Polska gospodarka w latach transformacji — wywiad z profesorem Janem Winieckim :)

– Panie Profesorze, będziemy rozmawiać o 20 latach polskiej transformacji gospodarczej, jednak wyjdźmy od doświadczeń najbliższych nam w czasie. Wydaje się, że spośród krajów Europy Środkowo-Wschodniej w Polsce kryzys gospodarczy ma stosunkowo najłagodniejszy przebieg. Polska ma również szansę stać się jednym z niewielu krajów członkowskich Unii Europejskiej, których gospodarce uda się w tym roku wypracować pozytywny wzrost. W jakich czynnikach upatruje Pan Profesor źródeł tej sytuacji? Czy owa ponadprzeciętna odporność polskiej gospodarki na zawirowania w światowym systemie jest skutkiem jej obiektywnych cech strukturalnych, czy też raczej zawdzięczamy ją polityce gospodarczej prowadzonej w ostatnich latach?

– W naszym regionie, a mam tu konkretnie na myśli państwa, które równocześnie z Polską weszły do Unii Europejskiej, nie widać wyraźnej grupy liderów, jeśli chodzi o reformy gospodarcze. Z tej ósemki – bo Bułgaria i Rumunia ekonomicznie grają jednak w innej lidze – bardzo trudno byłoby wyróżnić kraje, które reformy przeprowadziłyby wzorcowo. Początkowo awangardę stanowiły Polska, Czechy i Węgry, ale w pewnym momencie wszystkie te trzy kraje doznały swoistej reformatorskiej zadyszki. Były wiceprezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju – Michael Bruno określał to zjawisko mianem „reform fatigue„, mając na myśli stan, kiedy reformy przyniosły już wiele efektów, ale równocześnie na dalsze działania nie starcza już sił – pojawia się za duży opór społeczny, a politycy boją się ryzykować swoje kariery. Kiedy grupie pierwotnych liderów, przytrafiła się właśnie taka reformatorska zadyszka, do przodu wyskoczyła druga grupa, a więc kraje bałtyckie, przede wszystkim Estonia, ale także Litwa. Litwie udało się zresztą dołączyć do grupy reformatorów dopiero za którymś razem, bo nie do końca powiodły się próby wdrożenia reform, podejmowane tam co najmniej dwa lub trzy razy. Następnie dołączyła Słowacja, która dotychczas pozostawała daleko w tyle za liderami regionu ze względu na spuściznę czasów semi-dyktatury mecziarowskiej. Jednak to właśnie Słowacja dokonała najdalej idących reform.

Uważam, że jest sześć krajów, które reformy przeprowadziły naprawdę dobrze. Nieco gorzej niż Estonia i Litwa, reformy wdrożyła Łotwa, gdzie nie uniknięto błędów politycznych z daleko idącymi konsekwencjami w późniejszych latach. Mamy też przypadek najbogatszego kraju naszego regionu, czyli Słowenii, która ciągle ma jeszcze przewagę związaną ze swoim relatywnie większym bogactwem w momencie rozpoczynania reform. Jednak inne kraje powoli doganiają Słoweńców, bo w Ljubljanie programu reform nie udało się przeprowadzić w dostatecznie radykalny sposób. Odporność polskiej gospodarki na kryzys – w istocie większa niż na przykład w Czechach czy Słowacji – nie wynika jednak z jakości reform, ale z wielkości i struktury gospodarki. PKB Słowacji jest 7-krotnie niższe niż Polski, a im mniejszy kraj, tym bardziej korzysta, kiedy w globalnej gospodarce dochodzi do intensyfikacji wymiany międzynarodowej. W fazie koniunktury ekonomicznej taki kraj ma szansę na bardzo szybki wzrost, jednak, gdy w światowej gospodarce pojawia się recesja, to małe kraje są dotknięte szczególnie silnie.

Ta teoretyczna teza znajduje empiryczne potwierdzenie. Jak się spojrzy na wzrost gospodarczy w latach 2000-2007 ósemki krajów, które weszły do Unii Europejskiej w roku 2004, to zdecydowanie na czele były Estonia, Litwa i Łotwa. I to nie tylko na czele, bo wykazywały w tym okresie tempo wzrostu 2-krotnie szybsze niż Polska, Czechy i Węgry. W czasach koniunktury wzrosty były więc bardzo silne, jednak gdy przyszedł czas dekoniunktury, te małe i nastawione na eksport gospodarki również ponadprzeciętnie silnie ucierpiały. Oczywiście w przypadku Łotwy dochodzi jeszcze taka nazbyt rozwiązła, choć nie w sensie moralnym rzecz jasna, polityka makroekonomiczna. Przede wszystkim mam tu na myśli kwestie monetarne, czyli nadmierne rozszerzenie kredytu mieszkaniowego. Trzeba w tym miejscu zauważyć, że również Polska zaczęła iść tą drogą – pojawiły się banki, które oferowały kredyty na 100 czy nawet 110 procent wartości nieruchomości. Gdyby podobne tendencje wystąpiły u nas 2-3 lata wcześniej, dziś mielibyśmy podobne problemy. Mieliśmy po prostu trochę szczęścia, w związku z tym u nas kryzys kredytów mieszkaniowych nie rozprzestrzenił się tak, jak na Łotwie, w Hiszpanii czy Irlandii. Choć trzeba również oddać sprawiedliwość, że również odpowiedzialna reakcja obecnego rządu na kryzys gospodarczy spowodowała, że nie odczuwamy go tak drastycznie jak inne kraje.

– Czy na złagodzenie skutków kryzysu mógł wpływ mieć płynny reżim walutowy, jaki wybrała Polska? Czy ten walutowy bufor mógł zaabsorbować istotną część kryzysowego szoku?

– W swojej książce, wydanej przez Routledge w 2002 roku pt. Transition economies and foreign trade, jeden z rozdziałów poświęciłem właśnie wyborom kursowym. Okazało się, że spośród tej ósemki krajów, które zdały maturę, wchodząc do Unii Europejskiej, mieliśmy do czynienia aż z trzema reżimami walutowymi. I właściwie okazuje się, że w ramach każdego reżimu kursowego, o ile prowadzi się dobrą politykę gospodarczą, można osiągnąć sukces. Moim zdaniem ten kurs nie odgrywał specjalnie dużej roli, a z pewnością mniejszą niż błędy popełnione bądź niepopełnione w pewnych obszarach polityki gospodarczej. Kluczowa jest natomiast wielkość gospodarki. Jesteśmy w kraju większym, tąpnięcie eksportu nawet rzędu 25% tak, jak to miało miejsce w Polsce na początku roku, nie ma aż tak silnego przełożenia na całą gospodarkę, bo udział wymiany międzynarodowej jest relatywnie mniejszy. Więc jeśli mówimy o tej poduszce chroniącej, to był nią raczej silny popyt wewnętrzny.

– Patrząc z perspektywy 20 lat, co w trakcie tych dwóch dekad transformacji gospodarczej udało nam się zrobić szczególnie dobrze, co można określić jako największy sukces?

– Nam się udała całość. W roku 1989, a dokładnie w jego ostatnich miesiącach, borykaliśmy się jeszcze z inflacją rzędu 1000 %. Niezwykłe były także przemiany, dotykające codzienności zwykłych ludzi, którzy mieszkali wtedy w Polsce. O szybkości i radykalności tych przemian przypomina mi historia pewnej mojej koleżanki z konspiracji, która w 1989 r. spodziewała się dziecka. Kiedy termin porodu się już zbliżał, jej mąż zapisał się na listę społeczną po pralkę. W takiej kolejce trzeba było stać nierzadko miesiąc, dwa lub trzy, żeby w końcu kupić potrzebny sprzęt. Któregoś dnia to właśnie jej mężowi przypadł obowiązek pojawienia się w kolejce i ewentualnego poinformowania „współ-kolejkowiczów”, że pralki właśnie dostarczono. Jednak w tym samym czasie koleżanka zaczęła rodzić i szansa na pralkę przepadła. To wszystko działo się w połowie grudnia, przez dwa tygodnie pieluszki wożono do prania do domu jej mamy. 1 stycznia weszły natomiast w życie reformy zwane reformami Balcerowicza i ci moi znajomi już w pierwszym tygodniu ich obowiązywania poszli do sklepu i po prostu kupili tę pralkę. Więc można powiedzieć, że z domu wariatów przeszliśmy do normalności. Po prostu można było rzeczy zwyczajnie kupić, a nie wystać, czy jak to się mówiło załatwić, zorganizować. Mój kolega – profesor ekonomii z Krakowa – mawiał, że nie ma w komunizmie jak dobre pochodzenie. Ale nie chodzi tu o pochodzenie arystokratyczne czy nawet przynależność do partii, tylko że tu pochodzisz, tam pochodzisz i może coś załatwisz, więc po prostu przestało się liczyć to dobre pochodzenie i zrobiło się norma
lnie. Radykalną różnicę można było zaobserwować również w odniesieniu do jakości towarów. Tę zmianę zawdzięczamy otwarciu granic. To są przemiany na szczeblu ludzkim, jednak specjalnie podkreślam ich znaczenie, bo to przecież ludzie żyli w tym ustroju i teraz też gospodarka jest dla ludzi. Przemiany na poziomie makroekonomicznym są tym bardziej wyraźne – na przykład w zakresie handlu zagranicznego. W połowie lat 80. rząd Jaruzelskiego z triumfem ogłosił, że wartość sprzedaży polskich towarów na rynki zachodnie przekroczyła 5 miliardów dolarów. W zeszłym roku polski eksport wyniósł ponad 140 miliardów dolarów. Innymi słowy, w tej chwili eksportujemy mniej więcej tyle w ciągu dwóch tygodni, ile oni w ciągu roku z wielkim trudem, zabierając z rynku wewnętrznego najcenniejsze produkty. Niezależnie od tego, czy spojrzymy z perspektywy mikro, a więc przeciętnego człowieka, czy z perspektywy makro, to w ogóle znajdujemy się w świecie innych problemów. W skali globalnej jesteśmy krajem średnio zamożnym i mamy do czynienia z problemami znanymi cywilizowanemu światu. Zastanawiamy się, czy kupić samochód używany, czy pojechać na wakacje na Cypr, czy na Mazury. To jest rodzaj problemów, który przemawia także do Hiszpana, czy Anglika, listy społeczne na zakup pralki, to dla nich z kolei problem zupełnie abstrakcyjny. Staliśmy się częścią normalnego świata i to jest największy sukces. I przypuszczam, że niewielu było takich, którzy wierzyli, że w takiej skali on nam się przytrafi.

– A co Pana profesora osobiście zdziwiło, zaskoczyło podczas tych 20 lat?

– Kwestie związane z wymianą międzynarodową. Mimo że obracałem się w środowiskach takich jak seminarium organizowane przez Leszka Balcerowicza czy Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość Profesora Geremka i stawałem się coraz bardziej zaangażowanym liberałem, nie przypuszczałem, że można tak szybko zmienić orientację gospodarki na pro-eksportową. W styczniu 1989 – jeszcze przed Okrągłym Stołem i wyborami napisałem do Financial Times’a artykuł pt. How to get the ball rolling, w którym skrótowo przedstawiłem program reform niezbędnych do radykalnego przejścia od komunizmu do gospodarki rynkowej. Wtedy argumentowałem jednak, że reformy powinny przebiegać etapami, czyli najpierw liberalizujemy ceny krajowe, a potem zagraniczne. Prof. Janusz Beksiak, ja i jeszcze dwie osoby przygotowywaliśmy wtedy dla Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego projekt reform oparty o to założenie, ale do naszego zespołu przyszedł Jeffrey Sachs i zasugerował, żebyśmy zrobili wszystko za jednym zamachem. To było nowatorskie myślenie, bo do tej pory wszystkie kraje o podobnej sytuacji wyjściowej myślały jednak w kategoriach etapów. Daliśmy się jednak przekonać i następnie w ciągu trzech lat została odtworzona struktura handlu zagranicznego, taka jak istniała w latach 20., czyli przed wojną i wielkim kryzysem. To pokazuje siłę rynku – kiedy zostały zlikwidowane dostawy obowiązkowe między krajami komunistycznymi, to okazało się, że w przeciągu trzech lat nastąpiło odwrócenie udziałów krajów wschodnich i zachodnich. Nawet ja, twardy liberał, nie przypuszczałem, że to się tak szybko da zrobić, więc jeśli mówimy o zaskoczeniach, to było chyba największe.

– Całościowego sukcesu 20 lat polskiej transformacji nie sposób negować, jednak z pewnością są rzeczy, które można było zrobić lepiej. Gdzie Pan Profesor upatruje największych porażek tego okresu?

– Przede wszystkim odnieśliśmy porażkę w zakresie prywatyzacji. Opór wobec prywatyzacji istniał zawsze i wszędzie, ale ze wszystkich krajów u nas był najbardziej aberracyjny, a ponadto obejmował najszersze spektrum polityczne: od postkomunistów po różnorakie ugrupowania pseudoprawicowe. Ministrowie odpowiedzialni za kwestie prywatyzacji byli ciągle przedmiotem ataków, stawiano im wota nieufności, a gdy zmieniała się ekipa rządząca, to nawet napuszczano na nich prokuraturę. Janusz Lewandowski, który przez dwa lata był ministrem przekształceń własnościowych, miał 63 sprawy sądowe, choć oczywiście we wszystkich tych został uniewinniony. Ta porażka ma również wymiar ludzki. Mimo tak gigantycznego sukcesu nie udało się przekonać społeczeństwa, że nie tylko transformacja jest sukcesem, ale i prywatyzacja. Prywatny właściciel działa nieskończenie bardziej efektywnie niż nie-prywatny, a i sama prywatyzacja może mieć wiele twarzy. Najskuteczniejsza jest wtedy, gdy nowy inwestor jest strategiczny, tzn. może kontrolować działania spółki i posiada doświadczenie w danej branży, które może do spółki wnieść. Niestety, ciągle jeszcze w ludzkich głowach tkwią takie atawistyczne przekonania, że prywatyzacja to jest złodziejska, choć i na tej płaszczyźnie można zaobserwować pewne paradoksy. Czytałem niedawno o badaniach zleconych przez szkołę im. Koźmińskiego, z których wynika, że ok. 50 do 70% Polaków pojęcie prywatyzacji identyfikuję z takimi zjawiskami jak: rozgrabianie majątku, kradzież, wyprzedaż majątku narodowego. Gdy z kolei zapytano w innej części badania, „Czy zgadasz się ze stwierdzeniem, że własność prywatna jest najbardziej efektywną formą gospodarowania?” to również 70% mówi, że tak. To jest właśnie jeden z wymiarów tych porażek o charakterze psychologiczno-społecznym.

– W ostatnim czasie sceptycyzm wobec prywatyzacji słychać nawet z kręgów, które dotychczas były bardzo przychylne temu procesowi. Ów sceptycyzm zasadza się na przekonaniu, że nie warto sprzedawać teraz, gdy wycena spółek jest stosunkowo niska, ale raczej należałoby wesprzeć państwowe firmy, choćby po to, żeby poprawiły swoją sytuację na rynkach zagranicznych. Czy ta teza jest uprawniona?

– Ja uważam, że nie, bo istnieje jednak pewna hierarchia celów. Najważniejszym celem prywatyzacji jest podniesienie efektywności funkcjonowania firmy – obojętnie banku czy przedsiębiorstwa produkcyjnego. Ja wykoncypowałem kiedyś coś, co nazywam „złotą regułą Winieckiego”. Zgodnie z nią przedsiębiorstwo państwowe, kiedy przejdzie proces prywatyzacji, aby wyprodukować taką samą ilość dóbr o takiej samej jakości, potrzebuje zaledwie połowy zasobów koniecznych do tej produkcji, co w czasach, gdy było państwowe. Również czynniki, na podstawie których państwowy bank podejmuje decyzje, nie mają charakteru wyłącznie ekonomicznego. Oczywiście państwowy bank mógłby próbować wejść na nowe rynki, ale prywatny będzie to czynił w sposób bardziej efektywny. Zresztą przykładów błędów popełnianych przy podobnych okazjach jest aż nadto, wystarczy wymienić nieudane zaangażowanie PKO na Ukrainie czy uwarunkowane politycznie przejęcie elektrowni w Możejkach. To są właśnie decyzje, podejmowane przez menadżerów państwowych firm. Więc zdecydowanie uważam, że prywatyzować trzeba jak najszybciej, nawet jeśli przychód z tego tytułu byłby mniejszy. Prywatny właściciel czyni z tych zasobów lepszy użytek

– Spoglądając na 20 lat polskiej transformacji gospodarczej z perspektywy końca tej drogi, czy płyną z niej jakieś uniwersalne lekcje dla krajów, które znajdują się na jej początku?

– Myślę, że tak – wystarczy spojrzeć na Ukrainę. W 1992 roku wielki niepokój budził u nas fakt, że produkcja notowała spadki rzędu 40%, a PKB 20%. Na Ukrainie ten spadek sięgał ponad 50%, co było konsekwencją braku, a potem niekonsekwentnych reform. W przeciwieństwie do Polski czy Węgier na Ukrainie nie uwolniono wszystkich cen. Wiele branż, na przykład chemiczna, korzysta z rozmaitych zniekształceń cenowych dla ich wsadu materiałowego, na przykład energia kosztuje mniej niż kosztowałaby na wolnym rynku. Wskutek tych działań n
a Ukrainie kształtowała się gospodarka, w której 20% PKB i 50% eksportu stanowi jedna bardzo prosta branża, jaką jest przemysł stalowy. W warunkach wysokiej koniunktury było to dobre, ale teraz niesie za sobą negatywne konsekwencje. Podobna sytuacja miała miejsce w Rosji. Rząd w Moskwie próbował wymusić na przedsiębiorstwach większą efektywność poprzez groźbę bankructwa. Równocześnie bank centralny torpedował te działania, pożyczając firmom po cichu pieniądze. Rosjanie dość szybko przeprowadzili z kolei prywatyzację. Równocześnie nie ustabilizowali jednak sytuacji gospodarczej na poziomie makroekonomicznym. W takim otoczeniu zewnętrznym idea sprzedaży się nie sprawdziła, bo inwestorzy nie byli chętni do wykładania własnych pieniędzy, gdy szalała 3-cyfrowa inflacja. Trzeba więc wszystkie działania przeprowadzać jednocześnie, szerokim frontem: i stabilizację, i liberalizację. Kraje, leżące na wschód od Polski, najbardziej boleśnie odczuwały właśnie brak konsekwencji prowadzonych reform.

– Panie Profesorze, na koniec pytanie, na które w ostatnim czasie każdy ekonomista musi odpowiadać nieomal codziennie. Kiedy koniec kryzysu?

– Myślę, że w Polsce nie doświadczymy recesji w sensie technicznym. Prognozuję, że ten rok zakończymy jednak pozytywnym wzrostem gospodarczym. Drugi kwartał tego roku będzie stosunkowo najsłabszy, ale potem nastąpi stopniowa poprawa. Na świecie widać już zresztą pierwsze sygnały wychodzenia z recesji. Sądzę, że z kryzysem najpierw uporają się Chiny i Indie, ale potem ożywienie nastąpi również w gospodarkach rozwiniętych. Prowadzona obecnie polityka ekspansji z pewnością przyniesie negatywne efekty w postaci wzrostu inflacji. Jednak zanim te konsekwencje przebiją się do powszechnej świadomości, minie zapewne wiele czasu.

Z sercem i z głową :)

Polacy są pełni sprzeczności – z jednej strony funkcjonuje u nas silnie zakorzeniony autostereotyp o legendarnej polskiej gościnności, serdeczności i gotowości do poświęceń, a z drugiej, potwierdzana w rozlicznych badaniach niechęć do obcych. Badania swoje, a rzeczywistość swoje. 

Kiedy w 2016 roku amerykańscy naukowcy, William J. Chopik, Ed O’Brien i Sara H. Konrath, opublikowali w „Journal of Cross-Cultural Psychology” wyniki badań poziomu empatii społeczeństw 63 krajów na świecie, Polska wylądowała na trzecim miejscu od końca. Zbadano różnice w empatii oraz ich związek z cechami psychologicznymi w różnych kulturach. W krajach o wyższym poziomie empatii wykazano również wyższy poziom kolektywizmu, ugodowości, sumienności, poczucia własnej wartości, emocjonalności, subiektywnego dobrostanu i zachowań prospołecznych, zorientowanych na udzielanie pomocy potrzebującym. Naukowcy przeanalizowali dane z internetowej ankiety na temat empatii, którą wypełniło ponad 104 tysiące osób z całego świata, wyłączając kraje o małej liczebności próby. Ankieta mierzyła współczucie ludzi dla innych i ich skłonność do wyobrażania sobie punktu widzenia innych. 

Najbardziej empatycznym krajem okazał się Ekwador, a dalej: Arabia Saudyjska, Peru, Dania, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Korea, Stany Zjednoczone, Tajwan, Kostaryka i Kuwejt. Wśród dziesięciu najmniej empatycznych krajów wiele to państwa w Europie Wschodniej – między innymi zajmująca ostatnie miejsce Litwa, a także Polska, Estonia czy Bułgaria. Choć było to pierwsze badanie tego typu, zakrojone na tak szeroką skalę, nie było ono pozbawione wad, a wyniki klasyfikacji zaskoczyły nawet samych autorów. Wszystkie ankiety były przeprowadzone w języku angielskim, w związku z czym odpowiedzi z krajów anglojęzycznych przeważały w badaniu, a najwięcej ankiet badacze zebrali w Ameryce Północnej i to wśród studentów. Nie dokonano również rozróżnienia między odczuwaniem empatii wobec ludzi z innych krajów a osobami z własnego kraju. Naukowcy zastrzegali, że wyniki badania dają pogląd jedynie na obecny stan empatii, a ten podlega dynamicznym zmianom. Trudno jednak z powagą traktować wyniki tego badania, zwłaszcza gdy zderzy się je choćby z publikowanymi od 2014 roku raportami InterNations „The Expact Insider”, publikującymi rankingi państw najbardziej i najmniej przyjaznych osobom z innych krajów. W tych raportach państwa z czołówki badania amerykańskich naukowców nad empatią plasują się wysoko, ale w kategorii miejsc najmniej przyjaznych cudzoziemcom. Nie wchodząc w analizę wyników wspomnianych badań (i ich ograniczeń), skierujmy uwagę na Polskę, która w żadnym z nich nie okazała się ani wysoce empatyczna, ani szczególnie gościnna. Czy tacy w rzeczywistości jesteśmy?

Polacy są pełni sprzeczności – z jednej strony funkcjonuje u nas silnie zakorzeniony autostereotyp o legendarnej polskiej gościnności, serdeczności i gotowości do poświęceń, a z drugiej, potwierdzana w rozlicznych badaniach niechęć do obcych. Badania swoje, a rzeczywistość swoje. Jeśli, jak pisała Wisława Szymborska, „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, to właśnie stanęliśmy w obliczu szczególnego sprawdzianu, który rewiduje obraz samych siebie w warunkach wstrząsu i kryzysu wywołanego przez wojnę, którą rozpętała Rosja w Ukrainie. Znany z lekcji historii koszmar, który miał pozostać tragicznym wspomnieniem okrutnego XX wieku, dopadł nas i skonfrontował z wyzwaniem o bezprecedensowej skali. Wstrząs wydobył z Polaków niezmierzone pokłady empatii i solidarności. W wyniku wojny w ciągu niewiele ponad miesiąca do naszego kraju dotarło blisko 2,5 miliona uchodźców. Natychmiast do działania ruszyły organizacje pozarządowe i tysiące obywateli – tak zwanych zwykłych ludzi, którzy rzucili się na pomoc, organizując zbiórki rzeczowe i finansowe, transport, posiłki, otwierając serca i drzwi do swoich mieszkań, oferując dach nad głową, pomagając załatwić uchodźcom sprawy urzędowe, zorganizować pracę. Nie czekając na państwo, społeczeństwo obywatelskie błyskawicznie wyciągnęło rękę do uciekających przed wojną ludzi. Tragedia ukraińskich sąsiadów wyzwoliła w Polakach energię, którą szybko zaczęto porównywać do legendarnej aktywizacji społecznej z lat 80. – karnawału Solidarności. Imponująca jest skala solidarności z Ukraińcami, jaką okazują Polacy w obliczu koszmaru wojny. Zobaczyliśmy lepszą twarz naszego społeczeństwa. Ujawniły się pokłady empatii i chęci niesienia pomocy, o które być może już nawet sami siebie nie podejrzewaliśmy. I mamy prawo być z tego dumni i cieszyć się tym nowo odkrytym potencjałem.

Jednak nie wolno nam zapominać o tym, że każdy zryw obarczony jest ryzykiem wypalenia. Tak wysokiego poziomu mobilizacji nie da się utrzymać bez końca, a kryzysem humanitarnym na niespotykaną dotąd skalę nie można skutecznie zarządzać, bazując głównie na zaangażowaniu ludzi dobrej woli i organizacji pomocowych. Fundacja Ocalenie apelowała już w pierwszych dniach wojny: „Wiemy, że czujecie potrzebę pomocy. Apelujemy jednak o ostudzenie emocji i kilka głębokich wdechów. Jesteśmy na początku drogi. Te tysiące osób, które wjeżdżają do Polski, będą potrzebować wsparcia przez kolejne tygodnie i miesiące. To nie jest sprint, to będzie maraton. Musimy – wszyscy i wszystkie – rozkładać siły i zasoby na długi czas”. Przygotowanie na długoterminowy wysiłek musi uwzględniać dwie kwestie – po pierwsze skuteczne rozwiązania systemowe po stronie państwa w perspektywie długofalowej, a po drugie – zaplanowanie i rozłożenie sił i zasobów wolontariuszy i organizacji pomocowych w taki sposób, by uchronić się przed wypaleniem i przygotować na nową rzeczywistość, której kształt wykuwa się na naszych oczach. 

Po masowej, błyskawicznej reakcji na kryzys przychodzi codzienność i na nią musimy być gotowi. Każda nadzwyczajna sytuacja, która wyzwala ekstremalne emocje, jeśli obcujemy z nią wystarczająco długo, powszednieje. Gdy te emocje napędzające dobroczynne narodowe wzmożenie opadną, jej impet i skala będą maleć. Dotyczy to tak zasobów materialnych i finansowych, jak i sił wśród ludzi niosących pomoc. Pojawi się zmęczenie, napięcia, ujawnią problemy, których jeszcze nie dostrzegamy, bo nadzwyczajność sytuacji kieruje naszą uwagę na konieczną i doraźną pomoc. Zasilanego emocjami i współodczuwaniem działania tysięcy ludzi, wciąż podsycanego doniesieniami z frontu i obrazami tragedii, nie da się utrzymać na dłuższą metę. Już dzisiaj widać pierwsze syndromy wypalenia empatią wśród zaangażowanych w działania pomocowe Polaków. Mówiła o tym psycholożka Katarzyna Kucewicz w niedawnym wywiadzie dla Wirtualnej Polski: „Współodczuwając tak trudne, traumatyczne emocje innych osób, sami doświadczamy także bardzo silnego stresu. Dlatego też w pewnym momencie organizm zaczyna szukać sposobu, jak wyjść z tej sytuacji. Będziemy się dystansować, robić emocjonalnie krok do tyłu, a nawet mniej współczuć. Mogą pojawić się też frustracja i rozdrażnienie dotyczące tego, że nasza pomoc na niewiele się przydaje, że jest niewystarczająca, że mimo wysiłku dalej setki ludzi cierpią”. Otwierając granice dla ludzi uciekających przed wojną, przyjęliśmy na siebie zobowiązanie do pomocy – i z tego humanitarnego wolontariatu zdaliśmy jako społeczeństwo egzamin w pierwszych tygodniach. Nikt nie wie, jak długo potrwa konflikt i kryzys, a potrzeby uchodźców nie znikną, tak jak nie znikną ludzie, którzy do nas trafili. Co zrobić, by zachować siły na cały maraton, żeby nie zgasł zapał, żeby cierpienie innych nam nie spowszedniało i nie zniechęciło do dalszych wysiłków? 

Pomaganie w odruchu serca jest szlachetne i godne szacunku, ale trzeba pomagać z głową. Odpowiedzialnie ocenić własne zasoby i możliwości, materialne, czasowe, psychiczne i energetyczne. Co mogę zrobić, ile czasu mogę poświęcić, na co jestem gotowy/a, jakie mam kompetencje, które mogą być przydatne. Kiedy wiesz, czym dysponujesz, możesz lepiej rozplanować swoje możliwości i siły oraz jasno komunikować, co możesz wziąć na siebie. Nie wymagaj od siebie poświęcenia ponad siły i nie porównuj uporczywie z innymi – zawsze znajdą się tacy, którzy robią i dają więcej, co nie znaczy, że twoja pomoc jest mniej istotna lub potrzebna. 

Pomaganie musi uwzględniać obie strony – tych, którzy chcą dać coś od siebie i tych, którzy znaleźli się w potrzebie. Niech pęd do niesienia pomocy i nasze wyobrażenie o jej formie nie przysłoni nam ludzi po drugiej stronie i ich realnych potrzeb. Pozwólmy Ukraińcom zachować godność i podmiotowość w otrzymywanej pomocy, zobaczmy ich tak, jak sami chcielibyśmy być widziani w podobnej sytuacji. Możemy pytać, jakiej pomocy potrzebują i oczekują, jaka będzie właściwa i adekwatna do potrzeb. Zamiast działać na własną rękę warto zgłosić się do sprawdzonych organizacji, doświadczonych w rozpoznawaniu potrzeb i zarządzaniu pomocą oraz dowiedzieć co jest potrzebne, kiedy, gdzie i w jakiej formie. 

Zadbaj o siebie. Przywoływane często w kryzysowych sytuacjach skojarzenie z protokołem postępowania w samolocie w razie awarii nasuwa się samo – najpierw załóż maskę z tlenem sobie, żeby następnie założyć ją dziecku, czy komuś, nad kim sprawujesz opiekę. Bez zadbania o swój stan psychofizyczny nie będziesz w stanie nieść pomocy innym. Przynajmniej teoretycznie wiemy, jak zadbać o swoje zdrowie i wydolność fizyczną – sen, regularne posiłki, ruch. Niemniej ważne jest zadbanie o swój stan wewnętrzny, żeby zachować spokój, nie dać się owładnąć emocjom, pokonać stresowi i napięciu. I tu trzeba pamiętać o tym, by przytomnie dawkować sobie bodźce, informacje i doniesienia medialne. Zapewnić sobie dekompresję poprzez to, co sprawia przyjemność i pozwala odpocząć – dla jednego to będzie medytacja, dla innego gotowanie, dla jeszcze kogoś spotkania z przyjaciółmi. Dbałość o własny dobrostan to element mądrego pomagania – im bardziej naładowany jest twój akumulator, tym więcej masz do zaoferowania tym, którzy cię potrzebują. To nie egoizm, to zdrowy rozsądek, więc nie wstydź się celebrować momentów, które cię napełniają dobrą energią – będziesz miał się czym podzielić.

Od naszego mądrego zarządzania własnymi emocjami, zasobami i możliwościami zależy, jak długo będziemy w stanie utrzymać nasze zaangażowanie w dobroczynne działania. Dbałość o własny dobrostan psychofizyczny zapewni większą odporność i wytrzymałość. Nie wyczerpuje to jednak pytań o kolejne kroki, ujawniające się nowe potrzeby i to, w jaki sposób będziemy budować wspólnotę z tymi, którzy tu pozostaną na dłużej, może na zawsze. Jak odnajdziemy się w nowej rzeczywistości – jako sąsiedzi, jako społeczeństwo, jako system, jako kraj? Przed nami wiele pracy, wiele wysiłku i z całą pewnością wiele trudu. (Na) Nowo ujawnione pokłady empatii, gościnności i chęci niesienia pomocy pokazują, że mamy na czym budować, że solidarność wciąż jest tu wartością. Zadbajmy o to, żeby ten duch nam towarzyszył w budowaniu z nowymi mieszkańcami naszego kraju wspólnego świata, we wszystkich jego poruszonych społecznych, politycznych i ekonomicznych aspektach. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Bezrobocie dla średniaków :)

Kilka ostatnich dekad przyniosło szybki postęp technologiczny w obszarze automatyzacji, komputeryzacji i digitalizacji. Rozwój nowych technologii oraz spadek ich cen sprawia, że przewaga człowieka nad maszyną i komputerem maleje w kolejnych aspektach naszego funkcjonowania, w szczególności w pracy. Pierwsze badania analizujące wpływ zmiany technologicznej na rynki pracy wskazywały, że zmiana technologiczna zwiększa zapotrzebowanie na wysokie kwalifikacje, lecz wypycha z rynku pracy osoby nisko wykwalifikowane. Z czasem okazało się jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

W krajach bliskich tzw. granicy technologicznej (np. w Stanach Zjednoczonych), w których związane z postępem technologicznym procesy uwidoczniają się najwcześniej, od lat 80. rośnie udział prac wymagających niskich kwalifikacji, a zanikają prace, do których wykonywania potrzebne są średnie kwalifikacje. Wyjaśnienie tego zjawiska zaproponowała koncepcja zmiany technologicznej ukierunkowanej na zadania nierutynowe (RBTC – routine-biased technical change). Zgodnie z nią współczesny postęp technologiczny zmniejsza zapotrzebowanie na pracę, która obejmuje zadania realizowane na podstawie pewnego schematu, zbiór ustalonych reguł, niewymagających od wykonujących je pracowników bieżącego dostosowywania się do sytuacji – czyli prace rutynowe. Przez swoją schematyczność zadania te są łatwo „programowalne”, dlatego komputery i maszyny mogą z powodzeniem zastępować w ich wykonywaniu ludzi.

France_in_XXI_Century._Latest_fashionZadania rutynowe mogą być kognitywne (umysłowe) lub manualne (fizyczne). Przykładem zawodów, w których pracownicy poświęcają znaczną ilość czasu na zadania rutynowe kognitywne, są np. pomocnicy księgowych i kasjerzy w bankach. Z kolei zawód montera opiera się na wykonywaniu zadań rutynowych manualnych. Profesje te zwykle obejmują pracowników o średnich kwalifikacjach i historycznie tworzących klasę średnią. Przez dekady technologia wyręczała ludzi głównie w wykonywaniu prac fizycznych. Rewolucja cyfrowa rozszerzyła to zjawisko na ustrukturyzowane prace umysłowe. Jednak, jak wskazał Michael Polanyi1: „ludzie wiedzą więcej, niż potrafią wyrazić”, dlatego w niektórych czynnościach wciąż jesteśmy niezastępowalni.

Realizacja zadań wymagających elastyczności umysłu, kreatywności i umiejętności rozwiązywania złożonych problemów (określanych jako zadania nierutynowe kognitywne) wciąż pozostaje domeną ludzi z reguły dobrze wykształconych. Co więcej, pracownicy wykonujący ten rodzaj zadań często czerpią korzyści z dostępu do nowych technologii i ich znajomości. Na przykład statystycy posiadający szybsze komputery i umiejętność programowania w różnych środowiskach są bardziej wydajni niż ich gorzej wyposażeni sprzętowo koledzy, a menedżerowie, którzy korzystają z dokładniejszych, bardziej złożonych platform informacyjnych są w stanie podejmować lepsze oraz szybsze decyzje. Upowszechnianie się technologii cyfrowych podnosi więc popyt na pracę i zarobki osób potrafiących zrobić użytek ze swojej wiedzy technologicznej.

Maszyny kiepsko radzą sobie także z zadaniami, w których ważna jest interakcja z drugim człowiekiem, płynne prowadzenie rozmowy, rozpoznawanie wizualne oraz umiejętność adaptacji w różnym otoczeniu. Te umiejętności są naturalne i oczywiste dla człowieka, nabywane w sposób nieintencjonalny. Przystosowanie maszyn do wykonywania tych czynności jest bardzo trudne, przynajmniej obecnie. Takie nierutynowe zadania manualne są zlecane osobom z niskim wykształceniem, pracującym np. w gastronomii, świadczącym usługi sprzątania czy też fryzjersko-kosmetyczne. W większości wypadków produktywność w tych pracach nie zależy od wykorzystywania najnowszych technologii. Mimo to w wielu zachodnich gospodarkach udział tych prac w zatrudnieniu i w wynagrodzeniach wzrósł. Dlaczego tak się stało? Wraz ze wzrostem dochodów ludzie coraz częściej korzystają z tzw. usług osobistych takich jak usługi kosmetyczne czy opiekuńcze. Zautomatyzowanie tego typu zadań jest nadal trudne (lub nieopłacalne), więc w przeciwieństwie do prac wymagających średnich kwalifikacji prace proste (nierutynowe manualne) nie zanikają.

Zanikanie prac środka, wzrost zatrudnienia i płac osób dobrze wykształconych oraz rosnące zatrudnienie w niskopłatnych pracach prostych składają się na tzw. polaryzację rynku pracy. Zjawisko to wystąpiło w Stanach Zjednoczonych oraz wielu krajach Europy Zachodniej i w dużej mierze jest związane z charakterem postępu technologicznego. A jak pod tym względem wygląda sytuacja Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej? Czy wchodzimy w buty USA i Europy Zachodniej?

Tylko do pewnego stopnia. Obraz naszego regionu wyłaniający się z analiz Instytutu Badań Strukturalnych nieco się różni od tego dla USA oraz UE15. Zacznijmy jednak od podobieństw. Po pierwsze, tak jak w Europie Zachodniej, waga zadań rutynowych manualnych w Polsce i innych krajach regionu maleje. Jest to spowodowane w dużej mierze postępującym spadkiem roli rolnictwa oraz rosnącym uczestnictwem kolejnych pokoleń w edukacji wyższej. Po drugie, tak jak w USA oraz UE15, Polska i inne kraje regionu doświadczyły znacznego wzrostu znaczenia prac nierutynowych kognitywnych. Rynek pracy zaabsorbował szybko rosnącą liczbę absolwentów studiów wyższych, co było możliwe dzięki rozwojowi usług, zarówno rynkowych (bankowość, ubezpieczenia, przemysły kreatywne), jak i nierynkowych (ochrona zdrowia, edukacja).

Jednak, jak pokazuje ostatnie badanie instytutu IZA, w przeciwieństwie do większości krajów Europy Zachodniej kraje naszego regionu cechują się niskim lub średnim stopniem „zderutynizowania”, czyli odejścia od prac rutynowych2. Wyniki naszych badań również pokazują, że w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej wciąż rośnie średni poziom zadań rutynowych kognitywnych przypadających na pracownika3. Jest to w dużej mierze spowodowane głębokimi zmianami strukturalnymi, do których doszło w krajach postsocjalistycznych. W państwach takich jak Polska, Rumunia czy Litwa, gdzie udział rolnictwa w zatrudnieniu w roku 1998 był wysoki (20–40 proc.), a następnie istotnie spadł, waga prac rutynowych kognitywnych wzrosła najbardziej. Przesunięcie zatrudnienia z silnie „manualnego” sektora rolniczego do sektorów usługowych znacznie zwiększyło liczbę osób podejmujących prace umysłowe i w dużej mierze rutynowe. Warto też zwrócić uwagę na rolę przemysłu w rozwoju tych prac. Badania OECD pokazują, że wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej, z wyjątkiem Czech i Estonii, wykazywały wyższy udział mocno rutynowych zadań w produkcji (średnia dla lat 2000, 2005, 2008–2011) niż przeciętna w OECD4. Dlatego dla wzrostu udziału rutynowych prac umysłowych istotne było utrzymanie niemal niezmiennego od roku 1998 poziomu zatrudnienia w polskim przemyśle. W Słowenii i na Węgrzech, czyli krajach, w których przemysł w latach 90. odgrywał główną rolę, ale później nastąpiła deindustrializacja (w Słowenii udział przemysłu w zatrudnieniu spadł z 32 proc. w roku 1998 do 23 proc. w roku 2013), rola prac rutynowych kognitywnych również się zmniejszyła. Widoczne w większości najbardziej rozwiniętych gospodarek odchodzenie od wykonywania przez ludzi prac powtarzalnych nie jest jeszcze obecne w krajach post-transformacji, zwłaszcza w wypadku prac umysłowych. Obrazowo można to ująć tak, że w porównaniu z latami 90. wraz z rozwojem gospodarki rynkowej w Polsce ogromnie wzrosła liczba codziennie wystawianych faktur, ale w 2016 r. faktury te są nadal wystawiane głównie przez dużą liczbę pracowników wykorzystujących podstawowe narzędzia cyfrowe, a nie przez małą liczbę osób obsługujących oprogramowanie zaawansowane.

To, że w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej rośnie waga zadań rutynowych kognitywnych, jest w dużej mierze wynikiem zmian strukturalnych. Dodatkowym czynnikiem, który ten wzrost umożliwia, są jednak niższe niż w Europie Zachodniej płace. Dopóki koszt pracy ludzi jest niższy niż koszt zastępującej ich technologii, dopóty racjonalny pracodawca wybierze ludzi. W Polsce i w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej płace są wciąż relatywnie niskie. Przeliczywszy różnice w wynagrodzeniach na koszt wykonywania poszczególnych zadań, widzimy, że w roku 2010 w krajach Europy Środkowo-Wschodniej koszt ten stanowił zaledwie jedną czwartą kosztów wykonywania analogicznych zadań w Wielkiej Brytanii5. Co więcej, spośród wszystkich typów prac (nierutynowe kognitywne, rutynowe kognitywne, rutynowe manualne, nierutynowe manualne) najwyżej wyceniano realizowanie zadań rutynowych kognitywnych. Ich koszt w relacji do cen w Wielkiej Brytanii wynosił 28 proc. Ponadto w latach 2002–2010 relatywny koszt wykonywania zadań rutynowych kognitywnych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej wzrósł o 13 pp. (względem Wielkiej Brytanii), najwięcej ze wszystkich typów zadań. O ile w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych płace w zawodach wypełnionych zadaniami rutynowymi rosły słabo lub nie rosły wcale, to w krajach naszego regionu było odwrotnie. Profesje, w których pracownicy względnie często wykonują zadania rutynowe kognitywne, odnotowały największy wzrost płac realnych. Jak pokazuje wykres 1, w Europie Środkowo-Wschodniej w zawodach wysoce rutynowych – takich jak pracownicy biurowi, usługi i sprzedaż – płace godzinowe rosły szybciej niż w zawodach słabiej zrutynizowanych, takich jak menedżer lub specjalista.

Wzrost płac w zawodach silnie rutynowych jest zarówno dobrą, jak i złą wiadomością. Dobrą, ponieważ ani w Polsce, ani w innych krajach regionu nie mamy do tej pory do czynienia z tzw. polaryzacją wynagrodzeń, a co za tym idzie – z narastaniem nierówności dochodów w związku z zanikaniem klasy średniej (problem wielu krajów Europy Zachodniej). Złą, ponieważ presja płacowa w zawodach silnie rutynowych może w przyszłości spowodować ich zanikanie. Coraz wyższe pensje pracowników wykonujących prace rutynowe w połączeniu ze spadającymi cenami technologii i coraz szerszą jej obecnością w życiu gospodarczym będą stopniowo zmniejszać przewagę człowieka nad maszyną, a to z kolei zwiększy ryzyko automatyzacji i bezrobocia technologicznego.

Dla jakich pracowników w Europie Środkowo-Wschodniej ryzyko to będzie największe? Według naszego badania w krajach tego regionu w roku 2013 co trzeci pracownik wykonywał prace o dużym stopniu zrutynizowania, które potencjalnie łatwo zautomatyzować. Ponad połowę z nich stanowili pracownicy zakładów produkcyjnych, którzy w większości pracowali w przemyśle, i znaczną część swojego czasu pracy poświęcali na zadania silnie rutynowe, zarówno kognitywne, jak i manualne. Większość tych osób miała średnie wykształcenie, była w wieku 35–44 lata i zarabiała nieco mniej niż mediana płac w gospodarce. Co oczywiste, w tej grupie pracowników większość stanowili mężczyźni.

Pracownicy zatrudniani do prostych usług biurowych stanowili drugą grupę wyraźnie narażoną na negatywne efekty automatyzacji. W takich pracach większość realizowanych zadań ma charakter umysłowy i rutynowy, przez co są one podatne na zastępowanie średnio wykwalifikowanych pracowników komputerami i maszynami obsługiwanymi przez mniejszą liczbę lepiej wykształconych pracowników. Większość osób należących do tej grupy pracowała w usługach rynkowych (np. handel, usługi biznesowe) lub nierynkowych (np. administracja, służba zdrowia) i miało średnie lub wyższe wykształcenie. Ich zarobki należały do najniższych w całej gospodarce. Średnio w krajach Europy Środkowo-Wschodniej ta grupa obejmowała 16 proc. całego zatrudnienia, z czego większość stanowiły kobiety.

800px-France_in_XXI_Century._BarberTe 33 proc. pracowników w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, wykonujących prace, które mogą zostać zautomatyzowane nawet w niedalekiej przyszłości, stanie w obliczu ryzyka strukturalnego bezrobocia. Do tej grupy powinien zostać skierowany szereg doraźnych polityk publicznych. Kluczowe jest popularyzowanie tzw. uczenia się przez całe życie. W Polsce i w całym regionie system kształcenia ustawicznego jest bardzo słabo rozwinięty. Odsetek osób w wieku 25–64 lata, które uczestniczyły w tej formie kształcenia, w 2015 r. wynosił w Polsce 3,5 proc. (w Rumunii, Bułgarii czy na Słowacji nie przekroczył 3 proc.), podczas gdy średnia w UE to prawie 11 proc. W obliczu automatyzacji ciągłe i regularne podnoszenie oraz rozwijanie kwalifikacji w cyklu życia zwiększyłoby wielu osobom szanse przekwalifikowania się na prace nierutynowe kognitywne6. Istotna jest także modernizacja systemu kształcenia zawodowego i popularyzowanie kursów zawodowych dla dorosłych. Programy szkół zawodowych i policealnych powinny wziąć pod uwagę prognozowane zanikanie zawodów, ponieważ obecnie to absolwenci tego typu szkół stanowią gros osób wykonujących prace nasycone zadaniami poddającymi się automatyzacji. Szkoły zawodowe powinny w większym niż dotychczas stopniu dostarczać umiejętności cywilizacyjnych (np. podstawowych umiejętności rozwiązywania problemów z wykorzystaniem technologii) i upowszechniać naukę zawodów wymagających dużego udziału prac nierutynowych manualnych, czyli przygotowujących do pracy w usługach, głównie osobistych. Musimy być jednak świadomi, że nie każdy z pracowników specjalizujących się w pracach rutynowych będzie w stanie zmienić swoje kwalifikacje. Dlatego ważne jest możliwie niskie opodatkowanie płac osób zarabiających mało i umiarkowanie (poniżej mediany), tak aby całkowity koszt ich pracy, a co za tym idzie, bodziec do redukcji zatrudnienia też był możliwie niski. Niższe podatki nałożone na osoby średnio i mało zarabiające, zmniejszyłyby również potencjalną presję płacową w profesjach wysoce rutynowych. Państwo powinno również mądrze regulować tzw. platform economies, które dzięki postępowi technologicznemu stają się coraz popularniejsze, a które mogą się stać ważnym dodatkowym źródłem pracy i dochodów dla wielu pracowników.

Mimo ryzyka automatyzacji kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie powinny powstrzymywać napływu nowych technologii. Wręcz przeciwnie, powinny różnymi kanałami wspierać i zachęcać przedsiębiorców do coraz powszechniejszego ich wykorzystywania. Ważne jest otoczenie regulacyjne, które zachęci firmy do wdrażania nowoczesnych technologii i inwestycji w obszarze technologii komunikacyjnych. Dobrym wzorem jest tu Wielka Brytania, gdzie wprowadzenie ulgi podatkowej na nowe technologie zwiększyło inwestycje w ICT, zmieniło strukturę organizacyjną małych przedsiębiorstw na bardziej nowoczesną oraz podniosło popyt na prace nierutynowe kognitywne. Ważne jest także promowanie konkurencji pomiędzy dostawcami w celu zapewnienia przedsiębiorstwom dostępu do usług cyfrowych o wysokiej jakości i w przystępnych cenach. Państwo powinno nie tylko stymulować rozwój i adaptację nowych technologii w sektorze prywatnym, lecz także dawać przykład, jak to robić. Tutaj wzorcem może być Estonia i jej bardzo rozbudowany system e-administracji X-Road. Taki system znacznie ułatwia życie mieszkańcom i przedsiębiorcom, ale również motywuje (a nawet zmusza) ludzi, szczególnie osoby starsze, do korzystania z Internetu i oswajania się z nowymi technologiami. W Estonii w 2015 r. aż 62 proc. osób w wieku 55–74 lata korzystało z Internetu przynajmniej raz w tygodniu, podczas gdy dla Polski analogiczny odsetek był o połowę niższy.

1Fundamentalne znaczenie mają inwestycje w osoby młode i rozwój umiejętności, które umożliwią w przyszłości realizację zadań wysoce nierutynowych. Do formowania się kapitału ludzkiego dochodzi w dużej mierze we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed rozpoczęciem formalnego kształcenia w przedszkolu czy szkole podstawowej. Wiele badań wskazuje na to, że okres do trzeciego roku życia dziecka jest krytyczny dla kształtowania się umiejętności kognitywnych i interpersonalnych. W Polsce większość dzieci do trzeciego roku życia wychowuje się pod opieką członka rodziny lub opiekunki (tylko 10 proc. w żłobkach), dlatego niezwykle ważne są programy wspierające i doradzające rodzicom, jak stymulować rozwój ich dzieci. Kluczowe są również mądrze zaprojektowane i ukierunkowane na dzieci najbardziej potrzebujące programy wsparcia i wyrównywania szans. Kwestią newralgiczną jest też dostęp do żłobków i przedszkoli zapewniających wysoką jakość usług opiekuńczych oraz edukacyjnych. W długim okresie standardem powinno się stać kształcenie w przedszkolach, począwszy już od wczesnego dzieciństwa. Tylko zapewnienie potencjału w postaci silnie wykształconych umiejętności kognitywnych i niekognitywnych na początku ścieżki edukacyjnej uzasadnia jej dalszy rozwój w kierunku szkolnictwa wyższego. W przeciwnym razie korzyści finansowe i niefinansowe z kształcenia magistrów są relatywnie niskie, a i mierzyć się z technologią będzie o wiele trudniej7.

1 M. Polanyi, The Tacit Dimension, 1966.

2 S. de la Rica, L. Gortazar, Differences in Job De-Routinization in OECD Countries: Evidence from PIAAC, “IZA Discussion Paper”, No. 9736, 2016.

3 W. Hardy, R. Keister, P. Lewandowski, Technology or upskilling? Trends in the task composition of jobs in Central and Eastern Europe, “IBS Working Paper”, 2016.

4 L. Marcolin, S. Miroudot, M. Squicciarini, Routine jobs, employment and technological innovation in global value chains, OECD Science, “Technology and Industry Working Papers”, No. 2016/01, OECD Publishing, Paris, 2016.

5 Obliczenia na podstawie danych Europejskiego Badania Struktury Zawodowej.

6 G. Wright, P. Gaggl, A Short-Run View of What Computers Do: Evidence from a UK Tax Incentive, Economics “Discussion Papers 10012”, University of Essex, 2014.

7 F. Cuhna, J. Heckman, L. Lochner, D. Masterov, Interpreting the Evidence on Life Cycle Skill Formation, “Handbook of the Economics of Education”, 2006.

Roma Keister – analityk w Instytucie Badań Strukturalnych

Tekst pochodzi z 24. numeru kwartalnika Liberté!Kup cały drukowany numer w sklepie online!

Foto: Land Rover MENA – Virgin Voyage, CC BY 2.0

Krótka historia o automatyzacji w krajach transformacji :)

Kilka ostatnich dekad przyniosło szybki postęp technologiczny w obszarze automatyzacji, komputeryzacji i digitalizacji. Rozwój nowych technologii oraz spadek ich cen sprawia, że przewaga człowieka nad maszyną i komputerem maleje w kolejnych aspektach naszego funkcjonowania, w szczególności w pracy. Pierwsze badania analizujące wpływ zmiany technologicznej na rynki pracy wskazywały, że zmiana technologiczna zwiększa zapotrzebowanie na wysokie kwalifikacje, lecz wypycha z rynku pracy osoby nisko wykwalifikowane. Z czasem okazało się jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

W krajach bliskich tzw. granicy technologicznej (np. w Stanach Zjednoczonych), w których związane z postępem technologicznym procesy uwidoczniają się najwcześniej, od lat 80. rośnie udział prac wymagających niskich kwalifikacji, a zanikają prace, do których wykonywania potrzebne są średnie kwalifikacje. Wyjaśnienie tego zjawiska zaproponowała koncepcja zmiany technologicznej ukierunkowanej na zadania nierutynowe (RBTC – routine-biased technical change). Zgodnie z nią współczesny postęp technologiczny zmniejsza zapotrzebowanie na pracę, która obejmuje zadania realizowane na podstawie pewnego schematu, zbiór ustalonych reguł, niewymagających od wykonujących je pracowników bieżącego dostosowywania się do sytuacji – czyli prace rutynowe. Przez swoją schematyczność zadania te są łatwo „programowalne”, dlatego komputery i maszyny mogą z powodzeniem zastępować w ich wykonywaniu ludzi.

France_in_XXI_Century._Latest_fashionZadania rutynowe mogą być kognitywne (umysłowe) lub manualne (fizyczne). Przykładem zawodów, w których pracownicy poświęcają znaczną ilość czasu na zadania rutynowe kognitywne, są np. pomocnicy księgowych i kasjerzy w bankach. Z kolei zawód montera opiera się na wykonywaniu zadań rutynowych manualnych. Profesje te zwykle obejmują pracowników o średnich kwalifikacjach i historycznie tworzących klasę średnią. Przez dekady technologia wyręczała ludzi głównie w wykonywaniu prac fizycznych. Rewolucja cyfrowa rozszerzyła to zjawisko na ustrukturyzowane prace umysłowe. Jednak, jak wskazał Michael Polanyi1: „ludzie wiedzą więcej, niż potrafią wyrazić”, dlatego w niektórych czynnościach wciąż jesteśmy niezastępowalni.

Realizacja zadań wymagających elastyczności umysłu, kreatywności i umiejętności rozwiązywania złożonych problemów (określanych jako zadania nierutynowe kognitywne) wciąż pozostaje domeną ludzi z reguły dobrze wykształconych. Co więcej, pracownicy wykonujący ten rodzaj zadań często czerpią korzyści z dostępu do nowych technologii i ich znajomości. Na przykład statystycy posiadający szybsze komputery i umiejętność programowania w różnych środowiskach są bardziej wydajni niż ich gorzej wyposażeni sprzętowo koledzy, a menedżerowie, którzy korzystają z dokładniejszych, bardziej złożonych platform informacyjnych są w stanie podejmować lepsze oraz szybsze decyzje. Upowszechnianie się technologii cyfrowych podnosi więc popyt na pracę i zarobki osób potrafiących zrobić użytek ze swojej wiedzy technologicznej.

Maszyny kiepsko radzą sobie także z zadaniami, w których ważna jest interakcja z drugim człowiekiem, płynne prowadzenie rozmowy, rozpoznawanie wizualne oraz umiejętność adaptacji w różnym otoczeniu. Te umiejętności są naturalne i oczywiste dla człowieka, nabywane w sposób nieintencjonalny. Przystosowanie maszyn do wykonywania tych czynności jest bardzo trudne, przynajmniej obecnie. Takie nierutynowe zadania manualne są zlecane osobom z niskim wykształceniem, pracującym np. w gastronomii, świadczącym usługi sprzątania czy też fryzjersko-kosmetyczne. W większości wypadków produktywność w tych pracach nie zależy od wykorzystywania najnowszych technologii. Mimo to w wielu zachodnich gospodarkach udział tych prac w zatrudnieniu i w wynagrodzeniach wzrósł. Dlaczego tak się stało? Wraz ze wzrostem dochodów ludzie coraz częściej korzystają z tzw. usług osobistych takich jak usługi kosmetyczne czy opiekuńcze. Zautomatyzowanie tego typu zadań jest nadal trudne (lub nieopłacalne), więc w przeciwieństwie do prac wymagających średnich kwalifikacji prace proste (nierutynowe manualne) nie zanikają.

Zanikanie prac środka, wzrost zatrudnienia i płac osób dobrze wykształconych oraz rosnące zatrudnienie w niskopłatnych pracach prostych składają się na tzw. polaryzację rynku pracy. Zjawisko to wystąpiło w Stanach Zjednoczonych oraz wielu krajach Europy Zachodniej i w dużej mierze jest związane z charakterem postępu technologicznego. A jak pod tym względem wygląda sytuacja Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej? Czy wchodzimy w buty USA i Europy Zachodniej?

Tylko do pewnego stopnia. Obraz naszego regionu wyłaniający się z analiz Instytutu Badań Strukturalnych nieco się różni od tego dla USA oraz UE15. Zacznijmy jednak od podobieństw. Po pierwsze, tak jak w Europie Zachodniej, waga zadań rutynowych manualnych w Polsce i innych krajach regionu maleje. Jest to spowodowane w dużej mierze postępującym spadkiem roli rolnictwa oraz rosnącym uczestnictwem kolejnych pokoleń w edukacji wyższej. Po drugie, tak jak w USA oraz UE15, Polska i inne kraje regionu doświadczyły znacznego wzrostu znaczenia prac nierutynowych kognitywnych. Rynek pracy zaabsorbował szybko rosnącą liczbę absolwentów studiów wyższych, co było możliwe dzięki rozwojowi usług, zarówno rynkowych (bankowość, ubezpieczenia, przemysły kreatywne), jak i nierynkowych (ochrona zdrowia, edukacja).

Jednak, jak pokazuje ostatnie badanie instytutu IZA, w przeciwieństwie do większości krajów Europy Zachodniej kraje naszego regionu cechują się niskim lub średnim stopniem „zderutynizowania”, czyli odejścia od prac rutynowych2. Wyniki naszych badań również pokazują, że w wielu krajach Europy Środkowo-Wschodniej wciąż rośnie średni poziom zadań rutynowych kognitywnych przypadających na pracownika3. Jest to w dużej mierze spowodowane głębokimi zmianami strukturalnymi, do których doszło w krajach postsocjalistycznych. W państwach takich jak Polska, Rumunia czy Litwa, gdzie udział rolnictwa w zatrudnieniu w roku 1998 był wysoki (20–40 proc.), a następnie istotnie spadł, waga prac rutynowych kognitywnych wzrosła najbardziej. Przesunięcie zatrudnienia z silnie „manualnego” sektora rolniczego do sektorów usługowych znacznie zwiększyło liczbę osób podejmujących prace umysłowe i w dużej mierze rutynowe. Warto też zwrócić uwagę na rolę przemysłu w rozwoju tych prac. Badania OECD pokazują, że wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej, z wyjątkiem Czech i Estonii, wykazywały wyższy udział mocno rutynowych zadań w produkcji (średnia dla lat 2000, 2005, 2008–2011) niż przeciętna w OECD4. Dlatego dla wzrostu udziału rutynowych prac umysłowych istotne było utrzymanie niemal niezmiennego od roku 1998 poziomu zatrudnienia w polskim przemyśle. W Słowenii i na Węgrzech, czyli krajach, w których przemysł w latach 90. odgrywał główną rolę, ale później nastąpiła deindustrializacja (w Słowenii udział przemysłu w zatrudnieniu spadł z 32 proc. w roku 1998 do 23 proc. w roku 2013), rola prac rutynowych kognitywnych również się zmniejszyła. Widoczne w większości najbardziej rozwiniętych gospodarek odchodzenie od wykonywania przez ludzi prac powtarzalnych nie jest jeszcze obecne w krajach post-transformacji, zwłaszcza w wypadku prac umysłowych. Obrazowo można to ująć tak, że w porównaniu z latami 90. wraz z rozwojem gospodarki rynkowej w Polsce ogromnie wzrosła liczba codziennie wystawianych faktur, ale w 2016 r. faktury te są nadal wystawiane głównie przez dużą liczbę pracowników wykorzystujących podstawowe narzędzia cyfrowe, a nie przez małą liczbę osób obsługujących oprogramowanie zaawansowane.

To, że w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej rośnie waga zadań rutynowych kognitywnych, jest w dużej mierze wynikiem zmian strukturalnych. Dodatkowym czynnikiem, który ten wzrost umożliwia, są jednak niższe niż w Europie Zachodniej płace. Dopóki koszt pracy ludzi jest niższy niż koszt zastępującej ich technologii, dopóty racjonalny pracodawca wybierze ludzi. W Polsce i w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej płace są wciąż relatywnie niskie. Przeliczywszy różnice w wynagrodzeniach na koszt wykonywania poszczególnych zadań, widzimy, że w roku 2010 w krajach Europy Środkowo-Wschodniej koszt ten stanowił zaledwie jedną czwartą kosztów wykonywania analogicznych zadań w Wielkiej Brytanii5. Co więcej, spośród wszystkich typów prac (nierutynowe kognitywne, rutynowe kognitywne, rutynowe manualne, nierutynowe manualne) najwyżej wyceniano realizowanie zadań rutynowych kognitywnych. Ich koszt w relacji do cen w Wielkiej Brytanii wynosił 28 proc. Ponadto w latach 2002–2010 relatywny koszt wykonywania zadań rutynowych kognitywnych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej wzrósł o 13 pp. (względem Wielkiej Brytanii), najwięcej ze wszystkich typów zadań. O ile w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych płace w zawodach wypełnionych zadaniami rutynowymi rosły słabo lub nie rosły wcale, to w krajach naszego regionu było odwrotnie. Profesje, w których pracownicy względnie często wykonują zadania rutynowe kognitywne, odnotowały największy wzrost płac realnych. Jak pokazuje wykres 1, w Europie Środkowo-Wschodniej w zawodach wysoce rutynowych – takich jak pracownicy biurowi, usługi i sprzedaż – płace godzinowe rosły szybciej niż w zawodach słabiej zrutynizowanych, takich jak menedżer lub specjalista.

Wzrost płac w zawodach silnie rutynowych jest zarówno dobrą, jak i złą wiadomością. Dobrą, ponieważ ani w Polsce, ani w innych krajach regionu nie mamy do tej pory do czynienia z tzw. polaryzacją wynagrodzeń, a co za tym idzie – z narastaniem nierówności dochodów w związku z zanikaniem klasy średniej (problem wielu krajów Europy Zachodniej). Złą, ponieważ presja płacowa w zawodach silnie rutynowych może w przyszłości spowodować ich zanikanie. Coraz wyższe pensje pracowników wykonujących prace rutynowe w połączeniu ze spadającymi cenami technologii i coraz szerszą jej obecnością w życiu gospodarczym będą stopniowo zmniejszać przewagę człowieka nad maszyną, a to z kolei zwiększy ryzyko automatyzacji i bezrobocia technologicznego.

Dla jakich pracowników w Europie Środkowo-Wschodniej ryzyko to będzie największe? Według naszego badania w krajach tego regionu w roku 2013 co trzeci pracownik wykonywał prace o dużym stopniu zrutynizowania, które potencjalnie łatwo zautomatyzować. Ponad połowę z nich stanowili pracownicy zakładów produkcyjnych, którzy w większości pracowali w przemyśle, i znaczną część swojego czasu pracy poświęcali na zadania silnie rutynowe, zarówno kognitywne, jak i manualne. Większość tych osób miała średnie wykształcenie, była w wieku 35–44 lata i zarabiała nieco mniej niż mediana płac w gospodarce. Co oczywiste, w tej grupie pracowników większość stanowili mężczyźni.

Pracownicy zatrudniani do prostych usług biurowych stanowili drugą grupę wyraźnie narażoną na negatywne efekty automatyzacji. W takich pracach większość realizowanych zadań ma charakter umysłowy i rutynowy, przez co są one podatne na zastępowanie średnio wykwalifikowanych pracowników komputerami i maszynami obsługiwanymi przez mniejszą liczbę lepiej wykształconych pracowników. Większość osób należących do tej grupy pracowała w usługach rynkowych (np. handel, usługi biznesowe) lub nierynkowych (np. administracja, służba zdrowia) i miało średnie lub wyższe wykształcenie. Ich zarobki należały do najniższych w całej gospodarce. Średnio w krajach Europy Środkowo-Wschodniej ta grupa obejmowała 16 proc. całego zatrudnienia, z czego większość stanowiły kobiety.

800px-France_in_XXI_Century._BarberTe 33 proc. pracowników w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, wykonujących prace, które mogą zostać zautomatyzowane nawet w niedalekiej przyszłości, stanie w obliczu ryzyka strukturalnego bezrobocia. Do tej grupy powinien zostać skierowany szereg doraźnych polityk publicznych. Kluczowe jest popularyzowanie tzw. uczenia się przez całe życie. W Polsce i w całym regionie system kształcenia ustawicznego jest bardzo słabo rozwinięty. Odsetek osób w wieku 25–64 lata, które uczestniczyły w tej formie kształcenia, w 2015 r. wynosił w Polsce 3,5 proc. (w Rumunii, Bułgarii czy na Słowacji nie przekroczył 3 proc.), podczas gdy średnia w UE to prawie 11 proc. W obliczu automatyzacji ciągłe i regularne podnoszenie oraz rozwijanie kwalifikacji w cyklu życia zwiększyłoby wielu osobom szanse przekwalifikowania się na prace nierutynowe kognitywne6. Istotna jest także modernizacja systemu kształcenia zawodowego i popularyzowanie kursów zawodowych dla dorosłych. Programy szkół zawodowych i policealnych powinny wziąć pod uwagę prognozowane zanikanie zawodów, ponieważ obecnie to absolwenci tego typu szkół stanowią gros osób wykonujących prace nasycone zadaniami poddającymi się automatyzacji. Szkoły zawodowe powinny w większym niż dotychczas stopniu dostarczać umiejętności cywilizacyjnych (np. podstawowych umiejętności rozwiązywania problemów z wykorzystaniem technologii) i upowszechniać naukę zawodów wymagających dużego udziału prac nierutynowych manualnych, czyli przygotowujących do pracy w usługach, głównie osobistych. Musimy być jednak świadomi, że nie każdy z pracowników specjalizujących się w pracach rutynowych będzie w stanie zmienić swoje kwalifikacje. Dlatego ważne jest możliwie niskie opodatkowanie płac osób zarabiających mało i umiarkowanie (poniżej mediany), tak aby całkowity koszt ich pracy, a co za tym idzie, bodziec do redukcji zatrudnienia też był możliwie niski. Niższe podatki nałożone na osoby średnio i mało zarabiające, zmniejszyłyby również potencjalną presję płacową w profesjach wysoce rutynowych. Państwo powinno również mądrze regulować tzw. platform economies, które dzięki postępowi technologicznemu stają się coraz popularniejsze, a które mogą się stać ważnym dodatkowym źródłem pracy i dochodów dla wielu pracowników.

Mimo ryzyka automatyzacji kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie powinny powstrzymywać napływu nowych technologii. Wręcz przeciwnie, powinny różnymi kanałami wspierać i zachęcać przedsiębiorców do coraz powszechniejszego ich wykorzystywania. Ważne jest otoczenie regulacyjne, które zachęci firmy do wdrażania nowoczesnych technologii i inwestycji w obszarze technologii komunikacyjnych. Dobrym wzorem jest tu Wielka Brytania, gdzie wprowadzenie ulgi podatkowej na nowe technologie zwiększyło inwestycje w ICT, zmieniło strukturę organizacyjną małych przedsiębiorstw na bardziej nowoczesną oraz podniosło popyt na prace nierutynowe kognitywne. Ważne jest także promowanie konkurencji pomiędzy dostawcami w celu zapewnienia przedsiębiorstwom dostępu do usług cyfrowych o wysokiej jakości i w przystępnych cenach. Państwo powinno nie tylko stymulować rozwój i adaptację nowych technologii w sektorze prywatnym, lecz także dawać przykład, jak to robić. Tutaj wzorcem może być Estonia i jej bardzo rozbudowany system e-administracji X-Road. Taki system znacznie ułatwia życie mieszkańcom i przedsiębiorcom, ale również motywuje (a nawet zmusza) ludzi, szczególnie osoby starsze, do korzystania z Internetu i oswajania się z nowymi technologiami. W Estonii w 2015 r. aż 62 proc. osób w wieku 55–74 lata korzystało z Internetu przynajmniej raz w tygodniu, podczas gdy dla Polski analogiczny odsetek był o połowę niższy.

1Fundamentalne znaczenie mają inwestycje w osoby młode i rozwój umiejętności, które umożliwią w przyszłości realizację zadań wysoce nierutynowych. Do formowania się kapitału ludzkiego dochodzi w dużej mierze we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed rozpoczęciem formalnego kształcenia w przedszkolu czy szkole podstawowej. Wiele badań wskazuje na to, że okres do trzeciego roku życia dziecka jest krytyczny dla kształtowania się umiejętności kognitywnych i interpersonalnych. W Polsce większość dzieci do trzeciego roku życia wychowuje się pod opieką członka rodziny lub opiekunki (tylko 10 proc. w żłobkach), dlatego niezwykle ważne są programy wspierające i doradzające rodzicom, jak stymulować rozwój ich dzieci. Kluczowe są również mądrze zaprojektowane i ukierunkowane na dzieci najbardziej potrzebujące programy wsparcia i wyrównywania szans. Kwestią newralgiczną jest też dostęp do żłobków i przedszkoli zapewniających wysoką jakość usług opiekuńczych oraz edukacyjnych. W długim okresie standardem powinno się stać kształcenie w przedszkolach, począwszy już od wczesnego dzieciństwa. Tylko zapewnienie potencjału w postaci silnie wykształconych umiejętności kognitywnych i niekognitywnych na początku ścieżki edukacyjnej uzasadnia jej dalszy rozwój w kierunku szkolnictwa wyższego. W przeciwnym razie korzyści finansowe i niefinansowe z kształcenia magistrów są relatywnie niskie, a i mierzyć się z technologią będzie o wiele trudniej7.

1 M. Polanyi, The Tacit Dimension, 1966.

2 S. de la Rica, L. Gortazar, Differences in Job De-Routinization in OECD Countries: Evidence from PIAAC, “IZA Discussion Paper”, No. 9736, 2016.

3 W. Hardy, R. Keister, P. Lewandowski, Technology or upskilling? Trends in the task composition of jobs in Central and Eastern Europe, “IBS Working Paper”, 2016.

4 L. Marcolin, S. Miroudot, M. Squicciarini, Routine jobs, employment and technological innovation in global value chains, OECD Science, “Technology and Industry Working Papers”, No. 2016/01, OECD Publishing, Paris, 2016.

5 Obliczenia na podstawie danych Europejskiego Badania Struktury Zawodowej.

6 G. Wright, P. Gaggl, A Short-Run View of What Computers Do: Evidence from a UK Tax Incentive, Economics “Discussion Papers 10012”, University of Essex, 2014.

7 F. Cuhna, J. Heckman, L. Lochner, D. Masterov, Interpreting the Evidence on Life Cycle Skill Formation, “Handbook of the Economics of Education”, 2006.

Związki w budowie :)

Pod względem infrastruktury Polska szybko nadgania zapóźnienia wobec Europy Zachodniej. Jednak jeśli chodzi o kwestie obyczajowe jesteśmy dalej głęboko w Europie Wschodniej razem z Rosją i Białorusią. Czy Platformie Obywatelskiej uda się przemóc wewnętrzne podziały i przegłosować kompromisowe rozwiązanie kwestii związków partnerskich czy też dojdzie w niej do pęknięcia, którego nie uda się już załatać?

Donald Tusk doskonale zdaje sobie sprawę, że różnice światopoglądowe są największą słabością jego partii. Właśnie dlatego przez ponad pięć lat unikał dyskusji o kwestiach, które wywołują największe emocje. Do czasu. Część wyborców Platformy Obywatelskiej, która – jadąc autostradą z Warszawy do Berlina – poczuła się Europejczykami na płaszczyźnie infrastrukturalnej, zapragnęła także europejskiej mentalności. A gdy spojrzymy na mapę świata i nałożymy na nią państwa, w których można zawierać związki partnerskie, nie będziemy mieć wątpliwości, jakich rozwiązań prawnych ci wyborcy oczekują.

O sprawach światopoglądowych zaczęli rozmawiać także politycy Platformy Obywatelskiej: — Wydaje mi się, że dorośliśmy do wprowadzenia związków partnerskich — mówi Agnieszka Pomaska. — To dla mnie oczywiste, że powinniśmy jak najszybciej znaleźć takie rozwiązanie, które dla nikogo nie będzie upokarzające — dodaje posłanka, która w styczniu napisała na Twitterze, że wstydzi się swoich koleżanek i kolegów, którzy głosowali przeciwko ustawie o związkach partnerskich.

Właśnie wtedy w Sejmie przepadły trzy projekty ustaw, które zostały zgłoszone przez Platformę Obywatelską, Ruch Palikota oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej. Ponad czterdziestu posłów PO głosowało przeciwko skierowaniu do dalszych prac ustawy własnej partii. Wiele obecnych problemów Platformy Obywatelskiej jest bezpośrednią konsekwencją tych głosowań. Wówczas zaczęły się problemy Jarosława Gowina, które zakończyły się jego dymisją przed kilkoma tygodniami. Koniec stycznia to także początek medialnej kariery Johna Godsona oraz rozłam rządzącej od sześciu lat partii na dwie frakcje, powszechnie nazywane „liberalną” i „konserwatywną”.

Od kilku tygodni sondaże pokazują wyraźny spadek poparcia dla Platformy Obywatelskiej. Partyjna prawica przekonuje, że wyborcy odsuwają się od PO, ponieważ politycy zaczęli zajmować się sprawami światopoglądowymi; druga strona odpowiada, że Polacy oczekują odważnych zmian w takich obszarach jak związki partnerskie czy zapłodnienie in-vitro. Trudno udowodnić, kto ma w tym sporze rację, za to z całą pewnością można stwierdzić, że ani zwolennicy, ani przeciwnicy związków partnerskich nie są zadowoleni z obecnego stanu: bezsilnej, niezdecydowanej i pogrążonej w wewnętrznych sporach partii.

Zespół powołany przez prezydium klubu Platformy Obywatelskiej przygotował nową wersję ustawy, która od swojej poprzedniczki różni się przede wszystkim w dwóch aspektach. Po pierwsze – nie mówimy już o „związku partnerskim”, ale o „umowie partnerskiej”; po drugie, będziemy mogli ją zawrzeć wyłącznie u notariusza (w poprzednim projekcie i u notariusza, i w urzędach stanu cywilnego). — Cel ustawy jest nadal taki sam: udogodnienie codziennego życia ludziom, którzy nie chcą lub nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego — przekonuje Artur Dunin.

maxresdefault

Czy zmiany nie poszły za daleko? O nowej wersji ustawy krytycznie wypowiadali się znani działacze środowiska LGBT, m.in. Yga Kostrzewa oraz Krystian Legierski. To zrozumiałe, ponieważ dla heteroseksualistów umowy partnerskie mogą być po prostu mniej zobowiązującą (i jednocześnie – mniej oficjalną) alternatywą wobec małżeństwa. Jednak homoseksualiści nie będą mieli wyboru, swoje związki będą musieli rejestrować wyłącznie u notariusza jako umowy partnerskie, w okolicznościach, które niewiele mają wspólnego z uroczystym charakterem.

Na temat tej ustawy nie rozmawiano z osobami zainteresowanymi, z organizacjami pozarządowymi. Jak zawsze Platforma Obywatelska wie lepiej, czego oczekuje społeczeństwo — mówi Robert Biedroń, poseł Ruchu Palikota, wcześniej wieloletni prezes Kampanii Przeciw Homofobii. Artur Dunin potwierdza, że ustawa jeszcze nie była konsultowana z organizacjami pozarządowymi, na razie została przesłana do  parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, którzy na zgłaszanie swoich uwag mają czas do pierwszej połowy czerwca.

Artur Dunin: — Całkowicie rozumiem zastrzeżenia środowiska LGBT. Musimy mieć jednak świadomość, że w dzisiejszej sytuacji politycznej nie wszystko można osiągnąć. Mam nadzieję, że to, co udało nam się stworzyć spowoduje, że życie osób o orientacji homoseksualnej będzie łatwiejsze i bezpieczniejsze.

Rzeczywiście Dunin, który rozpoczął w PO dyskusję na temat związków partnerskich, musi radzić sobie z wyjątkowo trudną sytuacją wewnątrz partii. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Platforma Obywatelska w wielu kwestiach jest niejednomyślna, rzadko rozdźwięk pomiędzy poszczególnymi frakcjami jest aż tak widoczny. Z jednej strony znajdują się posłowie tacy jak Agnieszka Pomaska i Paweł Olszewski, którzy konsekwentnie opowiadają się za liberalnym rozwiązaniem kwestii związków partnerskich; z drugiej  w mediach najwyraźniej słychać głos Johna Godsona, który kilka tygodni temu, w rozmowie z Robertem Mazurkiem, przekonywał, że homoseksualizm jest zboczeniem.

Artur Dunin długo milczy po pytaniu o partyjnego kolegę: — Wolałbym się nie wypowiadać. Gdybym to zrobił musiałbym, delikatnie mówiąc, być nieprzychylny — odpowiada. — To, że John na jednym oddechu mówi o homoseksualistach i zoofilii po prostu nie mieści mi się w głowie — dodaje po chwili. Dokładnie tego samego sformułowania używa Agnieszka Pomaska: — Jest mi wstyd za te wypowiedzi, nie mieszczą mi się w głowie, nie ogarniam tego.

Słowa łódzkiego posła oburzają też Roberta Biedronia: — Jestem zniesmaczony, poseł Godson wykorzystuje mnie do swoich celów politycznych. Obraża gejów i jednocześnie zapewnia, że się znamy i lubimy — mówi poseł Ruchu Palikota. Czy  Platforma Obywatelska powinna zareagować na wypowiedzi swojego posła?  Granica została już dawno przekroczona, oczekiwałbym oficjalnej reakcji partii. Nie może być tak, że poseł Godson obraża jakąś grupę, mówi, że jesteśmy zboczeńcami, a nikt na to nie reaguje!

Głosowanie nad nową wersją ustawy o umowach partnerskich będzie najprawdopodobniej ostatnią szansą Platformy Obywatelskiej na stworzenie rozwiązań w tej kwestii. Po dwóch nieudanych próbach wydaje się mało prawdopodobne, żeby parlamentarzyści znaleźli w sobie entuzjazm do podjęcia kolejnej. Jakie są więc szanse na powodzenie? — Może jestem optymistą, ale czuję, że duże — przekonuje Artur Dunin.

Przedstawicieli frakcji, którą media określają jako „liberalną”, przekonują, że część spośród 46 posłów Platformy Obywatelskiej, którzy w styczniu głosowali przeciwko ustawie własnej partii, tym razem zagłosuje inaczej. — Rozmawiałam z co najmniej trzema posłami, którzy zmienili zdanie – twierdzi Pomaska. — Niektórzy zachowują się tak, jakby negowali samo istnienie związków. I to jest, niestety, bariera nie do przeskoczenia.

Być może konserwatywni politycy Platformy Obywatelskiej zaproponują własny, alternatywny projekt. Artur Dunin uważa, że poprawiona wersja jego ustawy jest wystarczającym kompromisem. — Chcemy dojść do porozumienia, żeby z Platformy Obywatelskiej wyszedł jeden projekt ustawy — twierdzi poseł. — Wiele moich koleżanek i kolegów, którzy w styczniu głosowali przeciwko mówiło mi, że teraz udało nam się wypracować rozwiązanie kompromisowe. Nie wykluczam jednak, że jakaś garstka naszych parlamentarzystów nie zmieni zdania — dodaje.

Wśród nich na pewno będzie Jacek Żalek. — Nie mogę głosować za projektem, który jest ewidentnie niekonstytucyjny. W tym projekcie Dunina zostały zmienione tylko nazwy — podkreślał kilka tygodni temu w „Gościu Radia ZET”. Ilu posłów Platformy Obywatelskiej na pewno będzie przeciwko? Na razie trudno wskazać na konkretne nazwiska, poza najbardziej medialnymi: Godsonem, Gowinem oraz właśnie Żalkiem. Może się jednak okazać, że konserwatywni posłowie PO są najmniejszym zmartwieniem twórców projektu. Arytmetyka pokazuje, że – jeśli ustawę poprze Ruch Palikota i Sojusz Lewicy Demokratycznej – przeciwko może głosować nawet trzydziestu posłów PO. Problem w tym, że poparcie lewicowej części parlamentu wcale nie jest przesądzone.

— Widzę dobrą wolę ze strony Artura Dunina, trzeba mieć odwagę i determinację, żeby robić takie rzeczy w konserwatywnej Platformie Obywatelskiej — mówi Robert Biedroń. —Uważam jednak, że ten projekt nie jest dobry, nikt nie będzie chciał zawierać takich związków. Poseł RP wymienia cały szereg zastrzeżeń wobec nowej wersji ustawy: metoda zawarcia i przerwania umów oraz prowadzenia ich rejestru, kwestie współwłasności oraz zależność od kodeksu pracy. — Chciałbym, żeby ta ustawa była dopracowana. Po co nam kolejny bubel prawny?

Biedroń proponuje dialog: — W każdej chwili mogę usiąść razem z Arturem Duninem i przekazać mu swoje uwagi. Nawet rezygnacja z urzędów stanu cywilnego na rzecz Krajowej Rady Notarialnej, choć przez to czuję się jak obywatel drugiej kategorii, jest dla mnie akceptowalna, jeśli w zamian otrzymałbym dobrą ustawę. Ale tak nie jest! Zapytany o to, czy jeśli projekt nie zostanie zmieniony, to Ruch Palikota będzie głosował przeciwko, odpowiada krótko: — Wydaje mi się, że tak.

Z nową wersją ustawy problem mogą mieć także liberalni politycy Platformy Obywatelskiej. — Mam wrażenie, że ten projekt jest zbyt konserwatywny — mówi Agnieszka Pomaska. Posłanka zastrzega, że nie poznała jeszcze dokładnie treści ustawy, ale uważa, że jej podstawowe założenia są zbyt restrykcyjne: — Nie czuję potrzeby, żeby w jakikolwiek sposób ograniczać związki partnerskie, moim zdaniem regulacje powinny dawać jak największe możliwości wszystkim osobom, które chcą ze sobą żyć. Zaraz jednak dodaje: —Nie chcę wywoływać kolejnej burzy, musimy przecież dojść do kompromisu.

W tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Platformie Obywatelskiej ostatecznie uda się przegłosować ustawę o umowie partnerskiej w obecnym kształcie. Liberalni posłowie, mimo zastrzeżeń, najprawdopodobniej poprą projekt i poczekają na zmianę politycznego (oraz społecznego) klimatu wokół związków partnerskich. Najprawdopodobniej część konserwatystów, zachęcona oddaleniem umowy partnerskiej od małżeństw, również zagłosuje za tą ustawą.

Problemem może być poparcie Ruchu Palikota oraz Sojuszu Lewicy Demokratycznej, jednak wydaje się, że wystarczy odrobina dobrej woli ze wszystkich stron, żeby partie doszły do wspólnego stanowiska w tej sprawie. W obecnym kształcie ustawa ma duże szanse na podpis prezydenta oraz pozytywną weryfikację w Trybunale Konstytucyjnym, do którego na pewno zostanie skierowana przez prawicową opozycję.

Na mapie drogowej Polska powoli zaczyna przypominać swoich zachodnich sąsiadów. Natomiast, gdy przyjrzymy się państwom, w których osoby tej samej płci mogą zawrzeć związek partnerski lub małżeństwo, doskonale widać, w jakiej strefie wpływów Polska znajdowała się przez znaczną część zeszłego stulecia – jesteśmy w jednej grupie z krajami postradzieckimi: Łotwą, Estonią, Białorusią i Ukrainą. Pod tym względem bliżej nam do (zakazującej parad homoseksualistów na sto lat) Rosji niż Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii.

Uchwalenie ustawy, która regulowałaby tę kwestię, byłoby dla naszego kraju ważnym etapem modernizacji. Najprawdopodobniej Platforma Obywatelska zyskałaby na tym politycznie. W tej chwili około trzydzieści procent Polaków popiera związki partnerskie osób homoseksualnych, znacznie więcej niż deklaruje poparcie dla PO. Najprawdopodobniej ta liczba będzie rosła, ponieważ polskie społeczeństwo staje się coraz bardziej tolerancyjne. Przeforsowanie ustawy może okazać się polityczną inwestycją na wiele lat.

Prawica często powtarza, że, zamiast rozmawiać o nieważnych sprawach, politycy powinni zajmować się tym, co naprawdę ma wpływ na życie Polaków. Tak samo – chociaż z innych przyczyn – postępował Donald Tusk, zastępując dyskusje światopoglądowe polityką „ciepłej wody w kranie”. Najprawdopodobniej ta ucieczka Platformy Obywatelskiej dobiegła końca, znaczna część wyborców zrozumiała bowiem, że 560 parlamentarzystów ma czas, żeby równocześnie zajmować się gospodarką i związkami partnerskimi.

Jeśli tak się stanie, Polska może wykorzystać swoją historyczną szansę i wkrótce w pełni przypominać kraje Europy Zachodniej. Nie tylko ze względu na sieć autostrad, ale także prawne uregulowanie związków osób tej samej płci.

„Sadzić, palić, zalegalizować” czy „Wsadzić, podpalić, gangi sponsorować”? :)

Wojna z narkotykami okazała się porażką. […] Polityka oparta na eliminacji i zakazywaniu narkotyków oraz penalizacji ich użytkowania po prostu nie działa”.

Apel byłych prezydentów Meksyku, Kolumbii i Brazylii, styczeń 2009

Potrzeba niezwykle dużo zarówno ideologicznego zacietrzewienia, jak i prostego politykierskiego oportunizmu, aby próbować zaprzeczyć powyższej tezie z tzw. „Apelu byłych prezydentów”, do którego przyłączył się w ostatnich miesiącach m.in. Aleksander Kwaśniewski. W 2011 r. tezę tę dobitnie potwierdziła Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej, która jednoznacznie stwierdziła całkowitą klęskę walki z używaniem narkotyków metodami policyjno-sądowniczymi, tak w sensie braku realizacji głównego celu w postaci redukcji zjawiska, jak i w sensie zaistnienia fatalnych skutków społecznych. Grupa sformułowała rekomendację porzucenia strategii „wojny z narkotykami” na rzecz polityki skupionej na ograniczaniu negatywnych skutków stosowania narkotyków, zastąpieniu kryminalizacji zjawiska programami terapeutycznymi, rezygnacji ze stygmatyzacji i pogardy wobec użytkowników na rzecz respektowania ich statusu jednostek ludzkich i niepodważalnie wynikających z tego praw. Niektóre kraje już wcześniej zdecydowały się na „kopernikański przewrót” w filozofii polityki narkotykowej i dziś zbierają tego pozytywne plony. Inne podejmują te działania obecnie. Na razie nie ma wśród nich Polski, która trwa przy skompromitowanych metodach z arsenału Harry’ego Jacoba Anslingera. Artykuł ten jest kolejną próbą dotarcia do racjonalnej strony osobowości decydentów w naszym kraju i wskazania na kierunki potrzebnych zmian, tak aby polityka narkotykowa stała się w końcu na dobre elementem polityki społecznej i zdrowotnej, a przestała być składową polityki karnej.

http://www.flickr.com/photos/misteral/6871619659/sizes/m/
by I_am_Allan

Geneza podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Idea zwalczania użytkowników środków odurzających różnego typu za pomocą państwowego aparatu przemocy zyskała dużą popularność w USA w dobie alkoholowej prohibicji. Do pewnego stopnia zniesienie prohibicji po przejęciu władzy w Białym Domu przez demokratów siłę oddziaływania tej idei jeszcze wzmocniło. Bezrobotne siły zawodowych śledczych, wyspecjalizowanych w zaglądaniu do prywatnego życia obywateli i ściganiu ich za styl spędzania wolnego czasu, potrzebowały nowej krucjaty, aby skanalizować ich buzującą energię. Nic dziwnego więc, że to były zastępca komisarza w Biurze ds. Prohibicji Harry Jacob Anslinger został w 1930 r. mianowany pierwszym komisarzem Federalnego Biura ds. Narkotyków (FBN), a w połowie lat 30. rozpoczął swoją agresywną kampanię przeciwko marihuanie.

W latach 1934–1936 użytkowanie marihuany w USA rozprzestrzeniło się na cały kraj, przez co medialna kampania przeciwko akurat tej substancji stała się głównym elementem działań FBN zorientowanych na delegalizację wszystkich narkotyków na poziomie prawa federalnego. Anslinger powołał do życia oparty na autentycznej histerii ogólnokrajowy ruch, animowany regularnymi występami komisarza w masowych mediach, w których umiejętnie pobudzał panikę przeciętnych obywateli starannie wyselekcjonowanymi raportami policyjnymi o okrutnych zbrodniach popełnionych rzekomo w efekcie zażywania marihuany. Z dzisiejszego punktu widzenia i w świetle współczesnego stanu wiedzy wydaje się to może absurdalne, ale w tamtych latach Anslinger był w stanie przekonać opinię publiczną do tego, że użytkownicy marihuany są potencjalnymi mordercami. W tzw. „Gore Files” komisarza raz po raz czytano takie rzeczy jak:

„Cała rodzina została zamordowana przez młodocianego narkomana na Florydzie. Gdy oficerowie policji dotarli na miejsce, znaleźli młodzieńca chwiejnym krokiem chodzącego po ludzkiej rzeźni. Siekierą zabił ojca, matkę, dwóch braci i siostrę. Wydawał się otumaniony. […] Nie pamiętał tego, iż dokonał kilkukrotnej zbrodni. […] Chłopiec powiedział, że miał w zwyczaju palić coś, co jego młodociani koledzy określali jako muggles – dziecinna nazwa marihuany”. Albo innym razem: „Haszysz czyni mordercę, zabijającego z miłości do zabijania, z najbardziej łagodnego, ułożonego człowieka, który uśmiałby się z pomysłu, że jakiekolwiek uzależnienie może go dopaść”. W rewelacjach Anslingera pobrzmiewały regularnie także rasistowskie tony: „W USA jest sto tysięcy palaczy marihuany, a większość z nich to Murzyni, Latynosi, Filipińczycy i ludzie świata rozrywki. Ich satanistyczna muzyka, jazz i swing, powoduje użytkowanie marihuany. Ta marihuana skłania białe kobiety do poszukiwania seksualnych relacji z Murzynami, ludźmi świata rozrywki i wszelkimi innymi”. W 2012 r., aby uniknąć zarzutów o ahistoryzm, należy być może nad tymi komentarzami spuścić łaskawie zasłonę milczenia, jednak warto pamiętać o mentalnych źródłach genezy restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, a więc „wojny z narkotykami”.

Anslinger na długie lata ukształtował w USA sposób myślenia o narkotykach jako o źródle demonicznego zła, z którym należy walczyć w sposób bezwzględny. Był ponadto pionierem międzynarodowego wymiaru amerykańskiej polityki antynarkotykowej – już w latach 30. potrafił wywierać skuteczny wpływ na penalizującą legislację w innych państwach, gdzie elity społeczno-polityczne niekiedy nigdy wcześniej nie prowadziły samodzielnej debaty o problemie. W Europie znalazł wiernego naśladowcę w osobie Nilsa Bejerota, autora szwedzkiej polityki zera tolerancji. Bejerot był także zawodowym moralizatorem, który zanim zajął się używkami, prowadził krucjatę przeciwko przemocy w komiksach. Jego podejście do problemu polityki narkotykowej okazało się jednak podwójnie szkodliwe, ponieważ był on nie tylko piewcą bezwzględnej kryminalizacji, lecz także przeciwnikiem wszelkich programów terapeutycznych dla użytkowników, które nie zakładały całkowitej abstynencji jako końcowego celu leczenia. Bejerot głosił, dziś już negatywnie zweryfikowaną w praktyce tezę, iż liberalne ustawodawstwo – rezygnujące z karania za posiadanie niedużej ilości do osobistego użytku – doprowadzi do eksplozji użytkowania narkotyków do poziomów epidemii społecznej. Gdy w latach 60. zaangażował się w debatę publiczną, narkotyki postrzegano w Szwecji jako problem zdrowotny, zaś sankcje karne stosowano tylko w odniesieniu do handlarzy. Bejerot domagał się podniesienia kar za przestępstwa narkotykowe, zaś klucz do sukcesu polityki upatrywał w drastycznym uderzeniu w popytową stronę tego równania, a więc w penalizacji użytkowania narkotyków. Odrzucał wszelkie socjologiczne koncepcje wyjaśniające przyczyny narkomanii, wskazujące na takie zjawiska ekonomiczne jak ubóstwo, bezrobocie, kryzysy koniunkturalne. Winą zawsze obarczał indywidualnych użytkowników, którzy w fazie przed fizycznym uzależnieniem dokonują wyboru, za które społeczeństwo ma prawo ich surowo rozliczyć. W odniesieniu do fizycznie uzależnionych narkomanów dopuszczał, jak zaznaczono, wyłącznie restrykcyjne modele terapii, zakładające pełną abstynencję, krytykował zaś terapię nastawioną na cel redukcji szkodliwości, w tym długotrwałe programy leczenia substytutami.

Bejerot okazał się niezwykle skutecznym propagandzistą. W latach 70. szwedzka opinia publiczna dała się mu przekonać, a jego radykalnie restrykcyjna wizja stała się po 1980 r. obowiązującym prawem.

W skali świata jednak to Stany Zjednoczone uznaje się za głównego promotora „wojny z narkotykami”. W drugiej połowie XX w. dostrzegalne było co prawda zróżnicowanie w podejściu obu głównych tamtejszych partii politycznych, jednak liberalne skłonności administracji demokratów nie wykazywały się nawet ułamkiem tej determinacji do kształtowania takiej polityki, jaka charakteryzowała konserwatywne administracje republikańskie. Bez wątpienia wynikało to z trzeźwej oceny poglądów większości społeczeństwa i niewielkiego zakresu przyzwolenia na liberalizację. (Do dnia dzisiejszego obawa przed odporną na wiedzę o narkotykach opinią publiczną paraliżuje polityków w wielu krajach, w tym w Polsce i USA. Nie bez powodu pod cytowanym wyżej apelem podpisują się gremialnie byli i nieplanujący ponownych startów w wyborach prezydenci, premierzy czy ministrowie).

Relatywnie liberalna polityka w czasach Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i Lyndona Johnsona zderzyła się z narastającymi obawami „moralnej większości” przed „naćpanymi” ruchami kontrkulturowymi, które to obawy pozwoliły Richardowi Nixonowi w oficjalnym wystąpieniu wypowiedzieć w 1971 r. trwającą do dziś „wojnę”. Do ostatniej – nieśmiałej – zmiany nastawienia amerykańskiej władzy doszło w okresie prezydentury Jimmy’ego Cartera, który powołał na kilka istotnych stanowisk lekarzy opowiadających się za legalizacją niektórych substancji, niektóre stany depenalizowały marihuanę, a emocje związane z używaniem nawet silniejszych substancji opadły. Jednak lata 80. i 90. to ponowna radykalna zmiana nastrojów, zrozumiała w znacznym stopniu w kontekście epidemii AIDS, pauperyzacji dużych grup społecznych i ścisłego powiązania wielu poważnych patologii z użytkowaniem narkotyków, w tym narastania przemocy i powstawania gangów zajmujących się handlem nielegalnymi substancjami. Atmosfera ta popchnęła winnego wielu z tych problemów prezydenta Ronalda Reagana do ogłoszenia w 1986 r. peanu pod adresem Anslingera, który został nazwany „pierwszym federalnym stróżem prawa, który dostrzegł znaki powstawania ogólnokrajowego, przestępczego syndykatu i począł bić na alarm”. W rzeczywistości tego rodzaju paniki, histerii i w gruncie rzeczy zakłamania nie podejmowano nawet badań naukowych nad faktyczną szkodliwością poszczególnych substancji dla organizmu ludzkiego. Nie byłoby to politycznie poprawne, wszystkie nielegalne substancje wrzucano do jednego worka. Gdy przygotowany na zlecenie WHO raport z 1995 r. wykazał mniejszą szkodliwość marihuany od legalnych alkoholu i tytoniu, jego część zawierająca tę ocenę została przez agendę ONZ po prostu utajniona. Aż do roku 2007 przyszło opinii publicznej czekać na głośną i nieocenzurowaną publikację pisma „The Lancet”, potwierdzającą to, co wszyscy intuicyjnie wiedzieli.

Skutki podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Dopiero teraz, gdy emocje, czyli zły doradca, odgrywają mniejszą rolę (zagrożenie narkotykami – postrzegane w USA jeszcze w latach 90. jako problem numer jeden – jest obecnie daleko poza pierwszą dziesiątką), istnieje pole do racjonalnej analizy skutków podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Pod uwagę należy wziąć kilka aspektów.

Najważniejszym elementem oceny jest naturalnie kwestia realnych skutków redukcji czy też nawet eliminacji niepożądanego zjawiska, z którym się walczy, a więc używania narkotyków przez obywateli. Warto zastosować w tym przypadku analizę porównawczą danych statystycznych w odniesieniu do wyników alternatywnej strategii. Modelowym przykładem dla stosowania podejścia empatyczno-liberalnego jest współcześnie Portugalia. W kraju tym obecnie mamy najniższy ze wszystkich krajów Unii Europejskiej odsetek obywateli powyżej 15. roku życia okazjonalnie używających marihuany. Wynosi on tam 10 proc. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych jest on na poziomie niemal 40 proc. (przy czym amerykańskie dane ujmują populację powyżej 12. roku życia). Odnotować i podkreślić należy, że więcej Amerykanów przyznaje się do używania kokainy aniżeli Portugalczyków do używania marihuany! Trafnym kontrargumentem wobec takich porównań może jednak być sugestia, iż porównanie wyników USA i Portugalii mija się z celem ze względu na spore różnice kulturowe, które determinują kulturę używania narkotyków, w znacznym stopniu utrudniając ocenę wpływu samej polityki narkotykowej. Dlatego warto przywołać porównania statystyk portugalskich z ostatnich lat ze statystykami portugalskimi sprzed roku 2001, gdy parlament tego kraju przyjął ustawę o depenalizacji wszystkich narkotyków. Pokazują one mianowicie mniejszą skuteczność podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Podczas gdy liczba regularnych użytkowników narkotyków pozostała przy obu rodzajach polityki na takim samym poziomie – 3 proc. dla marihuany i mniej więcej 0,3 proc. dla kokainy i heroiny (czyli, wbrew tezom Nilsa Bejerota, nie było żadnej eksplozji użytkowania) — to jednak spadła liczba użytkowników niepełnoletnich oraz tzw. problemowych (np. więźniowie zakładów karnych), a nieznacznie wzrosła liczba pełnoletnich użytkowników okazjonalnych (rekreacyjne użytkowanie marihuany). Spadła liczba osób trwale uzależnionych, wzrosła liczba osób zainteresowanych terapią i terapii skutecznych, nieprzerywanych nagle przez pacjentów w nawrocie (o 20 proc. pomiędzy rokiem 2001 a 2008). Aż o 75 proc. spadła liczba zakażeń wirusem HIV w związku z użytkowaniem narkotyków, w 2002 r. połowa chorych na AIDS była narkomanami, w 2008 r. zaś odsetek ten wyniósł 28 proc. Warty podkreślenia jest zwłaszcza spadek odsetka niepełnoletnich użytkowników jakichkolwiek narkotyków, tłumaczony tym, że narkotyk przestający być „owocem zakazanym” przestaje nadawać się na środek wyrazu buntu wobec świata dorosłych, autorytetów szkolnych czy oficjalnych. Brak ponadto jakichkolwiek sygnałów, że następuje wzrost odsetka użytkowników przechodzących z marihuany na tzw. narkotyki twarde, przeciwnie, preferuje się stosowanie marihuany jako substancji mniej szkodliwej od alkoholu i tytoniu i w zasadzie nieuzależniającej. Liczba przypadków śmiertelnych przedawkowań opiatami także spadła w Portugalii na skutek zmiany podejścia. W Szwajcarii natomiast nie zanotowano żadnego takiego przypadku od wprowadzenia w roku 1994 programu „bezpiecznego” zażywania heroiny pod okiem personelu medycznego w specjalnych pomieszczeniach.

Drugim aspektem, sygnalizowanym już przez powyższe dane o wzroście liczby terapii podejmowanych skutecznie w Portugalii, jest problem efektywności leczenia uzależnień. W rzeczywistości podejścia restrykcyjno-konserwatywnego człowiek uzależniony jest kryminalistą, a kryminaliści, w powszechnym odczuciu i jeszcze powszechniejszej praktyce, nie zasługują na traktowanie równe traktowaniu „uczciwych” i praworządnych obywateli. Generuje to nie tylko oczywistą barierę i powoduje nieskuteczność programów leczenia, spowodowaną tzw. czynnikiem strachu – a więc rezygnacją narkomana z podjęcia leczenia z obawy przed zarzutami prokuratorskimi i być może także uwięzieniem – lecz także przyczynia się do niewłaściwego traktowania tych ludzi w sytuacjach terapeutycznych, ignorowania lub otwartego negowania ich praw, zaburzenia prawidłowej relacji lekarz–pacjent przez element nagannej oceny, niechęci, poniżenia, konfrontacji, stresu i zawstydzania. W USA terapia uzależnień, zamiast jako szansa i nadzieja, jest postrzegana przez uzależnionych jako kolejna forma sankcji i kary. Składa się na to także zawoalowana negatywna ocena terapii metadonowej (wbrew naukowym badaniom potwierdzającym jej najwyższą skuteczność w przypadku uzależnień od heroiny), niemal religijnie inspirowana ekspiacja za złe prowadzenie musi z założenia zawierać w sobie (dodatkowe) cierpienie i nauczkę, z góry narzuca się dążenie do pełnej abstynencji (choć bywa nieosiągalna w wielu przypadkach), stale domaga się redukcji dawki metadonu, forsuje detoksykację bez wsparcia lekowego (np. programy tzw. 12 kroków). W efekcie najczęstszą przyczyną przerwania terapii jest nie sukces, lecz relapse. Metadon jest w USA lekiem ściślej kontrolowanym od wielu innych powodujących cięższe skutki uboczne lub generujących większe zagrożenie przedawkowania. Zamiast przez służby medyczne, jego dystrybucja jest kontrolowana przez następczynię FBN, a więc DEA – instytucję zajmującą się walką z przestępczością, nie leczeniem. Normą w terapii metadonowej w USA jest podejrzliwość i inwigilacja pacjenta, przerost biurokracji, zastraszanie obecnością uzbrojonej ochrony i groteskowa walka z wykreowanymi przez ten system problemami, takimi jak wynoszenie metadonu poza klinikę.

Podejście restrykcyjno-konserwatywne jest nie tylko zwyczajnie nieskuteczne i niehumanitarne, lecz także przyczynia się do marnotrawstwa środków finansowych. W USA wydaje się rocznie łącznie około 74 mld dolarów na wszelkie czynności związane z penalizacją używania narkotyków, począwszy od pracy policji i innych służb takich jak DEA (która w 2003 r. w analizie efektywności wydawanych publicznych środków finansowych uzyskała w skali 0–100 pkt wynik 0), przez koszty sądowe (w tym zastępy adwokatów z urzędu), po utrzymanie skazanych w więzieniach (w związku z przestępstwami narkotykowymi bez użycia jakiejkolwiek przemocy w połowie poprzedniej dekady siedziało w USA ponad pół miliona ludzi). Tymczasem na cele związane z terapią uzależnień w USA wydaje się rocznie około 3,5 mld dolarów. Ta dysproporcja wiele mówi o potencjalnych skutkach, gdyby lwią część tych środków przesunięto z pierwszego do drugiego garnuszka. W ocenie analityków brytyjskich każdy funt wydany na terapię uzależnień oznacza redukcję kosztów związanych ze ściganiem o około 2,50 funta. Podobna ocena formułowana jest także w Portugalii: redukcja kosztów penalizacji to o wiele większe sumy aniżeli dodatkowe wydatki na terapię, ponadto znacząca dla sprawnego funkcjonowania sądów jest także redukcja ich obciążenia.

Wydając tak znaczne środki na kryminalizację narkotyków, państwa świata, na czele z USA, generują rynek nielegalnego handlu narkotykami wart ponad 400 mld dolarów rocznie. Pieniądze te zarabiają różnego rodzaju gangi, mafie, struktury przestępcze o zasięgu globalnym. Tego zjawiska nie można już traktować jako skutku ubocznego albo akceptowalnych kosztów walki z narkomanią. Od kilku lat w Ameryce Łacińskiej, zwłaszcza w północnym Meksyku, problem istnienia narkotykowych gangsterów, zwanych El Narco, nabrzmiał do poziomu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego i wysokiego, mierzalnego ryzyka utraty życia przez wielu ludzi. Meksykańskie gangi narkotykowe nie obawiają się już amerykańskiego wsparcia dla meksykańskich sił porządku w postaci know-how, informacji czy broni. Urosły one na tyle, że chwilami są w stanie mierzyć się z siłami oficjalnego porządku jak równy z równym. W sercach tych ludzi trwogę sieje jedynie perspektywa pójścia przez USA za przykładem Portugalii w zakresie polityki narkotykowej. Jak udowadnia Ioan Grillo w robiącej piorunujące wrażenie książce pt. „El Narco”, pozostając w zgodzie z treścią apelu byłych prezydentów, tylko porzucenie przez państwa bogatej Północy równie egoistycznej, jak i nieskutecznej polityki „wojny z narkotykami” na rzecz depenalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyku daje Południu szansę na likwidację tego zagrożenia. Mawia się „Americans get high, Mexicans get shot” i wiele w tym prawdy. Makabryczne wręcz okrucieństwo, które dotyka bynajmniej nie tylko opryszków z konkurujących gangów, ale bardzo często stróżów porządku i ich rodziny, stanowi dla autorów przyszłej polityki narkotykowej poważne wyzwanie moralne, konieczność wyważenia racji. Nie można przejść obojętnie obok porwania i zabicia dziewięciu policjantów i faktu, że takie zdarzenie w Meksyku nie robi już na nikim wrażenia, obok ustawienia w biały dzień przez bandytów piramidy z czaszek ku przestrodze, obok obszycia piłki nożnej skalpem twarzy zamordowanego człowieka, w końcu obok statystyki mówiącej o śmierci ponad 3 tys. funkcjonariuszy państwowych, policjantów, żołnierzy, sędziów, prokuratorów, burmistrzów i kandydata na gubernatora prowincji.

Perspektywa podejścia empatyczno-liberalnego

Empatia podejścia liberalnego ma zatem bardzo wiele wymiarów: międzynarodowy – wobec trapionej przez gangi części świata, humanitarny – względem uzależnionych, wolnościowy – względem jednostki mającej prawo do autonomicznego kształtowania swojego stylu życia, zdroworozsądkowy – względem młodzieży, której nie warto zakładać kartotek z powodu głupstw.

Geneza tego podejścia wiąże się z nazwiskiem burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardii, który w latach 1939–1944 patronował komitetowi badającemu skutki palenia marihuany. Wyniki tych badań jednoznacznie negowały wyssane z palca tezy Harry’ego Anslingera, jakoby substancja ta powodowała silne uzależnienie, a tym bardziej prowadziła do szaleństwa. W jeszcze większą furię komisarza FBN wprowadziły jednak prace prof. Alfreda Lindesmitha – socjologa z Uniwersytetu Stanowego w Indianie – badającego zjawisko uzależnienia. Poznawszy dokładnie naturę uzależnienia, a także naturę zjawiska psychicznego i fizycznego odwyku, Lindesmith w swych kolejnych pracach poddawał surowej krytyce politykę penalizacji uzależnienia. Sprowokowało to Anslingera do wypowiedzenia profesorowi otwartej wojny. „Stróż prawa” posuwał się do sugerowania podległym sobie funkcjonariuszom, że Lindesmith był narkomanem, do zakładania podsłuchów w jego telefonie, do podejmowania prób zablokowania kluczowych publikacji Lindesmitha. W okresie naukowej aktywności profesora (lata 1938–1968) opinia publiczna była zamknięta na jego argumenty i postulaty liberalizacji polityki narkotykowej USA. Dlatego choć nie udało się służbom FBN osobiście go zdyskredytować, to jednak jego praca w sensie przełożenia na decyzje polityczne okazała się całkowicie nieskuteczna, jego argumenty zostały zagłuszone.

Wiele lat później jednak perspektywy empatyczno-liberalnego podejścia jawią się jako dużo lepsze, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Najnowszy dokument Komisji Europejskiej potwierdza istniejące w wielu krajach członkowskich tendencje zmierzające w kierunku polityki ograniczania szkód oraz dekryminalizacji posiadania niedużych ilości narkotyków. Podejście to za priorytet uznaje minimalizację szkód dla zdrowia ludzi, nie zaś redukcję konsumpcji narkotyków, osoby uzależnione mają status pacjentów, nie przestępców. Pierwszym przejawem tej filozofii na Starym Kontynencie były zapoczątkowane przez Holandię i skierowane do użytkowników narkotyków dożylnych programy wymiany igieł na nowe w reakcji na rosnące zagrożenie HIV/AIDS w latach 80. Kluczowym elementem stała się terapia metadonowa, która nie zakłada obowiązku osiągnięcia zdolności do pełnej abstynencji przez pacjenta jako warunku podjęcia terapii w ogóle, ale może być stosowana w długim horyzoncie czasowym zgodnie z ideą redukcji szkód. W tym samym kontekście pojawiły się programy umożliwiające uzależnionym podawanie sobie heroiny w bezpieczniejszych warunkach aniżeli ulica, zmniejszające różnego rodzaju zagrożenia także dla osób postronnych. Oferuje się tzw. bezpieczne pokoje, a nawet darmowy dostęp do heroiny, pod warunkiem zażywania jej pod nadzorem służb medycznych. Początkowe kontrowersje wokół metod terapii umożliwiających uzależnionym faktyczne kontynuowanie zażywania narkotyków wygasły, ponieważ badania wynikowe jasno potwierdziły przydatność takich terapii z punktu widzenia poprawy stanu zdrowia i przeciętnej długości życia osób uzależnionych. Najwcześniej stosowane metody, terapia metadonowa i wymiana igieł, uznano za standard w Unii Europejskiej i obecnie prowadzenie takich programów jest nawet warunkiem akcesji danego państwa do UE. Teoretycznie więc ograniczanie szkód jest dziś elementem europejskiego konsensusu.

Inaczej wygląda sprawa z dekryminalizacją, tymczasem jest ona istotnym, nieodzownym elementem logiki ograniczania szkód, ponieważ umożliwia ograniczenie prawnych szkód dla osoby uzależnionej – uniknięcia uzyskania statusu przestępcy w następstwie użytkowania substancji. W tym kontekście jest jasne, że zasadę ochrony zdrowia obywateli stawia się wyżej niż zasadę egzekwowania prawa z żelazną konsekwencją. Dekryminalizacja nie jest bowiem tożsama z legalizacją narkotyków. Pozostają one nielegalne, nielegalny i karany jest handel nimi i ich produkcja (dekryminalizacja w tym zakresie nie wchodzi w grę jako sprzeczna z ideą ograniczania szkód), nielegalne pozostaje także ich posiadanie, ale za to ostatnie przestaje grozić sankcja karna w sensie kryminalnym. Może natomiast grozić sankcja administracyjna, np. w postaci skierowania na obowiązkowe kursy, sesje, terapie. Żadne z państw europejskich nie zdecydowało się jak dotąd na pełną legalizację narkotyków i regulację kwestii ich handlu i produkcji, ponieważ pozostają one związane zakazującymi tego konwencjami ONZ (Konwencją o narkotykach z 1961 r., Konwencją o substancjach psychotropowych z 1971 r. oraz Konwencją przeciwko nielegalnemu przemytowi narkotyków i substancji psychotropowych z 1988 r.).

Najbliższa tego jest oczywiście Holandia dopuszczająca handel marihuaną i przymykająca oko na chałupniczą jej produkcję. Formalnie jednak nie mamy w tym przypadku do czynienia z legalizacją, tylko formułą stwierdzająca brak interesu publicznego w ściganiu tego rodzaju działalności. Z opodatkowania handlu marihuaną Holandia finansuje jedne z najhojniejszych programów terapeutycznych i prewencyjnych. Według statystyk liczba użytkowników narkotyków w Holandii jest poniżej średniej europejskiej, zarówno w zakresie marihuany, jak i tzw. twardych narkotyków (wobec ich użytkowników, co trzeba zauważyć, Holandia stosuje jednak dość restrykcyjne prawo), wyraźnie mniejsza niż w bardziej restrykcyjnej Wielkiej Brytanii. Z kryminalizacji konopi zrezygnowały także Luksemburg i Belgia, Wielka Brytania nie praktykuje aresztowania posiadaczy niewielkich ilości, ale explicite zachowuje sobie taką możliwość w niektórych przypadkach. Hiszpania, Czechy i Łotwa zrezygnowały w praktyce z kryminalizacji jakichkolwiek narkotyków, stosując jako normę sankcje administracyjne wobec posiadaczy, Niemcy, Litwa i Estonia wprowadziły zapis o możliwości rezygnacji ze stawiania zarzutów posiadaczom jakichkolwiek narkotyków. Najdalej poszła zaś Portugalia, w której w 2001 r. dokonano dekryminalizacji wszystkich narkotyków, tak w praktyce, jak i w prawniczej teorii.

Model portugalskiej polityki narkotykowej jest warty bliższej analizy jako przykładne zastosowanie empatycznej filozofii oraz, co już 11 lat po implementacji można powiedzieć, prawdziwa historia sukcesu.

Po demokratycznych przemianach w 1974 r. Portugalia po raz pierwszy musiała zmierzyć się ze zjawiskiem narkomanii. W latach 90. problem ten stopniowo narastał, w centrach największych miast kraju powstawały prawdziwe zagłębia narkomańskie, generujące oczywiście poważne zagrożenia dla porządku publicznego i bezpieczeństwa postronnych obywateli. Decyzja podjęta w roku 2001 przez ówczesnego wicepremiera (później także premiera) José Sócratesa i jego współpracowników była podyktowana pragmatycznym pytaniem o to, w jaki sposób skutecznie zlikwidować ogniska społecznej patologii oraz poprawić sytuację zdrowotną osób uzależnionych. Wyzbyto się uprzedzeń, jakże często utrudniających trzeźwą analizę tej problematyki. Pragmatyzm zmarginalizował myślenie ideologiczne, zarówno konserwatywny idealizm marzący o świecie bez narkotyków, jak i liberalizm sugerujący indywidualną wolność życiowych wyborów. Intencje Sócratesa dobrze podsumowują słowa dr. Miguela Vasconcelosa, szefa psychiatrii w ośrodku odwykowym Taipas w Lizbonie, w wywiadzie dla Helen Redmond z ZNet: „Nie chcę, aby ludzie brali. Nie zachęcamy ludzi do brania narkotyków, ale akceptujemy rzeczywistość, to, że ludzie będą je brali”. Nie chodzi więc wcale o to, aby stworzyć bezpieczniejsze ramy dla libertyńskiej wizji, w której ułatwia się podejmowanie ryzykownych zachowań. Chodzi o ograniczanie szkód wynikających z braku ludzkiej roztropności, który jest stanem nieusuwalnym, dla człowieka jednak naturalnym i dlatego jego karanie nie znajduje uzasadnienia.

Portugalskie prawo 30/2000 zakłada, że żadnej sankcji karnej nie podlega osoba, u której znaleziono niewielką ilość narkotyku do osobistego użytku, a ilość tę definiuje się jako zapas na maksymalnie 10 dni. Autorzy legislacji rozważali nawet odstąpienie od konwencji ONZ zakazującej legalizacji narkotyków, ale zrezygnowali z obawy przed międzynarodowymi sankcjami. Dr João Goulão, szef Instytutu ds. Narkotyków i Uzależnień (IDT), uważa, że jego kraj poszedł w kierunku liberalizacji tak daleko, jak to było możliwe w ramach tych konwencji (Lizbona i tak nie ustrzegła się wizyty członków Międzynarodowej Komisji Kontroli Narkotyków – INCB – w Wiedniu, którzy usiłowali zmusić Portugalię do odstąpienia od zamiaru rezygnacji z karania użytkowników). Fundamentem dla tej ustawy jest logika „lepiej leczyć, niż karać”, a więc całkowita zmiana paradygmatu. Opiera się ona na zasadach humanizmu i pragmatyzmu.

Zasada humanizmu jest związana z uznaniem niepodważalnej godności każdego człowieka, wartości każdej jednostki, praw obywatelskich, w tym konstytucyjnego w Portugalii prawa każdego obywatela do opieki zdrowotnej, którą powinno zapewnić państwo. Dostrzeżenie skomplikowanych w wielu przypadkach procesów wiodących do uzależnienia i zakwalifikowanie go jako choroby jest źródłem odmiennego podejścia do osoby uzależnionej, zakłada konieczność wykazania się wobec niej troską należną choremu pacjentowi. W innym przypadku narkoman pozostaje przestępcą, którego prawa można często bezkarnie naruszać, jest narażony na samowolę i przemoc ze strony aparatu państwowej przemocy i jego funkcjonariuszy, gardzących z reguły ludźmi o niskim statusie społecznym. Bez respektowania zasady humanizmu użytkownicy narkotyków są narażeni na przemoc, nawet przygodni użytkownicy rekreacyjni o zasadniczo wysokim statusie społecznym, ale uzależnieni, są spychani na margines społeczny, do strefy, gdzie nie mają żadnej ochrony ani szans na poprawę swego położenia.

Zasada pragmatyzmu natomiast skłania do porzucenia płonnego idealizmu w odniesieniu do metod terapii i do stosowania opartych na badaniach naukowych modeli ograniczania szkód z wykorzystaniem realistycznych terapii niewymagających pełnej abstynencji. Jest to uznanie, że żadne kary w historii świata nie odwiodły ludzi od używania narkotyków oraz że oczekiwanie, iż osoba uzależniona całkowicie je porzuci, jest receptą na klęskę terapii.

Obywatel przyłapany w Portugalii z mniej niż dziesięcioma dawkami narkotyku nie podlega aresztowaniu i nie staje przed sądem. Policja konfiskuje odkryte substancje i wydaje administracyjny nakaz spotkania się z komisją odwodzenia od uzależnienia narkotykowego (CDT) w ciągu 72 godzin. CDT to, jak dotąd, ekskluzywny wynalazek portugalski. Jej trzej członkowie – powoływani przez resorty sprawiedliwości i zdrowia – to prawnik, psycholog i socjolog. Zadaniem CDT jest rozpoznanie indywidualnej natury użytkowania narkotyków przez konkretną osobę, przy czym przede wszystkim rozróżnia się pomiędzy użytkowaniem rekreacyjnym a uzależnieniem. Badany jest społeczny background, celem ustalenia zewnętrznych przyczyn uzależnienia i sprawiedliwego oszacowania zakresu indywidualnej winy uwikłania w narkotyki. Spotkania z CDT przebiegają w niekonfrontacyjnej atmosferze. Postanowienia komisji mają charakter rekomendacji i mogą zostać odrzucone, jednak zdarza się tak w mniejszości przypadków. Najczęściej CDT zawiesza sprawę lub, czyniąc to, rekomenduje kurację odwykową. Do rzadszych rekomendacji należą prace społeczne, leczenie w zamkniętym ośrodku odwykowym, zakaz wstępu do określonych miejsc, ograniczenia wolności podróżowania, a w odniesieniu do użytkowników rekreacyjnych także grzywny. 76 proc. osób stających przed CDT to posiadacze marihuany użytkujący ją rekreacyjnie.

Osiągnięcie wspomnianych sukcesów działalności terapeutycznej w Portugalii umożliwiła filozofia zamiany sądu na CDT i dekryminalizacji posiadania narkotyków. Zapewnia to wyzwalający efekt z punktu widzenia osób uzależnionych, które bez obaw o swoją wolność mogą śmiało zwrócić się o pomoc w momencie, który uznają za odpowiedni. Zmiana paradygmatu znacząco zwiększyła liczbę uzależnionych wracających do normalnego życia w społeczeństwie, zmniejszyła liczbę zgonów, zarażeń wirusem HIV i zapaleń wątroby typu C. Radykalnie ułatwiono dostęp do terapii metadonowej, która jest dostępna o określonym czasie w określonych miejscach w mobilnych ambulatoriach, które łatwiej docierają do najtrudniej dostępnych uzależnionych.

Czy legalizacja?

Wszystkie te argumenty wskazują na zasadność dekryminalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek. Pozostaje jednak pytanie o zasadność legalizacji niedozwolonych obecnie substancji. Jeśli utrzymujemy, że podstawową zasadą polityki narkotykowej powinna być zasada ograniczania szkód, to jasne jest, że legalizacja produkcji i handlu substancjami powodującymi poważne wyniszczenie organizmu ludzkiego nie jest do przyjęcia. Z drugiej strony sama dekryminalizacja nie rozwiązuje problemu El Narco i wojen narkotykowych, które napędza nielegalność produkcji i handlu, a nie nielegalność konsumpcji. Daje temu wyraz treść apelu byłych prezydentów z 2009 r. Dosadny jest zwłaszcza zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w poglądach byłego prezydenta Meksyku. Vicente Fox ochoczo walczył z narkotykami u boku DEA, gdy piastował urząd, jednak eskalacja przemocy i ludzkiej tragedii w jego kraju spowodowała zupełne przewartościowanie dotychczasowej oceny. Dzisiaj Vicente Fox wzywa do legalizacji i opodatkowania przemysłu narkotykowego, tak aby przestał być domeną uzbrojonych bandytów, a stał się domeną zwyczajnych rolników uprawiających rośliny w zgodzie z międzynarodowymi przepisami prawa i pod kontrolą oficjalnych służb. Fox nie miałby nic przeciwko temu, aby marihuana stała się symbolem Meksyku na równi z tequilą, dostrzega straty dla branży turystycznej związane z działalnością El Narco, widzi odpływ inwestorów z całych prowincji północnego Meksyku, pogłębiającą się biedę, malejącą liczbę perspektyw, które dodatkowo ułatwiają gangom rekrutację nowych członków. Fox, nauczony życiem, staje się klasycznym liberałem, gdy mówi w rozmowie z Ioanem Grillo: „Odpowiedzialność za używanie narkotyków powinno się przenieść na konsumenta. Rolą rodziny jest kształcić i informować. Nie sposób wymagać, by o ludzkich wyborach decydował rząd”.

Kazus toksycznych relacji pomiędzy Meksykiem a USA jest doskonałą ilustracją klęski restrykcyjnej polityki narkotykowej. Prohibicja i kryminalizacja konsumpcji nijak nie przyczyniły się do jej redukcji: 40 lat od ogłoszenia wojny przeciw narkotykom przez Nixona Amerykanie niemal masowo sięgają po nielegalne substancje. Przyczyniły się natomiast do powstania być może największej i najniebezpieczniejszej sieci zorganizowanej przestępczości w historii świata, która jest w stanie rzucać wyzwanie wojsku dużego państwa. Zarówno w Meksyku, jak i w USA w latach najgorszej epidemii cracku najcięższe zbrodnie popełniano nie w wyniku konsumpcji narkotyków, ale z powodu nielegalności obrotu nimi, nie dlatego, że jakiś delikwent się naćpał, tylko dlatego, że narkotyk to poszukiwany i cenny towar, który jest dostępny tylko w podziemiu, a przestępcy mają monopol na handel nim. Być może Amerykanie w końcu zaczęli dostrzegać ewidentne fiasko swojej filozofii. Jeszcze w 2006 r. ich reakcja na ustawę meksykańskiego Kongresu, będącą formą depenalizacji posiadania niedużych ilości różnych narkotyków, była przewidywalnie histeryczna: ówczesny republikański prezydent zmusił Foxa do jej zawetowania. Gdy trzy lata później Felipe Calderón identyczny akt prawny podpisał, administracja Baracka Obamy nie zabrała głosu i nie podjęła żadnych interwencji, co jest bardzo znaczące.

Tym niemniej dopuszczenie do legalnego obrotu heroiną, kokainą czy amfetaminą w krajach bogatej Północy nie może wchodzić w grę z powodu problemów państw Południa z produkcją tych substancji. Oczywisty i potwierdzany przez wszelkie statystyki konsumpcji w różnych krajach jest fakt, że gros spożycia nielegalnych substancji stanowi marihuana i jej pochodne. Jej legalizacja rozwiązałaby więc znaczną część problemu El Narco, być może nawet w stopniu osiągającym masę krytyczną i obalającym potęgę przestępczego świata poprzez pozbawienie go lwiej części dochodów. Legalizacja marihuany byłaby równocześnie niesprzeczna z zasadą ograniczania szkód, ponieważ – jak zaznaczono – substancja ta, przy obecnej kulturze jej konsumpcji, jest według badań opublikowanych przez „The Lancet” wyraźnie mniej szkodliwa od niektórych legalnych używek: tytoniu, a zwłaszcza alkoholu. Jeśli w dyskusji o narkotykach chcemy, jako społeczeństwa, przestać zachowywać się jak dzieci i używać argumentów ucinających debatę, to musimy uczciwie skonfrontować się zarówno z problemem rosnących gangsterskich fortun jak i naukowymi faktami dobitnie potwierdzającymi naszą hipokryzję. Przy obecnym stanie wiedzy, informacjach o relatywnie niskim zakresie negatywnego wpływu marihuany na zdrowie człowieka, jej relatywnie niskim potencjale uzależniającym (w chroniczny zwyczaj wpada 9 proc. palaczy marihuany, 32 proc. palaczy tytoniu i 15 proc. pijących alkohol) nie mamy obiektywnych powodów, aby nie zalegalizować, nie uregulować i nie opodatkować produkcji, sprzedaży i ram konsumpcji marihuany. Żadnym argumentem nie są tutaj konwencje ONZ z roku 1961 i 1972, pochodzące z epoki, w której wiedza na ten temat była na poziomie bredni i majaczeń Harry’ego Anslingera. Sensownie uregulowany i kontrolowany handel marihuaną i jej pochodnymi to przyszłość.

Z jednej strony jest koalicja zwolenników legalizacji, która ma po swojej stronie racjonalne argumenty, z drugiej strony koalicja przeciwników, niesiona strachem i interesami. Wśród zwolenników są miłośnicy trawki, którzy nie chcą być traktowani jak przestępcy, libertarianie pryncypialnie stojący na stanowisku wolnego rynku, są przedsiębiorcy upatrujący szansy na legalny biznes, lewacy uwypuklający globalną odpowiedzialność Północy wobec dramatu takich państw jak Meksyk, neoliberałowie liczący koszty skazanej na klęskę wojny Nixona i straty wynikające ze sprzedaży marihuany bez VAT i akcyzy, w końcu, my, liberałowie, powtarzający proste zasady o indywidualnej wolności i odpowiedzialności oraz o państwie, którego zadaniem nie jest rola przyzwoitki.

Wśród przeciwników są funkcjonariusze instytucji walczących z narkotykami, którzy –podobnie jak niegdyś stróże alkoholowej prohibicji w USA – mieliby kłopot na rynku pracy. Polska policja cieszy się z kosmetycznej poprawy statystyk, a potężne struktury takie jak DEA nie chcą łatwo oddać wielomilionowych budżetów. Obok nich są skrajni konserwatyści, religijni zeloci i fanatycy, którzy stoją w wielu kwestiach, nie tylko narkotyków, na stanowisku, że to, co dobre dla nich, jest dobre dla każdego, co dla nich złe, jest złe dla każdego, a jeśli tak nie jest, od tego są przepisy prawa, aby tak było. To jednak dość irrelewantne grupy. Istotne z punktu widzenia politycznej potęgi tej koalicji są rzesze zwykłych rodziców z klasy średniej, przykładnych wyborców o umiarkowanych poglądach. To ich właśnie oportunistyczni politycy boją się jak ognia, to oni mogą ich jednym skinieniem długopisu w dniu wyborów pozbawić dobrze uposażonych zajęć. To dlatego o dekryminalizację i legalizację apelują wszędzie byli politycy, a nie obecni. To dlatego Donald Tusk, który sam przyznał się do tego, że spróbował marihuany, jest po tamtej stronie.

Jednak rodzice z klasy średniej nie są odporni na wiedzę i argumenty, dlatego trzeba wejść z nimi w dialog. Wielu z nich przymyka oko na konsumpcję przez podopiecznych alkoholu lub papierosów już w wieku 15–16 lat, a więc cechuje się hipokryzją. Wielu nie dostrzega realnego problemu, iż dużo większym od umiarkowanych ilości marihuany zagrożeniem dla przyszłych perspektyw życiowych ich dzieci jest policyjna kartoteka i wyrok sądowy za jej używanie. Wielu nie dostrzega, że brak legalizacji i regulacji handlu marihuaną czyni ją łatwiej dostępną dla osób niepełnoletnich. Wielu nie wie o statystykach portugalskich pokazujących wręcz spadek, a na pewno brak wzrostu użytkowania przez niepełnoletnich w wyniku depenalizacji. Wielu w końcu, zabieganych i skoncentrowanych na karierze, wie, że za mało czasu znajduje na wychowanie dzieci, więc woli to zadanie zrzucić na państwo i szkołę. Na pewno młodzież biegająca samopas częściej wpada w różnego rodzaju problemy, więc szukając winnych, rodzice powinni też od czasu do czasu spojrzeć w lustro.

Polska perspektywa

Współczesna Polska doświadcza wszystkich negatywnych konsekwencji stosowania restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, narzuconego przez ustawę z roku 2000. Po macoszemu podchodzi się w naszym kraju do stosowania wymaganych przez UE programów ograniczania szkód. Na 12 państw, które przystąpiły do Unii od 2004 r., przypada zaledwie żałosne 2 proc. wszystkich terapii substytutami realizowanych w całej UE. Tylko 8 proc. polskich heroinistów ma dostęp do metadonu, a programy wymiany igieł są niemal pomijane. Priorytetowo traktuje się leczenie stacjonarne w zamkniętych ośrodkach (75 proc. wydatków) kosztem nowoczesnych metod leczenia substytucyjnego i ambulatoryjnego, które przynosi tak dobre skutki w Portugalii i innych krajach. Ustawa nie zredukowała konsumpcji, nie utrudniła też dostępu do nielegalnych substancji (przeciwnie: ceny narkotyków spadły, choć wzrosła ich jakość). Łamie ona życiorysy 30 tys. najczęściej młodych Polek i Polaków rocznie, którzy są aresztowani jako użytkownicy. Nie przyniosła żadnego wzrostu liczby aresztowań handlarzy narkotyków w porównaniu z latami 90., mimo iż wyraźnie wzrosła skłonność policji do podejmowania przeszukań u młodych ludzi. Według niedawnych obliczeń Instytutu Spraw Publicznych temu całkowitemu brakowi pozytywnych skutków towarzyszą duże koszty na poziomie ponad 80 mln złotych rocznie. Miniliberalizacja prawa antynarkotykowego z 2011 r. nie przyniosła niemal żadnych efektów, ponieważ prokuratorzy nie korzystają z uzyskanej możliwości rezygnacji z postępowania wobec posiadaczy niewielkich ilości narkotyków z obawy przed służbowymi konsekwencjami. Restrykcyjno-konserwatywne podejście trwale zdominowało mentalność polskich funkcjonariuszy, choć pewne szanse na uniknięcie wyroku skazującego daje lepsza praktyka sądów niekiedy umarzających postępowania.

Rekomendacje

W świetle powyższych faktów należy sformułować następującą listę rekomendacji pod adresem polskiej polityki narkotykowej, rozumianej jako składnik polityki społecznej i zdrowotnej.

Należy przejść do empatyczno-liberalnego modelu polityki narkotykowej. Oznacza to zastąpienie jakichkolwiek kar terapią, przyjęcie zasady ograniczania szkód za fundament polityki, dekryminalizację posiadania niewielkich ilości wszystkich narkotyków na własny użytek przy zachowaniu nielegalności produkcji i handlu substancjami uznanymi za bardziej szkodliwe od alkoholu w badaniach opublikowanych w „The Lancet”, określenie w ustawie granicznych ilości każdego narkotyku, które będą traktowane jako „niewielkie, na własny użytek”.

Należy skopiować portugalski model polityki ograniczania szkód oparty na instytucji komisji CDT i wdrożeniu zasad humanizmu i pragmatyzmu. Oznacza to bezwzględne przestrzeganie praw człowieka i obywatela w odniesieniu do osób uzależnionych, w tym prawa do odmowy terapii.

Należy realizować szeroko zakrojone programy prewencyjne, wyrabiające asertywność młodzieży wobec narkotyków. Należy przy tym odstąpić od metody tabuizowania narkotyków i operowania pobudzaniem strachu przed nimi na rzecz rzetelnie przekazywanej wiedzy o skutkach użytkowania, racjonalnej analizy kosztów konsumpcji i konsekwencji dla zdrowia.

Należy znacząco rozbudować programy terapii, stosować metody leczenia substytucyjnego, bez wymogu pełnej abstynencji, korzystać ze wszystkich wzorców sprawdzonych w wieloletniej praktyce państw Europy Zachodniej. Metadon należy udostępnić jako lek na receptę.

Należy zalegalizować, uregulować i opodatkować handel i chałupniczą produkcję narkotyków o szkodliwości niższej niż alkohol w badaniu z „The Lancet”. Należy je traktować jako produkt komercyjny, objęty akcyzą i znaczony banderolą, którego reklamy powinny być możliwe w zakresie nie szerszym aniżeli reklamy alkoholu i papierosów w obecnym stanie prawnym w Polsce.

Wszystkie wpływy z podatków pośrednich, uzyskane przy sprzedaży tych substancji, należy inwestować w programy terapeutyczne i prewencyjne.

Należy wypowiedzieć wszystkie konwencje ONZ uniemożliwiające realizację rekomendacji nr 5, uzasadniając to ich nieadekwatnością i przestarzałością w odniesieniu do obecnego stanu wiedzy naukowej, a także nowych wyzwań globalnych.

Czy tylko równe szanse? O liberalnej polityce społecznej :)

W ujęciu co bardziej ortodoksyjnych liberałów pojęcie polityki społecznej jest z gruntu podejrzane. Uważają oni bowiem, że samo istnienie społeczeństwa jest wątpliwe. To wszak pani Thatcher stwierdziła, iż nie wie czym jest społeczeństwo, prezentując skrajane, ale popularne w obozie liberałów przekonanie, że realnie istnieją tylko jednostki, zaś takie twory jak społeczeństwo to wymysł socjalistów. Podejście to ma swoje zakotwiczenie filozoficzne w dziełach Thomasa Hobbesa oraz częściowo Johna Locke’a. Dało ono asumpt do ukształtowania się stanowiska w łonie szeroko pojętego liberalizmu, które w wersji złagodzonej przyjęło postać tzw. neoliberalizmu, zaś w wersji skrajnej tzw. libertarianizmu.

Andrzej Szachaj

Jednakże w szeroko pojmowanym obozie liberałów można też spotkać poglądy, które z tak skrajnym indywidualizmem socjologicznym nie chcą mieć nic wspólnego. Prezentowane były m.in. przez filozofów i ekonomistów tworzących na przełomie XIX i XX wieku w Wielkiej Brytanii ruch tzw. Nowego Liberalizmu (m.in. T. H. Green, L. Hobehouse), a także przez wielkiego amerykańskiego filozofa liberalnego, kontynuującego tradycję pragmatyzmu – Johna Deweya. W dużej mierze po wpływem Hegla uważali oni byty ponadjednostkowe takie jak państwo czy społeczeństwo za realnie istniejące, co oznacza – nie dające się sprowadzić do mechanicznej sumy jednostek. Dyskusyjna jest pozycja Johna Stuarta Milla, który z pewnością nie był tak silnym zwolennikiem tego stanowiska, ale także na pewno nie sprowadzał społeczeństwa czy jakiejkolwiek innej wspólnoty do sumy ich części. W tym miejscu nie chodzi jednak o to, aby rozstrzygać jakiekolwiek problemy teoretyczne związane z takimi czy innymi poglądami poszczególnych myślicieli liberalnych, ani też o to, aby głęboko sięgać wstecz celem zidentyfikowania źródeł tradycji liberalnej w myśli filozoficznej i politycznej, ale o to, aby pokazać, że nie istnieje żadna ortodoksyjnie liberalna wykładnia kwestii statusu ontologicznego społeczeństwa. Liberalizm jest w tym względzie równie wewnętrznie zróżnicowany jak cała myśl socjologiczna, w której spór o realność istnienia bytów ponadjednostkowych jest tak stary jak ona sama. Dlatego też nie można wykluczać z grona liberałów kogoś, kto opowiadając się za realizmem socjologicznym uważa jednocześnie, że może istnieć liberalna polityka społeczna nie sprowadzająca się jedynie do stwarzania warunków poszczególnym jednostkom do zaspokajania ich pragnienia swobodnego rozwoju ekonomicznego i każdego innego, lecz operująca takim pojęciem jak np. dobro wspólne niesprowadzalne do dobra poszczególnych jednostek. Do takich właśnie liberałów się zaliczam. Uważam zatem, że nie ma sprzeczności pomiędzy stawianiem na pierwszym planie szczęścia i dobrobytu jednostki oraz dbaniem o to, aby owo szczęście i dobrobyt harmonizowały ze szczęściem i dobrobytem wspólnoty społecznej, której jednostka jest częścią. Co więcej, uważam, że nie można być w pełni szczęśliwym żyjąc w nieszczęśliwym społeczeństwie. Opowiadam się zatem przeciwko pojmowaniu liberalizmu jako doktryny legitymizującej działania aroganckich egoistów, którzy ani myślą oglądać się na innych w swej pogoni za indywidualnym szczęściem. Nikt z nas nie jest samotną wyspą, ale częścią większej całości, której dobro powinien mieć na względzie. W tym sensie uważam także, że typowe dla niektórych, co prymitywniejszych wersji liberalizmu przekonanie, iż własność prywatna jest święta i można z nią robić co się zechce uważam za szkodliwe i niesłuszne. Własności prywatnej nie należy absolutyzować, choć nie oznacza to wcale, że nie należy jej szanować. Powinno się jednak dążyć do tego, aby korzystanie z niej nie było skonfliktowane z tym co w swobodnej i otwartej debacie jakaś wspólnota uzna za dobro wspólne. Aby sprawę nieco ukonkretnić dam przykład pokazujący jak kwestię tę należy rozumieć, i to przykład z naszego własnego, polskiego podwórka. Rzecz dotyczy sprawy ładu przestrzennego oraz ochrony przyrody i krajobrazu. Wedle doktryny neoliberalnej czy libertarianistycznej każdy powinien mieć prawo wybudowania na własnej ziemi tego, co zechce. Realizacja tej zasady prowadzi jednak w praktyce do zjawiska znanego z wielu krajów na świecie, obecnego także Polsce. Chodzi o nieład architektoniczny, o zjawisko tzw. dzikiej developerki oraz o zamianę najpiękniejszych zakątków kraju w kompleksy turystyczne, czy prędzej czy później znamionujące degradację przyrodniczą i kulturową (bodaj najsmutniejszym przykładem tego zjawiska w Europie jest Costa del Sol w Hiszpanii). Miasta w krajach, które pozostają wierne owej doktrynie neoliberalnej zamieniają się w chaotycznie zabudowane miejsca, nieomal pozbawione przestrzeni publicznej, poprzecinane autostradami lub płotami odgradzającymi poszczególne osiedla, nieprzyjazne mieszkańcom, za to przynoszące zysk właścicielom poszczególnych działek zabudowywanych tak, aby wykorzystać każdy centymetr miejsca, wycisnąć z danego terenu maksimum zysku. Z kolei obszary o szczególnych walorach przyrodniczych i krajobrazowych stają się obszarem chaotycznej, intensywnej zabudowy turystycznej, w niektórych przypadkach zamieniających dany teren w turystyczny Disneyland. Zjawiska te znane z wielu miejsc na świecie z całą mocą występują także w dzisiejszej Polsce. Mam wrażenie, że w żadnym innym miejscu naszego życia społecznego nie widać tak wyraźnie zgubnych skutków implementowania doktryny neoliberalnej jak właśnie w budownictwie i gospodarowaniu przestrzenią. Niektóre nasze miasta z powodu chaosu architektonicznego, zawłaszczania przestrzeni publicznej przez prywatny kapitał, zabudowywania miejsc przeznaczonych dla wspólnego użytkowania (skwery i parki) zaczynają przypominać miasta trzeciego świata. Nieokiełznana chęć zysku przy biernej postawie państwa prowadzi do zaśmiecania naszych miast reklamami, degradacji ich krajobrazu kulturowego. Równie źle dzieje się z naszą przyrodą. Sposób zabudowy naszego Wybrzeża czy Mazur pokazuje, że nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków z tragedii zabetonowanych wybrzeży Hiszpanii, Portugalii czy Malty. Fałszywie pojmowany kult przedsiębiorczości prowadzi do faktycznej przychylności władz różnego szczebla wobec skandalicznych działań prywatnych inwestorów, którzy łamią wszelkie zasady ochrony przyrody czy krajobrazu. Instytucje, które miały je chronić jak np. tzw. parki krajobrazowe okazują się całkowicie nieskuteczne w spełnianiu swej misji. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dzieje się w parkach mazurskim (ponad dwa tysiące samowoli budowlanych!) czy nadmorskim (zabudowa klifów!), aby zobaczyć, że przepisy o ochronie przyrody i krajobrazu są w Polsce nagminnie łamane w imię nieograniczania prywatnej przedsiębiorczości. Polska przyroda i krajobraz ponoszą niepowetowane straty. Niepowetowane straty ponosi nasze dobro wspólne. Następne pokolenia nie wybaczą nam tego, co zrobiliśmy z naszymi miastami i z naszą przyrodą. Uważam, że obowiązkiem liberałów jest o tym głośno mówić i zdecydowanie się temu przeciwstawiać, choć wiem doskonale, że to, co mówię zupełnie nie pasuje do tego, co sądzą o liberalizmie sami polscy liberałowie, a tym bardziej do tego, co sądzą o nim inni. Pokazuje to jedynie skalę strat, jakie poniósł liberalizm w Polsce w wyniku swej prymitywizacji i wulgaryzacji. Jestem przekonany, że moglibyśmy znaleźć znacznie więcej miejsc w naszym życiu społecznym, w których nasze dobro wspólne cierpi w wyniku stosowania doktryny liberalnej w jej najbardziej prymitywnej wersji. Pokazuje to jedynie, że już najwyższa pora, aby liberalizm obudził się z amoku i powrócił do tych nurtów w swej tradycji, którym pojęcie dobra wspólnego nie jest obce. Myślę tu nade wszystko o wersji liberalizmu wywodzącej się z myśli Johna Stuarta Milla, najlepiej skonceptualizowanej przez wspomnianych wcześniej Nowych Liberałów oraz wielkiego filozofa amerykańskiego Johna Rawlsa. To im zawdzięczamy pewność, że liberalizm nie musi być skazany na to, aby promować egoizm i chciwość jako swe „cnoty”, że nie musi ulegać ideologii socjaldarwinizmu, w myśl której przetrwać/wygrać powinni tylko najsilniejsi (najlepiej dostosowani do środowiska), a reszta – winna swojej klęski – powinna z pokorą pogodzić się z losem. Liberalizm postmillowski może śmiało przyznać, że indywidualny sukces jednostki nie musi być elementem gry o sumie zerowej (abym wygrał, ktoś inny musi przegrać), ale rezultatem współpracy ludzi, korzy darząc się nawzajem zaufaniem dążą do uczynienia życia lepszym dla wszystkich czł
onków danej wspólnoty, a nie tylko dla wybranych. To liberalizm, dla którego równość jest tak samo ważna jak wolność. To liberalizm, który uważa, że zamiast szczycić się ilością miliarderów wprowadzonych na listę „Forbesa” powinniśmy szczycić się stopniowym zmniejszaniem się liczby osób cierpiących biedę i wykluczenie. To liberalizm, który nie uważa państwa za przeszkodę na drodze osiągania przez jednostki dobrobytu, ale za partnera, który ma ważne zadania do wykonania, przede wszystkim w sferze tzw. usług społecznych, gdzie – jak pokazuje doświadczenie – państwo sprawuje się lepiej niż prywatna przedsiębiorczość. To wreszcie liberalizm, który rozumie, że nie da się oddzielić od siebie rożnych sfer ludzkiej egzystencji, stąd też walkę o wolność i równość w sferze światopoglądowej i obyczajowej uważa za równie istotną jak walkę o wolność i równość w sferze ekonomicznej.

Z katalogu powyżej wymienionych cech dobrego liberalizmu chciałbym się teraz skoncentrować na sprawie równości. W moim przekonaniu liberalizm w ciągu ostatnich trzydziestu lat całkowicie ją zaniedbał. Neoliberałowie bezwstydnie i niezgodnie z tradycją liberalną poczęli wychwalać nierówności społeczne jako dobre, albowiem odzwierciedlające sprawiedliwość relacji rynkowych. Ich zdaniem istnienie wyraźnie oddzielonych klas oraz hierarchii społecznej i majątkowej jest znakiem społecznego zdrowia (szczególnie Pani Thatcher gustowała w głoszeniu tego typu „mądrości”). Zapomnieli o tym, że liberalizm był i powinien być orientacją emancypacyjną, która odniosła sukces w Europie, albowiem pozwalała klasom niższym uzyskać status klasy średniej, wyzwolić się z hierarchicznych zależności feudalnych i stworzyć przestrzeń dla inicjatywy jednostek, które nie oglądając się na różnice klasowe mogły zapewnić sobie sukces życiowy. Jakże daleką drogę przeszliśmy od tak pojmowanego liberalizmu do jego neoliberalnej karykatury, od orientacji, która służyła wyzwoleniu energii ludzi wcześniej skazanych na pozostawanie w stanie inercyjnej zależności od innych do doktryny, która legitymizuje nierówności klasowe jako naturalny element społecznego milieu. I to nierówności, które przybrały w latach dominacji neoliberalizmu formy nieznane w okresie powojennym. Jak bowiem pokazują dane statystyczne okres dominacji neoliberalizmu sprzyjał niezwykłej wprost koncentracji bogactwa w ręku nielicznych i względnemu ubożeniu klasy średniej oraz trwałemu ubóstwu klasy niższej[1]. Nie przypadkiem to właśnie w bastionach myśli neoliberalnej, a mianowicie w USA oraz Wielkiej Brytanii skala nierówności społecznych mierzona tzw. współczynnikiem Giniego jest najwyższa wśród rozwiniętych państw zachodnich (skądinąd jest ona jedynie nieco większa od skali nierówności społecznych w Polsce, wraz z Wielką Brytanią, Portugalią oraz Estonią należymy do najbardziej rozwarstwionych krajów europejskich)[2]. Nierówności społeczne w takim wymiarze są znakiem pogłębiającej się niesprawiedliwości społecznej, przyczyniając się do stopniowej delegitymizacji kapitalizmu i demokracji liberalnej. To proces bardzo niebezpieczny, może bowiem prowadzić do narastania nastrojów rewolucyjnych, a jak pokazują dzieje Zachodu sytuacja taka z reguły kończy się źle. Liberałowie powinni to dostrzec i domagać się odejścia od ortodoksji neoliberalnej i powrotu do głównego nurtu liberalizmu, co musi de facto oznaczać powrót do idei liberalizmu socjalnego, dla którego równoważenie wolności i równości jest zdaniem nadrzędnym. Każda wolność będzie owocować nierównościami, idzie o to, aby nierówności owe łagodzić. Dotyczy to przede wszystkim sprawy równych szans. To stary wątek myśli liberalnej dziś niestety zapomniany i zaniedbany. Tymczasem idea liberalna to idea równego startu i sprawiedliwej nagrody za wyniki. Liberałowie powinni zatem robić wszystko, aby taki równy start zapewnić wszystkim. W dzisiejszych czasach jest to przede wszystkim kwestia wyrównywania szans edukacyjnych, albowiem w społeczeństwie industrialnym (nowoczesnym), czy tym bardziej postindustrialnym (ponowoczesnym) edukacja jest głównym kanałem awansu społecznego. Sytuacja polska jest w tym względzie niepokojąca. Jak wskazują badania wybitnych polskich pedagogów (Z. Kwiecińskiego, T. Szkudlarka, E. Potulickiej, J. Rutkowiak i innych) wciąż nie udaje się nam doprowadzić do sytuacji, w której każde polskie dziecko miałoby te same szanse edukacyjne, co więcej szkoła polska – w dużej mierze właśnie pod wpływem ideologii neoliberalnej – nastawiona jest na szybką selekcję uczniów, co prowadzi do zamknięcia ścieżek awansu społecznego dla dzieci, które często z przyczyn warunkowanych neoliberalną ideologią edukacyjną streszczającą się w haśle „nie dajesz rady, to twój problem”, uznane zostały za niezdolne do sprostania wymogom współczesnej szkoły. Badania te pokazują, że w tym procesie selekcji odtwarza się struktura klasowa społeczeństwa[3]. Znakiem tego jest niewielka obecność studentów pochodzenia robotniczego i chłopskiego na studiach wyższych prowadzonych w szkołach publicznych. Dominuje młodzież inteligencka z dużych miast. Nie ulega zatem żadnej wątpliwości, że państwo polskie nie radzi sobie z wyrównywaniem szans edukacyjnych, a zatem jeden z głównych postulatów myśli liberalnej (ale nie – neoliberalnej!) nie jest realizowany. Można śmiało stwierdzić, że również inny postulat myśli liberalnej, a mianowicie postulat nagradzania za osobiste zasługi a nie za pochodzenie czy znajomości nie jest w polskiej rzeczywistości realizowany. Merytokratyczne kryteria awansu są w sporej mierze fikcją, co wiąże się z wciąż nie wykorzenionym nepotyzmem, a także istnieniem sieci klientelistycznych zależności obecnych w szczególności w strukturach samorządowych[4]. Liberałowie powinni wyraźniej opowiadać się za znoszeniem wszelkich barier w awansie społecznym, otwartością urzędów i stanowisk dla wszystkich, którzy spełniają kryteria merytoryczne oraz bardziej zdecydowanie domagać się do państwa wyrównywania szans edukacyjnych choćby poprzez rozbudowany system stypendialny. W żadnym wypadku nie powinni jednak na tym kończyć. Liberalna polityka społeczna nie powinna poprzestawać na walce o zapewnienie równych szans. Już najwyższy czas, aby liberałowie zerwali z mitem całkowitej odpowiedzialności jednostki za swojej życie prowadzącym do zgody na upadek tych, którym się nie udało. To jedynie w całkowicie abstrahującej od empirii społecznej wyobraźni neoliberałów jednostka jest w pełni autorem swego życia. Faktycznie podlega ono determinacjom, na które ma wpływ ograniczony (miejsce urodzenia, pochodzenie klasowe, wyposażenie genetyczne, stan zdrowia). W tej sytuacji obarczanie jej całkowitą odpowiedzialnością za klęskę życiową jest niesprawiedliwe i prowadzi do krzywdzących uogólnień. Dlatego też polityka społeczna, która ogranicza się do zapewnianie równych szans jest niewystarczająca. Potrzebna jest redystrybucja dochodu krajowego dokonywana przez państwo. Powinna ona prowadzić do zapewnienia stanu bezpieczeństwa socjalnego oraz wyrównywania nierówności społecznych, poprzez proces wspierania osób, które same nie są sobie w stanie poradzić w życiu (niepełnosprawnych, chorych, samotnie wychowujących dzieci, pochodzących z rodzin trwale upośledzonych społecznie, rodzin wielodzietnych, itd.). Zweryfikowaniu musi ulec liberalna zasada dawania wędki a nie ryby. Choć co do swej istoty słuszna nie zawsze się jednak sprawdza. Wielu osobom trzeba najpierw dać rybę, aby mogli w ogóle utrzymać wędkę w ręku, aby wciąż trzymać się wędkarskiej metafory. Jak pokazuje historia krajów, które od dawna wprowadzały w życie zasady państwa opiekuńczego (np. Szwecji) taka polityka społeczna opłaca się wszystkim, albowiem osoby, które otrzymały w pewnym momencie swego życia wsparcie od państwa posiadają często potencjał twórczy (także w sensie potencjału ekonomicznego), który nie mógł ulec wyzwoleniu aż do momentu uznania ich za godnych pomocy kandydatów do udanego życia. Dlatego też nie można traktować pomocy społecznej jako jałmużny, ale jako inwestycję, która per saldo wszystkim się opłaci. Oczywiście w każdym systemie bezpieczeństwa socjalnego znajdą się osoby, które będą chciały „jechać na gapę”, pobierać stosowne świadczenia nic w zamian nie dając. Niemądre państwo opiekuńcze toleruje taką sytuację bez końca, mądre szuka sposobu, aby liczbę tych jadących na gapę ograniczyć do minimum. Pamiętać jednak należy, że część pomocy społecznej musi być bezzwrotna, tzn. nie należy oczekiwać, że zawsze będzie ona powracać do społeczeństw
a pod postacią osób podejmujących na nowo wyzwana życiowe w sposób, który przyniesie korzyści (także ekonomiczne) wszystkim. Sądzę jednak, że idea solidarności społecznej powinna znacznie osłabić liberalne wątpliwości, co do zasadności istnienia państwa opiekuńczego. Solidarność ta jest wartością samą w sobie i nie warto jej deprecjonować poprzez ścisły rachunek zysków i strat. Choćby dlatego, że jej realizacja pozwala wszystkim żyć w czymś, co Avishai Margalit nazwał „przyzwoitym społeczeństwem”, a zatem takim, które przede wszystkim docenia ludzką godność i eliminuje upokorzenia[5]. Ideały takiego przyzwoitego społeczeństwa powinny być bliskie także liberałom.

Pojawia się oczywiście kwestia kosztów solidarności społecznej, wyrównywania szans itd. Tu dotykamy sprawy niesłychanie drażliwej, a mianowicie podatków. Przyjęło się uważać, za sprawą neoliberalizmu, że liberałowie powinni zawsze optować za jak najniższymi podatkami. Uważam, że można być liberałem i twierdzić, iż w podatkach nie ma nic złego pod warunkiem, że są sensownie zbierane i jeszcze sensowniej wydawane. Neoliberalną mantrę o konieczności obniżania podatków uważam za szkodliwą społecznie. Moim zdaniem doprowadziła ona do obecnego kryzysu fiskalnego w świecie. Państwa pod wpływem ideologii neoliberalnej obniżały podatki, szczególnie ludziom bogatym (Ameryka jest tu doskonałym przykładem), co stawiało je w obliczu konieczności zadłużania się po to, aby wypełniać swe elementarne funkcje społeczne, z których nikt ich na szczęście nie zwolnił (nawet R. Reagan i M. Thatcher nie ośmielili się wprost zlikwidować państwa opiekuńczego w swych krajach, dążyli raczej do tego, aby umarło ono śmiercią naturalną w wyniku ograniczania środków na realizację jego zadań). Wielkie korporacje zaś nauczyły się unikać opodatkowania zatrudniając w tym celu sztaby fachowców, a także korzystając z tzw. rajów podatkowych. W moim przekonaniu idzie nie o to, aby podatki były jak najniższe, ale o to, aby państwo racjonalnie gospodarowało zebranymi kwotami. Liberałowie zatem zamiast nawoływać wciąż do obniżenia podatków powinni raczej skoncentrować się na wypracowaniu wskazówek dla państwa jak wydawać owe zebrane podatki, aby pobudzać wzrost gospodarczy i jednocześnie realizować cele społeczne solidarnego społeczeństwa. Jak pokazuje wiele przykładów (przede wszystkim państw skandynawskich, Niemiec i Austrii) wysokie podatki wcale nie muszą stanowić bariery rozwoju, wręcz przeciwnie mogą być elementem mądrego państwa, które redystrybuując dochód narodowy przyczynia się jednocześnie do wzrostu gospodarczego.


[1] Zob. E. Luttwak, Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki, tłum. A. Kania, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskie 2000; R. Rorty, Spełnianie obietnicy naszego kraju. Myśl lewicowa w dwudziestowiecznej Ameryce, tłum.. A. Karalus, A. Szahaj, Toruń: Wydawnictwo Naukowe UMK 2010
[2] Zob. St. Kowalik (red.), Społeczne konteksty jakości życia, Bydgoszcz: Wydawnictwo Wyższej Szkoły Gospodarki 2007; K. Podemski (red.), Spór o społeczne znaczenie społecznych nierówności, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM 2009; T. Kowalik, Sprawiedliwość społeczna a porządek światowy, w: Sprawiedliwość społeczna a porządek światowy. Wykłady publiczne w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, Warszawa 2004
[3] Zob. E. Potulicka, J. Rutkowiak, Neoliberalne uwikłania edukacji, Kraków: Impuls 2011
[4] Zob. A. Bukowski, Demokracja lokalna a dobro wspólne. Uwagi sceptyka, „Znak”, czerwiec 2011

[5] Zob. A. Margalit, The Decent Society, Cambridge , Mass.: Harvard University Press 1996

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję