Klimat polityczny europejskiego kryzysu :)

Ucieczka elit od rzeczywistości: Odłóżmy na później trudne dyskusje i decyzje o ograniczeniu rozdętego „socjalu”

W latach 60. XX w. modna była czas jakiś piosenka: „Stop the world, I want to get off”. Dzisiaj dla odmiany w naszej Europie słucha i czyta się o kolejnym „przełomowym” szczycie krajów strefy euro. Ogląda się polityków, którzy z całą (udawaną) powagą opowiadają o znakomitych formułach ratowania wspólnej waluty. Jednocześnie wysłuchuje się poważnych – z założenia przynajmniej! – polityków, miotających obelgi pod adresem rynków finansowych i jednym tchem biadających, że banki siedzą na pożyczonych pieniądzach i nie chcą ich pożyczać firmom. I tak dalej, ad nauseam.
Trudno nie odnieść w tych warunkach wrażenia, że europejskie elity polityczne, podobnie jak autorzy piosenki sprzed lat, też najchętniej wysiedliby z realnego, nieprzyjemnego dla nich świata. Oczywiście razem z Europą, bo gdzieś przecież musieliby rządzić. Bez tego nie czuliby się elitą.

Francuz Guy Sorman, liberalny pisarz polityczny i ekonomista, podaje tutaj przykład Francji, w której problemy narastają – podobnie jak w wielu innych krajach Europy – ale poważne próby ich rozwiązania wymagałyby podejmowania wielu niepopularnych decyzji. Wobec tego „oszukują siebie i wyborców, że wciąż można żyć jak przez ostatnich 50 lat”. Nowy prezydent François Hollande „stanowczo” domagał się działań na rzecz wzrostu gospodarczego i dostał, co chciał (on i inni), mianowicie jakąś „sklejkę” rzędu 120 mld euro z różnych resztek niewykorzystanych funduszy. Tylko żeby osiągnąć jakieś efekty wzrostowe, to jeszcze ci, którzy tworzą bogactwo, muszą potrzebować tych pieniędzy i je wykorzystać na produkcję nowych, lepszych i potrzebnych na rynku produktów i usług. A tymczasem, w obliczu ogromnej niepewności, powiększanej jeszcze populistycznymi zapowiedziami w rodzaju stawki 75 proc. podatku dochodowego dla „bogaczy”, przedsiębiorcy nie sięgną po kredyty na rozwój i w najlepszym razie postanowią przeczekać falę populizmu, utrzymując obecny poziom produkcji.

No to wydać pieniądze na modernizację infrastruktury. Ale na to potrzeba więcej pieniędzy. No to wydrukujmy euroobligacje. To zawsze lepiej brzmi – ironizuje Sorman – niż francuski deficyt czy dług publiczny Francji. Ale to przecież właśnie jest typowa ucieczka od rzeczywistości. Nawet jeśli Niemcy i inne kraje się zgodzą, kto te euroobligacje kupi i za jaką cenę? A jeśli ktoś zaryzykuje, to z ogromną premią za ryzyko (bo przecież ktoś będzie je musiał spłacać).

Te i inne pomysły na Eurostrefę nie tylko świadczą o „rozjechaniu” się dyskusji politycznej i rzeczywistości, co podkreśla Sorman, ale wręcz o koncentracji na tematach nierzeczywistych, zastępczych niejako, a nie o tym, co tkwi u źródeł europejskiego, a właściwie zachodniego kryzysu cywilizacyjnego. Sorman pyta: „Jak im [ludziom z zamożnego Zachodu Europy – J.W.] powiedzieć, że państwo dobrobytu to przeżytek?”, a wzrostu gospodarczego nie ma właśnie z powodu rozdętej opiekuńczości.

Jeżeli tak obficie cytujemy Sormana, to dlatego, że jest on jednym z niewielu, którzy nie uciekają od rzeczywistości. I, co nie mniej ważne, potrafi on dostrzec rzeczywiste tendencje tkwiące u podstaw długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Na ogół dyskusje zachodnioeuropejskich elit pomijają wstydliwie ten problem.

Rzadko kiedy zwraca się uwagę na fakt, że kryzys strefy euro nigdy nie stałby się problemem w takiej skali, gdyby nie to, że jest on po prostu jednym z elementów owego długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Wyjaśnienie tego, co jest pomijane w dyskusjach polityków, zacząć należy jednak od sprostowań terminologicznych. Błędne stosowanie pewnych terminów utrudnia bowiem zrozumienie realiów. Sorman też błędnie używa terminu: „państwo dobrobytu”, mając na myśli państwo opiekuńcze (inaczej: państwo socjalne).

Tymczasem ludziom – w tym i politykom – należy przypominać przy każdej okazji, że „państwo dobrobytu” to kapitalistyczna gospodarka rynkowa, jedyny system gospodarczy, który daje ludziom szanse na rosnącą zamożność. Nazwać by ją można zdrowym drzewem. Natomiast „państwo opiekuńcze” można by raczej nazwać jemiołą. Gdy jest jej niewiele, to drzewo z tą jemiołą nawet wygląda ładniej, bardziej kolorowo. Ale gdy jej przybywa, drzewo zaczyna usychać.

I należy tłumaczyć, że stąd właśnie bierze się rosnąca niewydolność kapitalistycznej gospodarki rynkowej, obarczonej zbyt wielkim i nadal rosnącym ciężarem „socjalu”, jak w skrócie określa się esencję państwa opiekuńczego. Świat zachodni (nie tylko kraje strefy euro) czeka w najbliższych 5–10 latach bolesne zmierzenie się z twardymi wymaganiami przykrojenia „socjalu” do możliwości kapitalistycznego rynku, coraz bardziej osłabionego przez rozrastającą się jemiołę państwa opiekuńczego. (Grecja to tylko pierwszy, bardziej patologiczny od innych, przypadek).

Te nieuniknione cięcia wydatków publicznych nie są – jak twierdzą niefrasobliwi majsterkowicze gospodarczy – jakimiś aktami swoistego masochizmu. Nie ma skuteczniejszej drogi powrotu na ścieżkę szybszego i stabilniejszego wzrostu gospodarczego. Nie są dla cięć wydatków skuteczną alternatywą podwyżki podatków (nawet z ulubionym przez demagogów dodatkiem: „dla milionerów i miliarderów”). Liczne badania wskazują jednoznacznie, że największe szanse na sukces w przywracaniu stabilności gospodarce mają programy ze znaczną przewagą cięć wydatków nad podwyżkami podatków. Najnowsze badania mówią o proporcji 85 proc. do 15 proc..

Tak więc szanse stabilności i szybszego wzrostu nie zwiększą się, jeśli zwiększać się będzie podatki. Może da to trochę satysfakcji zawistnym, ale skutki dla wzrostu gospodarczego będą raczej negatywne. Natomiast zwiększenie wydatków, czyli stymulacje keynesowskie, przynieść może marginalne jedynie efekty. Źródłem trwałego spowolnienia są bowiem wysokie udziały wydatków publicznych w PKB. Już tutaj przypomnieć należy, że udział tych wydatków w PKB świata zachodniego, nie tylko Europy, rośnie od lat 60. XX w. Po każdej dekadzie takich przyrostów następuje dłuższy okres niższego tempa wzrost gospodarczego. W miarę, jak z dekady na dekadę rośnie udział wydatków publicznych w PKB, z pewnym opóźnieniem maleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pamiętajmy bowiem, że relacja wydatków publicznych do PKB pokazuje nam jednocześnie miarę tego, ile państwo zabiera tym, którzy tworzą owo bogactwo zwane produktem krajowym brutto. A jest to dziś w bogatych krajach europejskich ponad połowa! Tak więc jeśli przedsiębiorcy i inni słyszą o konieczności zwiększenia podatków, a wiedzą, że popyt rośnie powoli, to na pewno nie będą inwestować, zwiększać produkcji i zatrudnienia. Konkludując, droga do szybszego wzrostu gospodarczego w przyszłości zależy od uprzedniego zmniejszenia skali ssania przez jemiołę, czyli państwo opiekuńcze. Żeby dzielić, trzeba najpierw tworzyć, aby mieć co dzielić w dłuższym okresie, trzeba pozwolić temu drzewu rosnąć…

Kiedy autor niniejszej części raportu rozmawia w Polsce i za granicą na te tematy, często słyszy pytanie: „Jak to się stało, że nie było sygnałów ostrzegawczych, że wcześniej jakoś starczało tych pieniędzy?”. I wyjaśnia: sygnały ostrzegawcze były i analitycy nie raz ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem. Byli oni jednak zakrzykiwani przez chór obrońców państwa opiekuńczego, że domaganie się cięć wydatków jest aspołeczne, że to nieuzasadnione czarnowidztwo i że należy bogatych cisnąć jeszcze bardziej, by zapewnić pieniądze na „niezbędny socjal” (to samo słyszymy zresztą – i widzimy w działaniu – także obecnie!). Natomiast powody, dla których udawało się tak długo unikać bankructwa państwa opiekuńczego są bardziej złożone.

Po pierwsze, powojenna ekspansja gospodarcza na Zachodzie uczyniła na politykach wrażenie niemal nieograniczonych możliwości. Na rynek pracy w latach 50. i 60. XX w. wchodziły znacznie liczniejsze roczniki niż zeń odchodziły na emeryturę czy rentę. Pieniędzy ze składek ubezpieczeniowych było więc w bród i politycy mogli dzięki temu okazywać się dobrymi wujkami, podnosząc poziom emerytur znacznie powyżej tego, który wynikałby z wysokości składek wnoszonych przez okres pracy zawodowej osób przechodzących na emeryturę. Nie oznaczało to wówczas naruszenia równowagi między wpływami ze składek a wydatkami systemu ubezpieczeń.

Ale proporcje demograficzne stopniowo ulegały niekorzystnym zmianom, więc politycy w latach 60., które były także latami ideologicznej ekspansji kolektywistycznych idei, zaczęli rosnąco dorzucać pieniędzy na „socjal” z kolejnego źródła, jakim były coraz wyższe podatki. W krajach OECD relacja wydatków publicznych do PKB (w skrócie: WP/PKB) zaczęła rosnąć: z 29 proc. w latach 60., do 37 proc. w latach 70., 47 proc. w latach 80. i 50 proc. w latach 90. XX w. Podatki, rzecz oczywista, rosły w podobnym tempie. Dodajmy też, że w Europie Zachodniej te relacje były z reguły jeszcze wyższe niż w szerszym gronie krajów OECD.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej podjął próbę znalezienia zależności między wzrostem relacji WP/PKB a spadkiem dynamiki wzrostu gospodarczego. Heitger obliczył, że wzrost udziału wydatków publicznych o 10 pkt. proc. owocuje w okresie dekady spadkiem tempa wzrostu PKB o 0,5 proc. rocznie. Nowsze studia potwierdzają te negatywne relacje między rosnącym poziomem podatków i wydatków publicznych a słabnącą dynamiką PKB.

Wyniki wzmiankowanych badań potwierdzają – warto przypomnieć – pesymistyczne poglądy Ludwiga Erharda, ojca powojennego niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard, obserwując szybki wzrost redystrybucji w zachodnich Niemczech, stwierdził już w 1964 r., że system oparty na zasadzie „życia z ręką w kieszeni sąsiada” nie może przynieść dobrych efektów gospodarczych w dłuższym okresie.

Wracajmy jednak do wyjaśnień, jak narastały problemy finansowania państwa opiekuńczego. Coś zaczęło zmieniać się pod koniec lat 70. XX w. Coraz wyraźniejsze było niezadowolenie obywateli ze wzrostu podatków, niestabilności wzrostu gospodarczego i rosnącej inflacji. Jednocześnie następował intelektualny powrót do klasycznej ekonomii, wzmocnionej nowymi nurtami ekonomii neoinstytucjonalnej (teorii praw własności, teorii ekonomicznej analizy polityki, logiki działań zbiorowych i in.). Efektem zmian politycznych i intelektualnych był wybór takich wolnorynkowych polityków jak Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych.

Ta liberalna kontrrewolucja „odsztywniła” w pewnym stopniu niektóre gospodarki zachodnie, przyśpieszyła nieco ich wzrost gospodarczy i przyczyniła się do wzrostu nastrojów niechętnych dalszym podwyżkom podatków. Jednakże znaczne odłamy podatników opierających się dalszym podwyżkom podatków nadal domagały się wzrostu rozmaitych świadczeń społecznych. Jak to określił dowcipnie znany politolog z Kalifornii, prof. Aaron Wildavsky, „dostrzegliśmy nieprzyjaciela – i okazaliśmy się nim my sami”.

Politycy dostrzegli owe swoiste rozdwojenie jaźni większości elektoratu i zaczęli szukać nowych sposobów umizgiwania się do wyborców. Wcześniej już zresztą dostrzegli jeden jeszcze sposób, niewymagający podnoszenia podatków i sprawiający wśród wyborców wrażenie otrzymywania czegoś za nic. Były to regulacje zastępujące podatki jako instrument podnoszenia poziomu materialnego komfortu wyborców.

Regulacje więc podnosiły co jakiś czas na wyższy poziom płacę minimalną, zwiększały liczbę dni wolnych od pracy (świąt i urlopów), skracały tydzień pracy, itd. Koszty tych regulacji nie musiały być ponoszone przez budżet, z wyjątkiem kosztów dotyczących pracowników sektora publicznego. Ponosili je pracodawcy. Ale, jak to przez lata podkreślał noblista Milton Friedman, nie istnieje obiad za darmo. Ktoś za niego musi zapłacić i tym kimś nie byli tylko pracodawcy. Pracobiorcy aktualni i potencjalni płacili również za tę hojność z cudzych kieszeni utratą pracy lub – częściej jeszcze – dłuższym okresem bezowocnego poszukiwania pracy, gdyż wyższe koszty przerzucone na pracodawców przekładały się na wyższe ceny produktów i usług, a w efekcie ceteris paribus na niższy popyt i niższe zatrudnienie.

Skala umizgiwania się do elektoratu via regulacje jednakże nie wystarczała. Ponadto niepracująca część elektoratu niewiele mogła na tych regulacjach skorzystać. Zaczął się kolejny, brzemienny w skutki, okres, mianowicie zwiększania wydatków publicznych bez ekwiwalentnego zwiększania dochodów budżetu. Mówiąc otwarcie: okres zadłużania kraju. I okres ten zaczął się na długo przed wielkim kryzysem finansowym i trwa do dziś. Zaciąganie długu u przyszłych pokoleń, które płacić miały za dzisiejszy „socjal” i za dzisiejsze zobowiązania wobec jutrzejszych emerytów, stało się zjawiskiem charakterystycznym dla większości krajów zachodnich. Deficyty budżetowe ostatecznie przestały być zjawiskiem charakterystycznym dla fazy recesji w cyklu koniunkturalnym.

Ta era finansowania „socjalu” z deficytu budżetowego trwała niezmieniona do roku 2007, do początku wielkiego kryzysu finansowego. W folklorze politycznym świata zachodniego ów kryzys miał być jakimś zdarzeniem szczególnym, jakąś katastrofą spowodowaną przez zachłanne, ciemne siły międzynarodowych finansów. Z punktu widzenia sposobów finansowania „socjalu” w świecie zachodnim czas kryzysu jest tylko kontynuacją. Zmieniła się jedynie skala tych deficytów. Zaczęło się „wielkie zadłużanie”.

A oto kilka przykładów tego, jak szybko od 2006 r. (ostatniego roku przed kryzysem) do roku 2010 rosła relacja wydatków publicznych do PKB w wybranych krajach:

w USA z 36,0 proc. do 42,3 proc.;

w Wielkiej Brytanii z 44,3 proc. do 51,0 proc.;

we Francji z 52,7 proc. do 56,2  proc.;

w Hiszpanii z 38 proc. do 45 proc;

w Portugalii z 44,5 proc. do 50,7 proc.;

w Grecji z 45,2 proc. do 52,9 proc.  (w 2009 r.).

Uwaga polityków, finansistów i analityków koncentruje się zwykle na skali deficytów budżetowych i na relacji długu publicznego do PKB. Ale, jak autor niniejszej części raportu podkreślał wyżej, to właśnie rosnąca relacja wydatków publicznych do PKB jest czynnikiem redukującym bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania i to ona powoduje spadek dynamiki wzrostu gospodarczego.

Ma to poważne następstwa, gdyż zamyka politykom drogę „ucieczki z zadłużenia” przez stymulację makroekonomiczną. Wiele wskazuje na to, że politycy nie mają już więcej królików, które – w celu kontynuacji finansowania „socjalu” – mogliby jeszcze wyciągnąć z coraz bardziej wyświechtanego cylindra. Nieprzyjemna fiskalna arytmetyka – by sparafrazować najnowszego noblistę z ekonomii, prof. Thomasa Sargenta – zmusi ich niezadługo do zmierzenia się z rzeczywistością.

Ucieczka elit od rzeczywistości: Niemcy wygrali na kryzysie, to niech Niemcy zapłacą za kryzys…

Innym przejawem ucieczki od rzeczywistości jest rosnąca presja na Niemcy jako kraj, który rzekomo zyskał najwięcej na powstaniu strefy euro, a więc powinien wnieść największy wkład w jej ratowanie. Mówiąc otwarcie: niech Niemcy sfinansują rozmaite przedsięwzięcia ratunkowe. Rosnącej presji towarzyszy też rosnąca niechęć do Niemiec, kanclerz Angeli Merkel i Niemców w ogólności, że ci mają czelność domagać się, by inni uporządkowali najpierw swoje finanse.

Niechęć do Niemców aż bulgocze w tytułach i tekstach wypowiedzi. Jedna z niedawnych okładek londyńskiego „The Economist” pokazywała tonący statek „Europa” i pytanie do kanclerz Merkel: „Czy może wreszcie zechciałaby pani zmienić kurs?”, a wcześniej „Wall Street Journal” opublikował artykuł pod tytułem: „Groźna niemiecka maszyna eksportowa wymaga włączenia biegu wstecznego”. Polska nie wyróżnia się, niestety, na plus, bo i u nas w „Dzienniku Gazecie Prawnej” można znaleźć tytuł: „Jak Niemcy zarabiają na kryzysie”, z zawistnym tekstem, że jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. A przecież nie cytuje się w niniejszym raporcie prasy brukowej!

Ci wszyscy zawistnicy, w tym politycy szukający usprawiedliwienia dla braku odwagi do podejmowania trudnych reform, powinni zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze, jak to się dzieje, że arogancki, agresywny, nieczuły na potrzeby innych nacji rząd i wspierająca go koalicja od dawna „dołuje” w sondażach i przegrywa jedne po drugich regionalne wybory? I, po drugie, dlaczego skoro Niemcy rzekomo tak bardzo skorzystali z wprowadzenia strefy euro, tak wielu Niemców ma pretensje do rządzących, że są zbyt miękcy wobec leni i utracjuszy?

Koronnym argumentem, że to głównie Niemcy skorzystały na stworzeniu Eurostrefy, są osiągane przez nie nadwyżki w handlu zagranicznym, które w 2009 r., roku najgłębszego kryzysu, przekroczyły 5 proc. niemieckiego PKB. Tylko ci, którzy tak twierdzą – o wstydzie, czasem także ekonomiści, którzy powinni wiedzieć lepiej – nie zadali sobie pytania, czy owe 5 proc. PKB w 2009 r. to był wyjątek, który nie zdarzył się wcześniej, np. przed wprowadzeniem strefy euro, czy też nadwyżka w handlu zagranicznym jest immanentną cechą niemieckiej gospodarki.

Odpowiedź znajdziemy w tabeli, w której statystyki bilansu handlowego Niemiec dla lat 1955–
–1983 pokazują wyraźnie, że przez cały ten okres Niemcy miały – mniejszą lub większą – nadwyżkę eksportu nad importem. Już w 1955 r. szybko odbudowujące swą gospodarkę Niemcy Zachodnie miały nadwyżkę eksportu rzędu ponad 5 proc. PKB. Czyli znaczenie posiadania wspólnej waluty, o ile istnieje w ogóle, jest raczej niewielkie. O nadwyżce eksportowej decydują najwyraźniej inne czynniki.

W handlu, nie tylko międzynarodowym zresztą, obok czynnika cenowego ważną rolę odgrywa jakość wykonawstwa, nowoczesność i inne pozacenowe czynniki konkurencji. W dużym stopniu można je określić jako reputacyjne. Otóż Niemcy od dawna mają wysoką reputację jako producenci maszyn i urządzeń, artykułów precyzyjnych i optycznych, czy materiałów chemicznych. I dlatego popyt na ich produkty jest nieodmiennie tak wysoki.

Saldo obrotów handlu zagranicznego Niemiec jako proc. niemieckiego PKB, w latach 1955–1983

Rok     Saldo (w proc. PKB)

1955

1960

1965

1970

1975

1980

1983    +5,4

 +3,0

 +1,0

 +1,2

 +2,7

 +1,6

 +4,3

Źródło: The Economist, Economic Statistics 1900–83, London, 1985.

Tego stanu rzeczy nie zmieniały przez dziesięciolecia kolejne rewaluacje marki. Jak dziś wobec Chin, tak przedtem wobec Niemiec wywierano presję w kierunku wzmocnienia marki, w czym widziano lekarstwo przeciw trwałym niemieckim nadwyżkom w bilansie handlowym i płatniczym. W odróżnieniu od Chin komunistycznych, Niemcy podchodzili ze zrozumieniem do problemów swoich zachodnich partnerów i co jakiś czas rewaluowali markę. Nadwyżka na krótko zmniejszała się, a następnie zaczynała ponownie rosnąć. Po prostu, trudno było w gospodarce opartej na prywatnej własności i zysku zrezygnować z kupowania najlepszego produktu potrzebnego firmie.

Jeśli nie z pasożytowania na Eurostrefie, to skąd się biorą tak dobre wyniki Niemiec? Ano z ciężkiej pracy i licznych wyrzeczeń. Był taki okres, od końca lat 80. XX w., że Niemcy byli przez wysokiej klasy analityków uważani za „chorego człowieka Europy”, który w następstwie ogromnego ciężaru państwa opiekuńczego i przeregulowania gospodarki (zwłaszcza rynku pracy!) nie był w stanie sprostać konkurencji i rósł najwolniej spośród „starych” krajów Unii.

W którymś momencie zrozumiano w Niemczech, że tak dalej już się nie da. Zaczęto, na niemiecki sposób, to znaczy powoli i po tysiącu konsultacji, zmieniać pewne rzeczy. Rządy chadecji pod przywództwem kanclerza Helmuta Kohla zaczęły zmniejszać nieco górę „socjalu”. Ta, jak to w rozmowach z niemieckimi kolegami nazywałem Millimeterpolitik, zaczęła przynosić efekty. Udział wydatków publicznych w PKB (który jest dobrą miarą istniejących bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania) osiągnął szczyt w 1995 r. – 54,8 proc. – a potem zaczął się zmniejszać, aby wreszcie ustabilizować się poniżej 50 proc. Nawet w kryzysowym 2009 r. nie przekroczył on połowy PKB (47,5 proc.), a dzisiaj jest na tym samym poziomie co w Polsce (45–46 proc). Dla nas to bardzo dużo, ale biorąc pod uwagę punkt startowy Niemiec, to niemałe osiągnięcie.

Zmieniać się zaczęły też regulacje. Niemcy jako jedni z pierwszych w Europie wyciągnęli wnioski ze starzenia się społeczeństw i zagrożenia, jakie stanowi ono dla finansów publicznych w ogóle, a w krajach patologicznie przerośniętego państwa opiekuńczego w szczególności. Dlatego ustawę o (stopniowym) wydłużaniu wieku przechodzenia na emeryturę do 67. roku życia dla mężczyzn i kobiet wprowadzono tam wcześniej niż gdzie indziej. Zwiększono też minimum czasu pracy w uprzywilejowanych zawodach, takich jak np. nauczyciele, z – wyższego niż w Polsce – minimum 21 godz. tygodniowo najpierw do 24, a potem do 28 godz.

Po chadekach przyszli socjaldemokraci, którzy też dołożyli cegiełkę do budowy bardziej efektywnej i konkurencyjnej gospodarki niemieckiej. Za rządów kanclerza Gerharda Schroedera rozluźniono niesłychanie restrykcyjne reguły zwolnień z pracy, ograniczono też nieco możliwości żerowania na systemie zasiłków dla bezrobotnych, a także wprowadzono szereg innych innowacji.

Skoro mówimy tutaj o odwadze niemieckich elit, to warto też podkreślić umiarkowanie i dyscyplinę niemieckiego społeczeństwa. Płace w Niemczech prawie nie rosły w wymiarze realnym przez więcej niż dekadę. Konsumpcja prywatna znajdowała się w stanie stagnacji. Reformy czasów Kohla i Schroedera nie zmieniły, rzecz jasna, gospodarki niemieckiej w wolnorynkową, ale dały nieco więcej swobody niemieckim firmom. I te wykorzystały stworzone możliwości. Gospodarka przyśpieszyła, a zatrudnienie rośnie i to, co ważniejsze, w sektorze prywatnym, a nie jak np. we Francji, poprzez tworzenie na poły fikcyjnych miejsc pracy w administracji (co obiecał w kampanii wyborczej kandydat, a obecnie prezydent Hollande).

Jest sprawą oczywistą, że reformy, tak wydatkowe, jak i regulacyjne, potrafią dla niektórych być bolesne. Część niemieckiego społeczeństwa była (i jest nadal) niezadowolona z faktu, że manna socjalna spada z nieba (nieco) węższym strumyczkiem. Nauczyciele są niezadowoleni z podwyższonego minimum czasu zajęć w szkole. A wszyscy pracujący mają za sobą dekadę i więcej bardzo wolnego tempa wzrostu płac.

Ale to dzięki temu umiarkowaniu w drugiej połowie poprzedniej dekady nastąpiła poprawa konkurencyjności niemieckich produktów. Nic więc dziwnego, że poniósłszy owe – wcale niemałe – koszty ustabilizowania gospodarki i przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, większość Niemców z niechęcią patrzy na tych, których mieliby wziąć częściowo na swój garnuszek. I to garnuszek, w którym przez długi czas przybywało tak niewiele (a zaczęło przybywać właśnie w wyniku kosztownych reform). Niedawno redaktor liberalnego „Die Zeit” Joseph Joffe przypomniał, że niemiecka konkurencyjność wzięła się z przeprowadzonych reform, do których nie palił się „Club Med”. Obok niechęci Niemców do płacenia za rozrzutność innych, nie mniej ważny wydaje się argument, który do lata 2012 r. praktycznie prawie nie pojawiał się w dyskusjach politycznych, kiedy to domagano się od Niemiec finansowania różnych pomysłów na ratowanie strefy euro. Autorom niniejszego projektu idzie mianowicie o niebezpieczeństwo ekonomiczno-finansowego przeciążenia Niemiec zobowiązaniami z tytułu rozmaitych przedsięwzięć ratunkowych.

Bierze się ono z forsowania rozwiązań instytucjonalnych, które mają wysokie prawdopodobieństwo niepowodzenia, tworzą zachęty do kontynuacji „jazdy na gapę” w strefie euro i zmniejszają presję na rządy i społeczeństwa w kierunku realizacji trudnych reform. Ale nie tylko. Niebezpieczne jest także i to, że większość spośród nich opiera się – co tu udawać – na wykorzystywaniu wysokiego standingu finansowego jednego kraju strefy euro, to znaczy Niemiec.

Prawie wszyscy amatorzy ratowania strefy euro w jej dotychczasowym kształcie proponują rozwiązania, które opierają się na jednym filarze. Tym filarem jest wspomniany wyżej wysoki standing finansowy Niemiec. Tyle że filar ten nie pozostanie niewzruszony na wieki, gdy nawiesza się na nim zbyt wielki zakres zobowiązań. A co się stanie, gdy rynki finansowe ocenią, iż skala narzuconych Niemcom zobowiązań przekracza granice bezpieczeństwa finansowego tego kraju? I Niemcy utracą swą najwyższą wiarygodność kredytową? Warto zauważyć, że pierwsze sygnały zaniepokojenia agencji ratingowych mamy już za sobą.

Należy rozumieć obawy samych Niemców przed kolektywizacją kosztów eurostrefy i jednoczesną prywatyzacją korzyści z „jazdy na gapę” oraz unikania trudnych i kosztownych kroków stabilizacyjnych przez kraje prowadzące rozrzutną politykę fiskalną. Ale krytycyzm wobec Niemiec zaczynają równoważyć – nieliczne na razie – głosy rozsądku. Pojawiają się więc artykuły, które ostrzegają, że ci Europejczycy, którzy „izolują i przeciążają Niemcy, [czynią to – J.W.] na własne ryzyko”.

Tak czy inaczej, z sympatii czy z rozsądku (oświeconego interesu własnego), warto wspierać Niemców w ich staraniach o zachowanie równowagi i racjonalnej oceny konsekwencji oczekiwanych od nich poświęceń. Załamanie standingu ekonomiczno-finansowego tej największej i najbardziej sprawnej gospodarki europejskiej byłoby znacznie większym zagrożeniem niż cokolwiek, co mogłoby się wydarzyć ze strefą euro. Zagrożeniem nie tylko dla samych Niemiec, lecz także dla tych krajów, których gospodarki są ściśle splecione z gospodarką niemiecką. A więc także i dla Polski. Zamiast ślepo wspierać różne wielce ryzykowne przedsięwzięcia ratunkowe strefy euro należy, wspierając Niemcy, nawoływać do zdroworozsądkowej analizy kosztów i efektów oraz określenia poziomu ryzyka tych przedsięwzięć.

Z tej perspektywy należy zresztą patrzeć na całą Unię Europejską, nie tylko na wspólną walutę. Klasyczne podejście liberalne wiąże przyczyny i skutki: poziom wolności ekonomicznej i efekty funkcjonowania w warunkach takiej wolności. Taka analiza kosztów/efektów podpowiada, że fundamentem wzrostu zamożności i stabilności (nie tylko ekonomicznej!) w powojennej zachodniej Europie są liberalne konstrukcje unii celnej i wspólnego rynku. Po upadku komunizmu stały się one takimi również i dla naszej części Europy.

Wartość dodana, że użyję czysto ekonomicznej terminologii, całej reszty unijnego bagażu jest w najlepszym razie dyskusyjna. Dotyczy to zarówno ponad stu tysięcy stron unijnych regulacji, owego acquis communautaire, środków pomocowych, antyociepleniowej krucjaty czy wreszcie unii walutowej w jej przyjętym – i dotychczas realizowanym – kształcie. Należy dokonać ponownej oceny tychże i albo je w bezpieczny sposób poprawić, albo – jeśli okaże się to niemożliwe – mieć odwagę spisać na straty. Niestety, na razie ogromna większość europejskich elit ciągle ma nadzieję, że nic nie trzeba będzie zmieniać, jeśli tylko uda się zmusić Niemców, by raz jeszcze okazali się „dobrymi Europejczykami” i sypnęli groszem, nie myśląc o konsekwencjach sytuacji, w której niemieckie pieniądze czy gwarancje pieniędzy mogłyby się okazać niewystarczające…

Ucieczka od rzeczywistości: recepty populistycznych antyelit

Zanim przyjrzymy się populistycznej opozycji w zachodniej Europie, warto jeszcze dokończyć oceny rządzących elit. Otóż te elity – lewicowe (socjaldemokratyczne) czy prawicowe (konserwatywne bądź konserwatywno-liberalne) – cierpią nie tylko na disconnect, czyli rozłączenie preferowanych przez nie rozwiązań i realnego świata, lecz także na grzech pychy.

Przypadek wad konstrukcyjnych i wad polityki prowadzonej w ramach skonstruowanych instytucji strefy euro jest doskonałym przykładem popełnianego notorycznie grzechu pychy europejskich elit. Ich sposób myślenia można scharakteryzować następująco: „Oto my, rządzący Europą, możni tego europejskiego świata, stworzyliśmy – czerpiąc z zasobów naszej nieskończonej mądrości – europejską unię walutową, która ma trwać po wiek wieków. I nie tyle dla wygody życia gospodarczego i obywateli tu żyjących, ile jako dowód naszej dalekowzroczności i potrzeby postępowych przemian”.

Otóż takie podejście do problemu stwarza ogromne bariery dla racjonalnego dyskursu na temat niezbędnych zmian w strefie euro. Wszelkie koncepcje ograniczeń liczby członków strefy do tych, którzy zdolni są stosować się do reguł gry Eurostrefy, spotyka się z natychmiastową krytyczną kontrą, że to pogrzebie „wielki projekt europejski”. To samo dotyczy reguł gry Eurostrefy, których stosowanie prowadziłoby do automatycznego wykluczania tych, którzy chcą w niej „jeździć na gapę”. Akceptowalne są tylko te rozwiązania, które nie odnoszą się do faktu, iż członkostwo w klubie nakłada na członków pewne obowiązki, ci zaś, którzy się z tych obowiązków nie wywiązują, powinni zostać z klubu wykluczeni.

Jest to sytuacja doskonale opisana w esejach filozoficznych Leszka Kołakowskiego zatytułowanych „Rozmowy z diabłem”. Jedno z opowiadań dotyczyło sytuacji, w której ktoś dostał się do nieba i tam właśnie się „zbiesił”. Problem filozoficzny był następujący: czy można wydalić z nieba kogoś, kto boskim wyrokiem został uznany za osobę godną niebiańskiej przyszłości? Przecież taka decyzja oznaczać musi podważenie zasady, że Bóg jest nie tylko wszechmogący, lecz także wszechwiedzący – a więc nie może się mylić! Z czymś podobnym mamy właśnie do czynienia w Europie. Oto możni strefy euro zdecydowali się stworzyć instytucję, która istnieć ma po wiek wieków. I każda propozycja zmiany, która nie podtrzymuje fikcji wiecznotrwałości Eurostrefy, podważa domniemanie nieskończonej mądrości, czyli nieomylności jej twórców.

Mamy więc europejskie elity niezdolne do oparcia swoich propozycji ratunkowych na fundamentalnej zasadzie filozoficznej zachodniej cywilizacji, jaką jest racjonalność instrumentalna. To znaczy, że podejmowane działania muszą być adekwatne do realizacji celów, które chce się osiągnąć, stosując owe instrumenty.

Niestety, antyelity – czyli rozmaite ugrupowania populistyczne – oferują jeszcze mniej kompetencji i rozsądku. Oczywiście, są one popularne i ta popularność rośnie w miarę, jak pogarsza się sytuacja gospodarcza i jak pojawiają się zapowiedzi i próby (dość nieśmiałe, na ogół) dokonania korekt ilości manny spadającej z nieba, czyli strumienia beneficjów „państwa socjalnego”. Pomysły populistycznych antyelit, jeśli wychodzą poza protesty, są rozpaczliwie mało kompetentne. Przyjrzyjmy się poglądom i postulatom antyelit we Francji, gdzie i lewackie (skrajna lewica), i „prawackie” (skrajna prawica) ugrupowania zdobyły łącznie około jednej trzeciej głosów w niedawnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

I co one oferują niezadowolonemu społeczeństwu? Skrajna lewica stare, zużyte komunały: cisnąć bogatych, opodatkować banki, podnieść płace, zakazać zwolnień z pracy, itd. Jeśli czymś różnią się te propozycje od tego, co zapowiadają rządzący socjaliści w stylu prezydenta Hollande’a, to raczej formą niż treścią. Historia dowiodła, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć i nie wyniknie. Niezależnie od tego, czy rządzić będzie lewica należąca do elity, czy do antyelity.

A co z pomysłami na przyszłość antyelitarnego Frontu Narodowego na prawicy? Ich pomysły nie są lepsze. Wprawdzie można zrozumieć postulat wyjścia Francji ze strefy euro, ale gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie musi znaczyć to samo! Szefowa stronnictwa, pani Marine Le Pen, mówi bowiem jednym tchem o wyjściu nie tylko ze strefy euro, lecz także z unii celnej, czyli faktycznie z Unii Europejskiej, co oznacza, iż nie rozumie, że to właśnie unia celna i wspólny rynek są fundamentem, na którym zbudowana została zamożność „starych” krajów Unii, w tym także Francji. Całą resztę można różnie oceniać, ale to jedno jest bezsporne w świetle wiedzy ekonomicznej.

Obalenie tego fundamentu zamożności ma się odbywać pod hasłem ochrony miejsc pracy dla Francuzów. Może zwabić wielu, którzy nie mają pojęcia o ekonomii i nie rozumieją, że utrzyma się istniejące, na ogół gorsze, miejsca pracy w niskowydajnych gałęziach produkcji, ale utraci się miejsca w proeksportowych, bardziej wydajnych i lepiej płatnych gałęziach. Ale to tylko początek problemów!

Pojawia się bowiem pytanie, czy Francuzi znów pójdą pracować do zakładów włókienniczych, tkalni, zakładów odzieżowych i innych. Przecież będą tam mieli stawki znacznie niższe od tych, które otrzymywali w zakładach pracy, z których zostali zwolnieni. Także nowo wchodzący na rynek pracy mają inne (często mało realistyczne zresztą) oczekiwania. I jedni, i drudzy zwrócą się raczej do i tak już przeciążonego systemu opieki społecznej po zasiłki, których we Francji jest – jak Mickiewiczowskich much na Litwie – dostatek.

Jedyni, którzy być może pojawią się w tych zakładach (o ile takie powstaną!), to będą imigranci. I to też tylko tacy imigranci, którzy przybyli do Europy, by tu pracować, a nie po to, by wygodnie (według ich poziomu oczekiwań) żyć sobie z „socjalu”. Ale partia pani Le Pen jest też przeciwko imigracji. I w dodatku, jak większość partii – tak mainstreamowych, jak i populistycznych – nie rozumie różnicy między tymi dwoma rodzajami imigracji do bogatej Europy. O polityce imigracyjnej, a raczej jej braku w Unii Europejskiej i w poszczególnych krajach będzie jeszcze mowa na końcu raportu. Tutaj wystarczy tylko podsumować, że oferty antyelit – ocenione na przykładzie Francji – nie wnoszą prawie nic sensownego do dyskusji o problemach Europy.

Ucieczka od rzeczywistości: Południe patrzy na Europę

Jak do tej pory opisywaliśmy celowe najczęściej odrzucenie realiów i poszukiwanie tematów oraz rozwiązań zastępczych przez polityczne elity Europy. Włączyliśmy w te rozważania także antyelity – rosnące w siłę partie populistyczne – aby udowodnić, że antyelity również nie mają niczego do zaoferowania borykającej się z poważnymi problemami Europie. Problemy są poważne, natomiast środki, które mogłyby rozwiązać te problemy, poważne najczęściej nie są.

Zauważają to nie tylko nieliczni Europejczycy czy szerzej: część (znacznie mniejsza) zachodnich elit. Zauważają to także w krajach Południa, jak od pewnego czasu określa się kraje Azji, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Ameryki Łacińskiej.

Politycy z tych obszarów naszego globu, zwłaszcza ci, którzy uczestniczą w spotkaniach rozmaitych instytucji gospodarczych i finansowych współczesnego świata, patrzą na zachowania Europejczyków, zwłaszcza tych ze strefy euro, z pewnym zaskoczeniem i – nie czarujmy się – także z rosnącą irytacją. W oczach tych polityków wszystkie pomysły w rodzaju euroobligacji, mutualizacji zobowiązań banków, dodruku pieniądza przez Europejski Bank Centralny i inne propozycje jawią się jako działania zastępcze, jako chęć uniknięcia tych – dobrze znanych – programów stabilizacyjnych, które pociągają za sobą bolesne cięcia wydatków publicznych i jako takie mających określone koszty społeczne i polityczne.

Inaczej mówiąc, Europejczycy po prostu nie chcą zastosować się do recept, które przedtem oferowali popadającym w ekonomiczne tarapaty krajom Południa. Elity krajów Południa podejrzewają jeszcze coś gorszego, mianowicie że Europejczycy w swojej pysze uważają w głębi duszy, iż oni są powyżej takich prostych, bolesnych, ale skutecznych – jak dowodzi historia – działań. I trudno dziwić się Południu, że tak uważa. W końcu gry i zabawy wokół zmian konstrukcyjnych w strefie Euro przez możnych europejskiego świata wskazują, że tak jest w istocie.

Zmienia się zatem stosunek do Europy. Niegdyś pełen rewerencji i skłonności do akceptacji europejskich rekomendacji w sprawach rozwoju m.in. gospodarki i nauki, dzisiaj pełen widocznej irytacji, a nawet rosnącego protekcjonalizmu graniczącego z lekceważeniem. Wiele mówi na ten temat rysunek, który jeden z autorów zauważył w hinduskim dzienniku „Economic Times” podczas konferencji w New Delhi. Jest to satyryczna wizja XXI w., z Indiami w roli najszybciej rosnącej gospodarki światowej. Europę na owym rysunku reprezentuje staruszek z naszyjnikiem z eurogwiazdek na szyi i napisem: „Unia Zbankrutowanych Emerytów”.

Oczywiście, można – patrząc na takie ukazanie UE i w ogóle Zachodu – potraktować to jako typową Schadenfreude. Oto byłe europejskie kolonie i w ogóle biedota pozostawiona w tyle przez szybko rosnący w ostatnich kilkuset latach świat zachodni odreagowuje swoje frustracje i kompleks niższości. To wszystko prawda. Tyle że rodzaj złośliwego komentarza trafia w dziesiątkę. (Tak samo jak z drugiej strony ideologicznego spektrum nie mniej złośliwy i celny jest komentarz na tym samym rysunku do Kuby i Wenezueli, opatrzonych nazwą: „Socjalistyczny Park Jurajski”).

Krajom Południa, a zwłaszcza tej ich części, która szybko przekształca się w uprzemysłowioną średnio rozwiniętą gospodarkę, nie podobają się też inne pomysły Europy – tym razem dotykające ich bezpośrednio. W niniejszym raporcie nie zajmujemy się szczegółowo polityką klimatyczną Unii Europejskiej, głównego proponenta takiej polityki w skali światowej. Niemniej nie sposób nie uwzględnić tej kwestii także w kontekście relacji Europy z Południem, bowiem dotyka ona szybko słabnącej pozycji Europy w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza stosowania tego, co politycy europejscy i ich apologeci nazywają soft power. Otóż w miarę jak Europa, oferując swoim obywatelom coraz więcej „socjalu”, wydawała coraz mniej na obronność, stworzyła sobie usprawiedliwienie właśnie w postaci doktryny „miękkiej siły”. Miałaby to być siła moralna, działań w dobrej sprawie. Takiej jak np. walka z globalnym ociepleniem spowodowanym przez człowieka.

Pozostawmy na uboczu dość wątłą – i coraz silniej podawaną w wątpliwość – wiedzę naukową stojącą za ową „walką”. Pozostawmy na uboczu nawet absurdalną ekonomikę walki z globalnym ociepleniem. Lord Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę ostatnią kwestię w swej niedawnej książce. Potraktował on alarmistyczne projekcje ONZ-owskiej komisji (IPCC) poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia, a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez większych szans na sukces w postaci obniżenia temperatury!).  Otóż gdyby nie robić nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby minimalne. Bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260 proc., a kraje Południa zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem o 270 proc., a tenże PKB krajów Południa zwiększyłby się nieco ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście, same liczby znaczą mniej niż nic; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów. Niemniej pokazują one, że wielce kosztowne poświęcenia nie służą niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przez utwierdzone w swej nieomylności elity europejskie przekonania, iż podejmują one jedynie słuszne moralnie kroki – bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami.

Szaleństwa Zachodu – mógłby ktoś powiedzieć – obciążają kosztami tylko Zachód i kraje Południa na zasadzie Schadenfreude powinny cieszyć się, że te pierwsze same strzelają sobie w stopę, spowalniając własny rozwój gospodarczy. Jednakże i historia gospodarcza ostatniego stulecia, i teoria ekonomii temu przeczą. Osłabienie w krajach bogatych zawsze spowalnia wzrost gospodarczy w krajach mniej zamożnych (dotyczy to nie tylko Europy Środkowo-Wschodniej!). I choćby z tej tylko przyczyny kraje Południa mogą czuć się zaniepokojone.

Ale to nie wszystko. Chęć krucjaty antyociepleniowej każe Europie domagać się od innych zobowiązań zmniejszenia emisji gazów ociepleniowych z CO2 na czele. A to już oznaczałoby bezpośrednie komplikacje i koszty dla słabiej rozwiniętych gospodarek Południa. Ponadto ambicje przywództwa kreują nowe pola konfliktu, jak np. wspomniany już podatek antyociepleniowy od samolotów latających do i po Europie.

Męczące niekiedy moralizatorstwo europejskich elit w tej sprawie – i w innych też! – budzi nie tylko irytację, lecz także opór. Oczywiście, europejskie elity nigdy nie przyznają się, że tak reklamowana przez nie same „miękka siła” Europy coraz mniej znaczy poza Europą (a w najlepszym razie poza światem zachodnim). Nawrócenia na antyociepleniową ekoreligię Zachodu prawie nie występują poza Zachodem. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę. W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych globalnych zjazdów ociepleniowych (Kopenhaga, Cancún, Durban czy niedawne „Rio+20”), że nie wspomnę o innych zachowaniach mocarstw europejskich w sprawach interwencji w Libii, a potem w Syrii, pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas, być może, nie trzeba będzie jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych zachowań. W kategoriach tej teorii siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same intencje, a nawet przykład, już nie wystarczają.

Tekst niniejszy jest częścią większego przedsięwzięcia podjętego przez czwórkę wymienionych autorów na zamówienie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, w której autorzy ci są wykładowcami. Przedsięwzięcie nosi tytuł „Projekt Europa: problemy i pespektywy”.

Jan Winiecki

Profesor ekonomii, członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor Uniwersytetu Aalborg (Dania) i Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jest współzałożycielem i prezesem fundacji Centrum im. A. Smitha oraz współzałożycielem i byłym prezesem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zasiadał w Radzie Nadzorczej EBOiR. Laureat Nagrody Kisiela.

Kazimierz Tarchalski

Doktor ekonomii. Z przyczyn politycznych w 1977 r. wyemigrował do Australii. Pracował na Uniwersytecie w Sydney. W administracji federalnej Australii pełnił funkcję doradcy w Ministerstwie Finansów Papui Nowej Gwinei. Wykładał ekonomię, finanse publiczne i tematykę ekonomii Dalekiego Wschodu na kilku polskich uczelniach. Obecnie jest związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Bartłomiej Kamiński

Profesor ekonomii, wieloletni doradca Banku Światowego w sprawach handlu i inwestycji międzynarodowych, autor bądź współtwórca licznych publikacji głównie z zakresu integracji regionalnej i globalnej. Członek Rady Programowej „Bank and Credit” – czasopisma Narodowego Banku Polskiego. W latach 80. zaangażowany we współpracę z Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli oraz wspieranie organizacji polonijnych na emigracji. W latach 1992–1995 członek grupy badawczej Poland Policy Research Group Uniwersytetu Warszawskiego, kierowanej przez profesora Marka Okólskiego. Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Wydziału Nauk Rządowych Uniwersytetu Marylandzkiego w College Park, założyciel tamtejszego Ośrodka Badań Społeczeństw Pokomunistycznych, którym kierował w latach 1990–1996. Od 2008 r. prowadzi również zajęcia dydaktyczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Tomasz Mickiewicz

Profesor ekonomii, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współpracownik University College London, odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Członek zespołu redakcyjnego „Post Communist Economies”. Należy do European Association of the Comparative Economic Studies oraz American Economic Association. W przeszłości związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim oraz University of California at Davis. W czasach PRL-u należał do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działał na rzecz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, był także współtwórcą i redaktorem niezależnego czasopisma „Uczeń Polski”. W latach 90. był wiceprezydentem Lublina ds. ekonomicznych. Zaangażowany w liczne projekty badawcze z zakresu ekonomii, autor wielu publikacji naukowych dotyczących m.in. problemów przedsiębiorczości, funkcjonowania przedsiębiorstw, prywatyzacji i zmian instytucjonalnych

„Czy starczy nam cierpliwości?” – z prof. Dariuszem Rosatim rozmawia Wojciech Marczewski :)

Wojciech Marczewski: Pomimo tarcz antyinflacyjnych, inflacja przekroczyła 16%. Zna Pan remedium?

Dariusz Rosati: Poważna walka z inflacją musiałaby zakładać zdecydowane i radykalne ograniczenie wydatków budżetowych, ale na to się nie zanosi. Wręcz odwrotnie, dziś mamy masę dodatkowych wydatków głównie w postaci rozmaitych świadczeń transferowych i ulg podatkowych. Gdy na początku tego roku przyszedł szok cenowy, rząd przyjął metodę stosowania „proszków przeciwbólowych” zamiast walki ze źródłami inflacji. To są działania nieskuteczne, bo co prawda obniżki VAT przynoszą pewną ulgę odbiorcom, ale nie likwidują źródeł inflacji. Co więcej, zostawiają sporo pieniędzy w kieszeniach gospodarstw domowych, które trafiają na rynek i potęgują inflację. Do tego dodajmy obniżkę podatków związaną z polskim ładem, dodatek węglowy i osłonowy, 13. i 14. emeryturę, i będziemy mieli skalę dodatkowych wydatków na około 100 miliardów złotych w tym roku. Trudno więc mówić, że rząd na poważnie podchodzi do walki z inflacją.

Wojciech Marczewski: Czas na austerity?

Dariusz Rosati: Inflacja oznacza, że po prostu zbyt wiele pieniędzy jest na rynku w stosunku do podaży dóbr i usług po danych cenach. Dlatego, jeżeli chcemy obniżyć inflację, to musimy zmniejszyć wydatki, ale to nie musi się wiązać z poświęceniami i austerity. My od kilku miesięcy konsekwentnie zgłaszamy propozycję wypuszczenia specjalnych obligacji emitowanych przez NBP, oprocentowanych na poziomie inflacji. To z całą pewnością skłoniłoby wiele osób do ulokowania w nich pieniędzy, które mają w portfelach lub na rachunkach bankowych. Dzięki temu pieniądze byłyby oszczędzane, a nie wydawane, co zmniejszyłoby presję popytową. Niestety ani NBP, ani rząd nie chcą się na to zgodzić. I trudno się dziwić, bo to konkurencja dla obligacji skarbowych. Nie sądzę, że coś z tego wyjdzie.

Wojciech Marczewski: Obligacje obligacjami, ale ostatecznie nie da się uciec od cięcia wydatków. Da się to sprzedać wyborcom?

Dariusz Rosati: Wielokrotnie podkreślaliśmy, że utrzymamy wszystkie transfery, które dał rząd PiS, ale musimy zmienić formułę programów antyinflacyjnych, bo są przeciwskuteczne. One w ogóle nie likwidują przyczyn inflacji, a jedynie łagodzą ból z nią związany, i to przejściowo. To droga donikąd. W ten sposób tylko nakręcamy dalszą inflację i za pół roku będziemy mieli 20%. Te tarcze trzeba skonstruować inaczej. Powiedzmy bardzo wyraźnie — tego typu działania w czasie inflacji mają charakter osłonowy, a nie antyinflacyjny. Jeżeli ma być osłona, to tylko dla tych, którzy tej osłony potrzebują. To po prostu nie jest możliwe, żeby skompensować skutki inflacji i wzrost cen dla wszystkich jak leci. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby obniżki stawek VAT obejmowały ludzi zamożnych, czy gospodarstwa domowe mające po kilka samochodów, czy wielkie domy. To jest wyrzucanie i marnowanie pieniędzy podatników.

Wojciech Marczewski: W tym momencie mamy do czynienia nie tylko z inflacją, ale i spowolnieniem gospodarczym. Nietrudno doszukać się podobieństwa do lat siedemdziesiątych. Jakie mogą być konsekwencje polityczne w wyniku coraz mocniejszego kryzysu gospodarczego?

Dariusz Rosati: Faktycznie, mamy ryzyko recesji, co w połączeniu z inflacją będzie oznaczało, że możemy mieć stagflację — bardzo niebezpieczną i przykrą kombinację obu nieszczęść naraz. To faktycznie jest powtórka z lat siedemdziesiątych, kiedy wstrząs naftowy doprowadził do stagflacji w krajach zachodnich. Dziś znowu wchodzimy w taki okres i rzeczywiście jest niebezpieczeństwo, zwłaszcza w Europie Zachodniej, że recesja spowoduje trudną sytuację społeczną w postaci wzrostu bezrobocia. To może wiązać się ze wzrostem napięć społecznych i renesansem partii populistycznych, które będą oferować rzekomo łatwe sposoby na wyjście z tej trudnej sytuacji. Tutaj nie ma łatwych sposobów i wszyscy muszą dostosować się do nowych warunków. Paliwa już nigdy nie będą takie tanie jak były, dlatego rządzący powinni uświadamiać społeczeństwu, że są to zmiany strukturalne i jedyne wyjście, niestety dopiero na dłuższą metę, to odejście od paliw kopalnych. Niestety musimy się przygotować na pewne ofiary. Trzeba jednak pilnować, żeby najsłabsze grupy społeczne były objęte systemem pomocy.

Wojciech Marczewski: W wyniku kryzysów lat siedemdziesiątych zachód porzucił keynesizm i rozpoczął się neoliberalizm. Dziś również czeka nas zmiana paradygmatu ekonomicznego?

Dariusz Rosati: Przede wszystkim „neoliberalizm” to jest zwykły epitet i karykatura.

Wojciech Marczewski: Powrotu do liberalizmu.

Dariusz Rosati: Tak. To był mainstreamowy kierunek ekonomii polegający na wykorzystaniu sił wolnego rynku, deregulacji, na uwolnieniu i, istotnie, liberalizacji rynków. Natomiast przeciwnicy tego kierunku, zwłaszcza z lewej strony, nazywają to neoliberalizmem. Ale, tak jak powiedziałem, to nie jest termin naukowy. Keynesiści nazywali się keynesistami, monetaryści monetarystami, ale nikt nie nazywał się neoliberałem.

Wojciech Marczewski: Austriacy nazywali się Austriakami.

Dariusz Rosati: Tak, chociaż w tej chwili jest to oczywiście kompletna fikcja i nie wracamy już do Hayeka czy von Misesa. Nie ma o tym mowy. Wydaje mi się, że ten odwrót od skrajnie liberalnych pozycji w polityce zaczął się podczas kryzysu finansowego w 2008. Nie wiem, czy teraz będziemy mieli kontynuację tego trendu, czy wręcz odwrotnie, natomiast nie odkryliśmy nowych rzeczy, więc nie spodziewam się tutaj nowego paradygmatu. Wszystko już wiemy o tym, w jakich dziedzinach zawodzi rynek, a w jakich państwo. Nie uważam też, żebyśmy mieli jakąś szerszą tendencję, żeby wycofywać się z regulacyjnej roli państw, zwłaszcza jeśli mówimy o Europie.

Ba, ja ciągle uważam, że w wielu dziedzinach Europa jest nadal przeregulowana. Jeśli chodzi o prawo pracy, to w wielu krajach to po prostu ogranicza konkurencję, być może ze względów społecznych, ale cierpią na tym firmy, a w konsekwencji i sami pracownicy. W indywidualnych przypadkach mogą być lepiej funkcjonujące instytucje, jak w Skandynawii, gdzie nie ogranicza się inicjatywy i innowacyjności, ale jest wiele krajów z przeregulowanym rynkiem pracy. Możemy tu wskazać Grecję, Włochy czy Francję. To samo tyczy się wszystkich działań osłonowych czy związanych z ochroną bezrobotnych, czy pracowników. To zmniejsza dynamizm gospodarczy i te kraje płacą za to bardzo wysoką cenę. Z kolei w krajach anglosaskich mamy tradycyjnie więcej swobody i wolnego rynku i mniej regulacji, ale takie są preferencje tych społeczeństw. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wybrać sobie inny rząd.

Wojciech Marczewski: Sandersa.

Dariusz Rosati: Tak, albo panią Elizabeth Warren. To są oczywiście skrajne przykłady, ale Europa Zachodnia faktycznie wygląda podobnie. To jest społeczna gospodarka rynkowa, ale, i jest to moja indywidualna opinia, we Francji czy Włoszech mamy jednak nadmierne regulacje.

Wojciech Marczewski: Czyli obejdzie się bez rewolucji?

Dariusz Rosati: Uważam, że nauka ekonomii doskonale ukazuje nam, gdzie są słabe punkty rynku i słabe punkty państwa i nie ma co tutaj wymyślać nowej teorii. Społeczeństwa wybierają między tymi biegunami zgodnie ze swoimi preferencjami. Natomiast większych zmian możemy spodziewać się, jeżeli chodzi o politykę. To wyjdzie w toku wyborów, natomiast z całą pewnością pojawia się znowu przestrzeń dla populizmu. Jak w każdym kryzysie wszędzie tam, gdzie następuje nadepnięcie na odciski ludziom, pojawiają się szarlatani polityczni, którzy obiecują szybkie i proste rozwiania.

Wojciech Marczewski: Jak długo może trwać ten kryzys? W latach siedemdziesiątych kryzysy ciągnęły się przez około siedem lat. Czeka nas podobny los, czy możemy szybciej uporać się z problemami?

Dariusz Rosati: To nie musi trwać siedem lat, nie musi trwać pięć lat, natomiast na pewno najbliższe kilka lat będzie trudne, zwłaszcza dla Europy. Stany Zjednoczone mają alternatywne możliwości uzupełniania paliw i energii, więc są w bardziej komfortowej pozycji. Europa jest w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ jest dużym rynkiem praktycznie pozbawionym własnych źródeł paliw i energii, naturalnie poza energią odnawialną. Jednak doprowadzenie do sytuacji, w której znaczna większość naszej energii pochodzi ze źródeł odnawialnych lub z atomu, to jest niestety pieśń przyszłości.

Do tego dochodzi wojna na Wschodzie. To jest źródło dużej niepewności dla Europy, a zwłaszcza flanki wschodniej. Trudno tutaj przepowiadać przyszłość, bo Putin jest kompletnie nieprzewidywalny i operuje według logiki, która jest dla nas zupełnie obca. Nie rozumuje w kategorii korzyści i kosztów powszechnie akceptowanych, tylko jest gotów narzucić własnemu narodowi wielkie ofiary tylko po to, aby podążać za swoim projektem imperialnym. Musimy się więc przygotować na ciężkie kilka lat.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o potencjalnej zmianie paradygmatu gospodarczego, jednak wydaje się, że wojna zmieniła przede wszystkim paradygmat geopolityczny. Z „It’s the economy, stupid” przenieśliśmy się do świata „It’s the security, stupid”. Czy w sytuacji, w której znowu istotna staje się kwestia bezpieczeństwa, należy spodziewać się powrotu do protekcjonizmu?

Dariusz Rosati: Oczywiście. To jest jeden ze skutków tej wojny — Putin doprowadził do tego, że powracamy do samowystarczalności i kończy się globalizacja, jaką znaliśmy. Do tego wcześniej była pandemia COVID-19. Przede wszystkim zerwane zostały łańcuchy dostaw, które były bardzo optymalne, ponieważ produkowało się w tych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie było najtaniej i najszybciej. Wchodzimy więc w nową epokę. Epokę zwiększonej samowystarczalności i protekcjonizmu. Mam jednak nadzieję, że na skalę regionalną, a nie krajową.

Na szczęście mamy Unię Europejską, która stoi na straży jednolitego rynku, bo to jest droga donikąd. Protekcjonizm jest drogą donikąd, bo skłania partnerów do takiej samej reakcji. W ostatecznym rozrachunku wszyscy tracą. Na tym polega osiągnięcie jednolitego rynku, że udało się rozmontować wszelkie bariery handlowe. W związku z tym, jeśli będziemy mieli populistyczne rządy w wielu krajach, a jest takie ryzyko, to instytucjom europejskim może być trudno obronić to, co udało się osiągnąć i nie jest wykluczone, że będą podejmowane działania protekcjonistyczne. Jednak podkreślam jeszcze raz, to jest droga donikąd! To tylko nas osłabi i na dłuższą metę jeszcze bardziej ograniczy wzrost gospodarczy.

Wojciech Marczewski: Przenieśmy się na Wschód. Jak po pół roku ocenia Pan skuteczność sankcji?

Dariusz Rosati: Sankcje działają z całą pewnością. Doprowadziły do spadku rosyjskiego PKB o około 8%, a dopiero się rozpędzają. Putin jedzie jeszcze na rezerwach, ale to oczywiście musi się skończyć. Sankcje zawsze działają dopiero w dłuższym okresie, zwłaszcza w przypadku kraju o tak ogromnych zasobach, jak Rosja. Na kolana można rzucić kraj niemający zasobów, odciąć go od dostawy ropy i koniec. Natomiast w przypadku Rosji sankcje działają wolniej. Co istotne, Putinowi będzie brakowało coraz bardziej nowych technologii. On nie jest w stanie teraz odbudowywać ani potencjału zbrojnego, ani potencjału przemysłowego, jedzie na końcówkach zapasów, kanibalizuje własne samoloty. Ostatnio rozbawiło mnie doniesienie, że Rosja negocjuje dostawy dronów z Iranem. Z Iranem. To jest świadectwo upadku Federacji Rosyjskiej.

Wojciech Marczewski: Wciąż pozostaje problem eksportu surowców. Dzięki wzrostowi cen i zwiększonemu eksportowi do Indii i Chin w maju 2022 Rosja zarabiała na ropie o ponad 250 milionów Euro dziennie więcej niż w maju 2021.

Dariusz Rosati: Owszem, Rosja może sprzedawać ropę do Chin czy Indii, ale nie może sprzedawać gazu, bo nie mają infrastruktury – 80% szło do Europy, i to jest skończone. Nowej infrastruktury nie zbudują, tym bardziej że nie mają niezbędnej technologii. To może trwać rok, trzy, a może i pięć, ale ostatecznie Rosja będzie rzucona na kolana. Oczywiście, pod warunkiem, że Zachodowi starczy wytrwałości.

Wojciech Marczewski: Można przyspieszyć ten proces?

Dariusz Rosati: Zdecydowanie trzeba rozszerzać sankcje. Należę do tych, którzy uważają, że trzeba istotnie ograniczyć wydawanie wiz obywatelom Rosji, oczywiście z wyjątkiem wiz humanitarnych i azylowych, jednak wizy turystyczne czy biznesowe powinny być co do zasady zawieszone. To jest państwo, z którym jesteśmy de facto w stanie wojny, a w czasach wojennych obywateli obcego państwa się internowało. Ja nie mówię, że trzeba internować Rosjan, ale na pewno powinno się ograniczyć ich napływ, żeby na własnej skórze odczuli konsekwencje wspierania reżimu Putina. Jednak to wszystko zadziała dopiero w dłuższym okresie. Liczę na to, że Zachodowi starczy cierpliwość, że populiści nie przeważą, że nie wrócimy do „business as usual” z Rosją.

Wojciech Marczewski: A starczy nam cierpliwości?

Dariusz Rosati: To zależy od postawy największych krajów Unii – Niemiec, Francji i Włoch. Niemcy stanowią w tej chwili najmniejsze ryzyko, bo wprawdzie niezbyt szybko, ale odchodzą od rosyjskiego gazu. To nie wydarzy się jutro, obecny rząd stara się trochę rozłożyć to w czasie, ale decyzja w sprawie gazu jest już podjęta, a dostawy węgla i ropy mają być zakończone jeszcze w tym roku. Pozytywne jest też to, że najprawdopodobniej przedłużą funkcjonowanie kilku ostatnich elektrowni atomowych. Poza tym Niemcy, co prawda w bólach, ale stopniowo odchodzą od pacyfistycznej doktryny w polityce zewnętrznej. Natomiast Francja jest w pewnym paraliżu, jeśli chodzi o politykę zewnętrzną, bo prezydent nie ma większości w parlamencie. Ponadto Francja tradycyjnie była niechętna zaostrzaniu stosunków z Rosją, wolała się dogadywać i często przymykała oko na to, co Rosja wyczynia wokół swoich granic. Włochy są trzecim krajem, który tradycyjnie również jest raczej prorosyjski, ale wiele zależy od tego, jaki będzie rząd. Jeśli wygra pani Meloni z panem Salvinim, to będziemy mieli kolejny problem.

Wojciech Marczewski: Zakładając, że faktycznie starczy nam cierpliwości i Ukraina zachowa niepodległość, pojawia się ogromna szansa dla zachodnich inwestycji w Ukrainie. Czy Polski kapitał ma szanse wejść w Ukrainę, czy raczej zostaniemy na boku, a prym jak zwykle wieść będą Stany, Niemcy czy Francja?

Dariusz Rosati: My mamy dwa atuty. Po pierwsze mamy najlepsze rozeznanie na tym rynku i jesteśmy blisko, więc mamy przewagę na starcie nad firmami francuskimi czy amerykańskimi. Drugim atutem jest to, że choć nie jesteśmy potentatem kapitałowym, to jednak mamy możliwość korzystania ze środków unijnych. Tu Polacy będą mieli przewagę, ze względu na znajomość rynku, istniejące powiązania i know-how. Będziemy mogli w proporcjonalnie większym stopniu korzystać z pieniędzy unijnych, jeśli chodzi o finansowanie naszej ekspansji na Ukrainę. Rzecz jasna nie będziemy numerem jeden, pewnie będą to Niemcy albo USA, ale to nie jest problem. Niech każdy inwestuje! Nie wiemy jednak, czym to się skończy. Mówimy o tym hipotetycznie i z pewnym cynizmem, że będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca, ale to jest, szczerze powiem idealna sytuacja, żeby raz na zawsze przetrącić kręgosłup agresywnej Rosji.

Wojciech Marczewski: No właśnie, to nie cynizm, że Ukraińcy przelewają krew, a my dywagujemy o potencjalnych zyskach dla Zachodu?

Dariusz Rosati: Ja nie widzę tu dwuznaczności moralnej, jeśli to będzie w ramach jakiegoś planu odbudowy dla Ukrainy zniszczonej wojną. To, że firmy zachodnie przy tym zarobią jest nieuniknione. Nie ma innego wyjścia. Kapitał prywatny nie pójdzie charytatywnie. Powinniśmy mieć też publiczne inwestycje, pożyczki rządowe, ale ostatecznie ktoś tam musi postawić tę fabrykę czy elektrownię. To muszą robić prywatne firmy i one nie będą dopłacać do interesu, ale warunki do tych inwestycji muszą stworzyć władze publiczne.

Wojciech Marczewski: Nagrodą za przelaną krew powinno być członkostwo w Unii Europejskiej?

Dariusz Rosati: Tak, jestem zwolennikiem Ukrainy w Unii, natomiast przed nimi bardzo długa droga. Unia zrobiła to, co powinna była zrobić – dała perspektywę europejską, dała status kandydata, ale nie można iść na skróty. Nic by z tego nie wyszło, gdybyśmy wpuścili Ukrainę już teraz. To przecież w ogóle nie ma sensu. System prawny jest zupełnie inny, są inne regulacje dotyczące biznesu, o korupcji nie wspominając. Na przykład amerykańskie firmy wyszły z Ukrainy kilka lat temu, bo po prostu nie były w stanie sobie poradzić z korupcją. Niestety, to jest nadal jeden z najbardziej skorumpowanych krajów byłego ZSRR. To paradoks, ale Białoruś na tle Ukrainy jest wzorem praworządności i transparentności. Jednym słowem, to będą wieloletnie przygotowania i nie możemy stwarzać płonnych nadziei, że to się da zrobić z dnia na dzień, nie można oszukiwać Ukraińców. My mówimy uczciwie — każde państwo, które wchodziło do Unii, musiało spełnić warunki. Od nich zależy, kiedy to zrobią.

Wojciech Marczewski: Pan sam reprezentował Unię w Ukrainie.

Dariusz Rosati: Tak, jeszcze za prezydenta Poroszenki byłem szefem delegacji Parlamentu Europejskiego do Ukrainy. Jeździliśmy tam wielokrotnie w latach 2016-2019 i mogę powiedzieć, że to będzie bardzo trudny proces. Ukraińcy oczywiście wszystko nam obiecywali, natomiast potem nic z tego nie wychodziło. Był ogromny opór struktur i grup nacisku. Zazwyczaj mówili, że nie są w stanie przeforsować reform przez swój parlament. Odpowiadałem więc: „No trudno, to nie pójdziemy do przodu”. Są po prostu rzeczy, jak prawo antykorupcyjne czy transparentność, zwłaszcza jeśli chodzi o majątki polityków, które są absolutnie niezbędne. Nie byli w stanie. Dopiero po trzech latach w końcu przyjęli ustawę, i to też okrojoną. Po prostu nie wywiązywali się z tych zobowiązań. Więc to potrwa.

Wojciech Marczewski: Naprzeciw tym problemom wyszedł prezydent Macron, proponując utworzenie Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Nie jest to dawanie złudnych nadziei?

Dariusz Rosati: To oczywiście zależy od intencji. Ja uważam, że generalnie idea jest dobra — stwórzmy przestrzeń, w której będziemy mogli z Ukrainą robić pewne rzeczy wspólnie już od dziś, tak jakby była już w Unii. Możemy mieć na przykład wspólną politykę energetyczną, można zwiększyć pomoc finansową, wspomagać ich transformację. Jednak z całą pewnością nie może to być alternatywa do członkostwa. Trzeba uczciwie powiedzieć, że chcemy Ukrainy w Unii, ale muszą wypełnić wszystkie warunki. To zależy od nich.

Wojciech Marczewski: Polska i Polacy niemalże z dnia na dzień stali się bohaterami i wzorem dla całej Europy. Czy poprawa polskiej pozycji na arenie europejskiej będzie trwała?

Dariusz Rosati: Istotnie, kraj, który ze względu na znane problemy, był izolowany w Unii, był swego rodzaju pariasem, nagle znalazł się w centrum uwagi i zachowuje się wręcz wzorowo, jeśli chodzi o pomoc dla uchodźców, wsparcie wojskowe i finansowe. Rząd oczywiście powinien wykorzystać to „okno możliwości”. Gdyby PiS zszedł ze ścieżki konfrontacji w sprawach wymiaru sprawiedliwości, to właściwie wszystko byłoby otwarte, jeśli chodzi o dostęp do środków unijnych. Co więcej, moglibyśmy, tak jak Pan wspomniał, zdecydowanie wzmocnić naszą słabiutką obecnie pozycję, zaczęto by nas słuchać. Ale ja nie wierzę w taką zmianę obecnej władzy. Rząd tak zwanej Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie dokonać nowego otwarcia na Europę i po prostu musi odejść. Niemniej, to stanowi doskonały punkt wyjścia dla przyszłej władzy, która będzie mogła na tym budować, a jednocześnie będzie wiarygodna, demokratyczna i praworządna.

 

Autor zdjęcia: Noah Silliman

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Globalizacja i jej krytycy :)

Przekład tekstu Globalization and Its Critics z 2017 roku.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Istnieje wiele prac na temat globalizacji, dlatego ograniczam swoje uwagi na temat tego fundamentalnie ważnego procesu do absolutnego minimum. Zamiast tego skupiam się na krytyce globalizacji. Rozróżniam trzy punkty widzenia tego procesu: ekonomiczny, polityczno-gospodarczy i moralny. Następnie pokrótce omawiam radykalny antyglobalizm w odmianach nacjonalistycznej i utopijnej. Przechodzę do bardziej wyrafinowanych wersji dyskusji o globalizacji, koncentrując się na tym, co postrzegam jako brak jasności, błędne wyobrażenia lub jawne przesądy. W dalszej kolejności kilka uwag poświęcam globalizacji handlu oraz globalizacji finansowej. Formułuję również kilka końcowych spostrzeżeń i zaleceń.

Globalizacja i jej składowe

W najogólniejszym sensie proces globalizacji polega na zwiększaniu kontaktów (w tym umów) między jednostkami i organizacjami z różnych krajów. W tym sensie stanowi ona przeciwieństwo izolacjonizmu. Globalizacja gospodarcza znajduje odzwierciedlenie w rosnącej integracji rynków. W każdym okresie istnieje poziom (stan) globalizacji mierzony różnymi relacjami, np. stosunkiem światowego eksportu do globalnego PKB lub populacji migrantów do światowej populacji. Globalizacja dzieli się zazwyczaj na:

• globalizację handlu, dotyczącą handlu produktami materialnymi;

• globalizację finansową, dotyczącą przepływu kapitału;

• międzynarodową migrację.

Do tej klasyfikacji należałoby zaliczyć także globalizację komunikacji, tj. zwiększony przepływ danych, który od momentu wynalezienia telegrafu, a następnie technologii teleinformatycznych (ICT) wyraźnie odróżnia współczesną globalizację od całej historii ludzkości aż do XIX wieku. Ciekawym pytaniem jest to, w jakim stopniu technologia ta może zastąpić bezpośrednie kontakty między ludźmi z różnych miejsc.

Kolejnym uzupełnieniem jest globalizacja usług, tj. towarów, których produkcji nie można oddzielić od ich konsumpcji. Dlatego też globalizacja usług (do niedawna) zawierała się w innych kanałach:

• wiele usług zawiera się w towarach, które są przewożone przez granice;

• bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ), tj. część globalizacji finansowej, tworzą firmy w obcych krajach, które oferują usługi dla biznesu, np. doradztwo czy księgowość, lub dla konsumentów, np. McDonald’s;

• konsumenci usług przenoszą się do innych krajów (turystyka międzynarodowa);

• dostawcy niektórych usług, np. pracownicy budowlani, przenoszą się do innego kraju na określony czas;

• nowoczesne usprawnienia w technologiach ICT umożliwiają rozwój usług telekomunikacyjnych, dzięki którym producent, np. chirurg, wykonuje usługi na odległość. Dlatego technologie ICT umożliwiają przestrzenne oddzielenie produkcji i konsumpcji.

Fot. Joanna Łopat

Warto się przyjrzeć, które elementy globalizacji są najbliżej związane z transferem technologii, co jest najważniejszym czynnikiem zmniejszającym lukę między krajami mniej i bardziej rozwiniętymi. Ogromna liczba badań empirycznych wskazuje, że rolę tę odgrywa w szczególności eksport i import wytworzonych produktów, imigracja osób wykwalifikowanych oraz BIZ, w przeciwieństwie do „czystych” przepływów finansowych, zwłaszcza tych, które finansują zwiększone wydatki rządowe lub boom mieszkaniowy.

Dlatego analizując perspektywy wzrostu dla poszczególnych krajów, należy wziąć pod uwagę nie tylko ogólną skalę globalnych przepływów, ale też to, z czego się składają. Pamiętajmy jednak, że skala i skład tych przepływów zależą od systemów instytucjonalnych i polityki krajów przyjmujących.

Trzy punkty widzenia na temat globalizacji

Globalizacja jest analizowana i oceniana z trzech punktów widzenia:

• ekonomicznego;

• polityczno-gospodarczego;

• moralnego (etycznego).

Analiza ekonomiczna ma na ogół na celu wyjaśnienie skutków społeczno-gospodarczych, np. wzrostu, stabilności, ubóstwa, poziomu zatrudnienia i bezrobocia, nierówności. Jest to również jej główne zadanie w odniesieniu do globalizacji.

Liczne badania ekonomiczne pokazały, że izolacjonizm handlowy występujący w socjalistycznych (nierynkowych) gospodarkach i zniekształconych, etatystycznych gospodarkach rynkowych był bardzo kosztowny, bo hamował wzrost gospodarczy, a tym samym poziom życia milionów ludzi. Należy pamiętać, że wielu zawodowych ekonomistów opowiadało się za socjalizmem, czyli zastąpieniem własności prywatnej monopolem własności państwowej i zastąpieniem rynku centralnym planowaniem.

Nie należy również zapominać, że etatystyczna doktryna substytucji importu była do niedawna częścią głównego nurtu ekonomii, wspieraną przez Bank Światowy. Obecna dyskusja na temat ekonomii globalizacji handlu również często cierpi z powodu braku jasności, błędnych ocen, a czasem także i błędnych zaleceń.

Przejdę do tej kwestii w dalszej części tekstu.

Analiza polityczno-gospodarcza ma na celu wyjaśnienie skutków politycznych poprzez powiązanie ich z różnymi mniej lub bardziej prawdopodobnymi przyczynami, w tym z wynikami społeczno-ekonomicznymi. Należy być bardzo ostrożnym przy wyciąganiu ogólnych wniosków z konkretnych przypadków, np. z obecnego politycznego sprzeciwu wobec globalizacji handlu w USA pod rządami prezydenta Donalda Trumpa. Myślę, że wyniki polityczne są prawdopodobnie trudniejsze do wyjaśnienia niż ekonomiczne z powodu większej roli czynników losowych w polityce (w tym pojawienia się szczególnych jednostek). Poza tym, nawet jeśli można przekonująco powiązać krajowe wyniki antyglobalistycznych polityków z konkurencją na rynku generowaną przez import (jest to bardzo niepewne, o czym dalej), wciąż pozostaje podstawowe pytanie, jakie byłyby rekomendacje polityczne.

Fot. Joanna Łopat

Analiza moralna nie powinna być mylona z moralizowaniem. Analiza moralna dotyczy moralnych standardów oceniania różnych wyników, w tym tych, które są, słusznie lub nie, powiązane z globalizacją.

Zbyt często ekonomiści, a także przedstawiciele innych nauk społecznych, koncentrują się na ludziach, których uważają za „przegranych” globalizacji w rozwiniętych gospodarkach, i lekceważą beneficjentów globalizacji w biednych krajach (nie wspominając już o zwycięzcach w państwach rozwiniętych). Takie skupienie jest przejawem etyki nacjonalistycznej.

Powszechna etyka rozważa konsekwencje globalizacji dla wszystkich grup na świecie, a zwłaszcza dla ubogich. A zyski dla tej ostatniej grupy płynące z reform, które otworzyły drogę do globalizacji, były ogromne.

Wreszcie istnieje utopijna etyka, która wymaga, aby ludzie kierowali się altruizmem we wzajemnych interakcjach, i potępia rynki, w tym rynki globalne, ponieważ polegają one na interesie własnym kupujących i sprzedających. Nie trzeba dodawać, że jest to przejaw nieracjonalności, głębokiej niewiedzy na temat psychologii ewolucyjnej i historii, a to stanowi obrazę zdrowego rozsądku.

Ciekawe, że zwolennicy etyki nacjonalistycznej i utopijnej używają tych samych haseł. Przykładowo krytykują oni wolny handel w imię „uczciwego handlu”, choć nadają temu wyrażeniu różne znaczenia.

Wiem doskonale, że etyka nacjonalistyczna jest w polityce znacznie silniejsza niż etyka powszechna. Nie jest to jednak argument na korzyść naukowców, którzy wzmacniają to nastawienie, walcząc z globalizacją w imię obrony „przegranych” globalizacji w bogatych krajach i którzy lekceważą jej beneficjentów w krajach biednych. Przynajmniej nie powinni oni udawać, że reprezentują wyższy poziom moralności, i nie powinni być uważani za takich przez inne osoby.

Prymitywny antyglobalizm

Niedojrzały antyglobalizm pojawia się w dwóch postaciach:

• antykapitalistycznej propagandy opartej na utopijnej etyce oraz na całkowitym lekceważeniu historii gospodarczej i analitycznej ekonomii. Zwykle występuje pod etykietą lewicy;

• nacjonalistycznej propagandy opartej na nacjonalistycznej etyce i celującej w obcokrajowców jako imigrantów lub producentów towarów importowanych. Zazwyczaj głoszona jest ona przez prawicę.

Główni przedstawiciele niedojrzałego antyglobalizmu wywodzą się spoza głównego nurtu ekonomii, mimo że niektórzy profesjonalni ekonomiści nadają temu zjawisku wiarygodność, koncentrując się na tych, którzy są uważani za „przegranych” w rozwiniętym świecie i na nierównościach przypisywanych globalizacji handlu.

Martin Wolf znakomicie ujawnił logiczne i empiryczne błędy prymitywnego antyglobalizmu. Najważniejsze z nich to:

• propozycje zastąpienia zglobalizowanego świata światem złożonym z wielu samowystarczalnych jednostek;

• popieranie zastąpienia kapitalizmu „czymś milszym”;

• twierdzenie, że globalizacja niszczy państwa narodowe i demokrację;

• demonizacja międzynarodowych korporacji;

• twierdzenie, że globalizacja jest odpowiedzialna za masowe ubóstwo poprzez sprzyjanie zwiększonej nierówności wewnątrz narodów i pomiędzy nimi;

• obwinianie globalizacji o niszczenie środowiska itp.

Fot. Joanna Łopat

W dalszej części zajmę się bardziej wyrafinowanymi wersjami antyglobalizmu (które czasami ocierają się o jego prymitywną formę). Chciałbym jednak podkreślić, że

prymitywny antyglobalizm, z jego fałszywą prostotą i emocjonalnie obciążonymi oskarżeniami, jest niebezpiecznym zjawiskiem, które z tych właśnie powodów cieszy się masową popularnością. Pod tym względem przypomina ruchy quasi-religijne lub nacjonalistyczne: komunizm i faszyzm.

Dlatego zwolennicy rozumu i liberalnego ładu powinni zdemaskować błędy prymitywnego antyglobalizmu w środkach masowego przekazu. Propaganda, która nie spotyka się z silną odpowiedzią, zwykle wygrywa.

Globalizacja handlu

Omawiając globalizację handlu, należy wziąć pod uwagę dwa rodzaje instytucji i polityk (policies) – wspólnie określam je jako polityki:

• określające zakres otwartości kraju na handel (polityka 1);

• wpływające na możliwości i bodźce jednostek do dostosowania do nowych szans i zagrożeń, w tym zmian związanych z otwarciem handlu (polityka 2).

Rezultaty społeczno-gospodarcze wynikają z różnych czynników. Jednym z wyzwań analitycznych jest odizolowanie wpływu otwarcia handlu od wpływu innych czynników, w szczególności zmian technologicznych, które z kolei zależą od systemów instytucjonalnych krajów: nie ma dobrego substytutu dla rozległej i równej dla wszystkich wolności gospodarczej w ramach rządów prawa.

Wyniki społeczno-ekonomiczne wpływają na politykę, mimo że istnieje wiele innych czynników. Wykorzystam ten schemat analityczny, by przedyskutować wpływ globalizacji na kraje mniej rozwinięte, a następnie na bogate gospodarki.

Mówiąc o globalizacji handlu, należy wziąć pod uwagę wycofanie się z socjalizmu, najpierw w Chinach, a później w krajach byłego bloku sowieckiego. Otworzyło to drogę do reform rynkowych w tych państwach, w tym do liberalizacji handlu. Nie ma wątpliwości, że owe liberalne reformy były niezwykle korzystne dla społeczeństw w byłych krajach socjalistycznych. Jako kontrprzykład wystarczy podać

Wzrost eksportu (i importu) postsocjalistycznych gospodarek zależał nie tylko od radykalnych zmian instytucjonalnych, ale także od pojawienia się i rozprzestrzeniania technologii opartej na ICT, wynalezionej w krajach rozwiniętych. Technologia ta pozwoliła na szybki rozwój globalnych łańcuchów wartości. Jest to przykład interakcji między radykalnymi zmianami instytucjonalnymi w byłych gospodarkach socjalistycznych a nowoczesną technologią wywodzącą się z Zachodu w napędzaniu globalizacji handlu. Największymi beneficjentami po stronie eksportu były oczywiście Chiny, a w Europie – Polska. Rosja zwiększyła swoją zależność od produkcji i eksportu ropy i gazu.

Wyniki społeczno-gospodarcze w biednych krajach globalizujących się zależały nie tylko od zakresu otwarcia handlu (polityka 1), ale także od ich polityki 2, która określa zakres, w jakim zasoby przesuwają się w odpowiedzi na liberalizację handlu. Tutaj interesujące jest porównanie Chin i Indii. Strukturalna zmiana z rolnictwa na produkcję (wynikająca ze wzrostu urbanizacji) była znacznie większa w Chinach niż w Indiach. Różnica wynika głównie z faktu, że Indie miały o wiele silniejsze bariery dla mobilności przestrzennej i zawodowej: słaba infrastruktura, słaba edukacja,

znaczące subsydiowanie rolnictwa, bardzo restrykcyjne prawo pracy, które zniechęca prywatne firmy do zatrudniania nowych ludzi. To jest przykład tego, jak zła polityka 2 ogranicza zyski z globalizacji handlu dla ubogich.

Przejdę teraz do rezultatów politycznych, które można powiązać z otwarciem gospodarki w biedniejszych krajach. Wydaje mi się, że zanotowano niewiele protestów przeciwko wynikom tej systemowej zmiany instytucjonalnej czy to w Chinach, czy w Europie Wschodniej. Jest to przeciwieństwo protestów przeciwko globalizacji w krajach bogatych.

W krajach rozwiniętych polityka 1 odnosi się do liberalizacji handlu i innych reform rynkowych w biedniejszych gospodarkach, a także umów handlowych zawartych między nimi a bogatymi gospodarkami, np. zrzeszonymi w NAFTA.

Fot. Joanna Łopat

Uderzające jest dla mnie to, że popularne i akademickie dyskusje na temat rezultatów powiązanych, słusznie lub niesłusznie, z globalizacją handlu są ostatnio zdominowane przez negatywne kwestie (przekazy), szczególnie w odniesieniu do wzrostu nierówności dochodów i związanego z tym tematu „przegranych” globalizacji. Wydaje się to bardziej prawdziwe w USA niż w Europie, gdzie negatywne wiadomości koncentrują się bardziej na imigracji. Istnieją dwie główne kwestie związane z globalizacją handlu w gospodarkach rozwiniętych: a) rola konkurencj importowej i zmian technologicznych w tworzeniu rezultatów krytykowanych jako negatywne przez niektórych obserwatorów i polityków oraz, co ważniejsze, b) rola polityk określających dostosowanie jednostki (polityka 2).

Względna rola konkurencji importowej w stosunku do zmian technologicznych związanych z technologiami ICT jest przedmiotem intensywnych badań empirycznych. Nie zagłębiając się w tę literaturę, chciałbym zauważyć, że utrata miejsc pracy występuje również w sektorze niehandlowym (non-tradable), a zatem nie można jej przypisać konkurencji importowej, czego przykładem jest Uber lub automatyzacja funkcji biurowych. Znaczna część zwiększonego importu z krajów mniej rozwiniętych obejmuje handel wewnątrzgałęziowy w ramach rozszerzonych globalnych łańcuchów wartości, możliwy dzięki technologii ICT i IT, opracowanej w bogatych krajach. Dlatego zwiększona konkurencja importowa wynika z interakcji reform rynkowych w krajach mniej rozwiniętych, w szczególności w Chinach, z nowoczesnymi technologiami pochodzącymi z krajów bogatych. Wydarzenia te, jak już wspomniałem, przyniosły ogromne korzyści ubogim ludziom w biedniejszej części świata (i wielu ludziom w bogatszej części naszego globu). Jednak na Zachodzie publiczne dyskusje i debaty polityczne skupiają się na „przegranych” globalizacji i na nierównościach w bogatych gospodarkach.

Nie jest jednak najważniejsze to, że powszechne skupianie się na „przegranych” i nierównościach często błędnie przypisuje te zjawiska importowi konkurencji, nie biorąc pod uwagę roli nowoczesnych technologii. Ważniejsze jest to, że jedynym typem trwale rosnącej gospodarki jest gospodarka rynkowa z silną konkurencją, w tym zwłaszcza tą opartą na innowacjach. A konkurencja rynkowa zawsze przynosi jakichś zwycięzców i przegranych, przynajmniej w sensie względnym (patrz: „twórcza destrukcja” Schumpetera).

Sprzeciw wobec globalizacji handlu jest zatem tylko przejawem starego zjawiska – protestu przeciwko konkurencji.

W czasach średniowiecza, gdy gospodarka była spętana monopolami, konkurencja była moralnie potępiona. Rewolucja rynkowa, która rozpoczęła się na Zachodzie na początku XIX wieku, zmieniła tę normę: „twórcza destrukcja” z powodu konkurencji rynkowej przestała być postrzegana jako moralnie naganna. Ostatnie ataki na konkurencję importową i globalizację przypominają tę starą moralność.

Jednak najważniejsza obserwacja dotycząca negatywnych skutków przypisywanych, słusznie lub niesłusznie, globalizacji handlu jest następująca: utrata miejsc pracy związana z ogólną konkurencją (w tym z globalizacją handlu) zależy nie tylko od stopnia otwarcia (polityka 1), lecz także od instytucji i polityk, które określają dostosowanie, tj. możliwości i bodźce, jakie jednostki otrzymują, by zmienić zawód i/lub przenieść się w lepsze miejsce (polityka 2). Intensywna konkurencja, podstawowa determinanta długiego wzrostu gospodarczego, połączona z polityką ograniczającą

indywidualne dostosowania, z pewnością przyniesie o wiele więcej przegranych niż ta sama konkurencja połączona z lepszym środowiskiem instytucjonalnym i politycznym, umożliwiającym indywidualne dostosowanie. Rozsądnym pod względem ekonomicznym i moralnym wnioskiem jest ulepszenie polityki 2 zamiast walki z konkurencją importową lub innymi formami konkurencji rynkowej.

Jeżeli otoczenie instytucjonalne dla indywidualnego dostosowania się do zwiększonej konkurencji importowej (i ogólnie do konkurencji) jest słabe, rośnie presja ze strony „przegranych”, aby ograniczyć konkurencję zamiast polepszać politykę 2. W jakim stopniu ta presja przekłada się na politykę 1, zależy od szczegółów sytuacji politycznej i od osób działających w polityce. Wydaje mi się, że ostatnie tendencje protekcjonistyczne w USA, obecne zarówno wśród republikanów, jak i demokratów, wynikają z faktu, że ludzie, którzy postrzegają siebie jako „przegranych”, byli silnie

obecni w „stanach wahających się” politycznie (swing states). Zwiększone znaczenie polityczne przegranych nie jest tak typowe dla innych demokratycznych krajów. Ale oczywiście, niefortunne jest, że taka sytuacja pojawiła się w kraju, który jest istotny globalnie i który był światowym liderem w zewnętrznej liberalizacji.

Globalizacja finansowa

Liczba błędów w dyskusji na temat globalizacji finansowej jest jeszcze większa niż w wypadku globalizacji handlu, choć istnieją pewne wspólne elementy; w szczególności: obwinianie obu globalizacji za negatywne skutki, które są w rzeczywistości spowodowane niewłaściwą polityką, oraz lekceważenie korzyści płynących z dobrej polityki globalizacyjnej, tj. tych, które pozwalają na zewnętrzną liberalizację i dostosowywanie się ludzi do nowych możliwości i zagrożeń.

Globalizacja finansowa jest często kojarzona z kryzysami finansowymi, o które z kolei obwinia się kapitalizm rynkowy, a zwłaszcza jego sektor finansowy. Najgłębsze kryzysy występują jednak w reżimach nierynkowych, które z konieczności wykazują ogromną koncentrację władzy politycznej (socjalizm). Przyczyny tego są jasne: władcy bez zewnętrznych ograniczeń mogą uruchamiać i wdrażać katastrofalne polityki. Dlatego

najważniejszym zabezpieczeniem przed najgłębszymi kryzysami jest podział władzy w społeczeństwie, obejmujący nie tylko mechanizmy kontroli i równowagi w państwie, lecz także prywatną własność i rynki.

Bardzo powierzchowne jest obwinianie rynku za kryzysy finansowe w kapitalizmie. W przeciwieństwie do podręcznikowych przykładów kryzysy te nie są zjawiskiem występującym regularnie w różnych krajach i czasie. Jest odwrotnie: występowanie kryzysów finansowych było bardzo nierównomierne, co silnie sugeruje, że różnice w politykach poszczególnych krajów są głębszą determinantą kryzysu finansowego (zob. prace Selgina, Calomirsa). Zidentyfikowano polityki, które generalnie zakłócają zachowanie rynków finansowych, zachęcając do nadmiernego

udzielania pożyczek, tj. fiskalnych i prywatnych boomów kredytowych. Polityki te obejmują nadmiernie niskie stopy procentowe (z powodu dopłat do oprocentowania lub niskich stóp banku centralnego), politykę „zbyt duzi, aby upaść” (too big to fail), przepisy podatkowe, które faworyzują pożyczanie w stosunku do korzystania z kapitału własnego, nadmierne ubezpieczanie depozytów bankowych, itp. Różne kombinacje tych oraz innych polityk były również przyczyną niedawnego globalnego kryzysu finansowego.

Kryzys finansowy staje się globalny, gdy obejmuje gospodarkę o globalnym znaczeniu, za jaką obecnie można uznać Stany Zjednoczone oraz Chiny. Jednak mimo że ostatni kryzys był określany jako „globalny”, jego wpływu nie można uznać za jednolity: niektóre kraje dotknął on znacznie silniej (np. Hiszpania, Irlandia, Grecja) niż inne (np. Niemcy, Polska). Powszechne metafory „zaraza” i „efekt domina” wprowadzają w błąd: podatność krajów na zewnętrzne szoki finansowe jest różna, a to zależy od ich instytucji i polityki.

Można wyróżnić dwa rodzaje kryzysu finansowego, które mają formę wzrostów (narastanie bańki) i spadków (pęknięcie bańki): finansowo-fiskalny i fiskalno-finansowy. W pierwszym przypadku na początku powstaje bańka np. na rynku nieruchomości, która pękając, powoduje recesję, w efekcie przelewa się na publiczne finanse (deficyt wybucha). Przykładem są Hiszpania, Irlandia i Wielka Brytania. W wypadku kryzysu fiskalno-finansowego na początku powstaje bańka fiskalna, która, gdy pęka, rozlewa się na sektor finansowy, tj. dotyka banków, które finansowały spekulację rządową. Najlepszym przykładem jest tutaj Grecja przed rokiem 2010.

Chociaż głębsze przyczyny kryzysów finansowych obejmują różne wadliwe polityki, nie można zaprzeczyć, że ryzyko różnych zakłóceń w finansowo połączonym świecie jest wyższe niż w świecie, w którym kraje są odizolowane od siebie finansowo. Ryzyka te należy jednak porównać z ogromnymi korzyściami wynikającymi z globalizacji finansowej, jeżeli istnieją odpowiednie instytucje i polityki.

Instytucje w krajach przyjmujących określają nie tylko wysokość przychodzących przepływów finansowych, lecz także ich skład. Jak wspomniałem, bezpośrednie inwestycje zagraniczne są z punktu widzenia wzrostu gospodarczego najważniejszym napływem środków finansowych ze względu na jego silne powiązanie z transferem technologii. Jednak tylko niektóre kraje otrzymują duże kwoty BIZ: te z instytucjami i politykami, które szanują prawa własności prywatnej i tworzą uzasadnione oczekiwanie, że uniknie się nagłego odwrócenia polityki. Bardzo duże gospodarki,

takie jak Chiny, mogą przyciągać przez pewien czas znaczne kwoty bezpośrednich inwestycji zagranicznych, nawet jeśli te podstawowe zasady są słabo przestrzegane.

Niektóre inne wpływy finansowe, np. kapitał portfelowy czy międzynarodowe kredyty bankowe, są słabiej powiązane z poziomem wzrostu gospodarczego kraju przyjmującego. Staje się to szczególnie widoczne, jeśli te wpływy finansują boomy kredytów hipotecznych lub boom fiskalny. Należy jednak pamiętać, że owe nadwyżki wynikają w dużej mierze z różnych kombinacji złych zasad, a nie z samych wpływów.

Wnioski końcowe

Zakończę kilkoma uwagami i zaleceniami:

• proces globalizacji zależy od polityki w poszczególnych krajach, zwłaszcza dużych, oraz od innych czynników, w szczególności od zmian technologicznych. Należy się skupić na polityce, aby nie było odwrotu w zakresie stopnia otwarcia zewnętrznego krajów, a ich instytucje pozwalały na lepsze dostosowanie się jednostek do nowych szans lub zagrożeń. Proces globalizacji może ulec spowolnieniu, jeżeli zmiana technologiczna zmodyfikuje dystrybucję dochodowych lokalizacji działalności gospodarczej na świecie lub z powodu nieuniknionego spowolnienia w Chinach;

• omawiając skutki przypisane globalizacji, należy odróżnić objawy od przyczyn. Globalizacja jest często obwiniana za skutki złych polityk, szczególnie tych, które utrudniają dostosowanie się jednostek do nowych nacisków, oraz tych, które zachęcają owe jednostki do podejmowania nadmiernego ryzyka;

• prymitywny antyglobalizm, oparty na etykiecie nacjonalistycznej lub utopijnej, jest bardzo demagogiczny. Jednak nie należy go lekceważyć, ponieważ emocjonalna irracjonalność przemawia do wielu ludzi, a zatem może mieć niebezpieczne konsekwencje polityczne;

• broniąc osiągniętego poziomu globalizacji, należy odwołać się do beneficjentów, którzy staliby się przegranymi, jeśli polityka przeszłaby na protekcjonizm handlowy. Jest to szczególnie istotne w Stanach Zjednoczonych;

• Unia Europejska może i powinna odgrywać rolę ośrodka obrony wolnego handlu na świecie. Jednocześnie powinna opierać się naciskom protekcjonistycznym na własnym jednolitym rynku.

Chciałbym podziękować Rafałowi Trzeciakowskiemu, Katarzynie Szczypskiej i Janowi Kożuchowskiemu za pomoc w przygotowaniu tego artykułu.

 

Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu :)

Propaganda przeciwko wolnemu handlowi i umowom ustanawiającym strefy wolnego handlu wykorzystuje powtarzanie kilku przewodnich haseł, które potem żyją własnym życiem. I tak najczęściej powtarzane argumenty przeciwników CETA to:
• Utrata (ponoć 200 tysięcy) miejsc pracy
• Rządy korporacji / pozbawienie suwerenności
• Zalew GMO, eksterminacja polskiego rolnictwa, obniżenie jakości żywności
Brzmi groźnie. Tyle że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością.

W dyskusji nad CETA, TTIP i wolnym handlem spotykałem się w ostatnich dniach z mniej więcej tymi samymi pytaniami i wątpliwościami. Uporządkujmy je więc w przejrzystej formie FAQ (frequently asked questions – często zadawane pytania), aby wyjaśnić o co właściwie w tych umowach chodzi i odnieść się do najczęściej słyszanych zarzutów. Warto także odpowiedzieć na pytania co będziemy mieć z CETA, bądź ogólnie z wolnego rynku. Poza dwoma pierwszymi pytaniami wprowadzającymi czy definiującymi CETA i TTIP, wszystkie inne są rzeczywistymi pytaniami (cytowanymi dosłownie lub parafrazowanymi), jakie zadawano mi w ostatnich dniach, odkąd publicznie przedstawiałem (m.in. poprzez Facebook, Twitter oraz w dyskusji w programie Studio Polska) swoje stanowisko popierające CETA i wolny handel jako taki. Przejdźmy więc do pytań – i odpowiedzi.

Pytania ogólne – o czym w ogóle mówimy?

Q1: Czym jest CETA?

A: CETA (Comprehensive Economic and Trade Agreement; Kompleksowa Umowa Gospodarczo-Handlowa) jest porozumieniem o wolnym handlu pomiędzy Unią Europejską a Kanadą. Treść porozumienia była negocjowana między 2009 a 2014 rokiem i właśnie od 2014 r. treść umowy jest znana. Kolejne dwa lata zajął przegląd umowy pod względem prawnym. Wreszcie w lipcu 2016 r. Komisja Europejska zaproponowała jej ratyfikację, przyjmując jednak charakter umowy „mieszanej”. Z tego wynika, że oprócz zatwierdzenia przez instytucje unijne będzie ratyfikowana przez poszczególne państwa. To duże ustępstwo wobec tych, którzy zarzucają „narzucanie” umowy państwom członkowskim. Sprawa dotyczy bowiem traktatu handlowego, który wcale nie musiałby co do zasady być ratyfikowany przez państwa członkowskie. Gdy CETA wejdzie w życie, znikną niemal wszystkie cła pomiędzy Unią Europejską a Kanadą. Niemal, bo będą od tego nieliczne wyjątki na niektórych rynkach, gdzie obowiązywać mogą kwoty, cła lub dodatkowe regulacje – albo okresy przejściowe. I tak wyeliminowane zostaną wszelkie cła na produkty przemysłowe – prawie wszystkie od razu po wejściu w życie umowy , a reszta w ciągu 7 lat. Podobnie w zakresie rybołówstwa ostatnie cła (ale i kwoty) znikną po 7 latach. Najwięcej okresów przejściowych i wyłączeń będzie w rolnictwie, ale i tutaj prawie 91% ceł kanadyjskich i ponad 92% europejskich zostanie wyeliminowane od razu, a i te liczby jeszcze odrobinę wzrosną w przeciągu kilku lat. Wyłączenia spod liberalizacji dotyczyć będą głównie rynku nabiału i drobiu (w mniejszym zakresie innych mięs) oraz niektórych zbóż (zwł. kukurydzy). CETA zastąpi wiele bilateralnych umów handlowych pomiędzy poszczególnymi państwami UE a Kanadą, ale znacząco poszerzy zakres wolnego handlu w całej strefie.

Q2: Czym jest TTIP?

A: Ściśle mówiąc: „czym będzie TTIP”, bo dokładny kształt tej umowy jeszcze nie jest znany – i nie ma pewności czy faktycznie uda się ją wynegocjować. TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership) ma być analogiczną umową o wolnym handlu pomiędzy Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Negocjacje nad tą umową trwają od 2013 roku, trudno jednak przewidzieć kiedy się zakończą. Nie można oczywiście w tej chwili ocenić, czy kształt tej umowy będzie optymalny czy od optymalnego daleki. Mimo to – tak dalece, jak umowa miałaby zapewnić swobodną wymianę handlową między USA a UE – można patrzeć na nią z nadzieją, a nie obawą. Jeśli uda się doprowadzić do jej zawarcia, dwie największe gospodarki świata będą handlować ze sobą bez zbędnych utrudnień. Stanowiłoby więc to ogromny potencjał wzrostu dla i tak zamożnych i potężnych gospodarek. Najostrożniejsze szacunki mówią o co najmniej 0,5 pp wzrostu PKB u każdej ze stron – a za tym setki tysięcy nowych miejsc pracy. Duże obawy budzi jednak to, czy TTIP nie przegra z protekcjonistycznym populizmem. Zawarcie umowy (jak i innych umów handlowych, w które jest lub miały być zaangażowane USA, np. porozumienie TPP – Partnerstwo Transpacyficzne) niestety stało się jednym z „zakładników” amerykańskiej kampanii prezydenckiej.

Q3: Dlaczego CETA liczy 1600 stron? Czy nie sprawia to, że jest kompletnie nietransparentna?

A: CETA to szczegółowa umowa powstała w toku kilkuletnich negocjacji. Obejmuje uzgodnienia dotyczące zniesienia ceł, ale także specjalnych postanowień dla poszczególnych rynków, gdzie strony nie były gotowe na pełną liberalizację, bądź też gdzie restrykcje będą znoszone stopniowo. Wyłączenia te w istocie obejmują jednak niewielki odsetek wymiany handlowej (przykładowo rynki drobiu i nabiału). W niektórych wypadkach pozostaną też kryteria ilościowe (kwoty) na niektóre produkty (znów najczęściej rolnicze). Umowa precyzuje jednak wiele spraw, które określają warunki umożliwiające wprowadzenie wolnego handlu, m.in..: uznanie unijnych definicji produktów regionalnych, ochrona własności intelektualnej, zniesienie subsydiów eksportowych, zasady dostępów do portów a nawet ułatwienia w zakresie testowania produktów wprowadzanych na rynek. Wreszcie, by umowa nie pozostała jedynie zbiorem pobożnych życzeń, gwarantowany jest mechanizm ochrony inwestycji i rozstrzygania sporów na wypadek, gdyby któraś ze stron nie przestrzegała postanowień umowy na niekorzyść drugiej strony lub podmiotu (np. przedsiębiorstwa) z niej pochodzącego. Z całą pewnością w idealnym świecie można sobie wyobrazić umowę znacznie prostszą, krótszą i bardziej przejrzystą. Z całą jednak pewnością presja polityczna rozmaitych grup interesu utrudniłaby znacznie (a pewnie uniemożliwiła) jej wprowadzenie w życie. Stąd też stoimy w obliczu umowy dobrej i korzystnej dla wszystkich, choć zapewne nie idealnej. To lepsze, niż brak umowy i brak wolnego handlu między UE a Kanadą.

Wolny rynek i wolny handel

Q4: Po co państwa stosują cła i inne restrykcje?

A: Najczęściej w wyniku fałszywie rozumianego czy fałszywie definiowanego „własnego interesu narodowego” albo interesu poszczególnych sektorów. Fałszywie, bo protekcjonizm w praktyce nigdy nie prowadzi do obrony interesu gospodarki go stosującej. Wiele było teorii ekonomicznych sugerujących autarkię (gospodarkę zamkniętą) lub merkantylizm (gospodarka wprawdzie otwarta na handel, ale błędnie traktująca handel jako grę o sumie zerowej, w której celem jest pozyskanie jak największego udziału ze skończonych zasobów pieniężnych – a tymi, w owych czasach były metale szlachetne). Teorie te okazały się fałszywe – w rzeczywistości najszybciej bogaciły się kraje otwarte na wolny i swobodny handel. Mimo to oparty na miksturze autarkii i sterowanego politycznie merkantylizmu protekcjonizm pozostawał popularny. Głównym powodem występowania tendencji protekcjonistycznych były i są przyczyny polityczne, a może precyzyjniej – populistyczne. Ludzie z reguły boją się konkurencji, mimo że ta jest korzystna dla ogółu społeczeństwa. I tak przykładowo cła na produkty rolne cieszą się poparciem rodzimych rolników, bo ci nie muszą się troszczyć o niższą cenę czy wyższą jakość jeśli cło skutecznie eliminuje zagranicznego konkurenta. Społeczeństwo na tym traci – jest skazane na mniejszy wybór produktów lub na wyższą cenę – ale rolnicy stają się klientelą układu politycznego, który to cło gwarantuje. Przykład rolników był tu zupełnie arbitralny. Rolnicy przecież – nawet w dość agrarnej Polsce – nie stanowią przecież większości społeczeństwa. Gdy jednak dokładnie ten sam mechanizm zadziała w wielu innych sektorach gospodarki, tworzy się już potężna sieć stref wpływów. W państwach będących naszymi potencjalnymi partnerami handlowymi działa ten sam mechanizm. I właśnie dlatego politycy skłonni są raczej utrzymywać cła i restrykcje niż je jednostronnie znosić. To też tłumaczy, dlaczego najbardziej realistycznym sposobem (choć jak wspomniałem, w teorii nieidealnym – patrz Q3) zniesienia barier celnych i pozataryfowych są umowy o wolnym handlu, takie jak CETA – to właśnie w toku negocjacji pomiędzy państwami porzuca się po kolei interesy grup bojących się konkurencji, patrzących krótkowzrocznie właśnie przez pryzmat jej unikania, na rzecz spójnej umowy przecinającej na raz te niezdrowe mechanizmy które tu opisuję.

Q5: Czy nie wystarczy po prostu znieść cła – po co do tego umowy handlowe?

A: W idealnym świecie – pewnie lepiej. Tylko jak bez umowy i bez porozumienia zapewnić w praktyce, że państwa ot tak, wielostronnie, znoszą cła, skoro jest wiele powodów (politycznych, nie ekonomicznych!) że dotąd je utrzymywały? Ponadto, bez określenia umownie sposobów egzekwowania warunków wolnego handlu (nawiązuję tu do arbitrażu, o którym kilka dalszych pytań znajdziecie niżej) zapewnić, że faktycznie tych barier nie będzie i państwa nie wycofają się z wolnego handlu przy pierwszej lepszej okazji (gdy tak będzie wygodnie grupie politycznej rządzącej choć jednym z zainteresowanych krajów)? Tak więc choć mogę sobie wyobrazić wprowadzenie wolnego handlu w sposób o wiele bardziej idealny, to jednak umowy handlowe są sposobem najbardziej praktycznym. Spójrzmy jeszcze na jedną strefę wolnego handlu, w jakiej jesteśmy. Unia Europejska jest przecież jednolitym, wspólnym rynkiem, z którego wszyscy korzystamy. Z pewnością nie jest idealna: mamy do czynienia z ogromną biurokracją, marnotrawieniem pieniędzy na rozmaite chybione programy (choćby Wspólna Polityka Rolna), śmiejemy się z regulowania poziomu krzywizny bananów. A jednak mało kto kwestionuje, że na członkostwie w UE skorzystaliśmy – właśnie poprzez pełen dostęp do wspólnego rynku i 4 swobód (tj. swobodnego przepływu towarów, usług, ludzi i kapitału). CETA nie jest więzią tak silną (nie tworzy wspólnoty o charakterze polityczno-gospodarczym ani jednolitego rynku) ale również zmierza w kierunku poszerzenia wolności gospodarczej. Pomimo wad, takich jak szczegółowe regulacje jakie wprowadza (patrz też Q3) – jest realistycznie najpraktyczniejszym sposobem ustanowienia wolnego handlu.

Q6: To może znieśmy cła dla innych krajów, nie tylko Kanady i USA? [niektórzy przeciwnicy wolnego handlu podają tu przykład Chin, przekonując, że wolny handel z Chinami – krajem bardzo niskich cen produkcji – miałby być katastrofą dla gospodarek rozwiniętych, takich jak UE]

A: Ależ w wypadku bardzo wielu krajów tak właśnie się dzieje. Stref wolnego handlu się potworzyło na świecie całkiem sporo, a kolejne są w fazie negocjacji. Mamy NAFTA obejmujące Amerykę Północną (w tym właśnie Kanadę). Mamy także liczne porozumienia handlowe pomiędzy UE a wieloma innymi państwami i prawie półtora tysiąca umów dwustronnych państw UE z państwami trzecimi. CETA w tym wypadku wyjątkowa jest raczej ze względu na wielkość gospodarki Kanady w stosunku do innych państw, z którymi UE ma takie porozumienia – choć TTIP, jeśli wejdzie w życie, będzie mieć jeszcze większą siłę oddziaływania. Są także liczne porozumienia państw azjatyckich. Pamiętajmy wreszcie, że sama Unia Europejska jest także (choć oczywiście nie ogranicza się do tego, mając też silny wymiar polityczny) strefą wolnego handlu, która wyewoluowała dalej, tworząc jednolity rynek. Co do wolnego handlu z Chinami brak w tej kwestii widocznej woli politycznej póki co, choć z pewnością byłoby to korzystne dla konsumentów. Silna może być natomiast presja producentów europejskich, spośród których wielu musiałoby się przekwalifikować. Koronnym argumentem przeciw jest dumping oraz sztuczne zaniżanie wartości juana. Być może to się prędzej czy później wydarzy – ale byłoby to przedmiotem zupełnie innej umowy handlowej. Nie zmienia to jednak faktu, że cła wobec Chin są stopniowo obniżane! Na rynkach azjatyckich mamy zaś umowę UE z Koreą Południową, na której obie strony wymiernie korzystają.

Q7: Czy wolny handel doprowadzi do monopoli?

A: Wręcz przeciwnie! Niemal wszystkie monopole z jakimi mamy do czynienia są wynikiem działalności państwowej, niedopuszczającej konkurencji (czy to podmiotów prywatnych wewnątrz kraju, czy właśnie podmiotów zewnętrznych). Bardzo często takie monopole mają charakter ustawowy, bądź wynikają z objętego politycznymi protekcjami skupywania podmiotów prywatnych przez publiczny, albo też wreszcie aktywnej polityki dyskryminacyjnej państwa wobec podmiotów prywatnych (czasem np. prowadzenie przetargów tak długo, aż wygra go podmiot państwowy – przykładem były działania na rynku pocztowym w Polsce!). Stworzenie monopolu na wolnym rynku, zwłaszcza w warunkach wolnego handlu międzynarodowego jest bardzo trudne i rzadkie w stosunku do monopoli państwowych czy quasi-państwowych. Jeszcze trudniejsze jest jego utrzymanie przy stosowaniu praktyk monopolistycznych. Nieliczne wyjątki od tej zasady dotyczą tzw. „naturalnych monopoli”, czyli sytuacji, kiedy minimalna efektywna skali prowadzenia danego rodzaju działalności gospodarczej jest zbliżona lub nawet większa do całkowitych rozmiarów rynku na dany produkt. Ale nawet wtedy wystarczy regulacja tego rynku pod kątem praktyk monopolistycznych – no i wreszcie nie sposób wyobrazić sobie w jaki niby sposób potencjalny nowy konkurent zagraniczny miałby zwiększyć (a nie zmniejszyć) ryzyko stworzenia na tym rynku monopolu. Przeciwnie, wraz z rozwojem innowacji jest szansa na taką redefinicję tego rynku, że okazja do praktyk monopolistycznych jest niwelowana – właśnie przez pojawienie się innowacyjnego konkurenta zagranicznego.

Q8: Czy Korea Południowa nie zbudowała swojej gospodarczej potęgi na protekcjonizmie? [padały różne przykłady rzekomych sukcesów gospodarczych protekcjonizmu, implikacje wszędzie były jednak podobne, a przykład Korei pojawia się w dyskusji najczęściej]

A: Nie. Fundamentem rozwoju gospodarczego Korei Południowej były wartości inherentne dla kapitalizmu: z jednej strony etos pracy (bardzo ukorzeniony kulturowo), z drugiej nacisk na edukację (a więc to co nazywamy podażową stroną ekonomii). Autokratyczny charakter rządów z początków reform (zwł. za rządów generała Parka) ułatwił ograniczenie roli związków zawodowych i prawa do strajków. Rozwiązania takie mogłoby przerazić zwolenników „praw socjalnych”, a które jednak miało ogromny wpływ na wzrost konkurencyjności. Czas rządów Parka istotnie cechował się interwencjonizmem gospodarczym i protekcjonizmem (choćby poprzez wysokie cła i rolę państwa w industrializacji), tyle że to właśnie było się najsłabszym elementem koreańskiej gospodarki. Po śmierci Parka protekcjonistyczna i interwencjonistyczna polityka okazała się nie do utrzymania. Już w latach 70-tych Korea Południowa miała do czynienia z kryzysem gospodarczym, presją inflacyjną i problemami związanymi z długiem zagranicznym. I wreszcie – nie była to gospodarka w żaden sposób innowacyjna – przeciwnie, opierała się niemal wyłącznie na imitacji. Tak więc w latach 80-tych nastąpiła głęboka liberalizacja i odejście od protekcjonizmu. Dopiero wtedy gospodarka koreańska zaczęła się naprawdę modernizować. A wielkie koncerny wspierane przez państwo (tzw. „czebole”) – choć najbardziej znane w świecie – udział w PKB zaczęły tracić. Jednocześnie coraz więcej kapitału miało pochodzenie prywatne. Tezy więc o wybitnej roli rządu w sukcesie koreańskim są więc mocno na wyrost. Porównajmy zresztą Koreę z otwartymi na handel międzynarodowy od długiego czasu Hongkongiem i Singapurem by dostrzec, że rezygnując z wolnego handlu w początkowej fazie transformacji Korea przegapiła wiele ze swoich szans. Wreszcie jednak i Koreańczycy zdali sobie sprawę z korzyści wolnego rynku. W ostatnich latach nawet jeszcze bardziej – od 2011 roku obowiązuje umowa o wolnym handlu między Koreą Południową a Unią Europejską. Na tej umowie zyskała i Korea, i UE (w tym także Polska, której eksport do Korei wzrósł o kilkadziesiąt procent, co przyniosło nam nawet 5 tysięcy nowych miejsc pracy!).

Q9: A w Europie mamy Wspólną Politykę Rolną – czy więc sami nie naruszamy wolnego rynku?

A: Tak, mamy i warto podkreślić, że Wspólna Polityka Rolna jest jedną z najgorszych polityk Unii Europejskiej. Powoduje marnotrawienie pieniędzy europejskich podatników i prowadzi do utrzymania nieefektywnej struktury gospodarki (w której mamy do czynienia z nadprodukcją żywności i konserwowaniem nadmiernego zatrudnienia w rolnictwie). Od lat trwają przymiarki do jej reformy (choć idealna byłaby jej całkowita likwidacja), ale woli politycznej na razie brakuje by te plany wcielić w życie. Tylko, że to w żaden sposób nie jest argument przeciwko CETA. Koszty Wspólnej Polityki Rolnej będziemy ponosić tak długo, jak w Europie nie zapadną decyzje, by ją zlikwidować, niezależnie od CETA.

Q10: Kto odnosi korzyści z wolnego handlu – silniejsi czy słabsi?

A: To jest kluczowe pytanie, ale odpowiedź na nie uzmysławia, że opiera się ono na nieprawdziwym założeniu. Korzyści z wolnego handlu odnoszą obie strony – w przeciwnym razie nie tworzą one rynku i nie dochodzi do wymiany. Korzyści te wcale nie wymagają, by obie strony handlu międzynarodowego miały przewagę absolutną w choćby części wymienianych między sobą dóbr. Nawet jeśli jedna ze stron jest bardziej efektywna w produkcji wszystkich dóbr, to i ta mniej efektywna ma ekonomiczny interes w wolnej wymianie handlowej. Powinna ona produkować i eksportować w to, w czym jej niekorzystne położenie jest relatywnie mniejsze, a importować to, gdzie „silniejsza” strona ma jeszcze większą przewagę. Mowa tu o tzw. „korzyściach komparatywnych”, czyli względnej – a niekoniecznie absolutnej – przewagi w efektywności przy produkcji jednych dóbr w stosunku do innych. Już wtedy, jak łatwo wykazać – obie strony osiągają korzyść ekonomiczną, niż gdyby wszystko produkowały same. Strony wymiany handlowej powinny się więc specjalizować w produkcji tych dóbr, gdzie mają choćby relatywną przewagę. Specjalizując się, dodatkowo zwiększają swoją efektywność – to więc jeszcze zwiększa korzyści ekonomiczne z handlu dla obu stron tej wymiany. I tu dochodzimy do sedna sprawy i odpowiedzi na pytanie. Jako że obie strony korzystają z wymiany handlowej, niezależnie od tego, czy mają absolutne przewagi w wymianie handlowej niektórych dóbr, czy też jedna ma przewagę w produkcji wszystkich dóbr – praktycznie zawsze obie strony mają jakieś przewagi komparatywne. To oznacza, że pojęcie strony „silniejszej” czy „słabszej” bardziej zaciemnia obraz handlu międzynarodowego, niż go wyjaśnia.

Q11: A Meksyk (czy USA) to czasem nie straciły na NAFTA?

A: Absolutnie nie. W internetowej publicystyce często znajdujemy przerzucanie liczbami, ile to miejsc pracy miało ubyć w Meksyku (czy też w USA albo Kanadzie) w wyniku porozumienia NAFTA (obejmującego właśnie Meksyk, Kanadę i USA – porozumienie to obowiązuje od 1994 r.), tyle że są to liczby wzięte – mówiąc kolokwialnie – z sufitu. Wpływ NAFTA na zatrudnienie w Meksyku był nieznacznie pozytywny. Nieznacznie, bo Meksyk zaniechał reform wewnętrznych, więc korzyści z handlu gospodarczego niwelowane były przez nieefektywną strukturę gospodarczą. Korzyści dla społeczeństwa meksykańskiego objawiły się głównie w poziomie cen podstawowych produktów (a więc w zwiększonej sile nabywczej). Gdyby Meksyk przeprowadził inne reformy gospodarcze, znalazłby też przełożenie na większy spadek bezrobocia i poziomu ubóstwa oraz wzrost gospodarczy. Możemy więc w wypadku Meksyku mówić o pewnej niewykorzystanej szansie. Między bajki można natomiast włożyć propagandę antyglobalistów, wedle których na Meksyk spadły plagi egipskie. Odkąd obowiązuje NAFTA, wymiana handlowa Meksyku i USA prawie się potroiła. Napłynęły do Meksyku całkiem spore bezpośrednie inwestycje zagraniczne i wiele kapitału, opanowana została inflacja. Problemy Meksyku dotyczą natomiast czynników wewnętrznych: wciąż istniejących monopoli, przestępczości, korupcji. Jeśli coś można NAFTA zarzucić w kwestii monopoli, to fakt, że umowa nie szła za daleko, i na przykład nie wymusiła otwarcia wielu sektorów (np. energetyki czy transportu) na zagraniczną konkurencję. Dość zabawne w kontekście krytyki NAFTA jest to, że rzekome „tragiczne” efekty są przypisywane różnym stronom porozumienia w zależności od tego, czyim interesom politycznym taka retoryka ma służyć. Często słyszymy o rzekomym zabieraniu miejsc pracy w Meksyku przez USA i Kanadę w wyniku NAFTA, ale zdarza się propaganda odwrotna. Populistyczną retorykę w USA uprawia przecież teraz Donald Trump, obwiniający… Meksykanów o zabieranie amerykańskich miejsc pracy. Dwie strony dokładnie tej samej bajki.

Skutki CETA – typowe zarzuty przeciwników

Q12: Czy po wprowadzenia CETA, TTIP polscy rolnicy / przedsiębiorcy zbankrutują?

A: To zależy, czego dotyczy to pytanie. Jeśli ktoś prowadzi swój biznes w sposób nieefektywny, sprzedaje towary zbyt drogo lub oferuje zbyt niską jakość – być może tańsza lub lepsza konkurencja go pokona. Tyle tylko, że to przecież dla gospodarki korzystna sytuacja. Konkurencja motywuje, by produkować lepiej lub sprzedawać taniej. Wtedy i tylko wtedy, gdy mamy presję konkurencyjną producent jest zmotywowany do oferowania większej wartości konsumentowi, a społeczeństwo bogaci się jako całość. Prawdopodobne w obliczu konkurencji jest także przekształcenie struktury produkcji z mniej na bardziej efektywną.
Zarzut ten jest chybiony także dlatego, że dokładnie ten sam można postawić wobec przedsiębiorców (czy rolników) z Kanady. Oni także otwierają się na konkurencję. I – podobnie jak w wypadku Europy – jako całość społeczeństwo Kanady na tym zyska. W wypadku obu rynków będziemy mieć do czynienia ze zwiększeniem konkurencyjności – czyli w efekcie z bardziej efektywną alokacją zasobów – czyli w efekcie zwiększonym poziomem dobrobytu i zamożności konsumentów oraz większym zatrudnieniem (tak na rynku kanadyjskim (CETA)/ amerykańskim (TTIP), jak i europejskim.

Q13: A co z rolnictwem europejskim?

A: Rolnictwo europejskie otworzy się na pewną presję konkurencyjną, zwłaszcza pod względem ceny. Niestety, nie będzie to pełne otwarcie, a szkoda! Po pierwsze, mamy wymienione wyłączenia z zakresu obowiązywania CETA na niektórych rynkach rolnych (np. nabiał czy mięso drobiowe) lub kwoty. Po drugie, wciąż obowiązywać będą europejskie standardy w zakresie wymagań żywności – zniesienie ceł nie oznacza więc automatycznego dopuszczenia na rynek, np. GMO. Po trzecie, rynek rolny wciąż zaburzać będzie Wspólna Polityka Rolna. To powinno uspokoić rolników, którzy boją się konkurencji, choć osobiście uważam to za wadę CETA. Pełne otwarcie rynku rolnego na Kanadę (i USA, zakładając podpisanie także z nimi umowy handlowej) pozwoliłoby na realizację jeszcze większego zakresu korzyści dla konsumentów: zwiększył by się wtedy wybór (czy chcą kupować produkty według standardów europejskich, czy amerykańskich, a może produkty niszowe), spadłyby ceny, podatnicy nie płaciliby na nieefektywne subsydia a alokacja zasobów (w tym zatrudnienia) w poszczególnych sektorach stałaby się bardziej efektywna. Możemy więc powiedzieć, że w zakresie rolnictwa CETA (i pewnie TTIP, choć tu do ostatecznego kształtu na razie za wcześnie) jest nie zbyt radykalna, a za mało radykalna.

Q14: Czy wprowadzenie w życie CETA oznacza likwidacje miejsc pracy?

A: To jedna z najbardziej absurdalnych manipulacji przeciwników handlu. Przeciwnie, wolny handel prowadzi nie tylko do wzrostu zatrudnienia, ale i do bardziej efektywnej struktury zatrudnienia. Ludzie zaczynają się lepiej specjalizować, pracować efektywniej i w sektorach, na które jest większe zapotrzebowanie. Szacuje się, że dodatkowy miliard euro rocznego eksportu z Unii Europejskiej to 14 tysięcy nowych miejsc pracy. Patrz też: Q12.

Q15: A nie powinniśmy bać się zalewu GMO?

A: Absolutnie nie. Po pierwsze dlatego, że CETA wcale nie otwiera nas na rynek GMO. CETA znosi cła, natomiast nie znosi standardów produkcji żywności i dopuszczenia na rynek obecnych w Europie. Po drugie, fakt, że CETA nie otwiera nas na rynek GMO jest wadą a nie zaletą CETA! To konsumenci powinni decydować, jakie produkty kupować i mieć w tym zakresie wybór. Patrz też: Q:13. Po trzecie, nie ma absolutnie żadnych wiarygodnych badań wskazujących na szkodliwość GMO, często natomiast GMO ułatwia walkę ze szkodnikami czy zwiększa odporność roślin na czynniki klimatyczne. Straszenie GMO jest typowym, szamańskim mitem nie znajdującym jakiegokolwiek potwierdzenia w faktach i w badaniach naukowych na ten temat. Po czwarte, z wieloma formami modyfikacji genetycznych żywności mamy do czynienia, również na rynkach europejskich od lat – i większość z nas nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Jeśli jest naprawdę o co walczyć w kwestii GMO, niezależnie od CETA, to o właściwe znakowanie i rzetelną informację co do obecności czy charakteru GMO w danych produktach – tak, aby wybór był naprawdę świadomy.

Q16: Czy nie będziemy skazani na żywność gorszej jakości?

A: Nie. Po pierwsze dlatego, że standardy europejskie i tak będą obowiązywać po wprowadzeniu CETA (patrz Q:13 i Q:15). Po drugie, nawet gdyby otwarcie rynków rolnych było pełne i pozbawione wyjątków i wyłączeń, to doprowadziłoby raczej do wzrostu wyboru i spadku cen. Nawet jeśli konsumenci chętniej by wybierali produkty tańsze, ale masowe, to i tak nic by nie stało na przeszkodzie, by równolegle prowadzić sprzedaż droższych, ale produkowanych tradycyjnie. Zawsze będzie też zresztą nisza „produktów ekologicznych” czy moda na „organic food” – a przynajmniej tak długo, jak będzie na nią popyt. A co jeśli jednak nie będzie na coś takiego popytu? Cóż, byłby dowód na to, że nie jest to konsumentom potrzebne – ale to akurat najmniej prawdopodobny scenariusz.

Q17: Czy Kanada dzięki CETA będzie mogła sprzedawać wszystko to, co u siebie?

A: Nie, w Europie będą obowiązywać europejskie standardy, w Kanadzie – kanadyjskie. Znaczącym ułatwieniem dla przedsiębiorców będzie natomiast założenie o jednokrotnym testowaniu produktów co do spełniania norm jakości. To akurat wielka ulga dla małych i średnich przedsiębiorstw – dla największych korporacji nigdy nie było to tak wielkim obciążeniem uwzględniając skalę działalności.

Q18: Czy nie staniemy się niewolnikami korporacji?

A: To częsty zarzut, ale daleki od jakiejkolwiek treści merytorycznej. Korporacje są takim samym uczestnikiem rynku, jak małe czy średnie przedsiębiorstwa. Wszystkie w wolnorynkowej gospodarce są potrzebne. Tak długo, jak nie ma groźby monopolu (jego zaistnienia, czy bardziej – groźby stosowania praktyk monopolistycznych, bo to te ostatnie są bezpośrednim zagrożeniem dla konsumenta), tak i nie ma powodu by się bać korporacji, a tym bardziej mówić o ich „rządach”, „dominacji” czy o „zniewoleniu” przez nie. Nie należy dawać im przywilejów – należy je po prostu traktować jako podmioty na rynku, takie same jak mniejsze firmy – i zapewniać równe traktowanie przez prawo. CETA w tym zakresie niczego nie utrudnia. A jeśli już mówimy o monopolach – zdecydowana większość monopoli i praktyk monopolistycznych dotyczy… wcale nie nastawionych na zysk prywatnych przedsiębiorstw, a przedsiębiorstw czy instytucji państwowych! Niekorzystne dla konsumentów praktyki monopolistyczne urzeczywistniane są najczęściej właśnie tam, gdzie państwa uznają jakieś usługi czy sektory gospodarcze za „strategiczne” czy arbitralnie uznają je za „usługi publiczne”. Tu akurat – uczciwie należy przyznać – CETA zawodzi, explicite podkreślając, że państwa będą miały możliwość „chronienia” usług publicznych przed konkurencją. Zabawne jednak, że przeciwnicy CETA – będący w przytłaczającej większości wypadków przeciwnikami wolnego rynku – próbują przekonywać że będzie inaczej i straszą podporządkowaniem państw korporacjom, które odtąd będą mogły przejąć wszelkie usługi publiczne. Nie będą mogły – a szkoda! Konkurencja i deregulacja sektorów gospodarki dotąd arbitralnie uznawanych za „strategiczne” byłaby w interesie nie tylko korporacji, ale przede wszystkim w interesie konsumentów. Patrz także Q7.

Q19: Jak zapobiec zdominowaniu naszej gospodarki przez północnoamerykańskie banki?

A: Jest to kolejne z często pojawiających się pytań w istocie abstrakcyjnych. Po pierwsze – CETA nie tworzy (a można przypuszczać, że i TTIP nie będzie) żadnych przewag dla banków kanadyjskich (czy amerykańskim) nad europejskimi czy odwrotnie. Po drugie, abstrahując od CETA czy TTIP – również sektory finansowe powinny być otwarte na konkurencję. Po trzecie, w tej konkurencji instytucje europejskie wcale nie wydają się szczególnie słabe – wiele z największych grup bankowych na świecie to instytucje z m.in. Niemiec, Francji, Hiszpanii czy Włoch (i oczywiście Wielkiej Brytanii, choć ta akurat żegna się z UE). Po czwarte, sprawny sektor finansowy jest absolutnie niezbędny do prawidłowego rozwoju gospodarek. Jedna rzecz ku przestrodze: istotne jest jednak faktyczne utrzymywanie takich regulacji bankowych, aby minimalizowały ryzyko, że kiedykolwiek podatnicy czy to europejscy, czy amerykańscy będą musieli płacić za straty banków. W tym zakresie akurat im bliższa współpraca regulacyjna pomiędzy obydwiema stronami Atlantyku, tym lepiej. Pamiętać jednak też należy o rzeczywistej przyczynie kryzysu finansowego sprzed kilku lat. Kryzys ten przecież byłby niemożliwy, gdyby nie nieodpowiedzialna polityka władz monetarnych, zachęcająca ongiś do podejmowania zbyt dużego ryzyka i niewłaściwej wyceny tego ryzyka, a więc i nadmiernej emisji kredytu.

Q20: Co będę miał z CETA/TTIP/wolnego handlu jako konsument?

A: Przede wszystkim większy wybór produktów w bardziej przystępnych cenach. Otwieramy nasz rynek na produkty kanadyjskie (czy w przypadku TTIP – amerykańskie), nie blokując ich cłami. To sprawia, że nasi rodzimi producenci muszą konkurować z tymi zza Atlantyku. To Ty, jako konsument, będziesz decydował, jakie i czyje wybrać. Konkurencja zaś zmusza producentów do oferowania mi niższej ceny i/lub wyższej jakości. Poprawia się więc Twoja siła nabywcza, a więc i Twoja zamożność – liczona nie tylko w pieniądzu, a w tym na co realnie Cię stać.

Q21: Co będę miał z CETA/TTIP/wolnego handlu jako mały/średni przedsiębiorca?

A: Większy rynek zbytu i możliwość stworzenia kontaktów i relacji handlowych z kimś z drugiej strony globu. Nawet jeśli nie prowadzisz żadnych bezpośrednich interesów z Kanadą czy USA, możesz korzystać z środków produkcji stamtąd, albo z półproduktów sprowadzanych z tych krajów, za które odtąd nie zapłacisz cła. Do Polski i reszty Europy wreszcie szybciej trafi tamtejsze know-how (zresztą, dziać się to będzie obie strony). Oczywiście, otwierasz się na konkurencję z drugiej strony Atlantyku, ale ta konkurencja to przecież główny motor rozwoju Twoich produktów czy usług. I wreszcie pamiętaj, że i tak jesteś również konsumentem (patrz Q20).

Q22: Czy to prawda, że CETA i TTIP zniszczą europejskie „zdobycze socjalne” (ochrona zdrowia, usługi publiczne, sztywne kodeksy pracy itp.)

A: Nie, choć w wielu wypadkach aż prosi się dodać „niestety”. Słabą stroną europejskiej gospodarki jest przerośnięty socjal, nadmierna obecność państwa w gospodarce, monopole z polityczną protekcją w „sektorach strategicznych” czy „usługach publicznych”, sztywny kodeks pracy niszczący zatrudnienie i szkodzący innowacyjności. CETA jednak stanowi, że kanadyjskie firmy na europejskim rynku będą podlegać europejskim regulacjom. Nadal też będą mogły utrzymywać monopole jeśli uznają, że chronią w ten sposób „usługi publiczne” (zobacz Q7 i Q18). Można jednak liczyć na presję konkurencyjną w kwestii liberalizacji modelu zarządzania gospodarką.

Arbitraż

Q23: Co to jest arbitraż i do czego jest potrzebny?

A: Arbitraż jest mechanizmem rozstrzygania sporów. W wypadku umów handlowych do trybunałów arbitrażowych odwołać się może strona, której prawa wynikłe z umowy handlowej zostały naruszone. I tak przykładowo, gdy państwo uczestniczące w umowie handlowej podjęło decyzję, narażając zagranicznych przedsiębiorców na straty, przedsiębiorcy ci mogą wystąpić o rozstrzygnięcie sporu i – jeśli mają rację – uzyskać odszkodowanie. Arbitraż jest niezbędnym elementem jakiejkolwiek umowy handlowej. Gdy go brakuje, ogromne staje się ryzyko, że umowa nie będzie przestrzegana, bo zabraknie jakichkolwiek elementów jej egzekwowania. Instytucje i mechanizm rozstrzygania sporów, której istota jest podobna do sądów arbitrażowych tak naprawdę zawiera praktycznie każda wiążąca umowa międzynarodowa, nie tylko handlowa. Weźmy analogicznie przykład Europejską Konwencję Praw Człowieka – gdzie ponadnarodowo spory rozstrzyga Europejski Trybunał Praw Człowieka, do którego można się odwołać właśnie w wypadkach, gdy prawa człowieka wynikłe z konwencji naruszyło państwo. Analogię znajdziemy też w samej Unii Europejskiej, gdzie łamanie postanowień traktatów przez państwo członkowskie może się spotkać z interwencją Komisji Europejskiej lub Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Wreszcie – wracając do umów handlowych – Polska już teraz jest związana kilkudziesięcioma umowami o wolnym handlu, w których podlega arbitrażowi.

Q24: Czym różni się ISDS od ICS i z którym będziemy mieć do czynienia?

A: Większość umów o wolnym handlu zawiera w sobie postanowienia o arbitrażu opartym na zasadach ISDS (Investor-state dispute settlement – rozstrzygaie sporów między inwestorem a państwem), gdzie spory rozstrzygane są w ramach doraźnego arbitrażu. Tak działają niemal wszystkie dotychczasowe umowy handlowe (państwa UE mają ich łącznie zawartych niemal półtora tysiąca). W CETA następuje jednak bardzo istotna zmiana tego mechanizmu. W odpowiedzi na zarzuty o niewystarczającą transparentność w ramach CETA ustanawiany będzie arbitraż oparty o mechanizm ICS (Investment Court System – system sądu do spraw inwestycji). Będziemy mieć więc do czynienia ze stałym sądem arbitrażowym przypominającym nieco międzynarodowe instytucje sądownicze takie jak ETPC czy ETS. Sędziowie w ramach ICS będą stałymi funkcjonariuszami publicznymi na podstawie z umowy międzynarodowej. Sąd arbitrażowy będzie dwuinstancyjny. Będzie składał się z (co najmniej – bo liczba może być zwiększona) 15 przedstawicieli, w równej liczbie z odpowiednio z: Kanady; krajów Unii Europejskiej; krajów trzecich. CETA przewiduje szereg kryteriów i kwalifikacji sędziowskich (doświadczenie sędziowskie, doświadczenie w prawie międzynarodowym i w arbitrażu, niezależność tak od rządów jak i od organizacji, kwalifikacje etyczne poparte kodeksem postępowania). Sędziowie do spraw muszą być przydzielani losowo, aby uniknąć podejrzeń o stronniczość. Cały proces będzie zapewniać przejrzystość i jawność postępowania.

Q25: Czy arbitraż pozbawia nas suwerenności?

A: Nie, rolą arbitrażu jest egzekwowanie zawartych umów, do których kraje się zobowiązują. Brak możliwości egzekwowania umów międzynarodowych czyniłby te umowy całkowicie bezwartościowymi. Odejście od ISDS na rzecz ICS w wypadku CETA sprawia, że właściwie poziom „suwerenności” się zwiększa a nie zmniejsza. Obecnie przecież z Kanadą Polska ma umowę inwestycyjną opartą właśnie o mechanizm ISDS. Co do konieczności form międzynarodowej kontroli nad zawieranymi umowami międzynarodowymi – patrz także Q23.

Q26: A nie jest tak, że w arbitrażu zawsze wygrywa korporacja, bo stać ją na prawników?

A: Nie jest. Z ogromnej ilości umów handlowych mamy już całkiem sporo przykładów różnych rozstrzygnięć arbitrażowych. Niektóre na korzyść państw, inne na korzyść inwestorów. Należy także podkreślić, że wcale nie chcielibyśmy sytuacji, w której inwestor stoi na straconej pozycji. Gdyby tak było, oznaczałoby, że umowa nie jest przestrzegana i jest martwa. Idealna (czyli sprawiedliwa) sytuacja to ani taka, że zawsze wygrywa przedsiębiorstwo, ani państwo, tylko że zawsze wygrywa ta strona, która ma rację. Jeśli więc państwo naruszyło postanowienia umowy na niekorzyść firm – powinno przegrać. Jeśli nie naruszyło – skarga firmy powinna być oddalona. Przykładów bezzasadnych i odrzuconych w arbitrażu skarg jest wiele. Najgłośniejsze, ale absolutnie nie jedyne przykłady to sprawy przegrana przez Phillip Morris z rządem Urugwaju co do umowy między Urugwajem a Szwajcarią w sprawie domniemanych strat PM spowodowanych prawem antynikotynowym oraz sprawa Chemtura Corporation przeciwko Kanadzie o domniemane naruszenie postanowień NAFTA. Oczywiście wiele innych spraw wygrywały też firmy, co dobrze świadczy o egzekwowaniu postanowień umów. Natomiast jeśli chodzi o kwestie transparentności w wydawaniu decyzji, tu na pewno wiele pomoże mechanizm ICS, o czym szerzej w Q24.

Tryb wprowadzania

Q27: Dlaczego negocjacje nad CETA / TTIP są tajne – jak mamy popierać umowy, których nie znamy?

A: Sam proces negocjowania umów handlowych, zwłaszcza gdy negocjacje uwzględnić muszą wiele partykularyzmów i doprowadzić do kompromisów, praktycznie zawsze jest tajny. To normalna, a wręcz oczywista praktyka dyplomacji. Nie ma natomiast mowy o tajności w momencie ratyfikowania umów. Pełen tekst wynegocjowanej umowy CETA jest – w wersji angielskiej – dostępny od 2014 roku. Następnie tekst został zweryfikowany pod względem prawnym i przetłumaczony na wszystkie języki Unii Europejskiej. Polska wersja umowy CETA jest dostępna pod tym linkiem: http://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/?uri=CELEX:52016PC0444

Q28: Na czym polega zgoda na tymczasowe obowiązywanie CETA?

A: Zgodnie z art. 30. 7 ust. 3 Umowy CETA, umowa ta może być tymczasowo stosowana przed końcem pełnej ratyfikacji. W przypadku Unii Europejskiej warunkiem tymczasowego stosowania jest decyzja Rady Unii Europejskiej. Pełne wejście w życie umowy zaś nastąpi po zawarciu jej przez Radę w imieniu UE, zgody Parlamentu Europejskiego oraz zakończeniu procedur ratyfikacyjnych w krajach członkowskich. Polski Sejm zgodził się na stosowanie tymczasowe umowy. Niestety, jednocześnie przyjął bezpodstawnie, że pełna ratyfikacja wymagać będzie zastosowania art. 90 Konstytucji, a więc poprzeć umowę będzie musiało aż 2/3 posłów oraz 2/3 senatorów. To bardzo wysoka poprzeczka, więc pojawiło się w ten sposób zupełnie niepotrzebne niebezpieczeństwo zablokowania ratyfikacji umowy.

Q29: Czy CETA to furtka do wprowadzenia TTIP „tylnymi drzwiami”?

A: CETA i TTIP to dwie zupełnie niezależne umowy, choć obie służyć mają poszerzaniu wolności gospodarczej w międzynarodowej wymianie handlowej. Umowy trudno porównywać z tego powodu, że kształt CETA już znamy, a TTIP jeszcze nie, bo negocjacje trwają i dalekie są od konkluzji. Trudno je też porównać ze względu na wielkość rynków. Kanada nie jest wcale małą gospodarką, ale zarówno UE jak i USA są nieporównywalnie większymi rynkami, więc efekt wejścia w życie TTIP zapewne byłby silniejszy. Czy więc CETA wprowadzi TTIP tylnymi drzwiami? Raczej nie, choć i tu należy powiedzieć, że niestety nie. Można sobie oczywiście wyobrazić tworzenie filii amerykańskich firm w Kanadzie, ale trudno będzie w ten sposób wykorzystać pełen potencjał wolnego rynku w odpowiedniej skali. Wygląda więc na to, że na wolny handel pomiędzy UE a USA będziemy musieli jeszcze poczekać.

Q30: Czy CETA i TTIP to nie jest taka nowa ACTA?

A: Nie. ACTA – zarzucona w 2012 roku, koncentrowała się na ochronie własności intelektualnej, zdecydowanie nadmiernie rozszerzając to pojęcie. Choć ochrona własności intelektualnej jest ważna dla rozwoju gospodarki, to interpretacja tego pojęcia jest mniej oczywista, niż w wypadku własności fizycznej. ACTA szła w kierunku gdzie zbyt szeroko czy opacznie pojmowana własność intelektualna w istocie sprowadzała się do ograniczania wolności. Cele CETA i TTIP są zupełnie inne. Choć niektóre zapisy CETA też dotyczą ochrony własności intelektualnej, to ich forma budzi znacznie mniejsze kontrowersje. Głównym celem CETA (i TTIP) jest rzeczywista wymiana handlowa pomiędzy obydwoma krajami – a to w wypadku ACTA była kwestia drugoplanowa.

Kto broni wolnego handlu, a kto go zwalcza

Q31: Dlaczego socjaliści i nacjonaliści jednoczą się w zwalczaniu CETA i TTIP?

A: Jest to ciekawe zagadnienie, które wykracza poza bieżące komentowanie polityki, a wkracza w sferę idei, filozofii polityki i systemów wartości. A jednak – sprowadza się do czynników bardzo prostych. Niemal wszystkie (z nielicznymi wyjątkami) argumenty przeciw CETA czy TTIP z jakimi się spotkałem sprowadzają się właśnie albo do idei socjalistycznych, albo nacjonalistycznych. Te pierwsze obejmują całą argumentację opartą na przestrzeganiu przed rzekomą utratą miejsc pracy, spadkiem dochodu, straszeniem korporacjami i dzikim kapitalizmem, które miałyby doprowadzać do klęsk w wymiarze społecznym, warunków bytowych i ekonomicznych, bezrobocia czy biedy. Te drugie to najczęściej straszenie domniemaną utratą suwerenności, przywoływaniem argumentów trybalistycznych (o tym jak ktoś komuś ma coś odebrać, np. kanadyjski rolnik – polskiemu rolnikowi). W rzeczywistości te dwie ideologie łączy ze sobą całkiem sporo. I nawet pomijając już analogie do najpełniejszej syntezy ideologii narodowych z socjalistycznymi – tj. mrocznych czasów narodowego socjalizmu w rozumieniu hitlerowskim (zaraz by ktoś tu zarzucił w dyskusji „reductio ad Hitlerum”) – z łatwością znajdziemy ich wspólne źródła. W obydwu wypadkach mamy do czynienia z podporządkowaniem wolności jednostki instytucji kolektywnej: czy to społeczeństwu albo klasie robotniczej w różnych wariantach filozofii socjalistycznej, czy to narodowi i narodowemu państwu w wypadku nacjonalizmu. Jeszcze bliżej się one schodzą, gdy to podporządkowanie jest tłumaczone retoryczną figurą, że oto naród-suweren bronić musi społeczeństwo czy jego klasy przed obcą korporacją. I to właśnie przekłada się na potępienie kapitalizmu, korporacji i arbitrażu. Zupełnie więc socjaliści i nacjonaliści deprecjonują fakt, że państwo może być rzeczywiście winne naruszenia czyichś jednostkowych praw, a nawet praw pewnych grup jednostek. Konsekwencje takiego myślenia są drastyczne – prowadzą więc do braku ochrony jakiegokolwiek prawa własności prywatnej i absolutne podporządkowanie jednostki lub dobrowolnych organizacji państwu. Skoro nie ma nikogo, gdzie od krzywd wyrządzanych przez państwo można by się odwołać, to prawa jednostki są niczym. I w tymże właśnie myśleniu – całkowicie nie do zaakceptowania dla liberałów – doskonale odnajdują się socjaliści i nacjonaliści, stąd też i ich przymierze w sprzeciwie wobec CETA i wolnego handlu jako takiego.

Q32: Czy jesteś lobbystą, skoro bronisz CETA i tak zawzięcie promujesz swoje posty na ten temat? Kto ci za to płaci?

A: To pytanie i odpowiedź kieruję do wszystkich „hejterów”, którzy zarzucali mi, że widzą na temat CETA moje posty w wielu miejscach, które muszą być wedle ich mniemania opłacone przez międzynarodową lobbyingową sitwę powiązań korporacyjnych dążących do panowania nad światem 🙂 Od dawna działam na forum publicznym na rzecz wolnościowych idei. Gdy mam poczucie, że rozpowszechnianie tych idei jest konieczne – nie waham się tych idei promować na tyle, na ile jestem w stanie, tak, aby idee te docierały do możliwie największego grona i miały możliwie szeroki zasięg. Takie właśnie poczucie mam także w wypadku CETA, umów handlowych i wolnego handlu – zwłaszcza w sytuacji gdy jesteśmy poddawani presji retoryki grup antywolnościowych. Czy mam w tym jakiś interes? Oczywiście – na wolnym rynku i wolnym handlu zyskam tak, jak całe społeczeństwo.

Q33: Dlaczego stajesz w jednym szeregu z PiS, które poparło CETA?

A: Nie popieram PiS, więcej: uważam PiS za jedno z największych zagrożeń politycznych dla wolności jednostki w Polsce. A jednak także PiS oceniam po owocach, a nie po swych własnych założeniach. Jeśli PiS przyczyni się do wprowadzenia CETA czy innej umowy zwiększającej poziom wolnego handlu, niezależnie od swojej ogólnej oceny polityki PiS działania te pochwalę. Na razie jednak zasługi PiS we wprowadzaniu CETA są mniej niż mierne. Przegłosowana niedawno uchwała Sejmu co do sposobu ratyfikacji CETA zawiera w sobie elementy, które… znacząco zmniejszają szanse na wprowadzenie CETA. Bez jakiegokolwiek powodu PiS zdecydował, że CETA będzie wymagać ratyfikacji w trybie przewidzianym w art. 90 Konstytucji (czyli większością 2/3 posłów oraz 2/3 senatorów) a nie zwykłą większością. To niestety może uniemożliwić ratyfikację, jeśli PiS się w głosowaniu podzieli (a już dziś część posłów tej partii deklaruje swój sprzeciw wobec CETA).

Czy Europa ma jeszcze geopolityczne znaczenie? – rozmowa Macieja Nowickiego z François Heisbourgiem :)

Miałem przyjemność spotkać François Heisbourga pod koniec 2012 r. na konferencji organizowanej przez Institut für die Wissenschaften vom Menschen. Mówił wówczas o słabnącej sile Unii Europejskiej, wskazywał także, że Rosjanie będą się starali szukać naszych czułych punktów i nie omieszkają ich wykorzystać. W tym czasie największą bolączką Unii pozostawała Grecja, dziś Rosjanie ów najsłabszy punkt umiejscowili na Ukrainie. Czy zatem Europa ma jeszcze ważne geopolityczne znaczenie?

Chciałbym nieco przeformułować zadane mi pytanie, a mianowicie: „Czy Europa nadal jest najważniejszym geopolitycznie obszarem świata?”. Odpowiedź mogłaby brzmieć: na pewno nie. Lecz Europa nadal, wraz ze Stanami Zjednoczonymi stanowi największą gospodarkę na świecie. Choć Amerykanie na każdym kroku przypominają nam – i robią to nie bez powodu – że nasze wydatki na obronę nie są wystarczające, to tak naprawdę nadal stanowią one około 20 proc. światowych wydatków na zbrojenia. Istnieje także pewne niepodważalne znaczenie naszego położenia. Mam w zwyczaju przyglądać się światu zarówno pod kątem geograficznym, jak i historycznym. Sądzę, że także pierwszej z tych perspektyw nie powinno się pomijać, ponieważ – chcąc nie chcąc – stanowimy pomost między Wschodem a Zachodem, a także między Północą a Południem. To daje nam szczególne znaczenie i w stosunku do kontynentu euroazjatyckiego – występujemy tu jako sojusznik Stanów Zjednoczonych – i wobec wpływów rozmaitych państw w Afryce. Pewien paradoks obecnie polega na tym, że choć siła Europy słabnie, częściowo zyskuje ona na znaczeniu w obliczu osłabienia innych globalnych graczy.

Po pierwsze, zyskujemy w obliczu izolacjonistycznych postaw USA. Kiedy ostatni żołnierz amerykański w 2016 r. opuści Afganistan, będzie to pod względem symbolicznym równie ważne, jak odlot ostatniego helikoptera opuszczający amerykańską ambasadę w Sajgonie w roku 1975. Z tym wyjątkiem, że w tamtym czasie wciąż trwała zimna wojna i Europa ciągle była kluczowym aktorem geopolitycznym. Musimy zmierzyć się także z problemem malejącego znaczenia USA jako światowej potęgi. Oczywiście, możemy chcieć zapewnienia ze strony Stanów Zjednoczonych – a one będą chciały nas o tym zapewnić – że Sojusz Północnoatlantycki nadal istnieje, niemniej obserwując obecną sytuację, należy przypuszczać, że Stany Zjednoczone będą zmniejszały swoje wpływy w Europie. By więc zachować równowagę w kwestii obronności, sami będziemy musieli zrobić więcej.

Po drugie, względnie zyskujemy na znaczeniu w efekcie wzrostu Chin, jest to niejako skutek uboczny rosnącej chińskiej potęgi. Stany Zjednoczone sygnalizują, że kładą nacisk na politykę w Azji Wschodniej, i to jest dość logiczne. Ekonomiści twierdzą, że w tym roku Chiny wyprzedziły już Stany Zjednoczone w zakresie mocy zakupowej, a niedługo to samo stanie się z kursem wymiany walut. Stany Zjednoczone nie mogą uniknąć utrzymywania kluczowych relacji z innymi supermocarstwami, tak jak w czasach zimnej wojny nie mogły uniknąć stosunków ze Związkiem Radzieckim, które przyćmiewały wszystko inne. Europejskie wsparcie dla Stanów Zjednoczonych w regionie Morza Południowochińskiego jest szalenie istotne zarówno dla USA, jak i dla nas. Siła, którą dzięki temu zyskuje Europa, jest produktem słabości Ameryki wobec Chin.

Po trzecie, niemniej istotna pozostaje kwestia Rosji. Rosja nie jest już supermocarstwem, ale jedynie dużą potęgą. By uczynić pewne porównanie, dysponuje jedną czwartą ludności Unii Europejskiej, jedną szóstą jej gospodarki i jedną trzecią unijnych wydatków na obronę. Jednak zarazem jest to największy kraj na świecie, dysponujący zasobami energetycznymi pozwalającymi na bycie drugim największym eksporterem gazu i ropy. Co nie mniej ważne, Rosja ma swój własny projekt systemu wartości, a więc społeczny konserwatyzm Putina. Gdy przyjrzymy się kontekstowi osiemnastowiecznemu, wydaje się, że Rosja przypomina ówczesne Prusy. Prusy nie były wielką potęgą względem standardów monarchii francuskiej czy imperium ottomańskiego, ale stanowiły dość duży problemem dla innych państw w tej części Europy. Tak samo sytuacja wygląda obecnie z Rosją. Nie ma powodu, dla którego Europa nie mogłaby sobie poradzić ze swoim wschodnim sąsiadem. Rosja nie jest krajem rosnącym, osiągnęła limity w eksporcie ropy i gazu i okazała się niezdolna do ekonomicznej dywersyfikacji. Modernizacja tego kraju także z różnych względów wydaje się porażką i nie zanosi się na to, by względy te w najbliższym czasie miały odejść w niebyt.

Wobec nakreślonej sytuacji zadajmy pytanie: „Co powinniśmy robić?”. Przede wszystkim musimy traktować poważnie samych siebie, mówiąc zaś „siebie”, mam tutaj na myśli Unię Europejską. Stoimy przed Rosją, która jest śmiertelnie poważna. Rosjanie wiedzą, czego chcą, są bardzo profesjonalni na wielu poziomach, mają wizję, mają wartości, wydaje się, że do pewnego stopnia dysponują może nie tyle strategią, ile jakimś planem. Są jednak bardzo dobrzy na poziomie operacyjnym i taktycznym. Okazują się niewiarygodnie sprawni w zakresie użycia broni, jaką jest tak ważna w dzisiejszych czasach informacja. Musimy zatem podjąć środki odpowiednie do tego, z kim chcemy się zmierzyć, i spróbować osiągać minimum jakości drugiej strony. Rosjanie nie dysponują atutami, które mogłyby się podobać – reprezentują społeczny konserwatyzm, autorytaryzm, ekspansjonizm – projekt Putina to zdecydowanie nie nasza bajka. Jednak nastawienie Rosjan i powaga tego podejścia są tym, czego powinniśmy się od nich nauczyć.

Co to oznacza w praktyce? Przede wszystkim musimy pokazać prezydentowi Putinowi, iż art. 5 traktatu waszyngtońskiego nie jest martwym zapisem. Pozwala on nam zdecydować, że we Wschodniej Europie znajdą się kontyngenty żołnierzy, okręty, flota powietrzna. To nie jest takie trudne. Nie jest to także, jak się wydaje, kwestią liczb – zapewne wszyscy znamy słynny aforyzm Winstona Churchilla, który zapytany o to, ilu potrzeba amerykańskich żołnierzy, żeby obronić Europę, odpowiedział, że tylko jeden, i to najlepiej martwy. Nie wiem, czy ta anegdota jest prawdziwa, ale uzmysławia nam, co jest w tym momencie niezbędne. Czy faktycznie tak znacznym problemem byłoby umieszczenie 150 żołnierzy w bazach rotacyjnych w Estonii? Czy problemem byłoby wprowadzenie większej liczby okrętów na Morze Czarne? Materialnie nie stanowi to żadnego problemu, pozostaje jedynie pytanie, kto to zrobi. Kto, oprócz krajów bałtyckich, faktycznie byłby skłonny to zrobić? Czas jednak, by 28 członków NATO zachowało się poważnie. W przeciwnym razie nasz „partner” Putin będzie miał prawo uznać, że skoro nie traktujemy poważnie samych siebie, istnieją nikłe szanse, że będziemy poważni względem Ukrainy. Na powagę powinna zdobyć się Europa, ale powinny to również zrobić Stany Zjednoczone. Barack Obama popycha do granic możliwości brak powagi w kwestii rosyjskiej. Można być bowiem potraktowanym poważnie tylko wtedy, gdy jest się zdolnym do użycia siły.

Prezydent Putin przyjechał do Monachium 7 lat temu. Słuchałem jego przemówienia. Było bardzo chłodne, jego niebieskie oczy były zimne. Mówił nam bez żadnych sentymentów, że bilans równowagi sił musi być dla niego lepszy, przekonywał, żebyśmy wzięli pod uwagę jego interesy, bo nasza przyszłość energetyczna zależy także od Rosji. Co od tamtej pory zrobiliśmy? Niemcy zamykają elektrownie atomowe, wy nadal jesteście niezwykle uzależnieni od rosyjskiego gazu, Bułgaria również. Brytyjczycy coś tam zrobili, ale ogólnie to żałosny przykład braku działania w okresie 7 lat od tamtego ostrzeżenia. Nie możemy powiedzieć, że Władimir Putin nas nie ostrzegł. On jest chorobliwie poważny, my nie. Powaga dla nas oznacza również umiejętność wsłuchania się w przeciwnika.

Kolejny punkt. Musimy rozpocząć pracę z Amerykanami w kwestii chińskiej. Myśląc o regionie, musimy jednocześnie myśleć globalnie. Trzeba nam myśleć o szerszych stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi w sprawach wschodnioazjatyckich, bo są one dla nas zasadnicze. Inaczej Amerykanie nie zaangażują się bardziej w sprawę obrony Europy. Mieliśmy taki epizod 40 lat temu, w latach 60., kiedy Kongres wywierał nacisk na Europejczyków, by wspierali wojnę w Wietnamie, i groził wycofaniem części sił amerykańskich z Europy. W tym czasie obecność Związku Radzieckiego w Europie była bardzo wyraźna, więc amerykańska egzekutywa bez problemu mogła ten pomysł wzajemności storpedować. Tak już jednak nie jest. Nie tylko Kongres, lecz także każdy w USA będzie myślał w kategoriach wzajemności tego, co my zrobimy z USA albo przeciwko nim w Azji Wschodniej, i tego, co Amerykanie zrobią dla nas w kwestii wspomnianego art. 5.

Punkt ostatni to Ukraina. Putin jest realistą – wydaje się, że wie, jak daleko może się posunąć. Dokładnie wymierzył owe proporcje w kwestii Krymu czy na wojnie w Gruzji. Kiedy jednak poczuje, że opór jest ostry i trudny, będzie musiał się dostosować. Nie zrezygnuje ze swojej wizji, swojego celu, ale wycofa się jak ślimak do skorupki, zanim znowu rozpocznie działania. Nie jesteśmy pozbawieni możliwości działania, bo Ukraina istnieje. To, że ona istnieje nie tylko jako efekt rozpadu Związku Radzieckiego, jako zestaw linii na mapie, ale istnieje jako kraj i jako naród, może być największym odkryciem ostatnich kilku miesięcy. Jeśli poprzemy Ukrainę, jeśli zapewnimy jej pomoc ekonomiczną, polityczną, dyplomatyczną itd., to są szanse, że będziemy w stanie odwieść Putina od agresywnych planów. Tylko jeśli będziemy poważni, możemy osiągnąć sukces w zmuszeniu ślimaka do pozostania głęboko w jego skorupce. Voilà!

 

Miejmy nadzieję, że ślimak pozostanie w swojej skorupie, choć nie jesteśmy tego wcale tacy pewni. Ktoś wczoraj zapytał: „Co Putin musi zrobić, żeby Europa zareagowała w bardziej asertywny sposób?”. Gdzie według pana przebiega ta krytyczna, czerwona linia?

Istnieje wiele błędnych wyobrażeń na temat tego, jakie są reakcje na stres. W stresie możemy reagować indywidualnie lub zbiorowo, bardzo odważnie albo tchórzliwe. Nie jest jednak tak, że ktoś w sytuacji stresowej automatycznie działa odważnie, bardziej poważnie i kreatywnie. W Unii Europejskiej istnieje poczucie, że potrzeba nam ogromnego szoku, ogromnego kryzysu. Wtedy nagle staniemy się odważni, mądrzy i kreatywni. To błąd.

Przeżyliśmy duży szok – kryzys ekonomiczny.

Stały się dwie rzeczy: jedną z nich jest kryzys finansowy – wrócę do niego za moment, a drugą to, że gdy powtarzamy takie frazesy, wtedy popadamy w tarapaty. Spójrzmy na pokolenie naszych rodziców i dziadków, na II wojnę światową. To była właśnie sytuacja, która wystawiła ludzi na ostateczną próbę. Kto przeszedł tę próbę pomyślnie, kto zdał ten test, a kto nie? Kiedy patrzę na tę sytuację, zadaję sobie pytanie, jak ja bym się zachował. Szczerze odpowiadam: nie mam pojęcia. Więc gdy politycy czy analitycy twierdzą, że w obliczu wielkiej próby staną się odważni, kreatywni i mądrzy, to nie możemy pokładać w tym zbytniej pewności. Moment, w którym powinniśmy być mądrzy, odważni i kreatywni jest wtedy, kiedy wymaga tego sytuacja. Nie należy czekać na kryzys. Jeśli ktoś zakłada, że kryzys załatwi za niego sprawę, to się głęboko myli. Bardzo obawiam się takiego stawiania sprawy. Często słyszy się to w Brukseli, że musimy zobaczyć, jak daleko Putin się posunie, wtedy pojawi się wielka szansa, Europa się zjednoczy i da sobie radę. Owszem, ale przecież do wspomnianej przemowy Putina doszło 7 lat temu. To była ta próba. Czy zdaliśmy ten egzamin? Nie zdaliśmy go. Nic z tym nie zrobiliśmy. Niedawno Siergiej Karaganow, który współpracował z Putinem, w swoim artykule dokonał porównania współczesnej Rosji i Niemiec z lat 30. XX w. Stwierdził, że to jest już inny kraj, który zyskał wolność i może grać według swoich reguł. Rosja to właśnie robi.

Co do kryzysu finansowego – świat stanął w jego obliczu na przełomie lat 2008 i 2009. Do końca 2009 r. na całym świecie poradzono sobie z bezpośrednimi symptomami kryzysu. Choć wiele problemów pozostało nierozwiązanych, to wszyscy wrócili na ścieżkę wzrostu: Japonia, Stany Zjednoczone, Chiny. System światowy w zasadzie w roku 2009 zadziałał. Grupa G20 została przywrócona i wszyscy razem poszli w tym samym kierunku. W 2010 r. popełniliśmy w Europie wszystkie błędy, które zostały popełnione przez polityków i bankierów w roku 1929. Tymczasem na świecie zastosowano niekonwencjonalne metody po to, aby odzyskać tendencję wzrostową. Ten sposób postępowania – amerykański, chiński, japoński – jest dużo bardziej humanitarny, dużo bardziej efektywny niż europejski sposób z lat 30. XX w. Strefa euro jeszcze nie odzyskała poziomu PKB z roku 2007. Straciliśmy całe sześć lat. Polska jest wyjątkiem. Nie należycie do strefy euro i jesteście jedynym krajem Unii Europejskiej, który nigdy nie miał ani jednego kwartału, w którym odnotowano by ujemny wzrost gospodarczy. Wszystkie inne kraje poradziły sobie w tej sytuacji znacznie gorzej.

Jeśli mowa o art. 5 traktatu waszyngtońskiego, to co on tak naprawdę oznacza?

Putin doskonale rozumie, gdzie są granice. Może to jest wynik kultury KGB, nie wiem. On wydaje się osobą opowiadającą się za minimalnym użyciem sił. Kiedy musi stawić czoła jakieś sytuacji, nie zapyta, ile mamy sił do wykorzystania, ale jak można sobie poradzić przy minimalnym użyciu siły. To jest zupełne przeciwieństwo doktryny Powella. W wypadku Krymu użycie siły okazało się niezwykle skuteczną, efektywną operacja. Udało się to zrobić praktycznie bez rozlewu krwi, w ciągu dwóch tygodni. Putin zawłaszczył to miejsce w idealnym stanie, nietknięte, bez użycia siły.

Jeśli chodzi o art. 5… Czy znają państwo powiedzenie: dobroczynność zaczyna się od samego siebie? Jeśli przekonujemy Putina, że wcale nie wierzymy, że mamy obronić samych siebie, Putin nie uwierzy, że będziemy w stanie pomoc Ukrainie. Tak więc najlepsze, co możemy zrobić, to zaangażować jak największą liczbę krajów NATO, aby pokazać Putinowi, że stać nas na prawdziwą powagę. Art. 5 to tak naprawdę pierwszy krok. Trzeba pokazać, że traktuje się sytuację na Ukrainie poważnie. Ukraina ma prawo do otrzymania pełnego wsparcia jako suwerenne państwo. Przecież Finlandia i Szwecja otrzymały od Zachodu broń w czasie zimnej wojny, aby móc bronić suwerenności, aby zachować neutralność. Ukraina nie powinna być traktowana w inny sposób. Zachód ma różne programy wsparcia dotyczące policji, ochrony, ale nie ma powodu, dla którego nie powinno to również obejmować wojska. To najlepszy sposób przekazania Ukrainie wsparcia z Zachodu. Nic by się nie wydarzyło, gdyby Ukraińcy nie pokazali, że chcą i są gotowi walczyć za swój kraj. Jestem przekonany, że Zachód zrobił źle, radząc Ukrainie, by nie prowokowała walk na Krymie. Należy pokazać, że to, co się stało, było niezgodne z wolą kraju, który nazywa się Ukraina.

Postawmy się na moment w sytuacji Putina. On widzi jakieś oddziały z USA, Francji, jakieś oddziały w Estonii, ruchy wojsk na Morzu Bałtyckim, cztery jednostki na Morzu Czarnym i kontrole przestrzeni powietrznej na wschód od NATO. A gdzie są inne aktywa NATO? To bardzo niebezpieczna sytuacja, która może spowodować poważne błędy w jego strategicznych kalkulacjach. Ich skutki mogą być dla nas opłakane.

Wspomniał pan o Obamie. Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów o jego niedawnym przemówieniu w Warszawie? Było takie pocieszające. Mówił o tym, że my Polacy zawsze walczyliśmy o wolność, zapewniał, że nigdy nie będziemy sami. Czy to coś znaczy?

Byłbym bardziej zbudowany, gdyby Obama nie wspominał o miliardzie dolarów, ale naciskał na Europejczyków, by zaczęli być poważni. Zrozumiałbym, gdyby powiedział, że to, czy położy kasę na stole, zależy od tego, co nasi europejscy sojusznicy chcą zrobić, by zareagować adekwatnie do tej kwoty. Miliard dolarów to niewiele. Byłbym spokojniejszy, gdyby Obama zaproponował znaczącą kwotę i zapytał, czy jesteście w stanie się dołożyć, zaś konkretne rozmowy zaplanował na szczyt NATO we wrześniu tego roku. To tak naprawdę przyciągnęłoby naszą uwagę, ale tego właśnie Obama nie zrobił.

Wyniki Frontu Narodowego uzyskane w wyborach do Parlamentu Europejskiego wydają się przerażające. W jakim stopniu jest to głos protestu, a w jakim stopniu jest to implozja partii narodowej?

Gdyby rok temu przystawił mi pan pistolet do czoła i kazał postawić na wynik wyborów we Francji w roku 2017, obstawiałbym, że Marine La Pen nie wygra. Dziś sytuacja wygląda zgoła inaczej. La Pen otrzymała 20 proc. głosów, podczas gdy liczba wyborców, który wstrzymali się od głosu, była niemal równa rezultatom wyborów z roku 2009. Wówczas Front Narodowy zdobył jedynie 8 proc. Nie tyle zatem Front Narodowy uzyskał przyzwoitą część głosów, ile głosy rozłożyły się szeroko i równo. Kolejną sprawą, która – jak się wydaje – ma znaczenie, jest to, że partie prawicowe we Francji są w stanie stałego upadku. Trzej poprzedni premierzy próbują zablokować powrót Nicolasa Sarkozy’ego na scenę polityczną, ten zaś myśli o tym bardzo poważnie, a wszystko to dzieje się na tle skandalu dotyczącego finansowania kampanii wyborczych. Partie prawicowe mogą jeszcze zmobilizować siły do roku 2017, ale nie jest to oczywiste. Wyborcy mogą uznać, że ci politycy już mieli swoją szansę.

Możecie z pewnością przeczytać o tym, że gospodarka francuska nie radzi sobie dobrze, ale jednak wciąż radzi sobie tak jak średnia strefy euro. Francuskich wyborców bardziej oburza brak kontroli nad tym, jak kraj jest zarządzany, niż rzeczywiste wskaźniki gospodarcze. Mamy do czynienia z poważnym kryzysem społeczno-politycznym, może nawet najgorszym od maja 1978 r. Wówczas załamanie to było znacznie bardziej spektakularne, ale krótsze. Jeśli do roku 2017 lewica nie odzyska swojej wiarygodności, to może dojść do sytuacji, w której w pierwszej turze wyborów Marine La Pen okaże się numerem jeden. W drugiej turze może się jej natomiast przysłużyć niewielka frekwencja. Front Narodowy nie jest miłą partią – posłużę się tu łagodnym określeniem. Le Pen jest zaś autorytarna i konserwatywna.

W ostatniej książce zatytułowanej „La fin du rêve européen” mówi pan, że euro to rak, który wykańcza Europę. Trzeba z nim skończyć. Może kiedyś do niego powrócimy, ale po ustabilizowaniu gospodarki. Czy mógłby pan powiedzieć na ten temat coś więcej?

Krótko rzecz ujmując: euro funkcjonuje jako jedyna waluta w obszarze ekonomicznym, który nie ma charakteru federalnego. By waluta mogła sprawnie funkcjonować, potrzebny jest rząd, który będzie w stanie utrzymać odpowiednią politykę fiskalną, a my takiego rządu nie mamy. Uważam, że ogromnym błędem było założenie, że strefa euro stworzy bliższą unię w kontekście politycznym. Nie krytykuję tych, którzy chcieli z jednej strony stworzyć unię polityczną, a z drugiej strony – unię monetarną. To była znakomita idea! W pewnych krajach to się sprawdza, ponieważ istnieje tam silny rząd federalny z ministerstwem skarbu oraz podstawą podatkową, która jest bardzo silna. My nie mamy takiej podstawy, mamy za to jedną walutę, która po prostu w tym wypadku nie działa. Nie produkuje wzrostu, lecz jedynie bezrobocie i różnice pogłębiające się w ramach poszczególnych krajów unijnych. Dlatego jestem przeciwko euro i z uwagą patrzę na niemieckie, francuskie czy włoskie inicjatywy wyrażające dążenia do rozbicia strefy euro i powrotu do reżimu niemonetarnego.

Początkowo, kiedy wysuwałem taką tezę, to słyszałem: „Chcesz zniszczyć wspólny rynek”. Czy jednak Szwecja cierpi, będąc poza strefą euro? Nie. Radzi sobie lepiej niż Finlandia, która jest w strefie euro. Czy Wielka Brytania cierpi z powodu sytuacji zagranicznej, która jest określona przez jedną walutę? Nie. Wielka Brytania radzi sobie dobrze i potrafi przyciągnąć inwestorów. Rozumiem, że dla niektórych krajów wejście do strefy euro może być kuszące ze względów strategicznych. Jednak, szczerze mówiąc, Polska również dobrze sobie radzi bez euro, więc z gospodarczego punktu widzenia lepiej się z jego przyjęciem nie śpieszyć.

Rozmowa została przeprowadzona w Łodzi podczas „Igrzysk Wolności” – wydarzenia związanego z obchodami 25. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., zorganizowanego przez Fundację Industrial w dniach 4–8 czerwca 2014 r.

Po kryzysie :)

Wprowadzenie

Alain Touraine – francuski socjolog urodzony w 1925 r., absolwent znanej École normale supérieure w Paryżu, twórca teorii ruchów społecznych oraz specjalnej metody badawczej „interwencji socjologicznej”, autor ponad 50 książek, laureat prestiżowej Nagrody Księcia Asturii w 2010 r. (wraz z Zygmuntem Baumanem), członek zagraniczny Polskiej Akademii Nauk.

W Polsce znany przede wszystkim dzięki unikatowym badaniom, zrealizowanym w 1981 r. przez polsko-francuską ekipę badawczą nad ruchem „Solidarność”, których wynikiem jest jedna z najbardziej znanych na świecie książek o polskim ruchu społecznym:   „Solidarité – Analyse d’un mouvement social – Pologne 1980–1981” (z Janem Strzeleckim, Michelem Wieviorką i François Dubetem). Jej polskie tłumaczenie ukazało się w 2011 r. nakładem gdańskiego Europejskiego Centrum Solidarności.  Pierwsze, jeszcze podziemne, wydanie ukazało się na początku 1989 r. nakładem wydawnictwa Europa.

Prócz pracy badawczej, naukowej i dydaktycznej od prawie pół wieku stara się wpływać na ewolucję polityczną nie tylko we Francji, lecz także w innych krajach, w szczególności Ameryki Łacińskiej (gdzie żyje spora grupa jego uczniów: m.in. były prezydent Brazylii – Fernando Henrique Cardoso). Jest zwolennikiem modernizacji francuskiej lewicy i francuskiego systemu opieki społecznej, autorem wielu książek obecnych we francuskiej debacie politycznej. Jego córka, Marisol Touraine, jest ministrem spraw socjalnych i zdrowia w obecnym francuskim rządzie premiera Jean-Marc Ayraulta.

http://www.flickr.com/photos/anjan58/1281306048/sizes/m/
by anjan58

Zamieszczony niżej tekst jest fragmentem jednej z jego ostatnich książek „Après la crise” (opublikowanej w Paryżu w 2010 r. w wydawnictwie Seuil), która w grudniu ukaże się w polskim przekładzie, nakładem Oficyny Naukowej. To książka dość wyjątkowa. Jest przede wszystkim reakcją europejskiego intelektualisty na najpoważniejszy kryzys, jaki zagroził światu od czasów wielkiej depresji, próbą syntetycznego i nowatorskiego opisu zarówno jego głównych przyczyn, jak i jego wielowymiarowego charakteru. Specyfiką podejścia Touraine’a do obecnego kryzysu jest stwierdzenie, że choć jego objawy widać przede wszystkim w obszarze gospodarczym, ma on tak naprawdę znacznie szerszy wymiar. Z tego powodu nie sposób pozostawiać publicznej debaty na temat ewentualnych prób jego przezwyciężenia wyłącznie ekonomistom. Potrzebne są inne spojrzenia, w tym również spojrzenie socjologa i historyka. Alain Touraine proponuje takie właśnie podejście, czyniąc to w sposób skromny, ale zarazem bardzo ambitny. Nie tylko jednak analizuje przyczyny i konsekwencje społeczne obecnego kryzysu, lecz także proponuje, w jaki sposób, na drodze jakiego typu „myślenia inaczej” (jedna z jego książek, której tłumaczenie na język polski ukazało się w 2011 r. w wydawnictwie PIW, nosi właśnie tytuł „Myśleć inaczej”) można próbować go przezwyciężyć.

Marcin Frybes

Rozdział VIII – Pojawienie się aktorów niespołecznych

Logika czystej ekonomii

Kryzys gospodarczy ujawnia się najczęściej wtedy, kiedy pieniądz służy przede wszystkim do wytworzenia jeszcze większej ilości pieniądza, a nie do stworzenia dogodnych warunków do rozwoju procesu produkcji. Ta formuła, odwołująca się do myśli Karola Marksa, odpowiada sytuacji, kiedy nad gospodarką dominuje kapitalizm finansowy, a nawet spekulacyjny. W okresie kryzysu nie sposób mówić o aktorach czysto społecznych: decydenci finansowi definiują się bowiem przez ideę zysku (w tym zysku opartego na czystej spekulacji), podczas gdy inni, właściciele przedsiębiorstw (przede wszystkim małych i średnich) oraz zwykli pracownicy, zostają sprowadzeni do roli ofiar. Kryzys dla większości ludzi oznacza przede wszystkim bezrobocie, a dla milionów Amerykanów utratę własnego domu.

Czyż jednak taka sytuacja nie staje się coraz bardziej powszechna i trwała? Popatrzmy wokół siebie: delokalizacja ośrodków produkcji z jednego kraju (czy też kontynentu) na inny, poszukiwanie jak największej „elastyczności” (co oznacza podporządkowanie nie tylko pracy, ale także wszystkich innych aspektów życia pracowników dominacji rynku) przez poszczególne przedsiębiorstwa chcące w ten sposób osiągnąć jak największe zyski.  Proces „wykorzeniania” jest kluczowym składnikiem nowoczesnej gospodarki od czasów ruchu enclosures (ruchu grodzeń)[1] w dawnej Anglii, który popchnął wielu pracujących na roli w stronę miast. Następnie mieliśmy do czynienia z falami Niemców, Irlandczyków, Włochów i Hiszpanów, których bieda wygnała w kierunku Stanów Zjednoczonych czy Argentyny. Ostatnio byliśmy świadkami dość podobnego procesu: mieszkańcy Afryki, krajów Maghrebu i Antyli, ale również wschodu Europy zdecydowali się opuścić swoje kraje, poszukując szczęścia w krajach uprzemysłowionej Europy. W tym samym czasie miliony Latynosów z Meksyku, Ameryki Środkowej, Kolumbii, Ekwadoru i Karaibów dostało się na terytorium Stanów Zjednoczonych.

Dla wielu ludzi tego typu procesy wykorzenienia i poszukiwania elastyczności stanowią właśnie o istocie współczesnych społeczeństw przemysłowych i kapitalistycznych. Taki exodus ludności masowo opuszczającej zubożałe obszary świata, zarówno wiejskie, jak i miejskie, traktują oni jako zjawisko zupełnie normalne.

Można mówić o kryzysie społeczeństwa i jego instytucji zarówno z perspektywy optymistycznej, jak podczas wielkiego podboju Zachodu, jak i z perspektywy pesymistycznej, jak w przypadku wykorzeniania biednych rolników z południa Stanów Zjednoczonych, których cierpienia opisał w sposób pełen dramatyzmu amerykański pisarz Erskine Caldwell[2]. Środki produkcji oraz zasady kierujące konsumpcją, handlem i badaniami naukowymi zmieniają zatem świat, ale stwarzają jednocześnie zagrożenie dla przeżycia tym, którzy nie mogą i nie potrafią uczestniczyć w tych zmianach. Przypomnijmy w tym miejscu o konsekwencjach wynikających z dominacji nad środowiskiem naturalnym tego, co Georges Friedmann nazwał „otoczeniem technicznym”[3].  Nie sposób już bowiem przeciwstawiać tego, co naturalne, temu, co sztuczne. Nie sposób również wyobrazić sobie jakiegoś odwetu „Człowieka” na maszynach. Podobnie nie da się utrzymać poglądu, że rozwój techniczny jest sam przez się równoznaczny z ruchem wyzwolenia. Nawet jeżeli Jean Fourastié[4] i wielu innych mieli w pełni rację, twierdząc, że szybki wzrost produktywności, obserwowalny od końca XIX wieku, spowodował podniesienie się ogólnego poziomu życia oraz zmniejszenie (postępujące wszakże wolniej) czasu przeznaczanego na pracę. Dziś media określają główne formy rozrywki, podczas gdy najbardziej nowoczesne formy pracy związane są z nowymi metodami zarządzania, które generują destrukcyjny dla osobowości stres.

Nie można zresztą mówić ani o wyzwoleniu, ani o destrukcji poprzez pracę w sytuacji, gdy współczesne społeczeństwa oplatają nas coraz silniej siecią różnorakich uwarunkowań, choć jednocześnie chronią nas coraz lepiej przed chorobami, zapewniając nam coraz dłuższy żywot, oddalając widmo masowej biedy, tak dobrze znane w przeszłości społeczeństwom słabiej wyposażonym.

Celem powyższych uwag jest zwrócenie uwagi na to, że w nowej sytuacji post-społecznej ewentualne walki o wolność rozgrywają się już w obrębie życia „społecznego” czy gospodarczego. Wyeliminowanie określonej formy dominacji nie prowadzi do wyzwolenia tych, którzy byli zdominowani. Otwiera natomiast drogę dla zupełnie nowej, zapewne mniej brutalnej, ale może także bardziej szczelnej formy „nadzoru” (w tym sensie, jaki nadał temu pojęciu Michel Foucault[5]). Dalsze mówienie o wyzwoleniu poprzez pracę czy też poprzez rewolucję, która zmienia stosunki społeczne, ma coraz mniejszy sens.  Jak pisze Jean-François Lyotard[6], tego typu „wielkie narracje” mają dziś coraz mniej słuchaczy i zwolenników.

Stwierdzenie to da się interpretować na dwa sposoby. Po pierwsze można uznać, że to nie praca, ale konsumpcja prowadzi ostatecznie do wyzwolenia ludzi. Ogólny czas poświęcony na pracę podczas jednego życia skurczył się w wyniku zmniejszenia samego czasu pracy, wydłużenia okresów uczenia się i kształcenia, a także dzięki szybkiemu wydłużeniu czasu życia poza granice wyznaczone wiekiem emerytalnym. Ponadto i jakby na skutek wspomnianych procesów to nie w świecie społecznym (a w szczególności nie w obrębie świata określonego przez pracę zawodową) należy dziś poszukiwać fundamentów poczucia wolności i odpowiedzialności poszczególnych jednostek. Po drugie należy uznać każdą osobę ludzką za twórcę symboli, co w konsekwencji prowadzi do usytuowania świata świadomości i praw znacznie ponad tradycyjnym światem społecznym.

Z całą pewnością nie można twierdzić, że obecny kryzys niesie ze sobą więcej wolności. Jednakże, prowadząc do coraz silniejszego zamykania się jednostek i różnych kategorii społecznych w świecie określonym przez dominujące interesy ekonomiczne, a także przez wizje destrukcyjnych skutków kolejnych katastrof gospodarczych, popycha je on tym samym w stronę poszukiwania innych niż społeczne podstaw ich tożsamości czy ich ewentualnych żądań.

Wizja działania czysto ekonomicznego, które nie niesie ze sobą żadnego konkretnego projektu politycznego czy społecznego, w pełni odpowiada temu, czego dziś doświadczamy. Procesy wzbogacania się finansistów, a następnie upadania kolejnych banków i przedsiębiorstw stworzyły taką wizję kryzysu, w której większość ludności pozbawiona jest jakiegokolwiek punktu oparcia, aby móc próbować bronić swoich interesów czy chociażby ograniczyć straty. W konsekwencji, jeżeli w najbliższych miesiącach i latach niektóre wskaźniki ekonomiczne będą wskazywać na początek ożywienia gospodarczego (zwłaszcza w sektorze finansów) bez równoległego spadku poziomu bezrobocia, to możemy być świadkami silnej (a nawet bardzo gwałtownej) reakcji ludowej.  Nie przyczyni się to jednak w żadnym stopniu do ujawnienia się zrębów nowego typu społeczeństwa. Będzie to tylko kolejne świadectwo słabej organizacji społecznej i braku pomysłów politycznych wśród ludzi będących przede wszystkim ofiarami obecnego kryzysu.

Koniec świata społecznego

Aktorzy świata finansowego, którzy jako jedyni mają zdolność szybkiego reagowania, są dziś panami sytuacji. W tych warunkach nie wystarczy obstawać przy sprzeczności między organizacją techniczną a organizacją społeczną samego procesu pracy, aby opisać obecną sytuację, gdyż nie żyjemy już w ramach społeczeństwa przemysłowego ani nawet poprzemysłowego.  Zmiana ma charakter znacznie głębszy, niezależnie od względnego osłabienia sfery przemysłu i rozwoju sektora usług dla ludzi i przedsiębiorstw.

Podporządkowanie świata produkcji i rynków władzy finansistów (a nie przemysłowców) wymusza inny, wyższy poziom analizy, będący powyżej tego, na którym usytuowana była dotychczas wiedza na temat społecznych stosunków produkcji. Na pierwszy plan wysuwają się dwie kwestie: gospodarki finansowej, coraz bardziej oddalonej od gospodarki realnej, oraz aktorów, którzy definiują się w zupełnie innych kategoria niż dotąd w ramach społeczeństwa przemysłowego. Nie sposób w tej sytuacji budować analizy tak jak kiedyś, zaczynając od wiedzy na temat form aktywności produkcyjnej przez opisanie stosunków klasowych, wreszcie przez odnalezienie ich odwzorowań w obszarze świata polityki i kultury. To właśnie ta nowa rzeczywistość upoważnia nas do stwierdzenia, że dzisiejsi aktorzy nie mają już charakteru czysto społecznego (co znaczy, że są określeni przez miejsce zajmowane w ramach określonych stosunków społecznych), ale że identyfikują się coraz bardziej przez swój stosunek do samych siebie i przez własną legitymizację, która przeciwstawia się uwarunkowaniom zdefiniowanym coraz częściej w kategoriach gospodarki globalnej.

Wszystkie powyższe obserwacje można streścić jedną formułą: koniec świata społecznego. Oznacza to coraz wyraźniejszy rozdźwięk między systemem gospodarczym (o którym nikt już nie może twierdzić, że ma nań jakikolwiek rzeczywisty wpływ) a życiem kulturalnym i politycznym (w których bardziej chodzi o zasady wolności i sprawiedliwości niż o stosunek między różnymi siłami). Określenie „koniec świata społecznego” może się wydać niektórym zbyt mocne. Nie jest ono jednakże mniej uzasadnione, niż pod koniec XVIII wieku było mówienie o „społeczeństwie przemysłowym” w sytuacji, gdy produkcja rolna odgrywała jeszcze znaczącą rolę. W istocie dynamika społeczna w XVIII wieku, w szczególności w przypadku społeczeństwa angielskiego, była już w dużym stopniu zdeterminowana przez tworzący się wielki przemysł.

Najważniejsze jest jednak, aby po pierwszym szoku, jaki może wywołać użycie tego sformułowania, stało się ono pomocne do zrozumienia zakresu zachodzących obecnie zmian. W gruncie rzeczy są one znacznie głębsze niż te, które towarzyszyły przechodzeniu od jednego etapu społeczeństwa przemysłowego do następnego. Ranga zmiany, którą obecnie przeżywamy, jest w sumie porównywalna do tej, z jaką mieliśmy do czynienia, kiedy przechodziliśmy od społeczeństwa agrarnego, a potem społeczeństwa opartego na handlu do społeczeństwa przemysłowego.  Zasadniczą sprawą – jak to już powiedziałem – jest przyznanie, że aktorzy nie są już motywowani przez interesy społeczne i ekonomiczne, ale przez wolę obrony swoich praw, a mówiąc inaczej, przez ulokowanie ich pragnienia wolności i sprawiedliwości w świadomości, że są nosicielami podmiotu ludzkiego.

W tych warunkach klasyczną ideę centralnego konfliktu czysto społecznego[7] trzeba zastąpić znacznie głębszą opozycją między światem gospodarki (we wszystkich jego aspektach) a światem podmiotowości, coraz bardziej zdominowanym przez bezpośrednie odniesienie do idei prawa każdego do bycia uznanym i szanowanym w swoim oczekiwaniu wolności i odpowiedzialności. Tym samym znika system, w którym działania ludzkie były postrzegane pod kątem funkcjonalnych potrzeb społeczeństwa. Ta wizja uniwersum stosunków społecznych zostaje zastąpiona przez opozycję, a być może także konflikt między dominującą władzą gospodarki i odwołaniem do praw podmiotu ludzkiego.

Koniec świata społecznego prowadzi do przemian w obrębie wszystkich wymiarów życia  zarówno zbiorowego, jak i indywidualnego. Jeżeli idea zrównoważonego rozwoju jawi się dziś jako zupełnie kluczowa, to dzieje się tak dlatego, że wypływa ona z coraz silniejszego uzmysłowienia sobie, że konieczna jest odbudowa nowych instytucji mogących kontrolować życie gospodarcze w imię praw natury moralnej.

Poza horyzontem walki klas

Proces dekompozycji systemu gospodarczego i społecznego oraz coraz wyraźniejsze oddalanie się aktora od systemu sprawiają, że w dzisiejszym świecie coraz trudniej przychodzi nam identyfikowanie poszczególnych aktorów społecznych. Nie można się dziwić temu stwierdzeniu.

Pozostaje ono prawdziwe w odniesieniu zarówno do elity kierującej, jak i do populacji osób zatrudnionych. Liberalni ekonomiści wystarczająco jasno powiedzieli, że nie dążą do sytuacji, w której określona kategoria społeczna grałaby rolę dominującą, ale tylko do tego, aby podporządkować wszystkich racjonalnym regułom rynku. Jednocześnie przyznają, że podporządkowanie wszystkiego i wszystkich prawom rynku może mieć negatywne skutki, o ile nie zagwarantuje mu się całkowitej wolności. Łatwo nam zaakceptować ten pogląd, przede wszystkim dlatego że gdyby gospodarka i całość życia społecznego zostały rzeczywiście zdominowane przez elitę rządzącą, dałoby się słyszeć głośnie protesty ze stron zdominowanych. Tymczasem, wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że obecny kryzys, miast popychać ludzi „w stronę lewicy”, skierował ich znacznie bardziej „w kierunku prawicy”, a to z uwagi na to, że czują się oni niezdolni do podejmowania jakiegokolwiek działania, słysząc ze strony partii politycznych czy związków zawodowych tylko ogólnikowe deklaracje, które w żaden sposób nie mogą być podstawą rzeczywistych działań.

W konsekwencji żądania formułowane zarówno przez członków kadry kierowniczej, jak i przez pracobiorców są słyszalne dopiero na poziomie państwa. Przy czym nie są to bynajmniej żądania przeciwstawne, ale występują równolegle za pośrednictwem trzeciego aktora, jakim jest polityka, w której liczą się przede wszystkim zdolności negocjacyjne i wywieranie wpływu. Życie polityczne nie jest już miejscem, w którym dochodzi do swoistego przetłumaczenia konfliktów interesów na określone decyzje polityczne. W obecnej sytuacji to pole polityki przejęło inicjatywę mieszania się w konflikty (które stały się coraz cichsze), działając w imię własnych zasad, które w żadnej mierze nie odpowiadają interesom ani pracowników, ani członków kadry kierowniczej.

Ważne miejsce we współczesnym słowniku filozofii społecznej zajęło pojęcie sprawiedliwości. Jest ono wprawdzie dalekie od zasad liberalizmu ekonomicznego, ale zakłada marginalizację aktorów, przyznając państwu (albo ekspertom) prawo do określania, czym jest porządek uznawany za „sprawiedliwy”. Gdyby tak było w przeszłości, społeczne ruchy robotnicze, feministyczne czy dekolonizacyjne byłyby całkowicie bezsilne.

Państwo może bowiem uznać za priorytetową politykę zwiększania inwestycji czy wzrostu wynagrodzeń bądź też zwiększania zysków dzielonych między akcjonariuszy w zależności od tego, jak ocenia potencjalną siłę poszczególnych aktorów, a co za tym idzie, zagrożenia, jakie niesie ze sobą kryzys zarówno dla określonych kategorii społecznych, jak i dla samego państwa. Taka sytuacja jest wszakże mocno oddalona od idei realistycznego racjonalizmu, głoszonej przez wielu ekonomistów i szefów przedsiębiorstw. Taki właśnie sposób postępowania odpowiada interesom własnym świata polityki, który stara się ograniczyć negatywne dla siebie konsekwencje kryzysu, mogące doprowadzić do niezadowalających zarobków akcjonariuszy albo ‒ przeciwnie ‒ pracowników czy też do ukształtowania się niewłaściwych hierarchii wśród różnych kategorii zatrudnionych. Takiej polityce brak jednak jakiejś generalnej zasady działania. Wszystko zostało podporządkowane ewaluacjom, których dokonują władze polityczne. W rzeczywistości jednak tym, co określa grę, jest zdolność utrzymywania presji ze strony poszczególnych aktorów. Najczęściej grę prowadzi oczywiście gospodarcza kadra zarządzająca i finansowa (sektora zarówno państwowego, jak i prywatnego), gdyż jej presja usytuowana jest na najwyższym poziomie. Kiedy niezadowolenie okazują pracownicy, nawet jeśli jest ono w pełni uzasadnione, wtedy zarówno rządy, jak i część opinii publicznej obawiają się ewentualnych zagrożeń dla istniejącego porządku. Nie sposób wówczas mówić o realnych więzach łączących aktorów z całym systemem. Tym samym państwo zostaje zmuszone, w imię dobra ogólnego (tak jak je samo określa), do ustalenia priorytetów, co automatycznie prowadzi do dalszego osłabiania aktorów społecznych.

Oddzielenie się aktorów i systemu, a zatem wyeliminowanie ogólnej zasady określającej funkcjonowanie systemu (jaką kiedyś była zasada walki klas), pozbawia system wszelkich zdolności do autoregulacji. Pracownicy mają coraz szersze problemy, dotyczące między innymi kwestii wykształcenia i zdrowia ich dzieci czy swoich wynagrodzeń, gdy tymczasem ci, co posiadają własne kapitały, troszczą się przede wszystkim o konkurencję międzynarodową, chcąc uniknąć ewentualnych zagrożeń dla siebie samych, bądź też ‒ przeciwnie ‒ o bonusy, które przynoszą swoim przedsiębiorstwom w wyniku dobrego zarządzania na rynkach światowych. Oznacza to zasadniczą i głęboką zmianę wobec sytuacji panującej podczas pierwszych dziesięcioleci istnienia społeczeństw przemysłowych. Dawniej sami pracownicy potrafili zmobilizować na własną korzyść środki publiczne czy też narzucić korzystną dla siebie definicję dobra ogólnego. Dziś dzieje się zupełnie odwrotnie. Ci których roszczenia opierają się na ilości bądź też na agresywności, coraz rzadziej są w stanie osiągać swoje cele. Aby zwyciężyć konkurentów, trzeba dziś umieć sprzedać się jako obrońca dobra ogólnego w wymiarze gospodarczym, społecznym czy narodowym. Opinia publiczna domaga się interwencji ze strony państw, ale te ostatnie czują się coraz bardziej bezsilne wobec globalnego kapitalizmu.

Dzień i noc

Czy możemy teraz spróbować odpowiedzieć na pytanie postawione na początku tej książki: w jaki sposób kryzys ekonomiczny wpływa na długofalową ewolucję, która prowadzi nas do sytuacji post-socjalnej?

Odpowiedź na to pytanie można sformułować następująco: kryzys przyspiesza proces destrukcji poprzednich form życia społecznego, gdyż prowadzi do osłabienia aktorów społecznych, podczas gdy w tym samym czasie rośnie znaczenie aktorów niespołecznych ‒ z jednej strony kapitału finansowego, a z drugiej odwołania się do idei podmiotu ‒ których znaczenie jest jednak ograniczane przez działania interwencyjne ze strony państwa. Jednocześnie jednak atmosfera kryzysu opóźnia proces uświadamiania sobie przez ludzi zakresu zachodzących zmian tym silniej, że wymusza patrzenie na świat z krótkoterminowej perspektywy czy wręcz pod presją poczucia osobistej katastrofy, jak ta która dotknęła tak wielu amerykańskich, angielskich czy hiszpańskich bezrobotnych, ale której konsekwencje dają się odczuć również w innych krajach europejskich.

Czemu więc nie spróbować pogodzić tych dwóch punktów widzenia, które wydają się znacznie bardziej komplementarne niż wzajemnie sprzeczne? Pozytywny składnik analizy antycypuje proces rekonstrukcji nowych instytucji i praw, a zatem całokształtu życia społecznego. Negatywny zaś wskazuje, że jednostce coraz trudniej przychodzi się wpisywać w ramy życia instytucjonalnego i w świat działalności gospodarczej. Najlepszym tego przykładem jest stale rosnące znaczenie sfery gospodarki nielegalnej czy nieformalnej, gdy państwu jest coraz trudniej kontrolować podziemne kanały wymiany handlowej. Kryzys jest dziś widoczny we wszystkich wymiarach życia gospodarczego. Część obserwatorów twierdzi, że trzeba mocno przeciwstawiać się podobnej ewolucji, w ocenie innych wystarczy wprowadzić tylko lepszy system społecznej kontroli nad bankami i przedsiębiorstwami.

Jeszcze tak niedawno byliśmy przekonani, że można zapewnić udaną integrację znacznej większości mieszkańców danego kraju, w szczególności dzięki sprawnemu systemowi opieki społecznej. Ta nadzieja prysła ostatecznie, przynajmniej we Francji.

Tymczasem, jeżeli porównamy obecną sytuację w krajach Ameryki Północnej i  Europy Zachodniej do tej sprzed dwudziestu lat, odkryjemy zupełnie nieprzewidziane zjawisko, co tylko potwierdzają dane francuskiego INSEE[8]. Dystans między najbardziej uprzywilejowanymi a najbiedniejszymi kategoriami społecznymi we Francji stale się zmniejsza, a to dzięki systemowi opieki społecznej i redystrybucji dochodów, w szczególności dzięki właściwej polityce podatkowej.  Dystans ten zmniejszył się (po uwzględnieniu podatków) z 3,5 do 1. Jednocześnie jednak niektóre kategorie społeczne odstają coraz silniej od średniej, i to zarówno na dole, jak i na górze hierarchii społecznej. Skrajne bogacenie się osób o najwyższych dochodach widać gołym okiem. Rosnącą biedę najuboższych (bezrobotnych, wielu ludzi starych, ale również młodych, a w szczególności rodzin z jednym rodzicem) trudniej zauważyć, mimo że zgodnie z oficjalnymi statystykami jej zasięg jest znacznie szerszy.

W ten sposób obecny kryzys wyostrza jedynie pewną ogólną tendencję charakteryzującą nasze społeczeństwa: ludzie w sytuacjach skrajnych oddalają się coraz bardziej od wartości średniej, podczas gdy klasy średnie i ustabilizowani pracownicy zbliżają się do niej.

Można to również sformułować następująco: odtworzenie czynników zmiany typowych dla społeczeństwa przemysłowego jest coraz trudniejsze, a integracja społeczna staje się dość złudnym celem. Obecny kryzys spowodował znaczny wzrost liczby ludzi wykluczonych czy znajdujących się na marginesie życia społecznego.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia (to znaczy w kategoriach produkcji i społecznych stosunków produkcji) ewentualne wyjście z obecnego kryzysu wydaje się mocno zagrożone. Nie sposób odbudować przeszłości w świecie do tego stopnia zmienionym. Rozumiemy to zresztą znacznie lepiej niż kiedyś: ewentualnego procesu wychodzenia z obecnego kryzysu nie można definiować w kategoriach stricte ekonomicznych, należy to czynić przez próbę budowy nowego systemu aktorów. Jednakże nie będą to aktorzy czysto społeczni, gdyż aktor dominujący, wpisuje się wprost w globalną logikę o charakterze czysto ekonomicznym której żaden aktor społeczny czy polityczny nie jest w stanie realnie kontrolować. Inni, dziś zdominowani, odwołują się zaś do takiej idei podmiotu, której nie sposób zredukować do definicji o charakterze czysto społecznym.

Potwierdzenie przyjętej hipotezy

W ten sposób przedstawiona w rozdziale szóstym główna hipoteza zdaje się potwierdzona. W żadnym stopniu nie prowadzi ona do relatywizowania znaczenia obecnych kryzysów globalnych, których destrukcyjne skutki będziemy jeszcze długo odczuwali. Podkreśla natomiast zwycięstwo indywidualizmu religijnego.

Mówiąc o indywidualizmie religijnym, mam na myśli sytuację, kiedy zasada, która legitymizuje dane działanie społeczne, nie znajduje się tak jak kiedyś poza światem ludzkim, w świecie bogów, przyszłości i mitów, ale wewnątrz każdego istnienia ludzkiego. Jednostka-podmiot zajmuje miejsce jednostki stworzonej przez Boga. To właśnie podmiot wywiera twórczy wpływ w tym sensie, że pozwala ludziom odkryć moralny „sens” ich własnych praw, mając na uwadze warunki naturalne czy społeczne, w ramach których może z nich korzystać.

Aktualny kryzys stanowi istotną przeszkodę dla przyszłości, mniej dlatego że opóźnia nowe i nieodzowne wynalazki, ale bardziej dlatego że utrudnia powstawanie aktorów niespołecznych, zdolnych zająć miejsce dawnych aktorów społecznych z czasów społeczeństwa przemysłowego.

Mechanizmy rządzące życiem gospodarczym i zachowania społeczne rozchodzą się coraz bardziej. Zwolennicy koncepcji społeczno-gospodarczych prowadzili skuteczną kampanię krytyczną, sprzeciwiając się naiwnemu optymizmowi liberałów, dziś przez bardzo wielu odrzucanemu. Ważniejsze jednak od tej krytyki jest zniknięcie aktorów czysto społecznych. Ogrom i ciężar zjawisk natury gospodarczej przygniata dziś inicjatywy społeczne. Jeżeli zaś aktorzy nie mogą już być społeczni (i nie pragną tego), to dlatego że zmienił się ich charakter, a w szczególności zasada legitymizacji, na podstawie której  określają się i działają.

Kryzys nie prowadzi jednak do całkowitego zaniku świadomości politycznej. Powoduje jednak oddzielenie się życia politycznego, coraz bardziej zagmatwanego i bezsilnego, od różnych form wrażliwości, od szeregu inicjatyw i dyskursów, które rodzą się w obrębie społeczeństwa obywatelskiego, a które nie przekształcają się w organizację polityczną. Gospodarczy ciężar świata, a z drugiej strony protesty przeciwko różnym formom państwowej przemocy, a zwłaszcza przeciwko „nieludzkiej” globalnej logice, która rządzi światem gospodarki, zrodziły tu i ówdzie pewne nadzieję na wyzwolenie. Jak jednak w sytuacji, kiedy nie istnieje żadne naturalne przełożenie współczucia (czy wręcz gniewu) na konkretną postać działania politycznego, mogłyby powstać nowe ruchy społeczne i instytucje polityczne? Dopiero dzięki zaakceptowanej transformacji pierwotnych elementów życia społecznego można próbować wyobrazić sobie rekonstrukcję nowych więzi zbiorowych i indywidualnych między wspomnianymi wyżej dwoma światami niespołecznymi (co pozostaje w sprzeczności z ideą radykalnego zerwania). Jak jednak nowy obraz podmiotu ludzkiego może się pojawić w samym sercu obecnej sceny kulturowej i społecznej? Nie istnieją wystarczające pozytywne podstawy pozwalające na samoistną afirmację idei podmiotu. Musi ona sprzeciwić się tendencji zmierzających do zredukowania bytów ludzkich wyłącznie do ich warunków życia i do ich interesów. W idei podmiotu można doszukać się tego, co najlepsze i najszlachetniejsze w różnych koncepcjach religijnych, ale także tego, co w swoich ostatnich pismach Jean-Paul Sartre[9] określa jako nadzieję, tzn. odwołanie się do zasady, która broni w każdym bycie ludzkim tego, co jest silniejsze od wszelkich form przemocy i władzy. Nie istniałyby podstawowe prawa istot ludzkich, gdyby nie to, że opinia publiczna odrzuca zakusy tych, którzy mając władzę, pragną je kształtować zgodnie z własnymi przekonaniami, interesami czy przepowiedniami, jakie sami formułują.

Nie można więc przedstawiać naszej epoki jako okresu triumfu ludzkiej wolności, skoro wiek XX pozostanie nade wszystko czasem naznaczonym przez dwie wojny światowe, obozy zagłady, bombę atomową i masowe zabójstwa wielu mniejszości i populacji. Zakończone właśnie stulecie pozostanie w pamięci jako najstraszniejsze ze wszystkich, ale zarazem jako najbardziej twórcze, dlatego że sprawiło, że ludzie stali się bardziej „ludzcy” w kategoriach coraz mniej społecznych: Umiejętność nabrania dystansu wobec pełnionych przez nas ról społecznych zdaje się przybliżać nas znacznie lepiej do odkrycia naszego poczucia człowieczeństwa i naszej wolności. To właśnie jest przyczyna takiego zainteresowania na Zachodzie różnymi formami myśli i sposobów życia, które sprzeciwiają się podejściu czysto utylitarnemu .

Powyższe zjawiska powinniśmy umieć rozpoznawać równie łatwo, jak globalizację i umiędzynarodowienie systemów produkcji i komunikacji. Żyjemy dziś w świecie pełnym nieobecności, odmowy i samotności. Postępowanie polegające na nieuczestniczeniu w świecie ekonomii czy niepodporządkowaniu się obowiązkom społecznym prowadzi często do desocjalizacji. Jednakże rosnąca potęga zglobalizowanego świata nie pozbawia całkowicie pola działania podmiotu zdolnego wynieść indywidualizm na poziom w pełni uniwersalny. Nie należy zatem ani wielbić globalizacji, ani też jej diabolizować. Wszystko zależy od tego, jaki kierunek nadamy indywidualizacji: czy będzie to tylko konsekwencja procesu desocjalizacji, czy też nowa zasada twórcza (o charakterze niespołecznym).

Najważniejsze jest zrozumienie, że obecny kryzys może doprowadzić z jednej strony do stłamszenia tych, którzy pragną budować nowy świat, a z drugiej do wzmocnienia ich woli realizowania własnych projektów. Nie wystarczy mówić, że obecny kryzys prowadzi do zaniku aktorów społecznych. Przestrzeń naszego życia zbiorowego przenika zarówno afirmacja praw jednostek-podmiotów, jak i destrukcyjne skutki zglobalizowanego systemu gospodarczego. Nasz pełen ambiwalencji stosunek do aktualnego kryzysu najlepiej określa obecną sytuację. Staliśmy się niezdolni do formułowania jakichkolwiek żądań, ale zarazem nie wiemy, jak uciec od świata pieniądza i władzy, który jest jednocześnie światem kryzysu. Życie społeczne, osłabione czy wręcz zniszczone w równym stopniu przez gry pieniądza, co przez niektóre partykularne interesy, oferuje zarazem coraz szerszą przestrzeń pozwalającą na ekspresję praw zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Nawet w obszarze bezpośredniej konsumpcji, a zwłaszcza w przestrzeni życia seksualnego tworzą się dziś nowe doświadczenia siebie samego i innych. I odwrotnie, ta przestrzeń, określona przez odwołanie się do praw uniwersalnych, może kryć w sobie pokłady komunitaryzmu, który w ostateczności prowadzi do odrzucenia innego. Czas kryzysu, który burzy zarówno życie gospodarcze, jak i życie społeczne, ukazuje nam znacznie wyraźniej niż w okresach stabilności istotę zachodzących przemian oraz wszystkie wieloznaczności naszej aktualnej sytuacji.

Choć życie społeczne prowadzi do coraz silniejszej fragmentaryzacji naszych działań i przynależności, odbudowa podmiotu polega na próbie scalania wszystkich tych działań w jedność określonego projektu życia, który opiera się na woli każdego do podejmowania działań zgodnych z chęcią obrony praw zarówno własnych, jak i cudzych.

 

W stronę Soulages’a

Nie sposób dalej wierzyć we wszechpotęgę postępu, słońce, które wznosi się na niebie, roztaczając swe światło na całą ziemię. Ze wszystkich stron czyhają straszne wizje, czy to rzeczywiste, czy tylko wymyślone. Słowo „tsunami” weszło na stałe do naszego codziennego słownika, podobnie jak wizja istot pozaziemskich, które pragną podbić i zniszczyć nasz świat, czy wreszcie jak film wieszczący nam koniec świata na 2012 rok.

Czujemy, jak ogarnia nas zupełnie nowa wizja egzystencji. Na początku było światło, stworzone przez Boga (fiat lux), i w promieniach tego światła zobaczyliśmy przedmioty tak pewne, że zachęciło nas to do zbudowania obiektywnej reprezentacji naszego życia. Coraz lepsze maszyny i techniki i coraz dokładniejsze poznawanie praw rządzących materią znacznie usprawniły nasze życie codzienne, między innymi dzięki dobroczynności medycyny i polityki prewencji społecznej. Jednocześnie jednak stanowią one dla niego zagrożenie z uwagi na patologiczne stosunki produkcji.

Patrzymy więc, jak wokół nas różnego typu katastroficzne przepowiednie się sprawdzają, jak walą się systemy gospodarcze i jak rozpowszechnia się już nie tylko bezrobocie, ale także wykluczenie społeczne.

Czyż nie nadszedł jednak czas, aby zupełnie odwrócić nasz sposób postrzegania i rozumowania? Ekologowie byli pierwszymi, którzy nas do tego zachęcali, umieli bowiem przejąć stare przesłanie Klubu Rzymskiego dotyczące konieczności podważenia idei postępu. Ale to dzieło artysty malarza niesie najjaśniejszy przekaz, jaki mu się jawił już od 1979 roku.

Pierre Soulages[10] był już twórcą znaczących i powszechnie uznanych dzieł, kiedy odkrył zupełnie nowy kolor określony jako „za-czerń”. Za-czerń ‒ tak jak zagranica: to jest to, co jest poza nią, podobnie jak mówi się za kanałem La Manche albo za Renem. Innymi słowy, „za-czerń” to światło odbite od czarnej powierzchni. Należy odzwyczajać się od światła i od przedmiotów, którym światło nie tylko daje kształty, ale którym przydaje zarazem ciężaru obiektywności. Trzeba przekroczyć czarny mur, aby móc odkryć odbłyski światła, które się tworzą na liniach czarnej farby pokrywającej obraz. W tej sytuacji nie widzimy już nowych przedmiotów, zostajemy wciągnięci we wzajemną zależność między dziełem, artystą i widzem. Obraz odbija bowiem pewne światło, które ogarnia także tego, kto na niego patrzy. Opuszczamy w ten sposób świat złożony z przedmiotów i wkraczamy w nowy świat zbudowany z obrazów, reprezentacji i innych iluzji, które zmieniają się w zależności nie tylko od miejsca, gdzie znajduje się obraz, ale także w zależności od ruchów, jakie wykonuje osoba przyglądająca się i zmieniająca swoją pozycję wobec obrazu.  Tym samym wkroczyliśmy w świat zdominowany przez odczucia subiektywne, a nie – jak dawniej ‒ w pełni obiektywne. Czyż nie odpowiada to temu, co dziś obserwujemy, kiedy zawaliła się cała dotychczasowa przestrzeń społeczna i kiedy rośnie na naszych oczach wizja katastrofy, która rzuci nas w czarną otchłań? Czyż jedynym sposobem, aby się z tego wyzwolić i umieć przekroczyć taki stan rzeczy, nie jest zgoda na to, aby powstał w nas samych ten świat „za czernią”, który jest światem blasków i cieni ‒ wektorów spokoju lub strachu, wolności lub zamknięcia?

I czyż to, co nazywam podmiotem, nie jest tym twórczym spojrzeniem, zdolnym nadać sens sytuacjom, które postrzegamy jako pozbawione sensu, a narzucają kryzysy, bezrobocie, totalitaryzm czy wreszcie terroryzm?

Wobec czerni, która dławi zarówno światło, jak i kolor, „za-czerń” uwalnia świadomość podmiotu, oddzielając ją od wszelkich form społecznych.

Jak nie postrzegać twórczości Soulages’a jako swoistej kontynuacji twórczości późnego Marka Rothko[11], u którego zamysł przekroczenia czerni i ciemnych kolorów odpowiadał chęci odkrycia jakiegoś poza-świata, który może być właśnie światem otwartym na proces tworzenia?

Alan Touraine, Po kryzysie, Oficyna Naukowa, Warszawa 2013. Tłumaczenie Marcin Frybes


[1] Ruch grodzeń (enclosure movement ).  Proces przebudowy feudalnej struktury agrarnej w Anglii, w wyniku którego chłopi małorolni i bezrolni musieli opuszczać gospodarstwa i poszukiwać nowych źródeł utrzymania w miastach. [przyp. tłum.].

[2] Erskine Caldwell (1903-1987), amerykański powieściopisarz, autor słynnej Tobacco Road, która ukazała się w 1932 roku [przyp. tłum.].

[3] Milieu technique – otoczenie techniczne. Pojęcie wprowadzone we Francji po drugiej wojnie światowej przez socjologów André Leroi-Gourhana i Georges’a Friedmanna. Zob. Georges Friedmann, Sept études sur l’homme et la technique, Gonthier, Paris 1966, s. 201. [przyp. tłum.].

[4] Jean Fourastié (1907-1990), francuski ekonomista. Po polsku ukazał się wybór jego pism przygotowany przez Marcina Czerwińskiego: Jean Fourastie, Myśli przewodnie, tłum.Tomasz Jaworski, Jerzy Lindner, przedm. Andrzej Siciński, PIW, Warszawa,  1972. [przyp. tłum.].

[5] Michel Foucault, . Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, tłum. Tadeusz Komendant, Fundacja Aletheia, Warszawa 1998 [przyp. tłum.].

[6] Jean-Francois Lyotard (1924-1998), francuski filozof, autor głośnego manifestu filozoficznego postmodernizmu „La Condition postmoderne” (1979), w którym krytykuje „wielkie narracje”, które definiowały, czym jest nowoczesność. Jean-François Lyotard, Kondycja ponowoczesna: raport o stanie wiedzy, tłum. Jacek Migasiński, Fundacja Aletheia, Warszawa, 1997 [przyp. tłum.].

[7] Touraine używa pojęcia „centralny konflikt społeczny” (conflit social central) do określenia cenralnego mechanizmu organizującego całokształt życia społecznego w obrębie danego typu społecznego. Zob.  Marcin Frybes, Touraine’a koncepcja ruchu społecznego, w: Paweł Kuczyński, Marcin Frybes (z udziałem Jana Strzeleckiego i Didiera Lapeyronnie), W poszukiwaniu ruchu społecznego – wokół socjologii Alain Touraine’a, Oficyna Naukowa, Warszwa 1994, s. 36-37 [przyp. tłum.]..

[8] INSEE (Institut National de la Statistique et des Études Économiques), Państwowy Instytut Statystyki i Badań Ekonomicznych [przyp. tłum.].

[9] Jean-Paul Sartre (1905-1980), powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. W ostatnich miesiącach jego życia tygodnik „Le Nouvel Observateur” opublikował serię mocno skandalizujących rozmów Sartre’a z Benny Lévym, które ukazały się w formie książkowej dopiero dziesięć lat później (Jean-Paul Sartre, Benny Lévy, L’espoir maintenant, Editions Verdier, Paris 1991 [przyp. tłum.].

[10] Pierre Soulages (1919), francuski artysta malarz. Patrz także http://pierre-soulages.com/ [przyp. tłum.].

[11] Mark Rothko (1903-1970), amerykański artysta malarz pochodzenia estońskiego [przyp. tłum.].

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek :)

Główne tezy

 

  1. Unia Europejska i jednolity rynek stanowią wielkie osiągniecia. Ich utrzymanie ma kluczowe znaczenie dla przyszłej pomyślności poszczególnych państw europejskich, a w tym Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
  2. Wprowadzenie euro okazało się posunięciem chybionym, które zamiast scementować Unię Europejską może doprowadzić do poważnych konfliktów i zagrozić współpracy europejskiej. Głównym problemem związanym ze wspólną walutą jest to, że państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego.
  3. W przypadku utraty międzynarodowej konkurencyjności lub nagłej utraty zaufania rynku, osłabienie waluty (połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną) jest instrumentem skutecznie przywracającym konkurencyjność gospodarki i równowagę w obrotach międzynarodowych, pozwalającym na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
  4. Próby usunięcia poważnej luki w konkurencyjności kraju, bez zmiany kursu walutowego, poprzez restrykcje fiskalne lub zacieśnienie monetarne, powodują duże koszty w postaci spadku realnego PKB i wzrostu bezrobocia, a w warunkach systemu demokratycznego kończą się bardzo często niepowodzeniem.
  5. Usiłowania poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez transfery fiskalne są bardzo kosztowne i mało skuteczne. Pokazują to doświadczenia Włoch i Niemiec, które przez wiele lat wydawały olbrzymie środki na „podciąganie” niekonkurencyjnych regionów, nie osiągając zadawalających rezultatów.
  6. Europa jest złożona z państw narodowych, które stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa, które utraciły konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, zagrażając porządkowi demokratycznemu.
  7. Uporczywa obrona euro w przekonaniu, że „upadek Euro oznacza początek końca Unii Europejskiej i jednolitego rynku” może przynieść efekty odwrotne od zamierzonych. Grozi długotrwałą recesją i wysokim bezrobociem w krajach usiłujących poprzez zacieśnienie fiskalne dokonać „wewnętrznej dewaluacji”. Doprowadzić to może do załamania politycznego i niekontrolowanego rozpadu strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach politycznych i gospodarczych dla całej Europy.
  8. Aby uprzedzić niekontrolowany rozpad, trzeba przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych gospodarczo bloków krajów.
  9. Podział strefy euro poprzez wychodzenie z niej krajów mniej konkurencyjnych groziłby wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego w tych krajach. Dlatego właściwa jest kolejność odwrotna tzn. demontaż strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.
  10. Kontrolowana dekompozycja strefy euro będzie możliwa, jeśli tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez euro i zostaną uzgodnione zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


http://www.flickr.com/photos/patries71/293270513/sizes/m/in/photostream/
by patries71

Wprowadzenie

 

W pierwszej połowie XX wieku Europa była wylęgarnią konfliktów, które doprowadziły do wybuchu dwóch straszliwych wojen światowych. W drugiej połowie XX wieku, dzięki realizacji idei integracji europejskiej, powstała Unia Europejska i jednolity rynek. Instytucje te są wielkim sukcesem politycznym i gospodarczym. Po rozpadzie bloku sowieckiego, aspiracje poszczególnych państw do członkostwa w Unii Europejskiej i ułatwiony dostęp do wspólnego rynku europejskiego należały do kluczowych czynników, które przyczyniły się do powodzenia politycznej i gospodarczej transformacji byłych krajów socjalistycznych. Dzisiaj, od utrzymania Unii Europejskiej i jednolitego rynku zależy przyszła pomyślność gospodarcza poszczególnych państw europejskich, a w tym i Polski.

Wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na przełomie XX i XXI wieku było kolejnym etapem integracji, z którym wiązano wielkie nadzieje. Jednakże po blisko dekadzie sukcesów strefa euro znalazła się na rozdrożu. Obecny kryzys mobilizuje znaczną część polityków i opinii publicznej do postulowania zdecydowanej obrony euro w przekonaniu, że niepowodzenie projektu wspólnej waluty byłoby początkiem rozkładu Unii Europejskiej i jednolitego rynku europejskiego. Rozumiemy ten pogląd i podzielamy część przesłanek, którymi kierują się jego zwolennicy. Obawiamy się jednak, że utrzymywanie wspólnej waluty przyniesiecie efekty całkowicie odmienne od oczekiwań. Zamiast umocnić i scementować Unię Europejską, może doprowadzić do bardzo poważnych konfliktów i spowodować dezintegrację UE i rozpad jednolitego rynku. Fundamentalnym problemem związanym ze wspólną walutą w Europie jest pozbawienie państw członkowskich możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacji kryzysowej instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość korekty kursu walutowego. Wprowadzenie euro okazało się wbrew intencjom krokiem sprzecznym z dotychczasową filozofią integracji europejskiej polegającą na respektowaniu potrzeb wszystkich członków i przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażają. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa członkowskie, które z jakiś powodów utraciły lub w przyszłości utracą konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości zmiany tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, do rozwoju tendencji populistycznych zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy w Europie. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli i spowodować chaotyczny rozpad strefy euro, co zagrozić może przyszłości UE i jednolitego rynku.

Aby powrócić do źródeł idei integracji europejskie i uniknąć niekontrolowanego rozpadu wspólnej waluty, należy przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc przy tym nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych grup krajów, zachowując instytucje Unii Europejskiej i jednolity rynek europejski.

Nasz tekst składa się z dziesięciu rozdziałów. W rozdziale I wskazujemy, że istotą problemów zagrożonych gospodarek strefy euro jest utrata konkurencyjności, której przyczyny są zresztą w poszczególnych krajach odmienne.

W rozdziale II omawiamy dwa dostępne mechanizmy krótkookresowej poprawy konkurencyjności kraju: osłabienie waluty (poprzez decyzję o dewaluacji lub samoczynną deprecjację) oraz deflację (nazywaną obecnie często „wewnętrzną dewaluacją”). Osłabienie waluty jest doraźnie instrumentem bardzo skutecznym, choć aby trwale poprawić konkurencyjność gospodarki, musi być wsparte odpowiednią polityką fiskalną i monetarną. Natomiast polityka deflacyjna jest ze swojej natury instrumentem znacznie mniej skutecznym i powodującym bez porównania większe koszty w postaci spadku PKB i wzrostu bezrobocia, co sprawia, że jest to polityka trudna do utrzymania w realiach państw demokratycznych.

W rozdziale III omawiamy wybrane doświadczenia historyczne sprzed zapoczątkowanego w 2008 roku światowego kryzysu finansowego, związane ze stosowaniem deflacji oraz funkcjonowaniem mechanizmu osłabienia waluty. Przytaczamy wyjaśnienie, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed Pierwszą Wojną Światową, a przestała nim być w okresie międzywojennym. Omawiamy pouczający przykład spektakularnego niepowodzenia polityki deflacyjnej, jakim była uporczywa obrona wymienialności funta szterlinga po zawyżonym kursie w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 1920-tych. Przypominamy, że dewaluacja była jednym z najistotniejszych posunięć w ciągu pierwszych miesięcy prezydentury Franklina Delano Roosevelta w USA w 1933 roku. Przedstawiamy kontrowersje dotyczące polityki dewaluacji stosowanej przez wiele krajów w latach 1930-tych i wyjaśniamy, że nie podważa to tezy o skuteczności dewaluacji. Przytaczamy przykłady z lat 1990-tych, z kryzysu azjatyckiego i kryzysu rosyjskiego, wskazujące, że programy dostosowawcze zawierające dewaluację mogą być bardzo skuteczne w szybkim przywracaniu konkurencyjności gospodarki i równowagi na rachunku obrotów bieżących, umożliwiając wyprowadzenie gospodarki z głębokiego kryzysu i szybkie wejście na ścieżkę wzrostu. Omawiamy pouczający przypadek Argentyny z przełomu XX i XXI wieku ilustrujący trzy istotne obserwacje. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może, z nieprzewidywanych wcześniej powodów, popaść w problemy z związane z utratą konkurencyjności. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, usiłowanie przywrócenia konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną może doprowadzić do poważnych niepokojów społecznych. Po trzecie, osłabienie waluty jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym, może pozwolić na szybkie wyjście z chaosu politycznego i gospodarczego i wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Zwracamy uwagę, że nie jest to instrument cudowny, który może samodzielnie i bezboleśnie rozwiązać wszelkie problemy. Jego nadużywanie jest szkodliwe, lecz w sytuacji kryzysowej szybka odbudowa konkurencyjności bez osłabienia waluty jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym lub wręcz niemożliwym.

W rozdziale IV zastanawiamy się, czy pogłębiona unia fiskalna mogłaby dostarczyć alternatywnych wobec osłabienia waluty lub deflacji instrumentów do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów. W tym celu na przykładzie Południa Włoch i Niemiec Wschodnich omawiamy próby poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez politykę pomocy strukturalnej i transfery budżetowe. Uzasadniamy pogląd, że są to działania tak mało skuteczne i tak kosztowne, że nie można liczyć na to, by stały się istotnym instrumentem poprawy konkurencyjności niekonkurencyjnych gospodarek w ramach strefy euro.

W rozdziale V omawiamy doświadczenia, na które często powołują się ekonomiści uważający, że polityka tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli deflacji, realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych, może być dziś skuteczną terapią dla zagrożonych gospodarek strefy euro. Omawiamy doświadczenie Łotwy, pokazując, że trudno je uznać za argument do rekomendowania metody „wewnętrznej dewaluacji”. Porównujemy doświadczenie Łotwy i Islandii, pokazując, że dzięki dewaluacji waluty w Islandii, koszty dostosowania w celu wyprowadzenia kraju z głębokiego kryzysu były znacznie mniejsze niż na Łotwie. Przytaczamy analizę przypadków udanych ekspansywnych dostosowań fiskalnych tzn. sytuacji, w których zacieśnienie fiskalne od razu stało się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że w przypadkach tych zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszyło duże osłabienie krajowej waluty lub zasadnicza obniżka stóp procentowych i spadek inflacji. Na ekspansywne efekty zacieśnienia fiskalnego trudno więc liczyć w krajach wewnątrz strefy euro, gdy osłabienie waluty krajowej jest niemożliwe, a inflacja i stopy procentowe już są bardzo niskie.

W rozdziale VI podsumowujemy wnioski wynikające z rozdziałów I-V dla możliwości pomyślnego funkcjonowania jednej waluty w Europie. Zwracamy uwagę, że Europa fundamentalnie różni się od USA, gdyż jest złożona z narodów mówiących różnymi językami, odwołujących się do własnych tradycji i zorganizowanych w ramach państw narodowych. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała się zasadniczo zmienić w ciągu najbliższego stulecia. Unia Europejska i jej instytucje są tworami służebnymi, które państwa członkowskie stworzyły, aby poprawić swoje bezpieczeństwo i pomyślność gospodarczą. Sukces integracji oparty był na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które są korzystne dla wszystkich i nikomu nie zagrażają. Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie podważa dotychczasową filozofię integracji. Państwo należące do strefy euro, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zamknąć deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Naszym zdaniem problemy te mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny –znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. Zwracamy uwagę, że Europa, w której społeczności narodowe zostaną pozbawione możliwości poprawy swojego bytu i jedyną alternatywą pozostanie dla nich migracja, zostanie narażona na groźne konflikty.

W rozdziale VII omawiamy opcję kontrolowanej dekompozycji strefy euro. Ponieważ wychodzenie ze strefy euro krajów zagrożonych groziłoby tam wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego, proponujemy kolejność odwrotną tzn. rozmontowanie strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.

W rozdziale VIII zastanawiamy się nad tym, jaki mechanizm koordynacji walutowej można wprowadzić w Europie w przypadku dekompozycji strefy euro. Pokazujemy, że istnieją akceptowalne alternatywy dla systemu jednej waluty, które, choć nie są doskonałe, umożliwiają pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej. Zwracamy uwagę, że próby wprowadzenia i utrzymania za wszelka cenę rozwiązania mającego raz na zawsze uwolnić Europę od niedoskonałych systemów koordynacji walutowej mogą prowadzić do katastrofy ekonomicznej i politycznej. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona systemu jednej waluty w Europie.

W rozdziale IX rozważamy argumenty i ostrzeżenia przed dekompozycją strefy euro. Odnosimy się do opinii sugerujących, że rozwiązanie strefy euro: doprowadzi do ekonomicznej katastrofy w Europie, spowoduje gwałtowną aprecjację waluty niemieckiej i wywoła recesję w Niemczech, osłabi pozycję Europy wobec światowych potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Nie lekceważymy tych argumentów, lecz zwracamy uwagę, że opierają się one na bardzo wątpliwych założeniach. Po pierwsze, na założeniu, że Europa z jedną walutą jest w stanie przezwyciężyć obecny kryzys i w przyszłości pomyślnie się rozwijać. Po drugie, na założeniu, że demontaż strefy euro musi spowodować rozpad jednolitego rynku i dezintegrację UE. Jest oczywiste, że przy tych założeniach rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby ekonomicznego sensu. Jednakże, założenia te są nieuprawnione, co staramy się uzasadnić w naszym tekście. Po pierwsze, uporczywa obrona wspólnej waluty narażać będzie Europę na olbrzymie problemy i konflikty, będzie hamować jej wzrost gospodarczy i osłabiać pozycję międzynarodową, a może zakończyć się niekontrolowanym rozpadem strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach. Po drugie, w proponowanym przez nas wariancie dekompozycja strefy euro odbędzie się w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie możliwe będzie stworzenie mechanizmu koordynacji walutowej, który ograniczy skalę aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

W rozdziale X omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki deflacji zwanej „wewnętrzną dewaluacją”. Omawiamy podstawowe scenariusze: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony wariant przezwyciężenia obecnego kryzysu strefy euro, co może nastąpić w wyniku kombinacji pozytywnych czynników takich jak: silne ożywienie w gospodarce światowej, istotne osłabienie euro i wypracowanie przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej lub wystąpienie znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”. Jeśli strefa euro przezwycięży obecny kryzys, to w przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się ponownie w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

W „Zakończeniu” uzasadniamy pogląd, że nawet w wariancie przezwyciężenia obecnego kryzysu, w dającej się przewidzieć przyszłości trudno liczyć na istotne rozszerzenie strefy euro. Utrzymywanie strefy euro skazywać będzie EU na podział na trzy grupy krajów tworzące swoistą „Europę trzech prędkości”.

Dziękujemy osobom, które pomogły w przygotowaniu niniejszego tekstu. Krzysztof Błędowski, Marcin Gozdek, Kamil Kamiński i Agata Miśkowiec dostarczyli nam niektóre dane i analizy. Wszystkim im, a także Wojciechowi Arkuszewskiemu, Sergiuszowi Kowalskiemu i Adamowi Parfiniewiczowi jesteśmy wdzięczni za możliwość dyskusji, uwagi i komentarze, które w niektórych przypadkach były dalekie od zbieżności z poglądami prezentowanymi w tekście.

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autorów.

I.      Utrata konkurencyjności istotą problemu zagrożonych gospodarek strefy euro

W roku 2010 Grecja, Portugalia, Włochy, Hiszpania i Irlandia napotkały na poważne problemy ze sprzedażą swoich obligacji. Oprocentowanie, jakiego żądali inwestorzy, drastycznie wzrosło. Od tego czasu państwa strefy euro i Europejski Bank Centralny podejmują rozmaite działania dla złagodzenia i rozwiązania problemów zagrożonych gospodarek. Początkowo liderzy polityczni i gospodarczy Unii Europejskiej stali na stanowisku, że mamy do czynienia tylko z czasowym zachwianiem płynności finansowej i zagrożone kraje po przeprowadzeniu odpowiednich reform poradzą sobie ze spłatą długu. Obecnie co najmniej w przypadku Grecji oficjalne stanowisko UE przyznaje, że problem dotyczy wypłacalności, czyli zdolności kraju do spłacenia swojego długu, i zaakceptowano, że konieczna jest redukcja zadłużenia. Obawy o wypłacalność dotyczą także innych zagrożonych krajów.

Istotą problemów zagrożonych krajów strefy euro (oprócz Irlandii) jest utrata międzynarodowej konkurencyjności. Zjawisko polega najogólniej mówiąc na tym, że płace w gospodarce stają się zbyt wysokie w stosunku do produktywności w sektorze wytwarzającym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. W efekcie, wytwarzane w kraju produkty zaczynają być wypierane z rynku krajowego i rynków zagranicznych przez produkty wytwarzane w innych krajach. Spada produkcja i zatrudnienie w sektorze produkującym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. Dopóki spadek ten jest równoważony przez wzrost zatrudnienia i PKB w sektorach wytwarzających dobra niepodlegające wymianie międzynarodowej, w szczególności w budownictwie i w usługach, pogorszenie konkurencyjności nie musi powodować spadku zatrudnienia i spadku PKB w całej gospodarce, lecz objawia się w pogorszeniu bilansu handlowego i salda na rachunku obrotów bieżących. Ujemne saldo bilansu handlowego i deficyt na rachunku obrotów bieżących mogą nie stwarzać problemu, dopóki nie pojawią się kłopoty z ich finasowaniem.

W latach 1999-2011 jednostkowy koszt pracy (wartość wynagrodzeń na jednostkę wytwarzanego produktu) w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Francji zwiększył się w relacji do jednostkowego kosztu pracy w Niemczech o 19-26%. Pogorszenie konkurencyjności wymienionych krajów wobec Niemiec znalazło swoje odbicie w pogorszeniu sald bilansu handlowego i rachunku obrotów bieżących. W roku 2010 wymienione kraje miały deficyty obrotów bieżących wysokości od 2 do 10 proc PKB i miały łącznie deficyt handlowy wysokości 167 mld euro, podczas gdy Niemcy uzyskały nadwyżkę handlową w wysokości 154 mld euro, osiągając nadwyżkę rachunku obrotów bieżących w wysokości blisko 6% PKB.

Trzeba zaznaczyć, że przyczyny utraty konkurencyjności w poszczególnych krajach były inne. W Grecji, Portugalii i Włoszech przyczynił się do tego deficyt budżetowy i duży dług publiczny. Natomiast w Hiszpanii, która – do chwili wybuchu światowego kryzysu finansowego – pod względem przestrzegania kryteriów Maastricht dotyczących deficytu i długu publicznego zachowywała się lepiej niż Niemcy, przyczyną utraty konkurencyjności była olbrzymia ekspansja zadłużenia prywatnego napędzająca boom budowlany i wzrost płac.

Obecnie rynki finansowe nie chcą już dobrowolnie finansować deficytu obrotów bieżących Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Aby poprawić swoje bilanse handlowe i zlikwidować deficyty na rachunku obrotów bieżących, kraje te powinny prawdopodobnie obniżyć płace o 20-30%. W przypadku kraju posiadającego własną walutę, poprawa konkurencyjności tego rzędu mogłaby się dokonać w krótkim czasie w wyniku osłabienia krajowej waluty, nie powodując szkody w skali działalności gospodarczej i poziomie zatrudnienia. Przykładem takiego dostosowania może być Polska, która jest członkiem UE, lecz nie należy do strefy euro. W okresie kulminacji światowego kryzysu finansowego między jesienią 2008 a wiosną 2009 polski złoty osłabił się o około 30%. Dzięki temu w roku 2009 saldo polskiego handlu zagranicznego poprawiło się o 3% PKB, co było prawdopodobnie najistotniejszym czynnikiem, dzięki któremu w roku 2009 Polska, jako jedyny kraj w UE, cieszyła się wzrostem gospodarczym, podczas gdy gospodarki wszystkich pozostałych krajów UE skurczyły się.

Zagrożone kraje znajdujące się w strefie euro nie mogą jednak poprawić swojej konkurencyjności poprzez dostosowanie kursu walutowego, gdyż nie mają własnej waluty. W związku z tym, zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, starają się poprawić konkurencyjność poprzez zacieśnienie fiskalne (tj. obniżenie wydatków budżetowych i podniesienie podatków) mające powodować nominalny spadek płac, świadczeń i cen. Politykę taką określa się obecnie terminem „wewnętrzna dewaluacja”, choć mamy do czynienia po prostu z polityka deflacyjną realizowaną narzędziami fiskalnymi.

 

II.   Osłabienie waluty i deflacja – dwie alternatywne metody krótkookresowego przywracania konkurencyjności gospodarki

 

Istnieją dwie metody krótkookresowej poprawy konkurencyjności: osłabienie waluty krajowej lub deflacja, czyli obniżenie krajowych cen i płac. Osłabienie waluty może mieć formę dewaluacji, w przypadku, gdy kurs waluty jest określany przez władze monetarne, lub samoczynnej deprecjacji, gdy kurs walutowy jest określany przez rynek. Deflacja może nastąpić natomiast jako efekt silnego ograniczenia popytu przez zacieśnienie fiskalne lub restrykcyjną politykę monetarną. Efektem zarówno osłabienia waluty, jak i deflacji jest obniżenie wartości płac i innych dochodów krajowych wyrażonych w walutach partnerów handlowych, co przyczynia się do poprawy bilansu handlowego.

Istotną różnicą miedzy omawianymi metodami jest to, że osłabienie waluty powoduje automatyczne obniżenie płac wyrażonych w walutach zagranicznych i poprawę konkurencyjności, co staje się impulsem do wzrostu produkcji krajowej, natomiast deflacja jest zjawiskiem znacznie bardziej rozłożonym w czasie. Polityka deflacyjna musi najpierw poprzez spadek popytu spowodować spadek produkcji i w konsekwencji zatrudnienia, po to by rosnące bezrobocie mogło skłonić pracowników w sektorze prywatnym do akceptowania obniżek płac. Deflacja wymaga podjęcia tysięcy decyzji przez podmioty gospodarcze i zmiany tysięcy umów. Decyzje o obniżkach cen podejmowane są dopiero wtedy, gdy poszczególni przedsiębiorcy napotykają barierę popytu w postaci spadku sprzedaży. Pracownicy zaczynają akceptować obniżki płac wtedy, gdy wyraźnie rośnie bezrobocie. Spadek wartości cen i płac w przeliczeniu na waluty zagraniczne w procesie deflacji nigdy nie jest więc automatyczny i powszechny, tak jak to jest w przypadku zmiany kursu walutowego. Ponadto spadek ten w wyniku deflacji następuje zacznie wolniej niż może to nastąpić w przypadku osłabienia waluty, gdzie dostosowanie płac w całej gospodarce może nastąpić z dnia na dzień.

W przypadku gdy gospodarka generuje wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących i ustaną źródła jego finasowania, a nie następuje szybka poprawa konkurencyjności, niezbędna redukcja deficytu dokonuje się poprzez spadek zatrudniania i produkcji. Stąd mniejsza i wolniej postępująca poprawa konkurencyjności poprzez deflację sprawia, że w przypadku konieczności ograniczenia deficytu handlowego, dostosowanie takie poprzez politykę deflacyjną musi się odbyć kosztem głębszego spadku zatrudniania i realnego PKB niż gdyby odbywało to się poprzez osłabienie waluty.

Osłabienie waluty jest więc ze swojej natury bardziej skutecznym i bez porównania mniej kosztownym społecznie i ekonomicznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności niż deflacja. Należy jednak podkreślić, że poprawa konkurencyjności w wyniku zmiany kursu walutowego nie musi być trwała. Tylko przy odpowiednio restrykcyjnej polityce fiskalnej i monetarnej, osłabienie waluty może trwale poprawić konkurencyjność gospodarki i wprowadzić ją na ścieżkę wzrostu. Jeżeli braknie takiego wsparcia, to osłabienie waluty prowadzi do wzrostu cen i płac, a szybko uzyskana poprawa konkurencyjności jest zjadana przez inflację.

III.            Wybrane doświadczenia historyczne dotyczące polityki deflacyjnej i dewaluacji

 

W systemie waluty opartej o złoto[1]/, który wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku i funkcjonował do wybuchu I Wojny Światowej w 1914 r., polityka deflacyjna była podstawowym instrumentem przywracania konkurencyjności gospodarki i równowagi w obrotach międzynarodowych. Deficyt handlowy kraju, jeśli nie był finansowany napływem kapitału z zagranicy, powodował odpływ złota z rezerw banku emisyjnego realizującego swoje zobowiązanie do wymiany waluty na złoto. W takim przypadku bank emisyjny, aby zapobiec zagrożeniu dla swojej zdolności do wymiany waluty na złoto, podnosił stopę dyskontową zmniejszając podaż kredytu w gospodarce i powodując presję na obniżkę cen. Deflacja obniżała popyt na towary importowane, poprawiała konkurencyjność gospodarki i bilans handlowy. Karl Polanyi[2]/, a za nim Barry Eichengreen poświęcili wiele uwagi wyjaśnieniu, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed I Wojna Światową, a przestała nim w okresie międzywojennym. Zdaniem Eichengreena przed I Wojną Światową polityka banków centralnych podporządkowana była jednemu celowi, jakim było utrzymanie rezerw złota na poziomie gwarantującym wymienialność waluty na złoto według stałego parytetu. Gdy było to potrzebne dla tego celu, bank centralny nie wahał się przed prowadzeniem polityki deflacyjnej i żadne inne względy nie były przy tym poważnie brane pod uwagę. Prowadzenie nieskrępowanej polityki deflacyjnej ułatwiał fakt, że nie było wówczas żadnej uznanej teorii wyjaśniającej wpływ polityki banku centralnego na gospodarkę i poziom bezrobocia[3]/. Bezrobocie zresztą jako zdefiniowana kategoria ekonomiczna i społeczna pojawiło się w dyskusjach dopiero na przełomie XIX i XX wieku[4]/. Nie było wówczas powszechnych praw wyborczych, w większości krajów prawo głosu było ograniczone do ludzi posiadających majątek. Bezrobotni pozbawieni pracy w wyniku polityki banku centralnego nie byli świadomi tego związku, a ponadto mieli niewielkie możliwości przedstawienia swoich interesów w ówczesnym systemie politycznym[5]/. Związki zawodowe i regulacje pracownicze były w powijakach, dzięki temu płace były stosunkowo elastyczne i stąd polityka deflacyjna mogła być skuteczna w ich obniżaniu[6]/. Z tego punktu widzenia sytuacja w okresie międzywojennym była już istotnie różna. Wszystkie warstwy społeczne uzyskały prawo wyborcze, wzrosła siła związków zawodowych, bezrobocie stało się istotną kategorią ekonomiczną i problemem politycznym, i zaczęto łączyć je z polityką banku centralnego. Działania związków zawodowych i regulacje prawa pracy zmniejszyły swobodę obniżania płac. Wobec usztywnienia płac, dla osiągniecia danego efektu w zakresie obniżki popytu w gospodarce potrzebny był większy wzrost bezrobocia niż w przypadku elastycznych płac. Coraz powszechniejsza była świadomość konfliktu między celem utrzymania równowagi zewnętrznej, a utrzymaniem dobrej koniunktury w kraju.

Spektakularną ilustracją tych różnic oraz niepowodzeń deflacji w okresie międzywojennym jest nieudana obrona przewartościowanego parytetu wymiany funta szterlinga w Wielkiej Brytanii w latach 1925-1931. W 1925 Wielka Brytania przywróciła zawieszoną po wybuchu I Wojny Światowej wymienialność funta na złoto. Przywrócono przedwojenny parytet funta do złota, choć ówczesne ceny w Wielkiej Brytanii nie odpowiadały przedwojennym. Przeciwko przywróceniu parytetu wymiany oponował John Maynard Keynes – wówczas jeden z ekspertów konsultowanych przez kanclerza skarbu Winstona Churchilla. W pamflecie „The Economic Consequences of Mr. Churchill” (skutki gospodarcze działań pana Churchilla) Keynes oceniał, że przywrócenie przedwojennego parytetu oznacza przewartościowanie funta o 10-15%, co obniży konkurencyjność brytyjskiego eksportu i spowoduje wzrost bezrobocia[7]/. Według późniejszych ocen faktyczne przewartościowanie było nieco mniejsze, w granicach 5-10%[8]/. Decyzja o przywróceniu przedwojennego przewartościowanego parytetu jest powszechnie uważana za podstawową przyczynę wolnego wzrostu gospodarki i wysokiego bezrobocia w Wielkiej Brytanii w drugiej dekadzie lat 1920-tych[9]/. W tym czasie Francja, która przywróciła wymienialność w roku 1924 wg nowego niedowartościowanego parytetu miała znacznie wyższy wzrost gospodarczy i niższe bezrobocie[10]/. Przez sześć lat gospodarka i społeczeństwo brytyjskie ponosili olbrzymie koszty broniąc przewartościowanej waluty. Aby chronić bilans handlowy i ograniczać wypływ złota z kraju, Bank Anglii musiał ograniczać podaż kredytu, a rząd wprowadzać kolejne restrykcje fiskalne. Polityka deflacyjna dławiła gospodarkę, lecz problemu przewartościowanej waluty brytyjskiej nie udało się rozwiązać. Ostatecznie w roku 1931, wobec utrzymującego się 20 procentowego bezrobocia, Wielka Brytania odeszła od systemu waluty złotej i pozwoliła na dewaluację funta o około 30 proc. Przyniosło to pewną ulgę gospodarce brytyjskiej w warunkach głębokiego kryzysu gospodarki światowej.

Naszym zdaniem to doświadczenie brytyjskie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim. Po pierwsze, przykład ten demonstruje duże koszty ekonomiczne i społeczne oraz niewielką skuteczność polityki deflacyjnej jako instrumentu przywracania konkurencyjności przy usztywnionym kursie walutowym. Wówczas, prowadzona przez 6 lat polityka deflacyjna nie potrafiła sobie poradzić z poziomem cen zawyżonym o 5-10% i nie doprowadziła do przywrócenia konkurencyjności kraju. Czy można spodziewać się, że dziś za pomocą tej polityki uda się przywrócić konkurencyjność gospodarek, w których poziom płac jest zawyżony o 20-30%? Po drugie, przykład ten ilustruje, jak olbrzymie koszty ekonomiczne, społeczne i polityczne mogą być spowodowane ograniczeniami w myśleniu, jakie narzucili sobie liderzy gospodarczy i polityczni. Wówczas przyjmowano, że system waluty opartej o złoto jest jedynym systemem gwarantującym zdrowy pieniądz, a utrzymanie przedwojennego parytetu funta do złota jest niezbędne dla zachowania wiarygodności brytyjskiego systemu monetarnego. Wysocy przedstawiciele brytyjskiego Ministerstwa Skarbu do ostatniej chwili reagowali z oburzeniem na sugestie, że Wielka Brytania mogłaby odejść od ówczesnego parytetu wymieniany funta na złoto[11]/. Gubernator Banku Anglii Montagu Norman wiosną 1931 roku zabiegał w przygniecionych Wielkim Kryzysem Stanach Zjednoczonych o pożyczkę, która mogłaby przedłużyć utrzymywanie wymienialności funta według tradycyjnego parytetu. Gdy to się nie udało, żalił się, że „Stany Zjednoczone są ślepe nie podejmując kroków dla uratowania świata i systemu waluty opartej o złoto”[12]/. Utożsamianie losów świata z ówczesnym systemem walutowym było błędne, gdyż jak wiemy system waluty opartej o złoto się załamał, a świat mimo wszystko przetrwał. Natomiast uporczywe trwanie w systemie waluty opartej o złoto było kluczowym czynnikiem, który przyczynił się do pogłębienia i międzynarodowego rozprzestrzenienia Wielkiego Kryzysu, który prawie doprowadził do upadku demokratycznego kapitalizmu na świecie[13]/. To doświadczenie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim, którzy powtarzają, że utożsamiają przyszłość Unii Europejskiej i wspólnego rynku z projektem euro.

Warto przypomnieć, że jednym z najistotniejszych posunięć w czasie pierwszego roku rządów Franklina Delano Roosevelta w 1933 roku, obok uporządkowania i rozpoczęcia odbudowy systemu bankowego, było zawieszenie wymienialności dolara na złoto i dewaluacja dolara o 40%.

Odejście Wielkiej Brytanii, a następnie USA od systemu waluty opartej o złoto rozpoczęło kilkuletni okres, w którym poszczególne kraje wykorzystywały dewaluację jako instrument poprawy konkurencyjności. Polityka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, bowiem dewaluacja poprawiała konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Zdaniem Eichengreena nie może to jednak zaciemniać faktu, że dewaluacje lat 1930-tych były skuteczne i stanowiły część rozwiązania problemu Wielkiego Kryzysu, a nie były jego źródłem[14]/.

Niezwykle pouczające jest doświadczenie Argentyny, która w 1991 wprowadziła system tzw. izby walutowej (currency board) związując ustawowo i bezterminowo kurs swojej waluty peso z dolarem USA. Przez pierwsze kilka lat przynosiło to znakomite rezultaty w postaci obniżenia inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydawało się, że wreszcie po latach borykania się z problemami niestabilnej polityki makroekonomicznej i wysokiej inflacji, Argentyna znalazła rozwiązanie, które zagwarantuje jej utrzymanie zdrowych i sprzyjających rozwojowi ram makroekonomicznych. Pod koniec dekady lat 1990-tych, w wyniku połączenia czynników wewnętrznych i zewnętrznych, pojawiły się poważne problemy z konkurencyjnością powodujące recesję i narastanie długu publicznego. Początkowo nie dopuszczano możliwości odejścia od systemu izby walutowej. Aby uporać się z problemem niekonkurencyjności gospodarki i wysokiego zadłużenia, stosowano politykę deflacyjną opartą o restrykcje fiskalne. Nie przynosiło to poprawy sytuacji. Po trzech latach recesji, w końcu roku 2001 krwawe rozruchy zmusiły prezydenta i rząd do dymisji. Argentyna ogłosiła niewypłacalność i porzuciła system izby walutowej. Peso straciło ponad 70% swojej wartości. W gospodarce i w systemie bankowym wystąpiły bardzo poważne perturbacje, lecz już po kilku miesiącach gospodarka zaczęła rosnąć i zamknęła się luka w bilansie handlowym. W ciągu następnych 6 lat gospodarka rosła w tempie 7-9% rocznie. Doświadczenie Argentyny może być ilustracją dla trzech prawd, które powinniśmy mieć na uwadze. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może z nieprzewidywanych wcześniej powodów popaść w problemy z konkurencyjnością. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, przywracanie konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną jest mało skuteczne i może doprowadzić do groźnych niepokojów społecznych. Po trzecie, dewaluacja jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym i nawet przeprowadzona w warunkach załamania politycznego i gospodarczego może pozwolić na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.

Skuteczność instrumentu, jakim jest dewaluacja, potwierdzają doświadczenia krajów azjatyckich: Korei Południowej, Tajlandii i Indonezji po kryzysie 1997 roku, a także Rosji po kryzysie 1998 roku. We wszystkich tych przypadkach dochodziło do głębokiej dewaluacji w sytuacji poważnego załamania gospodarki i kryzysu bankowego. Wobec załamania banków i bankructw przedsiębiorstw wydawało się, że gospodarki przez długi czas nie będą w stanie wydostać się z tarapatów. Tymczasem, po dewaluacji gospodarki bardzo szybko wkraczały na ścieżkę wzrostu.

Dewaluacja nie jest jednak rozwiązaniem doskonałym i z jej stosowaniem związane są istotne problemy. Źródłem części problemów jest właśnie fakt, że dewaluacja jest niezwykle skutecznym i mało kosztownym społecznie i politycznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności, a jednocześnie nie dotyka bezpośrednio fizycznych procesów wytwarzania produktów i usług, które decydują o konkurencyjności w długim okresie. Dostępność dewaluacji stwarza często politykom pokusę unikania trudniejszych społecznie i politycznie reform niezbędnych dla podnoszenia konkurencyjności gospodarki oraz tolerowania rozluźnienia fiskalnego, w przekonaniu, że ewentualne problemy z konkurencyjnością zawsze zostaną rozwiązane przez osłabienie waluty. Jest wiele przykładów krajów, w szczególności Ameryki Południowej i Południowej Europy, które w drugiej połowie XX wieku przez lata posługiwały się dewaluacją dla nadganiania konkurencyjności systematycznie traconej w wyniku inflacji.

Dodatkowym problemem jest fakt, że dewaluacja jest instrumentem nieobojętnym dla sąsiadów. Dewaluacja poprawia konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Konkurowanie krajów między sobą poprzez dewaluowanie waluty wprowadza zamieszanie i zakłócenia, nie przynosząc żadnych trwałych korzyści.

Osłabienie waluty nie jest rozwiązaniem cudownym, które może zastąpić zdrową politykę makroekonomiczną. Jest instrumentem, który aby nie zaszkodzić zdrowiu gospodarki kraju i jej sąsiadów nie powinien być nadużywany. Są jednak awaryjne sytuacje, w których wyjście gospodarki na prostą jest bez dewaluacji bardzo trudne i może okazać się niemożliwe. Nie przypadkowo wszystkie udane programy dostosowawcze w Ameryce Łacińskiej zawierały głęboką początkową dewaluację, która obniżała jednostkowy koszt pracy[15]/.

W awaryjnych przypadkach, gdy nastąpi strukturalne osłabienie konkurencyjności, osłabienie waluty połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną leży w interesie danego kraju i jego partnerów. Znacznie lepiej, jeśli kraj poprawi swoja konkurencyjność, co umożliwi mu wzrost gospodarczy, wzrost handlu i obsługiwanie zadłużenia, niż gdyby miał na trwałe pogrążyć się w stagnacji i być tylko obiektem pomocy ze strony wspólnoty międzynarodowej.

IV.             Czy unia fiskalna stanowić może lekarstwo na problem niekonkurencyjności niektórych krajów strefy euro?

Wielu obserwatorów uważa, że zasadniczym błędem przy wprowadzaniu euro było stworzenie unii monetarnej bez unii fiskalnej. Postuluje się więc często naprawienie tej wady poprzez powołanie na szczeblu UE/strefy euro organów uprawnionych do nakładania podatków i emisji długu na oraz stworzenie skuteczniejszych narzędzi wymuszających dyscyplinę fiskalną na poziomie państw członkowskich. Zwolennicy tego podejścia wydają się oczekiwać, że utworzenie unii fiskalnej usunie najpoważniejsze problemy w funkcjonowaniu strefy euro.

Wątpliwości wobec tego poglądu zwykle koncentrują na tym, czy jest politycznie realne stworzenie w ramach UE unii fiskalnej w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwraca się uwagę, że budżet UE stanowi obecnie zaledwie 1% PKB Unii, podczas, gdy przed wybuchem światowego kryzysu finansowego budżet federalny USA stanowił blisko 20%. PKB, a budżety centralne poszczególnych krajów UE stanowiły od 14. do 43 % ich PKB.

Abstrahując od realności stworzenia unii fiskalnej, warto postawić pytania:

1)      Czy utworzenie w UE realnej unii fiskalnej zapobiegnie powstawaniu w przyszłości problemów z konkurencyjnością poszczególnych krajów UE?

2)      Czy unia fiskalna dostarczy instrumentów do radzenia sobie z takimi problemami?

Uważamy, że odpowiedź na oba pytania jest negatywna.

Ad 1) Unia fiskalna być może zmniejszy ryzyko nieodpowiedzialnej polityki budżetowej, lecz nie zapobiegnie powstawaniu problemów z konkurencyjnością wywołanych innymi przyczynami. Dalsze problemy z konkurencyjnością wynikające m.in. z nadmiernej ekspansji kredytu sektora prywatnego, napływu kapitału zagranicznego (w tym transferów unijnych) finansującego inwestycje w sektorach nie-eksportowych, szybszej poprawy konkurencyjności partnerów handlowych, zmian technologicznych lub demograficznych, bez wątpienia pojawiać się będą w przyszłości w niektórych krajach.

Ad 2) Nieuzasadnione jest oczekiwanie, że większe środki z budżetu centralnego EU (lub strefy euro) mogłyby umożliwić rozwiązanie problemu obniżonej konkurencyjności niektórych krajów. O wątpliwej skuteczności polityk strukturalnych i fiskalnej mających prowadzić do poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego świadczą przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch.

Przeliczenie, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, płac w Niemczech Wschodnich z marki wschodniej na markę zachodnią według parytetu 1:1 spowodowało, że większość wschodnioniemieckiej gospodarki stała się niekonkurencyjna względem Zachodu. Od chwili zjednoczenia, Niemcy Wschodnie są beneficjentem transferów fiskalnych, które do roku 2009 wyniosły około 2000 mld euro[16]/. Kwota ta odpowiada ok 80% PKB Niemiec i około 700% PKB Niemiec Wschodnich z roku 2010. Roczne transfery wynosiły średnio ponad 4% PKB Niemiec i ponad 25% PKB Niemiec Wschodnich[17]/. Efekt doganiania wystąpił w pierwszej połowie lat 1990-tych. Później proces się prawie zatrzymał. Udział Niemiec Wschodnich w PKB Niemiec od 1996 roku utrzymuje się na stałym poziomie, natomiast dochód na głowę w Niemczech Wschodnich rośnie w wyniku zmniejszania się liczby ludności wschodnich landów, która w relacji do zachodnich landów zmniejszyła się z 27% na początku transformacji do 21% w roku 2007. Młodzi i wykształceni ludzie emigrują z Niemiec Wschodnich ze względu na bezrobocie – od kilkunastu lat dwukrotnie wyższe niż na Zachodzie – i brak perspektyw[18]/.

Południowe Włochy od kilkudziesięciu lat są obiektem polityki strukturalnej mającej zmniejszyć lukę konkurencyjności w stosunku do północy kraju.  Obecnie transfery z tego tytułu wynoszą 4% PKB Włoch, co stanowi 16% PKB Włoch Południowych[19]/. Pewne zmniejszenie luki rozwojowej nastąpiło w latach 1960-tych. Później jednak nie było trwałego postępu w konwergencji i od 40 lat PKB na jednego mieszkańca oscyluje w granicach 55-65% poziomu na Północy[20]/. Południe osiąga tylko 46% poziomu Północy pod względem PKB wytwarzanego w sektorze prywatnym na jednego mieszkańca oraz zaledwie 18% pod względem wartości eksportu (bez produktów paliwowych) na jednego mieszkańca. Stopa bezrobocia na Południu jest dwukrotnie wyższa niż na Północy[21]/.

Te dwa przykłady pokazują niską skuteczność krajowych programów „podciągania” niekonkurencyjnych regionów, mimo nakładów nieproporcjonalnie większych niż to, co można sobie wyobrazić w ramach europejskiej unii fiskalnej. Trudno bowiem zakładać, żeby niekonkurencyjne kraje strefy euro mogły liczyć na stałe wieloletnie dotacje rzędu 25% PKB rocznie, jak w we Wschodnich Niemczech, czy 16% PKB rocznie jak w Południowych Włoszech.


V.    Czy doświadczenie Łotwy oraz przypadki ekspansywnych dostosowań fiskalnych dają podstawy do nadziei na skuteczność polityki „wewnętrznej dewaluacji”?

Ekonomiści uważający, że polityka „wewnętrznej dewaluacji” realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych może być dziś skutecznym rozwiązaniem dla zagrożonych gospodarek strefy euro, powołują się często na doświadczenia Łotwy, a także na przypadki krajów, w których zdecydowana redukcja deficytu budżetowego stała się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, czyli innymi słowy pojawiły się ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego.

Łotwa, kraj liczący 2,3 miliona mieszkańców, nie należy do strefy euro, lecz od wielu lat ma swoją walutę sztywno powiązaną z euro. Przez kilka lat przed wybuchem światowego kryzysu finansowego Łotwa cieszyła się bardzo wysokim tempem wzrostu gospodarczego, którego motorem był boom kredytowy, zasilany pożyczkami, jakie łotewskie banki otrzymywały od swoich matek ze Skandynawii[22]/. W wyniku wzrostu płac przekraczającego znacznie tempo wzrostu wydajności pracy w sektorach wytwarzających dobra podlegające wymianie międzynarodowej, następowała szybka erozja konkurencyjności. Deficyt na rachunku bieżącym osiągnął w 2007 roku monstrualny poziom 22% PKB. W 2008 roku, wraz z wybuchem światowego kryzysu finansowego, zakończył się dopływ zagranicznych pożyczek i załamał się rynek nieruchomości. Łotwa zmuszona została do szybkiej poprawy konkurencyjności i zamknięcia deficytu na rachunku obrotów bieżących. Rząd zdecydował się na utrzymanie istniejącego kursu walutowego i wdrożył program „wewnętrznej dewaluacji”. W latach 2009-2010 Łotwa dokonała głębokich cięć wydatków budżetowych, a także zwiększyła niektóre dochody. Łącznie dostosowania fiskalne wyniosły 15% PKB. W latach 2008-2010 PKB obniżyło się łącznie o 21%, lecz w roku 2011 gospodarka weszła już na ścieżkę wzrostu. Mimo realizacji tak trudnego programu gospodarczego premier Valdis Dabrovskis odniósł sukces w wyborach parlamentarnych w październiku 2010 roku i utrzymał się na stanowisku także po kolejnych – przedterminowych – wyborach we wrześniu 2011 roku, w których największą liczbę głosów otrzymała opozycyjna partia reprezentująca mniejszość rosyjską. Przypadek Łotwy wskazywany jest jako przykład, że wewnętrzna dewaluacja może być skutecznym instrumentem przywracania konkurencyjności i rząd posługujący się takim instrumentem nie musi wcale stracić poparcia wyborców.

Przypadek Łotwy warto jednak zestawić z przypadkiem Islandii. Przed rokiem 2008 w Islandii – kraju liczącym zaledwie 320 tysięcy mieszkańców – podobnie jak na Łotwie miał miejsce szybki wzrost bilansów banków finansowany napływem zagranicznego kapitału pożyczkowego i ekspansja sektora budowlanego. Deficyt rachunku obrotów bieżących w obu krajach osiągał przed kryzysem zbliżony poziom ponad 20% PKB. Z chwilą wybuchu światowego kryzysu finansowego oba kraje straciły źródła dopływu kapitału finansującego ich wzrost, przeżyły głębokie załamanie sektora nieruchomości budowlanych i szok w sektorze finansowym – którego skala w Islandii była znacznie większa niż na Łotwie. Oba kraje dokonały głębokich dostosowań fiskalnych, a także uzyskały wsparcie od Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oba kraje po załamaniu w latach 2008-2010, w roku 2011 odnotowały wzrost PKB.

Koszty dostosowania w Islandii były jednak znacznie mniejsze niż na Łotwie. Spadek PKB w latach 2008-2010 był o połowę mniejszy niż na Łowie. Spadek zatrudnienia w Islandii wyniósł tylko 5% wobec 17% na Łotwie. Wyjaśnieniem znacznie mniejszych ekonomicznych i społecznych kosztów dostosowania w Islandii może być fakt, że nastąpiła tam dewaluacja waluty krajowej poprawiająca konkurencyjność gospodarki. Islandia miała płynny kurs walutowy i nominalna wartość jej waluty obniżyła się w roku 2008 o około 50%. Dalszemu spadkowi zapobiegło m.in. wprowadzenie ograniczeń wymiany walut. Część poprawy konkurencyjności została zniwelowana przez wywołaną dewaluacją inflację, lecz mimo to pod koniec 2011 roku islandzka waluta była realnie o ponad 30% słabsza niż w przed wybuchem kryzysu[23]/. W efekcie, płace w gospodarce w przeliczeniu na waluty zagraniczne stały się niższe, co poprawiło konkurencyjność islandzkich produktów. Tymczasem na Łotwie, choć rząd dokonał głębokiej redukcji płac w sektorze publicznym, które w roku 2010 były o około 20% niższe niż w roku 2008, to płace w przemyśle obniżyły się zaledwie o 2%[24]/. W świetle tych danych, Łotwa stanowi laboratoryjny przykład nieskuteczności „wewnętrznej dewaluacji” jako metody poprawy konkurencyjności gospodarki. Dostosowanie rachunku obrotów bieżących na Łotwie dokonało się bowiem nie poprzez poprawę konkurencyjności, lecz poprzez głęboki spadek zatrudnienia i spadek PKB.

Analiza przypadków ekspansywnych skutków zacienienia fiskalnego tzn. sytuacji, w których ograniczenia fiskalne nie hamują wzrostu, lecz powodują jego przyspieszenie, wskazuje, że nadzieje na pojawienie się takiego zjawiska w zagrożonych gospodarkach strefy euro nie mają realnych podstaw[25]/. Ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego pojawiają się bowiem wtedy, gdy hamującemu popyt zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszą inne dostatecznie silne stymulujące wzrost czynniki, takie jak osłabienie waluty lub spadek inflacji i stóp procentowych. Znaczne osłabienie waluty poprawiające konkurencyjność i powodujące wzrost eksportu było czynnikiem stymulującym ekspansję gospodarki w przypadku  zacieśnienia fiskalnego w  Irlandii w latach 1987-89, Finlandii w latach 1992‐98 i Szwecji w latach 1993‐98. Przy czym w Irlandii osłabienie waluty bezpośrednio poprzedziło okres zacieśnienia fiskalnego, a  w Finlandii i Szwecji następowało w jego trakcie. Z kolei w przypadku Danii (w latach 1983-1986), czynnikiem stymulującym wzrost gospodarki był towarzyszący zacieśnieniu fiskalnemu spadek inflacji (z bardzo wysokich poziomów) i obniżenia stóp procentowych (również z bardzo wysokich poziomów). Na wystąpienie tych czynników wzrostu w przypadku zagrożonych krajów strefy euro trudno obecnie liczyć, w sytuacji gdy kraje te nie mają własnej waluty, a także nie ma możliwości bardzo znaczącego spadku inflacji i stóp procentowych (gdyż inflacja jest obecnie na umiarkowanym poziomie, a stopy procentowe są bardzo niskie).

VI.             Europa, USA, państwa narodowe i zacofane regiony, a obszar jednej waluty

W poprzednich rozdziałach uzasadnialiśmy pogląd, że możliwość dostosowania kursu walutowego jest bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem umożliwiającym odzyskanie utraconej konkurencyjności. Natomiast region lub kraj znajdujący się wewnątrz większego obszaru walutowego, który utraci konkurencyjność nie mając możliwości dewaluacji waluty, może być skazany na długotrwałą niemożność poprawy swojej sytuacji. W niniejszym rozdziale zastanawiamy się, jakie z tych konstatacji wynikają wnioski dotyczące możliwości funkcjonowania jednej waluty w Europie.

Zwolennicy jednego obszaru walutowego w Europie powołują się często na przykład Stanów Zjednoczonych. USA mają podobnego rzędu co Europa terytorium, liczbę ludności i poziom rozwoju gospodarczego. Tym niemniej jedna waluta funkcjonuje w USA bez zakłóceń. Dlatego zgodnie z tym poglądem, wspólna waluta może również doskonale funkcjonować w Europie, pod warunkiem zwiększenia zakresu integracji fiskalnej i zniesienia utrudnień w przepływie siły roboczej i kapitału. Naszym zdaniem, jednym z istotnych czynników umożliwiających funkcjonowanie jednej waluty w USA jest to, że obszar walutowy pokrywa się w znacznej mierze z obszarem państwowości amerykańskiej, która stanowi podstawowe źródło tożsamości i identyfikacji obywateli. Warto pamiętać, że istotnym etapem budowy tej wspólnej tożsamości i przemiany dobrowolnej unii suwerennych stanów w jednolite państwo była wyniszczająca Wojna Secesyjna 1861-1865. Dziś do cementowania amerykańskiej identyfikacji przyczynia się jeden oficjalny język, wspólna tradycja i powszechne uznanie legitymacji władz federalnych. Wspólny język ułatwia także mobilność zawodową. Problem niekonkurencyjności wielu regionów jest w znacznym stopniu łagodzony przez przemieszczanie się mieszkańców pomiędzy regionami i stanami. Procesy te nie zagrażają spójności narodu amerykańskiego, lecz nawet ją umacniają.

W przeciwieństwie do USA, Europa jest złożona z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nie jest to sytuacja przejściowa. Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński pisze:

  • „… państwa narodowe, tworzące Unię Europejską, nie tracą swej tożsamości i nic nie wskazuje na to, by miały ją stracić w przyszłości na rzecz jakiejś nowej tożsamości europejskiej”.[26]/
  • „Przede wszystkim mało realistyczne jest założenie, iż wiek XXI będzie wolny od poważniejszych konfliktów ekonomicznych i konfliktów zbrojnych przekraczających lokalną skalę. Każdy poważniejszy kryzys ekonomiczny raczej wzmacnia państwo narodowe niż je osłabia.”[27]/
  • „Państwo narodowe jest i najprawdopodobniej pozostanie kluczowym aktorem globalnej areny politycznej, a zarazem w coraz większym stopniu ujawniać się będzie jego rola jako mediatora między siłami społecznymi i ekonomicznymi działającymi w skali globalnej a podobnymi silami operującymi w skali lokalnej.”[28]/

Naszym zdaniem, problemy z konkurencyjnością mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny – znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. W wielu krajach występują regiony, które przez długi okres są ekonomicznie niekonkurencyjne. Podawaliśmy wyżej przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch. W Polsce przykładem niekonkurencyjnego regionu jest Województwo Warmińsko-Mazurskie, gdzie stopa bezrobocia jest najwyższa w kraju i przekracza obecnie 21%. Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, jednocześnie na Mazurach kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski. Według wieloletnich prognoz region ten będzie się wyludniał w stosunku do pozostałych części kraju. Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. Wyjazd ludzi z Warmii i Mazur do innych części kraju i osiedlanie się tam przybyszów z innych części Polski nie zagraża bytowi wspólnoty, z którą ludzie identyfikują się najbardziej. Nie grozi dezintegracją państwa.

Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii czy całych Włoch? Czy przyjmujemy, że rozwiązaniem problemu niekonkurencyjności Grecji będzie wyjazd Greków do pracy w Niemczech i krajach Europy Północnej, natomiast w Grecji kupią sobie działki i zbudują domy wakacyjne zamożni Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie? Jest to mało realne z przyczyn ekonomicznych i świadomościowych. Wyjazd dużej liczby osób w wieku produkcyjnym z Grecji i pozostawienie tam dużej liczby bezrobotnych i emerytów pogłębiał będzie deficyt systemu ubezpieczeń społecznych. Tak, jak Niemcy godzą się na duże transfery wspierające system ubezpieczeń społecznych we wschodnich landach, a w Polsce nikt nie przejmuje się skalą dotacji z innych województw do systemu ubezpieczeń społecznych w Województwie Warmińsko-Mazurskim, tak trudno oczekiwać, że kraje Europy będą skłonne trwale finansować deficyt systemu ubezpieczeń społecznych jakiegoś kraju europejskiego. Jak pisze Mirosław Czech: „Po greckiej lekcji wiemy, że niemiecki podatnik nie pozwoli wziąć na swój garnuszek polskich (greckich, hiszpańskich czy bułgarskich) emerytów”[29]/.

Brak perspektyw dotyczący całego państwa i skazanie społeczności narodowej na perspektywę wymuszonego rozpłynięcia się w Europie może doprowadzić do znacznie większych napięć, szczególnie gdy dotyczyć będzie krajów tak dużych jak Hiszpania lub Włochy. A sytuacja taka dotyczyć może także innych krajów, które będą w strefie euro i w przyszłości z nieprzewidywanych dzisiaj przyczyn popadną w kłopoty z konkurencyjnością.

Warto pamiętać, że Unia Europejska jest efektem procesu integracji, który miał być w założeniu antidotum na narodowe konflikty, które doprowadziły do dwóch straszliwych wojen światowych. Unia Europejska i jej instytucje zostały powołane przez państwa członkowskie, po to, by służyć poprawie ich bytu i bezpieczeństwa. Dotychczasowa integracja oparta była na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażając są korzystne dla wszystkich. Dzięki respektowaniu tej filozofii możliwy był dotychczasowy sukces Unii Europejskiej i wspólnego rynku.

Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie zagraża dotychczasowej filozofii integracji europejskiej. Państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacjach awaryjnych instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego. Jednocześnie nie ma żadnego instrumentu, który mógłby ten brak skutecznie zastąpić. W efekcie, państwo członkowskie, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zlikwidować deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji.

Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przyspieszy to proces tworzenia kosmopolitycznej społeczności europejskiej i upadek nacjonalistycznych zmór. Sadzimy, że może być odwrotnie. Obecny brak konfliktów między największymi narodami Unii Europejskiej nie wynika z faktu, że tożsamość i identyfikacja narodowa zanikła, lecz z faktu, że stworzono ramy współpracy europejskiej, które poszczególne państwa członkowskie uznały za korzystne. W przypadku, gdy w jakiejś społeczności narodowej rozpowszechni się przekonanie, że przyjęte w ramach UE/strefy euro rozwiązania skazują dane państwo na degradację ekonomiczną i społeczną, a zarazem przynoszą korzyści innym, zmory populistyczne i nacjonalistyczne odezwać się mogą z zaskakującą siłą. Warto pamiętać, ze stagnacja gospodarcza, wysokie bezrobocie, brak perspektyw oraz poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji w traktowaniu własnego kraju przez rządzące potęgi były w przeszłości pożywką dla rozwoju ruchów radykalnych, które podważyły porządek demokratyczny i pokój w Europie.

Ponieważ dostosowanie kursu walutowego jest skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym poprawiającym w sytuacji awaryjnej konkurencyjność ekonomiczną danego obszaru walutowego, racjonalne jest, by możliwość posługiwania się tym instrumentem była ulokowana na poziomie wspólnoty, z którą obywatele najsilniej się identyfikują i której gotowi są powierzyć najwięcej odpowiedzialności za ich zbiorowy los. W przypadku Unii Europejskiej tym optymalnym poziomem jest państwo członkowskie. W sytuacji utraty konkurencyjności, brak możliwości zapobiegnięcia degradacji ekonomicznej i społecznej poprzez dostosowanie kursu walutowego może w poszczególnych państwach członkowskich doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej, rozwoju populizmu i radykalnego nacjonalizmu zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy międzynarodowej. Dlatego pozbawianie państw członkowskich własnej waluty może, wbrew intencjom, zamiast przyczynić się do dalszej integracji Europy, zagrozić przyszłości UE.

VII.          Jak można rozwiązać strefę euro?

Wielu obserwatorów zgadza się, że utworzenie strefy euro mogło być błędem, lecz uważa, że od decyzji tej nie ma odwrotu.

Rozwiązanie unii walutowej w warunkach stabilności i zbliżonej pozycji konkurencyjnej poszczególnych krajów nie jest zabiegiem ryzykownym. Przykładem może być rozwiązanie unii monetarnej między Czechami i Słowacją w 1993 roku i wprowadzenie nowych walut korony czeskiej i korony słowackiej w miejsce dotychczasowej korony czechosłowackiej. Odbyło się to bez szczególnych perturbacji.

Sytuacja wygląda inaczej w sytuacji, gdy pozycje konkurencyjne poszczególnych krajów są bardzo różne. Kraj, który już znajduje się w strefie euro, a ma problemy z konkurencyjnością gospodarki, nie może samodzielnie w sposób bezpieczny rozstać się z euro, gdyż grozi to paniką bankową. W przypadku zapowiedzi wyjścia ze strefy euro mieszkańcy rzuciliby się do banków, aby wyjąć swoje pieniądze, co doprowadziłoby do upadku systemu bankowego. Próba zapobieżenia temu przez czasowe zamknięcie banków czy ograniczenia wypłat depozytów byłaby bardzo trudna i obarczona olbrzymim ryzykiem. Trzeba w szczególności wziąć pod uwagę fakt, że operacja przygotowania i wprowadzenie nowej waluty musi zająć sporo czasu, a jej przygotowanie w tajemnicy w kraju demokratycznym nie wydaje się możliwe, a z kolei trudno jest zamrozić depozyty na kilka tygodni czy miesięcy. Zamrożenie depozytów z perspektywą utraty ich wartości w wyniku dewaluacji waluty stwarza również duże ryzyko zaburzeń społecznych[30]/.

 

Tego typu perturbacje nie grożą w przypadku, gdyby strefę euro opuścił kraj mający silną pozycję konkurencyjną, taki jak Niemcy. Posiadacze depozytów w bankach niemieckich nie obawialiby się bowiem zamiany euro na markę niemiecką, gdyż oczekiwaliby raczej, że po wprowadzeniu nowej waluty marka się umocni. Dlatego można w sposób kontrolowany doprowadzić do dekompozycji strefy euro poprzez stopniowe i uzgodnione wychodzenie ze strefy euro krajów najbardziej konkurencyjnych. Euro, przez pewien czas, pozostać może wspólną walutą w krajach obecnie najmniej konkurencyjnych[31]/.

VIII.      Mechanizm walutowy po dekompozycji strefy euro

Wraz z dekompozycją strefy euro konieczne będzie stworzenie nowego mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.

Jako naturalny kandydat na nowy mechanizm kursowy jawi się nieortodoksyjny mechanizm kursu płynnego połączony z polityką celu inflacyjnego i wsparty koordynacją polityki fiskalnej i monetarnej w ramach Unii Europejskiej.

Postrzeganie kursu płynnego w literaturze przechodziło rozmaite fazy. W literaturze międzywojennej, głównie na podstawie doświadczeń francuskich z lat 1920-tych, kurs płynny postrzegany był jako immanentnie niestabilny i intensyfikujący wyjściowe nierównowagi w bilansie płatniczym. Późniejsze badania tych samych doświadczeń Francji doprowadziły część ekonomistów, w tym Miltona Friedmana, do rewizji tej krytyki i wniosku, że wysoka zmienność kursu waluty w tym systemie odzwierciedlała ówczesną niestabilność i nieprzewidywalność polityk fiskalnej i monetarnej[32]/. Zgodnie z tym poglądem, nie ma podstaw, by wątpić, że jeśli polityka fiskalna i monetarna są rozsądne i spójne, to system kursu walutowego może funkcjonować w sposób zadawalający.

W ramach systemu Bretton-Woods funkcjonującego w świecie zachodnim od zakończenia II Wojny Światowej do początku lat 1970-tych przyjęto zasadę, że kursy walutowe są sztywne, lecz mogą podlegać korekcie w przypadku, gdy uzasadniają to fundamentalne nierównowagi w obrotach handlowych. Wraz z postępującą liberalizacją przepływów kapitałowych utrzymywanie kursów sztywnych stawało się coraz trudniejsze, a mechanizm korygowania relacji kursowych nie funkcjonował należycie, gdyż decyzje o takich korektach były bardzo często wstrzymywane. Odejście od systemu Bretton-Woods rozpoczęło okres, w którym poszczególne kraje dokonywały prób z rozmaitymi wariantami systemów walutowych. Usiłowania powrotu do systemu podlegających korekcie sztywnych kursów walutowych kończyły się kilkakrotnie niepowodzeniem. Coraz więcej krajów wprowadzało kurs płynny starając się jednocześnie w rozmaity sposób ograniczyć naturalne słabości tego systemu, poprzez odejście od ortodoksyjnej koncepcji kursu płynnego i dopuszczenie rozmaitych form interwencji walutowej (systemy kursu płynnego, w których bank centralny dopuszcza możliwość interwencji walutowej, określamy mianem „nieortodoksyjnego” kursu płynnego).

Istotnym krokiem „w oswojeniu” kursu płynnego było powstanie koncepcji polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, w której bank centralny publicznie ogłasza projektowany cel w zakresie poziomu inflacji i przyjmuje za priorytet osiągniecie tego celu poprzez odpowiednie kształtowanie stóp procentowych, a także stosowanie innych instrumentów polityki pieniężnej. Koncepcja ta zastosowana po raz pierwszy w Nowej Zelandii w latach 1980-tych, szybko zdobyła popularność wśród banków centralnych krajów rozwiniętych gospodarczo. Wprowadzenie celu inflacyjnego łagodzi istotną niedogodność towarzyszącą wcześniej systemowi kursu płynnego, jaką był brak punktu odniesienia dla kształtowania oczekiwań podmiotów gospodarczych. Określanie celu inflacyjnego daje taki punkt odniesienia, bez konieczności podporządkowania polityki monetarnej obronie określonego poziomu kursu walutowego[33]/. Barry Eichengreen kończy swoją monografię o międzynarodowym systemie walutowym stwierdzeniem, że choć płynny kurs walutowy nie jest najlepszym ze światów, to jest to chociaż rozwiązanie dostępne i możliwe do stosowania[34]/.

System nieortodoksyjnego kursu płynnego w poszczególnych krajach może być uzupełniony o koordynację polityki makroekonomicznej w UE, a w szczególności koordynację polityki fiskalnej (określanie limitów dla salda budżetu sektora finansów publicznych) oraz koordynację celów inflacyjnych, a także instrumentów stosowanych przez banki centralne dla realizacji celów inflacyjnych. W takich ramach kurs płynny służyłby bieżącemu korygowaniu nierównowag w bilansie płatniczym, koordynacja polityki fiskalnej i celu inflacyjnego w ramach UE ograniczałaby wahania kursu wynikające z nieprzewidywalności i niespójności polityki makroekonomicznej, a jednocześnie ograniczona byłaby możliwość prowadzenia, pod ochroną kursu płynnego, nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej lub monetarnej.

Mechanizm kursu płynnego jako podstawowy mechanizm dostosowań kursowych w Europie nie wykluczałby możliwości prowadzenia przez niektóre kraje polityki związania swoich walut z walutą silnego partnera. Przykładem takich rozwiązań jest sztywne powiązanie z marką niemiecką m.in. szylinga austriackiego i guldena holenderskiego przed wprowadzeniem euro, a także obecne sztywne powiazanie kursu korony duńskiej z kursem euro. Tego typu rozwiązanie daje możliwość w sytuacji awaryjnej szybkiego „odwiązania” waluty od waluty partnera i uwolnienie kursu lub dokonanie jednorazowej korekty. Oczywiście, po to, by takie „odwiązanie” waluty było w praktyce możliwe bez dramatycznych perturbacji gospodarczych, konieczne są rozwiązania systemowe przeciwdziałające powszechnemu denominowaniu kontraktów w walucie zagranicznego partnera.

Drugim dopuszczalnym mechanizmem kursowym po rozpadzie strefy euro mógłby być mechanizm wzorowany na Europejskim Systemie Monetarnym (ESM) z 1979 roku. W systemie tym możliwe byłoby wygaszanie zmienności kursu waluty, ustalenie przedziałów wahań, czy tez obrona wyznaczonego poziomu kursu (a raczej zapobieżenie dalszej deprecjacji słabej waluty) poprzez zobligowanie państw z silną walutą do udzielania nieograniczonego wsparcia w postaci interwencji na rynku walutowym (a nawet do transferu rezerw walutowych, czego nie udało się dokonać w oryginalnym ESM). W systemie takim ciągle możliwa byłaby, tak zresztą, jak we wspomnianym ESM, zmiana wyznaczonych przedziałów zmienności kursów, jeśli zaistniałyby okoliczności (nierównowagi bilansów płatniczych, wzrost inflacji) uniemożliwiające obronę ustalonych poziomów. Możliwa byłaby również renegocjacja ustalonych centralnie kursów walut[35]/. Mechanizm taki, ze względu na możliwość systematycznej zmiany kursów centralnych, wolny byłby od wad rozwiązań sugerujących jednorazową rewizję kursów parytetowych w ramach istniejącej strefy euro[36]/.

Historia poszukiwania metod koordynacji walutowej się nie skończyła i będą prawdopodobnie powstawały nowe podejścia pozwalające lepiej „oswoić” płynny kurs walutowy z celami stabilizacji makroekonomicznej oraz koordynacji międzynarodowej, bądź też rozwiązania zwiększające efektywność funkcjonowania systemu przedziałów walutowych.

Nasze uwagi w niniejszym rozdziale służą przede wszystkim temu, by uzasadnić pogląd, że istnieją alternatywy dla systemu jednej waluty w Europie. Nie są one doskonałe, lecz naszym zdaniem są znacznie bezpieczniejsze dla pomyślności gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej Europy, niż rozwiązania, które wydają się proste i idealne, takie jak system oparty o parytet złota lub system jednej waluty europejskiej. Warto przypomnieć, że pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej, może się odbywać w ramach systemu walutowego, który nie jest perfekcyjny, a takim był system z Bretton Woods w latach 1945-1970. Natomiast próby wprowadzenia doskonałego systemu walutowego grożą katastrofą społeczną i ekonomiczną. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona sytemu jednej waluty w Europie.

IX.             Ostrzeżenia i argumenty przeciwko dekompozycji strefy euro

W tym rozdziale odnosimy się do popularnych argumentów i ostrzeżeń przed dekompozycją strefy euro.

Argument ekonomicznej katastrofy

Według niektórych opinii rozwiązanie strefy euro musi doprowadzić do ekonomicznej katastrofy. Ekonomiści szwajcarskiego banku UBS szacują, że dla zagrożonej gospodarki (z grupy PIIGS[37]) wystąpienie ze strefy euro spowoduje w pierwszym roku straty odpowiadające 40-50% PKB, a w przypadku gospodarki silnej, takiej jak Niemcy, wyjście ze strefy euro oznaczać będzie straty wysokości 20-25% PKB[38]/. Wnioski ekonomistów UBS są efektem przyjętych założeń, że wyjście kraju ze strefy euro spowoduje rozpad jednolitego rynku (lub odcięcie wychodzącego kraju od tego rynku), wprowadzenie barier celnych i dramatyczne załamanie handlu. Wnioski będą zupełnie inne, jeśli przyjmiemy, że następuje uporządkowane rozwiązanie strefy euro i jednolity rynek zostaje utrzymany. Ponadto, ekonomiści UBS nie porównują kosztów wyjścia ze strefy euro z kosztami, jakie będzie trzeba ponieść w przypadku pozostawania w strefie euro. Na przykład w swoim rachunku kosztów wyjścia Niemiec ze strefy Euro uwzględniają koszty 50-procentowej redukcji długu Grecji, Portugalii i Irlandii, tak jakby koszty takie występowały tylko w wariancie wyjścia Niemiec ze strefy Euro. Tymczasem, jeżeli strefa euro zostanie utrzymana, to koszty niewypłacalności krajów PIIGS (na razie Grecji) tez trzeba będzie ponosić, a naszym zdaniem będą one znacznie większe niż mogą być w wariancie kontrolowanego wyjścia Niemiec ze strefy Euro.

Ekonomiści UBS ponadto przyjmują, że jest możliwe przezwyciężenie kryzysu strefy euro, a obrona jednolitej waluty nie zagraża przyszłości UE i jednolitego rynku.

Nie odmawiamy nikomu prawa przyjmowania powyżej przedstawionych założeń i przekonania, że rozwiązanie strefy byłoby katastrofą. Za nieporozumienie uważamy jednak powoływanie się na szacunki ekonomistów UBS jako obiektywne uzasadnienie dla tezy o szkodliwości rozwiązania strefy euro. Teza o szkodliwości rozwiązania strefy euro wynika już wprost z samych przyjmowanych założeń, niezależnie od tego, czy szacunki liczbowe są wiarygodne. Jest oczywiste, że przy założeniach, jakie przyjmują ekonomiści UBS, rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby sensu.

Naszym zdaniem, prawdopodobieństwo skutecznego rozwiązania obecnego kryzysu bez przebudowy strefy euro jest mało prawdopodobne ze względu na brak dostępności skutecznych instrumentów, o czym pisaliśmy wyżej. Uważamy ponadto, że nawet w przypadku zrealizowania się bardzo optymistycznego scenariusza utrzymania strefy euro dzisiaj, będzie ona podatna na kolejne kosztowne perturbacje w przyszłości, ponieważ Europa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez jednej waluty i funkcjonowały tak z powodzeniem przed wprowadzeniem euro. Proponujemy, aby dekompozycję strefy euro przeprowadzić w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie wprowadzić mechanizm koordynacji walutowej, który umożliwi ograniczenie skali aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym. Dekompozycja strefy euro, przy utrzymaniu UE i jednolitego rynku, może relatywnie poprawić sytuację krajów PIIGS, co umożliwi im wzrost gospodarczy. Taki sposób rozwiązania problemów krajów PIIGS przyniesie korzyści dla wszystkich krajów strefy euro w porównaniu do wariantu niebezpiecznej kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”.

Niebezpieczeństwo aprecjacji nowej waluty niemieckiej i recesji w Niemczech

 

Jak dotąd, przedsiębiorstwa niemieckie są głównym beneficjentem wprowadzenia euro. W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2 % PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Ten olbrzymi wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej o kwotę 133 mld euro między rokiem 1999 a 2007 był efektem wzrostu nadwyżki w handlu wewnątrz strefy euro. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec, a także Holandii i Austrii (łącznie o 166 mld euro), towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro.

Sytuacja, w której Niemcy osiągają wysoką nadwyżkę handlową, a kraje mniej konkurencyjne generują duży deficyt handlowy i pogrążają się w zapaści ekonomicznej, jest na dłuższą metę nie do utrzymania, chyba, że Niemcy będą bezpośrednio lub pośrednio finansowały te deficyty. Jeżeli przywództwo Niemiec doprowadzi do zamierzonego wprowadzenia zdrowych zasad makroekonomicznych w strefie euro, to efektem tego będzie również zmniejszenie deficytów handlowych mniej konkurencyjnych krajów, co z kolei oznaczać będzie zmniejszenie nadwyżki Niemiec, chyba, że w tym czasie wzrośnie istotnie nadwyżka handlowa całej strefy euro. Możliwe są różne scenariusze wydarzeń, lecz naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne jest, że utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej, a w przypadku chaotycznego rozpadu strefy euro, zrównoważenie obrotów nastąpi najprawdopodobniej w sytuacji głębokiego załamania gospodarczego, które dotknie całą Europę, w tym Niemcy. Uwzględniając te ryzyka, z punktu widzenia Niemiec racjonalna jest kontrolowana dekompozycja strefy euro i przejście do mechanizmu walutowego, który wszystkim krajom UE stworzy szanse wzrostu gospodarczego i nie będzie generował zagrożeń dla trwałości UE i jednolitego rynku. Przyspieszenie wzrostu niekonkurencyjnych krajów strefy euro i związane z tym zwiększenie wolumenu handlu międzynarodowego, stwarza szanse na zrównoważenie wewnątrzeuropejskich obrotów w warunkach wzrostu gospodarczego w Europie i w Niemczech, nawet jeśli towarzyszyć temu będzie umocnienie nowej niemieckiej waluty. W przypadku wychodzenia Niemiec ze strefy euro celowe będą uzgodnienia między bankami centralnymi w celu zapobieżenia nadmiernej aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

Obawa przed osłabieniem pozycji Europy wobec USA, Chin i Indii

Argumentem, który przemawia do wielu obserwatorów, jest to, że rezygnacja ze wspólnej waluty osłabi pozycję UE wobec potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Euro jest dziś jedną z najważniejszych walut świata, natomiast waluta żadnego z poszczególnych krajów Europy nie będzie miała podobnego statusu. Cytowani ekonomiści UBS stwierdzają, że po rozpadzie strefy euro poszczególne kraje europejskie, nawet te największe, będą ledwie słyszalne na arenie międzynarodowej[39]/.

Pogląd, że rezygnacja ze wspólnej waluty obniży pozycję Europy, jest słuszny pod warunkiem, że wspólna waluta nie osłabia Europy. Jeżeli jednak istnienie wspólnej waluty hamuje rozwój gospodarczy i grozi konfliktami zagrażającymi istnieniu Unii Europejskiej, jednolitego rynku i pokojowej współpracy w Europie, to z pewnością nie będzie czynnikiem umacniającym międzynarodową pozycję Europy, lecz wręcz przeciwnie, będzie tę pozycję osłabiać. Unia Europejska z wieloma walutami narodowymi, lecz dobrze funkcjonującym jednolitym rynkiem oraz zasadami współpracy stwarzającymi wszystkim państwom członkowskim dobre perspektywy rozwoju, będzie miała silniejszą pozycję międzynarodową niż UE z jednolitą walutą, lecz sparaliżowana przez stagnację gospodarczą, problemy i konflikty wewnętrzne, i poszukująca pomocy zewnętrznej nie tylko w USA, lecz również w Chinach, a w przyszłości pewnie i w Indiach.

X.    Co może się zdarzyć w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro

W tym rozdziale omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”/deflacji: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony scenariusz optymistyczny, w którym kryzys strefy euro zostanie rozwiązany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących: 1) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku zewnętrznych impulsów wzrostu wskutek ożywienia w gospodarce światowej 2) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej 3) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu w skutek znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Długotrwała zapaść gospodarcza i społeczna zagrożonych państw strefy euro

Kontynuacja polityki „wewnętrznej dewaluacji” będzie powodować zapaść gospodarczą w zagrożonych krajach strefy euro.

Stanisław Gomułka ocenia, że zacieśnienie fiskalne stosowane w Grecji, będące jednocześnie warunkiem uzyskania zewnętrznej pomocy, spowoduje prawdopodobnie spadek PKB o około 20% i utrzymywanie stopy bezrobocia na poziomie 20-25% przez kilka lat[40]/.

Martin Feldstein, były szef doradców ekonomicznych Prezydenta Reagana, uważa, że usiłowanie ograniczenia deficytu na rachunku obrotów bieżących we Włoszech, Hiszpanii i Francji poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji” spowodowałoby dekadę wysokiego bezrobocia i spadającego PKB, co byłoby strategią politycznie niebezpieczną i oznaczającą ekonomiczne marnotrawstwo[41]/.

Recesja w zagrożonych gospodarkach pogarszać będzie perspektywy spłaty ich zadłużenia. Powodowało to będzie konieczność kontynuacji programów bezpośredniego wsparcia finansowego lub wsparcia pośredniego przez Europejski Bank Centralny w odniesieniu do Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Rosnąć będą napięcia polityczne w zagrożonych krajach, a także napięcia między krajami i wzajemne negatywne sentymenty między narodami. Społeczeństwa krajów mających nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (przede wszystkim Niemcy) odczuwać będą i coraz głośniej wyrażać rosnące zdegustowanie niezdolnością krajów deficytowych (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy) do uporządkowania swoich gospodarek i będą coraz głośniej wyrażały niechęć do udzielania im wsparcia finansowego. Z kolei kraje deficytowe będą coraz częściej oskarżały kraje nadwyżkowe o to, że są beneficjentami i częściowo sprawcami ich kłopotów. Kolejnymi etapami zaostrzenia kryzysu może być wyraźne rozszerzenie grupy zagrożonych krajów o Belgię i Francję.

 

Ryzyko kryzysów politycznych i niekontrolowanego opuszczania strefy euro

 

Dynamika polityczna kryzysu wymknąć się może spod kontroli na poziomie poszczególnych krajów i na poziomie strefy euro i Unii Europejskiej. Poszczególne zagrożone kraje mogą stracić zdolność do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” w wyniku wyborów lub upadku rządu pod wpływem demonstracji i rozruchów ulicznych, tak jak to się stało w Argentynie w 2001 roku. Pozostałe kraje będą musiały zgodzić się na rozluźnienie wymagań i kontynuację wsparcia lub zaakceptować niewypłacalność kolejnych zagrożonych krajów. Niewypłacalność kolejnych krajów powodować będzie straty w bilansach banków i konieczność udzielania im wsparcia publicznego, co pogarszać będzie sytuację fiskalną kolejnych krajów. Jednocześnie straty banków i ich problemy kapitałowe powodować będą dalsze zacieśnienie polityki kredytowej, przyczyniając się do hamowania gospodarki i rozszerzania się recesji. Rosnąć będzie nacisk na zwiększanie zakresu zaangażowania Europejskiego Banku Centralnego, a jednocześnie opór niemieckiej opinii publicznej przed ”psuciem” euro i coraz dalszym odchodzeniem ECB od dobrych wzorów Bundesbanku. W tej sytuacji może dojść do niekontrolowanego opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów.

Kraj, który w wyniku straty zdolności do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” utraci wsparcie pozostałych krajów strefy euro, ogłosi częściową niewypłacalność i nie będzie w stanie pozyskać środków na sfinansowanie niezbędnych wydatków, może zostać zmuszony do rozpoczęcia emisji własnej waluty, co może być poprzedzone emisją różnych form quasi pieniądza do regulowania zobowiązań wewnętrznych i wypłacania wynagrodzeń w sektorze publicznym.

 

Na emisję własnej waluty zdecydować się może również kraj z grupy gospodarek nadwyżkowych, który utraci zdolność do tolerowania psucia euro i rosnących kosztów fiskalnych wspierania zagrożonych gospodarek strefy euro.

W przypadku opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów nasilać się będą wzajemne oskarżenia i negatywne sentymenty. Prawdopodobne będą retorsje w postaci barier dla handlu niszczących jednolity rynek. W takim przypadku prawdopodobne jest pogłębienie załamania gospodarki i nasilenie konfliktów wewnątrzkrajowych i międzypaństwowych w Europie.

Możliwość przezwyciężenia kryzysu i przetrwania strefy euro

Pomimo, iż proponowane dotychczas metody rozwiązania kryzysu zadłużeniowego i reanimacji strefy euro mają bardzo ograniczoną szansę doprowadzić do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów i naprawy ich bilansów płatniczych na tyle szybkiej, by uniknąć zaostrzania recesji i dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, to istnieje szansa przetrwania strefy euro w obecnej formie. Może to być efektem wystąpienia rozmaitych sprzyjających czynników.

Kryzys strefy euro może zostać powstrzymany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących, takich jak: zewnętrzne impulsy wzrostu wskutek silniejszego niż się obecnie oczekuje ożywienia w gospodarce światowej, istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość nadwyżki handlowej lub lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Silne ożywienie w gospodarce światowej umożliwiłoby, przy utrzymaniu wewnętrznej nierównowagi w strefie euro, osiągnięcie na tyle wysokiego wzrostu, by zneutralizować negatywne krótkookresowe skutki polityki „wewnętrznej dewaluacji” w słabszych krajach. Ułatwiłoby to zagrożonym krajom wyjście z pętli deflacyjnej i pętli zadłużenia, zwiększając szansę na przetrwanie strefy euro. Pojawienie się silnego i nie epizodycznego zewnętrznego impulsu wzrostowego nie jest dzisiaj generalnie scenariuszem bardzo prawdopodobnym wobec wciąż niezakończonego procesu ograniczania nadmiernego zadłużenia gospodarki prywatnej w USA oraz ryzyka silniejszego hamowania jednego z silników globalnego wzrostu, czyli gospodarki chińskiej.

Podobny jak globalne ożywienie skutek dla strefy euro przyniosłoby istotne i względnie trwałe osłabienie europejskiej waluty[42]/. W sytuacji istotnej deprecjacji euro i wygenerowania dużej nadwyżki handlowej przez strefę euro jako całości, mniej konkurencyjne kraje strefy mogły mieć nadwyżki obrotów handlu zagranicznego mimo utrzymywania się deficytów w ich obrotach w ramach strefy euro. Nie bez znaczenia jest przy tym stosunkowo wysoki udział wymiany handlowej z państwami spoza strefy euro w przypadku krajów peryferii, co zwiększać będzie pozytywne skutki osłabienia euro dla ich bilansu handlowego. Szansę na istotną deprecjację euro dotychczas zmniejszały z jednej strony polityka słabego dolara prowadzona przez amerykański bank centralny, z drugiej strony zaś powszechne ściąganie kapitału z pozaeuropejskich banków zależnych przez europejskie grupy bankowe, co  – podobnie jak w przypadku Japonii po wydarzeniach w Fukushimie – prowadziło do paradoksalnego umocnienia waluty obszaru przechodzącego kryzys.

Rozwiązanie kryzysu strefy euro byłoby oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne, gdyby polityka „wewnętrznej dewaluacji” przyniosła lepsze niż oczekujemy efekty w zakresie przywracania konkurencyjności. Nie można wykluczyć takiego przebiegu wydarzeń, choć naszym zdaniem przedstawione w poprzednich rozdziałach przykłady nie dają podstaw do takich nadziei.

Reasumując, nie można wykluczyć, że kombinacja wymienionych wyżej czynników lub któryś z tych czynników samodzielnie umożliwi przezwyciężenie obecnego kryzysu i strefa euro przetrwa. Fakt, że strefa euro przetrwa obecny kryzys nie musi jednak oznaczać, że będzie to kryzys ostatni. W przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność, będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

Zakończenie

Unia Europejska i jednolity rynek europejski to wielkie osiągniecia, których warto i trzeba bronić. Wprowadzenie euro, mimo najlepszych intencji, okazało się natomiast błędem, z którego należy się wycofać. Istnienie jednolitej waluty jest trudne do pogodzenia z dotychczasową filozofią integracji europejskiej, której celem było tworzenie wszystkim państwom członkowskim warunków dla pomyślnego rozwoju. Tymczasem przynależność do strefy euro pozbawia państwo członkowskie możliwości wykorzystania w sytuacji kryzysowej najskuteczniejszego instrumentu dostosowawczego, jakim jest korekta kursu walutowego. Kraj członkowski strefy euro, który z jakichś powodów utraci konkurencyjność, znajduje się w pułapce. Wyjście takiego kraju ze strefy euro grozi paniką bankową, zaś pozostawanie w strefie euro skazać może na długotrwałą recesję. Świadomość ryzyka wpadnięcia w taką pułapkę zmniejsza szanse na dalsze rozszerzanie strefy euro, nawet w optymistycznym wariancie opanowania obecnego kryzysu. Póki istnieje strefa euro, będziemy mieli w UE do czynienia z podziałem na trzy grupy krajów: kraje strefy euro mające zadawalającą konkurencyjność, zagrożone kraje strefy euro zmagające się z recesją oraz kraje znajdujące się poza strefą euro i niespieszące się do tego, by do niej wstąpić. Będzie to swoista „Europa trzech prędkości”. Kontrolowana dekompozycja strefy euro uwolni z pułapki tych, którzy w nią wpadli, zapobiegnie nieobliczalnym konsekwencjom niekontrolowanego rozpadu strefy euro, umożliwi zachowanie UE i jednolitego rynku i pozwoli UE skoncentrować wysiłki na nowych wyzwaniach. Takim projektem dającym nowy impuls rozwojowy może być utworzenie wspólnego obszaru celnego z USA[43]/.

Operacja kontrolowanej dekompozycji strefy euro może nastąpić tak szybko, jak tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że euro i Unia Europejska to nie to samo i że Unia Europejska i jednolity rynek bez euro mogą istnieć i stanowić wielką wartość dla państw i narodów europejskich oraz uzgodnione zostaną zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


Autorzy

Stefan Kawalec

Ekonomista, absolwent wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Prezes zarządu firmy doradczej Capital Strategy Sp. z o.o., członek rad nadzorczych spółek Kredyt Bank S.A. i Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A., były wiceminister finansów.

Ernest Pytlarczyk

Doktor nauk ekonomicznych, Główny Ekonomista BRE Banku S.A., kieruje zespołem wielokrotnie nagradzanym za najlepsze prognozy makroekonomiczne gospodarki polskiej. W przeszłości pracował jako analityk rynków finansowych w Instytucie Cykli Koniunkturalnych na Uniwersytecie w Hamburgu, w banku centralnym Niemiec we Frankfurcie i w Banku Handlowym w Warszawie.


[1]/ System, w którym bank emisyjny gwarantował wymianę emitowanej waluty na złoto według stałego parytetu.

[2]/ Karl Polanyi, „The Great Transformation”, Reinhert, New York 1944.

[3]/ Barry Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Princeton University Press 2008, str. 29-31 i 230.

[4]/ Barry Eichengreen, „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”,  Oxford University Press 1995, str. 6.

[5] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. , str. 30.

[6] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Op. cit. str. 230.

[7]/ John Maynard Keynes, „The Economic Consequences of Mr. Churchill” 1925, w: John Maynard Keynes, „Essays in Persuasion”, Macmillan and Co, London 1933, s. 244-270.

[8]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57.

[9]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57

[10]/ Liaquat Ahamed, „Lords of Finance. The Bankers Who Broke the World”, The Penguin Press, New York 2009.str. 376.

[11]/ L. Ahamed, op. cit.,  str. 429-430.

[12]/ L. Ahamed, op. cit.. str. 383.

[13]/ Por. B. Eichengreen , „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”, op. cit.

[14]/  B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit., str. 87.

[15]/ Por. Mario Blejer and Guillermo Ortiz, “Latin lessons”, The Economist, 18.02.2012.

[16]/  http://pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec

[17]/ Heinz Jansen, „Transfers to Germany’s eastern Länder: a necessary price for convergence or a permanent drag?”, ECFIN Country Focus (Economic analysis from the European Commission’s Directorate-General for Economic and Financial Affairs), Volume 1, Issue 16, 8.10.2004. W poszczególnych latach w okresie 1991-2002 roczne transfery netto stanowiły między 4,6% a 7,7% PKB Niemiec i miedzy 26% a 45% PKB Niemiec Wschodnich.

[18]/ Por. Helmut Seitz, “The economic and fiscal consequences of German Unification”, Technical University Dresden, Germany, Faculty of Business and Economics, Institute for Applied Public Finances and Fiscal Policy. Presentation at the conference on German Unification University of Haifa, January 21st. – 22nd, 2009.

[19]/ Daniele Franco, „L’economia del Mezzogiorno” w: „Il Mezzogiorno e la politica economica dell’Italia”, Seminari e convegni, Banca d’Italia, lipiec 2010, nr 4, str. 5.

[20]/ Por. Gianfranco Viesti et al., “Convergence among Italian Regions, 1861-2011”, Quaderni di Storia Economica, Banca d’Italia, październik 2011, nr 21, str. 67.

[21]/ Por. D. Franco, op. cit., str. 3.

[22]/ Catriona Purfield and Christoph Rosenberg, “Adjustment under a Currency Peg: Estonia, Latvia and Lithuania during the Global Financial Crisis 2008–09”, IMF Working Paper WP/10/213, International Monetary Fund, Washington, September 2010.

[23]/ Por. Zsolt Darvas, „A Tale of Three Countries: Recovery after Banking Crises”, Corvinus University of Budapest, Department of Mathematical Economics and Economic Analysis, Working Paper 2011/6, 20 December 2011.

[24]/ Z. Darvas, op. cit..

[25]/ Por. Roberto Perotti, “The ‘Austerity Myth’: Gain Without Pain?”, NBER Working Paper 17571, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts, November 2011.

[26]/ Edmund Wnuk-Lipiński, „Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe”, Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych PAN, Krąków 2004. Str. 167.

[27]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. Str. 164.

[28]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. str. 180.

[29]/ Por. Mirosław Czech, „Ja nacjonalista”, Gazeta Wyborcza, 5-6 listopada 2011. Tytuł tekstu publicysty „Gazety Wyborczej” i byłego działacza Unii Demokratycznej i Unii Wolności jest formą prowokacji. Czech pisze w tym samym tekście: „Jak byłem demokratycznym liberałem (z tęskniącym spojrzeniem ku społecznej gospodarce rynkowej), tak pozostałem. Nacjonalistą jestem z europejska. Nie uważam by nadchodził  kres państwa narodowego i w Europie zapanowała kosmopolityczna wspólnota jako podstawa rozwoju demokracji. Więź narodowa i państwowa oparta na tożsamości obywateli oraz wieloetnicznym i wieloreligijnym dziedzictwie nie zaniknie. Będzie osnową integrującej się Europy.”

[30]/ W Argentynie w 2001 roku zamrożenie depozytów bankowych sprowokowało rozruchów, które doprowadziły do ustąpienia prezydenta i rządu oraz ogłoszenia niewypłacalności kraju.

[31]/ Rozwiązanie tego typu proponuje niemiecki historyk Hans-Joachim Voth. W wywiadzie dla „Spiegla”, w odpowiedzi na pytanie jak będzie wyglądała Europa za pięć lat, Voth mówi: „Mogę wyobrazić sobie świat z okrojoną strefą euro, do której należą Francja, Włochy, kraje śródziemnomorskie, i może też Belgia. Poza tym będzie stara strefa marki niemieckiej, do której należeć będą Niemcy, Austria, Holandia, może też Dania, i być może Finlandia, które nie będą miały problemu z utrzymaniem podobnej polityki pieniężnej jak Niemcy. Podobne warunki mieliśmy w czasach Europejskiego Mechanizmu Kursów Walutowych ERM. To było optymalne rozwiązanie, tylko potem porzuciliśmy je na rzecz euro.” Por. „Europa to więcej niż euro”,  31.08.2011 – http://waluty.onet.pl/europa-to-wiecej-niz-euro,18893,4835536,1,prasa-detal

[32] Por. B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 49-55.

[33]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 186.

[34]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 232.

[35]/ W pierwszych latach istnienia ESM centralnie ustalone poziomy kursów były modyfikowane średnio co osiem miesięcy.

[36]/ Propozycję takiego rozwiązania problemów strefy euro przedstawił Krzysztof  Rybiński: http://www.rybinski.eu/?p=2999&lang=all. Jednorazowa zmiana kursów parytetowych wewnątrz strefy euro nie wyklucza jednak ponownego, wraz z upływem czasu, narastania nierównowagi w bilansach płatniczych.

[37]/ Skrót złożony z pierwszych liter angielskich nazw następujących krajów: Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania.

[38]/ Stephane Deo, Paul Donovan, and Larry Hatheway, “Euro break-up – the consequences”, UBS Global Economic Research, London,  6.09.2011.

[39]/  S. Deo, P. Donovan, and L. Hatheway, “Euro break-up  –  the consequences”, op. cit.

[40]/ Stanislaw Gomulka, “Perspectives for the Euroland, Short Term and Long Term”, Polish Quarterly of International Affairs, no 2/2012. March 2012. Forthcoming. Gomułka uważa, że takie kosztowne społecznie dostosowanie będzie miało również pozytywne skutki: przywrócenie konkurencyjności w wyniku obniżenia kosztów płac, poprawę salda handlu zagranicznego, a także utrwalenie w pamięci (instill in te memory) dla społeczeństwa i elit politycznych konieczności dbania o stabilność finansową.

[41]/  Martin Feldstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, Financial Times, 19.12.2011. Por. http://blogs.ft.com/the-a-list/2011/12/19/a-weak-euro-is-the-way-forward/#ixzz1h6vdpDrY

[42]/ Deprecjację euro jako receptę na uratowanie strefy euro przywołał Martin Feldstein. Por. M.Fedstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, op. cit.

[43]/ Postulat utworzenia do roku 2025 wolnego obszaru celnego obejmującego Unię Europejską i USA sformułowany został w raporcie: „The Case for Renewing Transatlantic Capitalism”, Edited by Paweł Świeboda and Bruce Stokes, Warsaw, March 2012, Report by a High Level Group convened by demosEUROPA – Centre for European Strategy (Warsaw), the German Marshall Fund of the United States (Washington DC), Notre Europe (Paris), Stiftung Wissenschaft und Politik (Berlin) and European Policy Centre (Brussels).

Doszukując się sensu w kryzysie… :)

„Wszelkie argumenty za kapitalizmem muszą opierać się na długofalowych założeniach. W krótkim okresie na pierwszy plan wysuwają się bowiem zyski i niedoskonałości rynku”.

Joseph Schumpeter.

W czasach obecnego kryzysu finansowo-gospodarczego, nie ma nic bardziej niewdzięcznego niż być po stronie tych, którzy głoszą stare, dobre, klasyczne, liberalne podglądy ekonomiczne. Sceptycy niemal powszechnie żądają ukarania winnych kryzysu. Jednakże i oni mają obowiązek rozważnego uczestniczenia w dyskursie wywołanym przez załamanie ekonomiczne i powinni pomóc go uporządkować.

Uwaga społeczeństwa, przynajmniej w krajach zachodnich, karmi się poglądami, które mają bardziej posmak religijny niż przypominają jakąkolwiek sensowną dyskusję o możliwych rozwiązaniach. Kościół katolicki, jak zawsze podjął swój ulubiony wątek, a mianowicie wzbudzania w wiernych poczucia winy i potępiania chęci zysku, natomiast anglosaksońscy protestanci zaczęli atakować chciwość bankierów. Eko-fundamentaliści mówią, że to wszystko wina konsumeryzmu i Chin, które go właśnie odkryły. Twierdzą, że powinniśmy przerzucić się na „tryb” organiczny i powstrzymać wzrost gospodarczy, w przeciwnym razie Czterej Jeźdźcy Klimatycznej Apokalipsy napadną na nas i poślą na wieczność do piekła. Lewicowcy i komuniści skwitowali, że wszystko, czego potrzebujemy, to ponowne upaństwowienie gospodarki. Nawet ekonomiści z nagrodą Nobla na koncie poddali się swoim religijnym i gwiazdorskim instynktom. Podążając za tokiem myślenia Joe Stiglitza, to kult dla wskaźnika PKB miał być główną przyczyną kryzysu. Natomiast Paul Krugman szerzy swoją ślepą wiarę w korzyści masowe pakietów stymulacyjnych, jakby były darmową, magiczną manną, zesłaną z niebios. Politycy przygotowujący się do wrześniowego szczytu G20 składają górnolotne oświadczenia, że płace bankierów zostaną ograniczone, położy się kres rajom podatkowym, jak tylko ureguluje się fundusze hedgingowe. Jednak oni także myślą tylko o zwiększeniu swoich szans wyborczych.

Jak głęboki jest kryzys, tak na prawdę? Po pierwsze wyolbrzymia się go, zrównując prawie z Wielką Depresją lat 30. Jak zauważył ostatnio Allan Meltzer w artykule zamieszczonym w „Wall Street Journal”: fakty, z którymi konfrontujemy się dzisiaj są zupełnie inne niż ponura rzeczywistość, jakiej musieli stawić czoło Amerykanie w latach 1929-1930. Prawda, ta recesja nie jest jeszcze całkowicie za nami. Musiałaby się jednak znacznie pogorszyć, by choć zbliżyć się do trwającej 42 miesiące Wielkiej Depresji czy 25 proc. bezrobocia w 1932 roku” . W rzeczywistości wygląda na to, że powoli wychodzimy z kryzysu. Dlatego też ta recesja okaże się pewnie bardzo klasyczną powojenną recesją, aczkolwiek ostrzejszego typu, jak kryzys lat 1973-1975.

Co spowodowało nasze obecne problemy? I czy to wina globalnego kapitalizmu? Przyczyny kryzysu są różnorakie. Mają związek zarówno z tym, jak funkcjonuje rynek gospodarczy, jak i z błędami w zakresie polityki gospodarczej. Trzeba stawić temu czoło: ten kryzys to typowy kapitalistyczny kryzys wzlotów i upadków. Dotyczy on oczywiście również banków. Instytucje finansowe są pośrednikami, które w skomplikowanych systemach gospodarczych, charakteryzujących się daleko idącym podziałem pracy, wiążą oszczędności z inwestycjami. Dziś podział pracy odbywa się na poziomie globalnym. Finanse, nie jest to zaskakujące, także są globalne. Jednak mechanizm starego, dobrego cyklu biznesowego nie zmienił się. Powtarzające się fluktuacje w gospodarce rynkowej są powodowane przez zmieniającą się perspektywą zysku. Jeśli ta perspektywa jest korzystna, inwestycje oraz produkcja wrastają, jeśli ta perspektywa się pogarsza – maleją. Rosnące inwestycje napędzają wzrost. To z kolei zapewni więcej korzyści i dalsze inwestycje. Jednak cały ten proces jest niepewny, ponieważ każda inwestycja opiera się na oczekiwaniach odnośnie przyszłych, relatywnych cen. Z konieczności więc każda inwestycja to ryzyko. Im wyższy jest wzrost gospodarczy, tym bardziej prawdopodobne, że podmioty ekonomiczne będę podejmowały niewłaściwe decyzje, biorąc pod uwagę zmniejszającą się dostępność kolejnych korzystnych inwestycji.

W pewnym momencie bańka pęka, a inwestorzy zaczynają się wycofywać, później wszyscy ich naśladują. W naszym kryzysie zmniejszająca się liczba powrotów na rynek dotyczy branży nieruchomości oraz hipotek subprime. Poprawa koniunktury może mieć miejsce tylko wtedy, kiedy zostaną zlikwidowane złe inwestycje.

Jednak każdy cykl wzrostu i spadku może być wygładzony lub wyostrzony przez dobrą lub złą politykę. W tym kryzysie kilka rażących błędów politycznych przyczyniło się do załamania koniunktury we wrześniu ostatniego roku. Zbyt łatwy dostęp do tanich pieniędzy z powodu zalewu rynków finansowych Stanów Zjednoczonych przez chińskie oszczędności, polityka pieniężna Fed’u, który nie podniósł stóp procentowych wystarczająco wcześnie i doprowadził w ten sposób do powstania bańki mieszkaniowej, która w końcu pękła.

Błędy regulacyjne: polityka Stanów Zjednoczonych, która zwalniała banki hipoteczne z obowiązku przestrzegania standardowych procedur, w odniesieniu do osób, które de facto nie mogły pozwolić sobie na kupno własnego domu, zwolnienia podatkowe z tytułu posiadania nieruchomości, które zostały prowadzone w kilku krajach dotkniętych przez pękającą bańkę mieszkaniową. Istnieje także problem związany z regulacją nowych, skomplikowanych produktów finansowych, które pojawiły się w ostatnich latach i doprowadziły do rozprzestrzeniania się toksycznych aktywów, które zalegają w większości krajowych banków, czekając aż banki się ich pozbędą.

Czemu nikt nie dostrzegł nadchodzącego kryzysu? W rzeczywistości, w przeciwieństwie do tego, co się często twierdzi, to nieprawda, że nikt nie przewidział zbliżającej się recesji. Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz inni ekonomiści przez kilka lat dyskutowali o ryzyku zachwiania światowej równowagi, uwzględniającym sytuację Stanów Zjednoczonych oraz Chin. Czarnowidze tacy jak Nouriel Roubini (by wspomnieć tylko najbardziej wybitnego) często byli lekceważeni jako zrzędzące Kasandry, kiedy wspominali o ryzyku bańki mieszkaniowej. Pesymiści, pełni niepokoju wzywali do uregulowania nowych, ezoterycznych, „ustrukturyzowanych” produktów finansowych takich jak AMBS, czy CDOs etc. Jak w większości przypadków nie da się dokładnie określić daty oraz rozmiaru takiego zjawiska. Uczciwi i poważni ekonomiści nie udawali nawet, że posiadają magiczną moc przepowiadania przyszłości.

Co powinniśmy zrobić z tym kryzysem? Oczywiście, priorytetem powinno być wyśledzenie przyczyn recesji. To oznacza: rozważna oraz dobrze przemyślana regulacja obecnego systemu finansowego, a także nowych produktów finansowych, które pojawiły się w ostatnich latach; oczyszczenie systemu bankowego (wyprzedaż toksycznych aktywów); zrewidowanie polityki pieniężnej oraz znalezienie efektywnych sposobów, by uniknąć wymykających się spod kontroli baniek spekulacyjnych; przywrócenie równowagi gospodarkom posiadającym nadwyżkę oszczędności (Chiny w szczególności, ale także wiele azjatyckich gospodarek i kraje takie jak Niemcy) oraz nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (Stany Zjednoczone, lecz również między innymi Wielka Brytania); zlikwidowanie procedur, które nadmiernie w stosunku do dochodów promują wchodzenie we własność nieruchomości; promowania oszczędzania w społeczeństwach wykazujących dotąd nadmierną skłonność do konsumpcji i oszczędzania w krajach konsumpcyjnych; wzmocnić instytucje takie jak Rada Stabilności Finansowej IMF (Financial Stability Board), aby w porę mogły ostrzec przed kryzysem. Jednak są to skomplikowane zadania, których nie można podjąć w krótkim okresie czasu, aby nie popełnić kosztownych błędów. Te zadania są raczej mało efektowne, politycznie niewygodne oraz mało przydatne, aby osiągnąć krótkoterminowe polityczne sukcesy. Co więc z funduszami hedgingowymi, płacami bankierów oraz rajami podatkowymi? To nie one spowodowały kryzys. Co najwyżej były skutkiem ubocznym. Prawdziwych przyczyn należy szukać gdzie indziej.

Czy podążamy we właściwym kierunku? Odpowiedź brzmi: nie, choć z zastrzeżeniami. Z zastrzeżeniami, ponieważ były pewne posunięcia w dobrym kierunku, na przykład międzynarodowe i wewnątrzkrajowe dyskusje o regulacjach systemu finansowego. Jesteśmy jednak dopiero na początku długiego procesu. Z zastrzeżeniami, bo nie można zaprzeczać, że pakiety stymulacyjne zasilające milionami narodowe gospodarki utrzymały minimalną stabilizację ekonomiczną. Poza tym wszystkim, istnieje ryzyko dużych błędów. Po pierwsze wiele odkładanych zmian w systemie finansowym nie zostanie przeprowadzonych z powodu działań politycznych w Waszyngtonie, na Wall Street, w Pekinie, Londynie, czy Brukseli. Istnieje pewien opór krajów członkowskich, by przekazać odpowiednie kompetencje Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu albo Radzie Ryzyka Systemowego (planowane ciało Unii Europejskiej). Istnieje opór bogatych krajów, żeby wyczyścić bilanse swoich banków, przez co przedłuża się obecny stan, czyli brak środków na udzielanie kredytów.

Następny problem to instrumenty polityki fiskalnej, wykorzystywane w walce w kryzysem. To ryzyko ponownego zachwiania kruchej równowagi wzrostu gospodarczego.

Ważne, aby znaleźć drogę do zrównoważonego wzrostu ekonomicznego. Wzrost ten nie jest przedmiotem kultu, celem irracjonalnie wyznaczonym przez ekonomicznych fundamentalistów. To jeden z najważniejszych, choć nie idealnych, wskaźników, które korelują z wskaźnikiem aktywności i rozwoju w danym kraju. Kiedy wzrost osiąga niski poziom, tymi którzy najbardziej cierpią, jest cicha większość, biedni, bezrobotni, wykluczeni. Takie są fakty. Przykład Chin i Indii to najlepszy na to dowód. W momencie, kiedy państwa te włączyły się do systemu globalnej, kapitalistycznej produkcji, i w konsekwencji podniosły swój wskaźnik wzrostu, w czasie mniejszym niż trwanie jednej generacji, utworzyły klasę średnią rozmiarem dorównującą klasie średniej Unii Europejskiej. Te kraje poprawiły również poziom życia przeciętnego obywatela. Każdy, kto czyta ten artykuł na swoim laptopie albo iPhonie, może uznać to za warte przypomnienia. Podobny proces miał miejsce w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie włączenie do obiegu europejskiej produkcji zwiększyło znacznie stopę życia we wcześniej nieefektywnych gospodarkach socjalistycznych.

Po tej dygresji, powróćmy do mojego argumentu. Zbyt długo kontynuowana pomoc udzielona naszym gospodarkom w postaci pakietów stymulacyjnych może mieć szkodliwe skutki. Tak naprawdę te konsekwencje już wystąpiły.

Po pierwsze, jedna z podstawowych zasad makroekonomii mówi, że publiczne inwestycje wypierają prywatną inicjatywę. Ciężka ręka państwa powstrzymuje niewidzialną rękę rynku. Prozaicznie rzecz ujmując: wlewając tony pieniędzy do gospodarki rząd przyczynia się do wzrostu stóp procentowych, tym samym zwiększając koszty kredytów. To z kolei stopniowo osłabia prywatne inwestycje. Inną alternatywą dla wzrostu stóp procentowych jest wytworzenie się inflacji, która prowadzi do innych gospodarczych katastrof. Póki co nie dostrzegamy takich skutków, ale nie można ich w przyszłości wykluczyć.

Po drugie, druzgoczące skutki mogą nieść za sobą niektóre decyzje z zakresu ekonomii politycznej. Agencje rządowe oraz branże przemysłu, które otrzymują pomoc na przetrwanie mają tendencję, by tworzyć niezdrowe relacje typu patron-petent, które mogą doprowadzić do szkodliwych decyzji ekonomicznych, w szczególności protekcjonizmu. To właśnie ma miejsce w przemyśle samochodowym Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Francji. Dążenie do uniknięcia nadmiernego bezrobocia to szczytny cel, jednak sektor samochodowy cierpi z powodu nadmiernych zdolności produkcyjnych i wytwarza samochody, na które nie ma popytu. Wsparcie udzielone tym sektorom opóźnia ich restrukturyzację, spowalnia produktywność oraz pochłania energię i środki publiczne, które mogłyby być wykorzystane na bardziej produktywną i korzystniejszą działalność. Ponadto w branżach tych rozwija się swoista arogancja, przez którą czują się one uprawnione do żądań podjęcia działań protekcjonistycznych, które zaoszczędziłyby im wysiłku restrukturyzacji. Niedawna decyzja USA o podniesieniu cła na chińskie opony do 35 proc. to jeden z takich przykładów. Inny, to brak sfinalizowania umowy o wolnym handlu między Unią Europejską a Koreą Południową. Niekonkurencyjne podmioty na europejskim rynku motoryzacyjnym blokują podpisanie porozumienia, który stworzyłoby Europie możliwość sprzedaży większej ilości produktów do Korei Południowej, w tym technologii medycznych, czy przyjaznych środowisku produktów high-tech. Taką polityką powinny być szczególnie zaniepokojone środowiska ekologiczne.

Aktywna polityka antykryzysowa Chin doprowadziła do przeinwestowania w przemysł ciężki (żelazo, środki chemiczne, samochody), który sprzyja rozprzestrzenianiu się kryzysu ekologicznego. Problemem jest również zaostrzenie regulacji antydumpingowych. Takie działania zawsze stosuje się na korzyść niekonkurencyjnych rynków, do których można zaliczyć przede wszystkim sektor metalurgiczny w Europie, Stanach Zjednoczonych, ale także w Indiach oraz na innych pojawiających się rynkach. Te sektory emitują najwięcej CO2. W Unii Europejskiej są tymi, które najintensywniej lobbują na przykład na rzecz otrzymania darmowych praw do emisji w unijnym systemie „Ograniczaj i Handluj”.

Kryzys ekonomiczny to okazja, by stać się bardziej wydajnym, i by porzucić działalność produkcyjną, która przestała być ekonomicznie i społecznie optymalna. Oddanie się w ręce rządowego interwencjonizmu i protekcjonizmu to zdecydowanie niewłaściwa reakcja na nasze obecne wyzwania.

Odpowiadając czytelnikom z sercem po „lewej” i wspierających „zieloną” politykę: potrzebujemy po prostu więcej ludzi na tej planecie, którzy mogliby sobie pozwolić na jedzenie organiczne! Nie ma innego sposobu na wsparcie wzrostu niż stara, dobra i konserwatywna polityka makroekonomiczna. Nie dajmy się zaślepić przez „zwierzęce duchy rynku”, których rządów chciałaby teoria keynesowska. Tylko wolność może przynieść nam społecznie pożądane korzyści, nawet jeśli proces ten jest okupiony kryzysami.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję