończących szkoły średnie młodych ludzi. Obywatelski nacjonalizm jako efekt końcowy eksperymentów edukacyjnych polskiej prawicy ubrany zostaje w szereg z pozoru atrakcyjnych sformułowań, które w rzeczywistości nie przystają do wprowadzanych rozwiązań prawnych. Oficjalnie bowiem prawicowi ministrowie edukacji zapowiadają „promocję edukacji historycznej”, „przywrócenie pełnego kursu historii”, „upowszechnianie patriotyzmu”, „krzewienie wartości narodowych i patriotycznych”, „pogłębianie świadomości historycznej”, „wychowanie oparte na wartościach”, „podtrzymywanie zwyczajów i tradycji narodowych”. Hasła te wielu Polakom wydawać się mogą atrakcyjne, choć – jeśli rozłożyć je na czynniki pierwsze – niekoniecznie muszą nieść sobą równie atrakcyjną treść. 

Symbolicznym wręcz działaniem, którego efektem będzie inwazja analfabetyzmu obywatelskiego, jest likwidacja wiedzy o społeczeństwie jako przedmiotu szkolnego w szkołach średnich, nauczaniem którego to przedmiotu objęci byli wszyscy uczniowie tych szkół w Polsce. Dzięki kształceniu w jego ramach polscy uczniowie wyposażani byli w podstawową wiedzę z zakresu socjologii, politologii, prawa i stosunków międzynarodowych. Posługiwali się dość swobodnie polską konstytucją, w której bez większego problemu potrafili znaleźć zapisy dotyczące wolności i praw obywatelskich, jak i kompetencji najważniejszych konstytucyjnych organów państwa. Co ważne, uczeń, który ukończył kurs podstawowy wiedzy o społeczeństwie, posiadał również podstawowe informacje na temat polskiego systemu prawnego, a tym samym potrafił poruszać się wśród meandrów przepisów prawnych, jak również wiedział, jakie sprawy urzędowe przypisane są do działań urzędu gminy czy miasta, starostwa powiatowego czy też urzędu wojewódzkiego. Przy wszystkich mankamentach, niedomogach i brakach poprzedniej wersji podstawy programowej do wiedzy o społeczeństwie na poziomie podstawowym, było to istotne narzędzie budowania społeczeństwa obywatelskiego – swoisty podręcznik funkcjonowania jednostki we współczesnym społeczeństwie, państwie i rzeczywistości międzynarodowej.

Tymczasem w 2022 r. ostatecznie przypieczętowana została likwidacja powszechnej edukacji obywatelskiej w Polsce. Wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym na mocy rozporządzenia ministra edukacji i nauki trafiła do lamusa. Przedmiot ten zastąpiony został drugim przedmiotem historycznym występującym od 1 września 2022 r. pod nazwą: historia i teraźniejszość. Autorzy tej koncepcji przekonują na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki, że w wyniku niniejszej zmiany dokonuje się „zwiększenie zakresu zagadnień związanych z historią najnowszą w edukacji historycznej uczniów szkół ponadpodstawowych”. Tak, pod tym względem autorzy tekstu na portalu informacyjnym MEiN mają rację – liczba godzin edukacji historycznej w całym ciągu licealnym zwiększona została z 8 do 10 godzin. Dokonało się to jednak kosztem 2 godzin, które dotychczas przeznaczane były na nauczanie wiedzy o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym. Co prawda, główni admiratorzy projektu historii i teraźniejszości przekonują, że w ramach treści przewidzianych podstawą programową tego właśnie przedmiotu dokonano integracji refleksji historycznej z refleksją socjologiczno-obywatelską i politologiczno-prawną. Jak można się spodziewać, zapowiedzi te niewiele mają wspólnego z prawdą. Zagadnienia zbliżone do wiedzy obywatelskiej stanowią znikomy odsetek treści przewidzianych podstawą programową historii i teraźniejszości. 

Dyktatura ciemniaków w najnowszej wersji 

Likwidacja wiedzy o społeczeństwie w zakresie podstawowym i wprowadzenie dodatkowego kursu historii pod nazwą „historia i teraźniejszość” to przejaw totalnej ignorancji rządzącej Polską populistycznej prawicy bądź zaplanowane działanie, którego efektem ma być ogłupienie młodych ludzi, którzy w przyszłości mogą stanowić zaplecze elektoratu niechętnego aktualnej partii rządzącej. Jeśli działania promujące obywatelski analfabetyzm mają znamiona zaplanowanych i intencjonalnych – a tak je właśnie postrzegam – to rządząca Polską prawica stanie się siłą polityczną odpowiedzialną za promowanie niewiedzy na poziomie politologicznym, ekonomicznym i międzynarodowym. Za to, że przyszły polski nastolatek nie będzie rozumiał, czym jest zasada trójpodziału władzy i jaki jest jej sens, co oznacza idea praworządności i wynikająca z niej zasada państwa prawa, w jaki sposób obywatel może chronić swoje prawa i wolności oraz jak dochodzić może roszczeń w sytuacji, gdy jego wolności i prawa zostaną przez jakiś podmiot naruszone. Od 1 września 2022 r. przychodzący do szkoły średniej nastolatek tych rzeczy się nie dowie. Nie pozna również podstaw prawa konstytucyjnego, karnego, cywilnego i administracyjnego, ani nie uzyska kompleksowej wiedzy na temat działania Unii Europejskiej, Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz innych organizacji i gremiów międzynarodowych, których nazwy usłyszy w mediach i podcastach. 

Społeczeństwo, które nie kształci cnót obywatelskich w swoich członkach, nie promuje aktywności prospołecznej i wiedzy na temat różnorodnych instytucji oraz organizacji, ogłasza niemalże expressis verbis kapitulację w tym zakresie. Oficjalnie pracownicy Ministerstwa Edukacji i Nauki zapewniają, że „uczniowie poznają także podstawowe i trwałe zasady życia społecznego, w tym fundamenty państwa i prawa”, jednakże zapowiedź ta w najmniejszym stopniu nie zostaje zrealizowana przez projektodawcę. Przedmiot historia i teraźniejszość stanowi de facto dodatkowe trzy lekcje historii, a historia ta niekoniecznie jest najlepiej podana. Podstawa programowa tego przedmiotu jest przerażająco anachroniczna pod względem doboru treści kształcenia: dominuje nauczanie historii politycznej, skupienie na konfliktach i działalności rządzących, natomiast kompletnie zmarginalizowana została historia kultury i gospodarcza, zaś historia społeczna zupełnie została przez jej autorów wręcz pominięta. Takie podejście jest nie tylko całkowicie sprzeczne z tym, jak współcześnie uczy się historii, ale przede wszystkim dla młodego człowieka historia tak podana niekoniecznie będzie atrakcyjna. Czy jednak rządzącym zależy na rzeczywistym podniesieniu atrakcyjności edukacji historycznej? Czy chodzi o to, żeby młodych ludzi historią zainteresować? Chyba jednak nie. 

Przeładowanie treści kształcenia elementami z zakresu historii jednoznacznie pokazuje, że rządzący spoglądają na wykształcenie i wychowanie na sposób daleko odbiegający od współczesnych osiągnięć nauki i trendów w dydaktyce i metodyce kształcenia. Podstawa programowa historii i teraźniejszości ukierunkowana jest na uczenie faktów, czyli tak naprawdę na bierne przyswajanie przez młodych ludzi katalogu wydarzeń, pojęć, dat i postaci, które rządzący zdecydowali się wpisać do tejże podstawy programowej. Brak tam miejsca na samodzielne myślenie, wyciąganie wniosków, wyrażanie własnej opinii, budowanie argumentacji czy też sprzeczanie się na temat kontrowersyjnych kwestii historii najnowszej. Rządzący wymyślili sobie, że na lekcjach historii i teraźniejszości wlana zostanie w głowy młodych ludzi materia, która teoretycznie ma ukształtować ich na „dobrych Polaków”. Treści programowe historii i teraźniejszości zostały ubogacone o szereg ich interpretacji, które de facto nie stanowią niczego innego, jak indoktrynacji w czystej formie. Budowanie dyktatury ciemniaków we współczesnej jej wersji opierać się ma przede wszystkim na wypromowaniu wśród młodych ludzi bardzo anachronicznej wersji historii, a do tego – historii, która przesiana została przez pisowskie sito interpretacyjne. Przyszły „dobry Polak” – „pisoPolak” – nie ma się za dużo zastanawiać nad polską, europejską czy światową historią. Ma on przyjąć na wiarę to, co zostanie mu przekazane podczas lekcji historii i teraźniejszości. Ma przyjąć te treści jako niepodważalną prawdę, która stać się powinna podstawą postrzegania przez niego otaczającej rzeczywistości społeczno-politycznej. 

Droga do Republiki Troglodytów

Taka zideologizowana wersja historii – tak to sobie wyobrazili rządzący Polską – ma być formą kształtowania młodego człowieka, który po przekroczeniu 18. roku życia będzie głosował na polską nacjonalistyczną prawicę. Wyobrazili sobie, że wystarczy napisać podstawę programową, stworzyć podręcznik, który swoim nazwiskiem legitymizował wybitny skądinąd polski historyk, a przyszłe pokolenia zostaną zdobyte. Tymczasem niestety nie do końca musi tak być. Nudna, przestarzała, przeładowana faktami i do tego zideologizowana edukacja historyczna współczesnemu młodemu człowiekowi może się wydawać co najwyżej śmieszna. Powszechny dziś dostęp do środków masowego komunikowania sprawia, że każdy młody człowiek znajdzie w sieci setki interpretacji tych wydarzeń, zjawisk i procesów, innych od tych, które rządzący uczynili obowiązującymi. Jeśli wybrane postaci historyczne są przez rządzących hołubione i stawiane na śmiesznych niekiedy piedestałach, wówczas pewnym być można, że młodzi ludzie będą te postaci z piedestałów strącać, ośmieszając, drwiąc i kpiąc. Nachalny kult papieża Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego, który uprawia polska prawica od 2015 r. i siłą wpycha go w tryby polskiej edukacji, doprowadził do tego, że chyba jeszcze nigdy wcześniej satyra i komunikacja memiczna tak często nie dotykały obu tych postaci. Rządząca Polską prawica pragnie bronić wartości, jednakże w rzeczywistości wartości te ośmiesza i czyni je groteskowymi. Staje się tym samym odpowiedzialna za degradacje tychże wartości, za ośmieszenie tych ważnych w polskiej historii postaci. 

Nachalna indoktrynacja, którą polska prawica – za pośrednictwem przedmiotu historia i teraźniejszość – usiłuje skazić polską szkołę, znajduje również swój zinstytucjonalizowany wymiar. Kolejny już raz nacjonalistyczna prawica podejmuje się wprowadzenia w życie przepisów ograniczających autonomię polskich szkół poprzez nowelizację, którą publicyści określają mianem Lex Czarnek. Efektem drugiego podejścia do tej nowelizacji – uchwalonej ostatnio przez polski sejm – ma być nie tylko uzyskanie przez kuratorów oświaty większego wpływu na obsadę i nadzór nad dyrektorami szkół, ale przede wszystkim ograniczenie możliwości prowadzenia zajęć w szkołach przez organizacje pozarządowe. Nadzór kuratoriów nad tego typu zajęciami ma de facto sparaliżować działalność edukacyjną polskich NGOsów. Organizacje, które promowały prawa człowieka, społeczeństwo obywatelskie, aktywną partycypację, demokrację bezpośrednią, ale także krytyczne myślenie, rzeczowe argumentowanie, umiejętne prowadzenie sporów, dyskusji i debat, mają trzymać się od polskiej szkoły z daleka. Celem rządzących jest ograniczenie możliwości intelektualnego, społecznego, kulturowego i obywatelskiego rozwoju młodych Polaków. Młody Polak – pisoPolak – nie ma być krytyczny i odważny, ma być karny i bierny. PisoPolak nie ma potrafić dyskutować i debatować, nie ma sprzeciwiać się decyzjom władzy i protestować na ulicach – ma być uległy i podporządkowany. PisoPolak nie ma mieć do czynienia z organizacjami, które uświadamiają i pomagają mu budować jego tożsamość – ma on wchłonąć tę wizję świadomości historycznej i tożsamości, którą w podstawie programowej wpisali starsi panowie zatrudnieni przez rządzących. 

Takie rozumienie szkoły jest obecne nie tylko w edukacji historycznej projektowanej przez polską prawicę. Takie rozumienie szkoły w ogóle dostrzegane jest w podstawie programowej, która wprowadzona została do polskich szkół wraz z wdrażaną w 2017 r. zmianą ustrojowo-organizacyjną. W aktualnie obowiązującej podstawie programowej nacisk kładzie się na sferę wiedzy, nie zaś na sferę umiejętności i krytycznego myślenia. Uczniowie szkół podstawowych i liceów zmuszeni są do przyswajania gigantycznych ilości szczegółowej wiedzy akademickiej, kosztem kształtowania umiejętności kluczowych dla funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Za takim przeformułowaniem polskiej edukacji stoi albo kompletna ignorancja i porażająca wręcz nieznajomość realiów współczesnego świata, albo celowe dążenie do ogłupienia ludzi i napychania młodych głów faktografią, którą bez większego problemu każdy młody człowiek w ciągu kilku minut byłby w stanie znaleźć w sieci przy pomocy podręcznego smartfonu. Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica mentalnie tkwi w głębokim XIX wieku, ich liderzy są niczym polscy przywódcy powstańczy ery zaborów – jednakże świat od tamtego czasu bardzo się zmienił. Żyjemy dziś w społeczeństwie informacyjnym i postindustrialnym, żyjemy w erze powszechnego dostępu do informacji i narzędzi komunikowania. Współczesnemu człowiekowi potrzebne są umiejętności, które pozwolą mu skutecznie w takim właśnie świecie funkcjonować. Niestety nie robi tego polska szkoła, szczególnie zaś ta jej hipostaza, którą zaprojektowała populistyczna prawica po 2015 roku. Ich projekt edukacji i wyobrażenie pisoPolaka prowadzi nas do jednego – do Republiki Troglodytów.

Trogloelity

Czym potencjalnie mogłaby być Republika Troglodytów, gdyby spełniły się wszystkie najbardziej pesymistyczne przypuszczenia i przewidywania, które nasuwają się przy okazji obserwowania prawicowych ingerencji w polską edukację? Republika Troglodytów byłaby państwem, w którym obywatele nie są świadomi swej obywatelskiej roli, w którym świadomość prawna młodych ludzi jest na poziomie… zerowym, a w relacjach z władzą, urzędami, organami władzy publicznej jednostka staje samotna i bezbronna. Obywatel Republiki Troglodytów to człowiek nie tylko obawiający się działać, ale przede wszystkim człowiek, który nie chce i nie ma potrzeby aktywności. To człowiek, który swą uległość wobec władzy tłumaczy własną niemocą i siłą rządzących. Wreszcie mieszkaniec Republiki Troglodytów to osoba, która ślepo wierzy swojej władzy, przyjmuje jej wyjaśnienia bez żadnych wątpliwości, ufa wszystkim podawanym przez nią interpretacjom, również interpretacjom dotyczącym przeszłości i historii. Obywatel Republiki Troglodytów przede wszystkim jest obywatelem tylko z nazwy, raczej obywatelem sensu largo niż obywatelem sensu stricto. Obywatel Republiki Troglodytów to nowa forma niewolnika.

Czy naprawdę chcemy, aby nasze społeczeństwo i państwo zmierzało w tym kierunku? Czy naprawdę godzimy się ślepo na Republikę Troglodytów, obywatelski analfabetyzm i najnowszą wersję dyktatury ciemniaków? Czy rzeczywiście jesteśmy gotowi oddać naszą młodą demokrację w ręce tych, którzy umiejętnie sterować będą losami fatalnie wykształconych przyszłych pisoPolaków? Każda z tych odpowiedzi powinna nas skłaniać do podjęcia poważnej refleksji na temat tego, co od kilku lat bezkarnie polska populistyczna prawica wyczynia z polską edukacją. Nie da się tego hamować powracającymi w trybie wahadła mniej czy bardziej licznymi protestami pod sejmem. Należy zdecydowanie powstrzymać dalsze ich zakusy i pozbawić gruntu dalsze degradowanie przez nich polskiej edukacji. Wreszcie należy przyjąć jednoznacznie i dobitnie: edukacja to inwestycja w przyszłość, zarówno w przyszłość każdego Polaka, jak również w przyszłość całego naszego państwa i społeczeństwa. Jak długo tego nie zrozumiemy, tak długo pozwalać będziemy na to, aby systematycznie przekształcać nasze społeczeństwo i państwo w Republikę Troglodytów, którą bezkarnie i bezwzględnie rządzić będą mogły zdemoralizowane trogloelity.  

Samorząd uczniowski jako szansa na aktywne uczestnictwo młodych ludzi w życiu publicznym :)

W Polsce obserwowany jest problem niskiego kapitału społecznego, rozumianego jako zaangażowanie ludzi w sprawy publiczne. Przejawem tego są m.in. niskie wskaźniki zaufania międzyludzkiego, nieduży odsetek osób działających w oddolnych inicjatywach, wreszcie niska frekwencja wyborcza. Polacy wciąż nie odnajdują się w roli obywateli – osób współdecydujących o sprawach publicznych. Właśnie szkoła może znacząco wpływać na zwiększenie kapitału społecznego poprzez promowanie zaangażowania obywatelskiego, gdyż jest ważną przestrzenią dla dzieci i młodzież, której spędzają wiele czasu i w której odbywa się ważny proces wychowawczy. By tak się jednak stało proces wychowawczy musi uwzględniać programy edukacyjne rozwijające kompetencje obywatelskie i społeczne. W praktyce szkoła może wychowywać do aktywności obywatelskiej na dwóch poziomach. Jeden stanowi przekaz teoretyczny podczas lekcji. W tej dziedzinie polscy uczniowie wypadają dobrze – posiadają wiedzę z zakresu pojęć i procesów demokratycznych. Drugi poziom to sposób funkcjonowania szkoły. Jak stwierdza badacz edukacji obywatelskiej David Mathews „w szkołach konieczne jest stworzenie autentycznych i systematycznych okazji do uczestniczenia uczniów w procesie zarządzania szkołą i społecznością by przekonać ich, że partycypacja może prowadzić do ważnych efektów. Mówić o tym nie wystarczy. Młodzi ludzie muszą doświadczyć tego, by uwierzyć”.

Właśnie odpowiednie działanie samorządu uczniowskiego może w znaczący sposób przyczynić się do tego, że czas bycia w szkole, będzie dla uczniów doświadczeniem aktywności obywatelskiej i społecznej. Działalność samorządu uczniowskiego na terenie szkoły przyczynia się bowiem do rozwijania wśród młodzieży umiejętności społeczno obywatelskich, pozwalających na aktywne uczestnictwo w życiu publicznym takich jak:

  • przedsiębiorczość i inicjatywność, które „oznaczają zdolność osoby do wcielania pomysłów w czyn. Obejmują one kreatywność, innowacyjność i podejmowanie ryzyka, a także zdolność do planowania przedsięwzięć i prowadzenia ich dla osiągnięcia zamierzonych celów”.
  • Kompetencje społeczne i obywatelskie, które „obejmują zdolność do efektywnego zaangażowania, wraz z innymi ludźmi, w działania publiczne, wykazywania solidarności i zainteresowania rozwiązywaniem problemów stojących przed lokalnymi i szerszymi społecznościami”.

(Zalecenie Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 18 grudnia 2006 r. w sprawie kompetencji kluczowych w procesie uczenia się przez całe życie).

O tym, że skutecznie działający samorząd uczniowski (SU) jest narzędziem rozwijania postaw obywatelskich świadczą wyniki badań 14 i 17-latków, wśród których można zauważyć, że „uczniowie, którzy są przekonani, iż mogą wspólnie z kolegami kształtować rzeczywistość szkolną, często dyskutują na tematy polityczne, należą do różnych organizacji, klubów są bardziej skłonni aprobować różne formy zaangażowania obywatelskiego. (Civic Education Study, prowadzone przez Międzynarodowe Towarzystwo Badania Osiągnięć Szkolnych (IEA) oraz Uniwersytet Warszawski). Tymczasem obecnie w polskich szkołach uczniowie rzadko mają okazję doświadczać aktywności obywatelskiej, czego przyczyną jest ograniczona działalność samorządu uczniowskiego – kompetencje społeczne i obywatelskie nie są w szkole w wystarczającym stopniu rozwijane, a młodzież nie zdobywa doświadczenia aktywności obywatelskiej i społecznej.

Jak wynika z badań prof. Marty Zahorskiej „samorządy uczniowskie działały, jednak nigdzie, nawet w szkołach, gdzie były one najbardziej aktywne nie pełniły funkcji reprezentacji interesów uczniowskich, nie występowały też jako strona w sporach z nauczycielami. (.) nazwa samorząd w żadnym z wypadków nie odpowiadała rzeczywistości. W szkołach bardziej „nowoczesnych” uczniowie przynajmniej uczyli się samodzielnego organizowania imprez, w bardziej tradycyjnych służyli przede wszystkim jako pomoc nauczycieli w utrzymaniu dyscypliny”. Według badań CBOS, ponad 45 proc. uczniów uważa, że ich samorząd ma w szkole niewiele do powiedzenia. Duża część młodzieży słabo orientuje się w działalności swojego przedstawicielstwa, a inni funkcjonowaniem samorządu czują się nieusatysfakcjonowani. Ten brak satysfakcji wynika z faktu, że choć organ ten powołany do rzecznictwa interesów uczniowskiej zbiorowości, częściej skupia się na sferze rozrywkowej. Zdecydowanie rzadziej reprezentanci uczniów korzystają z przypisanych samorządowi uprawnień: opiniowania obowiązujących w placówce programów nauczania, występowania w sprawie motywowania przez nauczycieli wystawianych ocen, dbania o właściwą proporcję między wysiłkiem umysłowym a możliwością zaspokajania indywidualnych zainteresowań czy wyrażania opinii ogółu uczniów.

Jednocześnie młodzi ludzie oczekują większej otwartości nauczycieli i ich gotowości do podjęcia dialogu. Liczą też, że ich przedstawiciele, w większym niż dotychczas stopniu, skoncentrują się na reprezentowaniu autentycznych interesów ogółu i rozwiązywaniu istotnych problemów. Już 23 proc. uczniów chce, aby samorząd uczniowski zajmował się mediacją z gronem pedagogicznym, 16 proc. aby poruszał bieżące sprawy szkoły, 10 proc. aby dopilnował przestrzegania praw ucznia. Wysuwane są również postulaty, aby uczniowie mieli wpływ na organizację zajęć pozalekcyjnych, zapewnianie bezpieczeństwa i wywieranie wpływu na sposób oceniania. W efekcie niewypełniania swojej ustawowej roli samorząd uczniowski postrzegany jest jako instytucja fasadowa, której uczniowie nie chcą legitymizować – Już teraz z udziału w wyborach swoich przedstawicieli do samorządu uczniowskiego rezygnuje 63 proc. uczniów, a stałe w nich uczestnictwo deklaruje zaledwie 14 proc. (CBOS, Młodzież 2008, styczeń 2009). Dzieje się tak zapewne dlatego, że wybory reprezentacji samorządu uczniowskiego odbywają się często niezgodnie z regułami zapisanymi bądź w statucie szkoły bądź w regulaminie działania SU. Wynika to z małej istotności tego ciała przypisywanej jej przez nauczycieli. Ingerują oni bardzo często w to kto zostaje kandydatem do reprezentacji. Często jest mało czasu a przeprowadzenie porządnej kampanii wyborczej, w czasie której dyskutuje się o problemach szkoły, jej przyszłości. Długofalowym skutkiem fasadowego działania samorządu uczniowskiego może być ośmieszenie samej idei samorządności oraz aktywności społecznej. Jest to tym bardziej niebezpieczne, że już dziś widać, zagrożenie niskiej aktywności społecznej obcej młodzieży w przyszłości jak wynika bowiem z badań „najmniejsze zasoby kapitału stowarzyszeniowo-obywatelskiego ma młodzież, największe – osoby czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie: doświadczone życiowo i wciąż aktywne (także w pracy).” (Stowarzyszeniowo – obywatelski kapitał społeczny. Komunikat z badań. Wrzesień 2008).

Niska jakość działania wielu samorządów uczniowskich wynika z niewystarczającej inspiracji, wiedzy opiekunów samorządu uczniów na temat tego, w jaki sposób w swojej codziennej pracy umożliwić uczniom „samorządową” aktywność, która będzie opierała się na reprezentacji interesów uczniów, konsultowaniu decyzji dyrekcji dotyczących uczniów, włączeniu uczniów do namysłu na temat problemów, ważnych kwestii dotyczących życia społeczności szkolnej. Stworzenie adekwatnej przestrzeni, w której młodsi ludzie będą rozwijać swoje umiejętności obywatelskie jest niewątpliwe zadaniem dorosłych – nie można liczyć na to, że dzieci i młodzież same naucza się bez odpowiedniego wsparcia podejmować działania publiczne. Zmiana działania samorządu uczniowskiego w szkole wiąże się niewątpliwie z koniecznością dalszej przemiany autorytarnego stylu zarządzania szkołą charakterystycznego dla PRL na bardziej partycypacyjny, włączający, który jest adekwatny dla demokracji partycypacyjnej, ale wciąż nieobecny w wielu placówkach.

1. Kowalski M., Jasiński M. (2006) „Prawa ucznia w szkole” Warszawa: MEN, CODN

2. OPINIE POLAKÓW O WYCHOWANIU I ROLI SZKÓŁ W PROCESIE WYCHOWAWCZYM (2009), Raport CBOS BS/121/2009

3. Zahorska Marta (2009), „Szkolna wieża Babel”, w: Zahorska M., Nasalska E. Wartości, polityka, społeczeństwo, Warszawa, Scholar

4. Zahorska M. (2008), „Dylematy szkolnej demokracji”, w: Wychowanie. Pojęcia, procesy, konteksty t.4 red. Dudzikowa M , Czerpaniak – Walczak M., (2008), Gdańsk: GWP

5. Zahorska M. (2002) Szkoła. Między państwem, społeczeństwem a rynkiem, Warszawa

6. Mathews D, Teaching Politics as Public Work. An Alternative Theory of Civic Education, w: Callahan W.T., Banaszak R.A. (red), 1990, Citizenship for the 21st Century, Foundation for Teaching Economics, Constitutional Rights Foundation

7. Dolata R., Koseła K., Wiłkomirska A., Zielińska A. (2004) Młodzi obywatele. Wyniki międzynarodowych badań młodzieży, Warszawa

Czy społeczeństwo obywatelskie jest w stanie zmienić decyzje rządów korzystając z narzędzi jakie daje Internet? :)

Zaczęło się skromnie, w maju 2009 roku, od wpisu na blogu Remigiusza ‚lRem’ Modrzejewskiego, w którym ostrzegał on o niebezpiecznych przepisach, jakie planuje wprowadzić Unia Europejska, dotyczących umożliwienia dostawcom „pakietowania Internetu”, czyli w praktyce filtrowania treści, które może oglądać abonent. Remigiusz powołał się na stworzoną naprędce stronę BlackOut Europe nawołującą do przekonania europosłów do poprawienia ustawy lub głosowania przeciw cenzurze.

Temat podjął błyskawicznie Wojciech Ryrych z Grupy Jakilinux, który samodzielnie stworzył stronę Stop Cenzurze i poinformował o tym fakcie w serwisie OSnews.pl. Pod listem do europarlamentarzystów umieszczonym na stronie już w ciągu pierwszych paru godzin podpisało się kilka tysięcy osób. Ale to był dopiero początek.

Cenzura? Ale o co chodzi?

Co wywołało taką panikę wśród internautów, że jak jeden mąż zaczęli podpisywać list i propagować akcję wśród znajomych? Otóż poszło o pewne zapisy w forsowanym przez Komisję Europejską „Pakiecie Telekomunikacyjnym”, które mogły być interpretowane jako przyzwolenie na cenzurowanie sieci oraz samozwańcze zwalczanie „piractwa” przez dostawców łączy internetowych.

Każda z firm dostarczających mieszkańcom internet posiada pełną kontrolę nad tym z których usług internetowych mogą korzystać abonenci. Tradycyjnie respektowana jest jednak tzw. „zasada neutralności sieci”, mówiąca o tym, że dostawca – mimo takich możliwości technicznych – nie ma prawa wpływania na to, z jakich usług korzystają abonenci ani jakie strony internetowe przeglądają. Pakiet miałby to zmienić explicite przyzwalając na tego rodzaju praktyki. Czemu mogłoby to być groźne? Wyobraźmy sobie sytuację, w której dostawca internetu jest jednocześnie dostawcą usług (np. telewizji internetowej). Taki dostawca mógłby celowo spowalniać lub też zupełnie wyłączyć usługi konkurencyjne, dzięki czemu klienci z konieczności korzystaliby z usług dostawcy, powiększając jego portfel. Inny problem to sieci wymiany plików (peer to peer). Korzystające z nich osoby często wykorzystują łącze znacznie intensywniej niż osoby, które w sieci przeglądają jedynie strony i sprawdzają pocztę. Zablokowanie tego rodzaju usług mogłoby udrożnić zapchane łącza dostawcy bez konieczności wykładania pieniędzy na inwestycje w dodatkową infrastrukturę.

Druga kontrowersyjna sprawa poruszona w „Pakiecie” to tzw. „piractwo” czyli nieautoryzowane kopiowanie treści (głównie multimedialnych). W jednym z projektów wspomniano o możliwości odcinania od sieci tych internautów, którzy wielokrotnie łamią prawa autorskie ściągając lub udostępniając treści do których nie mają praw. Odcinanie takie miałoby leżeć w gestii dostawców, bez udziału sądu i bez możliwości odwołania się od samozwańczego wyroku wydanego przez firmę. Problemy z takim prawem są co najmniej dwa. Po pierwsze – nie da się jednoznacznie stwierdzić czy aktywność internauty jest łamaniem prawa bez zainstalowania infrastruktury szpiegowskiej śledzącej każdy ruch w sieci. Po drugie – firmy dostarczające łącza internetowe zyskałyby dzięki temu władzę quasi-sądowniczą. Odcięcie od internetu w dzisiejszych czasach może być równoznaczne z pozbawieniem dostępu do informacji, utratą pracy czy wykluczeniem z sieci społecznych. To podstawowe prawa człowieka, o których decydować – jeśli w ogóle – powinien niezawisły sąd.

Zdania ekspertów (tych prawdziwych i tych samozwańczych) na temat powyższych zapisów były podzielone. Niektórzy, jak Konrad Niklewicz z Gazety Wyborczej (skądinąd wielki fan wszystkiego co unijne) wykpił działania internautów uważając, że niepotrzebnie „robią hucpę” negując dobre prawo („Pakiet” oprócz kontrowersyjnych zapisów dotyczących Internetu zawierał również mnóstwo regulacji związanych z telekomunikacją, które nie budziły takich emocji). Inni, jak prawnicy Olgierd Rudak czy Piotr Waglowski, krytykowali przede wszystkim sposób, w jaki tworzy się prawo w Unii Europejskiej – do dokumentów projektów dyrektyw i regulacji bardzo trudno dotrzeć, sporo ustaleń zapada za zamkniętymi drzwiami i nigdy właściwie nie możemy być pewni jakie prawo zostanie poddane danego dnia głosowaniu. To skutecznie uniemożliwia dialog i konsultacje społeczne, podsycając uczucie niepewności wśród obywateli Unii.

Akcja „Stop cenzurze” nabiera rozpędu

Tymczasem do akcji włączył się Dziennik Internautów, publikując na swoich łamach artykuł nawołujący do podpisania listu. Akcję poparła również polska Partia Piratów, której członkowie stworzyli w międzyczasie stronę BlackOut Europe Polska i zaczęli się przymierzać do organizacji manifestacji przeciw Pakietowi w Warszawie. O sprawie napisały kolejno: Wirtualna Polska, Chip.pl, Portal Trójmiasto.pl, Gazeta.pl, VaGla.pl, Media2, Wiadomosci24 i inni. Pierwszego maja, w pięć dni po powstaniu strony „Stop cenzurze” i po zebraniu 35 tysięcy podpisów (kolejne 5 dni później było ich już prawie dwa razy tyle), wysłane zostały do europosłów listy informujące o skali protestu i zachęcające do wypowiedzenia się w sprawie. Odpowiedziało tylko troje i wszyscy zapewnili, że są przeciwko i tak też będą głosować na najbliższym posiedzeniu parlamentu.

Sprawa mogłaby się tak zakończyć, gdyby do akcji nie wkroczyły papierowe gazety i telewizja. Trzeciego maja, w dniu rocznicy uchwalenia pierwszej konstytucji, odbyła się manifestacja przeciw „pakietowaniu” Internetu pod szyldem BlackOut Europe Polska, Partii Piratów i Dziennika Internautów. Wydarzenie to było na tyle medialne, że reportaż z niego pokazała Telewizja Polska, niestety manipulując informacjami tak, aby pasowały one do z góry założonej tezy (w skrócie: „piraci protestują przeciw blokowaniu sieci peer to peer”). Szereg artykułów i komentarzy w tej sprawie zalał następnie papierowe gazety. O sprawie zrobiło się bardzo głośno.

W tym samym czasie podobne akcje, dzięki działalności takich grup jak La Quadature Du Net czy wspomniany BlackOut Europe odbyły się w całej Europie, co ostatecznie doprowadziło do odrzucenia „Pakietu” przez europarlamentarzystów i przesunięcia prac z nim związanych na wrzesień. Gazety w całej Unii odtrąbiły sukces internautów. Niestety, uchwalony w końcu w październiku w atmosferze kompromisu „Pakiet Telekomunikacyjny” zawierał tylko zabezpieczenia dla internautów przeciw odcinaniu od sieci. Nie znalazły się w nim jakichkolwiek zabezpieczenia neutralności sieci, o które walczyliśmy. Niedługo trzeba było czekać na efekt tego zaniedbania…

Z Brukseli do Warszawy, czyli o tym jak Tusk chciał nam sieć ocenzurować

16 listopada 2009 roku nasz rząd, bardzo nowocześnie, bo za pomocą swojej strony internetowej ujawnił plany filtrowania internetu w Polsce. Planowana ustawa miała kilka celów:

– Cel polityczny: odwrócenie uwagi opinii publicznej od „afery hazardowej”.

– Cel finansowy: łatanie dziury budżetowej poprzez ściągnięcie haraczy (koncesje) od właścicieli firm zajmujących się hazardem.

– Cel spiskowy (według zwolenników spiskowej teorii dziejów): zbudowanie infrastruktury umożliwiającej inwigilację obywateli oraz filtrowanie dowolnych treści w internecie.

– Cel oficjalny: ochrona dzieci przed bezeceństwami tego świata – hazardem, pornografią i internetowymi oszustami.

Nowe prawo miało przejść szybko i sprawnie, bez zbędnych konsultacji społecznych, które – jak wiadomo – zdominowaliby hazardowi lobbyści. To co się wydarzyło, zaskoczyło jednak wszystkich.

Najpierw były apele pojedynczych osób i organizacji. Swoje stanowiska na temat ustawy przesłały m.in. Fundacja Panoptykon, Fundacja Nowoczesna Polska, Polskie Towarzystwo Informatyczne, Polska Grupa Użytkowników Linuksa czy Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania. Wszystkie piętnowały tryb prac nad ustawą, niechlujnie sformułowany tekst, zawierający błędy logiczne, ale również samą ideę ustawowego naruszania zasady neutralności sieci. Po tym jak pierwotna formuła ustawy została wyśmiana przez prawników, sformalizowane zostały przepisy dotyczące wpisywania i usuwania strony z „Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych”. Miał o tym decydować Sąd Okręgowy w Warszawie, wydając postanowienie, od którego można byłoby się odwołać tradycyjną drogą (strona bądź usługa pozostanie jednak w tym czasie niedostępna). Z wnioskiem o wpisanie do rejestru będą mogłyby wystąpić Policja, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wywiad skarbowy i Służba Celna. Ustawa została ulepszona pod względem prawnym, ale problem główny pozostał: dlaczego rząd chce cenzurować sieć? I dlaczego zupełnie nie słucha ekspertów z organizacji pozarządowych, którzy od pojawienia się pomysłu bezlitośnie punktują projekt?

Podczas gdy organizacje wymieniały listy z rządem, internauci postanowili działać. W ciągu kilku dni powstały trzy grupy w serwisie społecznościowym Facebook zbierające przeciwników ustawy. Stały się one głównym narzędziem komunikacji między ludźmi, którym nie w smak były zapędy cenzorskie rządu.

Mniej więcej w tym samym czasie, autor tego artykułu postanowił upublicznić swój – napisany jeszcze w listopadzie, niejako na wszelki wypadek – list do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, nawołujący go do zawetowania ustawy hazardowej, w razie gdyby zawierała ona artykuł dotyczący filtrowania sieci. Po nagłośnieniu listu przez prasę, m.in. dzięki artykułowi w „Rzeczpospolitej” (zadziałały tu znów podpisy zebrane w maju przeciw cenzurze Internetu – do 65 tysięcy osób dołączyło ponad 10 tysięcy kolejnych – takie liczby poparcia robią na rządzących wrażenie), przedstawiciele głównych ośrodków sprzeciwu, w tym Grupy Jakilinux, zostały zaproszone na spotkanie z Władysławem Stasiakiem w Kancelarii Prezydenta. Prawdopodobnie to właśnie wydarzenie sprowokowało Premiera Tuska do publikacji listu do internautów, w którym tłumaczył się on ze swoich intencji związanych z trefną ustawą i zapraszał do dialogu w sprawie „Rejestru”. Sprawy potoczyły się od tego momentu błyskawicznie. Inicjatywę przejął wtedy niezwiązany do tej pory ze sprawą bloger Maciej Budzich, który podjął się organizacji debaty między „internautami” a premierem.

Debata z Premierem i jej konsekwencje

Debata wzbudziła ogromne kontrowersje i sprowokowała wiele dyskusji. Kto powinien wziąć w niej udział? Może blogerzy? Może organizacje pozarządowe? A może osoby, które faktycznie doprowadziły do tego spotkania pisząc listy, organizując manifestacje i nagłaśniając sprawę? Maciej poradził sobie całkiem nieźle (choć oczywiście znaleźli się poszkodowani) z doborem uczestników i organizacją przedsięwzięcia. Na sali pojawili się przedstawiciele wszystkich organizacji, które miały coś sensownego do powiedzenia w sprawie ustawy, a także wybrani (według nieznanego klucza) blogerzy. Debata odbyła się więc 5 lutego 2010 roku i wprawdzie nie doszło na niej do prawdziwego dialogu internautów z premierem, a Tusk „nie został przekonany” argumentami blogerów i organizacji, to efektem było przyznanie się premiera do niedopatrzeń w trybie prac nad ustawą wprowadzającą niesławny „Rejestr” oraz obietnica usunięcia rejestru z ustawy celem dogłębnej analizy konsekwencji takiego rozwiązania.

Czy więc osiągnęliśmy sukces, jak obwieściły to następnego dnia wszystkie media? Połowicznie. Na pewno udało się – po raz drugi w ciągu roku – zatrzymać pokusy rządzących do zwiększania swojej kontroli nad życiem obywateli. Po raz kolejny jednak okazało się, że rząd reaguje tylko wtedy, gdy czuje na sobie presję społeczeństwa. A presję tę czuje wtedy, gdy przeczyta o tym w prasie. A prasa napisze o tym tylko wtedy, jeśli temat będzie wystarczająco nośny. Co jeśli „Rzeczpospolita” nie napisałaby o tysiącach internautów proszących Prezydenta o weto? Co jeśli Prezydent nie wziąłby sprawy w swoje ręce organizując spotkanie? Czy doszłoby wtedy w ogóle do debaty z Premierem? W tej chwili możemy tylko gdybać.

Platforma dla Platformy, czyli bliżej ludzi

Można oczywiście zakładać złą wolę ze strony rządzących (jako klasy społecznej). Wtedy pozostaje nam nadal pisać petycje, zbierać podpisy, demonstrować przed Sejmem, najlepiej z butelkami z benzyną (rząd zwykle reaguje wtedy ekspresowo). Zakładając jednak optymistycznie, że problem polega nie na złej woli, a na braku narzędzi do komunikacji ze społeczeństwem, można go próbować rozwiązać
wspólnie i nie jest to tak trudne, jak mogłoby się to wydawać.

Daniel Koć z Grupy Jakilinux podczas debaty z Premierem zaproponował, żeby konsultacje dotyczące ustaw istotnych dla społeczeństwa informacyjnego odbywały się… po prostu w Internecie. Jako że „debata” polegała głównie na wygłaszaniu przemówień przez kolejnych zaproszonych gości, a nie na faktycznym dialogu, propozycja ta przeszła niestety bez echa. To nie przeszkodziło jednak Danielowi wytłumaczyć się dokładnie ze swojego pomysłu w artykule opublikowanym na wortalu jakilinux.org, gdzie pisze on tak:

Nie ma co skupiać się na pertraktacjach z garstką ludzi, kiedy możliwa jest znacznie bardziej bezpośrednia forma konsultacji. Z jednej strony bowiem liczba internautów, czyli właściwie obywateli, powoduje niemożliwy do rozwiązania problem logistyczny – jak wybrać reprezentację nie dyskryminując nikogo, jak ją zmieścić w sali i jak dać realną, a nie tylko „hasłową” możliwość dyskusji. Z drugiej jednak wystarczy zmienić sposób myślenia, a problem sam się załatwi, i to z nawiązką.

Gdyby bowiem z internautami prowadzić wielogłos w (niespodzianka.) Internecie, to nie trzeba by było nikogo upychać w żadnych salach ani w wąsko określonych godzinach. Ilość także nie byłaby takim problemem: z milionów ludzi przecież nie wszyscy mają zamiar zabierać głos – ale to oni sami decydują, czy się włączą, a więc nie ma dyskryminacji.

Premier ujawnił, że ustawa zawierająca propozycję rejestru została celowo szybko przepchnięta, ponieważ obawiał się działań lobby hazardowego. Rząd wybrał więc drogę „nie ufamy nikomu i lepiej zróbmy to po swojemu, żeby tylko uniknąć manipulacji”. Tryb jej tworzenia odzwierciedla skutki samego rejestru, gdyby stał się obowiązującym prawem: na obawie przed zagrożeniem ze strony nielicznych mogą stracić szerokie masy ludzi. W toku powszechnej, przejrzystej debaty publicznej, lobbyści oczywiście także mieliby głos, jednak w społeczeństwie istnieją także ich naturalni przeciwnicy: inni lobbyści lub po prostu ludzie o odmiennych przekonaniach.

Zamiast otaczać się wałem obronnym, rolą władz w tym nowym modelu byłoby uwzględnianie zdania wszystkich zainteresowanych, moderowanie i szukanie porozumienia na każdym etapie powstawania prawa. Wymaga to więcej zaufania do demokracji obywatelskiej; uznania, że szerokie uczestnictwo zmniejsza ryzyko wynikające z istnienia grup partykularnych interesów; dostrzeżenia w tym mechanizmie szansy na prawdziwe wychowanie obywatelskie; no i oczywiście stworzenia odpowiednich narzędzi technicznych oraz procedur – ale w naszym ustroju to chyba nie są nadmierne oczekiwania wobec władzy, prawda? 

Łatwo zarzucić tej wizji uproszczenie, a nawet utopijność. Słusznie, bo to zaledwie wizja – pewna rama, sposób i kierunek myślenia, którym warto się kierować jako ogólną wskazówką.

Nie uważam, żeby wizja Daniela była utopijna. Takie rzeczy przecież już się dzieją, a platformy służące do zbiorowej współpracy tysięcy, a nawet milionów ludzi istnieją w Internecie. Wystarczy wspomnieć o projekcie Wikipedii – darmowej encyklopedii tworzonej przez ochotników. Dlaczego prawo nie mogłoby być, jeśli nie tworzone, to chociaż konsultowane, w podobny sposób? Zwłaszcza, że oprogramowanie zasilające Wikipedię – MediaWiki – jest otwarte i darmowe. Nic tylko korzystać!

Michał Boni z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w końcowej fazie debaty zapowiedział stworzenie internetowej „platformy” usprawniającej konsultacje społeczne. Miałaby ona zapobiec „nieporozumieniom”, jakie wynikły m.in. podczas próby przepchnięcia ustawy hazardowej z „backdoorem” w postaci cenzury sieci. Czy będzie to demokratyczna platforma, w której udział będzie mógł wziąć każdy obywatel zainteresowany zmianami w prawie, czy niszowy system tylko dla starannie wyselekcjonowanych organizacji? Odpowiedź na to pytanie pokaże jakie jest faktyczne podejście władzy do idei konsultacji społecznych. Pokaże ona na ile zapowiedzi demokratyzacji procesu tworzenia prawa i wyjścia naprzeciw oczekiwaniom społeczeństwa informacyjnego były sloganami, a na ile realnymi planami rządu.

Tekst udostępniany na licencji Creative Commons: uznanie autorstwa, na tych samych warunkach.

Wychowanie obywatelskie w szkole. Ale jakie? :)

Najprościej można by powiedzieć, że wychowanie obywatelskie to wychowanie obywatela. I na tym kończy się oczywistość, a zaczynają niezliczone wątpliwości. Bo oba człony tego pojęcia są wieloznaczne. Zacznijmy od pytania: wychować obywatela – to znaczy kogo? Co prawda nie jest trudno, posługując się pierwszym lepszym słownikiem języka polskiego, stwierdzić, że „obywatel – to członek społeczeństwa danego państwa, mający określone przez konstytucję i prawo obowiązki i uprawnienia.” Jednak nawet jeżeli przyjmiemy, że dalsze rozważania dotyczyć będą wychowania obywatela państwa polskiego, to i tak pozostaje jeszcze wiele niejasności. Bo w krótkiej historii III Rzeczpospolitej aż nadto wyraźnie dało się zauważyć (w sferze ideowo-wychowawczych modeli, jakim hołdowały kolejne ekipy rządowe) funkcjonowanie europejskiej zasady z czasów reformacji: „Cuius regio, eius religio” (czyja władza, tego religia).

Obywatel niejedno ma imię

Nic dziwnego – wszak propagowane przez kolejnych ministrów edukacji wzorce i wartości były zawsze pochodną koncepcji ustrojowej państwa, jaką przez czas dany im przez wyborców usiłowały zrealizować kolejne rządy. Żeby daleko nie szukać, wystarczy porównać wizje państwa, a więc i systemów wychowania, jakie prezentują dwie największe partie, tworzące w ostatnich trzech latach koalicje rządowe: Tak zwana „Polska solidarna” – lansowana przez PiS i przeciwstawiana jej przez zwolenników tej pierwszej „Polska liberalna”, jaką rzekomo miała budować PO.

W konsekwencji tych dwu koncepcji państwa – inną wizję obywatela, a więc i wychowania obywatelskiego w szkołach, miał Roman Giertych, inną zaś przyniosła ze sobą do ministerstwa edukacji Katarzyna Hall. O ile u tego pierwszego nieomal synonimem pojęcia „obywatel polski” był „Polak – patriota”, zdyscyplinowany, aby nie powiedzieć posłuszny władzy, aktywnie uczestniczący w praktykach religijnych, to obecny rząd proponuje wizję obywatela państwa zdecentralizowanego, bliższego liberalnemu modelowi społeczeństwa obywatelskiego. Można to dostrzec w przygotowywanych projektach reform – także tych dotyczących edukacji, a zwłaszcza w ich fragmentach, które tak żarliwie zwalcza nie tylko opozycja z Prezydentem RP na czele, ale także oba główne nauczycielskie związki zawodowe.

Jednak swoje wizje modelu obywatela państwa polskiego mają nie tylko partie polityczne. Nie mam wątpliwości, że pewne wizje stanowią pierwotne źródło linii programowych organizacji pozarządowych, zespołów redakcyjnych stacji radiowych i telewizyjnych, czasopism i portali internetowych. Mniej czy bardziej uświadamiany model obywatela funkcjonuje także w społecznościach mniejszości narodowych i etnicznych, kościołach i wspólnotach religijnych, a nawet w niektórych subkulturach (w tym przestępczych). Wszystkie te środowiska mają ambicje ukształtowania, zwłaszcza u swych małoletnich członków, postaw i zachowań obywatelskich – oczywiście zgodnych z ich wyobrażeniami o tym, co to znaczy być obywatelem.

Od 2004 roku Polacy mają jeszcze jeden dylemat. Czy w pojęciu „obywatel” mieści się tylko zespół praw i powinności w relacji z państwem polskim, czy także wobec całej wspólnoty europejskiej? Czy konsekwencją obywatelstwa unijnego jest tylko bierne i czynne prawo wyborcze do parlamentu europejskiego i korzystanie z licznych funduszy strukturalnych i innych dopłat? Tu także możemy dostrzec istotne różnice w podejściu do zagadnienia. Główna linia podziału biegnie między zwolennikami Unii Europejskiej, widzianej jako „rodzina narodów” (oparta na wspólnej historii i kulturze, w tym – religii chrześcijańskiej), a tymi, którzy postrzegają ją jako Europę obywateli czyli generującej „patriotyzm konstytucyjny”, oparty na wspólnych zasadach demokracji, prawach człowieka, praworządności itp. Jest wizja Europy – federacji państw, ale jest też wizja konfederacyjna. Nie wnikając dalej w inne jeszcze subtelności różnicujące możliwe do wyprowadzenia odmiany modelu „obywatela – Europejczyka”, można przyjąć, że i w tym wymiarze „obywatelskości” pojawia się trudność w jednoznacznym zdefiniowaniu pojęcia „obywatel”.

Dwa modele wychowania

Tak jak niejednoznacznym jest wywodzony z różnych modeli obywatela przymiotnik „obywatelskie”, tak i pojęcie „wychowanie” wymaga daleko idących dookreśleń. O ile pokolenia kształcone na wiedzy pedagogicznej w okresu PRL-u nie miały w tamtych czasach wątpliwości – bo było wtedy możliwe tylko jedno: wychowanie socjalistyczne, to w otwartych społeczeństwach demokratycznego świata od dawna toczą się nieustanne dyskusje nad ustaleniem paradygmatu wychowania. I jak to w naukach społecznych się dzieje, występuje jednocześnie wiele różnych, często wykluczających się, paradygmatów. Nie miejsce tu na obszerne ich przedstawienie. Należy jednak zaprezentować skrajne podejścia, między którymi sytuuje się całe to zróżnicowane spektrum pojmowania wychowania.

Z jednej strony jest to wychowanie w ramach pedagogiki autorytarnej, „urabiającej”, znanej w naszym kraju właśnie z jego wersji „wychowania socjalistycznego” – ale występujące także w innych odmianach, takich jak wychowanie realizowane w państwach faszystowskich czy teokratycznych, albo też w mikroskali – w szkołach przygotowujących do niektórych zawodów czy ról społecznych (kapłana, żołnierza jednostek elitarnych, itp.).

Przeciwległym biegunem tego bipolarnego układu jest nurt tak zwanej „antypedagogiki”, która w zasadzie neguje sens istnienia zinstytucjonalizowanego systemu edukacji i samej idei oraz funkcji wychowania jako takiego. W zgodzie z tym paradygmatem nikt nie ma prawa wpływać na zachowania, postawy, systemy wartości dziecka, drugiego człowieka. Nie istnieje więc sam proces wychowania, którego istotą jest stosunek wychowawczy: wychowawca – wychowanek.

Między tymi skrajnościami mamy do wyboru rozmaite koncepcje wychowania, wyprowadzane z takich choćby nurtów pedagogiki, jak pedagogika normatywna, personalistyczna, Gestalt, radykalnego humanizmu czy pedagogika krytyczna. O jakim więc „wychowaniu obywatelskim” mówimy? Jak należałoby działać, pragnąc w praktyce podjąć się tego dzieła? Według zasady „krótko przy pysku”, czy może według sławnego „róbta co chceta”? I czy to ostatnie byłoby jeszcze wychowaniem?

Obywatelstwo – dwie godziny w tygodniu

Niezależnie od pluralistycznej oferty koncepcji teoretycznych leżących u podstaw metody oddziaływań wychowawczych, pozostaje jeszcze zróżnicowanie ze względu na formy organizacyjne realizowanego wychowania obywatelskiego. Bo może ono toczyć się w sposób naturalny, poprzez uczestnictwo dzieci i młodzieży w życiu społecznym, w formach rodzinnych, wspólnotach sąsiedzkich czy społecznościach lokalnych, ale jest też realizowane jako planowa działalność, będąca jednym z wielu elementów wychowania zinstytucjonalizowanego. Najpowszechniej występuje ono w placówkach systemu szkolnego i w instytucjach pozaszkolnych (młodzieżowe domy kultury, placówki opiekuńczo-wychowawcze).

Ze względu na zakres i znaczenie szkoły jako instytucji, w której prawie wszyscy byli, są lub będą – warto zapoznać się z aktualnie obowiązującą w polskiej szkole formułą wychowania obywatelskiego. Ale nie jest to proste zadanie. Wszystko co ma stanowić treść pracy nauczyciela jest wcześniej opisane w licznych dokumentach. Są to: podstawy programowe, standardy edukacyjne i kryteria egzaminacyjne. Wszystkie one wyznaczają nauczycielowi zadania i cele edukacyjne, wspólne dla całego systemu szkolnego. Obecnie obowiązujące podstawy programowe stawiają, przykładowo – przed szkołami ponadgimnazjalnymi, między innymi, takie oto zadania w ramach przedmiotu „wiedza o społeczeństwie”:

  • Kształtowanie postaw prospołecznych
    i obywatelskich, zgodnych z normami i wartościami demokratycznymi;
  • Sprzyjanie angażowaniu się uczniów w indywidualne i zespołowe działania na rzecz wspólnego dobra i dobra innych;
  • Pomoc uczniom w rozpoznaniu i realizowaniu ich praw i powinności. Standardy postępowania wobec naruszania praw;
  • Tworzenie warunków do wymiany poglądów uczniów – wysłuchiwania opinii innych i wyrażania własnego zdania.

Szerzej przedstawiłem aktualny zakres i sposób realizacji wychowania obywatelskiego w moim artykule „Wiedza o społeczeństwie w polskiej szkole”, dostępnym na portalu edukacyjnym www.gazeta.edu.pl.

Jeszcze mniej znane są zamierzenia nowej ekipy rządowej w ramach przygotowywanej reformy programowej. Przewiduje ona kontynuowanie nauczania przedmiotu „Wiedza o społeczeństwie”, proponując wspólną podstawę programową dla gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych.

W opublikowanym na internetowej stronie MEN projekcie można przeczytać, że gimnazjaliści w zakresie interesującego nas wychowania obywatelskiego realizować będą m.in. następujące treści nauczania, które mają doprowadzić ich do zakładanych jako cele wychowania umiejętności:

1. Być obywatelem. Uczeń:

  • wyjaśnia, jak człowiek staje się obywatelem w sensie formalnym (prawo ziemi, prawo krwi, nadanie obywatelstwa, sytuacja migrantów, np. uchodźców);
  • podaje przykłady uprawnień i obowiązków wynikających z posiadania polskiego obywatelstwa;
  • przedstawia cechy dobrego obywatela; odwołując się do historycznych i współczesnych postaci wykazuje znaczenie postaw i cnót obywatelskich.

2. Udział obywateli w życiu publicznym. Uczeń:

  • przedstawia główne podmioty życia publicznego (obywatele, zrzeszenia obywatelskie, media, politycy i partie, władza, instytucje publiczne, biznes, itp.) i pokazuje, jak współdziałają i konkurują one ze sobą w życiu publicznym;
  • uzasadnia potrzebę przestrzegania zasad etycznych w życiu publicznym i podaje przykłady skutków ich łamania;
  • przedstawia przykłady działania organizacji społecznych (od lokalnych stowarzyszeń do związków zawodowych i partii politycznych) i uzasadnia ich znaczenie dla obywateli; wyjaśnia, podając przykłady, jak obywatele mogą wpływać na decyzje władz na poziomie lokalnym, krajowym, europejskim i światowym;
  • opracowuje – indywidualnie lub w zespole – projekt uczniowski dotyczący rozwiązania jednego z problemów społeczności szkolnej lub lokalnej i w miarę możliwości go realizuje (np. jako wolontariusz).

Nie miejsce tu ma pełną prezentację tego projektu. W części dotyczącej tylko tego przedmiotu został on zapisany w 6786 słowach z użyciem 52 413 znaków. Rodzi się pytanie: czy jest to projekt realistyczny? Czy w każdej szkole znajdą się nauczyciele przygotowani do realizacji tak określonego programu – nie tylko merytorycznie ale i mentalnie? I czy, najzwyczajniej, będą mieli wystarczająco dużo czasu, aby mieć szansę na osiągnięcie tych wszystkich zakładanych celów? I jeszcze ta najważniejsza wątpliwość: czy cała ta edukacja nie będzie się odbywała w szkole, której autorytarna struktura i mechanizmy kierowania całkowicie zaprzeczają prezentowanym na lekcjach ideom…?

Obywatel w szkole

Czy szkoła musi być instytucją autorytarną? Na to pytanie odpowiada w swej publikacji zatytułowanej „Czy możliwa jest szkoła demokratyczna? Z doświadczeń praktyka.” Krystyna Starczewska, prezes Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej, ale przede wszystkim polonistka, filozof, etyk i pedagog, twórczyni i dyrektor „Bednarskiej” – pierwszej, powstałej w Warszawie 1989 roku szkoły społecznej w Polsce: „Od czego zacząć budowanie autentycznej szkolnej demokracji? Doszliśmy do wniosku, że wszystkie wymyślone przez nas nauczycieli – rozwiązania będą miały charakter autorytarnego przymusu…[…] Więc może należałoby zacząć […] od otwartej dyskusji na forum całej społeczności szkolnej nad przyszłym jej ustrojem? […] Zwołaliśmy więc Zgromadzenie Szkolnej Społeczności – uczniów, nauczycieli, rodziców – na którym poddaliśmy dyskusji sam pomysł stworzenia podstaw demokratycznego ustroju szkoły.

I stworzono swoistą „szkolna republikę” z własną „Konstytucją Rzeczpospolitej Szkolnej”, która ustanawiała takie jej organy, jak Sejm Szkolny, Rada Szkoły, czyli szkolny rząd i Niezawisły Sąd Szkolny. Czy była to tylko zabawa, czy opisana struktura była tylko fasadą, za którą i tak dorośli decydowali o wszystkim – warto o tym przeczytać w IV tomie wydanej w 2008 roku pracy zbiorowej pod redakcją Marii Dudzikowej i Marii Czerepaniak-Walczak, zatytułowanej „Wychowanie – Pojęcia. Procesy. Konteksty”, gdzie znajduje się przytoczona publikacja Krystyny Starczewskiej.

Tak więc, zaiste, nie jest prostą odpowiedź na pytanie o to, jakie wychowanie obywatelskie powinien, a jakie ma szanse, odbierać młody człowiek w naszym kraju. I nie jest to tylko nasze polskie zmartwienie. Uświadomiono to sobie już wcześniej w Unii Europejskiej, która rok 2005 proklamowała Europejskim Rokiem Promowania Obywatelstwa poprzez Edukację. Opublikowano wtedy dokument „Wychowanie obywatelskie w szkołach w Europie” [Citizenship Education at School in Europe], który powstał w oparciu o wyniki obszernej diagnozy stanu wychowania obywatelskiego w 30 krajach. Opracowanie to zawiera informacje dotyczące wymiaru europejskiego w programach szkolnych, co wynika z założenia, że nie można być w pełni obywatelem zjednoczonej Europy bez pewnego zasobu wiedzy dotyczącej historii, geografii, sytuacji politycznej i społecznej w Europie.

Niestety – dokument ten został w naszym kraju prawie całkowicie przemilczany. W tym czasie naszą edukacją zarządzali politycy Ligi Polskich Rodzin: Roman Giertych i jego „prawa ręka” – Mirosław Orzechowski. Nic więc dziwnego, że polskie szkoły dopiero teraz mają szansę na dołączenie do europejskich nurtów poszukiwań nowej formuły bycia obywatelem: swego państwa i całej Unii – jednocześnie. Ważne, aby w ferworze kompleksowej reformy nie zaprzepaścić najważniejszego celu wychowania obywatelskiego: autentycznego kształtowania zachowań i postaw obywatelskich. A może tak się stać, gdy w programach nauczania priorytetem stanie się właśnie wiedza o konstytucji, państwie i prawach obywatelskich, a dla uczniów jedynym celem jej zgłębienia – jak najlepsza ocena na świadectwie, a później na maturze!

Aby tak się nie działo, szkoły winny zadbać – obok jakości przekazywanej wiedzy – także i o to, aby uczniowie, jak w owej opisanej przez Krystynę Starczewską „Bednarskiej”, mogli ćwiczyć swe republikańskie kompetencje w szkolnej codzienności. Przede wszystkim w autentycznej samorządności – tej uczniowskiej, ale i tej obejmującej całą szkolną społeczność. Tylko wtedy, gdy jeszcze w roli ucznia, poczują smak współdecydowania, ale i współodpowiedzialności za siebie, swoją klasę i szkołę, gdy przekonają się, że od nich też naprawdę coś zależy, będą potrafili i chcieli w przyszłości, w swym dorosłym życiu, być aktywnymi mieszkańcami swojej wsi, osiedla, miasta. Staną się rzeczywistymi podmiotami społeczeństwa obywatelskiego. Obywatelami. Obywatelami Polski i Europy.

AUTORYTARYZM NIE POWSTAJE JEDNEJ NOCY (WYBORCZEJ) :)

Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Polska demokracja znajduje się w kryzysie. To proste zdanie stanowi sumę przemyśleń i analiz dokonywanych w środowisku prawniczym i liberalnym. Kryzys demokracji nie oznacza jednak, że uważamy, iż problemem jest to, że wybory wygrywa ta czy inna partia, z poglądami której niekoniecznie się zgadzamy. Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Kryzys demokracji nie oznacza wreszcie (i na całe szczęście), że obawiamy się sfałszowania wyborów w tym najbardziej wąskim znaczeniu, dosypywania głosów czy czynienia ich nieważnymi. Wydaje się, iż takie sfałszowanie wyborów nie będzie możliwe, zresztą rozmaite organizacje społeczne wykonują ogromną pracę, aby tak się nie stało. Ale wydarzyć się mogą o wiele subtelniejsze manipulacje wynikiem wyborczym, poprzez zmiany w kodeksie wyborczym, tworzenie nowych okręgów, czy też preferowanie jednej opcji politycznej w mediach publicznych.

Uwidocznienie tych subtelnych manipulacji jest szczególnie ważne w kontekście przypomnienia, od czego rozpoczął się kryzys praworządności w Polsce. A zaczął się dość niewinnie. Dążąca do zdobycia władzy partia „Prawo i Sprawiedliwość” odnotowała istnienie zasadniczego mechanizmu zabezpieczającego reguły praworządności, trójpodziału władzy i check & balance i decyzją prezesa tej partii rozpoczęła walkę z „imposybilizmem prawnym” jeszcze za czasów ich pierwszych rządów w latach 2005-2006.

Po zdobyciu władzy w 2015 roku jedną z pierwszych decyzji były kolejne nowelizacje ustawy o Trybunale Konstytucyjnym wraz ze słynną czynnością techniczną – polegającą na nieopublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, co uniemożliwiło jego wejście w życie i usunięcie z systemu obarczonych wadliwością konstytucyjną przepisów. Trybunał Konstytucyjny funkcjonujący w kształcie zaproponowanym w Konstytucji RP z 1997r., wraz z ustawami obowiązującymi przed 2015 rokiem stanowił zwornik systemu praworządności, a jednocześnie manipulacje związane ze składem Trybunału, jego kompetencjami oraz faktycznym sposobem wykonywania pracy w Trybunale stanowią papierek lakmusowy stanu praworządności i demokracji w naszym państwie.

Na marginesie nie można nie odnotować, że znów czynności „techniczne” zadecydowały o kształcie tego organu ustrojowego, gdyż to tutaj Prezydent RP wstrzymał się od zaprzysiężenia wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i jednocześnie zaprzysiągł innych w dziwnych zupełnie – nocnych okolicznościach. To tutaj mamy do czynienia z pojęciem dla polskiego porządku prawnego zupełnie nowym, czyli tzw. „sędzią dublerem” – osobą, która przy zachowaniu pozorów legalności została wybrana i zaprzysiężona na stanowisko w Trybunale Konstytucyjnym, które już było obsadzone przez innego sędziego – od którego Prezydent ślubowania nie odebrał[1].

Wszystkie te „harce” dookoła trybunału stanowiły pierwszą z „czerwonych flag”, jaką można było podnieść w istniejącym systemie, której obecność przesądza o problemie z demokracją na poziomie instytucjonalnym. Organ, którego zadaniem jest ocena zgodności ustaw z Konstytucją stał się podwładnym jednej opcji politycznej i orzeka „po linii partii”, a nie w zgodności z ustawą zasadniczą.

Przykład Polski nie jest niestety jedyny, gdyż podobny proces odchodzenia od reguł praworządnościowych przeżywają Węgry. Na Węgrzech jednak zasadniczą różnicą była ta, iż tam rządząca koalicja Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej dokonała przeobrażenia ustrojowego sensu stricto i zmieniła obowiązującą na Węgrzech Konstytucję. Niemniej ciekawe jest to, co jest wspólne: otóż zarówno Viktor Orban, jak i Jarosław Kaczyński dopatrzyli się w niezależnych instytucjach sądowych głównego przeciwnika dla zmian o charakterze cywilizacyjnym, stanowiących zaprzeczenie dotychczasowego dorobku prawnego, wyrażającego się w szczególności w akceptacji wartości demokratycznych i europejskich.

Niewątpliwie partie, które posiadają pełnię władzy – zdobytą, co należy odnotować, w warunkach pokojowych i demokratycznych, w rękach których jest władza ustawodawcza i wykonawcza, rozglądają się za przeciwnikami i eliminują z systemu te instytucje, które stoją na straży ograniczeń nakładanych na parlamenty, aby nie doszło tam do niedemokratycznej rewolucji.

Oprócz sądów konstytucyjnych są jeszcze jednak inne elementy systemu, z którymi rodzący się autorytaryzm musi poradzić sobie w pierwszej kolejności – media, tzw. czwarta władza. Jako kolejną czerwoną flagę w systemie zauważyć należy przejęcie mediów publicznych w Polsce metodami – a jakże – w pełni legalnymi. Stało się to poprzez błyskawiczną nowelizację prawa, która umożliwiła ominięcie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (organ konstytucyjny) przy wyborze zarządu TVP, a następnie powołano nowy zupełnie twór: Radę Mediów Narodowych (organ konstytucji nieznany)

Wolne media stanowiły sól w oku także premierowi Węgier, Viktorowi Orbanowi. Przykład węgierski jest jednak dużo bardziej subtelny i sprowadza się do przejmowania poszczególnych tytułów i redakcji przez biznes przychylny władzy lub przez rozmaite spółki z tą władzą powiązane, czy też wreszcie poprzez kierowanie rynkiem ogłoszeniowym przez dużych węgierskich graczy w taki sposób, aby reklamy pojawiały się wyłącznie w prasie przychylnej władzy[2].

W obu państwach trwa natomiast nieustająca walka z mediami, które w ten czy inny sposób postrzegane są jako media opozycyjne lub władzy nieprzychylne. Jak się wydaje, najnowszą odsłonę tej walki stanowi biegnący w zastanawiająco długi sposób proces rekoncesji jednej z głównych krytycznych wobec władzy stacji radiowych tj. Tok FM[3]. Pamiętamy także o fali protestów, jaka przetoczyła się przez wszystkie wolne media w 2021r. w związku z przyjęciem tzw. „lex TVN”.

Wszystkie te zmiany, tj. wyeliminowanie kontroli konstytucyjności prawa, przejęcie mediów i uczynienie z nich mediów „narodowych” służą przeprowadzeniu znacznie dalej idących i mających wpływ na społeczeństwo reform, w szczególności w obszarze oświaty. Populiści dostrzegli, iż w edukacji i wychowaniu młodego człowieka kryje się klucz do ich sukcesu w perspektywie długoterminowej.

Wspólne dla Polski i Węgier jest znaczące scentralizowanie systemu edukacji, zwiększenie roli kuratorów oświaty (czy ich odpowiedników) i większa kontrola nad finansami szkół. Wreszcie walka z wyimaginowanymi wrogami, organizacjami pozarządowymi, które przez realizowanie swoich programów w szkołach mają niszczyć tradycyjny model rodziny, prawo rodziców do wychowania dzieci itp., przez co władza musi (oczywiście w imię ochrony najmłodszych) kontrolować kto, kiedy i czego naucza w szkole i czy jest to zgodne z jedyną słuszną ideologią wyznawaną przez rządzących. W zmianach w edukacji Węgry znacząco wyprzedzają Polskę i stanowią niejako wzorzec dla reform oświatowych w naszym kraju[4].

Podsumowując, wskazuję zatem na 3 czerwone flagi których podniesienie musi budzić poważne obawy o stan porządku demokratycznego w każdym państwie.

Flagi te to: zmiany (czy niekiedy wręcz ataki) w zakresie sądownictwa konstytucyjnego (lub wprost zmiany konstytucji na taką, która nie pozostaje w zgodności z wyznawanymi wspólnie wartościami europejskimi i standardem wypracowanym przez ETPCz), przejęcie mediów, w tym mediów publicznych i ataki na media od władzy niezależne, czy reformy edukacyjne eliminujące wychowanie obywatelskie i zakazujące wstępu NGO do szkół.

Ciekawą, ale bardzo pesymistyczną analizę problemu praworządności w Polsce i na Węgrzech przeprowadził Mikołaj Bednarek pod kierownictwem dr. Michała Paździora[5]. W ocenie autora, kryzys praworządności w naszych krajach wywołany jest wykorzystaniem przez władze niewystarczającego rozwoju społeczeństw naszych krajów i niedostatecznej internalizacji wartości demokratycznych i europejskich, czego konsekwencją jest brak wprowadzenia rządów prawa w praktyce.

Uważam, iż artykuł ten wart jest odnotowania, gdyż w mojej ocenie pokazuje wagę, jaką należy przykładać zarówno tu i teraz, jak i w przyszłości do edukacji społecznej, prawnej i konstytucyjnej społeczeństwa.

Uważam, iż rządzące przez 25 lat w Polsce elity winne są zaniedbaniom w tym zakresie, co umożliwiło przejęcie władzy przez populistów w sytuacji, gdy odporność społeczeństwa na niedemokratyczne zmiany jest relatywnie niska, a znajomość praw obywatelskich i Konstytucji na dość niskim poziomie.

Wypada także uderzyć się we własną, prawniczą pierś. Jako praktyk sądowy i uczestnik setek (jeśli nie tysięcy) postępowań sądowych odnotowuję, iż przed zakwestionowaniem uprawnienia obecnego TK do orzekania w sprawach zgodności prawa z Konstytucją stosowanie tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności prawa w praktyce występowało w bardzo znikomej części praw i sądy nie były chętne do stosowania Konstytucji wprost. Nawet teraz sięganie do argumentów konstytucyjnych lub wynikających ze standardów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka postrzegane jest przez sądy dość niechętnie, co nie wpływa pozytywnie na wzrost zaufania obywateli do systemu sądownictwa.

A przecież to ten brak zaufania, niezrozumienie treści uzasadnień wyroków sądowych i brak przekonania, że sądy stoją na straży praw i wolności obywatelskich (zwłaszcza w konflikcie z władzą) spowodował, że hasło „kasta” padło na tak podatny grunt.

[1] Słynne orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z 7 maja 2021r., w sprawie Xero Flor sp. zo.o. przeciwko Polsce, w której ETPCz potwierdził, iż fakt, że w składzie Trybunału Konstytucyjnego zasiadała osoba wybrana na miejsce zajęte przez innego sędziego powoduje, że Trybunał w takim składzie nie jest sądem ustanowionym zgodnie z ustawą i że narusza to standardy Europejskiej Konwencji.

[2] Na marginesie mówiąc, przykład węgierski został niejako transponowany do systemu polskiego, gdy PKN Orlen wykupił właściwie całą lokalną prasę, więcej o obawach z tym związanych w: https://www.press.pl/tresc/64605,iwp_-przejecie-polska-press-przez-orlen-moze-zdeformowac-rynek.

[3] Oświadczenie redaktorki naczelnej radia TOK FM Kamili Ceran https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,29735468,czy-krrit-szuka-pretekstu-do-nieodnowienia-koncesji-radia-tok.html.

[4] https://niedlachaosuwszkole.pl/2020/02/11/edukacja-u-bratankow-czy-czeka-nas-budapeszt-nad-wisla/.

[5] M. Bednarek, „Kryzys praworządności w Polsce i na Węgrzech. Spojrzenie teoretycznoprawne”, https://repozytorium.uni.wroc.pl/Content/110390/PDF/10_Bednarek_M_Kryzys_praworzadnosci_w_Polsce_i_na_Wegrzech_Spojrzenie_teoretycznoprawne.pdf.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Obywatelska jakość :)

To, że o polskich wyborcach politycy wypowiadają się z największą atencją, dziwić nie może. W końcu to od nich zależy ich los. Dziwi natomiast omijanie w diagnozach niezależnych komentatorów poziomu świadomości politycznej polskich wyborców, który w porównaniu z krajami zachodnimi jest żenująco niski. Krytyka polityków za populizm i demagogię nie uwzględnia faktu, że są to narzędzia wyjątkowo skuteczne w polskiej rzeczywistości. Najwyższy czas, aby publicyści pozbyli się nobilitującej społecznie postawy obrońców ludu i spojrzeli trzeźwo na stan świadomości polskiego elektoratu. To, co przede wszystkim wymaga zmiany, to właśnie ów stan świadomości, będący skutkiem zaniedbań wychowawczych i edukacyjnych od samego początku III RP. Tak powszechnie krytykowany poziom klasy politycznej w Polsce jest niczym innym, jak skutkiem zaniedbań edukacyjnych polskiego społeczeństwa.

Prof. Jacek Raciborski w książce „Państwo w praktyce. Style działania” wprowadził pojęcie „jakości obywatela”. Przy czym nie przyjął zbyt wymagających kryteriów jej oceny. Jego zdaniem wystarczy, że ktoś bierze regularnie udział w wyborach i akceptuje system demokratyczny, aby był obywatelem dobrej jakości. Niestety Raciborski szacuje, że w Polsce obywateli dobrej jakości jest zaledwie kilkanaście procent.

Nie sądzę, żeby się mylił. W Polsce frekwencja wyborcza jest zdecydowanie niższa niż w krajach zachodnich, gdzie ona oscyluje w granicach 80%. My natomiast cieszymy się, kiedy uda się jej przekroczyć 50%. Ponad 60-procentowa frekwencja podczas ostatnich wyborów prezydenckich była wynikiem szczególnie intensywnie prowadzonej kampanii, która wyostrzyła zasadniczy podział w polskim społeczeństwie. Świadczy to o rozbudzeniu silnych emocji, które zmobilizowały do udziału w głosowaniu więcej niż zwykle ludzi politycznie indyferentnych. Nie każdy udział w wyborach świadczy o obywatelskiej jakości. Nie zawsze bowiem decyzje wyborcze są wynikiem racjonalnych przekonań, opartych na dobrej orientacji w sytuacji politycznej kraju. Często o tym udziale decyduje presja członków rodziny lub grupy towarzyskiej, chęć poparcia kandydata, który robi sympatyczne wrażenie, przy całkowitej obojętności dla jego programu; czasami decyduje jego płeć, albo wiek, a niekiedy tylko chęć przeciwstawienia się swojemu otoczeniu. To z tego bierze się znacząca rola marketerów politycznych, owych osławionych spin-doktorów, którzy nie ustają w poszukiwaniu pozamerytorycznych walorów swojego kandydata i wad jego rywali.

Stopień przywiązania Polaków do systemu demokratycznego również może budzić wątpliwości. Z innych badań wynika, że 25% naszych rodaków nie ma nic przeciwko rządom jednej partii zamiast systemu wielopartyjnego. Do autorytaryzmu zostaliśmy przyzwyczajeni w PRL-u i w przypadku pojawienia się jakichkolwiek trudności w funkcjonowaniu państwa, często można usłyszeć nawoływania do rządów „silnej ręki”, albo „silnego państwa”, przez co zazwyczaj rozumie się centralizację władzy. Ale przecież także wielu spośród tych, którzy deklarują przywiązanie do demokracji, rozumie ją tak, jak Jarosław Kaczyński: wybory, proszę bardzo, mogą być co parę lat, ale potem zwycięska partia ma prawo rządzić jak chce, bo ma legitymację suwerena. A więc żadnego podziału władzy, tylko jeden centralny jej ośrodek nieskrępowany prawnymi imposybilizmami. Jak to kiedyś trafnie określił Marek Borowski, to nie demokracja tylko demokratura.

Przy takim stanie świadomości nie może dziwić, że wielu ludzi nie rażą delikty konstytucyjne, obsadzanie przez PiS swoimi ludźmi Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego czy brak niezależności Narodowego Banku Polskiego. Już bardziej anomalią jest dla nich to, że prezes Najwyższej Izby Kontroli tak często występuje wbrew oczekiwaniom rządu. Mogą oni żyć w przekonaniu, że z polską demokracją jest wszystko w porządku, o czym zapewnia ich Jarosław Kaczyński. Mogą do nich również trafiać argumenty Zbigniewa Ziobry, że Polska ma prawo do swojego rozumienia praworządności i unijne traktaty jej nie dotyczą.

W polskim społeczeństwie zbyt mało jest obywateli dobrej jakości. Nie można tego wstydliwie ukrywać w obawie, że się w ten sposób obraża ludzi, albo w przekonaniu, że społeczeństwo jest, jakie jest, i wymienić go na inne nie można. Otóż nie tylko można, ale trzeba. Mówiąc otwarcie o obywatelskich deficytach wiedzy i umiejętności, trzeba intensyfikować działania, aby to zmienić. Co prawda, zachowanie znacznej części polskiego społeczeństwa w stosunku do uchodźców z Ukrainy, zdaje się przeczyć tej negatywnej ocenie. Spontaniczna samoorganizacja pomocy ofiarom wojny, budząca podziw w Europie, jest jednak ewenementem, wymagającym pogłębionych badań socjologicznych. Podobny odruch solidarnościowy można było zaobserwować w stosunku do Węgrów na przełomie lat 1956/1957, po krwawym stłumieniu przez Sowietów powstania w Budapeszcie. Wówczas jednak polskie władze szybko ten ruch społeczny spacyfikowały. Takim przypadkiem obywatelskiego wzmożenia był także karnawał Solidarności w latach 1980 – 1981, zakończony stanem wojennym. Takie rzadkie wydarzenia mogą co najwyżej świadczyć o obywatelskim potencjale, który jednak nie aktualizuje się w codziennych postawach większości Polaków. Wciąż zainteresowanie polityką jest przez młodych ludzi kontestowane, co w starszym wieku skutkuje podatnością na manipulację i nieodpornością na demagogię. Oczywiście zawsze będą ludzie, którzy nie interesują się polityką i sprawami publicznymi, i mają do tego prawo. Gorzej, jeśli stanowią oni większość społeczeństwa, bo wówczas demokracja nie ma sensu i szybko zamienia się w dyktaturę.

Nieprzystosowanie wielu Polaków do życia w systemie demokratycznym nie jest ich winą, skoro przez wiele pokoleń żyli w państwie autorytarnym. Po zmianie ustroju żaden z kolejnych rządów o to przystosowanie nie zadbał, licząc zapewne na to, że w warunkach demokracji liberalnej ludzie sami nauczą się jej reguł. Niestety, nie jest to takie łatwe. Wyższa kultura polityczna społeczeństw zachodnich jest wynikiem zarówno sposobu sprawowania władzy w tych państwach, jak i ukierunkowanego na jej podnoszenie systemu edukacji.

Chcąc rozwijać demokrację w Polsce, trzeba więc najpierw stworzyć warunki do podniesienia obywatelskiej jakości. Takim warunkiem podstawowym, bez spełnienia którego wszelkie działania w tym kierunku będą pozbawione sensu, jest odsunięcie PiS-u od władzy i odtworzenie prawno-instytucjonalnej podstawy demokracji liberalnej. Dopóki nie wróci się do rządów prawa, trójpodziału władzy i przestrzegania unijnych wartości oraz opartych na nich traktatów, dopóty jakość obywateli w Polsce nie będzie lepsza. Demokracje nieliberalne są niczym innym jak formą autorytaryzmu. W systemie autorytarnym jakość obywateli nie ma znaczenia, bo nie ma w nim miejsca na społeczeństwo obywatelskie. Atrapy społecznej aktywności w rodzaju czynów społecznych w PRL-u czy miesięcznic smoleńskich w państwie PiS-u, ze społeczeństwem obywatelskim nie mają nic wspólnego.

Wysoka jakość obywatelska wymaga przestrzeni, w której aktywność obywateli może się swobodnie rozwijać. Tej aktywności nie może kreować władza za pomocą swoich rytuałów. Im mniej państwa w życiu obywateli, tym lepiej, bo tym bardziej zmuszeni są oni sami rozwiązywać pojawiające się problemy i starać się ulepszać swoje życie. Wyzbycie się niewolniczego nawyku oczekiwania, że władza powinna to zrobić za nich, jest wstępem do społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego tak ważny jest rozwój samorządności lokalnej i tworzenie się organizacji pozarządowych w państwie demokratycznym. To właśnie te instytucje są katalizatorami społecznego zaangażowania, inspirując ludzi do uczestnictwa w rozmaitych projektach, dzięki czemu pojawia się poczucie sensu obywatelskiej wspólnoty. Sensu, który nie ma nic wspólnego z upowszechnianymi odgórnie patriotycznymi stereotypami. Obywatelski obowiązek i obywatelska odpowiedzialność przejawiają się bowiem w konkretnym działaniu, a nie w deklaracjach. Efekty tych działań są szybko widoczne, dzięki czemu umacniają przekonanie o potrzebie ich podejmowania. Istotne znaczenie wychowawcze mają różne rodzaje wolontariatu, kształtujące postawy obywatelskie, przy których nagrodą jest satysfakcja z czynienia dobra. Ta postawa jest następnie przenoszona na wychowanie w rodzinie, kiedy – jak to się często dzieje w krajach zachodnich – rodzice wciągają swoje dzieci do udziału w realizacji obywatelskich projektów.

W tej chwili robi się niestety wszystko, aby rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zatrzymać. Samorządy nie zdominowane przez PiS i organizacje pozarządowe ideologicznie odległe od władzy, próbuje się zagłodzić, pozbawiając je należnych im środków. Niechęć władzy do niezależnych inicjatyw jest aż nadto widoczna, co jednoznacznie wskazuje na jej autorytarne zapędy.

Drugim ważnym elementem procesu podnoszenia poziomu jakości obywateli jest oczywiście szkoła. Jakże jednak odległa od tej, którą znamy, zdemolowanej ostatecznie reformami Zalewskiej i Czarnka. Szkoły, która zawsze uczyła wszystkiego, oprócz postawy obywatelskiej. Programy szkolne wciąż puchną od nowych informacji z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych, modnych trendów w rodzaju przedsiębiorczości, a także historii, w której najwięcej jest o wojnach i polskiej martyrologii. Będący w programie przedmiot „wiedza o społeczeństwie” w takim wymiarze godzinowym i – co ważniejsze – w takiej formie, pozbawionej kontaktu z praktyką, z pewnością nie wystarcza. Świadczy o tym słaba orientacja absolwentów w sprawach prawno-ustrojowych, co się później przekłada na irracjonalność w dokonywaniu politycznych wyborów.

Od początku do końca szkolnej edukacji w programach nauczania powinny być przedmioty, które będą uczyć rozumienia ustroju państwa, roli instytucji demokratycznych, systemu politycznego, znaczenia praworządności i praw człowieka. Powinny być one nauczane w sposób, który zapewni ich właściwe zrozumienie przez aktywny udział uczniów w rozmaitych dyskusjach, spotkaniach, wydarzeniach i inscenizacjach. W związku z tym szkoła musi ściśle współpracować z organizacjami pozarządowymi i instytucjami demokratycznymi. Tak znaczne poszerzenie problematyki wychowania obywatelskiego wymagać oczywiście będzie ograniczenia zajęć z innych przedmiotów. Biorąc pod uwagę ewidentne przeładowanie programowe polskiej szkoły, powinno to być nie tylko łatwe, ale wręcz konieczne. Warto się zastanowić, jak to jest możliwe na przykład w szkołach amerykańskich, gdzie uczniowie realizują nie tylko szeroki program wychowania obywatelskiego, ale uczestniczą w wielu zajęciach pozaszkolnych przygotowujących do życia w społeczeństwie demokratycznym, jak na przykład prowadzenie negocjacji, udział w akcjach afirmatywnych, ochrona przyrody czy wolontariat. Aktywność pozaszkolna i praca w wolontariacie są potem brane pod uwagę przy staraniu się o przyjęcie na studia w koledżu i uniwersytecie.

Zasadnicza zmiana polskiej szkoły, sprzyjająca podniesieniu jakości obywateli, wymaga korekty celu wychowawczego. Wychowanie obywatelskie, kładące nacisk na obronę praw człowieka, różni się bowiem od głośno lansowanego przez ministra Czarnka wychowania patriotycznego, mającego wyraźnie nacjonalistyczny charakter. Chodzi bowiem o to, aby wrażliwość na tradycję i symbole polskiego narodu ustąpiła wrażliwości na potrzeby ludzi tu i teraz, bez względu na to skąd pochodzą, i całego ekosystemu, w którym żyjemy. Poza tym, cel wychowawczy musi być aideologiczny. Szkoła nie może wychowywać uczniów w duchu jakiejkolwiek religii lub ideologii. Powinna natomiast wpajać wartości demokratyczne, oparte na poszanowaniu różnorodności i zasadach etyki uniwersalnej. Obecnie polska szkoła, pozostająca pod politycznym wpływem środowisk nacjonalistyczno-klerykalnych, tych postulatów nie spełnia, czego przykładem jest podręcznik „Historia i Teraźniejszość”, będący jawnym, a przy tym wulgarnym narzędziem prawicowej indoktrynacji.

Zmienić się musi także cel edukacyjny, a przede wszystkim metody nauczania. Powinien to być cel ukierunkowany głównie na wiedzę o państwie i społeczeństwie, a w mniejszym stopniu ogólnie lub zawodowo kształcący. Poza szkołą, w systemie edukacji, powinny być natomiast dostępne rozmaite formy kształcenia specjalistycznego. Szkoły podstawowe i średnie powinny być odciążone od nadmiaru teorii i zdecydowanie bliższe praktyce. Uczniowie powinni samodzielnie wykonywać projekty wymagające ich uczestnictwa w życiu publicznym. Odcięcie przez ministra Czarnka polskiej szkoły od współpracy z organizacjami pozarządowymi upowszechniającymi wartości i inicjatywy obywatelskie, w rodzaju Tour de Konstytucja, uniemożliwia realizację tego postulatu.

Jak widać, spełnienie tych wymagań wobec systemu szkolnego, mających istotne znaczenie dla poprawy jakości obywatelskiej, będzie trudne, nawet po zmianie autorytarnej władzy. Decyduje o tym tradycja i utrwalone wzory kulturowe. Istotną przeszkodą może być również zniszczony prestiż zawodu nauczycielskiego, spowodowany nagonką na nauczycieli ze strony pisowskiej władzy i bezprzykładnie niskim w historii Polski poziomem ich wynagradzania. Trudno się dziwić widocznej od pewnego czasu selekcji negatywnej do tego zawodu. Nauczycielami zostają więc pedagogiczni zapaleńcy, których nigdy nie ma zbyt wielu, oraz ci, którzy nie zdołali załapać się do bardziej intratnych zawodów.

Szkoła zamkniętych drzwi i okien. Nadciągająca katastrofa edukacyjna :)

W okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

Polska szkoła doby III RP nie miała szczęścia do rządzących. Można by godzinami pisać o tym, jak kolejni ministrowie wpadali na genialne pomysły dotyczące przebudowy systemu kształcenia, modelu wychowania czy zarządzania kadrami nauczycielskimi. Co najsmutniejsze, rządzący częściej spoglądali na edukację jak na finansowy balast niż cywilizacyjną barierę. Tymczasem w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

 

Zamknięte drzwi

Szkoła rozumiana jako kokon, do którego nikt z zewnątrz nie powinien mieć wstępu, jest fundamentem wizji edukacji, jaką reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Symboliczne znaczenie odgrywała tu nowelizacja prawa oświatowego przez publicystów i opozycję demokratyczną określana mianem Lex Czarnek. Jednym z najważniejszych założeń tej noweli było ograniczenie możliwości organizowania na terenie szkoły zajęć przeprowadzanych przez przedstawicieli organizacji pozarządowych i innych podmiotów zewnętrznych. Wszystko rzecz jasna miało się odbyć pod sztandarem zwiększenia wpływu rodziców na to, co się dzieje w szkole, jednakże w rzeczywistości – zarówno nadzór rodziców, jak również procedura zatwierdzania takich wydarzeń przez kuratorów – chodziło o usunięcie ze szkół wszelkich przejawów myślenia niezgodnego z duchem edukacji i wychowania wdrażanym przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. Wielokrotnie powoływano się na art. 48 ust. 1 polskiej konstytucji wskazujący, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Na tej podstawie przyjmowano, że wszelkie przejawy idei niezgodnych z przekonaniami rodziców (w rzeczywistości: rządzących) powinny zostać ze szkoły usunięte. Zapominano jednakże o drugim zdaniu tego samego ustępu, który przewiduje, że „wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”. Trudno wyobrazić sobie szkołę kształcącą i wychowującą w duchu szacunku dla wolności sumienia, wyznania i przekonań młodych ludzi, w której ci sami młodzi ludzie nie będą mieli dostępu do treści, idei i wartości odbiegających w jakimkolwiek stopniu od tego, co do ich głów usiłuje zapakować partia rządząca.

Co prawda Lex Czarnek – zapewne w związku z bardzo szeroką krytyką opinii publicznej, środowisk nauczycielskich i samych rodziców – nie udało się rządzącym wprowadzić w życie, jednakże nie oznacza to, że wszyscy ci, którym zależy na otwartej i mądrej szkole, mogą spać spokojnie. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że rządzący podejmą kolejne inicjatywy, których efektem byłoby ograniczenie autonomii szkół poprzez stworzenie nowych form kontroli nad dyrektorami oraz uniemożliwienie nauczycielom realizacji treści kształcenia dowolnie wybranymi środkami. Narzędziem takiego wpływu na nauczycieli stało się chociażby – również szeroko dyskutowane w ostatnich miesiącach – wprowadzenie do szkół ponadpodstawowych przedmiotu historia i teraźniejszość. Przedmiot ten utworzony został kosztem realizowanej dotychczas w zakresie podstawowym wiedzy o społeczeństwie, która była dotychczas przedmiotem stanowiącym swoiste laboratorium społeczeństwa obywatelskiego i demokracji dla młodych ludzi. Tym samym partia rządząca zamknęła drzwi szkół ponadpodstawowych dla nauki demokracji. Ta wyjątkowo szkodliwa decyzja ministerstwa przyniesie katastrofalne skutki dla jakości życia publicznego w Polsce, choć skutki te odczujemy dopiero za kilka lub wręcz kilkanaście lat. Brak kształcenia obywatelskiego będzie skutkował kompletnym brakiem znajomości podstawowych mechanizmów współczesnego państwa wśród młodych ludzi. Rządzący zapewne mają świadomość, że wyborcą gorzej wyedukowanym łatwiej zmanipulować, zaś wyborca nie posiadający podstawowej wiedzy o społeczeństwie, państwie i prawie nie będzie miał umiejętności oceny działań rządzących.

Koncepcja przedmiotu historia i teraźniejszość dowodzi również, że rządzący Polską chcą zamknąć drzwi polskiej szkoły dla różnorodności interpretacji historii Polski oraz historii powszechnej, jak również pluralizmu myślenia o współczesnym społeczeństwie i miejscu Polski na świecie. Podstawa programowa przedmiotu historia i teraźniejszość zawiera treści wprost zaczerpnięte z prawicowej prorządowej publicystyki, wymagania niezgodne ze stanem współczesnej wiedzy naukowej, propaguje jednostronne ujęcie wydarzeń i postaci najnowszej historii Polski i powszechnej, a ponadto jej autorzy posługują się językiem i terminologią nienaukową, potoczną i publicystyczną. Pomysł takiego przedmiotu i tak zarysowanych treści kształcenia to jednoznaczny manifest zamknięcia intelektualnego, jakie rządzący pragną propagować wśród młodych ludzi. Narzędziem takiej historycznej indoktrynacji mają być nauczyciele historii i teraźniejszości, którzy – jak zapewne oczekuje ministerstwo i partia rządząca – biernie i bezmyślnie wlewać będą do umysłów młodych Polaków wszelkie fobie i frustracje polskiej narodowej prawicy, bo ich emanacją jest właśnie podstawa programowa tego nowego przedmiotu. Rządzący wpadli również na pomysł, aby jeden z profesorów od lat z Prawem i Sprawiedliwością związanych – notabene niegdyś autor niezwykle cenionych podręczników akademickich – napisał podręcznik do historii i teraźniejszości, który zostanie wydany przez jedno z wydawnictw od lat publikujące tytuły autorstwa intelektualistów z PiS-em związanych. Tak też się stało, a rzeczony podręcznik stał się jednym z najgłośniej dyskutowanych i najbardziej krytykowanych w dziejach Polski. To pełne przekłamań i nadinterpretacji „dzieło” na zawsze już przejdzie do historii jako przykład tego, jak nie powinien być napisany podręcznik. Skala niekompetencji i błędów (szczególnie z zakresu nauk o polityce i administracji), jak również obezwładniająca niesubtelność pisowskiej propagandy, która z tego podręcznika bije, zaskoczyć mogą najbardziej nawet wytrwałego czytelnika. Fragmenty z tego podręcznika będą przez lata wskazywane jako namacalne dowody tego, jak Prawi i Sprawiedliwość usiłuje indoktrynować młodych ludzi i jak naiwnie wierzy, że proces ten da się przeprowadzić przy pomocy łopaty lub topora.

 

Zamknięte okna

Zarządzanie polską edukacją przez Prawo i Sprawiedliwość opiera się jednak nie tylko poprzez zamykanie drzwi do szkoły i czynienie z niej kokonu, do którego nie może się dostać nikt i nic z zewnątrz. Kokon ten został przez partię rządzącą zaprojektowany również jako nieposiadający okien – tak, aby przebywający w nim uczniowie i nauczycieli nie dostrzegali świata zewnętrznego. Polska szkoła po reformach przeprowadzonych w pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości cofnęła się w czasie przynajmniej o jedno pokolenie. Przede wszystkim procesu tego dokonano wprowadzając nową podstawę programową wszystkich przedmiotów nauczanych w ośmioklasowych szkołach podstawowych, jak również w liceach ogólnokształcących, technikach i szkołach branżowych. Jak się okazuje, rządzący przywrócili nie tylko obowiązujący pokolenie wcześniej model ustroju szkolnictwa, ale również – i to zatrważa najbardziej – podstawę programową ukierunkowaną na kształcenie i wymaganie od młodych ludzi niezwykle szczegółowej wiedzy akademickiej, rzadko będącej podstawą istotnych dla współczesnego człowieka umiejętności. Edukacja w zakresie przedmiotów przyrodniczych zupełnie została oderwana od doświadczeń ostatnich dwudziestu kilku lat, kiedy to dążono do nadania jej waloru praktycznego i dążono, by była ona w pewnym przynajmniej stopniu odpowiedzią na współczesny rynek pracy i zachodzące przemiany cywilizacyjne. Edukacja historyczna oparta została na anachronicznym modelu nauczania przede wszystkim historii politycznej. Nauczanie dziejów Polski i świata zdominowało wymaganie znajomości wojen, bitew i dynastii oraz szczegółów dotyczących funkcjonowania wąskiej elity politycznej. Historia społeczna, historia codzienności, historia kultury, historia ludowa – to margines, którego w polskiej szkole się nie naucza. Edukacja w zakresie języka ojczystego zdaje się zupełnie abstrahować od zmian społecznych i kulturowych, jakie w społeczeństwie polskim zachodzą. Remedium na spadające wśród młodzieży czytelnictwo ma być więcej lektur. Partia rządząca i jej funkcjonariusze oddelegowani do zarządzania polskim systemem edukacyjnym chcą zrobić ze szkoły monadę bez okien – chcą, żeby nie było z niej widać otaczającego świata.

Ten sposób myślenia dowodzi dobitnie, że ci ludzie, którzy dziś kształtują losy polskiej edukacji, intelektualnie i mentalnie tkwią nadal w wieku dziewiętnastym. Sama wiara, że współczesna szkoła może być skutecznym narzędziem nieszczególnie wysublimowanej propagandy, przy pomocy której uda się stworzyć nowego człowieka, jest przejawem gargantuicznej wręcz naiwności (żeby nie powiedzieć głupoty). Szkoła we współczesnym świecie może być – jak najbardziej – ważnym podmiotem kształtującym młodego człowieka, kształtującym jego postawy i przekonania. Niekoniecznie jednak musi nim być, gdyż współczesna cywilizacja sprawiła, że kształtowanie postaw i przekonań dokonuje się również (a może i przede wszystkim?) poprzez szereg innych narzędzi, instrumentów i instytucji. Rolę nie do przecenienia pełnią dziś media masowe, w tym głównie media społecznościowe, przy pomocy których przeciętny współczesny młody człowiek – także Polak – kontaktuje się ze światem zewnętrznym. Jeśli pewne treści zostaną usunięte z podstawy programowej czy podręcznika, to nie oznacza, że treści tych współczesny człowiek nie zdobędzie w inny sposób. Znajdzie je przy pomocy współczesnych nowych mediów bądź za pośrednictwem innych użytkowników, którzy treści te już wcześniej znaleźli. Jeśli podręcznikowa wizja historii będzie miała charakter jednostronny i monolityczny, to tym bardziej i tym chętniej współczesny młody człowiek znajdzie jej inną – często dużo bardziej atrakcyjną – wersję. Jeśli poprzez implementację swojej bezmyślnej wizji edukacji rządzący w istocie chcą skłonić młodych ludzi (i jednocześnie nauczycieli) do większej samodzielności  w poszukiwaniu źródeł informacji i ich konfrontowaniu z koncepcjami promowanymi w podstawie programowej i podręcznikach, to chwała im za to! Tak trzymać! Nie sądzę jednak, aby kadrami polityczno-oświatowymi Prawa i Sprawiedliwości powodowały takie szlachetne pobudki.

 

Widmo katastrofy

Co jednak przytłacza najbardziej, to fakt, że wszystkie zmiany w oświacie, jakie w ostatnich siedmiu latach wdrażały rządy Prawa i Sprawiedliwości, zbliżają nas nieuchronnie do edukacyjnej katastrofy. Szkoła – bardziej niż 10 czy 20 lat temu – staje się narzędziem opresji względem młodych ludzi. Opresja, na jaką rządzący skazują nasze dzieci, jest wielostronnie ukierunkowana. Jest to opresja przez naukę – od młodych ludzi wymaga się ogromu szczegółowych informacji, które bez większych problemów przeciętny siódmoklasista znalazłby w internecie przy pomocy telefonu komórkowego. Ten bezmiar zupełnie niepotrzebnych informacji, które w większości przypadków nie zostaną nawet zrozumiane, nie mówiąc już o ich operatywnym zastosowaniu, sprawia, że szkoła staje się niczym funkcjonariusz egzekwującym te bezsensowne wymagania. Jest to również opresja braku czasu – dla młodego człowieka czas wolny staje się marzeniem i rzadkością. Często nastolatkowie spędzają nad książkami i zadaniami domowymi całe swoje popołudnia i wieczory. Odpoczynek i czas wolny stają się dobrem inkluzywnym. W największym zapewne stopniu odczuwają to ci uczniowie, którym przyswajanie kolejnych partii materiału przychodzi wolniej i trudniej. Jest to jednak również opresja przeciętności – współczesny system edukacyjny oczekuje od wszystkich przyswojenia odgórnie ustalonych wymagań. Choć w prawie oświatowym wielokrotnie mówi się o indywidualizacji procesu kształcenia, to jednak wobec tak przeładowanej podstawy programowej  i jednocześnie przeludnienia oddziałów klasowych realna indywidualizacja jest jedynie mrzonką. Młodzi ludzie nie mają czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, pielęgnowanie swoich talentów, odkrywanie piękna otaczającego świata i relacji międzyludzkich – nie mają czasu, bo uczą się do sprawdzianów, wykonują zadania domowe, przyswajają treści, których wymagać się od nich będzie na egzaminach zewnętrznych. Prawu i Sprawiedliwości udało się skutecznie odbudować myślenie o szkole jako o narzędziu opresji nad młodym człowiekiem, a – co najgorsze – wykonawcami takiej wizji stali się dyrektorzy i nauczyciele. Nie dziwi więc, że to w ich kierunku młodzi ludzie i rodzice werbalizują swoje niezadowolenie wobec systemu.

Pogłębienie indoktrynacji i skali propagandy politycznej w szkole sprawi jednak, że polska szkoła nie będzie już postrzegana wyłącznie jako narzędzie opresji, ale zupełnie utraci swój autorytet jako instytucja. Choć oficjalnie rządzący wielokrotnie deklarują, że ich celem jest właśnie odbudowanie autorytetu szkoły i przywrócenie prestiżu zawodu nauczyciela, to jednak w rzeczywistości ich działania skutkują czymś zupełnie odwrotnym. Szkoła ucząca martwych formułek, typologii i oderwanych od rzeczywistości faktów przestaje być „nauczycielką życia”, a staje się wręcz nieżyciowa. Okaże się być jedynie etapem koniecznym do tego, że otworzyć sobie furtkę do etapu kolejnego – np. do studiów wyższych. Paradoksalnie też rządzący regularnie osłabiają i rujnują szkolnictwo publiczne, choć podobno deklarują, że zależy im właśnie na ich umacnianiu. Coraz częściej bardziej świadomi i jednocześnie zamożni rodzice podejmują decyzję o przeniesieniu dziecka do szkoły niepublicznej, w której wdraża się innowacje pedagogiczne, a uczący w niej nauczyciele starają się jak tylko można minimalizować szkodliwe decyzje ministerstwa edukacji. Katastrofą wreszcie skończy się pogłębiająca się zapaść kadrowa w zawodzie nauczyciela. Wojna, jaką rządzący wypowiedzieli nauczycielom podczas strajku, trwa nadal – jej głównym przejawem jest ignorowanie oczekiwań płacowych nauczycieli, które skutkuje widocznymi już nie tylko w małych miejscowościach brakami kadrowymi w coraz większej liczbie polskich szkół. Coraz częściej problemy ze znalezieniem nauczycieli dotykają również dużych samorządów terytorialnych, w których wysokość kosztów utrzymania i kosztów życia niejednokrotnie przekracza wysokość pensji nauczyciela z kilkuletnim stażem. Już dziś znalezienie nauczyciela fizyki, chemii czy informatyki graniczy z cudem; za chwilę zabraknie nauczycieli języków obcych i matematyków; jednakże również wśród humanistów chęć podejmowania kształcenia na specjalnościach nauczycielskich systematycznie spada.

Katastrofa polskiej edukacji nadchodzi – jej symptomy widoczne są już od bardzo dawna, jednakże działania rządów narodowej prawicy katastrofę tę coraz bardziej przybliżają. Trudno powiedzieć, na ile działania te są efektem świadomej, przemyślanej strategii, której celem jest zrujnowanie polskiej oświaty i kształtowanie nieświadomych społecznie i obywatelsko biernych mas społecznych, które niezdolne będą do jakiejkolwiek formy sprzeciwu względem populistycznej władzy o autokratycznych skłonnościach. Trudno powiedzieć, czy działania te nie są formą ahistorycznej naiwności, bazującej na przeświadczeniu, że tak jak komunistom udało się formować homosovieticusa, tak też im uda się ukształtować homo pisopoliticusa, choć przecież warunki, w jakich dziś funkcjonujemy są daleko niewspółmierne. Trudno też powiedzieć, na ile szczere są te ich wszystkie deklaracje o obronie wartości, polskości, religii, tradycji, katolickości, swojskości, prawdy czy natury – jeśli są szczere, to największym bodajże paradoksem organizowanych przez nich kolejnych krucjat w ich obronie, jest fakt, iż działaniami swoimi raczej przyspieszają odwracanie się młodych Polaków od tychże wartości. Statystyki szkół wyraźnie pokazują, że każde proreligijne wzmożenie po strony obozu władzy skutkuje wzrostem młodzieży rezygnującej z nauczania religii w szkole. Zamykanie drzwi i okien polskiej szkoły, przekształcanie jej w monadę czy też swoisty kokon, nie sprawi, że będą z niej wychodzić narodowo-katoliccy homofobiczni prawdziwi Polscy. Bardziej spodziewałbym się, że opuszczą ją zmęczeni polskością ateistyczni kosmopolici, którzy na złość rządzącym owiną się tęczową flagą. Nie rozpaczałbym może nad tym jakoś szczególnie, gdyby nie fakt, że przy tej okazji doszczętnie zrujnowana zostanie polska edukacja, a o autorytecie polskiej szkoły pamiętać będą może tylko emerytowani nauczyciele.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Widmo krąży po polskiej szkole… Widmo ministra! :)

Widmo ideologizacji, centralizacji, dezaktywizacji i antymodernizacji – to znaki rozpoznawcze aktualnego ministra edukacji i nauki, czyli człowieka, który odpowiada za całość polskiej oświaty. A przecież oświata to nie tylko zarządzanie systemem edukacyjnym, ale przede wszystkim kształcenie i wychowanie dzieci i młodzieży, a tym samym przystosowywanie ich do zmieniającej się rzeczywistości oraz przygotowywanie do funkcjonowania we współczesnym świecie. 

Niewielu było ministrów edukacji, którzy by tak wiele złego robili dla polskiej szkoły, jak aktualny minister. Oczywiście jego koleżanka-poprzedniczka, autorka gwałtownie i z przytupem przeprowadzonej przed pięcioma laty „reformy” edukacji, niezwykle wysoko postawiła poprzeczkę. Pewne jest jednak, że jej lubelski następca sprostał temu wyzwaniu. Dawno swoją partyjną koleżankę dogonił, przegonił i zostawił daleko w tyle. Zło jednak, które aktualny minister edukacji i nauki implementuje w polski system oświaty, paradoksalnie rodzić będzie owoce zmiany – zmiany, która nadejdzie, choć dziś może to nam się wydawać nierealne czy wręcz niemożliwe. 

Materializacja widma

Widmo ideologizacji, centralizacji, dezaktywizacji i antymodernizacji – to znaki rozpoznawcze aktualnego ministra edukacji i nauki, czyli człowieka, który odpowiada za całość polskiej oświaty. A przecież oświata to nie tylko zarządzanie systemem edukacyjnym, ale przede wszystkim kształcenie i wychowanie dzieci i młodzieży, a tym samym przystosowywanie ich do zmieniającej się rzeczywistości oraz przygotowywanie do funkcjonowania we współczesnym świecie. W preambule do Ustawy Prawo oświatowe z dn. 16 grudnia 2016 r. wpisano, że „Kształcenie i wychowanie służy rozwijaniu u młodzieży poczucia odpowiedzialności, miłości Ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym otwarciu się na wartości kultur Europy i świata. Szkoła winna zapewnić każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju, przygotować go do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności”. Te górnolotne zapisy moglibyśmy zbagatelizować, jednakże to w nich zawarto aksjologiczne podstawy organizacji całej polskiej oświaty, a to właśnie na wartościach każdy system edukacyjny musi się opierać. One pozwalają zdefiniować efekt końcowy jego działalności, czyli to, jak ukształtowanego młodego człowieka szkoła ma wypuścić ze swoich murów. 

Postulaty „otwarcia się na wartości kultur Europy i świata”, „oparcie o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności” oraz założenie o przygotowaniu młodego człowieka do „wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich” – na pewno satysfakcjonowałyby każdego zatroskanego o kształt polskiego systemu edukacji, także tych, którym daleko do konserwatywnego światopoglądu czy też ideologii wyznawanej przez partię rządzącą dziś Polską. Praktyka zarządzania szkołą w ostatnich latach niewiele jednak ma z tymi postulatami wspólnego. Przede wszystkim system stworzony po 2016 r. oparto na rozbudowanym komponencie wiedzy akademickiej, który został przeszczepiony do każdego szczebla edukacyjnego. Poszerzono i uszczegółowiono treści zawarte w podstawie programowej, przywrócono szereg zagadnień nieobecnych w poprzedniej wersji podstawy programowej, nałożono na nauczycieli i uczniów kajdany realizacji tych rozbudowanych treści, przez co proces kształcenia uczyniono niezwykle intensywnym, absorbującym i wyczerpującym. Internetowe wpisy rodziców zatroskanych losami dzieci siedzących do późna w nocy z nosami w książkach nie były jedynie przesadą wrogich partii rządzącej opozycjonistów, ale symptomem zatrważającego zjawiska, które rozpocząwszy się w szkole podstawowej, stało się udziałem nowego liceum i technikum. 

Jak już wspomniano, aktualny minister postawił sobie za punkt honoru, aby wyprzedzić swoją poprzedniczkę w działaniach, których efektem będzie uczynienie polskiej szkoły jeszcze bardziej opresyjną, nieprzyjazną i oderwaną od realiów życia codziennego. Symbolicznym i zarazem sztandarowym pomysłem ministra stała się likwidacja w szkołach ponadpodstawowych przedmiotu: wiedza o społeczeństwie w zakresie podstawowym oraz powołanie na jego miejsce przedmiotu: historia i teraźniejszość. Ten fatalny pomysł skrytykowany został nie tylko przez nauczycieli, ale również przez Polskie Towarzystwo Historyczne, Polską Akademię Nauk i Uniwersytet Warszawski. W podstawie programowej nowego przedmiotu wpisano szereg niezwykle szczegółowych treści obejmujących powszechną i polską historię najnowszą, które realizowane będą w I i II klasie szkoły ponadpodstawowej, czyli wśród czternasto- i piętnastolatków. Wpisane do podstawy programowej treści nie ustępują niczym od wymagań stawianych studentom kierunków humanistycznych i społecznych – tutaj zaś realizowane będą wśród młodzieży, nie mającej odpowiednich kompetencji i zdolności percepcyjnych, aby treści te operatywnie przyswajać. W Ustawie Prawo oświatowe wpisano, że system oświaty powinien zapewnić „dostosowanie treści, metod i organizacji nauczania do możliwości psychofizycznych uczniów, a także możliwość korzystania z pomocy psychologiczno-pedagogicznej i specjalnych form pracy dydaktycznej”. Wystarczy wspomnieć, że ustawa ta pisana była przecież przez ekipę poprzedniczki aktualnego ministra. 

Sztandarowy pomysł ministra jednakże nie jest wyłącznie niedostosowanym do wieku i wiedzy młodzieży sztucznie stworzonym przedmiotem, ale w zamierzeniu stanowi przede wszystkim narzędzie ideologizacji. Przewidywane do realizacji treści kształcenia obejmują wątki niemalże żywcem wyjęte z prawicowej publicystyki, jak chociażby: odróżnianie ekologii od rzekomego „ekologizmu”, odróżnianie tolerancji od afirmacji, uzasadnianie „pisowskich” interpretacji dotyczących katastrofy smoleńskiej, zestawianie liberalizmu z kolektywizmem czy wręcz totalitaryzmem itp. Tymczasem w Ustawie Prawo oświatowe wpisano, że zadaniem systemu edukacji jest „upowszechnianie wśród dzieci i młodzieży wiedzy o zasadach zrównoważonego rozwoju oraz kształtowanie postaw sprzyjających jego wdrażaniu w skali lokalnej, krajowej i globalnej”. Można mieć wrażenie, że zapisy te są przez aktualnego ministra rozumiane opacznie. Minister bowiem wpadł na genialny pomysł – notabene nie jako pierwszy w świecie, choć niewątpliwie pierwszy w Europie XXI w. – że uda się zatrzymać bądź nawet cofnąć szereg modernizacyjnych zmian społecznych poprzez zideologizowaną szkolną edukację, a szkolni nauczyciele staną się biernym i bezmyślnym narzędziem przeprowadzania tego procesu. Jakby zapomniał o zróżnicowaniu środowiska nauczycielskiego, jakby zapomniał o wielości współczesnych źródeł informacji, z których korzystają dzieci i młodzież, jakby zapomniał o niepowodzeniach wszelkich form szkolnej indoktrynacji realizowanej w różnych reżimach i epokach na ziemiach polskich. Paradoksalnie minister edukacji okazał się niesamowitym konstruktywistą, skoro uwierzył, że wystarczy zmienić podstawę programową, wprowadzić nowy przedmiot, a niewątpliwie uda się stworzenie nowego człowieka, „pisowskiego” człowieka. 

Broń obosieczna

Wydaje się jednak, że minister – choć z wykształcenia prawnik po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, choć uzyskał doktorat i habilitację z nauk prawnych, choć przez wiele lat pracujący jako wykładowca akademicki – sam okazał się albo historycznie niedokształcony, albo nazbyt gorliwie uwierzył w swoją własną propagandę. Uwierzył mianowicie, że ręczne sterowanie programami nauczania poprzez zmiany w podstawie programowej sprawi, że szkoła uformuje tego nowego – jak już wspomniano – „pisowskiego” człowieka. Minister zapomniał chyba o tym, jak wiele protestów, oporu i niechęci budziła w poprzednich epokach i w realiach różnych reżimów szkoła, którą czyniono narzędziem propagandy, indoktrynacji i – nie bójmy się wprost powiedzieć! – reedukacji. Minister uwierzył, że wystarczy wpisać Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego do podstawy programowej, a już staną się obaj fundamentem aksjologicznym i wzorami moralnymi dla wszystkich bez mała polskich dzieci i młodzieży. Minister uwierzył w radykalnie konstruktywistyczną wizję antropologiczną, w której człowiek poddaje się swobodnemu lepieniu niczym z gliny przez czarodziejów, zwanych nauczycielami. A to przecież wszystko mrzonki!

Żyjemy przecież w świecie, w którym proces socjalizacji, wychowania i kształcenia nie odbywa się wyłącznie w szkole i w rodzinie. Zadania te wykonywane są równolegle i często samorzutnie przez szereg innych instytucji i organizacji, które nie tylko nie znajdują się pod bezpośrednią kuratelą państwa i nie realizują oficjalnych wytycznych polityki oświatowej państwa, ale wręcz wprost pozostawać mogą w opozycji do państwa. Organizacje pozarządowe, media masowe, grupy rówieśnicze, korporacje i przedsiębiorstwa, świat reklamy i marketingu, działacze i aktywiści polityczni i społeczni – to tylko niektóre z podmiotów, które wpływają współcześnie na formowanie młodych ludzi. Może być tak, że minister nie słyszał nigdy o vlogach i internetowych influencerach; może być tak, że nie korzystał z Instagrama, Snapchata czy TokToka; może być tak, że nie ulega propozycjom wyświetlającym się na YouTubie – jednakże wydaje się, że ministerstwo edukacji i nauki powinno być instytucją, w której zatrudnieni będą ludzie, którzy ministrowi o tym wszystkim powiedzą, a może nawet pokażą mu, o czym mówią. Gdyby minister to wiedział, wówczas miałby świadomość, że działania jego są antyskuteczne, gdyż wpływ zideologizowanej szkoły na sposób myślenia młodych ludzi będzie marginalny, a jego pomysły wylądują na śmietnisku historii szybciej niż w ogóle się to jemu może wydawać. 

Działania ministra w obszarze indoktrynacji i reedukacji okażą się wreszcie bronią obosieczną. Choć likwidowanie wiedzy o społeczeństwie na poziomie podstawowym i jednocześnie pozbawianie nastolatków rzetelnej edukacji obywatelskiej może być postrzegane jako próba neutralizacji polityczno-społecznej młodzieży, to jednak opresyjność szkoły „wymyślonej” przez ministra niewątpliwie wyzwoli w młodych ludziach opór i zdecydowany sprzeciw. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że próby nauczania młodych ludzi „pisowskiej” interpretacji katastrofy smoleńskiej lub siłowe niemalże wtłaczanie im do głów nazwisk katolickich hierarchów czy postaci polskiego papieża, sprawią, że młodzi próby te nie tylko zbojkotują i zanegują, ale przede wszystkim obśmieją. Zupełnie przez przypadek uda się ministrowi spełnić założenie wynikające z Ustawy Prawo oświatowe zakładające, że szkoła ma zajmować się kształtowaniem „u uczniów postaw prospołecznych, w tym poprzez możliwość udziału w działaniach z zakresu wolontariatu, sprzyjających aktywnemu uczestnictwu uczniów w życiu społecznym”. Nie zdziwi mnie zupełnie, jeśli młodzi ludzie – po wejściu w życie założeń dotyczących przedmiotu: historia i teraźniejszość – zaczną angażować się w formy opozycyjne względem promowanych w tak napisanej podstawie programowej postaw i zachowań. Sam minister – jak się zdaje – mówił kiedyś o typowym dla Polaków „genie sprzeciwu” względem wszelkich form przymusu i indoktrynacji. Nie mam złudzeń, że próby reedukowania młodzieży przez ministra skończą się jednym wielkim krachem stworzonego przez niego instytucjonalnego aparatu indoktrynacji. 

Zjednoczyć się przeciwko temu widmu 

Wśród ludzi, którym zależy na jakości i kształcie polskiego systemu edukacji, pojawia się szereg wątpliwości dotyczących tego, w jaki sposób walczyć z bezmyślnymi i szkodliwymi zmianami, które na polską oświatę zsyła widmo aktualnego ministra. Skoro nie działają manifestacje i pikiety, skoro nie działają listy otwarte, skoro urzędnicy ministra nic nie robią sobie z wniosków wysyłanych w ramach kolejnych konsultacji społecznych, toteż wielu z rezygnacją stwierdza, że zrobić nie da się nic. W rzeczywistości jednak to sam minister i jego pomysły staną się z czasem w coraz większym stopniu sojusznikami antyministerialnej opozycji. Trzeba więc – musimy powiedzieć to dobitnie! – „zjednoczyć się przeciwko temu widmu”! Jednakże zjednoczenie to musi się dokonywać w rzetelnej i solidnej pracy u podstaw. Bo przecież – kolejny raz powołam się na Ustawę Prawo oświatowe – system oświaty ma zajmować się wychowaniem rozumianym „jako wspieranie dziecka w rozwoju ku pełnej dojrzałości w sferze fizycznej, emocjonalnej, intelektualnej, duchowej i społecznej”. Zadaniem nauczycieli, edukatorów i opiekunów jest zatem nie tylko realizowanie podstawy programowej, ale przede wszystkim troska o wszechstronny rozwój młodych ludzi. Poza tym nie można zapominać, że zadaniem szkoły jest również „kształtowanie u uczniów postaw przedsiębiorczości i kreatywności sprzyjających aktywnemu uczestnictwu w życiu gospodarczym, w tym poprzez stosowanie w procesie kształcenia innowacyjnych rozwiązań programowych, organizacyjnych lub metodycznych”. Jest więc szereg zadań, ku realizacji których należy się zjednoczyć! Najskuteczniejszą jednak formą zjednoczenia będzie zjednoczenie w pracy organicznej i w pracy u podstaw. Bo skoro „widmo krąży po polskiej szkole, widmo aktualnego ministra”, toteż nadszedł czas, aby nauczyciele, opiekunowie i edukatorzy przyjęli rolę współczesnych „siłaczek”.  


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Protesty, trudne pytania i ciężkie decyzje :)

Podzieleni i mentalnie sterroryzowani przez rząd Zjednoczonej Prawicy protestujący starają się budować nici porozumienia, ale przebodźcowane codzienną dawką propagandy społeczeństwo tego nie dostrzega.

Protestują nauczyciele, rolnicy, młodzież na strajkach klimatycznych, pozbawione praw człowieka kobiety. Nie wspominając już o przeciwnikach szczepień, ale ich przecież nasza bańka nie dostrzega, bo to same sobie winne ofiary internetowych manipulacji. Podzieleni i mentalnie sterroryzowani przez rząd Zjednoczonej Prawicy protestujący starają się budować nici porozumienia, ale przebodźcowane codzienną dawką propagandy społeczeństwo tego nie dostrzega. Rzadko zdarzają się przypadki, żeby ktoś spoza danego sektora orientował się, o co chodzi w protestach tych poszczególnych grup zawodowych i społecznych. A liberalne think-tanki wyrastają jak grzyby po deszczu, w powietrzu czuć wiatr zmian, ale głównie chcieliby zajmować się gospodarką, a na resztę zadań publicznych państwa nie warto zwracać uwagi.

A może właśnie warto policzyć, ile kosztuje brak poczucia winy za niedziałające państwo i podzielić tę kwotę przez liczbę ludzi płacących w Polsce podatek dochodowy lub po prostu wszystkich mieszkańców Polski? Na ile wycenić emocje i wyrzuty sumienia liberalnych wyborców, że państwo nie inwestuje w usługi publiczne i stają się one karykaturą obsługi obywateli?

Liberalizm nie może oznaczać wolności od problemów i wiecznego przekładania na później decyzji o fundamentalnym znaczeniu dla społeczeństwa. Czeka nas ogrom niewdrożonych od lat reform i niezałatwionych spraw, które na nas runą. Problemów najczęściej wynikających z niedofinansowania służby zdrowia, edukacji, opieki społecznej, szczególnie osób starszych. Mogłoby to oznaczać branie PEŁNEJ ODPOWIEDZIALNOŚCI za działanie państwa, jego spółek, agend i służb publicznych, od konduktorki w PKP po ambasadora w Nowej Zelandii. Kilkuletnia praca u podstaw Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (a wcześniej kilkuletnie próby zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej) spowodowała wzrost społecznego poparcia dla legalnej, bezpiecznej aborcji na żądanie kobiety z 37% w roku 2016 do 69% w roku 2020.

Masowe protesty na ulicach nie skłoniły premiera Morawieckiego do niepublikowania wyroku „Trybunału Konstytucyjnego”. Zmusiły za to główną partię opozycyjną do porzucenia kompromisu z lat 90 i wsparcia aborcji na żądanie do 12 tygodnia ciąży. Prawa strona Koalicji Obywatelskiej oczywiście syczała, że tego nikt z nimi nie dyskutował, ale szybko przycichła, gdy słupek sondażowy drgnął w górę o 1 czy 2%. Czy w przyszłym parlamencie oznacza to przyjęcie ustawy liberalizującej dostęp do aborcji? To kompletnie nie zależy od obywateli, naszych pojedynczych głosów w wyborach, ale od odważnych liderów partyjnych, którzy polityków o liberalnych poglądach na kwestie przerywania ciąży umieszczą na „biorących” miejscach na listach wyborczych. To nas zmobilizuje do udziału w wyborach.

A co nas obchodzą protestujący lekarze? Przecież mamy pakiety medyczne, poza tym jesteśmy młodzi i nie zaczęliśmy chorować na choroby cywilizacyjne. Bez pieniędzy podatników nie zreformujemy służby zdrowia – która od 20 lat bazuje na balansowaniu zadłużenia Narodowego Funduszu Zdrowia vs szpitale i szpitali vs personel, podwykonawcy, czy po prostu wierzyciele. Firmy windykacyjne zarabiają krocie na obsłudze długów publicznych placówek zdrowia, a obywatele na zbiórkach publicznych zbierają na leczenie za granicą lub w coraz bardziej przeciążonych szpitalach prywatnych. Żadna partia polityczna nie ma odpowiedzi na trudne pytania: jak systemowo zmienić działanie Narodowego Funduszu Zdrowia? Jak urealnić płace ratowników medycznych, lekarzy i pielęgniarek? Jak zachęcić ich do pozostaniu w kraju, którego obywatele finansują działanie uczelni medycznych ze swoich podatków?

Nie ma odważnego polityka, który powie publicznie o konieczności wprowadzenia symbolicznej nawet 20 zł, 30 zł opłaty za wizytę lekarską. Publiczna służba zdrowia jest w mojej 36 letniej świadomości od zawsze niedoinwestowana, skorumpowana, niewydajna. Jeśli ktoś z rodziny zachoruje, to szukamy pomocy w zbiórkach publicznych w Internecie, bo szans na szybką operację nie ma z powodu braku specjalistów. Służba zdrowia oparta na zbiórkach publicznych w Internecie? Na poczuciu winy obywateli, bo państwo nie działa. Przeleję 10 zł na dziecko, któremu polskie państwo nie refunduje terapii genowej w leczeniu chronicznego zaniku mięśni, bo to już setna zbiórka, którą widzę dziś na FB?

Dlaczego protestują nauczyciele? Bo od lat są pomijani w rozdzielniku priorytetów kolejnych polityków, zarabiają za mało w porównaniu z odpowiedzialnością, jaką ponoszą za edukację i wychowanie polskich dzieci. Zaczyna się od tego, że gorzej wyedukowane społeczeństwo jest łatwiejsze do sterowania i bardziej podatne na propagandę. A kończy atakami antyszczepionkowców na lekarzy i rodziców, którzy szczepionkami chcą chronić swoje dzieci i ich kolegów. Edukacja = trudny temat plus wiecznie roszczeniowe związki zawodowe. I taka narracja towarzyszyła nam przez 30 lat polskiej transformacji i dopiero kilka lat temu okazało się, że zawód nauczyciela nie jest pierwszym wyborem absolwentów matematyki, geografii czy chemii i wolą pracę w korpo za kilka razy większe wynagrodzenie. W Polsce dramatycznie brakuje nauczycieli, oraz, jak pokazał ostatni raport Klubu Jagiellońskiego, nauczycieli mężczyzn. To trudny, odpowiedzialny i niskopłatny zawód, państwo w żaden sposób nie zachęca do wybierania tej ścieżki zawodowej, a rząd Zjednoczonej Prawicy dodatkowo chce pozbawić samorządy wpływu na obsadę stanowisk dyrektorskich i ustawicznie zmniejsza dotację oświatową dla szkół publicznych. Z powodu braków w etatach dzieci zaczną lekcje o 7:30 czy skończą o 18:00 z dwugodzinnym okienkiem, ale to przecież nie powód, by partie polityczne zlecały badania opinii wśród rodziców. Lepiej wydać na produkcję memów „Czarnek Twój wróg”, masowo kopiowanych na fanpage’ach poselskich. Albo brać udział w rządowej kampanii pt. „Cnoty niewieście” jakby skrojonej pod posłanki z komisji edukacji i matki dziewczynek. Zero własnej reakcji, własnych propozycji, zero własnych polityków i polityczek, którzy mogliby zostać twarzami edukacji publicznej. Czyżby i opozycja miała w tej dziedzinie braki kadrowe?

Rolnicy z Agrounii na ulicach? Przecież mają dopłaty unijne, to czemu protestują? Poza tym głosowali na PiS i to przez nich wstyd nam za ojczyznę za granicą. Zawiść o czyjeś sukcesy i benefity mamy pewnie w polskim genomie, ale nie powinna nam ona przysłaniać systemowych problemów z którymi zmaga się polski rolnik. Niezaopiekowany rolnik to ten, któremu państwo nie jest w stanie pomóc w konfliktach z dystrybutorami żywności, nie jest w stanie wdrożyć dyrektywy o znakowaniu towarów spożywczych zgodnie ich krajem pochodzenia czy w odpowiedzi na epidemię trzody chlewnej nie wypłaca rekompensat, tylko organizuje masowe odstrzały dzików. Częściej ma więcej wspólnego z działaczami klimatycznymi, niż z przedstawicielami partii rządzącej, którzy nie chcą lub nie potrafią dostrzec klimatycznych zmian trendów żywieniowych w społeczeństwie. Ale przecież rolnictwo to zawsze była działka PSL-u, oni się muszą na tym znać, nie my, liberalni demokraci.

Donald Tusk, wracając na stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej, powiedział m.in., że nie można się przyzwyczajać do zła, do nienawiści. A wygląda na to, że zobojętniałe społeczeństwo przyzwyczaiło się do niewydolnego państwa. I do nieogarniętej opozycji i terroru władzy. I do protestów na ulicach. Czekam zatem, aż Donald Tusk pokaże charyzmatycznych liderów, którzy nie przyzwyczaili się do dziadowskiego państwa i chcą je odważnie reformować.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję