Upokorzenie :)

W państwie o ustroju demokracji liberalnej muszą być przestrzegane prawa człowieka, każdego człowieka, co dotyczy zwłaszcza rozmaitych mniejszości. Aby tak było, muszą być spełnione trzy warunki: aideologiczny rząd, kultura społeczna oparta na tolerancji oraz wrażliwość społeczna na wszelkie przejawy łamania praw człowieka.

Aideologiczny rząd

Aideologiczny rząd to taki, który nie kieruje się żadną ideologią, a tym samym nie preferuje żadnych grup społecznych, żadnego wyznania czy żadnego nurtu politycznego. Dbając o dobrostan wszystkich obywateli, stara się w równej mierze wychodzić naprzeciw potrzebom wszystkich, w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Nikogo się nie wyróżnia i nikogo nie dyskryminuje. Tylko wtedy można mówić o rządzie, który dba o dobro kraju. Partia polityczna może iść do wyborów pod jakimś ideologicznym sztandarem. Kiedy już jednak uda jej się objąć władzę, sztandar musi schować i kierować się interesem kraju, a nie własnym interesem partyjnym. Jeśli natomiast rząd opiera swoją władzę na faworyzowaniu określonej grupy społecznej, uprzywilejowaniu określonej religii czy sprzyjaniu określonemu nurtowi politycznemu, wówczas nieuchronny staje się podział na wyróżnianych i dyskryminowanych. Znajduje to wyraz w przepisach prawa i sposobie sprawowania władzy, które części obywateli narzucają obowiązki i zachowania przez nich nieakceptowane, zabraniając jednocześnie, lub choćby tylko dezawuując takie, które nie są akceptowane przez grupę wyróżnioną, chociaż nikomu w niczym nie szkodzą.

Jeśli ktoś, jak Jarosław Kaczyński opiera swoją władzę na skrajnej polaryzacji społecznej, wówczas nie może być mowy o wychodzeniu w równym stopniu naprzeciw oczekiwaniom wszystkich obywateli. Prawa człowieka nie mogą być przestrzegane w kraju, gdzie władza dzieli ludzi na lepszego i gorszego sortu, na patriotów i zdrajców, gdzie ludzie władzy nazywają siebie obozem niepodległościowym, a ludzi opozycji – sługusami zagranicy. Te wartościujące podziały wskazują wyraźnie na autorytarne ambicje. Nie ma miejsca na współpracę z tymi, którzy nie podzielają poglądów rządzącej partii. Jest miejsce tylko na bezwzględną walkę, w której środowiska opozycyjne nie są traktowane w kategoriach partnerów, jak nakazuje kultura demokratyczna, ale w kategoriach wrogów. Tak postępuje się wtedy, kiedy nie zamierza się oddać władzy. PiS nie chce już więcej znaleźć się w opozycji, chce władzy trwałej, która pozwoli Kaczyńskiemu realizować infantylne marzenie o Polsce jako mocarstwie, a jego akolitom uniknąć odpowiedzialności za łamanie prawa. Taki rząd musi być rządem ideologicznym, bo musi mieć wsparcie w środowiskach, które będą beneficjentami jego władzy. Bazą pisowskiego rządu jest Kościół katolicki, środowiska nacjonalistyczne oraz ludzie słabo wykształceni, podatni na populistyczną propagandę. Ideologia władzy autorytarnej może mieć charakter autoteliczny, jak w przypadku dyktatur religijnych, lub instrumentalny, jak jest w przypadku rządów PiS-u.

Rząd ten nierówno traktuje obywateli w wielu obszarach swojej działalności. Prokuratura Zbigniewa Ziobry w sposób wręcz ostentacyjny chroni wybryki nacjonalistów, fundamentalistów religijnych, homofobów i polityków Zjednoczonej Prawicy, umarzając postępowania wyjaśniające bądź całkiem ignorując doniesienia o popełnieniu przestępstwa. Z całą surowością natomiast wszczyna śledztwa w sprawie domniemanej obrazy uczuć religijnych czy obrazy majestatu. Na szczęście wciąż jeszcze większość sędziów broni swojej niezawisłości i uniewinnia oskarżonych, których jedyną winą jest okazywanie sprzeciwu wobec władzy i jej ideologicznej dominacji. Ziobro jest jednak uparty, prokuratura się zwykle w tych sprawach odwołuje i wiele z nich kończy się dopiero w Sądzie Najwyższym. Aroganckie i upokarzające dla przeciwników populistyczno-klerykalnej dyktatury, było przyznanie nagród z Funduszu Sprawiedliwości tym gminom, które podjęły słynną uchwałę o strefie wolnej od LGBT+.

Z Prokuraturą Państwową ściśle współpracuje Policja Państwowa, której funkcjonariusze wychodzą naprzeciw oczekiwaniom władzy. Podczas Strajku Kobiet widoczne było stopniowe zaostrzanie interwencji pod wpływem nacisków odgórnych. Mnożyły się przypadki bezpodstawnego używania środków przymusu bezpośredniego. Nierzadko zatrzymywano i odwożono na komisariat ludzi tylko za to, że mieli tęczową maseczkę na twarzy lub trzymali antyrządowy plakat. W państwie demokratycznym jest to nie do przyjęcia. Mimo tego, żaden z funkcjonariuszy nie został ukarany, a komendanci zawsze potrafili znaleźć stosowne uzasadnienie dla tych interwencji. O bezprawnych działaniach służb specjalnych nie ma co mówić, skoro na ich czele znajduje się człowiek skazany nieprawomocnym wyrokiem za nadużycia władzy, a potem bezprawnie ułaskawiony przez prezydenta. W tej sytuacji bezprawne stosowanie systemu inwigilacji Pegasus dziwić nie może.

W obszarze kultury minister Piotr Gliński pracowicie obsadza ludźmi podporządkowanymi polityce rządu kierownicze stanowiska w swoim resorcie. W ten sposób władza nacjonalistyczno-klerykalna rozpoczęła wojnę kulturową w Polsce. Zamiast pluralistycznej oferty kulturowej, dominować ma przekaz bogoojczyźniany, nawiązujący do tradycji z prawicowego punktu widzenia, wolny od lewicowych i liberalnych wpływów. Nie ma, co prawda, cenzury prewencyjnej, ale są inne sposoby oddziaływania na nieposłuszne środowiska. Chodzi przede wszystkim o sposób dzielenia dotacji, które niemal wyłącznie trafiają do instytucji i artystów realizujących ideologiczne zamówienia władzy. Publiczne pieniądze Gliński przeznacza dla swoich, otwarcie twierdząc, że ma nie tylko prawo, ale i obowiązek realizować politykę kulturalną rządu. Jarosław Kaczyński cynicznie stwierdził, że nikt nie broni twórcom robić co innego niż oczekuje władza, ale niech to robią za własne, prywatne pieniądze. Gdy przedstawicielom pisowskiej władzy nie spodobały się „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawiane w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Krakowie, natychmiast obcięto teatrowi dotację i próbowano zwolnić dyrektora artystycznego. Uzasadnienia restrykcyjnych decyzji zawsze obfitują w epitety, że coś jest antypolskie, niemoralne, urażające uczucia religijne i krótko mówiąc – obrzydliwe. Ktoś, kto usiłuje tych dzieł bronić, musi być nihilistycznym degeneratem.

W obszarze edukacji mamy do czynienia z wulgarną indoktrynacją światopoglądową, zwłaszcza po przejęciu resortu przez Przemysława Czarnka. W polskich szkołach nie ma miejsca na neutralność światopoglądową, na wspieranie dzieci LGBT+, na otwartość kulturową, na edukację seksualną czy wpajanie zasad etyki uniwersalnej. Nie ma również w nich miejsca na współpracę z organizacjami pozarządowymi, reprezentującymi inny punkt widzenia niż ideolodzy Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jak w obszarze kultury, jest za to miejsce na upowszechnianie apologetycznej polityki historycznej, wpajanie nacjonalistycznej wrażliwości i uporczywe przekonywanie, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm. Zamierzenia te zderzają się z postawą większości nauczycieli reprezentujących poglądy lewicowe, liberalne lub całkowicie neutralne. To właśnie oni są na celowniku gorliwych ideologicznie kuratorów, mających teraz całkowitą władzę nad szkołami.

Kultura tolerancji

Kultura tolerancji nie jest kulturą akceptacji. Toleruję czyjeś zachowanie czy poglądy nie dlatego, że się z nimi zgadzam, ale dlatego, że szanuję wolność innego człowieka. Mogą mnie one razić i nawet drażnić, ale dopóki nie naruszają one mojej sfery wolności, muszę się pogodzić z ich istnieniem. Gdybym tego nie zrobił i starał się ich komuś zabronić, naraziłbym własną wolność na szwank, ponieważ również ktoś, komu by się nie podobały moje poglądy i zachowania, mógłby mi ich zabronić. Różnica między tradycyjnym konserwatyzmem a liberalizmem polega właśnie na sposobie pojmowania wolności. Tradycyjny, żeby nie powiedzieć tępy, konserwatyzm polega na tym, że ludzie zainteresowani są wolnością narzucania innym swoich wzorów myślenia i zachowania. Czują się zniewoleni wówczas, gdy obok nich funkcjonują ludzie zasadniczo się od nich różniący. Dlatego w imię zasad religijnych, przyjętego porządku społecznego albo własnych zasad obyczajowych, domagają się od władz państwowych określonych regulacji prawnych zakazujących tego, co ich drażni i niepokoi. Niekiedy sami próbują brać sprawy we własne ręce, urządzając pikiety przed teatrami wystawiającymi niezgodne z ich przekonaniami spektakle, lub szpitalami, w których przeprowadzane są zabiegi medyczne sprzeczne z zasadami ich religii.

Konserwatyzm jest ściśle związany z kolektywizmem, dążeniem do jednolitości i odrzuceniem relatywizmu. Konserwatywna wolność oznacza prawo do narzucania innym tego, co dana zbiorowość uważa za dobre i prawdziwe. W przeciwieństwie do tego, dla liberała wolność polega na poszukiwaniu tego, co dobre i prawdziwe na własną rękę. Akceptacja relatywizmu powoduje, że nie ma jednego dobra i jedynej prawdy. W zależności od sytuacji może być ich wiele. Dlatego różnorodność myślenia i zachowania w liberalizmie traktowana jest jak służące rozwojowi społeczne bogactwo, a nie jak amoralny chaos, jak ją widzą konserwatyści. Dla liberała wyświetlanie w kinie filmu, który z jakichś powodów budzi jego odrazę, skłania jedynie do tego, aby go nie oglądać. Dla konserwatysty to zbyt mało, ponieważ cierpi on dlatego, że inni chcą ten film oglądać, więc kategorycznie domaga się, aby go przestać wyświetlać. Konserwatysta chce uparcie wpływać na innych, a właściwie pragnie tę inność wyrzucić ze społeczeństwa poprzez odpowiednie nakazy i zakazy.

Jako ograniczenie swojej wolności konserwatysta uzna na przykład postulat nie umieszczania w przestrzeni publicznej symboli swojej religii. „Komu może przeszkadzać widok krzyża?” – pyta dramatycznie. Otóż zadając takie pytanie albo jest cyniczny, albo egoistycznie niewrażliwy na potrzeby innych. Symbole religijne można umieszczać tam, gdzie znajdują się wyłącznie wyznawcy danej religii, a więc w miejscach kultu, instytucjach z nim związanych i w domach prywatnych. Umieszczanie ich w przestrzeni publicznej oznacza zawłaszczanie jej tylko przez jedną grupę, co dla pozostałych uczestników tej przestrzeni jest upokorzeniem, ponieważ muszą się w niej czuć jak obcy. Przestrzeni publicznej nikomu nie wolno zawłaszczać dla siebie.

Strategia Kaczyńskiego polegająca na konfliktowaniu grup społecznych, ciągłego wyszukiwania wrogów winnych niekorzystnych zjawisk, trafiła na bardzo podatny grunt. Okres transformacji był dla wielu ludzi trudny. Doznali w nim różnych przykrych doświadczeń, jak bezrobocie czy konieczność zmiany sposobu życia, które były im wcześniej nieznane. Dlatego wskazywane przez Kaczyńskiego zagrożenia w postaci lewaków, liberałów, ideologii gender, uchodźców i zabójczego dla polskości wpływu kultury zachodniej, trafiały do wyobraźni ludzi niechętnych dokonującym się zmianom. W postępowaniu dotychczasowych elit znajdowali więc wytłumaczenie swoich kłopotów. Zaostrzyły się konflikty między miastem a wsią, ludźmi lepiej a gorzej sytuowanymi, nastawionymi progresywnie a zachowawczo. Do populistycznej propagandy władzy dołączył Kościół czujący zagrożenie ze strony sekularyzacji. Wpływ Kościoła, głoszącego potrzebę obrony przed dechrystianizacją, szczególnie mocno zaostrzył konflikty na tle obyczajowym. Wrogiem Kościoła stało się środowisko LGBT+, które odważyło się otwarcie domagać równouprawnienia, feministki walczące z patriarchalną kulturą i domagające się prawa kobiet do aborcji oraz liberałowie upowszechniający wartości wolności indywidualnej, tolerancji i relatywizmu.

Ta konserwatywno-nacjonalistyczna krucjata prowadzona połączonymi siłami rządu Zjednoczonej Prawicy i Kościoła katolickiego szybko zaowocowała nienawiścią i agresją ze strony „prawdziwych Polaków”, którzy postanowili bronić polskości i Kościoła przeciwko lewakom, pedałom, Żydom, islamistom i rodzimym zdrajcom. Mnożyły się w polskich miastach przypadki pobicia, próby podpaleń, faszystowskich demonstracji, a media społecznościowe zdominował hejt.

W tych warunkach o kulturę tolerancji jest niezwykle trudno. Przeważa chęć okopania się w swoich gettach kulturowych, gdzie tolerancja oznacza akceptację, czyli jest tylko dla swoich. Dotyczy to głównie populistycznej prawicy, która nie znosi różnorodności i relatywizmu. Niestety, zdarza się to niekiedy także w kręgach lewicowo-liberalnych. Jak bowiem inaczej traktować lansowane w niektórych środowiskach feministycznych hasło „polubić aborcję”? Aborcji lubić nie trzeba, wystarczy ją tolerować.

Wrażliwość społeczna

Wrażliwość społeczna na przejawy łamania praw człowieka, to niezwykle ważny element demokracji liberalnej. Chodzi tutaj o spontaniczne protesty przeciwko łamaniu prawa i nadużywaniu władzy przez jej organa i resorty siłowe. Chodzi o opiekę i pomoc prawną dla osób represjonowanych przez państwo i jego instytucje. Chodzi także o przeciwdziałanie kulturowym stereotypom i uprzedzeniom poprzez działania oświatowe organizacji pozarządowych. Rasizm, antysemityzm, homofobia i ksenofobi muszą na stałe zniknąć z kraju, który ma ambicję być demokracją liberalną. Najgorsze jest to, kiedy pod wpływem populistycznej władzy i sprzyjającym jej grupom społecznym, słabnie społeczny opór przeciwko łamaniu praw człowieka, kiedy do głosu dochodzą symetryści i rozmaici obrońcy ludu, którzy doszukują się racjonalnych i uzasadnionych powodów niechęci do grup prześladowanych. Jakże dobrze to znamy z historii państw faszystowskich i komunistycznych, gdzie stopniowe, a nie gwałtowne przełamywanie oporu prowadziło do zobojętnienia i degrengolady moralnej społeczeństwa.

Niepokojące zatem być muszą wszelkie oznaki przyzwyczajania się ludzi do życia w autorytarnym państwie, chociaż im ono nie odpowiada. Trudno się jednak temu dziwić, biorąc pod uwagę, że ciągły bunt przeciwko likwidowaniu demokracji liberalnej, haniebnym poczynaniom władzy i notorycznych kłamstwach jej przedstawicieli, oznacza permanentną frustrację, zwłaszcza wtedy, kiedy poza głosowaniem w wyborach, nie widzi się możliwości własnego wpływu na zmianę sytuacji. Wtedy jedynym wyjściem wydaje się być emigracja wewnętrzna, czyli ograniczenie własnej przestrzeni życiowej do spraw, nad którymi można mieć kontrolę. Tak było w czasach PRL-u, gdy przeciwników ustroju choć było wielu, to w większości byli oni pogodzeni z koniecznością ułożenia sobie w nim życia. Tych, którzy zdecydowali się aktywnie walczyć z systemem zawsze było bardzo mało.

Tak może być i teraz, kiedy PiS wygra kolejne wybory. Niepokojące jest to, że po stronie przeciwników Zjednoczonej Prawicy pojawiają się niekiedy próby racjonalizacji niektórych posunięć władzy, jak na przykład pochwała obstrukcji zaleceń Unii Europejskiej w sprawie ochrony środowiska czy poparcie dla sposobu obrony granicy z Białorusią przez stosowanie push-back i budowę muru. Wielu krytyków pisowskiej władzy na plan pierwszy wysuwa utratę środków z Krajowego Planu Odbudowy, mając przy tym nie tylko pretensję do rządu, który nie spełnia warunku praworządności, ale również wykazując pewne zniecierpliwienie nieugiętą postawą Komisji Europejskiej, że nie chce pójść na kompromis. Ktoś, kto próbuje w tym wypadku symetryzować, zdaje się nie rozumieć, że praworządność nie może być stopniowalna. Albo jest w pełni, albo jej nie ma. Sędziowie nie mogą być tylko częściowo niezawiśli. Żadnego kompromisu w tej sprawie być nie może. Trzeba być kompletnie niezorientowanym w tej sprawie, żeby nie widzieć pozorów, którymi rząd próbuje oszukać Komisję Europejską. Również wyjątkowo prostackie i wręcz infantylne jest tu i ówdzie dzielone z PiS-em przekonanie, że w sytuacji wojny, w której Polska poniosła wysokie koszty przyjmując uchodźców z Ukrainy, Unia mogłaby już machnąć ręką na ten niedostatek praworządności w naszym kraju.

Nie wolno przyzwyczajać się do rządów PiS-u, do wszechobecnego kłamstwa, pyszałkowatości, faszystowskich inklinacji i kompromitowania Polski na arenie międzynarodowej. Nierespektowanie praw człowieka w pisowskim wydaniu nie przebiega przy tym w ciszy i wstydliwym ukryciu. Przeciwnie, politycy PiS-u i Solidarnej Polski nie przeoczą żadnej okazji, aby swoich przeciwników politycznych pozbawić wszelkiej godności, zdehumanizować, zgnoić i upokorzyć. Cały okres rządów Zjednoczonej Prawicy jest czasem upokorzeń, które musimy znosić słuchając Jarosława Kaczyńskiego i ludzi o niskich kompetencjach i marnym formacie osobowości, którym on celowo, dla większego upokorzenia dotychczasowych elit, powierzył najważniejsze stanowiska państwowe. Należą do nich: Krystyna Pawłowicz, Julia Przyłębska, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Inni prominenci tej władzy nie są od nich lepsi, ale ci wymienieni mają szczególne umiejętności wypowiadania się i podejmowania decyzji, które boleśnie upokarzają. Nawet nie tyle z powodu tego, co mówią i robią, ale dlatego, że tacy ludzie rządzą Polską.

Autor obrazu: Francisco de Goya

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

W poszukiwaniu przywódców, w oczekiwaniu na zmianę :)

tegorocznymi maturzystami Michaliną Pawłowską, Jakubem Luberem i Kamilem Szałeckim rozmawia Sławomir Drelich.

Chcę, abyśmy zaczęli od waszego postrzegania przywództwa politycznego i przywódców w ogóle. Z tym tematem oczywiście wiążą się dyskusje dotyczące miejsca autorytetów we współczesności. Często się mówi, że młodzi kwestionują wszelkie autorytety bądź czynią swoistymi autorytetami celebrytów. Gdzie wy – przedstawiciele młodego pokolenia, którzy wchodzicie za chwilę w dorosłe życie – widzicie prawdziwych przywódców? Czy widzicie ich w polityce? 

Jakub Luber: Sądzę, że zdolnościami przywódczymi w 2015 roku wykazał się Paweł Kukiz. Można o nim mówić jako o przywódcy ruchu obywatelskiego. Według mnie rok 2015, kiedy pojawił się on w polityce na poważnie, po pierwszym sukcesie w  wyborach samorządowych, w których uzyskał mandat radnego Sejmiku Dolnośląskiego, był jednocześnie momentem, kiedy Kukiza zaczęła nieść fala buntu. Stał się twarzą tego buntu: zebrał wokół siebie ludzi o różnych poglądach politycznych, dla których wspólną ideą była demokratyzacja systemu politycznego. Właśnie to zjednoczyło ludzi w tym ruchu. Moim zdaniem, to typowy przykład przywództwa skupionego na jednym, konkretnym celu i dążeniu do wprowadzenia tej idei w życie.

Michalina Pawłowska: Ja widzę w Polsce tylko jedną taką osobę: Piotra Ikonowicza – społecznika i lewicowca. Ten człowiek całe życie poświęca dla ludzi i bynajmniej nie robi tego dla zysku. Jest osobą wykształconą, dziennikarzem, tłumaczem, zna kilka języków obcych, mógłby żyć w naprawdę świetnych warunkach, tymczasem w wywiadach opowiada, że czasem nie starcza mu na opłacenie rachunków za prąd. Ikonowicz poświęcił się zaangażowaniu społecznemu i politycznemu. Wierzę, że to człowiek, którego warto wspierać, za którym warto iść, bo niesie przesłanie, a nie tylko chęć zdobywania pieniędzy.

Kamil Szałecki: Myślę, że symbolem naszych czasów i zarazem swoistą bolączką jest to, że przywódców po prostu nie ma. Aby znaleźć takich, którzy na mnie, młodym człowieku, mogliby zrobić wrażenie, musiałbym daleko cofnąć się w odmętach historii. Przychodzą mi na myśl dwie takie postacie: Winston Churchill oraz Konrad Adenauer. Obu zaliczamy do tzw. ojców zjednoczonej Europy. Obaj potrafili połączyć wizję z bardzo trafnym zdefiniowaniem rzeczywistości, kierować się interesem narodowym czy też interesem państwa, jak również interesami globalnymi, światowymi czy europejskimi. Nie dawali się zwieść populizmowi, mieli charyzmę, wytrwałość i wszelkie przymioty, które przywódca musi posiadać. Takich osób potrzebujemy, ale takich osób dziś nie ma. Nie ma przywódców na miarę globalną, godzących wiele różnorodnych perspektyw, osób o umiarkowanych poglądach. Myślę, że znakiem naszych czasów i ich wielkim problemem jest niedobór właśnie takich jednostek. 

Pokazaliście mi zarówno historyczne, jak i współczesne przykłady przywódców politycznych. Przyjrzymy się tym bliższym naszym czasom. Trudno zarówno Pawła Kukiza, jak i Piotra Ikonowicza, oderwać od dyskusji nad współczesnością. Wydaje mi się jednak symptomatyczne, że nie wymieniliście żadnego z kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich. Czyżby nie było wśród nich przywódców? A może przywódcy nie garną się do najwyższego urzędu w Polsce? 

JL: Moim zdaniem wynika to z krótkowzroczności w postrzeganiu autorytetów. Najlepszym przykładem jest właśnie wspomniany przeze mnie Kukiz, który planował zrealizować jeden cel – zdemokratyzować nasz ustrój. Symbolem tego celu stały się jednomandatowe okręgi wyborcze, jednak Kukiz postulował wiele innych działań przywracających obywatelom realny wpływ na władzę. Tymczasem ludzie oczekiwali natychmiastowych efektów, co jest kolejnym znakiem dzisiejszych czasów. Jest czteroletnia kadencja i jeśli obiecanego celu nie wypełnisz, to dostajesz żółtą albo nawet czerwoną kartkę od społeczeństwa. Trochę tak było z Pawłem Kukizem. Nie potrafił dogadać się z wieloma stronnictwami, był taką wyklętą częścią opozycji, a według jej części zwyczajnie flirtował z PiS-em. Natomiast on szukał możliwości wypełnienia swojej misji i szukał dla niej szerszego poparcia. Myślę, że ten przykład wyraźnie pokazuje również, jak nietrafnie rozpoznajemy autorytety. Oczekujemy wciąż szybko nadchodzących efektów, a przecież ambitne cele są czasochłonne i ciężko je osiągnąć. Osiąganie celów ma charakter falowy: tak jak są fale demokratyzacji, tak są również fale buntu. No i tego przykładem był Paweł Kukiz. Wraz z falą przypływową stał się dla wielu autorytetem, przewodził buntowi, aż nadeszła fala odpływowa i ludzie się porozchodzili na różne strony. 

A nie wydaje Ci się, Kuba, że Kukiz po prostu przegrał? Symbolicznym według mnie świadectwem tej porażki jest fakt, że startował z list PSL-u, czyli z najbardziej chyba prosystemowej partii politycznej w Polsce, która współrządziła już prawie z każdym. Czy nie jest tak zatem, że pomysł Kukiza skończył się fiaskiem? Może więc w ogóle nie był żadnym przywódcą, ale wykorzystał skutecznie chwilę popularności celebryty? 

JL: Ja bym tego tak nie określił. Kiedy mówimy w Polsce o jednomandatowych okręgach wyborczych, demokratyzacji państwa czy obywatelskości od razu przychodzi nam przecież na myśl Paweł Kukiz. On się po prostu wycofał na inną pozycję, przyjął inną strategię. Start z list PSL-u nie okazał się połączeniem w jedną partię, ale była to tylko umowa o współpracy. Ja to odbieram jako umowę dla realizacji jego celów, z których największym jest cały czas demokratyzacja. Jestem przekonany, że to dalej jest kroczenie do celu, którym są jednomandatowe okręgi wyborcze, walka z biurokracją, większy dostęp obywateli do kontrolowania działań legislacyjnych i urzędniczych. Dlatego nie nazwałbym tego porażką. Kukiz nie przegrał, ale kiedy zaczął tracić poparcie, zrozumiał, że aby utrzymać tę falę, o której mówiłem, musi podjąć inne kroki. Jeśli chodzi o jego postulaty demokratyzacyjne, to wydaje mi się, że poparcie dla nich nie zmieniło się w porównaniu do poprzedniej kadencji, a posłowie PSL-u przecież wpisali do statutu partii te wszystkie postulaty Kukiza. To pragmatyzm. 

Kamilu, a kiedy ty spoglądasz na listę kandydatów do urzędu Prezydenta RP, to nie dostrzegasz na niej żadnych politycznych przywódców? Nie widzisz na niej człowieka, który jest w stanie cię przekonać?

KS: Myślę, że zarówno Kuba, jak i pan redaktor macie rację.  W naszej polityce widać prymat krótkowzroczności, braku wizji wykraczającej poza jedną kadencję, związany z realiami cyklicznie się odbywających wyborów, ale także z szeregiem konkretnych błędnych decyzji personalnych oraz działań. Można o tym mówić także w przypadku Pawła Kukiza. Ja bym jednak wskazał na większą przyczynę i chyba dominującą lub wręcz kardynalną. Mianowicie te trudności ze wskazaniem w Polsce przywódców to niekoniecznie kwestia braku osoby o pewnych cechach albo posiadających wizję, ale obawiam się, że ten potencjalny przywódca tak naprawdę nie miałby dziś czemu przewodzić. Obserwując od kilku lat życie publiczne, mam wrażenie, że jednolita wspólnota polityczna nie istnieje, nie ma podzielanych powszechnie wartości i wspólnego pomysłu, jak nasza polska przestrzeń ma wyglądać. Wcześniej czymś cementującym wspólnotę było dążenie do obecności w Unii Europejskiej, chęć osiągnięcia lepszego poziomu życia i bycia częścią europejskiej wspólnoty. Było to również dążenie do przynależności do NATO i pragnienie zarówno współpracy transatlantyckiej, jak i elementarne dążenie do bezpieczeństwa. Z Unii co prawda wychodzić dziś jeszcze nie chcemy, ale coraz częściej traktuje się ją jak ojczyznę „brukselskich elit” czy też złośliwe narzędzie ingerencji Zachodu w naszą suwerenność, nie zaś jako wspólnotę wartości. Obecności w NATO również dziś nie kontestujemy, ale nie czujemy już tak bezpośredniego zagrożenia ze wschodu, by ta organizacja nas spajała jako naród. Chyba nigdy wcześniej nasze społeczeństwo nie było tak spolaryzowane. Potrzebujemy zatem albo na tyle silnej osobowości, by ta wskazała nam wizję, pomysł czy też kierunek, który w miarę powszechnie zaakceptujemy lub wspólnie wypatrywać go będziemy na horyzoncie, albo spajającego nas wszystkich zagrożenia, które kiedyś może nadejść, a wtedy pewnie również pojawi się odpowiednia jednostka, by temu wyzwaniu sprostać. 

MP: Według mnie to jest po prostu pragmatyzm. Przecież zarówno Kukiz, jak i Ikonowicz, są osobowościami charyzmatycznymi, stałymi poglądowo, bardzo wyraźnymi. Jeśli zaś patrzymy na specyfikę urzędu Prezydenta RP, to wydaje mi się, że osoba pełniąca ten urząd nie powinna być tak aż jednoznaczna światopoglądowo. Prezydent ma reprezentować naród, a nie partię. Jednak mimo wszystko, patrząc na kandydatów, nie widzimy liderów. Przykładowo przecież równie dobrze można było wystawić Adriana Zandberga, który pociągnąłby za sobą tych najbardziej zdefiniowanych wyborców lewicy, ale jednak mamy Roberta Biedronia,  który musi skupić wokół siebie nie tylko tę najbardziej lewicową część elektoratu, ale przede wszystkim tych bardziej umiarkowanych. Z tych samych powodów nie kandyduje Borys Budka czy Grzegorz Schetyna, tylko ktoś mniej jednoznaczny, jak właśnie Małgorzata Kidawa-Błońska. Mamy oczywiście przejaw obywatelskiego buntu, jaki zagospodarowuje Szymon Hołownia. Wydaje mi się, że fotel prezydenta powinna zajmować osoba zdolna do konsensusu, niezaślepiona swoimi poglądami. To wynika także z tego, że liderzy partyjni patrzą na te wybory pragmatycznie – chodzi o to, by zdobyć jak najszerszy elektorat i jak najwięcej osób zjednoczyć. Kandydaci jednoznacznie opowiadający się za konkretnym poglądem, nieważne lewicowym czy prawicowym, mogą mieć problemy ze zjednoczeniem wokół siebie ludzi i zdobyciem tych pięćdziesięciu jeden procent. 

JL: Niestety, Michalino, nie mogę się z tobą zgodzić. Dobry kandydat może być jednoznaczny poglądowo. Jako przykład  wskazałbym właśnie Szymona Hołownię. Rozumiem jednak twój punkt widzenia. Jeśli jednak mówimy o wyborze jednoznacznego kandydata, to pamiętajmy, że powinien on wykazać się szacunkiem dla demokracji. Faktycznie mam wrażenie po wypowiedziach Szymona Hołowni, że on nie wpycha się na fotel prezydenta ze swoimi wszystkimi poglądami. Mówi, że chciałby być prezydentem wszystkich ludzi. Jeżeli uważa za słuszne coś, czemu zdecydowana większość się sprzeciwia, to po prostu tego nie wprowadza. Tutaj dobry jest przykład aborcji: Hołownia powiedział, że odeśle każdą propozycję liberalizacji czy też zaostrzenia prawa aborcyjnego sejmowi do ponownego rozpatrzenia, by taka zmiana legislacyjna została wzmocniona poparciem przez minimum 3/5 posłów. Jest to wtedy większa reprezentacja społeczeństwa i zarazem silniejszy głos demokracji. Moim zdaniem to jest właśnie szacunek dla demokracji, bo mimo wszystko wobec aborcji Hołownia jest konserwatywnie nastawiony. Swoją postawą zdaje się jednak mówić: mam szacunek dla demokracji w związku z czym, jeżeli zdecydowana większość obywateli aprobuje taki kompromis dotyczący prawa aborcyjnego i jeśli zdobył on poparcie zdecydowanej większości posłów, to dopiero wtedy go podpiszę. Prezydent jednoznaczny poglądowo pozbawiony jednak tego szacunku do całego społeczeństwa faktycznie nie byłby prezydentem dobrym. Tylko przy niespełnieniu tego kluczowego warunku szacunku dla demokracji przyznałbym rację Michalinie. 

MP: Według mnie  Hołownia nie ma żadnych konkretnych poglądów. Tym bardziej trudno go porównywać do Ikonowicza, który był przewodniczącym PPS-u, czy nawet Kukiza, zatwardziałego antysystemowca (chociaż w tych poprzednich wyborach parlamentarnych pokazał, co to znaczy być pragmatycznym). I o to mi chodzi, kandydat na prezydenta powinien być kimś, kto szanuje wszystkich. W momencie, kiedy mamy świadomość, z jaką opcją się utożsamia najbardziej, to wiemy, czego po nim się spodziewać. Tylko jego ideowość nie może przysłaniać mu dobra Polaków myślących inaczej od niego. Prezydent to nie człowiek, który musi się jak najlepiej zdefiniować, bo chyba w naszym modelu prezydentury to się nie sprawdzi.

Powiedzcie mi, czy młodzi ludzie – wy i wasi rówieśnicy – szukają w ogóle przywódców? Czy wy i wasi rówieśnicy macie potrzebę znalezienia kogoś, kto będzie wam przywodził? Dziś w dobie popularności celebrytów i idoli wszelkiej maści można mieć co do tego pewne wątpliwości.

MP: Mam wrażenie, że nasze pokolenie i pokolenia, które będą po nas, to w dużej mierze indywidualiści. Robimy wszystko, żeby zrobić coś dla siebie, a nie dla innych. Teraz największy wpływ mają influencerzy. Wydaje mi się, że nie ma dziś kogoś, kto mógłby młodych ludzi „pociągnąć”. Nie ma uniwersalnego autorytetu, więc młodzi ludzie szukają, ale szukają głównie wśród celebrytów, którzy przecież często są zagubionymi ludźmi. Wielu młodych ludzi rozczarowuje się później na tych swoich idolach, celebrytach. Wydaje mi się, że wielu z nas już tyle razy rozczarowało się na dorosłych, osobach starszych od nas, że nie chcemy kogoś, kto nam będzie przewodził, chcemy robić wszystko sami. 

JL: Ciężko nam znaleźć autorytety. Jesteśmy pokoleniem pokojowym, nie znamy wojny, nie mamy wspólnych celów, które by nas zjednoczyły, bo faktycznie łatwo jest znaleźć w historii ludzi zjednoczonych takim właśnie wspólnym celem. Takie wspólne cele były często przez całe pokolenia interpretowane jako swoista oczywistość. Tak jak chociażby poparcie dla Martina Luthera Kinga wydawało się oczywiste, bo to walka o prawa ludzi, prawa człowieka, równouprawnienie ludności czarnoskórej z białymi były dla jego zwolenników spoiwem. Właśnie te czasy pokoju i dobrobytu większego niż w jakimkolwiek innym okresie w historii tworzą zupełnie nowy schemat tworzenia się autorytetów. Nazwałbym go kapitalistycznym. Najważniejsze w nim jest, że nawet osoba wychowująca się w biedzie, często skrajnej, dzięki swojej ciężkiej pracy dochodzi do sukcesu i spełnienia niemożliwych przecież kiedyś marzeń. Szukamy ludzi „od zera do bohatera”. Często znajdujemy takich w piłce nożnej. Zlatan Ibrahimović jest przykładem takiego autorytetu. Ten cały wysiłek obarczony dużym ryzykiem u sportowca po prostu motywuje nas do działania. Każdy myśli: „Może to kiedyś będę ja” i w ten sposób zaczyna działać. 

KS: Ja przyznam rację, zarówno Michalinie, jak i Jakubowi. Myślę, że są dwie takie przyczyny, takie największe, braku autorytetów, albo zastąpienia ich internetowymi influencerami. Po pierwsze, tak jak już wspomniałem, mamy podziały w społeczeństwie na nieznaną w Polsce dotąd skalę. Polityka przerodziła się w taką personalną niemal wojnę, zakorzenioną w historii sprzed 30 lat. Sprawia to, że ta polityka zaczyna nas odrzucać, że widzimy jej brutalność i bezwzględność, nie widzimy zaś w niej troski o sprawy naprawdę ważne. Przechodzimy w ten sposób płynnie do tej drugiej przyczyny, o której mówił Kuba, czyli takiego momentu dziejowego, w którym jesteśmy, a kiedy to nie musimy szczególnie dbać o tak bardzo podstawowe potrzeby jak elementarne bezpieczeństwo – tu bowiem pojawia się NATO. Mamy wyższy poziom życia, staliśmy się członkiem europejskiej wspólnoty. Te nasze potrzeby nie są już tak jaskrawie widoczne, ale w mojej opinii pojawią się wkrótce kolejne, dotyczące klimatu czy demografii. W tym właśnie wypatruję nadziei na połączenie się pod sztandarem zmian. Naprawdę myślę, że w tym jest jakaś nadzieja, że jakiś przywódca będzie mógł właśnie na tym gruncie się nam objawić, a personalne animozje i historyczne spory ustąpią miejsca problemom naprawdę istotnym.

Nawiązując właśnie do tych sporów, o których powiedział Kamil, powiedzcie, czy dostrzegacie podobne jak w polityce podziały wśród waszych rówieśników? Czy wy i wasi rówieśnicy ekscytujecie się w ogóle aktualną kampanią wyborczą czy właściwie tzw. kampanią wyborczą? 

KS: Jeszcze kilka lat temu, kiedy zaczynałem interesować się polityką, miałem naprawdę ogromną nadzieję, stojąc powiedzmy poza mainstreamowym nurtem politycznego sporu, że wraz ze zmianą pokoleniową, pewne konstrukty, mające korzenie jeszcze w latach 90., przestaną mieć znaczenie i że sprawy merytoryczne wezmą górę, że osoby nie tak bardzo zaangażowane politycznie w pierwszych latach III RP, wyniosą na wokandę spory nowe, prawdziwie osadzone w XXI wieku, a obraz polityki zacznie się zmieniać. 

Zarówno w gronie moich znajomych, jak i w przestrzeni internetowej widać, że bardzo często – szczególnie dziś, gdy spór jest tak ostry, gdy jest tak bardzo wyrazisty podział na te dwa zwalczające się obozy, głęboko spolaryzowane – stare spory przenoszą się na młodszych wchodzących w politykę. Właśnie nimi przesiąkają osoby, które dopiero zaczynają się interesować życiem publicznym, zaczynają dołączać do jednego z tych dwóch obozów. To jest zjawisko bardzo niepokojące. Oczywiście pojawiają się jakieś siły kontestujące to wszystko, które starają się stać z boku i odmienić nieco perspektywę, jednak będąc jeszcze młodszy, miałem większe oczekiwania i bardziej optymistyczne spojrzenie na przyszłość.

JL: Zgodzę z Kamilem. Widzę jednak nadzieję. Chodzi mi konkretnie o Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Moim zdaniem to jest świetna inicjatywa, która jednoczy całą przestrzeń młodzieży, niezależnie od tego, na jaki obóz polityczny głosują, z kim się ideowo utożsamiają. Oni faktycznie jednoczą się w sprawach klimatu. To dlatego, że widzą ten problem bardzo wyraźnie. Dostrzegam, że młodzi bardzo upraszczają dzisiejsze konflikty, dlatego że zwyczajnie niewiele wiedzą o ich źródłach. Szczególnie te konflikty światopoglądowe bardzo nas polaryzują. Aborcja czy sprawy praw osób LGBT to dla wielu młodych ludzi główne spory, na podstawie których rozpatrują swoją tożsamość polityczną. Właśnie ci ludzie, młodzi, uważają, że albo jest się za tym, albo przeciwko temu, i że na podstawie tego powinno się rozstrzygać o swoim umiejscowieniu się na scenie politycznej. 

To mnie naprawdę boli, ale sądzę, że jestem w stanie znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy – to jest rozrost mediów, w których najczęściej porusza się takie tematy. Dlaczego dominują? Bo to są tematy, w których wydawać się nam może, że nie potrzeba zbyt dużej wiedzy, a przecież to błąd. Aborcja to przecież nie jest jakaś prosta sprawa, zupełnie jak konflikty o aktualną sytuację prawną par homoseksualnych. Młodym ludziom pozornie prościej odnieść się do tych właśnie spraw. Każdy przecież wie, kim jest osoba homoseksualna i czym jest aborcja. Zapominamy często, że samo określenie „aborcja” jest przez różne osoby różnie interpretowane. Mam wrażenie, że brakuje edukacji obywatelskiej na ten temat. Jej brak w naszym pokoleniu jest bardzo widoczny i to jest moim zdaniem główna przyczyna takiego stanu rzeczy. Nie poruszamy innych problemów, bo nie wiemy – w każdym razie większość z nas – na czym polega praca sejmu, co robi prezydent itp. W tym miejscu ewidentnie widać, że młodzi ludzie o wiele bardziej interesują się aktualnymi wyborami na prezydenta, bo prezydent jest dla nich konkretną osobą i oni wiedzą, na kogo konkretnie głosują. A prawda jest taka, że w naszym systemie politycznym prezydent nie jest organem władzy, który miałby największe uprawnienia, trudno go porównać do pozycji prezydenta w systemie prezydenckim w USA. 

Brakuje edukacji młodzieży w sprawach obywatelskich, politycznych, ekonomicznych i społecznych. Ludzie nie rozumieją do końca pewnych mechanizmów i sposobu działania systemów politycznych – dlatego w wyborach do europarlamentu młodzież często kłóciła się o strefę euro: czy powinniśmy mieć euro, czy nie powinniśmy. Często pojawiały się takie argumenty jak ten, że skoro większość krajów UE je ma, więc i my powinniśmy iść śladem tych krajów. Bardzo mało było argumentów merytorycznych, co pokazuje, że zwyczajnie brakuje nam odpowiednich zasobów wiedzy. Dzięki temu, że z Kamilem i Michaliną jesteśmy klasie o profilu społeczno-prawnym, mogę powiedzieć, że mój zasób wiedzy bardzo mocno się zwiększył w tych tematach i dopiero po tych ostatnich trzech latach nauki w liceum mogę stwierdzić, że jestem w stanie „uporządkować się” gdzieś w tym politycznym świecie i znaleźć dla siebie najlepsze rozwiązanie tych wszystkich sporów, nie tylko światopoglądowych, ale i gospodarczych. Ta wiedza młodych w dziedzinie polityki i gospodarki niestety leży. 

Tak właśnie jest? Zasadniczym problemem są właśnie braki na poziomie edukacyjnym?

KS: Ja się z tym nie do końca zgodzę. Oczywiście uważam, że edukacji jest za mało, powinno być jej więcej, jednak nie jest to zasadnicze źródło problemu. Ja bym go szukał w zbyt emocjonalnym podejściu do polityki. Mamy grupę osób – pewne ugrupowania i środowiska reprezentujące pewne poglądy – która całkowicie kontestuje porządek, który był budowany przez ostatnie 30 lat, podważa dorobek, który przez te lata udało się wypracować. Z drugiej strony mamy inną grupę, która całkowicie i prawie bezrefleksyjnie tego, co się działo, broni. Jedna grupa ma dość radykalny stosunek do tej drugiej. Siłą rzeczy większość społeczeństwa sytuuje się po jednej z tych dwóch stron, ponieważ właśnie pochłaniające ich emocje zaczynają dominować. To ma wpływ również na inne aspekty życia i sprawy. Wszyscy obserwujemy, jak ważne zmiany legislacyjne są przeprowadzane bez żadnych prób wypracowania jakiegoś szerszego konsensusu, zgody, bez rozmów i bez procesu konsultacji społecznych lub chociaż politycznych. Takich prób w ogóle nie ma, są obozy i siła mierzona mocą mandatu zdobytego w wyborach. Jedni chcą radykalnej zmiany, drudzy radykalnego zachowania status quo, nie ma miejsca na nic pośrodku. Nie ma miejsca na coś, co Polaków – także polityków – mogłoby połączyć. Myślę, że to ogromny problem. 

JL: Według mnie właśnie emocjonalne podejście do polityki wynika z braku edukacji. Młodzież jest bardziej podatna na wszelkie próby manipulacji przez media. Nie zapominajmy, że mamy dziś media po dwóch stronach politycznej barykady, które bardzo mocno na siebie nawzajem najeżdżają. To największe pole do manipulacji, a ludzie którzy nie są zaznajomieni z wieloma politycznymi i systemowymi rozwiązaniami oraz działaniami mechanizmów państwa, są bardziej podatni na manipulację. Jeżeli cały czas słyszą, że ktoś łamie prawo w danym momencie, to wówczas uważają tych, którzy rzekomo łamią prawo, za zwykłych przestępców, a tych, którzy mówią o tym łamaniu prawa, uważają za bohaterów. Ale kluczowa jest kwestia, kto kogo nazwie łamiącym prawo i w jakich to zrobi mediach. Ludzie nie są w stanie tak naprawdę merytorycznie się o tych kwestiach wypowiedzieć. Trzeba by mieć jakieś przynajmniej podstawowe pojęcie o systemie prawnym. Wtedy się dopiero zauważa, że ten zapis prawa nie jest ani taki, jak mówiła pierwsza telewizja, ani nie jest zupełnie taki, jak o nim mówiono w drugiej telewizji. To jest moim zdaniem zasadniczy problem. Kiedy tego nie dostrzegamy, podchodzimy właśnie zbyt emocjonalnie do wszystkich tych sporów. 

Aż tak źle z tą świadomością młodych ludzi?

MS: Mamy tu jeszcze szczęście jako absolwenci klasy społeczno-prawnej, bo nasi najbliżsi, nasi znajomi, to jednak osoby, które się polityką interesują. Natomiast w szerszym stopniu my, jako młodzi ludzie, mamy bardzo często stosunek do polityki odziedziczony po naszych rodzicach. Jeżeli rodzic się nie interesuje polityką, my tym bardziej nie będziemy się nią interesować.  Tak samo często poglądy polityczne są dziedziczone. Z drugiej strony często młodzi nie zdają sobie sprawy, że przecież nawet jeśli my deklarujemy, że nie zamierzamy się polityką interesować, to jednak ona zawsze interesuje się nami. Teraz bardzo często oś sporu zamyka się pomiędzy tym, czy jesteśmy za liberalizacją prawa aborcyjnego czy przeciwko liberalizacji, czy powinny być wysokie czy niskie podatki. Ale często nie widzimy konsekwencji jednego czy drugiego rozwiązania, ale patrzymy na te opcje krótkoterminowo: po prostu chcę niskich podatków, bo w danym momencie będę miała więcej pieniędzy. My, młodzi ludzie, patrzymy także na świat zero-jedynkowo. Jeśli widzimy, że ktoś jest za tym, by powstrzymać wydobycie węgla, to automatycznie zdobywa naszą sympatię, nie patrząc na to, jakie rozwiązania w innych kwestiach proponuje. To jest nasz największy błąd jako młodych ludzi. Ale niestety jest to częściowo wina osób starszych, które nie pokazały nam właściwej drogi, nie nauczyły nas, jak weryfikować informacje i jak kształtować swój światopogląd. Niestety wielu z nas pozwala, aby inni – często politycy – kształtowali go za nas. 

To zabrzmiało trochę fatalistycznie! Spodziewałem się od was więcej optymizmu!

KS: Ja bym jeszcze coś chciał dodać w tej kwestii edukacji obywatelskiej. Chciałbym odnieść się do przykładu sytuacji prawnej w Polsce. Nawet przy bardzo solidnej i szeroko zakrojonej edukacji obywatelskiej, nawet po trzech latach edukacji w klasie społeczno-prawnej w naszym liceum, ciężko byłoby ze zdecydowaną pewnością rozwikłać to, co się w Polsce dzieje w tym momencie w zakresie sporu prawnego. Inna kwestia, aborcja, która tak wiele rodzi przecież emocji. Też nie jest to spór, który można rozwiązać wyłącznie na podstawie wiedzy. Jest to pewna sfera wartości, przekonań, ciężko dojść tutaj do jednego, obiektywnie prawidłowego wniosku, nawet po uprzedniej wnikliwej edukacji. Ja znów będę upierał się, że pewne zdarzenia historyczne i pewna przeszłość zbyt mocno się odbiły na naszym dzisiejszym życiu politycznym. Henry Kissinger pisał, w kontekście refleksji o nowo tworzonym ładzie międzynarodowym, że z tego porządku, który się dopiero tworzy, nikt nie powinien zostać wykluczony. Podmiot wykluczony będzie ten porządek kontestował i bardzo szybko przeciw temu porządkowi wystąpi. W Polsce mamy do czynienia z tego typu problemem, z ofiarami prywatyzacji, z konstytucją mająca dość słaby mandat społeczny i stworzoną przez ograniczoną ilość środowisk. To dla mnie podstawowy problem, który dotyczy już nie tylko osób dużo starszych od nas, ale wpływa przecież także na nas, na podejście do historii, jak i do całości systemu, w którym się obracamy. Obawiam się, że edukacja, która jest przecież bardzo ważna, wszystkich ani nawet większości problemów nie rozwiąże. Istnieje pewna potrzeba wspólnoty, potrzeba wspólnych wartości i wspólnego uczestnictwa w powszechnie uznawanej rzeczywistości, w której każdy znajdzie miejsce dla siebie. 

MS: Ja jednak muszę odnieść się jeszcze do kwestii prawa. Zawsze, kiedy słyszę o problemach z systemem prawnym i ich zrozumieniem, przypomina mi się sprawdzian z WOS-u w pierwszej klasie, na którym jedno z zadań zawierało grafikę dotyczącą Trybunału Konstytucyjnego. Choć wszystkie media wtedy o tym mówiły, także mówiliśmy na lekcji, to jednak większość klasy nie umiała wskazać przyczyny sporu. To dowodzi, że my jako młodzi ludzie nie jesteśmy zainteresowani tym, czy Trybunał Konstytucyjny działa dobrze, kto jest I Prezesem Sądu Najwyższego, kto w pewnym momencie będzie sprawował władzę nad nami. Nas interesują pewne konkretne, wybrane zagadnienia, które są dla nas w tym momencie ważne, gdyż w takich się odnaleźliśmy. U nas jest dalekowzroczność w kwestiach klimatu, ale krótkowzroczność w kwestii podatków, edukacji czy mieszkania na studiach. My, młodzi, dajemy plamę, bo się nie interesujemy istotnymi rzeczami. W pewnym momencie pozwolimy sobie wybierać przywódców, a jeżeli ktoś nam kiedyś będzie chciał odebrać demokrację, to się pewnie i na to zgodzimy. 

Czyli przyznajesz, że wy – młodzi – dajecie plamę? Naprawdę tak uważasz?

MP: Tak! Uważam, że tak naprawdę nie interesujemy się światem. Nie mówię o nowinkach technologicznych i o tym, co będzie modne w następnym sezonie, ale o wiedzy o polskiej czy zagranicznej polityce, która jest często na bardzo niskim poziomie. Ale to nie tylko wina młodych, to generalnie wina Polaków, że tak jest. Tak samo jak to, że od 30 lat wszyscy pozwalamy na to, by rządzili nami ci sami politycy i mimo, iż narzekamy, że są słabi, że najchętniej to byśmy ich z sejmu się pozbyli, to nadal pozwalamy im rządzić. Chociaż od 15 lat to, co się dzieje w naszej polityce, jest niezbyt obiecujące na przyszłość. Chociaż te dwie partie, które od tylu lat rządzą już tyle razy nas zawiodły, to jednak nadal Polacy na nie głosują. Tyle razy obiecali złote góry, a później nie zrobili nic. A my cały czas ich popieramy, wciąż na nich głosujemy, pozwalamy kreować światopogląd mediom, naszym rodzicom – oczywiście mogą i powinni – ale w pewnym momencie mogliby czuć się w obowiązku, aby pozwolić myśleć nam samodzielnie. 

Czyli właściwie powinniśmy raczej postawić wniosek, że dajemy plamę jako społeczeństwo, jako całość? 

KS: Ja będę jednak bronił młodych – jakkolwiek definiować osoby młode – bo nie jesteśmy jeszcze siłą wiodącą w społeczeństwie, tak mi się wydaje. Nadal jesteśmy małym odsetkiem głosujących, nie do końca ukształtowanym, nastoletnim czy dwudziestoparoletnim. Myślę, że ciężko jest na razie oceniać, czy daliśmy plamę, czy jesteśmy świadomi czy nie. Pewne ruchy, o których Kuba wspomniał, czyli np. Strajk Klimatyczny, ze względu na doniosłe problemy globalne, są bardzo ważne i na pewno wydadzą owoc za kilka lat, kiedyś będziemy tymi, którzy realnie będą decydować o przyszłości, bo póki co, to niestety tak nie jest. Myślę jednak, że za te kilka lat – dziesięć, piętnaście, dwadzieścia – te globalne problemy przyniosą nam prawdziwe kłopoty i myślę, że wtedy nastanie inna rzeczywistość. Oglądałem na YouTube ostatnio pogram dr. Tomasza Rożka, w którym mówił, że za kilkadziesiąt lat możemy nie zobaczyć drzew iglastych w naszym kraju, że możemy nie zobaczyć brzozy. Nasze życie ulegnie zmianie, mamy problem z suszą, a co bardziej spostrzegawczy mogą zobaczyć owady, które wcześniej się u nas nie pojawiały. Więc to życie się zmieni i widać w młodych ludziach, między innymi za sprawą właśnie Strajku Klimatycznego, że jest zainteresowanie tym, co długofalowe, co za kilkadziesiąt lat, bo to jednak kwestia naszego życia, naszej przyszłości, naszej dorosłości. Myślę, że czas na rozliczenia i oceny naszego pokolenia dopiero przyjdzie. Wtedy kiedy w końcu dojdziemy do głosu, a nie teraz, kiedy u sterów są ci sami ludzie, którzy u władzy byli również w latach 90.

MP: Młodzieżowy Strajk Klimatyczny jest świetnym przykładem na to, że jeśli chcemy, to możemy! Natomiast w większości spraw po prostu nie wypowiadamy się, nie mówimy o sobie dość głośno. Jesteśmy w momencie, w którym nie wiemy nawet, jak będzie wyglądał rynek pracy. My jesteśmy w tym wieku, że musimy zacząć o tym myśleć! Nie krzyczymy o tym, jak będą wyglądać nasze prawa, kiedy będziemy studiować i pracować. A tu jest przecież wiele do rozwiązania! Mam wrażenie, że wciąż nie mamy nawet świadomości, jak skuteczny może być protest, ile może dać wyjście na ulicę. Oczywiście są takie grupki młodych, które zaczęły o tym myśleć, ale nadal przeważają siły, które nie mogą zmienić status quo i nawet o tym nie myślą. Patrząc na to, że wygrała u nas partia, która sprowadza węgiel z różnych zakątków świata i nie chce się go pozbyć, a młodzieżowych strajków klimatycznych u nas dość już było, to wciąż robimy za mało. 

Robicie więc za mało?

JL: Ja cały czas będę upierał się przy kwestii edukacji. Ktoś musiał nas nauczyć rozpoznawać naglące problemy, bo moim zdaniem w ogóle ich nie dostrzegamy, a media mydlą nam ciągle oczy. To nie jest więc nasza wina, młodzieży. Gdy młodzi oglądają telewizję czy przeglądają Internet, gdzieś w tle trwa spór o Trybunał czy o kwestie światopoglądowe i – co jest najgorsze – to uproszczona wersja tych spraw, jaką dają nam media. A wszystko zostaje sprowadzone do wspaniałych bohaterów z jednej strony i bezwzględnych złoczyńców z drugiej. Natomiast kluczowe jest, aby pokazywać to, co pilnie wymaga zmiany. Faktycznie Młodzieżowy Strajk Klimatyczny powstał, bo ludzie zaczęli na własne oczy widzieć zmiany w klimacie. Przecież w tym roku w Polsce śnieg spadł zimą tylko raz, jeśli dobrze pamiętam. Niedawno skończył się kwiecień, a już zaczął się temat suszy, która dopadała nas przecież zwykle dopiero w letnie miesiące. Są to rzeczy i obawy, które widzimy gołym okiem i stąd się pojawiają te ruchy. Myślę, że dzięki dobrej edukacji inaczej patrzylibyśmy na pewne rozwiązania systemowe. Co prawda widzimy, że wielu ludzi solidaryzuje się z krajami, w których na masową skalę łamane są prawa człowieka. To już świadczy o tym, że powoli coraz ważniejsze problemy stają się tematem rozmów i że zauważamy, że może i u nas prawa człowieka powinny być urzeczywistniane bardziej, zagwarantowane solidniej. Zgadzam się z tym, co powiedział Kamil, że jeśli coś bardzo poważnego wystąpi, jeśli staniemy z tym twarzą w twarz, to wówczas nikt nam nie będzie musiał tego problemu pokazywać, my go sami zobaczymy i sami zdefiniujemy. Taka jest geneza Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i tak to będzie pewnie wyglądało w przyszłości w przypadku wszystkich palących problemów, o których tak niewiele dowiadujemy się za pośrednictwem szkolnej edukacji. 

KS: Ja myślę, że jeśli można z czegoś rozliczać nasze pokolenie już w tym momencie, to z tego, że patrząc na statystyki zbyt mało z nas chodzi do urn, zbyt mało się tym interesuje. Obok klimatu takimi palącymi problemami są chociażby kwestia demograficzna, stan tego, jak będzie wyglądał system emerytalny za kilka lat. Myślę, że drogą do zrozumienia istoty tego problemu jest istotnie edukacja. Także edukacja powinna być sposobem na przyciągnięcie młodych do polityki, na zainteresowanie nią. Jednakże z drugiej strony trochę się nam, młodym ludziom, nie dziwię. Polityka już wydaje nam się nieznośna, nachalna i zbyt emocjonalna, ale – jak już mówiłem – do pewnego ekstremum, pewnego punktu zwrotnego, już się zbliżamy i wtedy zauważymy na horyzoncie koniec tej ery, w której przyszło nam dorastać. I będzie to jedna z tych rzeczy, która zdeterminuje jedność i zaangażowanie. Kiedyś była to potrzeba bezpieczeństwa i lepszego życia, teraz będzie to klimat, demografia, sprawy globalne, które zaczniemy odczuwać na własnej skórze. 

Czy rzeczywiście z tą aktywnością wyborczą młodzi też są na bakier?

JL: Chciałbym zauważyć, że frekwencja wyborcza, co widać po ostatnich wyborach, idzie jednak do góry. Pewnie ten wzrost był efektem działań mediów, które z jednej strony przekonywały, że trzeba obronić to, co przez 30 lat budowano, a z drugiej strony, że należy wreszcie obalić ten straszny i niesprawiedliwy porządek. To chyba główne przyczyny takiej wysokiej frekwencji w poprzednich wyborach. Nie tylko w parlamentarnych, ale tych do europarlamentu również. Sądzę, że wielu młodych nie uczestniczy w wyborach, bo przede wszystkim nie stoimy z problemami twarzą w twarz, żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tymczasem głosują i wypowiadają się publicznie ludzie, którzy żyli w czasach, w których namacalnie borykali się z wieloma problemami, wiedzieli, że jakoś muszą z nimi walczyć. 

To może spójrzmy teraz trochę na dzisiejszą sytuację w Polsce. Wyobraźmy sobie, że kampania w Polsce przebiegła tak, jak powinna się toczyć, nie ma epidemii, a my stajemy przed wyborem spośród tych kilku kandydatów w wyborach prezydenckich. Jak wy – 19-latkowie – reagujecie na kartę wyborczą z tymi nazwiskami, które na niej mamy. Jak widzicie ludzi, którzy kandydują? Czy jesteście w stanie jednoznacznie powiedzieć: „To jest mój kandydat”?

MP: Ja sobie na początku trochę zaprzeczę, bo mówiłam, że prezydent nie powinien mieć wyraźnych poglądów i powinien być zdolny do konsensusu. Natomiast jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, że postawiłabym krzyżyk przy Robercie Biedroniu, gdyż to kandydat, który wnosi do dyskursu publicznego sprawy, które są dla mnie ważne, takie jak mieszkania socjalne, jak prawa człowieka, również prawa osób LGBT, a także prawa pracownicze. Jestem młodym człowiekiem i chciałabym mieć pewność, że nikt nie będzie mnie chciał zatrudnić na „śmieciówce”, że będę miała godną emeryturę. Chcę żyć ze świadomością, że państwo może być przyjazne dla człowieka, dla pracownika, a nie tylko dla dużego przedsiębiorcy i nie tylko dla ludzi bogatych. 

KS: Ja chyba też mam już swojego kandydata, choć ostatecznej decyzji jeszcze nie podjąłem. Patrzę na kartę wyborczą z perspektywy dwóch czynników, które wcześniej wymieniłem: przez pryzmat wspólnoty, jej odbudowy, zbudowania czy też zdefiniowania na nowo oraz z punktu widzenia celów i planów długofalowych, które będą dotyczyć późniejszego etapu mojego dorosłego życia. Najbliżej mi teraz do dwóch kandydatów: są to Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia. Obaj mają pewne zalety i wady. Za kandydatem PSL przemawia doświadczenie polityczne, partyjne, rządowe, administracyjne, które w byciu prezydentem w naszym ustroju jest bardzo ważne. Natomiast za Szymonem Hołownią przemawia z kolei właśnie bezpartyjność i pewne innowacyjne spojrzenie na prezydenturę, spojrzenie, które tak naprawdę dobrze wpisuje się w konstytucyjną rolę prezydenta jako arbitra, który kierował będzie się głosem większości, jako arbitra czuwającego nad procesem konsultacji, a także nad przebiegiem procedowania ustaw. Myślę, że do tego jest mi dziś najbliżej. 

JL: Ja tymczasem z olbrzymią energią wykreśliłbym niektórych kandydatów. Jak patrzę na niektórych, to widzę ewidentnie toczoną przez nich wojnę, która jest dla mnie czymś strasznym. To wojna totalna. Andrzej Duda ucieka przed debatami, w których poruszane są kluczowe dla nas kwestie i wykorzystuje fakt, że jako jedyny może prowadzić kampanię wyborczą, jeżdżąc po Polsce nie jako kandydat, ale jako aktualny prezydent. Małgorzata Kidawa-Błońska z kolei trzyma się, podobnie jak jej ugrupowanie, hasła „antyPiS-u” i do tego wszystko sprowadza. Chce walczyć z ogniem przy pomocy ognia. To prowadzi do destabilizacji, patrząc dalekosiężnie. Skutkiem takiej polityki jest utrata zaufania do instytucji publicznych, takich jak np. Trybunał Konstytucyjny, mający fundamentalne znaczenie w kontekście naszego ustroju. 

Po wykreśleniu tych nazwisk zwróciłbym uwagę na potrzebę zmian w systemie politycznym. Ja zdecydowanie nie jestem fanem konstytucji z 1997 roku. Jestem zwolennikiem zmian, a konkretnie mocnego i silnego prezydenta. Uważam, że właśnie w wyborach prezydenckich Polacy głosują z pełną świadomością wyboru. Wiedzą, że wygra po prostu ten, który będzie miał najwięcej głosów. W wyborach parlamentarnych ludzie często nie wiedzą, jak działa cały system. Wszyscy dziwili się, czemu PiS ma 40% głosów, ale ponad 50% posłów w sejmie. Nikt nie wiedział dlaczego, a przecież to wynika z ordynacji wyborczej i odpowiedniej metody przeliczania głosów na mandaty. Kandydat, który przedstawił jako pierwszy te obywatelskie postulaty zmiany systemowej, ma mój głos! To są właśnie postulaty Pawła Kukiza, które niesie aktualnie Kosiniak-Kamysz. Kolejną ważną przy tym wyborze sprawą jest dla mnie zdolność koalicyjna. Prezydent, który nie będzie w stanie zawrzeć koalicji i pójść na kompromis z każdą stroną politycznej sceny, nie jest – według mnie – prezydentem wszystkich Polaków. Właśnie dlatego Kosiniak-Kamysz wydaje się najrozsądniejszym wyborem. Jest wytrawnym graczem politycznym i już nie raz udowadniał, że jest w stanie z wieloma komitetami się dogadać. Odnośnie przełożenia aktualnych wyborów prezydenckich, jako pierwszy wystąpił właśnie Władysław Kosiniak-Kamysz wraz z Jarosławem Gowinem. Ponieważ pojawił się na konferencji prasowej w towarzystwie Pawła Kukiza, co mnie utwierdziło w mojej opinii. Innym kandydatem, wpisującym się w moje oczekiwania co do odpowiedniego kandydata na ten urząd, jest Szymon Hołownia, dla którego suwerenem jest faktycznie naród. 

Michalina, patrzę na ciebie i mam wrażenie, że chcesz chłopakom jakoś odpowiedzieć i skomentować ich polityczne wybory…

MP: Ja generalnie jestem osobą o poglądach lewicowych i ci panowie, których wymieniają koledzy, nie będą na pewno moimi kandydatami. Wydaje mi się, że prezentowana przez nich wizja prezydentury dopuszcza co prawda współpracę z różnymi opcjami politycznymi, ale  nie jestem fanką rozwiązań programowych, które oni prezentują, zwłaszcza Kosiniak-Kamysz. Jest on człowiekiem o poglądach, jeśli chodzi o gospodarkę, wolnorynkowych, a mi poglądy socjaldemokratyczne są bliższe. Szymon Hołownia w Latarniku Wyborczym opowiedział się za wyższymi podatkami dla najbogatszych, natomiast nie podoba mi się jego podejście do sprawy aborcji czy praw osób LGBT. Uważam, że osoba, która w 2013 roku mówi coś innego w wywiadzie, a w 2020 roku coś innego deklaruje na swoich konferencjach, nie jest zbyt wiarygodna. 

Natomiast odniosę się jeszcze do wypowiedzi Kuby, który zaczął od pokazania, kogo by na tej karcie wyborczej wykreślił. Otóż oglądałam wczoraj konwencję prezydenta i byłam bardzo zdziwiona, jak można tak manipulować! W momencie, kiedy rządząca partie nie chce słyszeć o podnoszeniu zasiłku dla bezrobotnych czy o wprowadzeniu świadczenia kryzysowego, prezydent na swojej konwencji dokładnie takie rozwiązania proponuje. To dla mnie strasznie cyniczne i, nie ukrywam, bardzo podłe wobec osób, które właśnie tracą pracę. Ci ludzie już teraz muszą starać się o zasiłki dla bezrobotnych, które są skandalicznie niskie, a stają się więźniami gry politycznej. 

KS: Ja myślę, że w tych wyborach mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym. Tą nowością jest Szymon Hołownia, porównywany do Pawła Kukiza, czasami również do Ryszarda Petru, choć wtedy oczywiście nieco bardziej złośliwie. Zarówno Kukiz, jak i Petru przyszli do polityki z postulatami, z nowymi pomysłami, być może nawet z jakąś nową jakością polityczną. Jednak w przypadku Hołowni do czynienia mamy z zupełnie nowym spojrzeniem na prezydenturę. To jest ważne, gdyż trochę mieliśmy problem z prezydentem w ostatnich latach. Posiada on bowiem bardzo silny mandat, wybory prezydenckie zawsze cieszą się wysoką frekwencją, a sam w systemie politycznym pełni rolę raczej poboczną. Niby zawsze z tą sprzecznością mieliśmy problem. Tymczasem to, co proponuje Hołownia, czyli ten – jak on to nazywa – „bezpiecznik”, jest spojrzeniem zupełnie nowym, które – mam wrażenie – wpisuje się w postanowienia naszej konstytucji. Siła jego mandatu w porównaniu z takimi arbitrażowymi kompetencjami bardzo dobrze współgra, jeśli patrzy się na osobę, jaką jest Szymon Hołownia, szczególnie w odniesieniu do atmosfery intensywnego sporu politycznego, który teraz mamy. Myślę, że taki bezpartyjny obywatelski kandydat dobrze by nam zrobił. Nieuwikłany w partyjne gry, w partyjny interes, nieuwikłany w historię polityczną sięgającą głębokich lat 90. Myślę, że to jest pewne remedium. Dodaję do tego spojrzenie na ekologię i sprawy klimatu i myślę, że to rozwiązanie na nasze trudne czasy, gdzie ten spór przeradza się już w otwartą wojnę. Myślę, że to dobry wybór na ten moment. 

JL: Jeżeli chodzi o sprawy światopoglądowe, to doceniam u Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, że oni w tych sprawach jasno deklarują, że będą się kierować wolą społeczeństwa. Przykładem jest propozycja dnia referendalnego u Kosiniaka-Kamysza, która powstała dzięki Pawłowi Kukizowi. Tak powinny być rozwiązywane właśnie sprawy światopoglądowe – powinna decydować większość Polaków. W sejmie takie rzeczy przegłosowywane mogą być kruchą większością jednego, dwóch głosów i istnieje obawa, że to się nie spotka z akceptacją społeczną. Społeczeństwo jest najważniejsze i mamy rządy narodu jako suwerena, dlatego to naród powinien mieć głos. Kosiniak przez dzień referendalny i rozstrzyganie w nim o sprawach światopoglądowych przede wszystkim odciąża sejm z ciężkiej dyskusji. Nie ukrywajmy, te wszystkie argumenty, które słyszymy w sejmie na temat aborcji czy osób LGBT…, ta debata jest w sejmie toczona zbyt ostro, zbyt agresywnie. Bardzo ciężko naprawdę wśród tych wypowiedzi znaleźć jakiś kompromis, więcej znajdziemy tam jadu i agresji.  Szymon Hołownia ma zamiar odsyłać ustawy w tych kontrowersyjnych sprawach do sejmu do ponownego rozpatrzenia. To skłoniłoby polityków do szukania kompromisu, a nie do realizowania swojej woli przy pomocy kruchej większości. 

Czy to nie brzmi zachęcająco?

MP: Przepraszam bardzo, ale kiedy w jednym zdaniu obok praw osób LGBT czy prawa do aborcji słyszę słowo „referendum”, to naprawdę czuję się źle. Prawa osób LGBT to prawa człowieka i nie można o nich decydować w referendum. Prawa żadnej grupy społecznej nie powinny być przedmiotem dyskusji – jeśli ktoś chce być szczęśliwy i zalegalizować swój związek, to nie powinien bać się o to, czy w referendum zostanie osiągnięty jakiś procentowy próg poparcia. A jeśli chodzi o aborcję, to jest to bardzo trudny, złożony temat. Jest wiele argumentów za liberalizacją, przeciw liberalizacji, a wszystko zależy od tego, jak postrzegamy życie, prawo i wolność. Ale też nie wydaje mi się, żeby to był odpowiedni temat do poddawania go pod referendum. Patrząc na „sukces” głosowania w referendum 2015 roku, trzeba bardzo poważnie nad każdym kolejnym się zastanowić. 

JL: Nie mam zamiaru i nigdy w życiu nie poddałbym praw człowieka pod głosowanie w referendum. Moim zdaniem jednak te dzisiejsze kłótnie odnośnie do praw osób LGBT kompletnie nie dotyczą odbierania im prawa do miłości. Zwróćmy uwagę, że każdy – nawet ten najbardziej prawicowy kandydat – jasno mówi, że wszyscy ludzie mają prawo do miłości i mogą pielęgnować swoje bliskie relacje. Krzysztof Bosak – to prawda – zachęca do nieeksponowania swojej orientacji seksualnej, choć rzeczywiście nikt nie zabrania kochać komuś drugiej osoby. Sprawa, którą powinno się w drodze referendum ustalić, to raczej kwestia regulacji prawnych. Nie chodzi tylko o dziedziczenie, ale także o bezpieczeństwo prawne i socjalne, o uzyskiwanie informacji o stanie zdrowia czy zawieranie przez pary homoseksualne związków partnerskich. W referendum powinno się uzyskać odpowiedź na trzy pytania: „Czy jesteś za związkami partnerskimi”, „Czy jesteś za małżeństwem osób homoseksualnych” i „Czy jesteś za adopcją przez pary homoseksualne dzieci”. Podkreślam, jeśli wprowadzimy adopcję dzieci przez pary homoseksualne i to nie zostanie wcześniej społecznie zaakceptowane, to wybuchnie nam potężna wojna światopoglądowa i może być jeszcze ostrzejsza niż to, co mamy teraz. Trzeba w drodze rozmowy z narodem ustalić zakres ochrony prawnej takich relacji. 

MP: Kompletnie się z Tobą nie zgadzam. W latach 90. społeczeństwo naszych dziadków miało terapię szokową spowodowaną przez Leszka Balcerowicza. Teraz przyszedł czas na terapię szokową dla Polaków związaną z prawami osób LGBT. Mamy już status osoby bliskiej, wprowadzony przez konserwatywny rząd, to dlaczego nie posunąć się dalej i nie pozwolić komuś na legalizację jego związku? Wydaje mi się, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, a poddawanie tego pod referendum jest dla mnie barbarzyństwem, po prostu. 

KS: To, o czym się sprzeczacie, pokazuje nam dobitnie, jak bardzo potrzebny jest nam prezydent niekoniecznie bez poglądów, ale jednak obiektywny i wyważony. Prezydent stawiający na konsultacje i wnikliwe badania skutków poszczególnych zmian legislacyjnych. Wisiała nad nami w ostatnim czasie groźba tego, że bezwzględna większość mająca swojego prezydenta zaostrzy prawo aborcyjne. Wywołało to ogromny sprzeciw i bunt w społeczeństwie. W wypadku prezydenta, który ma jasne i wyraziste poglądy, ale jednocześnie poparcie dużej partii, można było zlekceważyć tak duży ruch, który się stworzył w Internecie. Jednak w sytuacji prezydenta poddającego pod ponowną rozwagę sejmowi taką decyzję, gdzie musiałaby ona uzyskać większość 3/5, byłoby to pewne remedium na ostre spory światopoglądowe. Dlatego jest nam potrzebny taki prezydent, który nie jest poddany ideologii i przynależności partyjnej, studzi pewne nastroje i oddaje tego typu rozwiązania prawne pod rozwagę sejmowi jeszcze raz. 

Właśnie zdałem sobie sprawę, że w naszej niezwykle ciekawej rozmowie prawie nie pojawiło się nazwisko kandydatki na prezydenta największej partii opozycyjnej w Polsce. Czy wśród trojga młodych ludzi o różnorodnych poglądach kandydatka ta nie znalazła posłuchu czy po prostu jest to efekt ogłoszonego przez nią bojkotu? 

JL: Pani Kidawa-Błońska jest kandydatką dużej partii politycznej, która jest wspierana przez pewne gazety i pewne telewizje, ewidentnie zwasalizowane przez Koalicję Obywatelską, a jednak pomimo tego chyba nikt z nas nie jest co do tej kandydatki przekonany. Wręcz jesteśmy pewni, że za tą kandydatką nie stoi nic więcej niż jedno hasło: „Anty-PiS”. Jak ta pani wygra wybory, to zajmie się przede wszystkim zwalczaniem pozostałości po poprzednim prezydencie i walką z rządem. Wierzycie, że zajęłaby się sprawami najbardziej palącymi dla Polaków? Powtórzę to, co mówiłem wcześniej: ognia nie można zwalczać ogniem. Nie chcę prezydenta, który będzie dążył do destabilizacji, który powie, że nie uznaje Trybunału Konstytucyjnego itp. Jeśli będziemy szli tą drogą i każdy będzie sobie dowolnie deklarował, że nie uznaje wyroku tego czy tamtego sądu, to zrobimy kolejny krok ku destabilizacji. Ta partia – wespół z partią rządzącą – cały czas obniża zaufanie do instytucji państwa, tak łatwo tego zaufania nie odzyskamy. Dlatego nikt z nas, jestem pewien, za tą kandydatką by nie zagłosował. 

MP: Po pierwsze uważam, że kandydatka, która tak bardzo obnosi się pochodzeniem szlacheckim, kiedy chyba 98% społeczeństwa pochodzi od chłopów folwarcznych, jest groteskowa. Oglądając jej spot z upchniętymi w kadrze zdjęciami przodków, starymi książkami, mam wrażenie, że przenoszę się do dworku szlacheckiego z XIX wieku. Tak samo odpycha mnie to, co działo się w Polsce w latach 2007-2015, zresztą od 2015 zmierza to w jeszcze gorszym kierunku. Nie chcę jednak się do tego cofać. Nie podoba mi się to, w jaki sposób ta pani eksponuje poglądy. Mam wrażenie, że zmienia je co chwilę. Każdego dnia mam wrażenie, że zacznie od tego, że PiS jest zły, a później zmieni zdanie trzy razy w ciągu godziny. Całe to groteskowe zamieszanie z kandydowaniem w wyborach: najpierw rezygnuje z prowadzenia kampanii, a potem przez całe święta widzę jej spot wyborczy w telewizji czy Internecie. Ostatnio widziałam na Twitterze krótki filmik o zabójczych kopertach – tak nie powinno to wyglądać. 

KS: Ja wróciłbym do tego, co mówiłem w mojej pierwszej wypowiedzi, gdzie definiowałem dobrego przywódcę i wymieniłem dwie cechy: wizję i trafne definiowanie rzeczywistości. Niestety ta kandydatka nie spełnia tych warunków. A ponadto Kidawa-Błońska wpisuje się cały czas w tę szkodliwą wojnę i szkodliwy konflikt, o którym mówiłem wcześniej. Mam wrażenie, że ona chciałaby się cofnąć o 5 lat, a nie patrzeć 5 lat w przód! Myślę, że nie definiuje naszej rzeczywistości poprawnie, bo uważa, że powrót do tego, co było „przed”, byłby dobry i spodobałby się Polakom. Ale przecież oni wyrazili swój jasny sprzeciw. Tymczasem my dziś chcielibyśmy nowego spojrzenia, nowych pomysłów, a nie tkwić w tej wojnie, która już się Polakom znudziła. 

MP: Również nie rozumiem, jak można ufać kandydatce partii, która w 2015 roku mówiła, że „500+” nie da się wprowadzić, a gdy zostało to wprowadzone mówiła, że programem tym objęto zbyt małą grupę dzieci. A w innej sytuacji, podczas spotkania z wyborcami, mówiła, że „500+” rozleniwia i powoduje, że ludzie nie chcą pracować, a to – jak mi się wydaje – jest sprzeczne z danymi, którymi dysponujemy. To oświadczenie jest dowodem, że ta kobieta i ta partia nie mają poglądów, że chcą się wyłącznie dopasować do badań i sondaży.

Czy rzeczywiście Kidawa-Błońska zasłużyła na aż tak krytyczną ocenę?

JL: Chciałbym powiedzieć przede wszystkim, że ja wyróżniam dwa wymiary poglądów politycznych: wymiar pragmatyczny i spojrzenie ideowe. To zupełnie jak w sprawie aborcji: możemy twierdzić, że aborcja jest zabójstwem, ale pragmatycznie spoglądamy, że w krajach, w których jest zakaz aborcji jest najbardziej restrykcyjny, problemem staje się podziemie aborcyjne albo turystyka aborcyjna. Można więc przy zachowaniu ideologicznego sprzeciwu wobec aborcji zgadzać się, że zaciskanie pasa antyaborcyjnego jest tak naprawdę odcinaniem sobie samemu dostępu do tlenu. Jeśli chodzi o Kidawę-Błońską, to dostrzegam w niej jedynie to pragmatyczne spojrzenie na politykę. Koalicja Obywatelska kojarzy mi się tylko z walką za wszelką cenę o władzę, z eliminowaniem konkurencji. To koalicja typu catch-all zrzeszająca praktycznie wszystkich, a jej esencją jest kandydatka na prezydenta. 


  Michalina Pawłowska – absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; aktywistka zaangażowana w walkę o prawa kobiet i osób wykluczonych; miłośniczka dobrej kawy bez mleka sojowego i długich rozmów z ludźmi.

 

 Jakub Luber – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu i Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Inowrocławiu; muzyk, aktor Inowrocławskiego Teatru Otwartego; finalista olimpiad w zakresie prawa i historii III RP; laureat II miejsca Mistrzostw Polski Debat Oksfordzkich; świadomy obywatel o liberalnych poglądach.

 Kamil Szałecki – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; uczestnik turniejów debat oksfordzkich oraz laureat olimpiad w dziedzinie prawa, historii i nauk społecznych; zainteresowany otaczającym światem i zaangażowany; katoliberał.

Polski konflikt, polska koncyliacja :)

30 lat temu rozpoczynały się procesy, w ramach których wykuła się współczesna polska państwowość, III RP. Gdy wracamy pamięcią do obrazków z tamtego okresu – obrad Okrągłego Stołu, plakatów wyborczych „Solidarności”, pierwszych sesji kontraktowego Sejmu, powołania pierwszego niekomunistycznego rządu – to postać Lecha Wałęsy niewątpliwie jest pierwszą, która pojawia się przed oczami. Myśląc o tym kategoriami uniwersalnymi, patrząc z zewnątrz i analizując ten przecież „mit założycielski” nowej Polski, postronny obserwator z miejsca założyłby, że postać Wałęsy i jego współpracowników spaja dzisiaj Polaków i stanowi dla nich wspólny punkt odniesienia, swoisty fundament samookreślenia i nowoczesnej polskiej tożsamości państwowotwórczej. Przecież pomimo partyjnego zaangażowania każdego z nich, pomimo bycia postaciami kontrowersyjnymi w swoich czasach, taką rolę odgrywają dla Amerykanów Waszyngton, Lincoln i Roosevelt, dla Brytyjczyków Gladstone i Churchill, dla Niemców Adenauer i Kohl, a dla Francuzów de Gaulle.

Tymczasem w Polsce postać nie tylko samego Lecha Wałęsy, ale także ocena przebiegu zdarzeń całego etapu założycielskiego demokratycznej, wychodzącej z realnego socjalizmu i podległości wobec ZSRR, Rzeczpospolitej jest przedmiotem nie tylko głębokich kontrowersji, ale nawet zarzewiem gwałtownego konfliktu. Wraz z upływem czasu wręcz pogłębiającego się. Postronnego obserwatora zdumiałby najpewniej zwłaszcza fakt, że stronami tego konfliktu nie są spadkobiercy ówczesnych zwycięskich demokratów i spadkobiercy pokonanej nomenklatury. Przeciwnie, konflikt ten wybuchł wraz z marginalizacją tych drugich w życiu politycznym kraju i przebiega w poprzek środowisk antykomunistycznych. Nie ma w efekcie warunków na stworzenie wspólnego systemu mitów i symboli, który wiązałby wszystkich Polaków ze wspólnym dobrem własnego państwa. Nie ma w debacie o sprawach publicznych żadnej wyższej instancji, do której można się odwoływać, gdy temperatura sporów o problemach bieżących wymyka się spod kontroli. Nie ma spoiwa tożsamościowego, nie ma hamulca dla rozczłonkowywania się zbiorowości obywateli na dwie odrębne grupy tożsamościowe, które co prawda mają wspólny język, pewne wspólne tradycje, ale z przymusu bardziej niż wyboru mieszkają obok siebie i tak naprawdę nie chcą już mieć ze sobą nic wspólnego.

Dwa scenariusze

Jak zawsze w takich sytuacjach, dalsze scenariusze mogą zasadniczo być dwa. Po pierwsze, separacja może się pogłębiać. To scenariusz dzisiaj zdecydowanie najbardziej prawdopodobny z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że w tym kierunku idzie obecna tendencja, a utrzymanie tendencji, choćby siłą inercji, zwykle jest bardziej prawdopodobne w procesach społecznych. Ponadto coraz bardziej gorący staje się konflikt polityczny – kadencja parlamentu 2015-19 pokazała, że Polaków dzielą nie tylko poglądy na historię, stosunki zagraniczne, obyczajowość i gospodarkę, ale niestety także na prawno-polityczny ustrój państwa, co stawia wzajemne uznawanie legalności podejmowanych działań, a w konsekwencji trwanie porządku państwowego, pod znakiem zapytania. Nałożenie się na rozdarcie społeczne także rozdarcia porządków prawnych spowoduje być może, że emocje nie będą mogły zostać zamortyzowane w ramach procedur prawnych, a to zrodzi groźne bodźce do sięgania po środki pozaprawne.

Drugim możliwym scenariuszem, jest wyhamowanie, a następnie zatrzymanie obecnych procesów, po czym rozpoczęcie ich stopniowego odwracania. Niestety, historia pokazuje, że najskuteczniejszym narzędziem osiągania tego rodzaju rezultatu było pojawienie się wspólnego wroga, a więc ingerencja trzeciego podmiotu, zapewne obcego i stwarzającego dla obu stron wewnętrznego konfliktu w równej mierze wielkie zagrożenie. W takim jednak przypadku cena za (może nawet wówczas całkiem szybką) regenerację poczucia polskiej wspólnoty ponad podziałami byłaby potencjalnie niezwykle wysoka. Można wręcz argumentować, że zbyt wysoka, nawet jeśli konflikt międzynarodowy przybrałby w naszej części świata charakter katastrofy raczej ekonomicznej niż militarnej. To już lepiej pogodzić się z rozpadem narodowej wspólnoty i życiem przez całe pokolenia w uniwersum nieprzeniknionych animozji, niż życzyć sobie jej odbudowy kosztem tragedii konkretnych ludzi.

Scenariuszem najbardziej pożądanym jest oczywiście ten, o który teraz najtrudniej. Chodzi o wszczęcie procesu wygaszania konfliktu i odbudowy nici wzajemnego zaufania, przywiązania i lojalności na drodze własnego wysiłku intelektualnego i moralnego. To zadanie iście herkulesowe o wymiarze znaczenia pokoleniowego, porównywalne w zasadzie z budową struktur liberalno-demokratycznego państwa po 1989 r., przejściem z planowej na społeczną gospodarkę rynkową czy akcesją do NATO i UE. Jego potencjalne powodzenie mogłoby zostać z perspektywy czasu ocenione jako doniosłe, zmieniające bieg polskiej historii. To niewątpliwie jedno z najważniejszych zadań dla polskich elit przywódczych na lata dwudzieste XXI w. Powinno stanąć na agendzie niezależnie od tego, kto wygra tegoroczne wybory. Od obu głównych aktorów polskiej sceny politycznej obywatele powinni już teraz oczekiwać wizji realizacji tego zadania, realnego programu pogodzenia istniejących celów politycznych z zaprzestaniem konfliktowania Polek i Polaków.

Mission impossible?

Spory polityczne, ideologiczne, aksjologiczne oraz te najzwyklejsze boje o materialne interesy różnych grup będą trwać. Nie jest ani możliwym, ani w demokratycznym państwie nawet pożądanym, aby w sztuczny sposób je wygaszać. Nosiłoby to znamiona albo moralnego szantażu, albo – co gorsza – było znakiem skonstruowania barier dla ich naturalnej artykulacji. Tak zbudowana „zgoda narodowa” byłaby mirażem, aktem przemocy raczej niż dobroczynnym wpływem na rzeczywistość życia społecznego. Spory muszą istnieć, muszą trwać, wolność słowa i debaty musi być stale zapewniona wszystkim zainteresowanym stronom.

Pierwszym krokiem na drodze do załagodzenia polskiego konfliktu byłoby po prostu upowszechnienie standardów prowadzenia sporów, w których jad wobec adwersarzy, lubowanie się w demonstrowaniu wobec nich czystej nienawiści, stosowanie pomówień, wulgarnych obelg i eskalowanie nieudokumentowanych oskarżeń byłyby dla każdego nie do pomyślenia. Polki i Polacy potrafili w przeszłości prowadzić tak debatę publiczną, że tego rodzaju wypowiedzi były jednostkowymi wypadkami i pociągały za sobą artykułowanie dezaprobaty także ze strony sojuszników ideowych ich autorów. Tworzyło to atmosferę powściągliwości, gdyż wiedziano, że w swoich szeregach ma się nie tyle tępych klakierów, co zwolenników i surowych arbitrów w tych samych osobach. Nawet jeśli początkowo ta przemiana byłaby li tylko wyrazem stosowania znanej z dyplomacji konwencji o „mówieniu komuś, aby spieprzał prawie poezją i z uśmiechem na ustach”, to przywrócenie tego nawyku byłoby w Polsce dzisiaj bezcenne. Byłoby też pierwszym krokiem w kierunku odbudowy moralnych fundamentów wspólnotowych w bardziej odległej przyszłości.

Z punktu widzenia ewentualnego zaklasyfikowania niniejszych rozważań do kategorii „political fiction” lub „mission impossible” najbardziej doniosłym jest oczywiście następujące pytanie: czy elity polityczne – przywódcy obu najsilniejszych stron, stojących w centrum polskiego konfliktu – są w ogóle zainteresowani jego załagodzeniem? Jeśli tak, to w jakim zakresie? Jeśli nie, to czy odpowiedź ta ma charakter diagnozy pokoleniowej, czy też głęboki/gwałtowny konflikt spowszedniał na tyle, że kolejne pokolenie liderów obu środowisk w naturalny sposób wejdzie w tą logikę i również w niej na stałe ugrzęźnie? Niezwykle trudno na którekolwiek z tych pytań udzielić jasnej odpowiedzi. Jeśli odpowiedź jest pod każdym względem negatywna, to niewątpliwie ten artykuł jest całkowicie irrelewantny i nie warto go dalej pisać. Dlatego musimy na potrzeby dalszych rozważań założyć, że w określonych warunkach odpowiedź jednak może być pozytywna, jeśli nie jutro, to za kilka lat.

 

Dobra moneta Jarosława Kaczyńskiego

W tym celu przytoczmy tutaj nieco dłuższą wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, która padła po pogrzebie Anny Kurskiej w Gdańsku, w 2016 r. Ponieważ osoba zmarłej zebrała nad jej miejscem spoczynku ludzi z obojga stron barykady (od jej obu synów począwszy, ale wcale nie na nich dwóch skończywszy), to temat polskiego konfliktu dość niespodziewanie stanął w tamtym dniu na wokandzie. Pytany o to lider PiS powiedział wtedy: „Podział Polski jest faktem. Są takie osoby i właśnie pani Anna na pewno do nich należała, które tego podziału po prostu nie akceptowały. Natomiast on odnosi się do wartości, odnosi się do bardzo konkretnych interesów i nie ma w nim nic takiego strasznie złego, gdyby nie to, że on tak przebiega, jak przebiega. (…) Podziały w państwach demokratycznych są normalnością, tylko że one powinny być ujęte w pewne ramy. Te ramy zostały już bardzo dawno przekroczone. Decydujące tu były lata 2005-2007. A później doszło już do rzeczy kompletnie nie do przyjęcia po katastrofie smoleńskiej i w tej chwili jest jak jest. (…) [Mam nadzieję], że ten proces w pewnym momencie zacznie się cofać, że pójdziemy w drugą stronę, że ten podział, który będzie pewnie istniał jeszcze długo, stanie się podziałem, no można to tak nazwać, bardziej cywilizowanym”. Weźmy tę deklarację za dobrą monetę i zastanówmy się, jak mogłoby przebiegać wyhamowanie polskiego konfliktu.

Skoro już jesteśmy tak głęboko podzieleni, to debata o nowych relacjach wewnątrznarodowych powinna początkowo też toczyć się oddzielnie, jako dwie niezależne od siebie debaty. Aby nie spalić inicjatywy w blokach startowych, na początku potrzebne byłyby swoiste sondy w środowiskach sprzyjających obecnemu rządowi oraz w tych sprzyjających obecnej opozycji, czy idea łagodzenia polskiego konfliktu w ogóle ma jakiekolwiek podstawy. W sposób szczery, bez cynizmu, drwiny i pogardy, we własnym gronie, jeśli trzeba to dyskretnie, obie strony musiałyby wybadać stan emocji oraz grunt pod załagodzenie gwałtowności prowadzenia sporu z „tymi drugimi”. Tylko jeśli i tylko wtedy, gdy w obu przypadkach ujawni się nie tylko jakaś chybotliwa arytmetyczna większość zwolenników koncyliacji, ale uda się zdobyć poparcie masy krytycznej każdej ze stron dla niej, sensownym będzie podjęcie tego wysiłku.

Oczywiście najprawdopodobniej feedback z takich konsultacji da niejednoznaczny wynik. Wielu powie, że chętnie pogodzi się z drugą częścią narodu, a potem wymieni cała listę warunków wstępnych. Warunki wstępne obu stron będą się wykluczać. Rejestry krzywd czekających na rekompensatę będą bardzo długie, emocje będą wchodziły w konflikt z refleksją racjonalną nie tylko pomiędzy osobami, ale nawet będą toczyć bój o poszczególne dusze konkretnych ludzi. Istotny więc będzie czas. W obecnym stanie rozedrgania zainteresowanych szybką koncyliacją będzie niewielu. Gdy jednak zapyta się ich, czy dostrzegają oni szansę na jej osiągnięcie w perspektywie 5, 10 lub 20 lat, to samo umiejscowienie problemu w kontekście takiego horyzontu czasowego ma szanse wpłynąć łagodząco na postawy najbardziej emocjonalne. Ludzie wiedzą przecież ze swojego osobistego życia, że wraz z upływem czasu, nawet bez żadnych specjalnych inicjatyw na rzecz pogodzenia się czy zadośćuczynienia, dawne spory tracą swoją moc, a ich wcześniej zaangażowanym stronom zaczynają jawić się jako banalne, a często nawet kuriozalne i groteskowe. A przecież do 20 lat to perspektywa mniej niż jednego pokolenia. Jeśli masa krytyczna po obu stronach sporu byłaby skłonna uznać, że w perspektywie kilkunastu lat koncyliacja jest możliwa, to stopniowe wysiłki na jej rzecz warto będzie rozpocząć.

Segment po segmencie

Tak wrażliwy proces będzie potrzebował punktów odniesienia, stanowiących drogowskaz modelu działania i myślenia, będzie wymagał oparcia w ludzkich doświadczeniach poprzednich pokoleń, które przecież nie były wolne od konfliktów jeszcze o wiele potężniejszych niż nasz współczesny polski. W działaniu warto będzie zwrócić uwagę na doświadczenia północnoirlandzkie. Tamtejszy konflikt miał oczywiście inny wymiar, ze względu na odmienną narodową i religijną tożsamość jego stron (chociaż pytanie, czy konflikt polski – będący m.in. konfliktem ideowo-aksjologicznym – nie jest porównywalny do religijnego wymiaru konfliktu w Ulsterze, zostawiłbym otwartym) oraz jego historyczną genezę. Był też o wiele głębszy i w najzupełniej oczywisty sposób bardziej brutalny od konfliktu polskiego (terror, przemoc na porządku dziennym). Wbrew temu wszystkiemu, mądra polityka liderów obojga stron doprowadziła do pomyślnego zażegnania jego najgorszych przejawów i to pomimo trwania zasadniczej niezgody co do politycznej przyszłości prowincji. Także i w Polsce nie oczekujemy, że koncyliacja zaprowadzi jedność w myśleniu o przyszłości Polski. Chcemy tylko lepiej się nawzajem traktować, odbudować poczucie jedności losu i bliskości wobec rodaków. Do Ulsteru upodabnia dzisiejszą Polskę rozkład sił napędzających konflikt: dwie strony, wewnętrznie podzielone na osoby o postawach radykalnych i na tych bardziej skłonnych do koncyliacji (niczym republikańskie partie Sinn Fein i SDLP oraz unionistyczne partie DUP i UUP).

Podobnie jak w Irlandii Północnej, po uzyskaniu poparcia masy krytycznej po obu stronach, emisariuszami do pierwszych rozmów o koncyliacji powinni być przedstawiciele grup umiarkowanych. Jednak kluczowym byłoby dość rychłe włączenie w proces przedstawicieli radykałów, tak aby umiarkowanym nie został cofnięty mandat do negocjacji. Przedstawiciele każdego ze środowisk (w polskich warunkach obie strony to raczej złożone mozaiki wielu środowisk) znają swoje grupy od podszewki, powinni więc planowo, krok po kroku, włączać w proces koncyliacyjny kolejne, coraz trudniejsze grupy. Aż do „dojścia do ściany”, czyli zaangażowania wszystkich, tworzących masy krytyczne wsparcia koncyliacji. Oczywiście po obu stronach pozostaną absolutni ekstremiści, którzy cały wysiłek odrzucą i będą usiłować na jego negacji zbić polityczny kapitał. To normalne zjawisko, które nie będzie miało wpływu na efekt, o ile po obu stronach nie zachwieje się masa krytyczna poparcia dla procesu. Wówczas każda z dawnych stron konfliktu własnych ekstremistów zmarginalizuje własnymi siłami, dezawuując jątrzenie jako „wczorajszą” metodę uprawiania debaty publicznej, która nie przystaje do nowej rzeczywistości i okazała się w przeszłości jałowym narzędziem walki o cele polityczne.

 

Jak w liście biskupów

Najbardziej niekorzystnym zjawiskiem, także dla dalszych losów wspólnego życia, byłoby jednak załamanie masy krytycznej tylko po jednej ze stron. W całym procesie dbać należy o uniknięcie takiego obrotu zdarzeń. Drogowskazem modelu myślenia, stosowanym w optymalnym scenariuszu przez obie strony, mogłaby być postawa, wyrażona w słynnym, historycznym liście biskupów polskich do ich niemieckich braci z 1965 r. Dwie dekady po zakończeniu II wojny światowej, gdy zbrodnicze czyny niemieckich sprawców nadal żywe były w kolektywnej i indywidualnej pamięci polskich świadków epoki, będący w dodatku „na cenzurowanym” w rzeczywistości gomułkowskiego PRL-u, katoliccy biskupi zdecydowali się na czyn równie ryzykowny, co niesłychanie wspaniałomyślny z moralnego i czysto ludzkiego punktu widzenia. Napisali w liście bowiem nie tylko, że „wybaczają”, ale także że „proszą o wybaczenie”.

Dla ewentualnej koncyliacji polskiej niezwykle istotna byłaby ucieczka od problemu rachunku krzywd. Jak się wydaje, głównym powodem niemożności przezwyciężenia konfliktu polskiego i jego pogłębiania się od ponad 10 lat jest właśnie oczekiwanie naprawienia przez drugą stronę rachunku krzywd, a równoczesne pomniejszanie własnych przewin. Obie strony – abstrahując teraz całkowicie od tematu prób stworzenia takiego rachunku w sposób obiektywny, co mogłoby tylko posłużyć do dalszego obciążenia w dramacie tego sporu, więc jest kontraproduktywne – zachowują się w sposób skrytykowany w biblijnym fragmencie o źdźble w oku bliźniego oraz belce w oku własnym. Polscy biskupi w latach 60-tych postąpili dokładnie odwrotnie i to w sytuacji, gdy bilans win był najzupełniej oczywisty i trudno wręcz, aby był bardziej oczywisty. Agresja, niesłychane zbrodnie, okropne plany wobec pokonanych w szaleńczej wizji przyszłości Europy, totalna dewastacja kraju z jednej, a skorzystanie na zaordynowanej przez stronę trzecią akcji wysiedleńczej pokonanych agresorów z drugiej strony. Jakakolwiek dyskusja o porównywaniu rozmiarów przewin rozstrzyga się, zanim padną pierwsze słowa. A mimo to polscy biskupi nie tylko poprosili o wybaczenie, ale wręcz wyszli z prośbą, zanim to samo zdążyli uczynić biskupi niemieccy. Wielkość tego gestu nie daje się wyrazić w słowach. Podobnie jak jego znaczenie dla późniejszych losów pojednania po upadku żelaznej kurtyny i poszerzeniu integracji europejskiej. To mógł wręcz być najbardziej wspaniałomyślny gest w dziejach ludzkości. Nie wiem, pewnie to coś, czego nie daje się mierzyć.

Ten list był równocześnie dziełem Polaków, do którego – jako naszej wspólnej spuścizny narodowej, historycznej i tożsamościowej – nam wszystkim wolno nawiązywać. Duch tego listu powinien lec u podstaw procesu polskiej koncyliacji. Bez „a u was biją Murzynów”, „kto bardziej winien?”, „kto zaczął?”, „kto pierwszy sypie popiołem głowę?” – zamiast tego obustronne „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Przy takim nastawieniu obu zaangażowanych stron koncyliacja miałaby wielką szansę.

Drugim trudnym wyzwaniem, ale już w kolejnym etapie budowania koncyliacji, byłaby próba uzgodnienia modus vivendi w naszym polskim podejściu do oceny historii. Wraz z upływem czasu i pokoleń ocena historii i tak się ujednolica. Do tego czasu warto byłoby sformułować protokół czy katalog interpretacyjnych i ocennych rozbieżności oraz pogodzić się z ich istnieniem. Pogodzić się, że Lecha Wałęsę jedni ocenią jako bohatera, a inni jako zdrajcę; pogodzić się z odmienną oceną żołnierzy wyklętych, którzy zabijali cywilów niepolskiego pochodzenia; z odmiennym rozumieniem genezy wydarzeń w Jedwabnem czy Kielcach; decyzji o Powstaniu Warszawskim; bilansu II RP; a nawet z odmiennymi źródłami dumy z osiągnięcia, jakim była Konstytucja 3 Maja. To bolesne podziały, ale w każdym przypadku oba stanowiska współtworzą polską tożsamość. Te pęknięcia nie muszą w trzeciej dekadzie XXI w. decydować o stanie polskiej wspólnoty państwowej.

Lech Kaczyński i Tadeusz Mazowiecki

Obok ustalenia protokołu rozbieżności, ważnym byłby także wysiłek na rzecz ukształtowania katalogu rzeczy wspólnych. Jest trochę takich oczywistych punktów zaczepienia w historii, ale aktem fundacyjnym koncyliacji mogłoby się stać znalezienie nowych na najtrudniejszym „terenie”, jakim jest siłą rzeczy historia najnowsza. Koncyliacja mogłaby nastąpić wokół porozumienia o wspólnym kultywowaniu postaci emblematycznych dla obu stron sporu. Jedni mogliby szczerze włączyć się w celebrowanie pamięci o Lechu Kaczyńskim, nie zmieniając nawet niskiej oceny jego 4,5 roku prezydentury, ale doceniając wielkie znaczenie, jakie postać ta zyskała dla drugiej części narodu wskutek swej tragicznej śmierci, poniesionej w trakcie i z powodu pełnienia doniosłych obowiązków państwowych. Z kolei zwolennicy obecnego rządu mogliby szczerą celebrą otoczyć postać Tadeusza Mazowieckiego, nawet nie zmieniając swojej niskiej oceny jego młodzieńczej działalności w PAX oraz skutków ekonomicznych wprowadzonego za jego rządów „planu Balcerowicza”, ale doceniając jego symboliczne znaczenie jako człowieka, który miał odwagę przyjąć na swoje barki odpowiedzialność za państwo-bankruta, jako pierwszy niekomunistyczny premier otoczony komunistycznymi nadal NRD, ZSRR i Czechosłowacją, mając Armię Czerwoną w koszarach blisko Warszawy. Zachęcającym faktem jest to, że Jarosław Kaczyński był obecny na pogrzebie Mazowieckiego, pomimo świadomości, że znajdzie się tam osamotniony pośród przedstawicieli krytycznej wobec niego części narodu. Wraz z sięgnięciem po Kaczyńskiego i Mazowieckiego, jako figury symboliczne, należy też szerzej poszukiwać różnorakich symboli, wartości i odniesień, stanowiących elementy wrażliwości odpowiednio drugiej ze stron, szacunek do których dałby się zaszczepić ponad dawnymi podziałami, jako spajający. Tak aby wszyscy czuli się reprezentowani we wspólnej tożsamości budowanej na kanwie osiągniętej koncyliacji.

Nade wszystko jednak warunkiem powodzenia jakiejkolwiek koncyliacji jest uznanie działania drugiej strony, jako podejmowanej w dobrej wierze. To trudne, ale w istocie, przełomowym momentem jest przyjęcie, że inny człowiek robi to, co robi, nie dlatego, że chce Polsce umyślnie zaszkodzić i jej nienawidzi, tylko dlatego, że wskutek rzetelnej analizy, swojej wiedzy, swoich poglądów, rozeznania i ocen, autentycznie i szczerze stoi na stanowisku, że wskazany przez niego kierunek działań Polsce się dobrze przysłuży.

Warto

Warto o tym częściej myśleć. Warto zastanowić się, usłyszawszy kolejną oburzającą wiadomość ze świata polityki, czy napisanie jednego z tysięcy potępiających ostro tweetów rzeczywiście jest najsensowniejszą reakcją. Naturalnie, dyskusja o przyszłości ustroju Polski jest dziś największą barierą dla wszelkiego porozumienia. Żadna koncyliacja nie nastąpi w warunkach wzajemnego nieuznawania ustawodawczego dorobku rządów drugiej strony, gdy następuje zmiana władzy. Niezwykle trudno będzie więc cel koncyliacji pogodzić z wyobrażeniami o prawidłowym funkcjonowaniu konstytucyjnego państwa prawa.

Jednak alternatywa dla procesu chociażby wychłodzenia temperatury konfliktu polskiego może być jeszcze gorsza niż zrealizowanie nad Wisłą jakiejś formuły „nieliberalnej demokracji”. Pogłębianie wyobcowania, unikanie interakcji pomiędzy „plemionami”, nienawiść jako normalność codzienna, pilaryzacja społeczeństwa, infekowanie pokolenia naszych dzieci takimi postawami, wrogość, akceptacja dla aktów przemocy, upowszechnienie przemocy, w końcu nawet koniec narodu polskiego, jaki znamy. Warto, ponad bieżącą polityką, myśleć o tym, jak temu zapobiec.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję