Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości :)

Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości – z Michałem Wawrykiewiczem rozmawia Magdalena M. Baran

Magdalena M. Baran: Bardzo dużo mówimy o sprawiedliwości. Niemal z każdej strony możemy usłyszeć, że ma być sprawiedliwie, że sprawiedliwość objawia się w takiej czy innej kategorii, że jest wymagana dla tej czy innej grupy. Że się należy. Gdy myślę o tego rodzaju ideach, zawsze wracam do starożytnych. I tak, dla Platona początkiem sprawiedliwości jest ta chwila, gdy ludzie zaczęli stanowić między sobą prawa i układy. Arystoteles mówi o „sprawności dobrowolnego czynienia drugim tego, co dobre oraz unikania czynów przynoszących im szkody”, wskazuje także na sprawiedliwość legalną oraz na cnotę słuszności, jaka winna cechować każde legalne działanie. Z kolei u Cycerona „gruntem sprawiedliwości jest dobra wiara” połączoną z niezłomnością, jaka musi tej ostatniej towarzyszyć. To oczywiście jedynie wycinek wielkiej teorii, którą rozwijano przez wieki. A gdy patrzymy dziś? Powiedz mi jak to jest ze sprawiedliwością.

Michał Wawrykiewicz: Czym jest sprawiedliwość? Jak jest rozumiana dzisiaj? To jest pytanie, a zarazem samo pojęcie bardzo abstrakcyjne i z pewnością rozumiane przez wielu bardzo różnie. Z pewnością są jednak pewne obiektywne kryteria, które można nadać pojęciu sprawiedliwości. Sprawiedliwość to przede wszystkim bezstronność, bezstronność oceny danej sytuacji,  danego zdarzenia, czy danej osoby. To także równy dostęp do sprawiedliwości. Z mojej perspektywy musimy ją rozpatrywać w kontekście funkcjonowania państwa, czyli mówić wymierzaniu sprawiedliwości przez państwo. Jeśli rozkodowujemy to pojęcie w tym kontekście, to niezwykle istotna jest ta pierwsza cecha, o której mówiłem, czyli bezstronność. W tym przypadku oznacza ona poczucie obywatela, że w momencie, gdy stanie przed wymiarem sprawiedliwości, będzie oceniony tak samo, niezależnie od tego, czy jest bogaty, czy biedny, czy pochodzi z uprzywilejowanych kręgów, czy też nie, czy po drugiej stronie stoi silny przeciwnik czy słaby. Dlatego mówimy, że sprawiedliwość musi być ślepa tak, jak Temida i musi oceniać sytuację, osobę czy zdarzenie, tak jakby nie widziała stron konfliktu, zamykała oczy na ich status, wygląd, przekonania i poglądy. 

Moglibyśmy powiedzieć, że zasady owej sprawiedliwości ustalane są za „zasłoną niewiedzy”, która gwarantować ma – między innymi – bezstronność, równość, ale i „ślepotę”, o której mówisz.

Właśnie. Bezstronność i niezależność to pierwsze, fundamentalne cechy sprawiedliwości. Kolejna to równy dostęp wszystkich do wymiaru sprawiedliwości, czy przed ten wymiar sprawiedliwości. Czyli każdy niezależnie od swojego statusu, niezależnie od swoich kontaktów, niezależnie od swojej zasobności, musi mieć dostęp, ten access to justice, taki sam. Jeśli nie ma środków na uregulowanie opłat, to państwo musi mu zapewnić możliwość dostępu do wymiaru sprawiedliwości tak samo jak temu, którego stać na wpis sądowy. Jeżeli nie ma dostępu do profesjonalnego prawnika, czyli adwokata lub radcy prawnego, ponieważ go nie stać, to państwo musi mu zapewnić taki dostęp, taką pomoc prawną. I to nie byle jaką, która wynika z formalnego obowiązku państwa, gdzie obywatel ma poczucie, że dostał byle jakiego pełnomocnika, który to robi, mówiąc nieładnie – „po łebkach”. System profesjonalnej, państwowej pomocy prawnej można i trzeba zorganizować tak, aby z jednej strony profesjonalni pełnomocnicy pracowali w sposób całkowicie oddany sprawie, czyli angażowali się tak samo jak funkcjonują na zasadach rynkowych, otrzymując normalne, a nie symboliczne honoraria. Z drugiej strony, aby beneficjenci pomocy prawnej otrzymywali adekwatną do swoich potrzeb poradę i ekspertyzę oraz jeśli jest potrzeba, zastępstwo przed sądem. I na tym polega ów access to justice. Powiedzieliśmy o dwóch kryteriach sprawiedliwości. Trzecie wyłania się na podstawie publicznej dyskusji z ostatnich kilku lat, kiedy w przestrzeni publicznej dużo mówi się o tzw. reformie sądownictwa. Chodzi o to, aby sądy nieco zmieniły podejście do swojej roli, do swojego nastawienia do klientów, czyli tych, którzy idą przed sąd by poszukiwać sprawiedliwości lub być jej poddanym, niezależnie czy w sprawach cywilnych, administracyjnych czy karnych. Żeby wszyscy byli traktowani podmiotowo, żeby nie czuli tej różnicy swojego poziomu. 

Bo powaga instytucji nie musi oznaczać tworzenia dystansu nie do przebycia. Tak aby nikt nie mógł powiedzieć nie tylko, że nie stać go na profesjonalną pomoc, ale by nie wycofywał się już na początku drogi trochę z obawy, że „pójdę do sądu, ale i tak nic nie zrozumiem”…

Bo nie zrozumiem, bo będę bał się sędziego, bo będę bał się zapytać itd. Wielokrotnie to mówię, że nie chcę wychodzić z klientem z sali sądowej po ogłoszeniu wyroku, który się mnie pyta: „panie mecenasie, czy myśmy wygrali czy przegrali?” Bo sąd w tak zawiły sposób przedstawił zarówno wyrok, jak i uzasadnienie, że prawnik ledwo się połapał, a co dopiero klient. To jest to, o czym mówię, że w ramach przeprofilowania sądów, dostępu do sprawiedliwości, trzeba modus operandi sądów ustawić tak, aby lepiej i prościej komunikowały się, aby mówiły tak, żeby każdy był w stanie to zrozumieć. Bo można tak zrobić. W krajach zachodnioeuropejskich, na przykład w Niemczech, uzasadnienia wyroków mają zaledwie kilka stron – dwie, trzy, podczas gdy u nas mają po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt. Dla obywatela te wywody są całkowicie niezrozumiałe. 

Tymczasem – znów Platon – sprawiedliwego (ale również i sprawiedliwość) powinna cechować prostota…

Absolutnie tak! Mądrość i sprawiedliwość nie wyraża się w liczbie stron, ani cytowanych elementów doktryny czy orzecznictwa. 

Miałam okazję uczestniczyć w rozprawie w amerykańskim sądzie. Sąd najniższej instancji, prosta sprawa, sąsiad sąsiadowi zrujnował płot. Sędzia mówił w tak prosty sposób, że w zasadzie jeden i drugi wyszli zadowoleni, praktycznie ze sobą pogodzeni. Nie było tam nerwówki. Nie było wielkich obaw. Zwyczajni ludzie, bodaj budowlaniec i mechanik. Sąd mówił do nich bardzo prosto, było sporo wyjaśnień, elementy mediacji, a jednocześnie nie dawał im odczuć, że różni ich poziom wykształcenia, czy nawet znajomości języka.

Amerykańskie sądy mają bardzo głęboko zakorzenione myślenie mediacyjne, w ogóle wymiar sprawiedliwości w Stanach, które są ojczyzną Alternative Dispute Resolutions, myśli przede wszystkich kategoriami, które mają spór zakończyć ugodą. Wszyscy prawnicy mówią zgodnie, że lepsza jest najgorsza ugoda niż najlepszy wyrok. Bo wyroku nie znamy, to jest rozstrzygnięcie przyszłe i niepewne. Dlatego Amerykanie myślą kategoriami mediacyjnymi. Znaczna większość sporów kończy się tam zawarciem ugody, często zawieranej jeszcze na etapie przedsądowym.

Często na etapie złożenia pozwu sąd kieruje na mediacje. Koszty są naprawdę niewielkie, by nie powiedzieć, że symboliczne. Podobnie niskie koszty trzeba było ponieść w przypadku opłacenia tłumacza, gdy strony nie władały angielskim w stopniu upewniającym sąd o pełnym rozumieniu. Również terminy rozpraw czy mediacji nie były rozciągnięte w czasie. I tak dalej. To jest dostępność.

Po pierwsze to jest dostępność, to jest mądrość i to jest sprawiedliwość. Bo dobrze jest, jeżeli z sądu obie strony wychodzą chociaż w części usatysfakcjonowane. A nie tak, że jedna strona wychodzi całkowicie niezadowolona, a druga w pełni usatysfakcjonowana. Stąd mówi się, że 50% klientów sądów jest niezadowolonych. Bo ci, co przegrywają nie są zadowoleni z wymiaru sprawiedliwości. Nawet, jeśli działa bez zarzutów. I tu można przyjrzeć się niedostatkom procedury. Bo co się dzieje? Procesujemy się czasami niemal w nieskończoność. Kończymy proces po wielu latach, po wielu instancjach i okazuje się, że ten proces był absolutnie niepotrzebny, bo w głowie sędziego już na samym początku była ocena tej sytuacji, tego roszczenia. Czyli niepotrzebne było prowadzone postępowanie dowodowe.  Bo i tak powództwo byłoby oddalone. I to jest obszar dostosowania sądów do lepszego funkcjonowania. Można tak zmodyfikować procedurę, aby uniknąć opisanej sytuacji. Tu znów kłaniają się dobre wzorce niemieckie. Przez to też rozumiem prawdziwą reformę wymiaru sprawiedliwości, w odróżnieniu od tego z czym mamy do czynienia przez ostatnie lata. Ta prawdziwa reforma, której polskie sądownictwo naprawdę potrzebuje i przed którą wcale się nie wzbrania, musi zawierać w sobie między innymi elementy upraszczające procedury. Tworzące je bardziej plastycznymi w stosunku do potrzeb życia. Jeszcze chciałbym wrócić do tej jednej rzeczy, tego jednego elementu dobrze funkcjonującego wymiaru sprawiedliwości, o którym zacząłem mówić. Mam na myśli ten równy poziom. Tak jak ty odniosłaś się do sądownictwa amerykańskiego, tak ja odniosę się do skandynawskiego czy holenderskiego. Tam sędzia nawet w tej warstwie symbolicznej jest równym uczestnikiem postępowania, ponieważ siedzi na tym samym poziomie co strony. To robi różnicę, ogromną różnicę w psychicznym poczuciu klienta. Że nie jest on gorszy od sądu, że sędzia jest mediatorem i rozjemcą. Empatycznym rozjemcą, który rozumie interesy stron, musi je jakoś rozstrzygnąć, bo taka jest jego rola, ale nie jest panem i władcą, który nie siedzi na podwyższeniu i grozi palcem, tylko jest właśnie empatycznym rozjemcą.

Takiego wymiaru sprawiedliwości byśmy sobie życzyli. Tymczasem nawet alternatywne metody rozwiązywania sporów, o których wspominałeś – czyli mediacje czy negocjacje – wprowadzane są u nas z wielkimi oporami. 

To jest oczywiście kwestia kultury prawnej, która nie została tak w Polsce rozwinięta nawet na porównywalnym poziomie jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii. W krajach funkcjonowania common law, czyli prawa precedensowego. U nas możemy to zwalać na różne czynniki, przyczyny odnajdywać w tym, że mieliśmy duży przestój przez 50 lat, wielką wyrwę czasową w kształtowaniu normalnego systemu prawnego i normalnej kultury prawnej. Myślę, że gdyby u nas ten system formował się bez czasów komunizmu, to pewnie bylibyśmy w miejscu zbliżonym do tego, w jakim są kraje zachodniej Europy. Gdzie jest absolutnie normalne korzystanie z prawnika przed zaistnieniem problemu, a nie po. 

U nas prawnik wciąż jest traktowany niczym ostateczna instancja albo zło konieczne, do którego zwracamy się w sytuacjach podbramkowych, gdy już zupełnie nie umiemy sobie poradzić.

Tak jest. Idziemy do prawnika wtedy, gdy stało się coś bardzo złego i kiedy często nie można już nic, albo niewiele poradzić. Bo przychodzimy do adwokata w momencie, w którym uprawomocnił się przeciw nam nakaz zapłaty, którego nie da się już zaskarżyć. W Stanach Zjednoczonych właściwie większa część społeczeństwa, jak słyszymy nieraz na filmach mówi: „Muszę skontaktować się z moim adwokatem”, to nie znaczy, że każdy ma indywidualnego adwokata. To znaczy, że ma ubezpieczenie za niewielkie pieniądze i w ramach tego ubezpieczenia ma pakiet pozwalający mu raz, czy dwa razy w miesiącu, zatelefonować i odbyć pięciominutową rozmowę z adwokatem, która w danej sytuacji może być bardzo pomocna. Czy to w sklepie kiedy wciśnięto nam wadliwy produkt, czy w razie konfliktu z policją, czy w razie wypadku. To normalna sytuacja. U nas nie ma absolutnie czegoś takiego. Bo ja wiem zawsze lepiej sam, autorytetem jest sąsiad z bloku, kuzyn, bądź też Internet. To jest wielka plaga, czyli niekorzystanie z fachowych porad, a z różnego rodzaju wpisów, wypowiedzi, komentarzy, czy wzorów umów, które jakoś funkcjonują w sieci. Często pytając klientów, którzy są już w trudnej sytuacji procesowej mówię: „Dlaczego nie skorzystała pani/pan wcześniej z porady prawnej?”. W odpowiedzi słyszę: „Bo wziąłem umowę z Internetu. I ona była za darmo, a tak to musiałbym zapłacić 100 czy 200 zł”.

To poważna sprawa. Ale problem bierze się chyba z nieświadomości, braku edukacji. Prowadzę na uniwersytecie przedmiot praktyczny, dotyczący pozyskiwania funduszy, organizacji własnej firmy. Studenci piszą budżety itp. Z około pięćdziesięciu osób może trzy uwzględniły w nich pomoc prawną. Na pytanie o umowy odpowiadają: „Weźmiemy z netu. To przecież proste. Darmowe”. W dalszej kolejności wyliczają trudności finansowe, niedostępność sądu, dystans… Wszystko, o czym mówiłeś. Jest i drugi aspekt, a mianowicie edukacja. Myślę, że jest taki moment, na pewno na uniwersytecie, ale pewnie dużo wcześniej, gdy powinniśmy wkładać młodym ludziom w głowy, że prawo może być obywatelowi bliskie, że ono jest dla obywatela. Jak tego nauczymy, to może nastąpi zmiana – zarówno w myśleniu o prawie, jak i o państwie.

Myślę, że edukacja w tym zakresie powinna się odbywać znacznie wcześniej, już na poziomie szkoły podstawowej. To edukacja związana nie tylko z umiejętnością funkcjonowania, ale ze świadomością prawa i tego, że prawo otacza nas od najmłodszych lat i będzie nam towarzyszyć aż do śmierci, a nawet po śmierci. Że funkcjonujemy w pewnym ustroju, że potrzebna nam zarówno edukacja, jak i świadomość prawa publicznego, też międzynarodowego – przynajmniej w podstawowym zakresie, jak na przykład znajomość instytucji Unii Europejskiej, sądownictwo i tak dalej. Ale niezbędna jest także znajomość prawa prywatnego, tego o czym wcześniej mówiliśmy, czyli na przykład, że ważnych życiowo umów nie należy zawierać bez konsultacji z prawnikiem. Podobnie jak sami nie wyrywamy sobie zębów i nie operujemy własnej wątroby. Tak samo nie powinniśmy żadnych ważnych kontaktów zawierać sami, bez konsultacji z prawnikiem. Bo to się może bardzo źle skończyć.

A ucząc prawa od najmłodszych lat uczymy dzieci także życia we wspólnocie, uczymy ich tego, jak funkcjonuje państwo, obywatelstwo, demokracja… Tej wiedzy wciąż nam  brakuje.

Bardzo nam brakuje. Szczególnie ostatnie lata nam to pokazują, że edukacja po roku 1989 była bardzo niewydolna tym zakresie. Nie wykształciła poczucia funkcjonowania w społeczeństwie, nie wykształciła umiejętności obywatelskich. Nie spowodowała odpowiedniej refleksji w społeczeństwie na to, co się złego działo w strefie ustrojowej naszego państwa w ostatnich latach i przez co jednak ogromna część społeczeństwa prezentuje apatię na niszczenie prawa, niszczenie praworządności, niszczenie konstytucyjnych podstaw państwa.

Dokładnie. Skoro tą pokrętna nieco droga doszliśmy do państwa to zatrzymajmy się tu na chwile. Simone Weil pisała, że „sprawiedliwość i uczciwość są uciekinierami z obozów zwycięzców”. Nasi współobywatele często z takiej perspektywy patrzą na rządzących.  I zastanawiam się, czy nie jest to dobra perspektywa, która nam opowiada o tym, co już się stało, o rzeczy/zjawisku, którego ileś osób przy każdej politycznej zmianie się boi.

To jest oczywiście obawa, którą też mamy głęboko w sobie myśląc o przyszłości i o tym co będzie kiedyś. Ta okupacja ustrojowa, z którą mamy teraz do czynienia zakończy się kiedyś i przyjdzie czas na odbudowywanie zarówno podstawowych filarów państwa w ogóle, ale także na takie aksjologiczne przekonwertowanie Polski w zupełnie innym kierunku, abyśmy nie tkwili w przeszłości. Nie wolno nam bowiem wracać do przeszłości – musimy szukać zupełnie nowych wzorców funkcjonowania państwa. Znacznie bardziej zbliżonych do zachodniej Europy, w szczególności do Skandynawii, o której wcześniej wspomniałem w zakresie uczciwości, transparentności, sprawiedliwości i wsparcia słabszych. Rzeczywiście jest taka obawa, że jeżeli jakaś nowa formacja polityczna dojdzie do władzy, to będzie chciała skorzystać z pewnych instrumentów, które ta obecna, mocno oparta o autorytarne wzorce ekipa, utworzyła. To tak, jak powiedziałaś, że w pierwszej kolejności ta sprawiedliwość i uczciwość szybko wyparuje z nowego obozu władzy. No i teraz jak temu zapobiec? Ja myślę, że właśnie działalność obywatelska jest najlepszym remedium na to. My, obywatele, jesteśmy zobowiązani pilnować nowej władzy, która kiedyś przyjdzie, żeby odbudowała Polskę na tych wartościach, które teraz uznajemy i które cały obóz demokratyczny uznaje za właściwe i sprawiedliwe. Aby to gdzieś nie wyparowało, nie uciekło, nie stała się znów najważniejsza władza per se.

W takim momencie myślę o ostatnich zdaniach Folwarku Zwierzęcego, kiedy zwierzęta patrzą na ludzi i świnie nie są w stanie rozpoznać kto jest kim; nie są w stanie rozpoznać różnic między obaloną niegdyś władzą, a władzą nową, wywodzącą się z ich środowiska. Myślę, że to jest obawa mocno zakorzeniona w różnych częściach, w różnych pokoleniach naszego społeczeństwa. Bo z jednej strony kiedy mówisz o odbudowaniu… Powiedzmy, że mamy 30-latków, którzy tego odbudowywania nigdy nie zobaczyli i nie doświadczyli zwrotu po roku 1989. Mamy to pokolenie, nasze pokolenie, które ten okres pamięta. Mamy również i to, które postrzega ją przez pryzmat opowieści rodziców czy dziadków, których ta odbudowa bardzo mocno dotknęła.

Dotknęła w sensie negatywnym…

Dokładnie. I poczuli się nią rozczarowani. Oni są tak naprawdę rozczarowani do każdej formy władzy. Mają problem z zaufaniem komukolwiek w jakikolwiek sposób. Myślę, że to jest ta grupa, wciąż bardzo liczna, do której ciągle nikt nie trafia, albo inaczej, trafia do niej różnej maści populizm.

No tak, uszeregowałaś nasze społeczeństwo w kilka istotnych grup… Rzeczywiście dzisiaj inne doświadczenia, inne spojrzenie na funkcjonowanie dzisiejszej Polski, także na to co się dzieje i to co się stało przecież przez ostatnie lata, ma ta grupa, która doświadczyła tej transformacji. W taki czy inny sposób. Będąc jej uczestnikiem, obserwując to co się dzieje, co się działo przedtem. Jestem dobrym przykładem tej grupy, bo miałem 18 lat w chwili, kiedy przyszła w Polsce niepodległość. I 4 czerwca 1989 to były pierwsze moje wybory, w których mogłem wrzucić kartę wyborczą do urny. Mogłem też aktywnie uczestniczyć w kampanii wyborczej, mogłem być zaangażowany jako młody człowiek, w jakimś małym stopniu, w budowanie nowego państwa, z wielką nadzieją. Pewnie dlatego patrzę na ostatnie 30 lat, szczególnie na te pierwsze lata po upadku komunizmu, potem kiedy trafiliśmy do NATO i Unii Europejskiej, w taki bardziej pobłażliwy sposób.

Obserwowałem tę transformacje społeczeństwa, transformacje całego państwa, infrastruktury, przebudowę, to jak Polska piękniała z dnia na dzień, jak budowały się instytucje demokratyczne, jak zaczynało funkcjonować nowe sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, jak pisała się Konstytucja. To był ten czas, który napawał mnie ogromną dumą, gdy ogromnymi krokami zbliżaliśmy się do tej wymarzonej przez wiele pokoleń cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Ziszczało się coś, co było nieosiągalnym marzeniem. Tablica na granicy z napisem „Polska”, otoczona dwunastoma gwiazdami Unii Europejskiej, była wielkim marzeniem, także moim. Dlatego moje pokolenie inaczej podchodzi do tego, co się stało, z większą na pewno pobłażliwością, z większą wyrozumiałością. To pokolenie znacznie młodsze, szczególnie to urodzone po roku 1989, podchodzi do liberalizmu i kapitalizmu, do Unii Europejskiej, do ochrony praw i wolności, w zupełnie inny sposób. Odbierają to, co mieliśmy i mamy za oknem nie jako wielkie osiągnięcie, ale jako coś, co po prostu jest. To jest rzeczywistość, która ich otacza i można tylko narzekać, można wybrzydzać, że ona nie jest taka, jak być powinna i ją poprawiać. Z jednej strony jest to bardzo dobre, ponieważ prowadzi czy też pobudza tych ludzi do zmierzania w kierunku ulepszania tego, co było. Ale z drugiej strony to młodsze pokolenie zupełnie nie docenia tego, co mieliśmy, tego benefitu, który otrzymaliśmy w postaci bycia pełnoprawnym uczestnikiem wspólnoty europejskiej. Nie widzą w tym jakiejś pokoleniowej, czy może dziejowej szansy i jakiegoś niezwykłego sukcesu Polski. Biorą to za rzecz zupełnie normalną i daną. Nawet perspektywa ewentualnego wyjścia z Unii Europejskiej, konfliktu z Unią Europejską, nie jest niczym niesamowitym i przerażającym. Dla mnie to jest perspektywa katastrofy absolutnej. To jest cofnięcie się o kilka wieków wstecz i zamknięcie na zawsze drogi w przyszłość.

Jestem absolutnie przekonany – i to nie jest wielkie odkrycie – że gdybyśmy dzisiaj aspirowali do akcesji do Unii Europejskiej, to nie zostalibyśmy przyjęci, bo nie wypełnilibyśmy podstawowych kryteriów. Zresztą zachodnia Europa, która nas obserwuje, przede wszystkim w tych ostatnich czterech latach, bo trzeba powiedzieć, że przed 2015 rokiem było inaczej.

Wtedy nie pakowaliśmy się w kłopoty, a co najwyżej z zaniepokojeniem spoglądaliśmy na działalność Victora Orbana… A dziś… stoimy w jednym szeregu z Węgrami, albo nawet wybijamy się przed ten niechlubny szereg…

Absolutnie – byliśmy takim prymusem Unii Europejskiej, bo to jest dobre określenie, nie ma w tym nic pejoratywnego. Nie znaczy to, że byliśmy sługą, wiernym poddanym zachodniej Europy. Byliśmy dobrym uczniem, który szybko przyswaja pewne standardy, szybko przyswaja te wszystkie kryteria, które są zapisane w traktatach, umie korzystać z naszej pozycji i stara się być z roku na rok coraz lepszym. Dzisiaj byśmy już tej akcesji nie dostąpili. To jest największy sukces w historii Polski, to też największa szansa na następne dziesięciolecia, że Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Uważam Unię Europejską – mimo jej wad, pewnej ociężałości i niewydolności – za najdoskonalszy twór w historii Europy, który udało się powołać do życia, który mimo przeciwności losu i ogromnych trudności udało się przy tym życiu utrzymać.

To jest realizacja wizji Kanta, prawda? Idei wiecznego pokoju. To jest moment kiedy mamy instytucje międzynarodowe, mamy Unią Europejską czy mamy ONZ, który się w mniejszym czy większym stopniu sprawdza. W którym pilnujemy wzajemnie interesów wartości, praw i strzeżemy pokoju.

Oczywiście nie zapominajmy o tym, bo wiele osób o tym nie pamięta bądź nie wie, że to właśnie leżało u podstaw, że to było kamieniem węgielnym ojców założycieli. Pamiętajmy, że Wspólnota Węgla i Stali powstała po to, by kontrolować produkcję stali i wydobycie węgla co w naturalny sposób było dla Europy wyznacznikiem tego, czy dane państwo się zbroi i tym samym szykuje do wojny. Jeśli daje się kontrolować tą produkcję i to wydobycie, to oznacza, że jesteśmy we wzajemnym szachu. Ten piękny plan, który był krok po kroku realizowany, doprowadził do tego, że Europejczycy tak naprawdę się polubili, że uznali, że lepiej prowadzić ze sobą interesy niż wojny, że lepiej podróżować niż się izolować, że nasza Europa jest najwspanialszym miejscem na świecie do życia. Że możemy z tego korzystać bez okładania się po głowie pałką. To jest cały benefit Unii Europejskiej. Myślę, że duża część młodego pokolenia tego nie rozumie. Ma nastawienie bardziej roszczeniowe, że Unia Europejska jest takim bankomatem i my mamy do niego złotą kartę. My nadal tę kartę mamy, ale podejście np. obecnej władzy jest takie, że mając złotą kartę możemy z tego wspólnego bankomatu wyciągać ile chcemy, ale nie musimy już przestrzegać regulaminu karty.

Myślę, że to złudzenie, iż nie musimy przestrzegać regulaminu tej złotej karty, podprowadza nas pod kolejny problem, a mianowicie pod kwestię kłamstwa politycznego. Bo jak słuchamy polityków, gdy słuchamy przede wszystkim tak zwanego obozu rządzącego, to przypomina mi się co Józef Tischner pisał w Polskim młynie. Że polityk kłamie „jak najęty” to jedno, że owe kłamstwa służą mu często za manifestację jego „przywiązania do prawdy” to drugie, polityczny monopol na prawdę to… rzecz kolejna. Ale najistotniejszy jest opis, gdzie kłamstwo polityczne to „gmach na glinianych nogach (…), budowla pełna zakamarków, z rozległymi korytarzami, schodami i drabinkami, otoczona z zewnątrz dzikimi zagajnikami i wypielęgnowanymi alejkami”. Tylko nikt nie zauważa że on się sypie, a jest tylko pomaziany jakąś tanią farbą. Politycy zaś – co obserwujemy dziś nie bez przerażenia – potrafią się po tym domu poruszać, ale także mają specyficzny „talent” dodawania do tego gmachu kolejnych cegiełek. A później pokazują społeczeństwu, że to kłamstwo, ten „dom” jest naprawdę piękny i mu służy. Pytanie, czy nie mamy teraz takiego gmachu i… jakiego buldożera potrzebujemy aby go rozwalić?

Ale to jest piękne, że profesor Tischner potrafił aksjologię opowiadać w taki prosty sposób. I obrazowy. Cieszę się, że teraz w przestrzeni publicznej pojawiają się nawiązania do Tischnera. Wracając do tematu kłamstwa… Ten gmach jest potężny, oparty na bardzo silnych filarach.

A wielu powtarza, że podstawowym filarem, że jego fundamentem jest prawda.

To jest bardzo ciekawe. Spójrz – nastąpiło przestawienie kodu językowego, to też jest jeden z elementów kreowania kłamstwa i manipulacji. Zwróć uwagę, jak mówi dzisiejszy obóz rządzący, czy jak mówił niszcząc Trybunał Konstytucyjny kilka lat temu. Nazywał to demokratyzacją Trybunału Konstytucyjnego, co tak naprawdę oznaczało jego podporządkowanie, ubezwłasnowolnienie i systemowe zniszczenie. Jeśli mówi się o pluralizacji mediów, to oznacza to absolutne podporządkowanie ich jednej myśli politycznej, jakiejś prawomyślności tego strumienia. 

Moglibyśmy tak wymieniać długo. Kiedy mowa jest o niezależności sądownictwa i niezawisłości sędziowskiej, to mówi się tak naprawdę o zniewoleniu tego sądownictwa, rozmontowaniu jego niezależności i bezstronności. Mamy do czynienia z kłamstwem permanentnym, które powtarzane jest każdego dnia… Właściwie stało się, jakby to powiedzieć, chronicznym obrazem przekazu obozu politycznego, który rządzi krajem od 5 lat. Nie ma dnia bez kłamstwa, każda niemal narracja opiera się na kłamstwie lub manipulacji i stało się to już normą. Co więcej, kiedy to kłamstwo wychodzi na jaw, kiedy jest w jakiś sposób ujawniane przez jeszcze wolne media, to nie robi to żadnego wrażenia na dzisiejszym społeczeństwie. W ślad za tym nie idą żadne konsekwencje. Nikt nie ponosi odpowiedzialności. Żadne sankcje nie następują. Polityk może kłamać, świetnie się z tym czuje i nawet jeżeli to kłamstwo jest zdemaskowane, to on nadal czuje się świetnie, bo nie spotyka go jak niegdyś infamia. 

Tak… Polityk „nie detronizuje prawdy jako wartości moralnej i nie stawia w jej miejscu kłamstwa, lecz «kłamiąc jak najęty» stara się wciąż potwierdzać swe przywiązania do prawdy”. Znów Tischner. Rok 1989. Straszne jak bardzo to aktualne… I jak ciężko myśleć o momencie przełamania tego „monopolu na medialną prawdę”. Bo… coś musi być dalej.

Jesteśmy w sytuacji, w której niesamowicie ciężko będzie to odbudować. Dlatego wcześniej mówiłem o tym, że przed nową władzą, która kiedyś nadejdzie – miejmy nadzieję, że szybciej niż później – będzie nie tylko zadanie administrowania państwem, ale jak powiedziałem, całkowita przebudowa, przewartościowanie państwa, odbudowa zaufania do państwa jako instytucji, do prawa i praworządności. Odbudowa zaufania do polityki.

A jednocześnie nie utracenie tego zaufania, które zostało w społeczeństwie, bo jednak ileś procent tego społeczeństwa ufa powiedzmy dzisiejszej władzy jako władzy i uważa, że jest to właściwy kształt państwa. Czy da się nie stracić ich zaufania do państwa jako takiego, do samej instytucji. Czy da się uzyskać od nich, może nie carte blanche, ale chociaż odrobinę kredytu zaufania?

Zwróć uwagę, że teraz ogromna część społeczeństwa straciła zaufanie do takiej czy innej władzy. Czyli dzisiaj, szczególnie po tej stronie tzw. demokratycznej, tej która szanuje pewne zachodnioeuropejskiej wartości, słowo „polityk” jest bardzo źle konotowane. W momencie kiedy ktoś pojawia się w przestrzeni publicznej i deklaruje, że nie jest politykiem, że nie jest związany z żadną partią, to jest znacznie lepiej odbierany. Tego nie było jak sięgam pamięcią wstecz – zaledwie 5 lat, tego nie było. Nie było takiej negatywnych asocjacji polityki.

Przynajmniej nie aż takiej. Były też „gwiazdy jednego sezonu”, Paweł Kukiz czy Janusz Palikot, do pewnego stopnia nawet – kojarzony z wiedzą ekspercką – Ryszard Petru. Zaufanie zyskiwali szybko, ale pryskało ono niczym bańka mydlana. Nie byli to politycy sensu strice.

Tak, ale jednak powtórzę, że 5 lat temu polityk, samo słowo „polityk”, nie było jakimś wielkim naznaczeniem, obelgą. W tej chwili polityka została bardzo źle nacechowana przez to wszystko, co się teraz dzieje, ze strony obozu rządzącego, ale także przez pewną indolencję opozycji, która nie była w stanie się temu przeciwstawić. Nie była w stanie zbudować żadnego instrumentarium, żadnego skutecznego remedium, które powinno być użyte, aby ten marsz w kierunku autorytaryzmu skutecznie zatrzymać. Natomiast ogromną rolę w powstrzymywaniu marszu w kierunku dyktatury odegrało właśnie społeczeństwo obywatelskie. Jestem przekonany, że w przyszłości, kiedy przyjdzie Polskę odbudowywać z tych ruin, kiedy ten gmach, o którym powiedziałaś, w końcu się zawali, a zawali się z pewnością także pod ciężarem tego kłamstwa… Myślę, że wtedy ogromną rolę w odbudowywaniu Polski, mam nadzieję, odegrają aktywni i zaangażowani obywatele. Mam nadzieję, że w polityce to będzie trochę powrót, a przynajmniej nawiązanie do sytuacji z ‘89 roku, kiedy polityka przejmowana była przez obóz solidarnościowy i nie była naznaczona takim profesjonalizmem, ukształtowanym od lat sposobem działania. A z kolei była naznaczona ogromną spontanicznością i świeżą energią, co było jej niezwykle pozytywną cechą, była nacechowana wiedzą ekspercką, niebywałą erudycją, inteligencją, empatią, umiejętnością dyskusji i poszanowaniem przeciwnika.

Oboje pamiętamy pierwsze gabinety i znaczące postacie życia publicznego, później politycznego, które je kształtowały. 

Pamiętamy pierwsze obrady Sejmu na początku lat 90., jak potrafiono się do siebie wspaniale zwracać, jakie debaty potrafiono toczyć, jacy ludzie przemawiali na trybunie sejmowej. Dla ówczesnego pokolenia to byli nauczyciele, wzorce, autorytety, idole. To byli wspaniali artyści, choćby twórcy kultury. Przecież na trybunie sejmowej stawali Andrzej Wajda, Jerzy Waldorf, Andrzej Łapicki, z drugiej strony fantastyczni myśliciele, dyplomaci, dziennikarze, profesorowie. Bronisław Geremek, Krzysztof Skubiszewski, Adam Michnik…

Można powiedzieć… rządy mędrców, spełniony sen Platona. Przynajmniej w skali mikro. Życzylibyśmy sobie choć odrobiny ówczesnej mądrości, ówczesnej kultury.. 

Jak spojrzymy na dzisiejszy Sejm… Funkcjonowanie parlamentaryzmu zostało całkowicie zagubione, nie ma tam jakiegoś nadzwyczajnego, ponadprzeciętnego potencjału intelektualnego, nie ma kultury debaty, dobrych manier. Nie ma szacunku do opozycji, akceptacji odmiennego zdania. Pamiętajmy, że parlament to jest władza ustawodawcza, to jest odrębna władza, a u nas zupełnie zatraciła się odrębność władzy ustawodawczej. Nie ma prawdziwej deliberacji parlamentarnej w takim znaczeniu jak powinna ona wyglądać. Od wielu lat, jeszcze przed 2015 rokiem, nasza władza ustawodawcza i wykonawcza to było jedno, parlament był i jest tylko maszynką do głosowania, a nie areną dyskusji nad najlepszą ideą i pomysłem dla kraju. Nie był już od bardzo dawna prawdziwą, mądrą i autonomiczną kontrolą dla władzy wykonawczej, czy idzie w dobrym czy złym kierunku. Dopiero teraz zauważamy jak niezwykłą rolę może odgrywać Senat, kiedy mamy inną arytmetykę polityczną od tego, do czego się przyzwyczailiśmy w ciągu tych 30 lat. Ale ja bym bardzo chciał żeby parlament – popatrz na Wielką Brytanię, gdzie większość ma partia rządząca – potrafił się postawić rządowi niejednokrotnie słusznie, a niejednokrotnie niesłusznie, ale na tym polega dyskusja polityczna. I to jest ciekawe i twórcze. To jest też bezpiecznik funkcjonowania demokracji, tarcza dla nas – obywateli, przed szaleństwami władzy.

Już Monteskiusz, ojciec trójpodziału władzy, pouczał, że owe władze – ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza – muszą dialogować, debatować. Nie mogą skostnieć.

No właśnie. Więc ja bym sobie życzył tego, skoro mamy dwie władze zespolone, obecna władza, większość rządząca chciałaby teraz wchłonąć także tę trzecią, mieć jednolity aparat polityczny, który zarządza wszystkimi trzema władzami. Ale ja bym życzył sobie tego, aby w przyszłości, kiedy przyjdzie czas odbudowywania tego pięknego kraju z ruin, tego zagarniętego gmachu, jak to trafnie metaforycznie ujęłaś, chciałbym żebyśmy się wówczas skupili na wykrystalizowaniu trzech władz, które rzeczywiście powinny być od siebie naprawdę oddzielone, powinny się nawzajem kontrolować, powinny toczyć ze sobą piękną i mądrą dyskusję dla dobra obywateli.


Dobrze, załóżmy, że dochodzimy do sytuacji kiedy ten gmach się wali, mamy władzę która nie budzi naszych wątpliwości, nie budzi też proceduralnych czy prawnych obaw.. Obawiam się tego, co naszemu społeczeństwu nie jest obce, czyli opowieści o resentymencie i potrzeby odwetu. To tkwi w Polakach. Takie: „Daliście nam popalić, no to my wam teraz pokażemy”. „Duch odwetu oślepia”. Nie mówię o rozliczeniu, czyli postawieniu tych, których by należało, przed trybunałem. Ale rozliczeniu, pokazaniu także społeczeństwu tego w jaki sposób to działało, może zdemaskowania pewnych mechanizmów, które były w państwie, które działały źle. Mamy rozliczenie w granicach prawa, jasne. A z drugiej strony mamy ludzi, którzy tej władzy – być może naiwnie, być może z wyrachowania – zaufali czy służyli. Oni mogą się bać właśnie odwetu, który przyjąć może różne formy. Nie rozliczenia, ale odbierania przywilejów czy w końcu ostracyzmu.  

Odwet i rozliczenie ma bardzo różne oblicza. Ja chciałbym tego, aby w momencie kiedy skończą się rządy Prawa i Sprawiedliwości, ci którzy zawinili niszczenia, ci którzy podburzali do niszczenia oraz ci, co kierowali i doprowadzili faktycznie do zniszczenia ustroju, państwa, Konstytucji i podstaw demokracji, ci którzy popełnili przestępstwa karne, byli po prostu zgodnie z prawem potraktowani przez prokuraturę i sądy. Przez niezależną prokuraturę i niezależne sądy. Przy okazji to jest jeden z pierwszych postulatów naprawy państwa, prokuratura musi zostać uwolniona od władzy wykonawczej, musi stać się niezależnym oskarżycielem publicznym, który będzie działał w interesie nas wszystkich w zakresie ochrony interesów zarówno państwa, jak i obywateli. Ta prokuratura ma spojrzeć na to, co się wydarzyło i wyselekcjonować te osoby, które popełniły przestępstwa w związku ze sprawowaniem władzy lub przy okazji, a niewątpliwie jest takich osób wiele. One powinny zostać postawione przed sądami karnymi, niezawisłymi, nienastawionymi w żaden sposób na odwet, ale wyłącznie skupionymi na materiale dowodowym i prawie. Wszystkie te osoby powinny korzystać z niczym nieskrępowanego prawa do obrony swoich interesów, powinny być traktowane w tym zakresie wręcz modelowo w procesie karnym. Mamy też oczywiście Trybunał Stanu, który konstytucyjnie i ustrojowo jest trochę niedostatecznie skrojony i umocowany, aby móc skutecznie działać, ponieważ niestety wymaga kwalifikowanej większości w parlamencie samo postawienie kogoś przed Trybunałem Stanu. W Trybunale Stanu zasiadają osoby wybrane przez polityków, w większości przez rządzących. Doprowadzenie do sądzenia kogoś przed Trybunałem Stanu będzie znacznie trudniejsze, ale pamiętajmy, że Trybunał Stanu ma bardziej symboliczny charakter rozliczenia, a nie rzeczywisty, karny. Faktyczne rozliczenia odbędą się przez niezależną prokuraturą i przed niezależnymi sądami. To jest jedno, ale zgadzam się z tobą, że nie życzyłbym sobie tego, aby nastąpił odwet na społeczeństwie, szczególnie na tej części społeczeństwa, która wspierała obecną władzę, bo ona niejednokrotnie kompletnie nie jest winna tego, co ta władza wyprawia. Nie jest nawet świadoma pewnych mechanizmów i działań, ani też nie wspiera tych przeróżnych operacji przestępczych, wręcz mafijnych, z którymi mamy do czynienia w Polsce w ostatnich latach. To są ludzie, którzy ulegli pewnemu czarowi populistycznej narracji, którzy ulegli łatwości w uzyskiwaniu tych transferów socjalnych, którzy poczuli się upodmiotowieni przez tę władzę. Trzeba uczciwie powiedzieć, że przez wiele lat duża część społeczeństwa była zaniedbana przez elity rządzące. Ta obecna ekipa poczuła w odpowiednim momencie fantastyczne paliwo wyborcze i na nim pojechała…

To chyba pierwsza władza w Polsce, która nie będąc władzą liberalną, mówi o jednostce, a nie mówi o wspólnocie.

Prawda? To jest to upodmiotowienie ludzi, którzy byli w zapomnianym zaułku.

Mówi się o oczekiwaniu godności, o osobie…

To jest piękna retoryka, która towarzyszy każdej władzy autorytarnej. Teraz możemy się na chwilkę cofnąć do manipulacji i kłamstwa. To jest ta manipulacja i kłamstwo, tak naprawdę powkładane wprost do kieszeni, upchane w tych transferach socjalnych z naszych wspólnych pieniędzy, w tych wyścigach w kolejnych kosmicznych obietnicach. To oczywiście jest też wielka manipulacja i kłamstwo w samym przekazie, że państwo coś daje. Bo to nie państwo coś daje, tylko rozdaje się ze wspólnej kupki, na którą się wszyscy składamy. No oczywiście wiadomo, że to są nasze wspólne pieniądze, które – co ważne – są w największej części transferowane tylko do pewnej części uprzywilejowanych, do swoich. Reszcie daje się tak naprawdę malutki, choć niekiedy satysfakcjonujący i wystarczający ochłap, a uprzywilejowana grupa, związana z rządzącym aparatem politycznym, dostaje ogromne fundusze.

A społeczeństwo jak dostaje, to przestaje patrzeć na ręce.

Tak, dlatego powiem jeszcze raz, że byłoby to bardzo negatywne zjawisko, gdyby nastąpił odwet na tej części tzw. suwerena, która wspierała obecnie rządzących. Jak powiedziałem, oni są często nieświadomi tego co robią, nie są świadomi niszczenia państwa, systemu, pewnych mechanizmów, które kształtowane były 30 lat, pewnej nieodwracalności tego co się dzieje, niszczenia naszej pozycji międzynarodowej etc. Bo na ich małym podwórku to się wydaje, że nie ma większego znaczenia, albo w ogóle nie jest to istotne, jaką mamy pozycję Unii Europejskiej czy na świecie. Czy też jak funkcjonuje Trybunał Konstytucyjny lub Sąd Najwyższy. Bo wydaje się im, że są to całkowicie abstrakcyjne światy i zagadnienia.

Ewentualnie jest część społeczeństwa, której wydaje się, że w końcu to wszystko jakoś działa. Bodajże Ralph Waldo Emerson mówił, że głupie prawodawstwo jest jak sznur ukręcony z piasku, że ten piasek znika w momencie ukręcenia. I to trochę tak jest, że wszystko to pozostaje kruche, a jednocześnie wiążące, a pokrętne drogi dojścia do politycznych celów maskowane są słowami o prawdzie i godności. Prawdziwe drogi czy motywy bywają nieważne. Dla pewnej części społeczeństwa liczy się tylko efekt, który widzą w swojej kieszeni.

Tak, dlatego że zagadnienia funkcjonowania ustrojowego państwa są tak trudne i skomplikowane oraz abstrakcyjne w percepcji, że naprawdę niewielkiej części społeczeństwa dane jest rozumieć te mechanizmy zależności i konsekwencji, które niestety wiążą się z demontażem państwa prawa. Ja nawet mam wrażenie, że niektórzy politycy z obozu rządzącego, może nawet większość z nich, nie rozumie kompletnie tych mechanizmów. Czasami słuchając pana prezydenta Dudy, mam również takie wrażenie, że sam bez reszty nie rozumie skali dokonywanej przez siebie destrukcji, nie rozumie jak przyczynia się swoją osobą i swoim działaniem, swoją inspiracją, swoim podpisywaniem ustaw… do niszczenia, państwa, mówiąc że tak trzeba, że tak jest dobrze, że przyszedł czas na zmianę. Na zmianę jest zawsze czas, tylko że musi się ona mieścić w cywilizacyjnych ramach ustrojowych i kulturowych. Nigdy nie można wchodzić do sklepu z porcelaną z kijem bejsbolowym, bo to się zawsze źle skończy.

Dwa narody. Nie ma sprawiedliwości bez wolności :)

W niniejszym artykule przytoczone zostały fragmenty wystąpienia Dwa Narody Bronisława Geremka w Instytucie Francuskim w Warszawie, w listopadzie 1986 roku, przedrukowanego w „Krytyce” (nr 25, 1987). Drugi tekst wykorzystany w artykule to wystąpienie Geremka w październiku 1986 roku na spotkaniu zorganizowanym także przez Instytut Francuski z okazji 50-lecia miesięcznika „Esprit” (francuski przedruk tego wystąpienia ukazał się pod tytułem Pas de justice sans liberté w „Esprit”, VI, 1987).


1. Czy w naszych czasach można być konserwatywno-liberalnym socjalistą?

Nomenklatury polityczne mają ogromną siłę inercji. Zmienia się kontekst cywilizacyjny i socjologiczny, zmieniają się struktury władzy, zmieniają się treści programów- a nazwy orientacji i partii politycznych, uformowane w większości w XIX wieku, nadal się utrzymują. Można to uznać za rezultat konwencjonalizacji gry politycznej. Zjawisko to występowało już w dawnych społeczeństwach- w Bizancjum stronnictwa określały się odmienną barwą- ale w epoce nowoczesnej stało się ono naturalną konsekwencją upowszechnienia się systemu parlamentarnego: zasadą zmiany lub kontynuacji władzy jest odniesienie do programów partyjnych. Zaangażowanie ludzi w życie publiczne dokonuje się również wedle pewnych zagregowanych opcji, na mocy których opowiadają się oni za czymś i przeciw czemuś, za i przeciw pewnym celom, a nie tylko za kimś i przeciw komuś.

W wypadku pojęcia socjalizmu sprawa komplikuje się z wielu powodów. Pojęciem tym w dyskursie politycznym określa się nie tylko ruch polityczny, ale także organizację społeczeństwa, która stanowić ma realizację tego ruchu. Pojęcie „socjalizmu realnego” najpierw wprowadziła do obiegu antykomunistyczna politologia, a potem zostało ono przejęte afirmatywnie przez oficjalną propagandę państwową w krajach bloku wschodniego. Logiczną konsekwencją tego nawyku językowego jest konkluzja, że poza socjalizmem realnym może być tylko socjalizm nierealny. Wreszcie termin „socjalizm” funkcjonuje już od ponad półtora stulecia i obejmuje różnych ludzi i różne sytuacje. Socjalistami ogłosili się twórcy falansterów i chrześcijańscy szermierze sprawy robotniczej w XIX wieku, w okresie amerykańskiego New Deal’u prezydent Franklin D. Roosevelt otwierał posiedzenie swojego gabinetu słowami „Witajcie koledzy socjaliści” i mianem socjalistycznej określał Józef Stalin konstytucję radziecką 1936 roku. Do socjalizmu odwoływały się ruchy totalitarne XX wieku- i Czerwoni Khmerowie także. Można pozbywać się problemu twierdząc, że pojęcia socjalizmu nieraz nadużywano. Jest to jednak uchylenie się od refleksji nad słabościami wewnętrznymi programów socjalistycznych. Powstaje bowiem pytanie, jak to się mogło stać, jakie to niedopowiedzenia- lub też jakie „dopowiedzenia”- stworzyły możliwości eksploatowania pojęcia i przybierania nazwy „socjalistyczny” przez ruchy, które zagroziły cywilizacji europejskiej i ładowi świata. Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Wskazują one zwłaszcza na to, że radykalna negacja status quo i towarzysząca jej pretensja do budowy nowego ładu generalnego- do stworzenia „nowego człowieka” i „nowego ludu”, jak to głosiły ideologie rewolucyjne- zagraża wartościom leżącym u samych podstaw ładu, człowieka i ludu.

Paradoks ironicznej i gorzkiej propozycji Leszka Kołakowskiego– moje pokolenie nigdy do końca nie wypowie swojego długu wobec jego refleksji- aby dać prawo obecności konserwatywno-liberalno-socjalistycznemu programowi jest tylko pozorny. Jest to apel o poddanie polityki światowi wartości. Wszelka reasumpcja musi tu być ułomna, ale można chyba powiedzieć, że w rozwichrzonym, niepewnym i nieszczęśliwym (myślę tu o braku szczęścia, a nie o jego przeciwieństwie) schyłku XX wieku chodzi o poszanowanie dorobku przeszłości, o pochwałę godności człowieka i wolności ludzi, grup, narodów, o sprawiedliwość, w której mieści się równość szans, przezwyciężenie egoizmu jednostek i klas, solidarność ludzi.

2. Konstatacja „dwa narody” przybiera w XX w. odmienne znaczenie, niż miała w ubiegłym stuleciu: zniewolenie polityczne wysuwa się przed zniewolenie ekonomiczne.

„Dwa narody, między którymi nie ma żadnych stosunków wzajemnych, jak też żadnej sympatii, które wzajemnie nie znają swoich zwyczajów, myśli i uczuć, jakby byli mieszkańcami odmiennych stref lub różnych planet; które uformowane zostały przez różne systemy wykształcenia i wychowania; które żywiły się innym pożywieniem i podlegają odrębnym stylom życia i nie podlegają tym samym prawom”. Tak pisał w połowie XIX wieku Benjamin Disraeli w powieści Sybil or Two Nations (1845). Po tym opisie padały słowa: „Chodzi- powiedział Egremont z wahaniem- o bogatych i biednych”.

Ta właśnie sytuacja leżała u podstaw moralnych ubiegłego stulecia. Była wyzwaniem dla refleksji społecznej, budziła uczucie rewolty u jednych i burzyła spokój sumienia u innych. Poczucie sprawiedliwości społecznej zakorzenione w przekazie Ewangelii i artykułowane w programach socjalistycznych, kazało ten podział potępiać, bo był wynikiem zniewolenia jednych przez drugich, zasadzał się na poniżeniu godności ludzkiej i uprzedmiotowieniu szerokich mas. Teorie historiograficzne podboju dokonywały nawet osobliwej racjonalizacji owego podziału na dwa narody, wyprowadzając genezę „narodu bogatych” z ludu najeźdźców i „narodu biednych” z ludu podbitego.

W sytuacji gospodarczej tkwiła niesprawiedliwość paląca i krzycząca. W tej płaszczyźnie sytuował się przeto punkt ciężkości programów socjalistycznych i przeciwko zniewoleniu gospodarczemu człowieka kierowały się wizje porządku sprawiedliwego.

Ale obraz „dwóch narodów” poddaje się także innej lekturze. Pojawił się on w refleksji nad aktualną sytuacją polską, ale można tej metaforze- bo przecież jest to tylko metafora- przyznać walor bardziej generalny. Egremont nam współczesny mógłby powiedzieć, że chodzi o rządzących i rządzonych. A nad Wisłą powiedziałby „my” i „oni”; odrębne więzi przyjaźni, wzajemna nieufność i obcość, odmienność obyczajów, myśli i uczuć. Idąca w parze z odmiennością systemów wartości różnica w rzeczywistych prawach, ba, nawet różnice w języku. Podział ten jest ostry i dramatyczny właśnie dlatego, że owa wizja dwóch narodów jest tylko metaforą, a naprawdę chodzi o jeden i ten sam naród, którego ogromna większość ma poczucie zniewolenia, utraty podmiotowych praw, poniżenia.

Miejscem tego uprzedmiotowienia człowieka jest sfer
a życia publicznego. Dotyczy to w największej mierze krajów, w których z jednej strony państwo dysponuje monopolem własności wielkich środków produkcji (albo do niego zmierza), bowiem sfera życia publicznego panuje bezpośrednio nad sferą pracy, z drugiej zaś strony system polityczny nosi charakter niedemokratyczny. Dramatyczne rozdarcia, które miały miejsce w krajach Zachodu w latach sześćdziesiątych każą jednak myśleć, że w jakiejś mierze dotyczy to także systemów demokratycznych.

Jeżeli zatem współczesny dramat „dwóch narodów” przesunął się z domeny materialnej ku domenie politycznej, to imperatywem poczucia sprawiedliwości jest upodmiotowienie polityczne człowieka-obywatela, grup społecznych i społeczeństwa.

3. Rynek to wolność, ale może nie ma sprzeczności między rynkiem a sprawiedliwością?

W myśli dawnego i współczesnego liberalizmu powiedziano dostatecznie wiele o dobrodziejstwach rynku, a dawni i współcześni krytycy liberalizmu powiedzieli dostatecznie wiele o okrucieństwie i braku racjonalności gry rynkowej, żeby można było uznać, iż inwentarz wad i zalet został dokonany. Spór ten tkwi u podstaw podziałów ideologicznych i wielkich kontrowersji epoki nowożytnej.

Optymistycznemu zachwytowi Adama Smitha nad doskonałością mechanizmów rynkowych, w których „niewidzialna ręka” dokonuje samoistnej syntezy interesów partykularnych i interesu zbiorowego, już od XVIII stulecia przeciwstawia się krytyka negatywna. Przedmiotem odrzucenia jest nie tylko rynek, ale w ogóle handel. Bowiem w handlu Rousseau widzi pokusę zła, a Babeuf głosi niemoralność konkurencji faworyzującej posiadaczy pieniędzy i pogarszającej jakość produktów. Saintsimoniści i socjaliści chrześcijańscy XIX wieku widzieli w handlu i konkurencji czynnik ustawicznej, morderczej wojny między jednostkami i między narodami. Tę głęboką odrazę do rynku odziedziczyły ruchy i programy socjalistyczne XIX i XX w. – rynkowi przeciwstawiały planowanie i państwo, albo też planowanie, czyli państwo. Utrwalało się przekonanie, że po to, aby uśmiercić kapitalizm, trzeba uśmiercić rynek, niszczyć jego podstawy, tropić jego ślady i pozostałości. Zbędne byłoby podkreślanie, że nie była to tylko zapamiętałość doktrynalna i dyskurs teoretyczny, ale że miało to konsekwencje praktyczne dla ogromnej połaci świata. Antagonizm socjalizm versus rynek jest groźny dla przyszłości wszelkiej ideologii socjalistycznej. A co ważniejsze, jest groźny dla ludzi. Spojrzenie historyka na dzieje wymiany i rolę rynku w historii tej kontrowersji ideologicznej nie może rozwiązać. Chciałbym jednak przywołać w tym miejscu myśl Fernanda Braudela, który dokonał operacji niezwykle istotnej- rozłączenia bliźniąt syjamskich rynku i kapitalizmu. Ukazał kapitalizm jako sferę, w której dążenie do zysku jakby potwornieje, doprowadzone zostaje do granic możliwości, do utraty tchu, a gospodarcze korporacje zdobywają pozycję uprzywilejowaną. Stają one ponad rynkiem, zmierzając do uwolnienia się od jego praw. Można wtedy podawać w wątpliwość kapitalizm jako wykwit gospodarki rynkowej, zachowując zarazem dla niej poszanowanie.Bo rynek jest duszą dynamiki gospodarczej i katalizatorem energii ludzkich. „Rynek- pisze Braudel- to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata”. Zmierzając do łagodzenia lub burzenia struktur nierówności, do łagodzenia lub burzenia struktur dominacji i eksploatacji nie wolno naruszać tego, co wielki historyk francuski uważa za elementarny i zasadniczy dobytek nowożytnego rozwoju: „wolność u podstaw, niezależną kulturę, gospodarkę rynkową bez szulerskich kart plus trochę braterstwa”.

Powiedzieć można, że im więcej braterstwa, tym mniejsza jest presja rynku na potęgowanie nierówności społecznych. Lecz we wszelkich poczynaniach reformatorskich należy przyjąć za punkt wyjścia to, iż najpierw trzeba uznać rynek. Nie tylko dlatego, że dotychczasowe doświadczenie historyczne uczy, iż jest on generatorem wolności. Może także dlatego, że łamanie niesprawiedliwości rynku wprowadzało, jak dotąd, niesprawiedliwość przemocy. A zastępowanie wszechwładzy kapitału wszechwładzą państwa prowadzi do pogorszenia efektywności gospodarczej i do pogorszenia losu ludzi, bo odbiera sensowność pracy człowieka i eliminuje wartości osobowe.

W encyklice Jana Pawła II Laborem exercens [Encyklika o pracy ludzkiej – red.] znajduje się wywód o szczególnej sile krytycznej w stosunku do porządku gospodarczego opartego na zawłaszczaniu przez państwo podstawowych środków produkcji. Wskazując na racje osobowe przemawiające za prywatną własnością, encyklika stosuje „argument personalistyczny” także do zbiorowej własności środków produkcji, w której tworzyć trzeba sytuację analogicznej świadomości pracowania „na swoim”. W ślad za przesłaniem krytycznym zarysowany jest tam jednak pewien projekt zwrócony w przyszłość. Brzmi on: „O uspołecznieniu można mówić tylko wówczas, kiedy zostanie zapewniona podmiotowość społeczeństwa (.) Droga do osiągnięcia takiego celu mogłaby być drogą połączenia, o ile to jest możliwe, pracy z własnością kapitału i powołania do życia w szerokim zakresie organizmów pośrednich (.), które cieszyłyby się rzeczywistą autonomią w stosunku do władz publicznych”.

Odnajd[uj]ę w tym tekście myśli i poszukiwania nowożytnej wyobraźni społecznej, ale i nadzieję, otwartą polskim doświadczeniem sierpnia 1980 roku.

4. Wolność i państwo: a może jak najmniej państwa, jak najwięcej „systemu porozumień”?

W kraju, w którym na granicy ubóstwa pozostają miliony ludzi, w którym sytuacja materialna ogromnej większości emerytów uwłacza godności ludzkiej, w którym system opieki zdrowotnej cierpi na drastyczny brak środków – niepokój o nadmiar funkcji opiekuńczych państwa czy też o nieprawowitość „państwa dobrobytu” (welfare state), może się zdawać mało zasadny, odległy, metafizyczny. Jest jednak rzeczą znamienną, że pomimo tego ubóstwa opieki państwowej- a i ono wydaje się niektórym propagandystom rządowym zbytkiem- społeczne funkcje państwa jawią się jako wyzuwanie człowieka z odpowiedzialności za innych ludzi, jako ograniczanie sfery podejmowania decyzji podmiotowych, jako paternalistyczna pretensja państwa.

Z państwem łączyły się nadzieje ruchów reformatorskich. W programach socjalistycznych ubiegłego stulecia państwu przypisywano rolę organizatora harmonijnego ładu, promotora dobra zbiorowości, strażnika sprawiedliwości społecznej. Wybór środków, jakimi państwo mogło dysponować dla spełnienia tych funkcji nie był problemem technicznym, ale dotyczył jego istoty: był to bowiem wybór między- mówiąc skrótowo- policją a fiskusem, między przemocą a regulacją. Rezultat zależy od siły mechanizmów demokratycznych, które stwarzają gwarancje przeciw
arbitralności władzy. Przykład Szwecji można przytoczyć jako argument na rzecz takiej szerokiej regulacyjnej i sprawiedliwej tendencji rozwoju państwa, lecz jest to argument obosieczny: przecież Ingmar Bergman uciekał ze swojego kraju nie tylko chroniąc swe mienie przed fiskusem, ale w poczuciu niemocy wobec niewolącej siły biurokracji.

Europa współczesna zdaje się [być] uwikłana w jakobińską tradycję państwa, która gwarancję szczęścia abstrakcyjnego ludu widziała w centralizacji, w obejmowaniu coraz szerzej i coraz pełniej życia ludzkiego sferą działania państwa. W tej tradycji państwo jest naturalnym nosicielem wolności, w tym przynajmniej sensie, że wytwarzać ma ono przymus wolności – obywatela, jeżeli tego trzeba, należy zmusić do bycia wolnym. Doświadczeniem historycznym demokracji jest zasadnicze zanegowanie tej mentalności politycznej, bo człowiek obywatelem staje się poprzez potrzebę wolności, przez własną wolę bycia wolnym. Może jednak należy pójść o krok dalej i poddać w wątpliwość trend rozwoju etatyzmu, którego zwieńczeniem jest „pokusa totalitarna”, jest państwo, które z woli abstrakcyjnego ludu poddaje represji i opresji lud realny?

U progu naszego stulecia w polskiej myśli socjalistycznej rozlegał się głos, który uległ potem przytłumieniu, ale który u schyłku tego stulecia zachowuje jednak pewną siłę. Myślę tu o niepokojach Edwarda Abramowskiego, który w ideologii „socjalizmu państwowego” widział przeszkodę w przemianie moralności powszechnej, bo realizacja tej ideologii prowadzi ku etatyzmowi, ku wszechwładzy biurokracji i policji. Abramowicz mówił, że w tej tendencji tkwi groźba ujarzmienia moralnej indywidualności człowieka. Te słowa o przemianie etycznej zdają się w szczególny sposób współbrzmieć z Emanuela Mouniera postulatem „drugiej rewolucji”, tej, która poza nowym porządkiem społecznym i technicznym doszukiwałaby się przywrócenia człowiekowi zdolności panowania nad rzeczami. Bo przecież państwo jest „rzeczą”.

Przyjmując, że wytyczną polityki demokratycznej powinno być „zawężenie zakresu państwa”, Abramowski- nie wchodzę tu w analizę ewolucji jego poglądów w tej sprawie – dowodził, że drogą realizowania politycznej podmiotowości społeczeństwa są „stowarzyszenia: zespolenie się dobrowolne na mocy wspólnych interesów ludzi mających równe prawa, rządzących i współwłaścicieli „. Program rozwoju stowarzyszeń i instytucji samorządu nie jest prostym zanegowaniem państwa, lecz przede wszystkim ideą pozytywnej realizacji praw człowieka i obywatela, zakorzenionej w projekcie etycznym. „Członek stowarzyszenia– pisał Abramowski- decydujący sam o tym, co go obchodzi, współdziałający myślą i pracą w twórczości społecznej, jest istotnie nowym typem moralnym, typem indywidualisty, który umie być świadomie solidarnym i czuje się panem życia„.

Czy sięgam tu do myśli antykwarycznej, anachronicznej, naiwnej? Sądzę, że nie. Zawarte w niej niepokoje brzmią współcześnie. A co ważniejsze- współcześnie brzmią jej nadzieje. Sytuują się one całkowicie poza destrukcyjnym projektem anarchizmu, tej prostej antytezy jakobińskiego etatyzmu, i z dala od iluzji anarchosyndykalizmu. Celem tak zarysowanym jest uczynienie podmiotem politycznym człowieka i społeczeństwa, a więc stawanie się obywatela i społeczeństwa cywilnego w toku dobrowolnego łączenia się jednostek w solidarność zbiorowości.

Na tej drodze można szukać sposobów takiej zabudowy przestrzeni publicznej, ażeby zagwarantowane były prawa obywatelskie, żeby jednostki mogły je realizować i żeby zapewniona była koordynacja działań w ramach całej zbiorowości. Stanisław Ossowski kreślił perspektywę takiego ładu opartego na „systemie porozumień”, pisząc o modelu społeczeństwa, w którym „wielostopniowe porozumienie i więź społeczna miały zastąpić przymus, zapewnić szerokim rzeszom obywateli udział w społecznym planowaniu i pogodzić swobodne ścieranie się idei i skal wartości z racjonalnie skoordynowaną gospodarką”. Polski socjolog pisał te słowa w 1959 roku. Ćwierć wieku później można tylko powiedzieć, że nie ten model ładu społecznego był w Polsce realizowany, ale ten właśnie stawał na horyzoncie polskiego życia 1980-1981.

Może zatem właśnie na tej drodze zawężania roli państwa, negowania tożsamości przestrzeni życia publicznego z państwem, leżą nadzieje wolności? Im mniej państwa tym lepiej – pisał Andrzej Kijowski. Sądzę, że oznacza to, po pierwsze, że im bardziej państwo jest niepodległe i demokratyczne, tym łatwiej akceptuje suwerenność społeczeństwa i niezależność obywatela, a po drugie, że samoorganizowanie się społeczeństwa ogranicza ingerencję państwa w życie indywidualne i niweczy „pokusę totalitarną” władzy.

5. Braterstwo i solidarność.

W 1979 roku na łamach „Esprit” Tadeusz Mazowiecki, zastanawiając się nad tym co osobliwe i nad tym co uniwersalne w polskim doświadczeniu historycznym, pisał: „nabyliśmy wiedzę, że nic nie zostanie nam dane z góry, że absolutyzm oświecony socjalizmu jest złudnym ognikiem, wszystko lub prawie wszystko zależy od siły społeczeństwa, od jego wartości duchowej, od jego mądrości w rewindykowaniu praw człowieka i praw narodu”. Czy tego typu wiedza zawiera przesłanie o bardziej powszechnym znaczeniu dla współczesnej Europy? Doświadczenie historyczne Polski w czasach nowożytnych rozmijało się z doświadczeniem Europy- dotyczy to 123 lat zaborów, dotyczy to lat powojennych. Kiedy Europa gruntowała suwerenność narodów, byliśmy jej pozbawieni. To samo można powiedzieć o wykształceniu systemu demokratycznego, opinii publicznej, realizacji praw człowieka i obywatela. Była jednak w polskich losach pewna lekcja poczucia wspólnoty.

Ulotki rozrzucane w Stoczni Gdańskiej 7 VIII 1980 r. wzywały do strajku w obronie Anny Walentynowicz. „Była zawsze pracownikiem nienagannym. Występowała przeciwko wszelkiej niesprawiedliwości, wszelkiej nierówności. Dlatego zdecydowała się na działania, które miały na celu stworzenie wolnego związku zawodowego”. I strajk się wówczas rozpoczął. Mógł się skończyć 15 sierpnia, gdy żądania stoczniowe zostały zaspokojone, podwyżki płac uzyskane- ale się nie skończył [Geremek odwołuje się do powszechnie wówczas znanego faktu, że 15 sierpnia wybuchł strajk ogólny na czele z Wałęsą, dzisiaj znany powszechnie jako „główny strajk sierpniowy” – red.]. Bo poczucie solidarności z innymi wymagało działań dla innych. W ciągu
16 miesięcy polskiego porywu nadziei stale coś trwało z tego wstępnego poczucia solidarności. Sądzę, że trwa nadal i że nie zginie.

Były w polskim doświadczeniu ostatnich lat [Geremek pisze tu o okresie tzw. pierwszej Solidarności w latach 1980-81 – red.] wysokie aspiracje społeczne i poszukiwanie rozsądnych dróg do ich spełnienia. Było wśród nich zadanie zmniejszania krzywd – i tej zbiorowej, i tych indywidualnych. Było zadanie rzeczywistego uczestnictwa ludzi w życiu publicznym, poszukiwanie dróg budowy demokracji bezpośredniej – co stanowiło odpowiedź na brak demokracji, ale także propozycję wobec kryzysu demokracji w Europie. Poszukiwanie pluralizmu w organizacji życia społecznego, pluralizmu w systemach przedstawicielskich, było odpowiedzią na sytuację ubezwłasnowolnienia w obowiązującym tu i teraz modelu władzy, ale było także pewną propozycją dla europejskiej polis.

Wyrastająca z polskiego doświadczenia wizja nie była projektem świata sprawiedliwości, równości braterstwa, ale projektem świata, w którym byłoby więcej sprawiedliwości, równości i braterstwa. W tym polskim posłaniu znajduje się ślad myśli Mouniera i ludzi „Esprit” [„Esprit” – katolickie czasopismo francuskie o profilu chrześcijańsko-personalistycznym, założone przez E. Mouniera w 1932 roku – red]. Tkwi w nim, sądzę, pewna propozycja, która dla Europy nie powinna być bez znaczenia, bo przypomina jej o wartości tego, co ona ma, a co może utracić, jak też o wartości tego, czego nie ma, a co może zyskać.

Zobacz też:

W niniejszym artykule przytoczone zostały fragmenty wystąpienia Dwa Narody Bronisława Geremka w Instytucie Francuskim w Warszawie, w listopadzie 1986 roku, przedrukowanego w „Krytyce” (nr 25, 1987). Drugi tekst wykorzystany w artykule to wystąpienie Geremka w październiku 1986 roku na spotkaniu zorganizowanym także przez Instytut Francuski z okazji 50-lecia miesięcznika „Esprit” (francuski przedruk tego wystąpienia ukazał się pod tytułem Pas de justice sans liberté w „Esprit”, VI, 1987).


1. Czy w naszych czasach można być konserwatywno-liberalnym socjalistą?

Nomenklatury polityczne mają ogromną siłę inercji. Zmienia się kontekst cywilizacyjny i socjologiczny, zmieniają się struktury władzy, zmieniają się treści programów- a nazwy orientacji i partii politycznych, uformowane w większości w XIX wieku, nadal się utrzymują. Można to uznać za rezultat konwencjonalizacji gry politycznej. Zjawisko to występowało już w dawnych społeczeństwach- w Bizancjum stronnictwa określały się odmienną barwą- ale w epoce nowoczesnej stało się ono naturalną konsekwencją upowszechnienia się systemu parlamentarnego: zasadą zmiany lub kontynuacji władzy jest odniesienie do programów partyjnych. Zaangażowanie ludzi w życie publiczne dokonuje się również wedle pewnych zagregowanych opcji, na mocy których opowiadają się oni za czymś i przeciw czemuś, za i przeciw pewnym celom, a nie tylko za kimś i przeciw komuś.

W wypadku pojęcia socjalizmu sprawa komplikuje się z wielu powodów. Pojęciem tym w dyskursie politycznym określa się nie tylko ruch polityczny, ale także organizację społeczeństwa, która stanowić ma realizację tego ruchu. Pojęcie „socjalizmu realnego” najpierw wprowadziła do obiegu antykomunistyczna politologia, a potem zostało ono przejęte afirmatywnie przez oficjalną propagandę państwową w krajach bloku wschodniego. Logiczną konsekwencją tego nawyku językowego jest konkluzja, że poza socjalizmem realnym może być tylko socjalizm nierealny. Wreszcie termin „socjalizm” funkcjonuje już od ponad półtora stulecia i obejmuje różnych ludzi i różne sytuacje. Socjalistami ogłosili się twórcy falansterów i chrześcijańscy szermierze sprawy robotniczej w XIX wieku, w okresie amerykańskiego New Deal’u prezydent Franklin D. Roosevelt otwierał posiedzenie swojego gabinetu słowami „Witajcie koledzy socjaliści” i mianem socjalistycznej określał Józef Stalin konstytucję radziecką 1936 roku. Do socjalizmu odwoływały się ruchy totalitarne XX wieku- i Czerwoni Khmerowie także. Można pozbywać się problemu twierdząc, że pojęcia socjalizmu nieraz nadużywano. Jest to jednak uchylenie się od refleksji nad słabościami wewnętrznymi programów socjalistycznych. Powstaje bowiem pytanie, jak to się mogło stać, jakie to niedopowiedzenia- lub też jakie „dopowiedzenia”- stworzyły możliwości eksploatowania pojęcia i przybierania nazwy „socjalistyczny” przez ruchy, które zagroziły cywilizacji europejskiej i ładowi świata. Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Wskazują one zwłaszcza na to, że radykalna negacja status quo i towarzysząca jej pretensja do budowy nowego ładu generalnego- do stworzenia „nowego człowieka” i „nowego ludu”, jak to głosiły ideologie rewolucyjne- zagraża wartościom leżącym u samych podstaw ładu, człowieka i ludu.

Paradoks ironicznej i gorzkiej propozycji Leszka Kołakowskiego– moje pokolenie nigdy do końca nie wypowie swojego długu wobec jego refleksji- aby dać prawo obecności konserwatywno-liberalno-socjalistycznemu programowi jest tylko pozorny. Jest to apel o poddanie polityki światowi wartości. Wszelka reasumpcja musi tu być ułomna, ale można chyba powiedzieć, że w rozwichrzonym, niepewnym i nieszczęśliwym (myślę tu o braku szczęścia, a nie o jego przeciwieństwie) schyłku XX wieku chodzi o poszanowanie dorobku przeszłości, o pochwałę godności człowieka i wolności ludzi, grup, narodów, o sprawiedliwość, w której mieści się równość szans, przezwyciężenie egoizmu jednostek i klas, solidarność ludzi.

2. Konstatacja „dwa narody” przybiera w XX w. odmienne znaczenie, niż miała w ubiegłym stuleciu: zniewolenie polityczne wysuwa się przed zniewolenie ekonomiczne.

„Dwa narody, między którymi nie ma żadnych stosunków wzajemnych, jak też żadnej sympatii, które wzajemnie nie znają swoich zwyczajów, myśli i uczuć, jakby byli mieszkańcami odmiennych stref lub różnych planet; któ
re uformowane zostały przez różne systemy wykształcenia i wychowania; które żywiły się innym pożywieniem i podlegają odrębnym stylom życia i nie podlegają tym samym prawom”. Tak pisał w połowie XIX wieku Benjamin Disraeli w powieści Sybil or Two Nations (1845). Po tym opisie padały słowa: „Chodzi- powiedział Egremont z wahaniem- o bogatych i biednych”.

Ta właśnie sytuacja leżała u podstaw moralnych ubiegłego stulecia. Była wyzwaniem dla refleksji społecznej, budziła uczucie rewolty u jednych i burzyła spokój sumienia u innych. Poczucie sprawiedliwości społecznej zakorzenione w przekazie Ewangelii i artykułowane w programach socjalistycznych, kazało ten podział potępiać, bo był wynikiem zniewolenia jednych przez drugich, zasadzał się na poniżeniu godności ludzkiej i uprzedmiotowieniu szerokich mas. Teorie historiograficzne podboju dokonywały nawet osobliwej racjonalizacji owego podziału na dwa narody, wyprowadzając genezę „narodu bogatych” z ludu najeźdźców i „narodu biednych” z ludu podbitego.

W sytuacji gospodarczej tkwiła niesprawiedliwość paląca i krzycząca. W tej płaszczyźnie sytuował się przeto punkt ciężkości programów socjalistycznych i przeciwko zniewoleniu gospodarczemu człowieka kierowały się wizje porządku sprawiedliwego.

Ale obraz „dwóch narodów” poddaje się także innej lekturze. Pojawił się on w refleksji nad aktualną sytuacją polską, ale można tej metaforze- bo przecież jest to tylko metafora- przyznać walor bardziej generalny. Egremont nam współczesny mógłby powiedzieć, że chodzi o rządzących i rządzonych. A nad Wisłą powiedziałby „my” i „oni”; odrębne więzi przyjaźni, wzajemna nieufność i obcość, odmienność obyczajów, myśli i uczuć. Idąca w parze z odmiennością systemów wartości różnica w rzeczywistych prawach, ba, nawet różnice w języku. Podział ten jest ostry i dramatyczny właśnie dlatego, że owa wizja dwóch narodów jest tylko metaforą, a naprawdę chodzi o jeden i ten sam naród, którego ogromna większość ma poczucie zniewolenia, utraty podmiotowych praw, poniżenia.

Miejscem tego uprzedmiotowienia człowieka jest sfera życia publicznego. Dotyczy to w największej mierze krajów, w których z jednej strony państwo dysponuje monopolem własności wielkich środków produkcji (albo do niego zmierza), bowiem sfera życia publicznego panuje bezpośrednio nad sferą pracy, z drugiej zaś strony system polityczny nosi charakter niedemokratyczny. Dramatyczne rozdarcia, które miały miejsce w krajach Zachodu w latach sześćdziesiątych każą jednak myśleć, że w jakiejś mierze dotyczy to także systemów demokratycznych.

Jeżeli zatem współczesny dramat „dwóch narodów” przesunął się z domeny materialnej ku domenie politycznej, to imperatywem poczucia sprawiedliwości jest upodmiotowienie polityczne człowieka-obywatela, grup społecznych i społeczeństwa.

3. Rynek to wolność, ale może nie ma sprzeczności między rynkiem a sprawiedliwością?

W myśli dawnego i współczesnego liberalizmu powiedziano dostatecznie wiele o dobrodziejstwach rynku, a dawni i współcześni krytycy liberalizmu powiedzieli dostatecznie wiele o okrucieństwie i braku racjonalności gry rynkowej, żeby można było uznać, iż inwentarz wad i zalet został dokonany. Spór ten tkwi u podstaw podziałów ideologicznych i wielkich kontrowersji epoki nowożytnej.

Optymistycznemu zachwytowi Adama Smitha nad doskonałością mechanizmów rynkowych, w których „niewidzialna ręka” dokonuje samoistnej syntezy interesów partykularnych i interesu zbiorowego, już od XVIII stulecia przeciwstawia się krytyka negatywna. Przedmiotem odrzucenia jest nie tylko rynek, ale w ogóle handel. Bowiem w handlu Rousseau widzi pokusę zła, a Babeuf głosi niemoralność konkurencji faworyzującej posiadaczy pieniędzy i pogarszającej jakość produktów. Saintsimoniści i socjaliści chrześcijańscy XIX wieku widzieli w handlu i konkurencji czynnik ustawicznej, morderczej wojny między jednostkami i między narodami. Tę głęboką odrazę do rynku odziedziczyły ruchy i programy socjalistyczne XIX i XX w. – rynkowi przeciwstawiały planowanie i państwo, albo też planowanie, czyli państwo. Utrwalało się przekonanie, że po to, aby uśmiercić kapitalizm, trzeba uśmiercić rynek, niszczyć jego podstawy, tropić jego ślady i pozostałości. Zbędne byłoby podkreślanie, że nie była to tylko zapamiętałość doktrynalna i dyskurs teoretyczny, ale że miało to konsekwencje praktyczne dla ogromnej połaci świata. Antagonizm socjalizm versus rynek jest groźny dla przyszłości wszelkiej ideologii socjalistycznej. A co ważniejsze, jest groźny dla ludzi. Spojrzenie historyka na dzieje wymiany i rolę rynku w historii tej kontrowersji ideologicznej nie może rozwiązać. Chciałbym jednak przywołać w tym miejscu myśl Fernanda Braudela, który dokonał operacji niezwykle istotnej- rozłączenia bliźniąt syjamskich rynku i kapitalizmu. Ukazał kapitalizm jako sferę, w której dążenie do zysku jakby potwornieje, doprowadzone zostaje do granic możliwości, do utraty tchu, a gospodarcze korporacje zdobywają pozycję uprzywilejowaną. Stają one ponad rynkiem, zmierzając do uwolnienia się od jego praw. Można wtedy podawać w wątpliwość kapitalizm jako wykwit gospodarki rynkowej, zachowując zarazem dla niej poszanowanie.Bo rynek jest duszą dynamiki gospodarczej i katalizatorem energii ludzkich. „Rynek- pisze Braudel- to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata”. Zmierzając do łagodzenia lub burzenia struktur nierówności, do łagodzenia lub burzenia struktur dominacji i eksploatacji nie wolno naruszać tego, co wielki historyk francuski uważa za elementarny i zasadniczy dobytek nowożytnego rozwoju: „wolność u podstaw, niezależną kulturę, gospodarkę rynkową bez szulerskich kart plus trochę braterstwa”.

Powiedzieć można, że im więcej braterstwa, tym mniejsza jest presja rynku na potęgowanie nierówności społecznych. Lecz we wszelkich poczynaniach reformatorskich należy przyjąć za punkt wyjścia to, iż najpierw trzeba uznać rynek. Nie tylko dlatego, że dotychczasowe doświadczenie historyczne uczy, iż jest on generatorem wolności. Może także dlatego, że łamanie niesprawiedliwości rynku wprowadzało, jak dotąd, niesprawiedliwość przemocy. A zastępowanie wszechwładzy kapitału wszechwładzą państwa prowadzi do pogorszenia efektywności gospodarczej i do pogorszenia losu ludzi, bo odbiera sensowność pracy człowieka i eliminuje wartości osobowe.

W encyklice Jana Pawła II Laborem exercens [Encyklika o pracy ludzkiej – red.] znajduje się wywód o szczególnej sile krytycznej w stosunku do porządku gospodarczego opartego na zawłaszczaniu przez państwo podstawowych środków produkcji. Wskazując na racje osobowe przemawiające za prywatną własnością, encyklika stosuje „argument personalistyczny” także do zbiorowej własności środków produkcji, w której tworzyć trzeba sytuację analogicznej świadomości pracowania „na swoim”. W ślad za przesłaniem krytycznym zarysowany jest tam jednak pewien projekt zwrócony w przy
szłość. Brzmi on: „O uspołecznieniu można mówić tylko wówczas, kiedy zostanie zapewniona podmiotowość społeczeństwa (.) Droga do osiągnięcia takiego celu mogłaby być drogą połączenia, o ile to jest możliwe, pracy z własnością kapitału i powołania do życia w szerokim zakresie organizmów pośrednich (.), które cieszyłyby się rzeczywistą autonomią w stosunku do władz publicznych”.

Odnajd[uj]ę w tym tekście myśli i poszukiwania nowożytnej wyobraźni społecznej, ale i nadzieję, otwartą polskim doświadczeniem sierpnia 1980 roku.

4. Wolność i państwo: a może jak najmniej państwa, jak najwięcej „systemu porozumień”?

W kraju, w którym na granicy ubóstwa pozostają miliony ludzi, w którym sytuacja materialna ogromnej większości emerytów uwłacza godności ludzkiej, w którym system opieki zdrowotnej cierpi na drastyczny brak środków – niepokój o nadmiar funkcji opiekuńczych państwa czy też o nieprawowitość „państwa dobrobytu” (welfare state), może się zdawać mało zasadny, odległy, metafizyczny. Jest jednak rzeczą znamienną, że pomimo tego ubóstwa opieki państwowej- a i ono wydaje się niektórym propagandystom rządowym zbytkiem- społeczne funkcje państwa jawią się jako wyzuwanie człowieka z odpowiedzialności za innych ludzi, jako ograniczanie sfery podejmowania decyzji podmiotowych, jako paternalistyczna pretensja państwa.

Z państwem łączyły się nadzieje ruchów reformatorskich. W programach socjalistycznych ubiegłego stulecia państwu przypisywano rolę organizatora harmonijnego ładu, promotora dobra zbiorowości, strażnika sprawiedliwości społecznej. Wybór środków, jakimi państwo mogło dysponować dla spełnienia tych funkcji nie był problemem technicznym, ale dotyczył jego istoty: był to bowiem wybór między- mówiąc skrótowo- policją a fiskusem, między przemocą a regulacją. Rezultat zależy od siły mechanizmów demokratycznych, które stwarzają gwarancje przeciw arbitralności władzy. Przykład Szwecji można przytoczyć jako argument na rzecz takiej szerokiej regulacyjnej i sprawiedliwej tendencji rozwoju państwa, lecz jest to argument obosieczny: przecież Ingmar Bergman uciekał ze swojego kraju nie tylko chroniąc swe mienie przed fiskusem, ale w poczuciu niemocy wobec niewolącej siły biurokracji.

Europa współczesna zdaje się [być] uwikłana w jakobińską tradycję państwa, która gwarancję szczęścia abstrakcyjnego ludu widziała w centralizacji, w obejmowaniu coraz szerzej i coraz pełniej życia ludzkiego sferą działania państwa. W tej tradycji państwo jest naturalnym nosicielem wolności, w tym przynajmniej sensie, że wytwarzać ma ono przymus wolności – obywatela, jeżeli tego trzeba, należy zmusić do bycia wolnym. Doświadczeniem historycznym demokracji jest zasadnicze zanegowanie tej mentalności politycznej, bo człowiek obywatelem staje się poprzez potrzebę wolności, przez własną wolę bycia wolnym. Może jednak należy pójść o krok dalej i poddać w wątpliwość trend rozwoju etatyzmu, którego zwieńczeniem jest „pokusa totalitarna”, jest państwo, które z woli abstrakcyjnego ludu poddaje represji i opresji lud realny?

U progu naszego stulecia w polskiej myśli socjalistycznej rozlegał się głos, który uległ potem przytłumieniu, ale który u schyłku tego stulecia zachowuje jednak pewną siłę. Myślę tu o niepokojach Edwarda Abramowskiego, który w ideologii „socjalizmu państwowego” widział przeszkodę w przemianie moralności powszechnej, bo realizacja tej ideologii prowadzi ku etatyzmowi, ku wszechwładzy biurokracji i policji. Abramowicz mówił, że w tej tendencji tkwi groźba ujarzmienia moralnej indywidualności człowieka. Te słowa o przemianie etycznej zdają się w szczególny sposób współbrzmieć z Emanuela Mouniera postulatem „drugiej rewolucji”, tej, która poza nowym porządkiem społecznym i technicznym doszukiwałaby się przywrócenia człowiekowi zdolności panowania nad rzeczami. Bo przecież państwo jest „rzeczą”.

Przyjmując, że wytyczną polityki demokratycznej powinno być „zawężenie zakresu państwa”, Abramowski- nie wchodzę tu w analizę ewolucji jego poglądów w tej sprawie – dowodził, że drogą realizowania politycznej podmiotowości społeczeństwa są „stowarzyszenia: zespolenie się dobrowolne na mocy wspólnych interesów ludzi mających równe prawa, rządzących i współwłaścicieli „. Program rozwoju stowarzyszeń i instytucji samorządu nie jest prostym zanegowaniem państwa, lecz przede wszystkim ideą pozytywnej realizacji praw człowieka i obywatela, zakorzenionej w projekcie etycznym. „Członek stowarzyszenia– pisał Abramowski- decydujący sam o tym, co go obchodzi, współdziałający myślą i pracą w twórczości społecznej, jest istotnie nowym typem moralnym, typem indywidualisty, który umie być świadomie solidarnym i czuje się panem życia„.

Czy sięgam tu do myśli antykwarycznej, anachronicznej, naiwnej? Sądzę, że nie. Zawarte w niej niepokoje brzmią współcześnie. A co ważniejsze- współcześnie brzmią jej nadzieje. Sytuują się one całkowicie poza destrukcyjnym projektem anarchizmu, tej prostej antytezy jakobińskiego etatyzmu, i z dala od iluzji anarchosyndykalizmu. Celem tak zarysowanym jest uczynienie podmiotem politycznym człowieka i społeczeństwa, a więc stawanie się obywatela i społeczeństwa cywilnego w toku dobrowolnego łączenia się jednostek w solidarność zbiorowości.

Na tej drodze można szukać sposobów takiej zabudowy przestrzeni publicznej, ażeby zagwarantowane były prawa obywatelskie, żeby jednostki mogły je realizować i żeby zapewniona była koordynacja działań w ramach całej zbiorowości. Stanisław Ossowski kreślił perspektywę takiego ładu opartego na „systemie porozumień”, pisząc o modelu społeczeństwa, w którym „wielostopniowe porozumienie i więź społeczna miały zastąpić przymus, zapewnić szerokim rzeszom obywateli udział w społecznym planowaniu i pogodzić swobodne ścieranie się idei i skal wartości z racjonalnie skoordynowaną gospodarką”. Polski socjolog pisał te słowa w 1959 roku. Ćwierć wieku później można tylko powiedzieć, że nie ten model ładu społecznego był w Polsce realizowany, ale ten właśnie stawał na horyzoncie polskiego życia 1980-1981.

Może zatem właśnie na tej drodze zawężania roli państwa, negowania tożsamości przestrzeni życia publicznego z państwem, leżą nadzieje wolności? Im mniej państwa tym lepiej – pisał Andrzej Kijowski. Sądzę, że oznacza to, po pierwsze, że im bardziej państwo jest niepodległe i demokratyczne, tym łatwiej akceptuje suwerennoś
ć społeczeństwa i niezależność obywatela, a po drugie, że samoorganizowanie się społeczeństwa ogranicza ingerencję państwa w życie indywidualne i niweczy „pokusę totalitarną” władzy.

5. Braterstwo i solidarność.

W 1979 roku na łamach „Esprit” Tadeusz Mazowiecki, zastanawiając się nad tym co osobliwe i nad tym co uniwersalne w polskim doświadczeniu historycznym, pisał: „nabyliśmy wiedzę, że nic nie zostanie nam dane z góry, że absolutyzm oświecony socjalizmu jest złudnym ognikiem, wszystko lub prawie wszystko zależy od siły społeczeństwa, od jego wartości duchowej, od jego mądrości w rewindykowaniu praw człowieka i praw narodu”. Czy tego typu wiedza zawiera przesłanie o bardziej powszechnym znaczeniu dla współczesnej Europy? Doświadczenie historyczne Polski w czasach nowożytnych rozmijało się z doświadczeniem Europy- dotyczy to 123 lat zaborów, dotyczy to lat powojennych. Kiedy Europa gruntowała suwerenność narodów, byliśmy jej pozbawieni. To samo można powiedzieć o wykształceniu systemu demokratycznego, opinii publicznej, realizacji praw człowieka i obywatela. Była jednak w polskich losach pewna lekcja poczucia wspólnoty.

Ulotki rozrzucane w Stoczni Gdańskiej 7 VIII 1980 r. wzywały do strajku w obronie Anny Walentynowicz. „Była zawsze pracownikiem nienagannym. Występowała przeciwko wszelkiej niesprawiedliwości, wszelkiej nierówności. Dlatego zdecydowała się na działania, które miały na celu stworzenie wolnego związku zawodowego”. I strajk się wówczas rozpoczął. Mógł się skończyć 15 sierpnia, gdy żądania stoczniowe zostały zaspokojone, podwyżki płac uzyskane- ale się nie skończył [Geremek odwołuje się do powszechnie wówczas znanego faktu, że 15 sierpnia wybuchł strajk ogólny na czele z Wałęsą, dzisiaj znany powszechnie jako „główny strajk sierpniowy” – red.]. Bo poczucie solidarności z innymi wymagało działań dla innych. W ciągu 16 miesięcy polskiego porywu nadziei stale coś trwało z tego wstępnego poczucia solidarności. Sądzę, że trwa nadal i że nie zginie.

Były w polskim doświadczeniu ostatnich lat [Geremek pisze tu o okresie tzw. pierwszej Solidarności w latach 1980-81 – red.] wysokie aspiracje społeczne i poszukiwanie rozsądnych dróg do ich spełnienia. Było wśród nich zadanie zmniejszania krzywd – i tej zbiorowej, i tych indywidualnych. Było zadanie rzeczywistego uczestnictwa ludzi w życiu publicznym, poszukiwanie dróg budowy demokracji bezpośredniej – co stanowiło odpowiedź na brak demokracji, ale także propozycję wobec kryzysu demokracji w Europie. Poszukiwanie pluralizmu w organizacji życia społecznego, pluralizmu w systemach przedstawicielskich, było odpowiedzią na sytuację ubezwłasnowolnienia w obowiązującym tu i teraz modelu władzy, ale było także pewną propozycją dla europejskiej polis.

Wyrastająca z polskiego doświadczenia wizja nie była projektem świata sprawiedliwości, równości braterstwa, ale projektem świata, w którym byłoby więcej sprawiedliwości, równości i braterstwa. W tym polskim posłaniu znajduje się ślad myśli Mouniera i ludzi „Esprit” [„Esprit” – katolickie czasopismo francuskie o profilu chrześcijańsko-personalistycznym, założone przez E. Mouniera w 1932 roku – red]. Tkwi w nim, sądzę, pewna propozycja, która dla Europy nie powinna być bez znaczenia, bo przypomina jej o wartości tego, co ona ma, a co może utracić, jak też o wartości tego, czego nie ma, a co może zyskać.

Zobacz też:

Kultura społeczna demokracji liberalnej :)

Dla prawidłowego funkcjonowania ustroju państwa konieczna jest odpowiednia dla tego ustroju kultura społeczna. Ta kultura może być wynikiem oddziaływania pozaustrojowych czynników i wówczas jest ona podstawą zmiany dotychczasowego ustroju na taki, który tej kulturze odpowiada, albo też może być ona skutkiem kulturotwórczego oddziaływania ustroju istniejącego. Dążenie społeczeństwa ukraińskiego do niezależności od wpływów rosyjskich i do związku z Zachodem, jest przykładem tej pierwszej możliwości, prowadzi bowiem od autorytaryzmu do ustroju demokracji liberalnej. Z kolei ustrój autorytarny w Rosji, wspomagany terrorem i propagandą, to przykład kształtowania kultury społecznej, będącej fundamentem tego ustroju.

Skuteczność wpływu kultury społecznej na zmianę ustroju państwa zależy jednak od tego czy te wzory są w praktyce realizowane w życiu społecznym, czy tylko deklarowane. Deklarowane przywiązanie do określonych wzorów myślenia i zachowania może bowiem wynikać z powierzchownej oceny ich atrakcyjności, a nie z faktycznego stosowania się do nich, co wymaga odrzucenia mocno niekiedy utrwalonych stereotypów kulturowych. W sytuacji wyłącznie deklaratywnego poparcia zmian ustrojowych w wypadku przechodzenia od ustroju autorytarnego do demokratycznego, czego przykładem jest Polska i inne kraje dawnej tak zwanej „demokracji ludowej”, zmiana kulturowa zwykle nie nadąża za formalną zmianą ustroju. Zmiany w kulturze następują powoli i często pojawiają się nawroty do dawnej mentalności. Zmiana ta poza tym zachodzi nierównomiernie w różnych środowiskach społecznych. W Polsce po przeszło trzydziestu latach od formalnej zmiany ustroju kultura społeczna właściwa dla demokracji liberalnej powinna być już w znacznym stopniu upowszechniona. Powód, dla którego tak nie jest, wynika z jednej strony z błędów popełnianych przez rządy liberalne, które doprowadziły do zbyt dużego zróżnicowania poziomu życia obywateli, z których część nie tylko nie stała się beneficjentami transformacji ustrojowej, ale poniosła wyłącznie jej koszty. Z drugiej strony natomiast, ale w ścisłym połączeniu z tym pierwszym powodem, pojawiły się ugrupowania polityczne przeciwne demokracji liberalnej, o charakterze populistycznym i nacjonalistycznym, korzystające w znacznym stopniu ze wsparcia Kościoła katolickiego.

Mimo że Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy brnie coraz bardziej w kierunku ustroju autorytarnego, oddalając się od demokracji liberalnej, warto uświadomić sobie, jakie wzory kulturowe są niezbędne w społeczeństwie, aby ono rozumiało ustrój demokracji liberalnej i dobrze się w nim czuło. Jest to potrzebne po to, aby w środowiskach liberalnych w pełni uświadomić sobie potrzebę takiego ukierunkowania edukacji i pedagogiki społecznej, które przyczyni się do szerokiego upowszechnienia odpowiednich wzorów kulturowych, kiedy Zjednoczona Prawica straci władzę. Jest to również potrzebne po to, aby uświadomić sobie jak wielka jest luka kulturowa w Polsce między kulturą pożądaną, jeśli chcemy być krajem Zachodu, a kulturą istniejącą, będącą dziwną mieszanką wzorów z okresu przedwojennego i z czasu PRL-u.

To, co w szczególny sposób wyróżnia ustrój demokracji liberalnej, to fakt, że jest on jedynym ustrojem, w którym państwo służy swoim obywatelom, a nie odwrotnie, jak w przypadku państwa wyznaniowego, gdzie zarówno państwo, jak i obywatele służyć mają Bogu, a w rzeczywistości instytucji Kościoła, państwa autorytarnego, gdzie obywatele służą wodzowi lub warstwie uprzywilejowanej, czy państwa totalitarnego, gdzie obywatele służą ideologii.

Na kulturę społeczną składają się trzy elementy. Po pierwsze jest to określona hierarchia wartości, po drugie, wynikające z tych wartości normy moralne i obyczajowe, i wreszcie po trzecie – wynikające z tych norm wzory zachowań.

Najważniejszą wartością, znajdującą się na szczycie hierarchii, którą powinien kierować się aparat władzy państwowej w demokracji liberalnej jest wolność jednostki ludzkiej. Według klasycznej interpretacji Johna Stuarta Milla, chodzi o powiązanie swobody wyboru sposobu życia z odpowiedzialnością za innych. Granicą wolności człowieka jest zatem ograniczenie wolności innych ludzi. Wolność polega zatem na wykształceniu wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne.

W państwach autorytarnych wolności przeciwstawia się bezpieczeństwo. Wolność obywateli jest bowiem nie do pogodzenia z wolą władzy uczynienia z nich bezwolnych uczestników systemu, łatwo podporządkowujących się jej wymaganiom. Bezpieczeństwo ma w tych warunkach być wartością, którą obywatele otrzymują w zamian za rezygnację z wolności. Władza oferuje im tę wartość, wskazując licznych wrogów i własną siłę zdolną do obrony obywateli przed nimi. Wolność wymaga od człowieka aktywności, aby ją wykorzystać zgodnie ze swoimi celami. Bezpieczeństwo i świadomość posiadania opiekuna z tej aktywności zwalnia. Niestety w Polsce jest wiele ludzi, którzy zamiast osobistej aktywności wolą opiekę ze strony państwa. Gdyby było inaczej, PiS nigdy by nie doszedł do władzy.

Realizacja wartości, jaką jest wolność, wymaga akceptacji trzech innych wartości, które wolność tę konstytuują. Są to: egalitaryzm, pluralizm i aktywizm.

Egalitaryzm

Egalitaryzm bezpośrednio nawiązuje do definicji wolności według Milla. Nierówne traktowanie ludzi oznacza bowiem, że część z nich pozbawiona będzie wolności częściowo lub całkowicie. Egalitaryzm związany jest z pojęciem sprawiedliwości, w której wyróżnić można trzy jej aspekty: dystrybucyjny, który dotyczy sprawiedliwego (w tym wypadku nie zawsze równego) podziału korzyści, zasobów i obowiązków; proceduralny, który określa tryb rozwiązywania konfliktu interesów; oraz interakcyjny, który dotyczy właściwego sposobu postępowania wobec innych ludzi. Stosownie do tego podziału wyróżnić należy egalitaryzm ekonomiczny, który oznacza dążenie do niwelowania różnic w poziomach zamożności, jeśli nie wynikają one z różnicy nakładów i efektów pracy; egalitaryzm prawny, czyli równość obywateli wobec prawa; oraz egalitaryzm społeczny, oznaczający szacunek i poczucie godności wszystkim uczestnikom relacji społecznych.

W demokracji liberalnej formalne rozwiązania ustrojowe służące wartości egalitaryzmu to progresywny system podatkowy i praworządność, którą charakteryzuje ochrona praw człowieka, trójpodział władz oraz niezawisłość władzy sądowniczej i instytucji demokratycznych.

Do bardziej szczegółowych wzorów kulturowych wspierających wartość egalitaryzmu należy zaliczyć dwie normy moralne i wynikające z nich dwa wzory zachowania. Pierwszą z nich jest norma przestrzegania prawa. Niezależnie od tego czy dany przepis jest wygodny, czy niewygodny, korzystny lub nie, obywatel ma moralny obowiązek stosowania się do niego. Z normy tej wynika wzór zachowania, jakim jest sygnalizowanie przypadków łamania prawa przez innych ludzi lub instytucje. Drugą normą moralną jest obiektywizm ocen stosowany wobec ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o odrzucenie wszelkich preferencji i stereotypów wynikających z uprzedzeń, partykularyzmu, kolesiostwa i nepotyzmu. Z normy tej wynika wzór zachowania polegający na reagowaniu na wszelkie przejawy dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu.

Jeśli po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku, a zwłaszcza podczas starań o wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku, pojawiły się pewne próby upowszechniania wzorów kulturowych właściwych dla demokracji liberalnej, to po dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości, zwłaszcza po 2015 roku, nastąpił widoczny regres kulturowy. Został on spowodowany wysiłkami na rzecz zmiany ustrojowej, czemu służyła reforma sądownictwa dokonywana z pogwałceniem konstytucji i prawa unijnego. W jej rezultacie zrezygnowano z ochrony praw człowieka, trójpodziału władzy i niezawisłości sądów oraz innych instytucji, które w demokracji liberalnej muszą być niezależne od władzy wykonawczej.

Doszło do tego, że bezczelne łamanie prawa przez władzę i dostosowywanie go do własnych zamierzeń, w szerokich kręgach społecznych nie robi większego wrażenia. Często można się spotkać z przekonaniem, że rządy prawa to utopia, bo to władza rządzi prawem. Co więcej, łamanie prawa przez rządzących jest niekiedy przedmiotem podziwu dla ich sprytu i pomysłowości. To zupełnie tak, jak podziwianie złodziei samochodów za ich techniczną maestrię. Rządy PiS-u prowadzą więc do postępującej demoralizacji społecznej, skoro konstytucję i wynikające z niej regulacje prawne traktuje się jak przedmiot gry politycznej. Informowanie organów ścigania o postępowaniu niezgodnym z prawem, znów jak dawniej w czasach okupacji i PRL-u, traktowane jest jako niemoralne donosicielstwo.

Rządzenie Zjednoczonej Prawicy przez dzielenie społeczeństwa i wskazywanie wrogów przekreśla normę obiektywizmu ocen, a co za tym idzie egalitaryzm społeczny. Napiętnowani stają się ludzie LGBT+, uchodźcy z krajów egzotycznych, ateiści, przeciwni nacjonalizmowi zwolennicy lewicy i liberałowie. Zamiast walczyć z uprzedzeniami, prawicowa władza je wzmacnia. Kształtowane w ten sposób kulturowe wzory zachowań wyrażane są przez nacjonalistyczne bojówki w przemocy słownej i fizycznej w stosunku do ludzi odbiegających od modelu Polaka – katolika.

 Pluralizm

Pluralizm, czyli różnorodność społeczna, charakteryzująca się rozproszeniem poglądów, stylów życia, wierzeń i ideałów, jest niezbędnym warunkiem poczucia wolności. „Żyj jak chcesz i pozwól innym tak żyć” to jedno z podstawowych haseł liberalnej kultury społecznej, oczywiście zawsze z zastrzeżeniem, że wybrany sposób funkcjonowania w społeczeństwie nie ogranicza innym swobody wyboru. Różnorodność kulturowa społeczeństwa, wynikająca z wielonarodowości, jest znanym od dawna czynnikiem prorozwojowym. Krzyżowanie się rozmaitych punktów widzenia i zwyczajów sprzyja bowiem twórczości, w przeciwieństwie do społeczeństwa kulturowo homogenicznego.

Różnorodność społeczna jest trudna do zaakceptowania dla władzy autorytarnej, która zawsze dąży do jednolitego modelu społecznego, który będzie najbardziej sprzyjał jej celom. Wrogiem różnorodności jest fundamentalizm religijny lub ideologiczny. Oznacza on brak zgody na odstępstwa ludzi od przyjętych za właściwe wzorów myślenia i zachowania, w trosce o stworzenie idealnego modelu funkcjonowania państwa. Tymczasem ludzka omylność i różnorodność potrzeb przekreślają możliwość stworzenia świata idealnego. Żadna jednolita totalna koncepcja ładu społecznego jest zatem nie do przyjęcia. Negatywny stosunek do pluralizmu wynika też z niskiej tolerancji niepewności i wyraża się w tendencji do maksymalnego upraszczania procesów poznawczych. Dążenie do prostoty jest w istocie próbą realizacji stanu idealnego, który – jako taki – ma charakter ponadczasowy i uniwersalny.

Prawa człowieka jako jednostki mogą być chronione tylko w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji. Rozwiązaniem ustrojowym służącym wartości pluralizmu jest ideologiczna neutralność władzy państwowej. Odnosi się to nie tylko do zakazu jakiejkolwiek indoktrynacji ideologicznej w instytucjach państwowych, ale przede wszystkim do systemu prawa. W systemie tym trzeba unikać wszelkich nakazów i zakazów pochodzenia religijnego lub ideologicznego ograniczających wolność jednostki ludzkiej.

Pluralizm społeczny oznacza heterogeniczną kulturę społeczną. W tej różnorodności wzorów kulturowych muszą jednak dominować dwie normy społeczne: moralna i obyczajowa oraz trzy wzory zachowań, które wspierają wartość pluralizmu. Jest to norma moralna tolerancji, która ma w tym wypadku zasadnicze znaczenie. Ta norma stawia ludziom trudne wymagania; trzeba tolerować (co nie znaczy zgadzać się z nimi) zachowania i poglądy, których się nie rozumie lub które z różnych powodów budzą sprzeciw. Ale taka właśnie jest natura demokracji, w której wolność jest dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Normą obyczajową jest natomiast relatywizm ocen dotyczących ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o uwzględnianie kontekstu i rozmaitych uwarunkowań dotyczących przedmiotu oceny. Ów relatywizm oznacza więc konieczność odejścia od stereotypów i nawyków, dzięki którym wielu ludzi postrzega wyobrażony obraz świata. Przykładem typowych błędów poznawczych wynikających z braku relatywizmu jest petryfikacja będąca skłonnością do niedostrzegania zmian, jakim obiekty podlegają w czasie. Dotyczy to zwłaszcza postaw i poglądów ludzi. Drugim typowym błędem jest generalizacja, przejawiająca się na przykład w przenoszeniu negatywnej oceny twórcy także na jego dzieła, czy w przekonaniu, że człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem, lub na odwrót – negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków.

Wzorem zachowania wynikającym z normy tolerancji jest dostrzeganie i reagowanie na sytuacje, w których czyjeś zachowanie lub poglądy mogą prowadzić do czyjejś krzywdy. Tolerancja ma swoje granice. Krzywdą jest jednak zagrożenie czyjegoś bezpieczeństwa, a nie głoszenie poglądów, które komuś mogą być niemiłe. Wolność słowa jest cechą pluralizmu i w ogóle demokracji liberalnej. Kiedy jednak głoszony pogląd sieje nienawiść, która może spowodować fizyczne ataki lub społeczny ostracyzm i śmierć cywilną wobec członków danej grupy społecznej, wówczas jego głoszenia należy zabronić.

W przypadku obyczajowej normy relatywizmu ocen, wynikają z niej dwa kulturowe wzory zachowań. Pierwszym jest wymóg koncyliacyjności i dążenia do kompromisu w rozmaitych sporach społecznych. Spierające się strony nie mogą względem siebie przyjmować wrogiej postawy. Natura demokracji polega na tym, że ciągle trzeba coś uzgadniać, kogoś przekonywać i być gotowym do ustępstw i kompromisów. Drugim wzorem zachowań jest wstrzemięźliwość argumentacyjna w relacjach społecznych. Zasada argumentacyjnej wstrzemięźliwości nawołuje, aby uczestnicy publicznego dyskursu zrezygnowali z głębszych ideologicznych uzasadnień swoich zamierzeń, ograniczając się jedynie do konkluzji praktycznych. Wtedy łatwiej o znalezienie kompromisowego rozwiązania. Trudno bowiem oczekiwać, aby ktoś mógł zaakceptować rozwiązanie oparte na zasadach ideologicznych czy religijnych, których on nie uznaje, jak w przypadku sporu o dopuszczalność aborcji lub eutanazji.

Nie ulega wątpliwości, że mimo formalnej akceptacji pluralizmu, polityka Zjednoczonej Prawicy nie służy realizacji tej wartości. Rządzące w Polsce środowisko polityczne nie próbuje być ideologicznie neutralne. Nacjonalizm i katolicyzm są jednoznacznie preferowane w szkolnictwie i w praktyce wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi i działania ministrów Czarnka i Ziobry nie pozostawiają żadnej wątpliwości i prowadzą wprost do organizacyjnej i prawnej ochrony popieranych postaw i wydarzeń, przy jednoczesnym gorliwym ściganiu tych, którzy nie mieszczą się w prawicowej ideologii. System prawa również zasadniczo odbiega od wymagań demokracji liberalnej, ponieważ wiele ustaw i przepisów ma genezę religijną, co sprawia, że ograniczają one wolność części obywateli, wnikając głęboko w sferę ich życia prywatnego. Przykładem mogą być sprawy aborcji czy antykoncepcji, które w państwie demokracji liberalnej nie powinny w ogóle podlegać regulacji prawnej.

Odejściu od wartości pluralizmu służy również wspomniana już zasada „dziel i rządź”, stosowana przez Zjednoczoną Prawicę. Prowadzi ona do podziału społeczeństwa na wrogie wobec siebie grupy, w których normy tolerancji i relatywizmu nie są stosowane.

Aktywizm

Aktywizm jest wartością, dzięki której realizuje się wolność człowieka. Egalitaryzm i pluralizm są warunkami wolności, natomiast aktywizm jest jej wyrazem. Chodzi więc o działania, które dają poczucie sprawstwa. Realizacja wartości, jaką jest aktywizm, pozwala człowiekowi osiągać zamierzone cele. Im bardziej te cele są ambitne, tym bardziej ich osiągnięcie wymaga przekraczania osobistych ograniczeń. Najczęściej zatem aktywizm oznacza umiejętność współpracy z innymi ludźmi, dzięki czemu można realizować cele, które są nieosiągalne w działaniu indywidualnym.

Rozwiązania ustrojowe sprzyjające upowszechnianiu wartości aktywizmu to stosowanie przez państwo zasady pomocniczości poprzez decentralizację i wzmacnianie samorządności lokalnej oraz wspomaganie organizacji pozarządowych. W rezultacie tworzenia tych warunków następuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Sytuacja, w której ludzie łączą się dla realizacji rozmaitych projektów mających na celu poprawę jakości życia i rozwiązywanie większości problemów na szczeblu lokalnym, oznacza tworzenie oddolnego porządku społecznego, w czym wyraża się istota demokracji liberalnej.

Warunkiem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego są nie tylko wspomagające działania władzy państwowej, ale również określona kultura społeczna sprzyjająca obywatelskiej dojrzałości. Jej charakterystyczną cechą jest wysoki poziom zainteresowania życiem społecznym i funkcjonowaniem państwa. Jest to cecha wymierzona przeciwko obojętności na sprawy, które nie dotyczą ludzi bezpośrednio, czyli zamykania się w kręgu własnych osobistych spraw. Drugą istotną cechą tej kultury jest wysoki poziom zaufania w społeczeństwie, bez którego współpraca i wspólne rozwiązywanie problemów są niemożliwe.

Kultura aktywizmu opiera się zatem na dwóch normach społecznych. Pierwszą jest norma moralna wrażliwości społecznej, która oznacza zainteresowanie sprawami dziejącymi się nie tylko w obszarze własnej aktywności, ale i znajdującymi się poza tym obszarem. Wzorem zachowania, który z tej normy bezpośrednio wynika jest obowiązek spieszenia z pomocą, gdy komuś dzieje się krzywda. Nie ma przy tym znaczenia czy osoby krzywdzone należą do naszej, czy do obcej grupy społecznej.

Drugą normą społeczną wspierającą wartość aktywizmu jest norma obyczajowa identyfikacji dystrybutywnej. Identyfikacja dystrybutywna jest przeciwieństwem identyfikacji kolektywnej, która wymaga wyraźnie określonego zwornika, którym może być jakaś idea, na przykład patriotyzm, lub osoba, skupiająca wokół siebie swoich wyznawców, jak przywódca charyzmatyczny. Do tego typu identyfikacji dążą zwykle przywódcy autorytarni. W demokracji liberalnej potrzebna jest identyfikacja dystrybutywna, która oznacza solidarność jednostki z poszczególnymi członkami grupy, którzy mają podobne interesy lub znajdują się w podobnej sytuacji. Ten typ identyfikacji ma miejsce wtedy, gdy członkowie grupy muszą polegać na wzajemnej kooperacji, jeśli każdy z nich chce osiągnąć swoje cele. Identyfikacja dystrybutywna oznacza tworzenie się grup społecznych w celu realizacji przedsięwzięć dających korzyści wszystkim uczestnikom. Przedmiotem identyfikacji nie jest tu zatem nadrzędna idea, której ludzie mają służyć, ale wspólnota interesów ludzi, którzy, dzięki ekwiwalentności wymiany zasobów, którymi dysponują, mogą sobie wzajemnie pomóc. Ten typ identyfikacji jest na ogół mniej trwały od identyfikacji kolektywnej, ponieważ możliwości wzajemnej pomocy zwykle szybko się wyczerpują i drogi uczestników grupy się rozchodzą. Kulturowym wzorem zachowania wynikającym z identyfikacji dystrybutywnej są otwartość w relacjach społecznych i zaufanie do uczestników grupy.

Formalnie rząd PiS-u nie wyeliminował warunków aktywizmu. Nadal są samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Niemniej jednak centralistyczna i ideologicznie skażona polityka tego rządu znacznie te warunki pogorszyła. Samorządom ograniczono zasilanie finansowe. Zasilanie to zostało w dodatku zróżnicowane. Na większą pomoc ze strony państwa mogą liczyć tylko te samorządy i organizacje pozarządowe, które w pełni realizują cele władzy PiS-u. Pozostałe muszą sobie radzić same. Trudno także o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, gdy ustawicznie dzieli się środowiska społeczne na dobre i złe, na patriotów i zdrajców, na propolskie i antypolskie.

Zjawiskiem pozytywnym, świadczącym o dużej wrażliwości społecznej, była spontaniczna pomoc udzielana uchodźcom z Ukrainy. W tym samym jednak czasie sondaże wskazują, że większość polskiego społeczeństwa popiera represyjną politykę rządu w stosunku do uchodźców na granicy z Białorusią. Tłumaczenie tego bliskością kulturową Ukraińców w przeciwieństwie do uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Afryki, podważa wartość tej wrażliwości i świadczy o uprzedzeniach rasistowskich.

Potwierdza się też stara teza socjologiczna o luce identyfikacyjnej w polskim społeczeństwie. Polki i Polacy identyfikują się bowiem przede wszystkim ze swoim najbliższym otoczeniem społecznym i z całym narodem. Rzadko natomiast identyfikują się z pośrednimi obszarami funkcjonowania państwa. Dominuje zatem w polskiej obyczajowości identyfikacja kolektywna, a nie dystrybutywna, na której bazuje społeczeństwo obywatelskie. W związku z tym nie dziwi brak zaufania i otwartości w relacjach społecznych. Wyniki badań wskazują, że pod względem tego kulturowego wzoru zachowania zajmujemy ostatnie miejsce w Europie.

 

Autor zdjęcia: Maciej Nux

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Przestańcie kapitulować :)

Od kilku lat mamy do czynienia z postępującą kapitulacją obrońców idei liberalnych. Ta kapitulacja wynika z owczego pędu wielu liderów opinii, błędnej analizy sytuacji społeczno-politycznej, a nie z faktów i prawidłowej oceny prawdy historycznej. Ci, którzy powinni bronić „naszych” idei szczególnie zdecydowanie – liberalni i lewicowi filozofowie idei, politolodzy, publicyści, politycy, ekonomiści – raz po raz, jeden po drugim, biją się w pierś i zaczynają przepraszać, ogłaszać, że byli głupi, próbować redefiniować liberalizm lub twierdzić, że liberalizm to przeszłość.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Nie ma większego prezentu dla licznych wrogów wolności niż zasiać zwątpienie w szeregach jej obrońców. To śmiertelne zagrożenie dla wolnorynkowej, liberal­nej demokracji, najlepszego dla jednostki systemu politycznego, który szczęśliwe w drugiej połowie XX wieku zdominował świat rozwinięty. Nie jest to zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla Polski. W Warszawie na salony wprowadziła je ponad 10 lat temu „Krytyka Polityczna”, zarażając defetyzmem kolejne czołowe ośrodki Polski liberalnej, z „Gazetą Wyborczą” włącznie, a nawet niektórych liderów „Liberté!”.

Piszę ten tekst, aby pokazać, dlaczego to nie liberalizm zawiódł, i udowodnić, że to, czego doświadczamy, czyli fala populizmu, jest efektem innych zjawisk. Stawiam kilka tez na temat faktów powszechnie niedocenianych w analizie sytuacji społeczno­-politycznej w Polsce.

Podział polskiego społeczeństwa i tak szerokie poparcie dla populizmu wcale nie są efektem liberalnej transformacji gospodarczej i ustrojowej.

Niezwykłe jest, że tak wielu uczestników życia publicznego w Polsce przyjęło tę błędną tezę za pewnik, tłumacząc w ten sposób poparcie dla partii antysystemowych takich jak PiS czy Kukiz’15. Jakiś czas temu po raz kolejny na ten temat w „Gazecie Wyborczej” pisał Wawrzyniec Smoczyński, powtarzając zgrane tezy o skutkach społecznych brutalnej transformacji. Zdecydowanie mniej dramatyczne społecznie byłoby trwanie w izolo­wanym skansenie biedy lat 80. Badając historię procesów społeczno-ekonomicznych, nie sposób znaleźć okresu, który przynosiłby jedynie pozytywne skutki (i to wszyst­kim). Jednocześnie trudno w historii Polski doszukać się okresu porównywalnego z latami 1989–2018, kiedy to poziom życia w zasadzie całego społeczeństwa rósłby równie dynamicznie i znacząco. Ludzie broniący tezy o winie liberalnej transformacji abstrahują od faktów, a ich błędna diagnoza prowadzi do porzucenia przez wielu kluczowych wartości demokracji liberalnej. A od tego już tylko krok do klęski.

Polskie społeczeństwo było w latach 1989 czy 1990 podobnie dramatycznie podzielone światopoglądowo jak w roku 2018. Pozwolę sobie przypomnieć, że w pierwszych od 50 lat częściowo wolnych wyborach, które dawały nadzieję na wyrwanie z beznadziei komunizmu, nie wzięło udziału 38 proc. Polaków. W 1990 roku w pierwszej turze wyborów prezydenckich, w których rywalizowali m.in. Lech Wałęsa oraz Tadeusz Mazowiecki, 23,1 proc. głosów otrzymał nikomu nieznany populista i hochsztapler Stanisław Tymiński, który wszedł do drugiej tury i otrzymał 25,75 proc. głosów. Przy Tymińskim Kaczyński czy Morawiecki naprawdę mogą uchodzić za polityków przewidywalnych. W 1993 roku drugie całkowicie wolne wybory parlamentarne w Polsce wygrały ugrupowania postkomunistyczne: Sojusz Lewicy Demokratycznej, zdobywając 20,41 proc. głosów oraz Polskie Stronnictwo Ludowe, otrzymując 15,4 proc. głosów. Dziś, znając późniejsze strategiczne wybory liderów partii postkomunistycznych, lekceważymy fakt, że zasadnicza część głosów na te partie była w 1993 roku wyrazem sprzeciwu wobec demokratycznej i proza­chodniej nowej drogi, którą zaczęła podążać Polska. Bardzo długo szczęściem Polski był fakt, że populiści głosowali na populistycznych polityków, którzy niezależnie od retoryki, doszedłszy do władzy, w istocie podzielali konsensus co do kierunku rozwoju państwa. Wyłom od tej zasady nastąpił dopiero w roku 2015, bo paradok­salnie pierwsze rządy PiS-u tego konsensusu nie naruszyły.

Obecne problemy są wynikiem kryzysu elit i ich wiary w wartości, a nie ogrom­nej zmiany społecznej.

Liderzy obozu europejskiego zaczęli wątpić, a liderzy obozu populistycznego – zamiast zagospodarowywać głosy populistów i realizować rację stanu – idą drogą prymitywnej chęci utrzymywania władzy lub sami uwierzyli w swoją zwodniczą ideologię. Skutki społeczne transformacji ekonomicznej nie są zatem przyczyną popierania populizmu. Populiści zawsze mieli w Polsce znaczące poparcie. Transformacja paradoksalnie, co może zaskakiwać, okazała się neutralna, pokazując, że wbrew marksistowskiej ideologii statystycznie to wcale nie stan posia­dania określa wybory polityczne. W teorii poparcie dla populizmu powinno znacząco spadać. Statystyczny poziom życia ekonomicznego Polaka w roku 1989 i w roku 2018 jest nieporównywalny. To tutaj dokonała się prawdziwa rewolucja, która jednocześnie pozostała w zasadzie bez wpływu na wybory polityczne społeczeństwa.

Polska od roku 1989 jest konsekwentnie radykalnie politycznie podzielona pomię­dzy szeroko rozumianych zwolenników otwartości i kierunku prozachodniego oraz zwolenników powstrzymania drogi, którą ten kraj podąża od początku transformacji.

Wyniki wyborów przeprowadzanych w Trzeciej Rzeczpospolitej były efektem trzech głównych czynników: sposobu rozdrobnienia lub konsolidacji partii odwołujących się do jednej z opisanych grup wyborców, umiejętności mobilizacji swojego rezerwuaru wyborców oraz naturalnego zmęczenia politykami długo sprawującymi władzę. Obecny kryzys był w roku 2015 wynikiem przede wszystkim obniżonej mobilizacji „otwartego” elektoratu. Doprowadzili do tego liderzy opinii, którzy masowo zwątpili w swoje idee i zarazili defetyzmem masy wyborców. Jednocześnie ów defetyzm jest zupełnie oderwany od efektów wprowadzenia w życie w całym zachodnim świecie „naszych” idei, które przyniosły historycznie niespotykany dobrobyt i pokój.

Nie zmienia to faktu, że na skutek trzech ważnych czynników obóz demokratyczny będzie miał dziś trudniejsze zadanie niż przez ostatnie 30 lat. Nie oznacza to również, że liderzy demokratyczni nie popełnili strategicznych błędów, jednak z pewnością nie były błędem liberalizm i przeprowadzona skutecznie transformacja gospodarcza.

Po pierwsze, Kościół katolicki wypowiedział sojusz

Obecny kryzys „obozu europejskiego” został istotnie pogłębiony przez złamanie nieformalnej umowy zawartej przy okrągłym stole przez jednego z kluczowych graczy na polu walki o idee, czyli Kościół katolicki. Jedną z największych histo­rycznych zasług Jana Pawła II oraz liderów hierarchii kościelnej przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku było wdrożenie wielkiej siły Kościoła katolickiego w pracę na rzecz europejskiego i demokratycznego kierunku zmian w Polsce. Natura i ideologia polskiego Kościoła katolickiego wcale nie były spójne z tym kierunkiem zmian, wręcz przeciwnie. Został on narzucony strukturze przez charyzmatycznego lidera, a sojusz od początku został przypieczętowany nieprawdopodobną wręcz niepisaną umową finansową, dzięki której za sprawą m.in. Tadeusza Mazowieckiego oraz polityków postkomunistycznych Kościół otrzymał gigantyczne wpływy finansowe i narzędzia do skutecznego docierania do mas.

Umowa dość sprawnie funkcjonowała do roku 2005, czyli śmierci silnego, chary­zmatycznego lidera (choć równolegle rozwijały się inicjatywy Kościoła radykalnego i Radia Maryja). Po niej nastąpiło nieuniknione. Poglądy większości struktury zostały przejęte przez nowych liderów Kościoła. Nastąpiła transformacja pozycji Kościoła, którego część mniej więcej od roku 2010 stała się siłą zwalczającą europejski kierunek

Polski i wartości demokracji liberalnej. Jednym z największych grzechów koalicji PO–PSL w latach 2007–2015 był brak reakcji na tę zmianę. Platforma Obywatelska konsekwentnie finansowała potęgę Kościoła w sposób nieporównywalny z żadną inną instytucją, budując siłę niszczącą fundament wartości, na której wznosiliśmy Trzecią Rzeczpospolitą. Jako inicjatorzy akcji „Świecka szkoła” chcieliśmy przede wszystkim naruszyć tabu, jakim w mainstreamie jest debata o przywilejach Kościoła, i wskazać, że tu leżą narzędzia (czyli groźba zakręcenia kurka z funduszami) do realnej negocjacji zmiany kierunku działania politycznego Kościoła. Nasza kampania była zapewne zbyt późna i prowadziliśmy ją na zbyt małą skalę, jednak faktem jest, że Platforma Obywatelska nie uczyniła w tej sprawie nic, a ówczesny lider Nowoczesnej wyrzucał wolontariuszy inicjatywy z konwencji założycielskiej swojej partii.

Przy projektowaniu nowej Polski po PiS-ie ustalenie na nowo roli Kościoła katolickiego jest kwestią fundamentalną.

Status quo nie wchodzi w rachubę i Kościół musi zrozumieć, co zrobił, wypowiadając okrągłostołową umowę. Rzeczywistość musi wreszcie dotrzeć do liderów Koalicji Obywatelskiej. Pierwszą możliwością jest wymuszenie poprzez jasne negocjacje finansowe nowej systemowej umowy z Kościołem, stabilizującej demokrację. Kościół musiałby w zamian za dalsze przy­wileje „zrobić porządek” z Radiem Maryja i swoim skrzydłem antyeuropejskim. Jeśli do takiej umowy nie dojdzie, to demokratyczne państwo nie może sobie pozwolić na finansowanie w takiej skali tak silnej organizacji działającej przeciw systemowi.

Druga droga zakłada, że umowa okrągłostołowa z Kościołem od początku była błędem i karmieniem instytucji, która w oczywisty sposób, prędzej czy później, zwróci się przeciw systemowi. Dlatego nowy demokratyczny porządek musi być budowany z Kościołem katolickim, który będzie traktowany w sposób identyczny jak inne związki wyznaniowe lub organizacje pozarządowe. To oznacza radykalne zakręcenie kurka ze środkami finansowymi i przejęcie przez państwo wielu funkcji użyteczności publicznej sprawowanych przez Kościół.

Mimo całego mojego sceptycyzmu wobec Kościoła uważam, że dla Polski lepszy jest scenariusz pierwszy, w którym górę w Kościele biorą ludzie rozumiejący polską rację stanu. Drugi scenariusz jest dla przyszłości Polski o wiele trudniejszy. Niestety wydaje się dziś o wiele bardziej prawdopodobny.

Najgorszym scenariuszem jest jednak sytuacja, w której Kościół katolicki, wyko­rzystując masowo środki publiczne i uprzywilejowaną pozycję, będzie dalej uprawiał antyeuropejską propagandę i wychowywał kolejne pokolenia w duchu odległym od wartości liberalnej demokracji. Myśląc w kategoriach pokoleń, na pewno przegramy. Sprawa rewizji relacji państwo–Kościół jest dla budowy demokratycznej Polski po PiS-ie niezbędna.

Po drugie, wieloletni brak demokratycznej propagandy przyniósł efekty

W całej historii świata być może smutną, ale naturalną regułą jest to, że ową historię piszą zwycięzcy. Jedynym znanym mi wyjątkiem jest Trzecia Rzeczpospolita, w której zwycięzcy pozwolili, aby historię pisał ktoś zupełnie inny, a światem idei dla przecięt­nego Kowalskiego w sposób zorganizowany zajął się w zasadzie tylko Kościół katoli­cki. Liderzy Trzeciej Rzeczpospolitej wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi pozwolili, aby każdy uczeń znał historię Władysława Łokietka, Świętego Szymona Słupnika, do znudzenia recytował Bogurodzicę albo Norwida, ale nie miał zielonego pojęcia, czym były Solidarność, stan wojenny, kim byli Wałęsa, Balcerowicz, Mazowiecki czy Kuroń. W polskiej szkole przez 30 lat w zasadzie nigdzie nie tłumaczyliśmy, czym jest demokracja, dlaczego konsensus i współpraca to ważne wartości, dlaczego poli­tyczny oponent nie jest wrogiem na śmierć i życie, dlaczego handel międzynarodowy skutecznie zapewnia pokój albo po co budujemy organizacje międzynarodowe takie jak Unia Europejska (i nie, nie chodzi tylko o kasę na budowę dróg).

Skąd przeciętny młody człowiek z Krasnegostawu albo Rabki-Zdroju bądź łódz­kiego blokowiska ma czerpać taką wiedzę? Dlaczego w Polsce w zasadzie nie ma pomników Wałęsy, Kuronia, Balcerowicza czy Mazowieckiego? Dlaczego nasza elita abdykowała z konieczności opowiedzenia kolejnym pokoleniom o sobie, o swojej historii i swoich wartościach? Jakąś rozpaczliwą (ze względu na zasoby) pracę w tym zakresie usiłowały wykonywać organizacje pozarządowe, tak jakby państwo nie dysponowało w tym zakresie wachlarzem możliwości.

 

Nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Mogę domniemywać, że zaważyła wzajemna rywalizacja liderów w obozie europejskim i charakterystyczna dla inteligencji niechęć do tworzenia propagandy. Osobiście podskórnie ją podzielam i słyszę w swoim środo­wisku. Najważniejsza jest nauka krytycznego myślenia, a „łopatologiczne czytanki” przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego. Problem w tym, że te racje działają tylko w stosunku do jakiejś części społeczeństwa. Obóz europejski wybrał sobie tę część i dla niej stworzył swoje media i swój sposób komunikacji: „Gazetę Wyborczą”, TOK. FM, TVN 24, „Krytykę Polityczną” czy „Liberté!”. To media i inicjatywy wspaniałe i bardzo potrzebne, ale w sposób naturalny nie mogły mieć charakteru masowego i docierać wszędzie. Zbudowaliśmy narzędzia komunikacji atrakcyjne dla nas samych, zapominając o pozostałej części społeczeństwa skazanego na kościelną ambonę, media publiczne albo przekaz Radia Maryja. Nie wiem do dziś, jak to jest możliwe, że jedyną rozgłośnią docierającą do absolutnie każdego zakątka Polski jest tylko Radio Maryja. To pięknoduchostwo, ambicja elity do tworzenia ambitnych mediów dla własnego dobrego samopoczucia, brak wyobraźni i próby zrozumienia ludzi innych od nas, lekceważenia znaczenia treści nauczania w szkołach (bo liczą się tylko testy i PISA…) sprawiło, że oddaliśmy ogromną część społeczeństwa w ręce antyeuropejskiej propa­gandy. Czy w tej sytuacji zjawisko o nazwie PiS powinno dziwić?

 

Dziś przez brak prodemokratycznej propagandy wielki sukces Trzeciej Rzeczpospolitej chwieje się w posadach. To nie wprowadzenie w życie skutecznych idei demokratycznych i kapitalistycznych stworzyło dzisiejszy kryzys. Przyczyna leży po stronie oddania pewnie około połowy społeczeństwa bez walki katolicko­-narodowemu zamkniętemu obozowi, który był dla nich jedynym wyraźnie słyszal­nym głosem. I w szkole, i w Kościele, i w realnie dostępnych mediach. W jedynym charakterystycznym dla siebie stylu mówi o tym dziś Lech Wałęsa: „Powinniśmy zrobić to, co robi Rydzyk z Torunia, czyli we wszystkich partiach i organizacjach otworzyć mikrofony”[1].

Do najważniejszych zadań obozu europejskiego należy stworzenie nowych kanałów komunikacji, nowych mediów, dzięki którym będziemy w stanie dotrzeć do porzuconej komunikacyjnie części społeczeństwa. Musi w tym pomóc państwo po odbiciu jego zasobów z rąk PiS-u. Po 30 latach państwowego masowego finansowania propagandy katolicko-patriotycznej istnieje rozpaczliwa potrzeba przywrócenia równowagi. Jednocześnie nowe media masowe nie mogą być częścią konglomeratu mediów publicznych. One, po pierwsze, zbyt łatwo stają się łupem politycznym, po drugie, jeśli media publiczne mają przetrwać i mieć sens, należy odbudowywać ich charakter misyjny, a nie podążać drogą Jacka Kurskiego.

Po trzecie, dobre ramy, ale złe szczegóły

Trzecia Rzeczpospolita była państwem w zasadzie modelowych zasad ramowych, opartych na dobrych wartościach, w którym w typowo polski sposób zaniechano dbałości o szczegóły. Dziś zamiast ruchu naprawy szczegółów będących przyczyną problemów zapanowała intelektualna moda na atakowanie zasad ramowych, które były świetnie ułożone. To prawdziwy paradoks wynikający zapewne z cechy polskiej inteligencji, która zawsze czuje się „ponad” uczestnictwem w dyskusji o przyziemnym konkrecie.

Trzecia Rzeczpospolita niestety przyzwyczaiła obywateli do tego, że dając im wolności, nie oferuje dobrej jakości usług publicznych. PiS, nie oferując skutecznych rozwiązań szczegółowych, buduje narrację, że ten stan rzeczy zmieni, i to zyskuje popularność. Trzeba mieć plan, aby odpowiedzieć na tę realną społeczną potrzebę. I nie jest nią narracja mówiąca, że państwo minimum wszystko załatwi. Prawda jest taka, że „państwa minimum” nikt nigdy w Polsce nie widział i nikt nie znalazł na nie konceptu. Potrzebujemy państwa odpowiedniego, sprawnego i dobrze zorga­nizowanego.

W Trzeciej Rzeczpospolitej zawodziła organizacja państwa oparta zwykle na założeniach idących wbrew liberalnym wytycznym. Liberalizm mówi o ograni­czonym, sprawnym i sprawczym państwie. Tymczasem państwo budowane od początku lat 90. nie było ani ograniczone, ani sprawne. Mieliśmy do czynienia z biednym państwem, które starało się zajmować niemalże wszystkim. Rewolucja gospodarcza początku lat 90. przyniosła kapitalizm i własność prywatną, ale nie wprowadziła sprawnego, ograniczonego państwa. Państwo pozostało rozległe i nadmiernie zbiurokratyzowane, ze skomplikowanym systemem podatkowym, ciągle zmieniającym się otoczeniem prawnym, przewlekłymi procesami sądowymi – ta mieszanka w połączeniu ze zwykłą biedą instytucji w latach 90. i ciągłym niedofinansowaniem przyniosła złe efekty.

Głoszącym słuszne liberalne idee poli­tykom lat 90. nie udało się zorganizować usług państwa wedle wyznawanych przez siebie poglądów.

Czy można było zrobić to lepiej w tak obiektywnie trudnej sytuacji? Nie wiem. Wiem natomiast, że oskarżanie o cokolwiek liberalizmu, którego w realnej organi­zacji usług państwa było tak mało, świadczy o zbiorowym oderwaniu od rzeczy­wistości. W ostatnich latach wiele usług oferowanych przez państwo zaczyna działać nieco lepiej, państwo może angażować swoje zasoby w nowe obszary. Jest to wynikiem tylko jednego zjawiska – bogacenia się społeczeństwa, a co za tym idzie całego państwa. A więc spektakularnego sukcesu transformacji. Zamiast toczyć bezproduktywne spory o neoliberalizm, który istnieje tylko w książkach, lewica i liberałowie powinni wspólnie usiąść do stołu i zacząć pracować nad skutecznymi oraz sprawiedliwymi reformami usług publicznych. Takimi, na jakie będzie nas stać, i tymi, które sprawią, że poczucie sprawiedliwości i skuteczności działania państwa zostanie przywrócone. Kilka przykładów:

1. Podatki. (Sposób ich ściągania jest rodzajem usługi państwowej). Powinny być możliwe niskie, ale pozwalać państwu sprawnie działać. Kluczowe, by były jasne i dawały przedsiębiorcy poczucie bezpieczeństwa. Dziś system podatkowy daje poczucie bezpieczeństwa jedynie pracownikom urzędów podatkowych, czego świetnym przykładem jest przepis o tzw. split payment. Mnożą się przykłady firm upadających przez decyzje urzędników skarbowych albo urzędników przyznających kolejne koncesje.

2. Urlopy macierzyńskie. Kiedy nasze państwo dojdzie wreszcie do wniosku, że najskuteczniejszą polityką prodemograficzną jest zagwarantowanie kobietom opieki macierzyńskiej w okresie, kiedy tego najbardziej potrzebują i nie są zdolne pracować? Tajemnicą poliszynela jest dziś skala dyskryminacji przez ZUS i liczby procesów kobiet samozatrudnionych lub zatrudnionych w mikro- i małych firmach, którym odmawia się prawa do bezpieczeństwa i godnego macierzyństwa.

3. Zbędne regulacje. Nasze państwo jest przeregulowane, a do tego regulowane niemądrze. Trwonimy czas i energię przedsiębiorców oraz urzędników na zajmowa­nie się sprawami zupełnie niepotrzebnymi, a jednocześnie w wielu obszarach wyma­gających szczególnej kontroli pozostawiamy wielkie pole do nadużyć. Najprostszym przykładem mogą być przepisy BHP i fikcyjne szkolenia dla pracowników biuro­wych, podczas gdy w wielu zakładach produkcyjnych czy firmach budowlanych, gdzie istnieje realna potrzeba przestrzegania takich przepisów, brakuje nadzoru. W sztuczny sposób oddajemy nadmiar władzy urzędnikom, którzy decydują, gdzie może powstać apteka, a gdzie sklep monopolowy. Wprowadzamy niepotrzebną biurokracje tam, gdzie powinny decydować popyt i podaż.

4. Dyskryminacja najsłabszych. Od zawsze zastanawia mnie, czy można nazwać dobrze zorganizowanym i sprawiedliwym społeczeństwo, w którym najsłabszym, tym, którzy wypadli z rynku pracy, odmawia się dostępu do usług medycznych lub znacząco go utrudnia. A jednocześnie nie wprowadzamy żadnych mikropłatności racjonalizujących częstotliwość korzystania ze służby zdrowia przez wiele osób. Ale czy w polskiej debacie publicznej jest gdzieś miejsce na taki temat? O wiele łatwiej jest przecież napisać o „neoliberalizmie” kolejny pamflet, który niczego nie wyjaśnia.

Nie wstydźmy się liberalizmu, weźmy go na sztandary!

Idee liberalne wspaniale zmieniły świat, przyczyniły się do ogromnego wzrostu zamożności ludności na całym świecie, dały jednostce wolność i możliwość rozwoju, a w relacjach międzynarodowych niosą pokój zamiast konfliktów.

Czym jest liberalizm? To demokratyczny ustrój państwa zapewniający ochronę wszystkim obywatelom, chroniący mniejszości przed zamachem większości. To ustrój oparty na rządach prawa, które chroni jednostkę przed arbitralnymi decyzjami władzy. To trójpodział władzy zapewniający równowagę systemu i broniący przed zdobyciem w państwie władzy absolutnej przez jeden obóz lub jednostkę.

Liberalizm to system gwarantujący prawa człowieka, wolności osobiste, prawa kobiet, wolność wyznania, prawo wyboru sposobu życia, wolność słowa i prowadzenia działalności gospodarczej czy artystycznej i prawo własności. Liberalizm podkreśla, że państwo musi działać zgodnie z zasadami tworzenia równych szans dla obywateli, traktowania wszystkich równo wobec prawa, ze szczególną uwagą podchodząc do osób najsłabszych, którym społeczeństwo powinno pomóc w wyjściu z problemów.

Liberalizm w centrum stawia wartości takie jak dążenie do rozwoju, protestancki kult rzetelnej i uczciwej pracy, przedsiębiorczości, oszczędzania i umiejętności zarzą­dzania zrównoważonym budżetem. Liberalizm to państwo ograniczone, państwo odpowiednie, państwo znoszące biurokratyczne absurdy, państwo kierujące się zasadą pomocniczości – ale jednocześnie państwo sprawne, traktujące z najwyższą starannością zasady i jakości świadczonych przez siebie usług, świadome faktu, że bylejakość w szczegółach może zabić najlepsze idee.

Liberalizm to wiara w siłę nauki, możliwości ludzkiego umysłu i uwielbienie humanizmu. Liberalizm oznacza rozdział państwa i Kościoła, świeckie państwo połączone z pełną tolerancją dla każdej religii w życiu prywatnym jednostki. To liberałowie będą walczyć zarówno o prawo do praktykowania religii katolickiej, jak i o prawo do zawierania związków partnerskich tej samej płci. To liberałowie szanują różne wybory ideowe jednostek i chcą tworzyć społeczeństwo, w którym różniący się od siebie ludzie mogą zgodnie funkcjonować.

To liberalizm podkreśla wagę tworzenia powiązań międzynarodowych, które przełamują bariery kulturowe i tworzą zależności, które hamują agresję w rela­cjach międzynarodowych i zapewniają pokój. Dlatego liberalizm zawsze na swoje sztandary wybiera idee handlu międzynarodowego, znoszenia barier w przepływie pracowników, usług i kapitału. To liberałowie z tego samego powodu opowiadają się za tworzeniem międzynarodowych organizacji i struktur, które amortyzują napięcia między państwami i tworzą ramy umożliwiające skuteczniejszą współpracę.

Liberalizm to wiara w człowieka, liberalizm to chęć szukania kompromisów i budowania sojuszy wśród ludzi wyznających różne wartości, ale pragnących współistnienia w jednym społecznym organizmie po to, by pokonać prawdziwych wrogów wolności, nieakceptujących zasad demokracji liberalnej. Dziś Polska potrze­buje takiego sojuszu jak powietrza, potrzebuje „drużyny pierścienia” – może nie idealnej, ale łączącej, a nie dzielącej różne grupy i organizacje. O takiej potrzebie budowania szerokiego demokratycznego frontu piszą w wydanej niedawno w ramach Biblioteki Liberté! książce Tak umierają demokracje profesorowie Harvard University Steven Levitsky oraz Daniel Ziblatt.

Tych właśnie opisanych wartości nie wolno nam redefiniować, musimy ich za wszelką cenę bronić i nieść z przekonaniem nasz ideowy sztandar nawet w najciem­niejszych czasach. Nie wiem, czy wygramy już w tym roku. Ale jestem przekonany, że przyszłość będzie należeć do nas, a miejsce Polski pozostanie w sercu Europy.

Skrócona wersja tekstu ukazała się na łamach „Magazynu Świątecznego” „Gazety Wyborczej”.

[1] https://liberte.pl/lech-walesa-dzisiejsza-racja-stanu-to-dobre-budowanie-wiekszych-struktur-rozwiazaniem-jest-kontynentalizm/

Nowoczesna opozycja – dlaczego przegrywamy i jak pokonać PiS. :)

Pogłoski o naszej śmierci są przesadzone (na razie).

„Pogłoski o naszej śmierci są nieco przesadzone” – taką odpowiedź należałoby przekazać prorokom przekazującym „dobre i złe nowiny” w mediach. Bez wątpienia .Nowoczesną mocno szarpnęły ostatnie wydarzenia, jednak takie zimne prysznice miewają i efekt pozytywny. Zachęcają do myślenia, zachęcają do ponownej definicji tematu głównego, zdefiniowania na nowo „o co nam chodzi”, „po co powstaliśmy”. Zacznijmy zatem od początku.

Nowoczesna powstała z konieczności protestu przeciw nieudolnym rządom schyłkowej PO i PSL. Zaproponowaliśmy inne spojrzenie na sprawy państwa – w miejsce rządów „zawodowych polityków” (z których każdy zna się na wszystkim) rządy osób znających się na zarządzaniu. Przyświecała prosta zasada: pilotować Boeinga nie powinna osoba wybrana przez pasażerów, ale taka, która umie pilotować taki samolot. Uwierzono nam. Weszliśmy do Parlamentu i od razu, od pierwszej chwili, nasze zdrowo-rozsądkowe myślenie zaczęło się wypaczać.

Z pełną naiwnością, z wiarą, że rozsądek jest najważniejszy, a celem nadrzędnym jest rozwój Polski i Polaków znaleźliśmy się, jak ten misjonarz w dżungli Nowej Gwinei, w środku gwałtownej walki dwóch zwaśnionych plemion. Front jedności, czyli trzy partie koalicyjne pod wspólnym sztandarem, rozpoczęły realizację trzypunktowego PLANU: przejąć władzę, umocnić władzę, skompromitować przeciwników. Pierwszy element to przejęcie „służb” CBA i ABW, drugi to prokuratura, trzeci to Trybunał Konstytucyjny, czwarty sądy, a w tle przejęcie policji, wojska i najważniejsze, spółek skarbu państwa wliczając w to perłę w koronie – telewizję publiczną.

Od pierwszego dnia znaleźliśmy się w innym świecie, świecie intryg, pułapek, podstawiania nóg i rozsypanych „skórek od bananów”. Ten świat nakręcany przez czyhających na poślizgnięcia dziennikarzy, którym nie idzie o meritum, a o skandal lub choćby skandalik, chichoczących z drobnych wpadek i żywiących się padliną. Uczone rozmowy przed kamerami prowadzone w stylu i tematyce zawodów sportowych: „kogo wystawi selekcjoner”, jakie tricki winna wykonać drużyna by omamić widzów, o czym zawodnicy rozmawiali w szatni… W ciągu dwóch pierwszych lat praktyki parlamentarnej dyrygowanej przez naszych rodzimych bolszewików, spotkaliśmy się z nie dającą się opisać arogancją. Organizowany przez PiS teatr z otrzaskanymi w boju aktorami takimi jak osławiony prokurator Piotrowicz czy pełna wdzięku i taktu doktor Pawłowicz zdemolował system prawa, cofnął w rozwoju edukację podstawową i średnią, rozwalił polską armię, zniszczył wizerunek Polski w UE i świecie.

Rząd Jedności PiS

Rządzący front jedności pokazuje swoją wzgardliwą ostentację w odniesieniu do systemu który go wyniósł do władzy. Przywódca większości parlamentarnej publicznie pokazuje lekceważenie  do Sejmu RP ostentacyjnie czytając podczas debaty książkę o kotach (wulgarny gest posła Piotra Pyzika, przy tym zachowaniu wydaje się być, choć mało elegancki, to jednak banalny) i wypowiadając się „bez żadnego trybu”. Prezydent i inni posłowie PiS przysięgając wierność Konstytucji i dodając „Tak mi dopomóż Bóg” łamią ją w całkowicie oczywisty sposób, czego przykładem jest rozczulająca otwartość posłanki Pawłowicz deklarującej publicznie, iż popełni krzywoprzysięstwo, bo tak chce partia.

Pożyteczni idioci tacy jak pan Dominik Tarczyński czy Stanisław Piotrowicz, którzy jak premier Jaroszewicz za czasów Gierka, mogą deklarować wyższość dobra publicznego nad prawem, wpisują się w grę naczelnika państwa, posła Kaczyńskiego, który uważnie czytał „Księcia” Machiavellego i stara się wprowadzić porządek społeczny kłamiąc, oszukując i manipulując ludźmi. Jako dobry chrześcijanin przyjmuje do swojego dworu nawet takich zdrajców swojej partii jak Ziobro czy Kurski. Wystarczy przybyć w worze pokutnym i przyprowadzić paru zwolenników gotowych na wszystko by uczestniczyć w uczcie przy pańskim stole. Władza dla naszych rodzimych bolszewików jest celem najwyższym. Dla jej zdobycia można wiele poświęcić, a jej trwałość to wierne kadry. Który podwładny będzie lepiej służył, mierny, niekompetentny, zależny od woli władcy czy profesjonalista z doświadczeniem? A jeszcze trzeba nagrodzić wiernych kombatantów! Kapłan Objawienia Smoleńskiego, osobnik o ewidentnych odchyleniach paranoidalnych, mitoman, który z mównicy sejmowej wypowiadał bzdury takie jak o okrętach sprzedawanych Rosji za dolara, kłamał o zakupach helikopterów czy dronów, który chwalił się, że wypełnił wydatki planowane wydatki na zbrojenia, a główną pozycją był zakup za 2 miliardy złotych samolotów dla VIP. Dla udowodnienia Objawienia Smoleńskiego powołał komisję złożoną z ignorantów, która za państwowe pieniądze prezentuje banialuki o bombach termobarycznych i mimo wytężonej „pracy” nie zdołała pokazać ani jednego argumentu na inną niż strukturalne niedbalstwo istotę tego wypadku lotniczego. Dezorganizacja Polskiej Armii jest faktem i nie pomoże jej iluzja gotowości bojowej w roku 2025 dla odparcia najeźdźców z pomocą cudownej, amerykańskiej broni i pocisków krążących, które są obecnie w fazie wczesnych prototypów. Trzeba było dopiero publicznego poniżania prezydenta i jego płaczliwych narzekań, by znienacka, w trybie zamachu dokonać jego dymisji.

Nowoczesna nie jest przeciwko PiS. Nie jest przeciwko wyborcom PiS. Jest za dobrymi rozwiązaniami dla Polski i Polaków. W lustrze chcielibyśmy widzieć osoby uczciwe i chcielibyśmy by nasze dzieci czy wnuki mówiły o nas z dumą. Działalność w parlamencie winna kojarzyć się wszystkim z debatą ku polepszaniu rzeczywistości. Musimy przełamać dzielenie spraw na złe „twojsze” i dobre „mojsze”. Nie możemy jednak zamknąć oczu na stan faktyczny w którym władza drogą pokrętną, opakowaną w fałszywą szlachetność uwodzi wyborców poprzez pobudzanie pseudo dumy narodowej, judzenie przeciwko sąsiednim krajom, nagradzaniem ksenofobii i cichej akceptacji dla neofaszystowskich organizacji.

Władcy łątek!

Czy można zaufać władzy w której minister sprawiedliwości, prokurator generalny w oficjalnym wystąpieniu podsumowujących swoją dwuletnią działalność stwierdza, że opóźnił projekty ustaw dążących do podporządkowania władzy sądowniczej partii rządzącej, bowiem musiał poczekać, aż wykona się przejęcie przez tę partię Trybunału Konstytucyjnego. Jednocześnie w tym samym wystąpieniu potwierdził domysły, iż projekty ustaw nie były skonstruowane przez posłów, a przez  jego ministerialną ekipę.

Przykładem na to jak działa prokuratura podporządkowana partii jest banalny wypadek kolumny BOR z panią premier – dochodzenie w tej prostej sprawie trwa już rok, a termin zakończenia prawdopodobnie odsuwa się czekając na całkowite upartyjnienie sądów, by wyrok nie naruszał godności władzy. Za chwilę miną dwa lata od śmierci Igora Stachowiaka bez prawnych konsekwencji dla sprawców. Aktywność ministra objawia się natomiast w dalszym ciągnięciu sprawy pociągnięcia do odpowiedzialności rzekomych sprawców śmierci ojca ministra wraz z sędziami, którzy wydali wyroki uniewinniające.

Czy można ufać ludziom bez twarzy, którzy każdy głupi i zdradziecki w swoich skutkach ruch partyjnej władzy wytłumaczą krzykiem i demagogią? Czy można ufać panom Terleckiemu, Sasinowi, Suskiemu, Tarczyńskiemu – godnym następcom w oszukańczych manipulacjach Jacka Kurskiego? Czy można ufać paniom Beatom: Szydło, Kempie i Mazurek, które patrząc prosto w oczy telewidzom „mówią fałszywe świadectwo” przeciw oczywistym faktom? Czy można ufać Czarneckiemu obrzucającemu błotem panią Thun, który kilka lat wcześniej wraz z Andrzejem Dudą, Ryszardem Legutko i innymi donosili na Polskę
w Parlamencie Europejskim o rzekomych fałszerstwach wyborczych (nigdy nie potwierdzonych), a przedtem o rzekomym utrudnianiu uzyskania licencji Telewizji Trwam i rzekomych nieprawidłowościach przy wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej? Macierewicz skarżył się na rząd Polski kongresmenom USA i organizował wystawy w Brukseli. Ale (według jego własnego określenia) szmalcownik Czarnecki może obrzucać błotem kogo chce i kłamać bowiem wyznacznikiem prawdy jest jego obecny mistrz – Kaczyński.

Rządzący front jedności wyspecjalizował się również w sztuce brudnej debaty polegającej na mieszaniu prawd, półprawd i fałszerstw i wygłaszaniu ich autorytarnym tonem, patrząc prosto w oczy, jednocześnie umiejętnie zagłuszając swoich przeciwników, a w przypadku problemów wygłaszając monologi na zupełnie inny temat. Ciekawe jest stanowisko spowiedników panów Czarneckiego, Sasina, Terleckiego, Sellina czy Suskiego. Czy okłamywanie jest grzechem? Czy też mają oni odpust specjalny od „swoich” księży?

Zarządzanie państwem jest jak zarządzaniem wielkim przedsiębiorstwem. Czy można powierzać zarządzania amatorom i nieukom zdobywającym popularność w wyborczym show? Oszustwo wyborcze polega nie tylko na fałszowaniu samych wyborów, ale również i przede wszystkim na oszukańczej kampanii wyborczej. Jakże łatwo w trakcie kampanii głosić o 500 zł na każde dziecko, a potem przekonywać, że na każde, ale drugie. Jakże łatwo obiecać, że w  ciągu dwóch miesięcy napisze się projekt ustawy o kredytach we frankach, gdy do realizacji czegokolwiek nie wystarczy napisać projekt, ale go wprowadzić bez szkody dla całości państwa. Jakże łatwo obiecać reformę sądownictwa by skracać postępowania, a potem wprowadzać reformę by przywrócić PRL-owskie upartyjnienie sądów.

Na decyzyjne stanowiska państwowe potrzebne są odpowiedzialne osoby, umiejące zarządzać zespołami, znające się na swojej profesji. Nie może być tak, że kryterium wyboru jest znana z PRL przynależność do nomenklatury partyjnej. Osoby zarządzające majątkiem państwowym czy samorządowym muszą spełniać tylko trzy kryteria: wiedza, umiejętność zarządzania i uczciwość. I jest to obojętne jaką ta osoba ma płeć, wyznanie, przynależność partyjną i zasługi w dalekiej przeszłości. Za zasługi wdzięczne społeczeństwo winno dawać order i dodatkową rentę, a nie państwowe stanowisko z kierowaną przez szofera limuzyną.

Mniej państwa w państwie

Partia Nowoczesna nie walczy z PiS ani z wyborcami PiS-u. Partia Nowoczesna walczy ze złym, niszczącym zarządzaniem Polską. Z zarządzaniem dążącym do jednego – utrzymania władzy przez następne cztery lata. Dla utrzymania władzy PiS potrzebował podporządkować sobie Trybunał Konstytucyjny, policję, armię i służby specjalne. Dla utrzymania władzy podporządkowuje sobie Sąd Najwyższy, Krajową Radę Sądownictwa i kierownictwa poszczególnych sądów. Dla utrzymania władzy trzeba było podporządkować sobie telewizję publiczną. Dla utrzymania władzy mami się swoich wyborców zawłaszczając osiągnięcia poprzedników i uruchamiając machinę propagandy sukcesu, której skali nie osiągnął żaden z partyjnych bonzów PRL.

Można ciągnąć dalej przypominając Misiewiczów, rozmyślne kłamstwa, nieudolności i niekompetencje, ale przecież nie o to chodzi! Jeszcze raz: nie idzie o walkę z PiS, a o naprawę rządzenia. Nowoczesna partia to ta, której podstawowym programem jest „jak najmniej państwa w państwie”. Uproszczenie procedur, przeniesienie spraw wiary do sfery sumień poszczególnych obywatelek i obywateli. Prostego pojmowania rzeczywistości:

W miejsce „swoich sędziów” – drastyczna reforma kodeksów postępowania, wzmocnienie obsługi sędziowskiej, wprowadzenie sędziów pokoju.

W miejsce „obrony życia za wszelką cenę” – wzmocnienie roli kobiety w decyzjach dotyczących swojego potomstwa i swojej przyszłości.

W miejsce „500+” na drugie i następne dziecko dla każdej rodziny – kwota wsparcia w zależności od średniej wynagrodzenia na głowę.

W miejsce zakupu rakiet przeciwlotniczych – zakup sprzętu dla wojska o podwójnym zastosowaniu, służącemu w przypadkach kataklizmów potrzebom cywilnym.

Związki partnerskie? To przecież specyficzna umowa cywilna o wspólne prowadzenie gospodarstwa domowego. Włączanie do dysputy kwestii seksu nie ma sensu – to sprawa czysto prywatna i nie powinna być debatowana publicznie.

Programy podstawowej edukacji winny zależeć od rodziców wspartych profesjonalnym doradztwem co do indywidualnych zdolności ucznia. Wiek rozpoczęcia edukacji powinien być elastyczny, a narzucony państwowy program winien obejmować tylko minimum programowe.

Koniecznym jest zmiana struktury służby zdrowia – lekarz winien skupić się na diagnozie i leczeniu, ocena wstępna i „papierologia” winna być dokonywana przez niższy personel medyczny. Służba zdrowia musi być godnie wynagradzana, a cały system odpowiednio dofinansowywany. Nie może być tak, że wspaniała inicjatywa WOŚP wypełnia luki systemu tej służby.

Żądamy od publicznych instytucji naukowych rzetelnych ocen tworzonego prawa. Łamanie konstytucji nie jest sprawą indywidualnych opinii. Głos muszą zabrać wydziały prawa uniwersytetów łącznie z Polską Akademią Nauk, a nie tylko jeden z wydziałów – nie może być w edukacji i praktyce prawnej dwoistości wykładni jak za czasów PRL.

Nowoczesna partia winna mieć charakter kontrolny i rekomendacyjny. Nie może być swoistą koterią, której członkowie po zdobyciu władzy obsadzą intratne stanowiska i wprowadzą „swoich” na państwowe i samorządowe posady. Partia winna rekomendować na stanowiska najlepszych bez względu na poglądy, a zająć się monitorowaniem i kontrolą działań. Działalność partii nie oznacza lansowania własnych rozwiązań i zwalczania innych tylko dla pokazania własnej tożsamości. Państwo jest dobrem wspólnym i wymaga wspólnej, ponadpartyjnej debaty nad regulacjami dotyczącymi wszystkich, z jednoczesnym dążeniem do przenoszenia większości regulacji z prawa powszechnego do decyzji indywidualnych.

Nowoczesna partia to organizacja zaufania społecznego kontrolująca władzę wykonawczą i proponująca rozwiązania prawne zwiększające efektywność wydawania środków budżetowych na rzecz dobrobytu i bezpieczeństwa obywateli. Partia Nowoczesna nie dąży do zagarnięcia władzy by wprowadzić swoich Misiewiczów do spółek skarbu państwa i do administracji państwowej, by jej członkowie znaleźli swoje miejsce przy bankomatach wypłacających wysokie pensje dla uprzywilejowanych. Partia Nowoczesna będzie wspierać każde rozwiązanie dobre dla Polski i Polaków bez względu na to kto lub które ugrupowanie je zaproponuje.

 

Wygrać polską wojnę kulturową :)

Od ponad roku życie publiczne stało się intensywniejsze i szybsze. Pewien rodzaj histerii, nieustannej mobilizacji i poczucia wojny – charakterystyczny wcześniej dla popierającej PiS publicystyki opozycyjnej i liderów opinii – udzielił się wszystkim.

Tego typu mentalna mobilizacja jest normalna w kampaniach wyborczych, kiedy następuje szczególne nagromadzenie emocji, i z zasady jest silniejsza w opozycji niż w obozie rządzącym. Po drugich wygranych przez PiS wyborach (parlamentarnych, a wcześniej prezydenckich), kiedy dodatkowo okazało się, że układ głosów dał partii, która uzyskała 38 proc. w wyborach samodzielną większość w sejmie, wzmożenie poniewczasie dotknęło i dzisiejszą opozycję. Jednocześnie mobilizacja nie zniknęła po stronie rządzących – co tydzień dostajemy nowy konflikt, front się przesuwa. Nie nastąpiło odprężenie charakterystyczne dla czasu po wyborach.

Strony wzajemnie napędzają się prawdziwymi i fałszywymi oskarżeniami, które zresztą trudno już odróżnić – media, chyba bez wyjątku, stały się „tożsamościowe” nie tylko w warstwie publicystycznej, lecz także informacyjnej. Odróżnianie prawdy od fałszu stało się dla przeciętnego odbiorcy niemożliwe. Czytelnik, słuchacz czy widz nie stara się już nawet dokonywać racjonalnej analizy otrzymywanych informacji, kieruje się jedynie wiarą – „nasi” mówią prawdę z definicji, „tamci” – na pewno kłamią.

Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Nie stawiam tu tezy o symetrii – nie zamierzam w tym miejscu analizować, kto bardziej, kto mniej, kto w wersji hard a kto w soft – piszę o regule działania, która zdominowała już wszystkie media, bez wyjątku.

Ta „hipertożsamościowa” postawa zarówno mediów, jak i ich odbiorców nosi znamiona konfliktu kulturowego – ale raczej ze względu na ostrość i zapowiedzi choćby wicepremiera Piotra Glińskiego o planowanej „rewolucji kulturowej” niż ze względu na faktyczne różnice.

Niejednokrotnie sam używam w swoich tekstach popularnego określenia „wojny plemion”. Traktuję je raczej jako przenośnię, z założenia obelżywą dla obu stron konfliktu, niż jako opis stanu faktycznego. To raczej podkreślenie jałowości toczącego się sporu politycznego z punktu widzenia interesu wspólnoty i państwa, a nie stwierdzenie, że wspólnoty i państwa nie ma. Są, tylko słabe i marne, także za sprawą nieustannego napięcia i histerii. Po obu stronach.

Spokojnie, to były tylko wybory

Jeśli media różnych stron są w czymkolwiek zgodne, to najczęściej w błędnych interpretacjach. Tak jest w wypadku zaskakująco zgodnej oceny co do „wielkiego i niepowtarzalnego wymiaru” wyniku ostatnich wyborów. Popierająca PiS część opinii publicznej epatuje przekazem o „wstawaniu z kolan”, „odzyskiwaniu suwerenności”, „odzyskiwaniu Polski”. Swoiście wtórują temu przekazowi media od lewicy do centrum, pisząc o załamaniu, klęsce demokracji liberalnej, porażce europejskości, upadku Polski modernizacyjnej – najwyraźniej utożsamiając zagrożenia rodzące się w gabinetach obecnej ekipy z nastrojami społecznymi. A przecież to, że słyszymy wkoło o „woli suwerena”, nie znaczy, że z suwerenem i jego wolą ma to coś wspólnego – poza myśleniem życzeniowym rządzących.

Wyniki wyborów są oczywiście efektem emocji obywatelskich, ale analiza tych wyników powinna być racjonalna i oparta na liczbach. A te, czy to w wypadku wyborów prezydenckich, czy parlamentarnych nie uprawniają do panującego powszechnie przekonania, że „Polska PiS-owska” pokonała zdecydowanie tę promodernizacyjną. Obecny prezydent pokonał poprzedniego różnicą 518 tys. głosów przy prawie 17 mln głosujących Polaków – czyli raptem o 3,1 proc. Jeśli spojrzymy na parlament, to różnica głosów pomiędzy PiS-em i jego przystawką – Kukiz’15 – a opozycją to prawie 1,5 mln głosów, ale jeśli doliczymy partie pozaparlamentarne (KORWiN na korzyść PiS-u, a SLD i Razem na korzyść opozycji), to przewaga zwycięzców maleje do niespełna 500 tys. głosów.

Czy te 500 tys. głosów przewagi w jednych i drugich wyborach daje podstawę do ogłoszenia, że oto Polacy in gremio odrzucili demokrację liberalną jako ustrój i Unię Europejską jako obszar kulturowo-gospodarczy, którego chcą być częścią? Z pewnością nie.

Daruję sobie wywody, co by było, gdyby SLD znalazł się w sejmie, a PO nie uległa rozkładowi i demobilizacji w ubiegłym roku, gdyby umiała wchłonąć i wykorzystać niedoceniany przez siebie potencjał Ryszarda Petru i formacji organizującej się wokół niego. Suma błędów, zadziwiającego nierozumienia trendów i logiki systemu wyborczego, uporczywe niedocenianie przeciwnika i skali jego mobilizacji musiało się skończyć tak, jak się skończyło.

Politycy przecież nieustannie szkolą siebie i swoje kadry w zakresie marketingu politycznego, public relations, prowadzenia kampanii – w każdym z podręczników, i to w pierwszym jego rozdziale, mogą przeczytać, że wybory wygrywa ten, kto jest zorganizowany i odpowiednio zdeterminowany. I oto naprzeciw zdemobilizowanej i pogrążonej w intelektualno-organizacyjnej zapaści PO, raczkującej Nowoczesnej, zwyczajowo defensywnego PSL-u i popełniającego spektakularne samobójstwo SLD stanęło zmobilizowane i przygotowane jak nigdy Prawo i Sprawiedliwość, z własnym zapleczem medialnym i okołopartyjnymi ruchami społecznymi. Z jednej strony wykorzystywało nastroje społeczne, a z drugiej strony samo je prowokowało i tworzyło – budując obraz „Polski w ruinie”, którą należy ratować. Miało pomysł i chciało władzy – w odróżnieniu od wszystkich konkurentów.

W każdej społeczności, w każdym kraju ścieranie się sił konserwatywnych i modernizacyjnych jest zjawiskiem normalnym. Mamy tu oczywiście własny, nadwiślański koloryt – nasi konserwatyści są nieco inni niż brytyjscy czy niemieccy – ale ta zasada dotyczy także modernizatorów, dosyć przaśnych na tle tych europejskich. Naszą specyfiką jest także nieustanne ahistoryczne odtwarzanie historii w bieżącym sporze, co podgrzewa jego temperaturę i w sumie spłyca dyskurs oraz oddala go od realnych problemów. Ale ta polska specyfika nie przenosi nas jeszcze ze sfery konfliktu politycznego do sfery wojny kulturowej.

Kto ma język, ten ma władzę

Formę debaty, jej język i kategorie pojęciowe od dawna narzuca PiS. Obie kampanie toczyły się według scenariusza pisanego przy Nowogrodzkiej i na warunkach podyktowanych przez Jarosława Kaczyńskiego. Nieśmiałe próby tworzenia przez Nowoczesną własnej narracji zakończyły się tuż po wyborach, kontynuowanie takich działań przez Razem nie ma większego znaczenia. Tworzony poza parlamentem KOD z założenia jest reaktywny i gra tylko w gry proponowane przez władzę. Dzisiejszy spór polityczny to nieustające bitwy na polach wybieranych przez partię rządzącą – owszem, pewnie mogą się kiedyś pomylić, ale własne pole bitwy, język, związane z nim kategorie pojęciowe i reguły dają im przewagę.

Opozycja z braku innego pomysłu wierzy, że można wygrać, proponując w miejsce Rodziny 500 plus coś w rodzaju Rodziny 1000 plus, że bronić demokracji można jedynie przez zachowanie status quo. W ten sposób siły modernizacyjne zyskują wizerunek zachowawczy i statyczny, podczas gdy narodowi konserwatyści na tym tle wypadają dość dynamicznie. Ta zamiana wizerunków służy rządzącym, zupełnie zaś dezorientuje wyborców centrowych i lewicowych.

Największym zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego jest to, że jego retoryka i sposób widzenia rzeczywistości, którym jest wierny od czasów PC, z marginalnych 20 lat temu stały się nie tyle dominujące, ile wręcz powszechne.

Weźmy chociaż sprawę dekomunizacji – zainicjowana przez Nowoczesną i podjęta przez PO akcja „#Piotrowicze”, miast skupić się na hipokryzji tytułowego bohatera i jemu podobnych, opisuje problem na modłę PiS-owską, czyli bezrefleksyjnie, stosując odpowiedzialność grupową i wrzucając do jednego worka ponad 3 mln Polaków należących kiedyś do PZPR, nie zauważając choćby tych 850 tys. „rzucających legitymacjami” w roku 1981, co wymagało pewnej odwagi i sporej dozy nonkonformizmu. Zaliczając do tej samej grupy prokuratora Stanisława Piotrowicza i choćby Krzysztofa Czabańskiego, współtworzącego w stanie wojennym podziemną prasę, mieniący się spadkobiercami Geremka, Mazowieckiego i Bartoszewskiego realizują chorą, niesprawiedliwą i nieprzyzwoitą wizję historycznego podziału zaproponowaną niegdyś przez Kaczyńskiego i Macierewicza. Płytka to radość i triumf, że „dokopaliśmy PiS-owi”, bo w żaden sposób rzeczywistości to nie zmienia, triumfują nie partie opozycyjne, tylko ostatecznie Macierewicz z Kaczyńskim, bo to oni narzucili Schetynie i Petru sposób opisywania problemu, nie na odwrót.

Cała klasa polityczna nie tylko mówi tym samym językiem (w miarę) polskim, lecz także PiS-owską jego odmianą. Gdzie tu wojna kulturowa?

Kto ma telewizję, ten ma władzę?

Wicepremier Gliński w swoich wypowiedziach jako kluczowy element zmiany kulturowej, jaka nastąpi w najbliższym czasie, wskazuje TVP.

Szczęśliwie PiS (a przynajmniej duża część jego funkcjonariuszy konsumujących z zapałem owoce zwycięstwa) nie do końca zdaje sobie sprawę z przyczyn własnego sukcesu. Przemyślany, odwołujący się do różnych grup przekaz kampanii wyborczej, od momentu przejęcia mediów publicznych przekształcił się w dosyć tępą propagandę, która może trafiać jedynie do wyznawców. Z czasem ten krąg będzie się zmniejszał – odpadać będą ci „słabiej wierzący”.

Przeprowadzona w nich gruntowna czystka personalna, która prowadzi do poczucia panowania nad mediami publicznymi, przyniosła z pewnością dwa skutki – zwrócenie przeciw sobie zwolnionych pracowników (z których część z pewnością nie była zwolennikami „dobrej zmiany”, ale wcale nie wszyscy) i osłabienie tradycyjnego zaplecza medialnego. Zwolnione miejsca w mediach państwowych wymagały masowego transferu ludzi z prywatnych mediów prawicowych. Paradoksalnie teraz, kiedy są zasilane szerokim strumieniem kasy publicznej, ich kondycja spada. Sama partia upojona wymarzoną od lat zdobyczą, jaką jest dyktowanie treści programów informacyjnych TVP, wyraźnie odpuściła portale społecznościowe, a komunikacja na Facebooku czy Twitterze z wolna zaczyna przypominać tę praktykowaną przez sztabowców Bronisława Komorowskiego, w rodzaju: „Premier uważa za ważne…” lub „Prezydent pochylił się z troską…”

Fetyszyzacja mediów publicznych i bezwzględność w czynieniu z nich „mediów narodowych” nie jest racjonalna. Wynika ze znanej obsesji samego prezesa PiS-u na ich punkcie i przeświadczeniu o ich decydującym wpływie na upadek jego rządu w roku 2007. W tych rozważaniach zupełnie na marginesie pozostaje fakt, że udział mediów publicznych w rynku jest coraz mniejszy, a dominacja „wielkiej trójki” TVP/TVN/Polsat powoli staje się przeszłością. Struktura mediów coraz bardziej się rozprasza w poszukiwaniu nisz, które mają zapewnić ratunek przed internetową konkurencją.

Sam sposób funkcjonowania unarodowionych publikatorów to w mojej ocenie także efekt obsesji – tym razem prawicowych dziennikarzy i publicystów, którzy je tworzą. Będąc przez lata outsiderami, opisywali oni w swoich publikacjach TVP jako bezwzględne ramię rządu w walce z opozycją. Nie postawię tezy, że telewizja ta przed „dobrą zmianą” była wzorem bezstronności. Z całą pewnością nie była jednak smokiem zjadającym opozycję na śniadanie, jak to można było przeczytać u braci Karnowskich. Dziś ta telewizja jest realizacją najabsurdalniejszych projekcji na jej temat. Tak, jakby PiS-owscy dziennikarze szczerze uwierzyli w stworzony kiedyś przez siebie obraz i uparli się zrealizować go z naddatkiem.

Te obsesje, emocje targające tworzącymi dziś „narodową telewizję” odciskają swoje piętno zarówno na jej profesjonalizmie, jak i na zasięgu. Czysta żywa propaganda, rozpoczynanie każdego serwisu informacyjnego od opowieści, jak to „KOD i opozycja” psują krowom mleko i wkręca się zdradziecko we włosy, komentowane potem w „polemice” pomiędzy publicystami „wSieci” i „Do Rzeczy”, gdzie co drugie zdanie to „Jak słusznie zauważył mój przedmówca” – na dłuższą metę okaże się przeciwskuteczne. Oglądalność będzie nieuchronnie zmierzała w kierunku oglądalności TV Republika, bez względu na to, jaką metodologię jej mierzenia prezes Jacek Kurski wymyśli.

Opozycja w wielu innych sferach zdolna jest jedynie do reaktywnej krytyki – i sposobu organizacji, i sposobu funkcjonowania mediów publicznych. Niemniej robi to na polu wyznaczonym przez władzę. Funkcjonuje w antynomii: dziś jest źle, wczoraj było lepiej. To układ wygodny dla PiS-u.

Naszyzm

Kwintesencją polityki formacji obecnie rządzącej jest podniesienie „kalizmu” czy, jak kto woli, „naszyzmu” do roli wartości. Podniesienie, bo był obecny od dawna – na marginesie, wstydliwy, niedopuszczalny w oficjalnym dyskursie. Już w latach 90. opis takiego zachowania w polityce znalazł odzwierciedlenie choćby w „Dniu świra” Marka Koterskiego, gdzie politycy spierają się o to, czyja racja jest racją „najmojszą”. Już wtedy w środowisku prawicy pojawiła się tendencja do wartościowania według zasady: mój–dobry, twój–zły. Mój komunista – dobry, twój komunista – do dekomunizacji. Takie podejście było przez mainstream spychane na margines – nawet jeśli część polityków mainstreamu myślała w głębi duszy podobnie, to w życiu się do tego nie przyznawała. Ten typ hipokryzji, konieczność odwoływania się do wartości państwowych, demokratycznych, europejskich, prawa, miała pozytywny wymiar samoograniczenia w „naszyzmie” praktycznym.

Syria 2Przez lata kolejne bariery pękały, pozytywna hipokryzja zanikała, równolegle zresztą do zmian w klasie politycznej. Jeszcze w latach 90. polityka zasilana była naukowcami, ludźmi kultury, autorytetami w swoich dziedzinach, ludźmi z dorobkiem, którzy oddelegowanie do polityki traktowali jako misję, a partie, zabiegając o nich, stwarzały pewną bardziej lub mniej udaną sferę merytokracji. Ludzie tego pokroju wycofali się do własnych spraw, z różnych powodów zniechęceni. W ich miejsce weszły rzesze ludzi bez szczególnej właściwości, których cały dorobek życiowy to ścieżka kariery partyjnej. Siłą rzeczy takie zawodowstwo wymaga odpowiedniego przygotowania – do rozgrywania, maksymalizowania wyników, bez „dzieleni włosa na czworo” w zawiłych rozważaniach koncepcyjnych. Na tym gruncie „naszyzm” rozwijał się w najlepsze, aksjologia państwowa zanikała, a rosło poczucie nadrzędności czy tożsamości interesu osobistego z partyjnym, a partyjnego z państwowym.

Zasługi PiS-u nie są w tym zakresie wyłączne – wspomnijmy chociażby „patriotów PO”, lecz z pewnością wyjątkowe. Zarówno z tej racji, że „naszyzm” pojawił się wyraźnie w kręgu pierwszego składu kancelarii Lecha Wałęsy – tego zdominowanego przez Porozumienie Centrum, jak i dlatego, że dzisiaj w ramach „realnej polityki”, „woli suwerena” itp. nikt nie udaje nawet, że chodzi o coś więcej niż interes formacji aktualnie rządzącej.

Nawet jeśli w realizowanym dzisiaj rozbrajaniu Trybunału Konstytucyjnego, w ataku na samorządy i sektor pozarządowy, w klerykalizacji życia publicznego i próbach zawłaszczenia historii i kultury tkwiła kiedyś jakaś koncepcja państwa – to dziś widać tylko „naszyzm”. Można przytoczyć wiele wypowiedzi prominentów PiS-u, że gdyby w TK była większość sędziów związanych z tą partią, to nie trzeba by było go „naprawiać”. Nawet montownie samochodów okazują się całkiem innowacyjne, jeśli tylko umowę podpisuje wicepremier Morawiecki.

Do doktryny naszyzmu dosyć łatwo dostosowała się reszta sceny politycznej. PSL bez najmniejszego problemu z przyczyn oczywistych – to partia realizacji interesów grupowych i indywidualnych swojego zaplecza od zawsze, nawet jeśli ostatnio odmłodzone przywództwo wygląda nieco lepiej. PO przyjęło naszyzm z ulgą, strasznie im musiało ciążyć przez ostatnie lata zachowywanie minimum pozorów. Nowoczesna, mimo wojowniczych zapowiedzi, daje się porwać dominującemu nurtowi, być może z racji braku masy krytycznej potrzebnej do wywołania własnych, różniących się od konkurencji, sposobów funkcjonowania. Wydawałoby się, że największe szanse na własną drogę ma KOD – ale nic z tego (płk. Adam Mazguła o stanie wojennym wypowiada się równie głupio, jak i Piotrowicz), różnica może leży w tym, że targany wewnętrznymi sprzecznościami nie do końca wyraźnie jest w stanie zdefiniować swoją wersję „najmojszej prawdy”

Miejsce na wojnę kulturową

Jeśli z powyższego czytelnik wywnioskował, że nie ma w Polsce wojny kulturowej, że nie ma takiego konfliktu – to nic bardziej błędnego. Harce ministra Waszczykowskiego i „suwerenizm” polegający na nieustannym ostrzeliwaniu się po stopach oddalają nas od Europy, niszczą dotychczasową pozycję. Zamierzona czy nie inżynieria społeczna PiS-u działa, wprowadzanie konserwatywno-socjalnych wizji jest osłabiane jedynie niewydolnością aparatu partyjno-państwowego.

Problem w tym, że to dosyć dziwna wojna, bo rządzący nie mają w niej zorganizowanego przeciwnika. Reaktywna, pozbawiona własnej narracji i pomysłów opozycja nadal działa na zasadzie „anty-PiS-u”. Partie jakby założyły, że ugrupowanie Kaczyńskiego samo podstawi sobie nogę. Fakt, zrobiło to już raz w roku 2007, ale skąd pewność, że sytuacja się powtórzy? I dlaczego wszystko wskazuje na to, że to jedyny plan opozycji?

Podejmując kolejne inicjatywy protestu, partie nie formułują programów alternatywnych. KOD skupia się na nieustannym wzywaniu do szarży wedle szlacheckiego wzorca „ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”, po czym traci czas na rozważania, dlaczego pociąga tylko średnie i starsze pokolenie, młodzi zaś trzymają się na dystans. Może dlatego, że nie rozumieją celu tych szarży? Nie widzą ich sensu?

Podejmując walkę w obszarach i polach wyznaczonych przez PiS, w obrębie naszyzmu, dwóch widocznych rozwiązań – dzisiejszego i statusu quo ante – opozycja skazuje się na kolejne porażki. Rozdrabnianie się w rozpaczliwej defensywie będzie demobilizowało i tak niezorganizowaną Polskę modernizacyjną. Przy którymś kolejnym wezwaniu do szarży okaże się, że galopują tylko wzywający i kilku ich kolegów – bez zapału, z lojalności.

Polem walki kulturowej z obecną władzą mogą być i zapewne będą „naszyzm” i wynikające z niego uciążliwości – zaściankowość, pogłębiona peryferyjność, wycofanie teorii ewolucji z programów nauczania i bogoojczyźniany repertuar teatrów finansowanych z kasy państwa. To wycinka Puszczy Białowieskiej i prymat myśliwych nad każdą inną formą życia w lesie (z grzybiarzami włącznie). To ONR na ulicach, to rosnący fiskalizm i trwonienie pieniędzy na renacjonalizację czy udomowienie kolejnych przedsiębiorstw. To traktowanie kobiet zgodnie z kościelną doktryną sprzed kilkuset lat. To odrzucenie konwencji antyprzemocowej, zaostrzenie prawa aborcyjnego i każdego innego pozostawiającego swobodę decyzji światopoglądowej obywatelowi. To sypanie pieniędzmi dla odtwarzania archaicznego modelu rodziny, z matką poza rynkiem pracy, za to uzależnioną od „pana domu” i państwowej kroplówki.

Polacy pragnący kraju nowoczesnego, wolnego, bogacącego się, którzy są tą drugą stroną wojny kulturowej PiS-u, potrzebują organizacji i reprezentacji. Tą reprezentacją może się stać ten, który wykona pewną pracę intelektualną i stworzy program oparty na wartościach, na aksjologii państwa prawa, społeczeństwa obywatelskiego, kto znajdzie własny język. Nie wystarczy powiedzieć, że zmiany w TK są złe – trzeba powiedzieć, jaki ma być sąd konstytucyjny w przyszłości. Odrzucić naszyzm. Odpowiedzieć sobie i wyborcom na pytania o konstytucję, o telewizję, o system bankowy, o funkcjonowanie w przyszłości parlamentu, wymiaru sprawiedliwości i gospodarki. Zaproponować projekt – program budowy państwa odwołujący się do wyborcy, który ma aspiracje przemieszczania się z peryferii do centrum naszego kręgu cywilizacyjnego. I pilnować się, by działania mieściły się w obrębie wartości, w kategoriach obiektywnego poczucia sprawiedliwości i logiki interesu wspólnego – czyli wszystkich obywateli, bez sortowania.

Założenie, że właśnie doszliśmy do momentu, w którym demokracja zawodzi, że jesteśmy już skazani na rządy kolejnych populistycznych „naszystów” kupujących głosy programami wsparcia z kasy wspólnej kolejnych wybranych grup, jest błędem. Z powodów racjonalnych – żaden organizm państwowy na dłuższą metę tego nie zniesie, po prostu zbankrutuje. Ale także z powodów emocjonalnych – piramida Maslowa nie jest jednowarstwową mastabą, tylko właśnie wielowarstwową piramidą – gdzie istnieją potrzeby inne niż prosta fizjologia bytu. Nawet jeśli jej układ zmienia się cywilizacyjnie – słabną potrzeby kolektywistyczne na rzecz tych indywidualistycznych – to ludzie nadal potrzebują wartości wyższych. Z faktu, że demonstrujący tego samodzielnie nie definiują, nie wynika, że formacja, która podjęłaby rękawicę rzuconą przez PiS i budowała siebie na wartościach, na antynaszyzmie, na aksjologii państwa, wolności i wspólnoty opartej na poszanowaniu różnorodności, walkę by przegrała. Taka anty-PiS-owska opozycja z tak określoną linią starcia w wojnie kulturowej, takie zakreślenie konfliktu wartości pozwalają tworzyć swój język, narrację, wyznaczać pola bitew i określać reguły gry. Mogłaby przejść do ofensywy, przejąć inicjatywę, zorganizować rozproszonych i zdezorientowanych wyborców promodernizacyjnych.

Jest oczywiste, że taka formacja wymaga nieporównanie więcej pracy i wysiłku niż czekanie, aż PiS popełni samobójstwo. Trzeba stworzyć szansę i wizję Polski po PiS-ie – inaczej w miejsce obecnie rządzących wejdą kolejni populiści z jakimiś 1500 plus i „żołnierzami jeszcze bardziej wyklętymi” na sztandarach, a proces rozkładu ekonomicznego i politycznego wspólnoty będzie postępował jeszcze szybciej.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

Strategiczna potrzeba istnienia państwa :)

Strategiczna potrzeba istnienia państwa

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – to samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej.

Przeżywamy okres prosperity i wzrostu gospodarczego, który trudno porównać z jakimkolwiek innym w naszej historii nowożytnej, o najnowszej nie wspominając. Oczywiście, można z tego kpić, jak to chętnie robi i prawica, i lewica, ale odsyłam do podręczników historii gospodarczej i statystyk.

Rozwojowi służy i czas pokoju, i odmieniane przez wszystkie przypadki dotacje UE, i zapotrzebowanie na równie dobrze, jeśli nie lepiej wykwalifikowaną, ale tańszą niż w Europie Zachodniej siłę roboczą, i nadspodziewana mobilność i elastyczność Polaków – zarówno jeśli chodzi o emigrację, jak i w kreowaniu własnego biznesu.

W kraju, w którym sfera prywatnej wytwórczości stanowiła sekowany przez państwo margines jeszcze 25 lat temu, dziś 60 proc. PKB jest wytwarzane przez mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa, a więc podmioty powstałe w wyniku pomysłowości i energii Polaków, a nie w wyniku procesów prywatyzacyjnych czy uwłaszczeniowych.

Niestety, opisywanie polskiego sukcesu jako efektu przemyślanych działań systemowych i genialnych posunięć klasy politycznej byłoby z gruntu fałszywe. Z niewielkimi wyjątkami procesy wiodące do dzisiejszej relatywnej stabilności i odporności na wstrząsy zachodziły nie dzięki działaniom rządzących i administracji publicznej, ale mimo tych działań.

Co zawdzięczamy politykom

Źródeł polskiego sukcesu należy oczywiście upatrywać przede wszystkim w bankructwie gospodarki centralnie sterowanej – czego efektem była tzw. reforma Wilczka, przenosząca prywatną wytwórczość i usługi ze sfery niemal zakazanej do sfery legalnej. Choć legalności tej nadal nie towarzyszyło faktyczne równouprawnienie z wytwórcami państwowymi. Szanse wyrównywało jedynie to, że wytwórcy państwowi pomimo preferencji od lat albo i dziesięcioleci pozostawali w pułapce nieefektywności, co wynik konkurencji przesądzało.

Są trzy niezaprzeczalne zasługi pierwszych ekip politycznych kierujących Polską. Dzięki Leszkowi Balcerowiczowi uniknięcie wariantu jugosłowiańskiego w gospodarce (przypomnę, że był moment, kiedy uznano tam markę niemiecką za walutę obowiązującą w rozrachunkach, ku pewnej konfuzji niemieckiego emitenta waluty). Dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi i Krzysztofowi Skubiszewskiemu uniknęliśmy wariantu jugosłowiańskiego w ustalaniu form państwowości i granic, choć pokus przy rozpadzie ZSRS i słabości powstających po tym rozpadzie państw nie brakowało. Dzięki wymienionej trójce i – co uczciwie trzeba przyznać – wspólnej postawie ówczesnej klasy politycznej wytyczyliśmy sobie nad podziw konsekwentnie realizowaną przez kolejne bez wyjątku rządy strategię ścisłego powiązania ze światem zachodnim, co zaowocowało naszym członkostwem w Unii Europejskiej i NATO.

Pozostałe procesy budujące dzisiejszą stabilność działy się poza władzą publiczną, a może nawet wbrew niej. Członkostwa w UE i NATO były pierwszymi i zarazem ostatnimi celami strategicznymi wytyczonymi przez polskich polityków.

Należy oczywiście oddać sprawiedliwość rządowi Jerzego Buzka – jedynemu po ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, który zajął się reformami czy też próbą budowy nowoczesnych systemów w niektórych sektorach państwa – takich jak ubezpieczenia zdrowotne, system emerytalny, administracja publiczna czy edukacja. Pierwszą zdemontował rząd Leszka Millera, drugą zupełnie niedawno – Donalda Tuska. Trzecia została wykoślawiona monstrualną liczbą powiatów. Czwarta, słabowita od poczęcia, spętana kostycznymi programami i metodami nauczania. Ale ten rząd był ostatnim, który podejmował próby budowy struktur i nadążania z formowaniem nowoczesnego sektora publicznego, za zmianami społecznymi i gospodarczymi dziejącymi się niezależnie od państwa.

Zamożność i wzrost nie dzięki, lecz pomimo

Wydarzenia polityczne – upadek komunizmu i powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego umożliwiły stworzenie zrębów ustroju społecznego pozwalającego na inicjatywę. Pakiet Balcerowicza wprowadzał zasady matematyczne do państwowych obliczeń, praktyczne kryterium opłacalności i sensowności przedsięwzięć gospodarczych, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Przywrócił gospodarce złotówkę, która z racji galopującej inflacji była wypierana z rynku przez wymianę towarową lub półlegalne obroty w stabilnych walutach obcych.

Trzeba być wyjątkowym ignorantem lub wyjątkowym cynikiem politycznym, by deprecjonować, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, „monetarystyczną” politykę Balcerowicza. Wiara w to, że upadające nieefektywne państwowe molochy należy utrzymać przy życiu, bo przecież w końcu staną się kołami napędowymi wzrostu, towarzyszyła wszystkim rządom PRL-u. Doprowadziła do bankructwa państwa ogłoszonego przez Wojciecha Jaruzelskiego w roku 1981. Wiara w to, że pieniądz w gospodarce jest zbędny, miała zaowocować dojściem do komunizmu w roku 1980 – jak prognozował Nikita Chruszczow.

Rząd Mazowieckiego przywrócił Polsce podstawowe ramy normalności – reformując gospodarkę, administrację publiczną (samorząd), likwidując system opresji cenzury, SB. I co najważniejsze – reformy w sferze gospodarki i powstanie rynku dóbr konsumpcyjnych wprowadziły nieunikniony w takiej sytuacji, a zbawienny chaos, szczególnie w sektorze drobnych usług, handlu i wytwórczości – chaos opanowany dopiero fiskalizacją PIT-u, CIT-u i VAT-u w połowie lat 90. Odziedziczona po PRL-u administracja fiskalna była zupełnie nieprzygotowana do obsługi, a tym bardziej hamowania rozwoju milionów Polaków sprzedających dosłownie wszystko z łóżek polowych, blaszanych budek, ściągających z najdziwniejszych zakątków świata telewizory i bawełniane majtki. Ten okres dzikiego, słabo albo w ogóle nieregulowanego rozwoju drobnej przedsiębiorczości stworzył dzisiejszą polską klasę średnią. Niskie zarobki w sektorze państwowym i możliwość uzyskania niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy marż w handlu powodował naturalny przepływ osób przedsiębiorczych do sektora prywatnego. Z łóżek polowych przenosili oni handel do powstających w niesłychanym tempie sklepów, produkcję z garaży, a często i z „dużych pokojów” swoich domów do warsztatów i hal. Z garażowych hurtowni powstawały sieci, często o zasięgu ogólnopolskim. Wielu, zdając sobie sprawę, że rynek w końcu nasyci się dobrami podstawowymi, relokowało zdobyty na handlu kapitał w usługi czy produkcję stabilniejsze w dłuższej perspektywie, choć mniej zyskowne krótkoterminowo.

Towarzyszący nam wzrost gospodarczy jest w dużej mierze echem wybuchu przedsiębiorczości pierwszej połowy lat 90. Odporność na kryzysy – wynikiem niezależności sektora MSP od systemu bankowego, najbardziej wrażliwego na globalne zawirowania. Nadal czynnikiem napędzającym naszą gospodarkę jest duży popyt wewnętrzny zaspokajany przez rodzime przedsiębiorstwa, których podstawą założycielską nie były kredyty czy bankowe programy inwestycyjne, które w latach 90. znaliśmy jedynie z amerykańskich filmów, ale praca i kapitał własny pomnażany w ciągu kolejnych lat.

Podobnie jak w gospodarce, w sferze wolności politycznych procesy dokonywały się żywiołowo, wyprzedzając czy zupełnie ignorując działania administracji. Z okazji 25. rocznicy zniesienia cenzury ktoś napisał, że to zniesienie cenzury pozostało w zasadzie niezauważalne. Oczywiście, że tak, bo formalność usankcjonowała stan faktyczny, gdzie każdy publikował, co chciał, a bezdebity paryskiej „Kultury”, wydawnictw podziemnych czy reprinty zakazanego „Lenina” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego można było kupić na każdym rogu. Wystarczyło znieść państwową kontrolę handlu papierem, by pojawiły się rejestrowane czy nie gazety wszelakiej proweniencji ideowo-politycznej. Wystarczyła ta jedna trzecia wolnych mandatów do Sejmu, by możliwość swobodnej wypowiedzi uzyskały wszelkie możliwe opcje. Cenzorzy mogli jeszcze pobierać swoje wynagrodzenie, ale ich wpływ na rzeczywistość publikacji był fikcyjny.

I w sferze politycznej, i w sferze gospodarczej wystarczyły niewielkie szczeliny w ograniczeniach, by nastąpił „wielki wybuch”. Tego wybuchu nikt nie planował, a jego efektów nikt nie kontrolował – z dużym pożytkiem dla nas wszystkich, dla samego państwa także.

Czy państwo jest nam jeszcze potrzebne?

Skoro wolności osobiste i polityczne zdobyliśmy w okresie bałaganu międzyustrojowego, a podstawy względnej zamożności i wzrostu gospodarczego dzięki niewydolności kontroli fiskalnej pierwszej połowy lat 90. – to pytanie zadane powyżej wydaje się zasadne. Pomimo państwa czy wbrew państwu staliśmy się wolni i zaczęliśmy robić interesy. W takim razie po co nam ono? Od czasu wejścia do UE i NATO państwo polskie nie stawia sobie żadnych celów strategicznych – na długo przed zdefiniowaniem przez Donalda Tuska „polityki ciepłej wody w kranie” taka polityka była podstawą działania rządu Leszka Millera. Krótki interwał PiS-owskiego szaleństwa, w którym też trudno przecież doszukać się jakiejś strategii, obrazu tego nie zmienia.

Nawet w języku polityków zupełnie oficjalnie zanikają pojęcia „programów państwowych”, a otwarcie mówi się o realizacji interesu partyjnego jako o wyznaczniku sukcesu w polityce. Rządy reformatorów – Mazowieckiego czy Buzka – są synonimami rządów poczciwych, naiwnych frajerów, bo przecież politycy ci potem przegrali wybory. Z faktu, że pomimo tych porażek i całej kampanii obwiniania autorów transformacji za wszelkie zło, rząd Mazowieckiego jest najwyżej ocenianym przez Polaków ze wszystkich w Trzeciej Rzeczpospolitej, z wyników wyborczych Jerzego Buzka czy nieustającej popularności Leszka Balcerowicza nasza klasa polityczna nie wyciąga żadnych wniosków. Liczy się tu i teraz, realizacja „przekazu dnia”, zdobycie mandatu w najbliższych wyborach.

Codziennie dostajemy dawkę informacji, co się dzieje, kiedy nasze państwo zaczyna działać: gdy budujemy autostrady – firmy za to odpowiedzialne bankrutują, gdy informatyzujemy ZUS – zawsze brakuje jakiegoś modułu, gdy ułatwiamy dostęp do usług medycznych – kolejki się wydłużają, gdy zaczynamy komputerowo liczyć głosy w wyborach – wyniki otrzymujemy po czterech miesiącach. Przykłady można mnożyć, szkoda mi miejsca, czasu i nerwów na wydłużanie tej listy, każdy z czytelników doskonale ją zna.

A tam, gdzie państwo nie działa, wzrastamy i kwitniemy. Jak może wyglądać służba zdrowia, wie każdy, kto w ramach dodatkowego ubezpieczenia korzysta z prywatnej. Że można stworzyć sprawnie działającą bazę danych – wie każdy, kto korzysta z bankowości internetowej. Że można budować i na tym zarabiać – pokazują deweloperzy i ich generalni wykonawcy. Każdej klęsce państwa można przeciwstawić sukces w sferze nieobjętej działaniami władz publicznych. Co gorsza, można też przedstawić listę przedsięwzięć skazanych na sukces, gdzie wkroczenie państwa sukces zamieniło w klęskę, czego najbardziej spektakularnym przykładem był drugi co do wielkości producent komputerów w Europie. Cóż z tego, że z naszej kieszeni wypłacone zastanie po latach procesu wysokie odszkodowanie, skoro Roman Kluska z innowacyjnej branży został wypchnięty i zajmuje się ponoć hodowlą owiec. Też dobry biznes, pewnie dochodowy, ale czy naprawdę państwo polskie powinno wymuszać taką zmianę profilu działalności? Może lepiej, żeby jednak nic nie robiło?

Takie państwo, jakie mamy dziś, jest nam zupełnie niepotrzebne. Kiedy zaczyna działać – nam zaczyna się gorzej żyć. Skupiłem się na kwestiach gospodarczych, ale wyobraźcie sobie, że to państwo zaczyna egzekwować pozostałości starego systemu dotyczące ochrony wysokich funkcjonariuszy przed obrazą… Absurdy prawa wykroczeń, nadzoru nad stowarzyszeniami i fundacjami? Brrr… zimno się robi na samą myśl. Jak to dobrze, że to państwo, cytując byłego ministra spraw wewnętrznych, „istnieje tylko teoretycznie”.

Generalnie w czasie pokoju i prosperity państwo jest nam umiarkowanie potrzebne – może z wyjątkiem jakichś sił porządkowych. Państwo „ciepłej wody w kranie”, poddające się fali trwania i realizowania kaprysów większości wyborców, dbania o przywileje silnych grup kosztem tych gorzej zorganizowanych czy mniej znaczących – takie państwo jest nam zupełnie niepotrzebne.

Państwo to projekt na gorsze czasy

Państwo to nie jest projekt na dobre czasy. Wiemy to, odkąd wspólnoty pierwotne decydowały się organizować w bardziej skomplikowane formy. Państwo jest nam potrzebne na czasy złe, kiedy nasze indywidualne interesy wymagają ochrony, jakiej sami sobie zapewnić nie możemy.

Mamy nie najlepsze doświadczenia. Budowana z zapałem i dużą dawką patriotyzmu Druga Rzeczpospolita nie spełniła tego podstawowego zadania. Nie uchroniła swoich obywateli przed utratą życia, godności, wolności, wreszcie dóbr materialnych. Jest wiele obiektywnych okoliczności tłumaczących upadek tamtego państwa – wieloletnia wojna ekonomiczna z Niemcami, światowy kryzys, dekoniunktura gospodarcza, wrogie sąsiedztwo zmuszające do wydawania znaczących (choć, jak się okazało, i tak zbyt małych) środków na obronność. Niezależnie jednak od nich ówczesne państwo polskie swojego podstawowego obowiązku wobec obywateli nie wypełniło.

Podobnie, choć już z przyczyn leżących bardziej po stronie Polaków i ich elit politycznych, było z Pierwszą Rzeczpospolitą i rozbiorami. Rozległe i bogate zamożnością swoich obywateli państwo stało się łupem biedniejszych w sumie sąsiadów. Licząc dzisiejszymi kategoriami wytwarzanych dóbr i zasobów, każde z państw zaborczych moglibyśmy sobie kupić na gwiazdkę. Wystawienie wojska zdolnego odeprzeć Austrię, Prusy i Rosję leżało w zasięgu możliwości. Ówczesne państwo rozsypało się na oczach Europy, ponieważ nie dysponowało żadnym systemem, który bogactwo obywateli, wzrost gospodarczy czasów saskich byłby w stanie przekształcić w siłę organizacji wspólnej.

Na przykładzie naszej własnej historii śmiało można udowodnić tezę, że państwo w czasach wzrostu służy do budowania wspólnej siły – gospodarczej, politycznej, militarnej w końcu, która ma nas obronić w czasach dekoniunktury czy zakrętu dziejowego. Takie państwo ma swoje strategie, cele dalekosiężne, wprowadza regulacje konsolidujące potencjał całego kraju, wykorzystuje wzrost gospodarczy do budowania trwałej, trudno poddającej się kryzysom organizacji.

Nie mamy w tym dużej tradycji. Ostatni raz tego typu funkcjonowanie naszego państwa odnajduję w czasach Jagiellonów. Bo już czasy Wazów to okres odłożenia interesów państwa na bok zakończony szwedzką okupacją, która stała się początkiem końca Rzeczpospolitej.

Niewielkie i peryferyjne – nawet z punktu widzenia Niemiec – Prusy mozolnie budowały swój potencjał, dochodząc do perfekcji w jego wykorzystaniu w razie potrzeby. Rzeczpospolita pod koniec XVIII w. mogłaby obronić się zapewne jedną piątą swojego potencjału – nie była jednak do tego przygotowana, nie posiadała odpowiedniej organizacji, to państwo istniało teoretycznie.

Nie chcę, by powyższe było odebrane jako prosta analogia do dzisiejszej sytuacji. Jak pisałem na wstępie – rozwijamy się gospodarczo, mamy w większości bezpieczne granice, jesteśmy członkiem silnego sojuszu militarnego i silnej organizacji gospodarczo-politycznej. W tej całej dzisiejszej układance niestety brakuje mi państwa.

Nie piszę tu o państwie omnipotencyjnym, które marzy się prawicy i lewicy, o państwie, które będzie regulowało, kto ma z kim spać lub kto ile ma zarabiać. Takie państwo jest archaiczne i śmieszne. Piszę o państwie, co do którego miałbym jeśli nawet nie przekonanie, to przynajmniej dużą nadzieję, że w chwili kryzysu mnie nie zawiedzie tak jak Pierwsza czy Druga Rzeczpospolita zawiodła moich przodków.

Dla nikogo, kto dobrnął w czytaniu tego tekstu aż tutaj, nie jest tajemnicą, że obecne państwo polskie w mojej ocenie kryterium zawartego w poprzednim akapicie nie spełnia.

Gdzie jest plan?

Nie ma organizacji działającej bez celu, bez domyślnej choćby strategii. Myślenie strategiczne skończyło się w Polsce wraz z przystąpieniem do struktur zachodnich. Jakby członkostwo w UE i NATO było w warunkach polskich Fukuyamowskim końcem historii. Ale sam Fukuyama swoją tezę odwołał, warto zatem, byśmy i my uznali, że życie toczy się dalej i że albo my będziemy tworzyć historię, albo będzie nam ona tworzona.

Zadaniem państwa w tej dobrej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest umacnianie własnych struktur, pozycji i siły oddziaływania. Wiem oczywiście, że Polska jest w tej pośredniej pozycji – możemy siebie nazywać największym z małych lub najmniejszym z dużych państw. To niewygodne i zawsze sprawiające problem w definiowaniu własnych możliwości i aspiracji. Ale nie możemy bez końca uciekać od ich zdefiniowania.

Kryzysy, takie jak ten ukraiński, dają dowody na to, jak dalece marnowaliśmy czas po przystąpieniu do NATO. Bo trzeba było tego kryzysu, byśmy zadali sobie pytanie: „A co będzie, gdy zaatakuje nas na przykład Rosja?” i uzyskali stosowną odpowiedź. Dziś wiemy, że skuteczna pomoc może nadejść po 90 dniach, czyli przez ten czas musimy opierać się na własnym potencjale. Czy w roku 1999 nie mogliśmy przewidzieć, z którego kierunku może nastąpić atak? Przecież było to równie oczywiste, jak i dziś. Czy więc przypadkiem nie zmarnowaliśmy tych 16 lat, podczas których przeprowadzaliśmy dosyć istotne reformy sił zbrojnych, jeśli chodzi o organizację ich pod kątem tych 90 dni skutecznego oporu? Czy w tym czasie trudno było zauważyć, że trzon operacyjny NATO to wojska amerykańskie, których obecność w Europie została zredukowana z 250 tys. do 40 tys., czyli stwierdzić, że poziom naszego bezpieczeństwa gwarantowanego przez siły zewnętrzne spada?

Rządy epatują nas „sukcesami” w pozyskiwaniu środków z kolejnych perspektyw budżetowych UE, nigdy jednak nie próbujemy określić swoich strategicznych celów członkostwa w tej organizacji. Pewnie, że miło mieć dotacje na aquaparki i dostać kroplówkę dla nieefektywnego rolnictwa, ale które z naszych istotnych problemów rozwiąże Unia Europejska w jej obecnym kształcie? Jakiej Unii Europejskiej Polacy potrzebują i na rzecz jakiej Unii Europejskiej nasze kolejne rządy powinny lobbować? Luźnej organizacji gospodarczej, strefy wolnego handlu czy może silnie zintegrowanej, ze wspólną polityką zagraniczną, obronną, energetyczną?

A wreszcie – czy jest plan B? Czy rozważamy na poziomie strategicznym wariant, w którym UE staje się organizacją marzeń brytyjskiego konserwatysty ograniczoną do bezcłowego handlu i prawie swobodnego przepływu zasobów ludzkich? Albo że Niemcy mają dość finansowania rozrzutnego i niewypłacalnego Południa Europy i mówią „dość wspólnego budżetu”? A jeśli Amerykanie wybiorą prezydenta, który spełni wyborcze obietnice Baracka Obamy o nieangażowaniu się w strefach, gdzie nie ma bezpośredniego interesu USA, i NATO faktycznie przestanie istnieć? To nieprawdopodobne? A czy w latach Jelcynowskiej Rosji ktokolwiek uważał za prawdopodobną agresję na Ukrainę i aneksję jej terytoriów?

Dzisiaj możemy tylko za Kaczmarskim zadać pytanie z „Modlitwy”: „Jeśli nas Matka Boska nie obroni / To co się stanie z Polakami?”. Nie chodzi mi o straszenie i zakładanie najgorszego – choć każdy odpowiedzialny polityk powinien żyć pod presją najgorszych wizji. I obok planu A mieć plan B, przynajmniej w zarysie.

Konfederacje państwa nie zastąpią

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej – w kreowaniu nowoczesności, w modernizacji, w dyskontowaniu względnej zamożności obywateli na rzecz budowy wspólnych struktur chroniących przed zagrożeniami.

Zarządzanie interesami wspólnymi w Polsce ma w sobie gen konfederackości. Niewiara w państwo, w możliwości sprawcze jego struktur – zarówno rządzących, jak i opozycji – podparte oczywiście wieloma dowodami teoretyczności istnienia państwa doprowadziło do sytuacji, w której jak w Pierwszej Rzeczpospolitej zamiast państwa z grą sił parlamentarnych i rotacją pomysłów mamy dwie konfederacje generalne. Dla każdej z nich zwalczanie tej drugiej jako szkodliwej jest nadrzędnym celem działalności.

W Pierwszej Rzeczpospolitej konfederacje (czyli wywodzące się z prawa nieposłuszeństwa rycerskiego wobec władcy instytucje zastępujące władzę) z założenia antysystemowe stały się systemem. Szczególnie po usankcjonowaniu w połowie XVII w. zasady jednomyślności parlamentu (liberum veto) konfederacje generalne były jedynym zdolnym do podejmowania decyzji gremium, które o ile miało odpowiednie poparcie w liczbie szabel, mogło nawet te decyzje wprowadzać w życie. Konfederacjami były i klasyczne rokosze, i próby reformowania takie jak Stanisławowski sejm konwokacyjny czy Sejm Czteroletni. Konfederacją (barską) Polacy bronili się przed zaborami, konfederacją (targowicką) Polacy zabory przyśpieszali.

Otóż niezależnie od szlachetnych czy podłych intencji albo skutków konfederacje były i są złem. Wiara w to, że „my z synowcem” wiemy lepiej, jak urządzić kraj, i możemy zastąpić rząd, bo „mamy rację”, bo „prawda i Bóg po naszej stronie”, że sami wybieramy tę chwilę najwyższej konieczności, w której depczemy procedury państwowe i wprowadzamy zmiany – ta wiara wykończyć potrafi największe i najbogatsze państwo.

Polskie elity polityczne zgromadzone w konfederacji generalnej PO i konfederacji generalnej PiS wykorzystują indywidualizm, brak zaufania do instytucji publicznych, brak kapitału społecznego do własnych celów. Ten mechanizm ma sprzężenie zwrotne – bo rządząc konfederacko, nikt nie wzmocni państwa, ba, zawsze je osłabi, dostarczając dodatkowych dowodów na to, że konfederacja jest konieczna.

Polskie elity polityczne nie wykreowały ani planu A, ani tym bardziej planu B. Nie mamy żadnej strategii członkostwa w organizacjach międzynarodowych. Płynięcie z prądem – co proponuje PO – nie jest planem. Planem byłoby wykorzystanie prądu do własnych celów.

„Ciepła woda w kranie” jest dopisywaniem filozofii do bierności i bezradności. „Ciepła woda w kranie” to taki smerf Maruda, który każdą szansę aktywności skwituje: „Na pewno się nie uda”. Bo społeczeństwo niegotowe, bo Niemcy, bo Rosja, bo Francja, bo Bostwana. To pół biedy. Widocznie niektórzy tak mają. Polskim koszmarem jest brak politycznej alternatywy dla tych tez. Przecież leczenia zaściankowych kompleksów przez pobrzękiwanie szabelką i nadymanie się pseudo-

patriotycznym wzmożeniem przy każdej okazji nikt rozsądny alternatywą nie nazwie.

Nie mamy także żadnej strategii przekucia sukcesu milionów Polaków w sukces organizacji, jakim jest państwo. Nie piszę tu o ocenach ratingowych, tylko o faktycznej sile, sile przyciągania przyjaciół i odstraszania wrogów.

Strategie i reformy

W historii każdego kraju zdarza się, że jest okres słabości myślenia strategicznego – czasem brakuje myśliciela, czasem okoliczności. Dopóki myślenie „antystrategiczne” nie staje się podstawą działania, można uznać to za incydent i żyć dalej. Ale w Polsce, niestety, „anty-

strategiczność” stała się myślą przewodnią. Z jednej strony patrioci Platformy Obywatelskiej (tak się sami nazywają, co odbieram jako nieco obrzydliwe w kontekście konfederackiego podziału Polski i pogłębiania się dekompozycji wspólnoty narodu politycznego) bronią mnie przed PiS-em, definiując rządy tej partii jako największe zagrożenie dla obywateli, a z drugiej strony PiS proponuje mi zwalczenie największego zagrożenia dla państwowości polskiej, jakim jest Platforma Obywatelska. Obie tezy, z gruntu fałszywe, rządzą emocjami Polaków od wielu lat, odwracając ich uwagę od spraw ważnych, usprawiedliwiając brak zainteresowania partii mainstreamowych budową nowoczesnego państwa.

Trzecia Rzeczpospolita ma swoje grzechy pierworodne. Podstawowym jest niezdefiniowanie tradycji państwowej. Z jednej strony propagandowe odwołanie się do Drugiej Rzeczpospolitej – ostatniej wolnej Polski, jaką mieliśmy. Z drugiej strony kontynuacja formalnoprawna PRL-u: systemu, stosunków społecznych i gospodarczych, z wielkimi korektami, ale jednak kontynuacja.

Nie wchodzę tu w wartościowanie, które z rozwiązań byłoby lepsze. Mamy hybrydę, której symbolem jest objęcie prezydentury przez Lecha Wałęsę – formalnie od Wojciecha Jaruzelskiego, ale od ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, insygnia też przyjął. Odrobinę powieliliśmy Polską Rzeczpospolitą Ludową, która sankcjonowała ciągłość z Drugą Rzeczpospolitą, ale konstytucję marcową i kwietniową pozostawiając rządowi emigracyjnemu. Nie chcę wdawać się tu w rozważania natury prawno-konstytucyjnej – stwierdzam fakty polityczne.

Fakty te jednak mają określone implikacje w sferze mentalnej. Jak konstruować tak ważną dla istnienia narodu politycznego politykę historyczną bez odpowiedzi na pytanie o to, którego projektu państwowego Trzecia Rzeczpospolita ma być kontynuatorką? A może jest zupełnie nowym projektem? Jak kreować ustrój gospodarczy bez zamknięcia jakkolwiek sprawy reprywatyzacji?

Żeby nie poprzestawać jedynie na pytaniach… Trzecia Rzeczpospolita powinna zdefiniować się jako zupełnie nowy projekt państwowy. Usunąć z szaf „trupy” zarówno po PRL-u, jak i po Drugiej Rzeczpospolitej. Wyznaczyć własne strategie i je realizować. Być w stanie przewidzieć i przeżyć kryzysy, które z całą pewnością nadejdą.

Realizować strategie to znaczy reformować państwo, budować je tam, gdzie aktywność obywatelska nie wystarcza. Nie czekać, jak to się dzieje dzisiaj, aż opinia publiczna wymusi zmiany. Państwo, które zmienia się tylko i wyłącznie pod presją przemożnej większości obywateli, jest mało atrakcyjne. Klasa polityczna, która oczekuje 80 proc. akceptacji społecznej dla uregulowania kwestii in vitro, aby podjąć działania w tej sprawie, nie zasługuje ani na miano klasy, ani na określenie „polityczna”.

Nie znam w historii sensownej reformy, zmiany, z którą czekano by na masowe poparcie. Rolą polityków jest widzieć dalej i szerzej niż przeciętny wyborca. W tej wierze, że są oni choć ciut mądrzejsi od nas, przecież ich wybieramy. Wyobrażacie sobie Polskę, w której Balcerowicz czekałby na referendum w sprawie swojego pakietu? W której Józef Piłsudski czekałby z dekretem o ośmiogodzinnym dniu pracy czy nadaniu praw wyborczych kobietom do momentu, w którym uzyskałby pewność, że społeczeństwo jest na to gotowe? Mazowiecki miałby czekać na wyniki sondaży, z których wynikałoby, że Polacy są za zniesieniem cenzury i samorządem z osobowością prawną?

Czekanie na moment, kiedy społeczeństwo będzie gotowe, jest chwytliwą retoryką konserwatystów bojących się jakiegokolwiek ruchu. Straszenie, że „jeśli przeprowadzimy reformy, to przegramy wybory i będą rządzić oni, a wtedy zobaczycie…” to wymówka leniwych.

Rolą polityków jest służyć, co nie znaczy „wykonywać wskazania większości”. Rolą polityków jest budować sprawne, nowoczesne państwo, co nie znaczy „schlebiać dzisiejszym gustom”. Jeśli rzucimy okiem na biografie największych polityków, to stwierdzimy, że choć każdy z nich martwił się najbliższymi wyborami, to żadnemu z nich to zmartwienie nie uniemożliwiło dążenie do wizji swojego kraju za lat 10, 20, 30 czy 50.

Polsce potrzebna jest wizja, jakim krajem ma być w roku 2030, 2050, 2100. To najkrótsze z możliwych perspektyw plany tworu politycznego, jakim jest państwo. I nie chodzi tu o napisane do szuflady plany Hausnera czy „Polski 2030” Michała Boniego, ale o założenia przyjęte i realizowane w politycznej praktyce.

W takiej strategii państwo musi odrzucić założenie omnipotencji. Powinno wycofać się ze sfery światopoglądowej, aksjologicznej – każda ingerencja tutaj jest stratą czasu i energii. Powinno nie w deklaracjach, ale w praktyce uwolnić energię Polaków. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby nasz wzrost gospodarczy, gdyby urzędy i izby skarbowe nie rozliczały się z liczby wymierzonych kar, ale na przykład ze zwiększenia rejestrowanego (czyli opodatkowanego) obrotu gospodarczego na swoim terenie? Wyobraźmy sobie szkołę, w której dzieci nie są dzielone na wierzące i niewierzące, tylko razem uczestniczą we wszystkich zajęciach, bo są Polakami bez względu na wyznanie. To przecież da się zrobić…

Polska potrzebuje polityków, którzy zdyskontują rentę czasu wzrostu i pokoju, budując sprawny system sądowniczy, aparaty bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Policję, która jest w stanie wykryć, kto i dlaczego zabił jej byłego komendanta. Wojsko, które jest w stanie odstraszyć chętnych do zajęcia naszego terytorium i majątków naszych obywateli albo bronić go przez 90 dni. Państwa, które kupi sprawne samoloty rządowe, a w przypadku katastrofy – prokuratury, która ustali przyczyny i postawi winnych w stan oskarżenia. Państwo musi zbudować zaufanie obywateli do swoich struktur.

Potrzebujemy polityków, którzy będą mieli świadomość, że dzisiejsza renta pokoju, przedsiębiorczości i niskich kosztów pracy musi się skończyć. Taki jest naturalny cykl koniunktur i dekoniunktur – każda hossa ma swoją bessę. Musimy nastawiać państwo na inną rentę – nowych technologii, innowacyjności. Nie przestawimy się na taki model z archaiczną, postpeerelowską strukturą usług publicznych.

Przygotowanie państwa na trudny czas wymaga nie tylko trudnych reform w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytalnego. Wymaga także szeregu działań na rzecz tworzenia między Odrą a Bugiem narodu politycznego – zastąpienia zwalczających się konfederacji socjalistycznych ultrakatolików i etatystycznych konserwatystów społeczeństwem obywateli o różnorodnych poglądach połączonych wspólną polisą ubezpieczeniową na złe czasy – państwem. I to państwem nie tylko przyzwalającym na wolność, co może wynikać z bezsilności, ale tę wolność gwarantującym swoją siłą. Takie procesy nie zajdą oddolnie, bez reform i udziału w nich elit politycznych.

Retoryka antyhomoseksualna w Trzeciej Rzeszy :)

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler.

Czyny homoseksualne, zwane również sodomią, począwszy od średniowiecza aż do czasów nowożytnych, uznawane były za występki przeciw porządkowi boskiemu i jako takie podlegały karze. Wierzono wręcz w istnienie kauzalnego związku między takimi czynami a występowaniem naturalnych katastrof, interpretowanych jako boska kara[1]. Świecko-moralne aspekty włączone zostały w tym kontekście dopiero z nadejściem oświecenia. Ponadto zakorzeniony w chrześcijańskiej religii splot między strachem, winą i pokutą, wsparty przez ambiwalencję Kościoła wobec aktów płciowych stanowił podstawę dla relacji indywiduum do własnej seksualności. Dysponentem tej etyki seksualnej stało się przede wszystkim mieszczaństwo, które czuło się też powołane do stania na straży moralnego porządku[2].

Wszystko, co było sprzeczne z tak pojmowanymi normami i wartościami, należało wykluczyć i uznać jako anormalne. Rozróżnienie między normalnością a aberacją stanowiło podstawę funkcjonowania mieszczańskiej etyki, zmuszało do autokontroli, oferując w zamian bezpieczeństwo. W ten sposób definiowane były: seksualność, płciowość, małżeństwo i rodzina. Stosunki seksualne miały służyć li tylko prokreacji i powinny się odbywać w ramach heteroseksualnych, monogamicznych par. Wszystko inne zaś oceniane było jako niemoralne, perwersyjne, niebezpieczne, niezdrowe, a wreszcie karalne. Kondycja społeczeństwa immanentnie była związana z istnieniem stałych struktur i instytucji oraz opierała się na samoograniczaniu. Podział ról między mężczyznę i kobietę w życiu seksualnym stanowił odbicie społeczeństwa, w szczególności zaś życia zawodowego. Wszelkie odstępstwa od tych wzorców mogło stanowić zagrożenie dla istniejących struktur społecznych. Ten obraz mężczyzny, zarówno w przestrzeni makro – państwa i spoleczeństwa, jak i mikro – rodziny, uznawany był za gwarancję istnienia szeroko pojętej tradycji. Mężczyzna, który wymykał się takiemu idealnemu schematowi, musiał być podejrzany i mógł przez labilność swoich zachowań stanowić zagrożenie dla istniejącego systemu[3].

W ten sposób rodzina, jako biologiczna komórka narodu i społeczna komórka państwa, stała się fundamentem porządku, który decydował o pomyślności tych makrostruktur[4]. Polityka państwa otrzymała tym samym legitymację do interwencji w obszarze, w tym sensie jedynie pozornie prywatnego życia obywateli. Należało bowiem dążyć do tego, by wspierać jak największą liczbę urodzeń zdrowych przedstawicieli własnego narodu. W tym kontekście homoseksualiści stanowili zagrożenie dwojakiego rodzaju. Ilościowe, gdyż marnowali potencjał płodny, jakościowe, gdyż stanowili niepełnowartościowe elementy społeczeństwa. W trosce o rodzinę, naród i państwo trzeba więc było działać.

W zależności od przyjętej teorii[5] na temat źródeł i istoty homoseksualizmu można było stosować dwa modele polityki. Pierwsza z teorii, zwana w literaturze teorią upadku, dopatrywała się bezpośredniego związku między kondycją państwa a zachowaniem obyczajowym jego obywateli. Sodomia jest szkodliwa, ponieważ marnotrawi siły rozrodcze oraz osłabia uprawiających ją obywateli, którzy w konsekwencji stają się dla państwa ciężarem i, dając zły przykład innym, niszczą moralny porządek. Odpowiedzią na tak wielkie społeczne zagrożenia musiała być karalność homoseksualizmu[6].

Druga teoria, teoria degeneracji, widziała w homoseksualizmie symptomy choroby psychicznej, i w konsekwencji klasyfikowała ją jako „moralnego obłąkania”. Jako osoby cierpiące na labilność systemu nerwowego homoseksualiści nie mogli więc być przestępcami. Jako osoby chore uznani zostali bowiem za niepoczytalnych i w tym sensie nieodpowiedzialnych za swoje czyny. Rolą państwa było izolowanie ich od zdrowej reszty społeczeństwa i leczenie z wykorzystaniem instrumentów psychiatrycznych i hormonalnych.

Wiele uwagi problematyce homoseksualizmu poświęcano w krajach faszystowskich i reżimach autorytarnych. Zwraca się uwagę na analogiczne związki między homofobią a polityką faszystowskich Niemiec, Włoch, wojskowych junt w Grecji, Chile, czy Argentynie, komunistycznych reżimów, m.in. Związku Radzieckiego i Kuby, a także państw islamskich[7]. Polityka antyhomoseksualna stanowiła jeden z instrumentów represyjności tych systemów, a jej społeczno-kulturalne źródła, jak kryzys ekonomiczny, polityczny, społeczny i ideologiczny stały u podstaw ich kształtowania i rozwoju. Wreszcie związek ten miał także funkcjonalny charakter, polityka homofobiczna stanowiła bowiem instrument utrzymania i wzmacniania władzy. Dość wspomnieć, że reprezentowany przez te reżimy totalitaryzm moralny nie mógł i nie może tolerować suwerennych zachowań nastawionych na spełnienie indywidualistycznych celów, niemających specyficznie pojętej społecznej, religijnej i narodowej użyteczności, a skierowana przeciwko pewnej mniejszości definicja wroga, posiłkująca się głęboko zakorzenionymi społecznymi stereoptypami, w doskonały sposób wspiera kohezyjny obraz zdyscyplinowanego społeczeństwa, stając się skutecznym kataliztorem niezadowolenia społecznego w sytuacjach politycznych kryzysów systemu.

Język – czym jest homoseksualizm?

W dyskusji na temat istoty homoseksualizmu argumenty przedstawionych wyżej obu teorii przeplatają się z wyraźnie pejoratywnymi epitetami. Homoseksualizm jest więc nazywany „anormalnym zachowaniem”, „anomalią”, „ohydną rozpustą”, „nikczemnością”, „perwersją”, „dewiacją”, „podłym zboczeniem”, „aberracją umysłową”, „moralnym obłędem”, „zarazą”, „psychiczną chorobą”, „zwyrodnieniem popędu płciowego”, „seksualnym wykolejeniem”, „płciowym wynaturzeniem”, czy po prostu „ohydą”. Podczas gdy przepisy prawa karnego, a konkretnie § 175 niemieckiego kodeksu karnego, posługiwały się w tym kontekście wyważoną formułą „zboczenia seksualnego” (widernatürliche Unzucht)[8] organy administracyjne powołane do walki ze zjawiskiem homoseksualizmu były bardziej dobitne: „Homoseksualini mężczyźni są wrogami państwa i tak też należy ich traktować.”[9] – czytamy w wytycznych policji kryminalnej z Kassel z 1937 r. Zaś oficjalny organ NSDAP „Völkischer Beobachter” stwierdzał w sierpniu 1930 r., że ponieważ  homoseksualizm skupia w sobie „wszystkie wredne instynkty żydowskiej natury”, należy „ustawowo uregulować, czym on jest, tzn. podłym zboczeniem i najcięższym przestępstwem, które z całą mocą, poprzez stryczek lub wypędzenie trzeba karać.”[10] Sądy starały się używać bardziej wyważonego języka, chociaż sposób ich argumentacji również zasługuje na uwagę: „Oskarżony nie może powoływać się na fakt, jakoby jego skłonności homoseksualne były wrodzone, a on nie mógł obronić się przed własnymi instynktami. Zgodnie bowiem ze współczesną wiedzą medyczną, nie istnieje wrodzony homoseksualizm, może on zostać jednak przekazany w drodze uwiedzenia, ugruntowany praktyką, a z pomocą dobrej woli przezwyciężony.”[11] Inny sąd stwierdził zaś: „W. jako wykształcony mężczyzna powinien był swoje skłonności homoseksualne zwalczyć.”[12]

Także prasa wniosła wiele do rozwoju nomenklatury dotyczącej homoseksualizmu. Na przełomie 1936 i 1937 r. w czasie procesów przeciwko Kościołowi katolickiemu, a w szczególności zakonom oskarżanym o szerzenie w swych murach homoseksualizmu, prasa tak tytułowała swoje relacje: „Jaskinia rozpusty najgorszego rodzaju”, „Obrazy przerażającej nikczemności”, „Diabeł w sutannie”. Relacje te jednak pozbawione były reporterskiej treści pozostawiając czytelników samych z domysłami i pobudzając ich wyobraźnię takimi przykładowo stwierdzeniami: „z uwagi na potworność wynaturzeń i ich okoliczności niemożliwe jest przedstawienie bliższych szczegółów”[13].

Także najwyżsi rangą przedstawiciele władzy, jak Josef Meisinger, szef utworzonej w 1936 r. Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Homoseksualizmu i Aborcji, czy sam Heinrich Himmler, szef tajnej policji Gestapo, poświęcali istocie homoseksualizmu zadziwiająco dużo uwagi, prezentując bardzo oryginalne poglądy na ten temat. Pierwszy z nich w 1937 r. podczas wykładu zatytułowanego: „Walka z aborcją i homoseksualizmem jako zadanie polityczne”[14] stwierdził: „Homoseksualizm nie jest zjawiskiem czasów najnowszych, ale występował u wszystkich narodów i we wszystkich okresach. Wiadomo, że miejsca, z którego homoseksualizm zaczął się rozprzestrzeniać na inne tereny, należy szukać w Azji. Stamtąd poprzez Greków i Rzymian znalazł on swoją drogę w końcu i do Germanów. Trasa jego rozprzestrzeniania wystarczy jednak, by zauważyć, iż homoseksualizm jest całkowicie obcy rasie nordyckiej”[15].

Heinrich Himmler swój stosunek do homoseksualizmu przedstawił najobszerniej w mowie do SS-Grüpenführerów w 1937 r. w Bad Tölz. Wpierw stwierdza nieskromnie, że nie wierzy, „aby jakiekolwiek inny urząd na kuli ziemskiej zebrał tyle doświadczenia w temacie homoseksualizmu i aborcji, co my w Niemczech w Gestapo. Przekonany jestem, że właśnie my jako najbardziej doświadczeni ludzie powinniśmy wypowiadać się w tej kwestii.”[16] Później zaś odkrywa prawdziwą istotę tego zjawiska:

„(…) homoseksualista jest całkowicie chorym psychicznie człowiekiem. Jest słaby, w decydującym momencie okazuje się zawsze tchórzem. Myślę, że czasem podczas wojny potrafi być nawet twardy, ale biorąc pod uwagę cywilną odwagę, są to najbardziej tchórzliwi ludzie na świecie.

Związane z tym jest to, że homoseksualista chorobliwie kłamie. On nie kłamie jednak – by wziąć jaskrawy przykład – jak Jezuita. Jezuita kłamie w jakimś celu. (…)

Jezuita kłamie i ma tego świadomość, nie zapomina nawet na chwilę, że kłamie. W przeciwieństwie do niego homoseksualista kłamie, ale wierzy w to, co mówi.”[17]

Uzasadnienie – czemu zagraża homoseksualizm

W centrum dyskusji o homoseksualizmie, uzasadniającej walkę z tym zjawiskiem, na pierwszy plan wysuwają się zagrożenia, które niesie ono w sferze polityki, kultury i moralności. To one bowiem legitymują instrumenty, jakie władza publiczna uruchamia, by bronić zagrożonych wartości życia społecznego. Wyróżnić możemy 5 podstawowych zarzutów, które podnosi się przeciwko homoseksualistom:

– niemożność, ewentualnie odmowa płodzenia potomstwa, a co za tym idzie osłabienie narodowego potencjału;

zagrożenie dla podstawowej komórki społecznej – rodziny;

– niekontrolowane rozprzestrzenianie się tego zaraźliwego zjawiska na drodze uwodzenia, przede wszystkim młodzieży;

– skłonność do tworzenia się nieformalnych więzi między homoseksualistami, swoistej kliki stojącej w opozycji do reszty społeczeństwa;

– zagrożenie polityczne związane z zakwestionowaniem moralności publicznej, a w konsekwencji rozpad więzi społecznych.

Cytowany już Josef Meisinger tak wyjaśnia pierwszy z wymienionych punktów: „Ponieważ homoseksualiści, jak podpowiada doświadczenie, są do normalnego stosunku płciowego nieprzydatni, jednopłciowe związki odbijają się na potomstwie i powodują nieuchronnie spadek liczby urodzeń. Konsekwencją tego jest osłabienie ogólnej siły narodowej, przez które zagrożone zostają m.in. zdolności wojskowe Narodu.[18]

Narodowosocjalistyczny prawnik Rudolf Klare, który wiele miejsca w swojej pracy naukowej poświęcił homoseksualizmowi, w ten sposób wyjaśnia zagrożenie dla instytucji rodziny, jakie wiąże się z tym zjawiskiem: „Bezpośrednie zagrożenie związków homoseksualnych polega (…) na tym, że homoseksualiści w swoich ´przyjaźniach´ widzą ´konkurencyjną dla małżeństwa instytucję´. W ten sposób niszczą oni naturalną podstawę Narodu, wywracają wszystko, co naturalne, do góry nogami i otwierają drogę do narodowego rozkładu.[19]

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że homoseksualiści w Trzeciej Rzeszy znajdowali się w dość paradoksalnej sytuacji. Nie płodząc dzieci, nie spełniali  swego obywatelskiego obowiązku. Jeśli jednak zdecydowali się na potomstwo, przekazywali dalszym pokoleniem swoje dziedziczne skłonności i tym samym występowali przeciw czystości rasy[20].

Zagrożenie homoseksualizmu, wynikające z jego „zaraźliwego” charakteru, odczytać można  z przytaczanych w 1933 r. przez ówczesnego szefa Gestapo, Rudolfa Dielsa, słów samego Hitlera: Homoseksualizm „zniszczył całkowicie starożytną Grecję. Jak tylko zaczął po niej szaleć, jego zaraźliwe skutki rozprzestrzeniły się (…) na najlepsze i najbardziej męskie charaktery”[21]. Ten aspekt obecny był  także w orzecznictwie sądowym i służył jako uzasadnienie dla zaostrzenia wydawanych kar. W jednym z berlińskich sądów wyrok dwuletniego więzienia uzasadniono tym: „(…) iż oskarżony ze swoimi nienaturalnymi skłonnościami jako kelner stanowi duże zagrożenie dla społeczeństwa. Szczególnie widoczne było to, kiedy wraz ze zmianą przez niego stanowiska pracy wiele osób o podobnych skłonnościach przeszło do nowego lokalu, zapewne po to, by pozostać z nim w kontakcie. Dodać należy, że oskarżony niewiele uczynił, w kierunku stłumienia swoich homoseksualnych skłonności[22]”.

Za szczególne zagrożenie porządku publicznego sądy uznawały młodych prostytuujących się mężczyzn. W 1940 r. w uzasadnieniu wyroku przeciwko 28-letniemu Wilhelmowi G., któremu poza prostytucją przypisano  jeszcze inne przestępstwa, sędziowie z Kolonii napisali: „Przy swoich wielce nienormalnych skłonnościach seksualnych oskarżony prowadzić będzie pasożytnicze życie męskiej prostytutki, jak długo pozwoli mu na to jego wiek. Z biegiem lat natomiast, biorąc pod uwagę wyuzdanie jego anormalnego życia płciowego, stanie się niebezpiecznym ´uwodzicielem´ młodzieży, zwłaszcza, że już teraz udowodnił on swoje niepohamowanie i tym samym stopień zagrożenia, jakie stanowi. (…) W ten sposób klarowna staje się nie tylko bezużyteczność oskarżonego, ale także niebezpieczeństwo dla wspólnoty narodowej, jakie niesie on swoją osobą. Sąd uważa więc, iż ochrona wspólnoty narodowej domaga się dla oskarżonego kary śmierci i zgodnie z § 1 ustawy o zmianie kodeksu karnego z 4.9.1941 r. orzeka taką karę.”[23] Wyrok wykonany został 4 lutego 1944 r. w więzieniu sądowym w Kolonii.

Za pewnego rodzaju obsesję można uznać poczucie strachu budowane na mitach dotyczących nieformalnej solidarności między homoseksualistami i tworzenia się między nimi nieformalnych związków. „Jeżeli w kraju rządzonym przez mężczyzn znajdą Państwo na jakimkolwiek stanowisku mężczyznę o takich skłonnościach, który ma coś do powiedzenia, z pewnością znajdziecie trzech, czterech, ośmiu, dziesięciu i jeszcze więcej osób o tych samych skłonnościach; a to dlatego, iż jeden wlecze ze sobą następnych, i wyrzuca tych kilku normalnych, którzy pośród nich tam są. Normalni zostają wbici w ziemię, cokolwiek zrobią i tak zostaną zniszczeni.[24]” – mówił Himmler we wspomnianej już mowie w Bad Tölz.

Jednak najwięcej miejsca retoryka antyhomoseksualna poświęca zagrożeniu politycznemu, jakie stanowić ma naruszenie moralności publicznej. W artykule „Homoseksualiści jako polityczny problem” Rudolf Klare tak opisał tę kwestię:

Polityczne zagrożenie homoseksualnych mężczyzn polega na:

1. odwróceniu naturalnej pozycji mężczyzny w kobiecą i całkowity rozkład wartości charakterologicznych;

2. zawieszeniu współdziałania między pierwiastkiem męskim i żeńskim oraz wprowadzeniu dekadentyzmu, jako jedynie panującej zasady;

3. zagrożeniu moralnego i etycznego rozpadu wspólnoty narodu i jej centralnych instytucji;

4. dążeniu do sprowadzania kolejnych homoseksualistów w obszar ich zawodowej aktywności, a tym samym niszczeniu podług ich charakteru coraz dalszych obszarów życia publicznego;

5. wspieraniu przeciwników naszego światopoglądu, które to, zważywszy na fakt, iż w Niemczech żyje od 1,5 do 2 milionów homoseksualistów, nie może być ignorowane, ponieważ homoseksualiści są bezwzględnie biegli w zdradzie, krzywoprzysięstwie, kłamstwie i tym podobnym.[25]

Szczególnie charakterystyczne dla zacytowanej retoryki jest podpieranie się naturalnym porządkiem. Klare pisze o „naturalnej pozycji mężczyzny”, „wartościach charakterologicznych”, „pierwiastku męskim i żeńskim”, wreszcie o „narodowej wspólnocie”. Wszystkie te pojęcia jawią się autorowi, wbrew nauce o ewolucyjnym rozwoju ludzkości, jako stałe i wciąż zagrożone przez siły modernistyczne. Istnieje więc pewien idealny świat organiczny, wyrosły niejako z kondycji człowieka, mężczyzny, kobiety, narodu itp. Ten świat istnieje w pewnym zawieszeniu, niezależnie od woli ludzkiej, ale również niesprzecznie z nią. Jego źródło tkwi bowiem w naturze, a normalny człowiek w zgodzie z sumieniem rozwija ten świat, bacząc przy tym ostrożnie na jego fundamenty. Zagrożeniem są zaś ci, którzy nie tyle próbują je burzyć, ale nie chcą żyć podług naturalnych, powszechnych i przez publiczną moralność ustami władzy wyartykułowanych reguł. Na marginesie zaznaczyć można, że słaba to konstrukcja i kiepskie fundamenty, jeśli seksualna orientacja mniejszej części tej wspólnoty grozi jej rozpadem.

Również w wyrokach sądów odwoływano się często do koncepcji moralności publicznej i do ludowego zdrowego rozsądku. W 1939 r. berliński sąd, rozważając kwestię winy oskarżonego, który nie przyznawał się do bycia homoseksualistą i kwestionował popełnienie przez siebie przestępstwa, tak uzasadnił swoją skazującą decyzję: „Rozstrzygającym dla oceny tego pytania [o winę oskarżonego – przyp. JMS] jest oburzenie społeczeństwa, poczucie wstydu i przekonania moralne, które zakorzenione są w dzisiejszym ludowym zdrowym rozsądku. Obronie przyznać należy rację, gdy mówi, że zdania się zmieniają w kwestii, co narusza poczucie wstydu i moralne uczucia w zakresie zmysłowości (…). Jednakże równie prawdziwym jest, iż poglądy pojedynczej współcześnie żyjącej osoby (…) nie są decydujące. (…) Dodatkowo doświadczenie życiowe utwierdza Sąd w przekonaniu, że współczesny ludowy zdrowy rozsądek, w odróżnieniu od stanowiska oskarżonego, widzi w jego zachowaniu uchybienie dobrego smaku i dobrych obyczajów.[26]

Dynamiczne znaczenie pojęcia moralności publicznej oraz wynikające z tego działanie zaostrzonego prawa karnego wstecz, potwierdził w 1937 r. także inny berliński sąd: „Począwszy od narodowej rewolucji i pod rosnącym wpływem narodowosocjalistycznego światopoglądu na przekonania moralne rodaków rozpoczął się silny przełom w zasadniczej moralnej podstawie niemieckiego człowieka. Odtąd seksualne wykolejenia będą surowiej niż dotychczas karane, ponieważ zagrażają rasie i sile państwa. Z tego też punktu widzenia, wcześniej nieobowiązującego, i dzięki uszlachetnionym przez narodowosocjalistyczny światopogląd przekonaniom moralnym Narodu niemieckiego oraz nowemu ujęciu prawnemu zasadniczo każdy czyn seksualny między mężczyznami uznaje się za perwersyjny. Ten proces odnowy moralnej (…) wymagał czasu. Przełom jednak nastąpił i to najpóźniej pod wpływem wydarzeń 30 lipca 1934 r. [chodzi o zamordowanie oskarżonego o homoseksualizm szefa SA Ernsta Röhma i jego najbliższych współpracowników, dokonanego przez członków SS].[27]

Prof. dr W. Grafen von Gleispach, członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego widział w homoseksualizmie jeszcze dalsze zagrożenie. W sporządzonym przez niego raporcie z prac komisji czytamy: „(…) ważnym powodem karalności stosunków jednopłciowych jest zafałszowanie życia publicznego, do którego dochodzi, jeśli się tej zarazie zdecydowanie nie przeciwstawi. Ocena osób i ich dokonań w służbie publicznej i w życiu gospodarczym, rozdzielanie stanowisk wszelkiego rodzaju, środki ochronne przeciw nadużyciom, wszystko to opiera się na założeniu, że mężczyzna myśli i czuje po męsku oraz działa z męskich pobudek, a kobieta analogicznie.”[28]

Na zakończenie warto jeszcze zwrócić uwagę, z jak wielką powagą, wręcz manią podchodzono do zjawiska homoseksualizmu, które dla niektórych ideologów systemu narodowosocjalistycznego stanowiło „od dawien dawna fundamentalny problem polityki”[29]. Zagrożenie, które ze sobą niosło, sprawiało, że bierność w jego obliczu w konsekwencji doprowadzić mogło do sytuacji, iż „nasz Naród na tę zarazę umrze”. „Musimy być tego świadomi, że jeśli nadal w Niemczech nie będziemy potrafić zwalczyć tego zwyrodnienia, oznaczać to będzie koniec Niemiec, koniec germańskiego świata.”[30] Himmler zaś na zakończenie swojej mowy w Bad Tölz konstatował: „Największy obłęd, jaki umysł może sobie wyobrazić, rodzi pomylony popęd płciowy. Powiedzieć, że jest to zwierzęce, to obraza zwierząt; zwierzęta takich rzeczy nie robią. Tak więc kwestia prawidłowo zorientowanego popędu to egzystencjalny problem każdego Narodu.[31]

Presja – dyskusja  o karalności homoseksualizmu

W obliczu tak pewnego zagrożenia państwo nie mogło pozostać bierne. Narodowi socjaliści nie tylko uważali, że karalność homoseksualnych czynów należy utrzymać, co więcej, interes ogółu domagał się zaostrzenia środków karnych oraz rozszerzenia znamion czynu przestępnego od skutkowego deliktu uprawiania stosunku płciowego i czynów jemu podobnych (beischlafähnliche Handlung) do generalnej kategorii zboczenia seksualnego.

Na podnoszone zastrzeżenia dotyczące zasadności penalizacji homoseksualizmu ze względu na wątpliwe dobro prawne, które wymagało ochrony, zwolennicy karalności powracali do koncepcji moralności publicznej. W opracowaniu dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, przygotowanym jeszcze przed reformą kodeksu karnego z 1935 r., tak tłumaczy się sensowność penalizacji: „Nie należy mieć żadnych wątpliwości, iż zdrowy instynkt moralny przeważającej większości Narodu uznałby za niezrozumiałe, gdyby współczesne państwo poprzez zniesienie sankcji karnej uznało za równowartościowe związki homoseksualne. Naród ma przecież prawo do obrony przynajmniej przed najcięższą obrazą jego uczuć moralnych. Dokładnie tak samo jak wymaga się od państwa, by chroniło przed naruszaniem uczuć i przekonań religijnych. W przypadku obrazy uczuć religijnych można z dużo większą pewnością powiedzieć, że, mimo iż nikomu bezpośrednio nie szkodzą, państwo je penalizuje. Dodajmy jeszcze, że dziś bardziej niż kiedykolwiek należy powrócić do przekonania, że stabilność moralnego światopoglądu Narodu stanowi największą gwarancję stabilności państwa. Tak więc § 175 stoi niewątpliwie na straży wymagającego ochrony dobra prawnego.”[32]

Podobnego zdania była Komisja Kodyfikacyjna Prawa Karnego. Również ona za najefektywniejszy instrument ochrony obyczajności narodu, w szczególności kategorii moralności seksualnej, uznawała zaostrzenie karalności czynów homoseksualnych. „Celem musi być silniejsza ochrona seksualnej moralności i sanacja stosunków seksualnych poprzez sformułowanie znamion czynu przestępnego i sankcji karnych. Moralność (w rozumieniu tego tytułu [kodeksu karnego –JMS] w związku z życiem płciowym) należy bowiem do fundamentów pomyślności Narodu. Liczne dyskutowane w tym miejscu zachowania stanowią naruszenie praw pojedynczych osób. Ważniejszym jednak w kontekście tych czynów jest zamach na narodowy porządek publiczny, zagrożenie prawidłowej moralnej postawy Narodu.”[33]

W ten sposób nadano indywidualnemu aktowi płciowemu znaczenie wagi państwowej, zaś prawo karne spełniać miało nowe, dodatkowe funkcje. W swojej kolejnej pracy „Homoseksualizm i prawo karne” z 1937 r. Rudolf Klare tak wyjaśnia ten fenomen: „Prawo karne jest przede wszystkim prawem walki. Jego wrogiem jest każdy, kto zagraża istnieniu, sile i pokojowi Narodu. Nie chodzi wyłącznie o likwidację jednostki naruszającej narodowy porządek, lecz o całkowitą likwidację nosiciela aspołecznego pierwiastka. Kara nie ma być reakcją na popełnione bezprawie, ale długotrwałym mechanizmem samooczyszczającym narodowy organizm”.[34]

Moralność publiczna zyskała więc status nowego źródła prawa. Narodowosocjalistyczny prawnik Roland Freisler na konferencji dla młodych prawników tak streszczał tę kwestię: „Władza Narodu oczekuje, iż stojący na straży prawa [Rechtswahrer – narodowosocjalistyczne określenie adwokatów] maszeruje w kierunku przez nią wyznaczonym (…). Jeśli w partykularnej sytuacji ustawa z racji swojej niedoskonałości lub niezupełności nie przystaje w duchu narodowego porządku moralnego do mającego miejsce zdarzenia, prawo należy wyprowadzić bezpośrednio z ludowego zdrowego instynktu.”[35] Zgodnie z tym duchem, w ramach reformy kodeksu karnego, uchwalono artykuł 2 w brzmieniu: „Odpowiedzialności karnej podlega ten, kto popełnia czyn zabroniony pod groźbą kary przez ustawę lub, który w duchu prawa karnego i ludowego zdrowego rozsądku na ukaranie zasługuje. Jeśli do takiego czynu nie da się zastosować bezpośrednio żadnego przepisu karnego, stosuje się przepis, którego idea jest jemu najbliższa.”

W ten sposób pojęcie „moralności publicznej”, „ludowego zdrowego rozsądku”, „porządku narodowego” itp. stały się słowami wytrychami, których władza użyć może w dowolnej sytuacji, dowolnej dyskusji i zawsze będzie miała rację. Efekt jest taki, iż nie tylko legitymizowała w ten sposób swoje działanie, uzurpując tylko sobie prawo artykułowania tych pojęć, ale w jakimkolwiek sporze sytuowała się na pozycji moralnie uprzywilejowanej – gdyż jako broniącej organicznych, wyrastających z ducha narodu korzeni etycznych.

 Zaznaczyć jednak należy, iż według przedstawicieli narodowosocjalistycznego państwa tak prowadzona polityka okazywała się nadzwyczaj efektywna i dla wielu ozdrowieńcza. Szef Centrali Rzeszy ds. Zwalczania Aborcji i Homoseksualizmu tak donosił o efektach swojej pracy: „(…) dotychczasowe doświadczenia pokazują bezspornie, iż jedynie w przypadku znikomej liczby homoseksualistów mamy do czynienia z faktycznie homoseksualną orientacją, natomiast znakomita większość do określonego momentu zachowywała się bardzo normalnie, później zaś z przesytu życiowych rozkoszy tudzież ze względu na inne czynniki – strach przed chorobami wenerycznymi itp. – uciekła się do takich czynów. Proszę pozwolić mi także wspomnieć, że dzięki surowej dyscyplinie i porządkowi, a także określonym metodom pracy duża część wykrytych homoseksualistów mogła zostać wychowana na użytecznych członków wspólnoty narodowej.”[36] Również narodowosocjalistyczna gazeta „Schwarze Korps” optymistycznie raportowała o efektach pobytu homoseksualistów w obozach koncentracyjnych: „Gdy zmusza się ich do wykonywania pracy – co większości z nich przytrafia się po raz pierwszy w życiu – izoluje pod scisłą kontrolą od `normalnych´ ludzi, uniemożliwia aroganckie odgrywanie przed innymi własnej choroby, zmusza do spostrzeżenia w kontaktach ze współtowarzyszami, a nie przed lustrem, własnych ograniczeń, zmiana następuje z zaskakującą punktualnością. ´Chory´ zdrowieje. ´Nienormalny´ staje się jak najbardziej normalny. Przechodzi jedynie fazę rozwoju, którą zaniedbał w młodości. I tak pozostaje jedynie 2 procent rzeczywiście nienormalnych, którzy tak jak w życiu poza obozem stanowią siedlisko zarazy i stają się urzeczywistnieniem obrzydliwości, którą oczyszcza się jak jeszcze przydatną pszenicę z plew.”[37] Ten karykaturalny obraz więzionych w obozach koncentracyjnych homoseksualistów potwierdził już po wojnie nazistowski biolog R. Höß, pod którego nadzorem izolowani oni byli w KZ Sachsenhausen. Höß opisuje, iż homoseksualistów wysyłano do najcięższej pracy fizycznej, a podsumowując efekty konstatuje: „Jednym ciosem zaraza była zniszczona.”[38] Dla wyjątkowo upartych homoseksualistów biegli medyczni zalecali natomiast kastracje, do czego w większości przypadków sędziowie się przychylali[39].

Karalność lesbijek

Stosunek do karalności lesbijek w Trzeciej Rzeszy był pochodną ich społecznego statusu. Z jednej strony rola kobiet w życiu społecznym, zgodnie z wymogami sformułowanej przez Himmlera koncepcji „państwa mężczyzn” (Männerstaat) była marginalna, z drugiej strony, dzięki swojemu potencjałowi rozrodczemu i funkcji wychowywania, dzieci stanowiły niezwykle ważny element społeczeństwa. Mimo iż homoseksualna miłość kobieca nigdy nie została poddana karze, dyskusja na ten temat dobitnie pokazała charakter relacji społecznych i status kobiety w narodowosocjalistycznym państwie. Uwagę zwraca brak w tej dyskusji pejoratywnych i obraźliwych epitetów, co było nagminne, gdy dyskutowano o homoseksualistach. Dominujący jest jednak protekcjonistyczny ton i niejako brak wiary w istnienie głęboko zakorzenionej orientacji homoseksualnej kobiet.

Jednym z niewielu zwolenników penalizacji zachowań lesbijskich był Rudolf Klare. Inaczej jednak, niż miało to miejsce w przypadku homoseksualizmu między mężczyznami, głównym jego argumentem było niewywiązywanie się przez kobietę z jej obowiązków wobec społeczeństwa. „Homoseksualizm kobiet zasadniczo uznać należy za zachowanie karalne, gdyż niszczy on organiczne wartości i odciąga kobietę od kręgu jej narodowych obowiązków.”[40] „Nie ma co do tego wątpliwości, że jednopłciowe praktyki nie są cechą charakterologiczną żadnej niemieckiej kobiety. Są one natomiast powszechnie pogardzane jako niemoralne. Miłość lesbijska stoi w sprzeczności z postępem rasistowskiego systemu wartości i nie może rościć sobie prawa do bycia pasterką niemieckiego dziedzictwa. Dlatego niezrozumiałym jest, dlaczego kobiece stosunki homoseksualne mają pozostać niekaralne.”

Dr. Schäfer, przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości i członek Akademi Prawa Niemieckiego, przygotowującej w 1936 r. prace Komisji ds. Politiki Ludnościowej, był zdecydowanie innego zdania. Brak konieczności penalizacji homoseksualizmu kobiet, a nawet jej szkodliwość, wyjaśniał w następujący sposób: „Zagrożenie uwiedzenia jest nawet w przypadku rzeczywistych skłonności lesbijskich nieporównywalnie mniejsze niż przy męskim homoseksualizmie, ponieważ można zasadniczo założyć, że uwiedzona kobieta nie zostaje na stałe odciągnięta od normalnego współżycia seksualnego, tylko pozostaje populacyjnie nadal użyteczna. Poza tym praktykowanie przez kobietę tego wynaturzenia nie narusza jej psychiki w takim stopniu jak u mężczyzny i dlatego nie stanowi tak wielkiego zagrożenia dla państwa.”[41] Josef Meisinger zaś jeszcze inaczej tłumaczył brak potrzeby karalności lesbijek: „Fakt, że znacząca część płci żeńskiej znajduje się obecnie w swoistej potrzebie seksualnej, jest niezaprzeczalny. Największa część dziewcząt mających kontakty lesbijskie nie jest (,,,) w żadnym stopniu nienormalnie zorientowana. Jeśli tylko stworzy się im możliwość wypełnienia określonego przez naturę obowiązku, na pewno nie zawiodą.”[42]

Obcokrajowcy

Znamienny dla polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy i dla stosowanej w jej ramach retoryki jest stosunek do czynów homoseksualnych popełnianych przez obcokrajowców. Nawet jeśli sądy w swoim orzecznictwie różnie oceniały tę okoliczność, to sposób argumentacji dobitnie ukazuje podejście władzy publicznej do tego zagadnienia, a szczególnie ideologiczne fundamenty takiej polityki.

 Fakt, że oskarżony był żydem i popełnił czyn homoseksualny razem z aryjczykiem, był niewątpliwie podstawą zwiększenia wymiaru orzeczonej kary. „Jako okoliczność zaostrzającą karę sąd uznał, że M. jako żyd dopuścił się zboczenia seksualnego z aryjczykiem, i tym samym w największym stopniu naruszył przekonania rasowe niemieckiego Narodu.”[43] – napisano w uzasadnieniu wyroku berlińskiego sądu.

Natomiast narodowość 37 letniego kelnera, Jugosłowianina, uznana została przez berliński sąd w wyroku z 1943 r. za okoliczność łagodzącą. Sędziowie argumentowali w następujący sposób: „Odnośnie do wymiaru kary zwrócono uwagę, że oskarżony był dotychczas niekarany. Ponadto zawarte w niemieckim prawie zasady nie są jeszcze dla niego jako byłego obywatela jugosłowiańskiego, którego ojczyzna dopiero niedawno ponownie włączona została do Rzeszy, wyrazem myślenia i uczuć, jak musi to mieć miejsce w przypadku wychowanego w narodowosocjalistycznym światopoglądzie niemieckiego mężczyzny. Ciężar własnego uchybienia nie mógł tym samym oskarżonemu być w pełni świadomy.”[44]

Dalszym dylematem, przed jakim stawali urzędnicy niemieccy, była adopcja polityki antyhomoseksualnej Trzeciej Rzeszy na terenach okupowanych. Podczas, gdy czyny dokonywane przez Niemców nie budziły wątpliwości i domagały się analogicznej kary, popełnianie przez rodzimych mieszkańców przestępstw obyczajowych stawiało administrację przed pytaniem o celowość takiego działania. Sensem penalizacji tych czynów była bowiem ochrona narodu niemieckiego, a nie mniej wartościowej ludności nieniemieckiej. Rozwiązanie tego problemu w okupowanej Polsce przyszło z samego Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, który w poufnym liście do wszystkich prokuratorów generalnych nakazywał: „Przy ustalaniu kar przeciw Polakom należy wziąć pod uwagę, czy stosowana norma niemieckiego prawa karnego służy w pierwszej linii narodowi niemieckiemu, oraz czy czyn skierowany jest przciw niemieckiemu czy polskiemu Narodowi. Zagrożenie dla Narodu niemieckiego nie istnieje na przykład wówczas, kiedy Polka dokonuje aborcji lub dopuszcza się zabójstwa dziecka bądź Polacy tej samej płci uprawiają czyn nierządny.”[45] Dalej jednak mowa jest o tym, iż takie przypadki traktować należy łagodniej, chyba że czyny popełnione przez Polaków bezpośrednio zagrażają Niemcom, na przykład wobec osób zawodowo trudniących się aborcją.

Pół roku później na pismo Martina Bormanna, kwestionującego nieistnienie zagrożenia dla Narodu niemieckiego, wynikające z przestępstw obyczajowych dokonywanych przez Polaków, w szczególności czynów homoseksualnych, i krytykującego odstępowanie od ich karania[46], minister sprawiedliwości Rzeszy odpowiadał: „Ponadto zgadzam się z Pańską opinią, że w przypadku aborcji lub zabójstwa dziecka dokonanego przez Polkę, a także w przypadkach czynów z § 173, 174 nr 1 oraz 175b kodeksu karnego dokonywanych przez polskich sprawców, nie ma konieczności ich systematycznego ścigania, chyba że sposób popełnienia czynu karalnego oraz publikacja tej informacji stanowiłyby zagrożenie obejmujące także niemiecką ludność.”[47]

Człowiek i jego seksualność a państwo

Aby lepiej odczytać antyhomoseksualną retorykę w Trzeciej Rzeszy, warto przyjrzeć się także jej ideologicznej podstawie, która wynika nie tylko z irracjonalnej homofobii, ale przede wszystkim z logicznej konsekwencji schematu relacji między państwem, człowiekiem i jego seksualnością. Okazuje się bowiem, że, jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, polityka antyhomoseksualna narodowosocjalistycznego reżimu była racjonalną pochodną założeń, które w Trzeciej Rzeszy stanowiły fundament porządku społecznego i politycznego.

 „Suprema lex salus populi![48] Dobro wspólne przed dobrem jednostki! [org.: Gemeinnutz vor Eigennutz!]” – takimi dwoma paremiami NSDAP zatytułowała swoją odpowiedź na zapytanie organizacji homoseksualnej, skierowanej do wszystkich partii przed wyborami parlamentarnymi w 1928 r., o stosunek do § 175 kodeksu karnego. To bardzo znamienny tekst, gdyż wykracza daleko poza zagadnienie homoseksualizmu i szkicuje założenia, z których wyrasta narodowosocjalistyczna polityka. Czytamy więc tam: „Nie jest konieczne, abyś ty, czy abym ja żył, ale konieczne jest, żeby żył niemiecki Naród. A żyć może ten, kto pragnie walczyć, żyć znaczy bowiem walczyć. Walczyć zaś może tylko ten, kto jest dojrzały. Dojrzały zaś jest ten, kto jest przyzwoity, przede wszystkim w miłości. Nierządne to: wolna miłość i nieokiełznanie. Dlatego odrzucamy ją, jak odrzucamy wszystko, co szkodzi naszemu Narodowi. Kto myśli o męsko-męskiej lub żeńsko-żeńskiej miłości, jest naszym wrogiem. Wszystko, co osłabia nasz Naród, zamienia go w zabawkę dla naszych wrogów – odrzucamy, wiemy bowiem, że życie to walka i wariactwem byłoby myśleć, że ludzie wpadają sobie bratersko w ramiona. Historia natury uczy nas czegoś innego. Silniejszy ma prawo. I silniejszy w konfrontacji ze słabszym zawsze postawi na swoim. Dziś to my jesteśmy słabsi. Patrzmy tylko, a niedługo to my będziemy silniejsi. Tak może stać się jednak, gdy będziemy się rozmnażać. Dlatego odrzucamy wszelki nierząd, przede wszystkim męsko-męską miłość, ona zabiera nam ostatnią możliwość uwolnienia naszego Narodu z niewolniczych więzów, którymi jesteśmy dzisiaj spętani.”[49]

Przytoczony tekst dobitnie ukazuje relację między człowiekiem a wspólnotą, narodem i państwem, która legła u podstaw narodowosocjalistycznej ideologii. Wspólnota jest, zgodnie z tym obrazem, wartością samą w sobie, a jej interes ma pierwszeństwo przed prawami jednostki. To nie państwo jest dla człowieka, ale człowiek dla państwa. To on ma przede wszystkim obowiązki wobec wspólnoty. A najważniejszy z nich to płodzenie dzieci, które pozwala wygrać odwieczną walkę z innymi narodami. W takiej rzeczywistości klarowna jest rola mężczyzny i kobiety. Mężczyzna ma płodzić i walczyć, kobieta jest zaś rodzicielką i wychowującą dzieci matką. W takim świecie dla homoseksualistów nie ma oczywiście miejsca, Bowiem nie tylko nie wypełniają swoich obowiązków wobec społeczeństwa, ale dodatkowo obrażają moralność publiczną. Stanowią więc powszechne zagrożenie, które należy usunąć.

Za tak opisaną rzeczywistością stoi jeszcze jedno założenie charakterystyczne dla państw totalitarnych, a mianowicie, że seksualność człowieka nie jest jego prywatną sprawą. Himmler tak tłumaczył tę kwestię: „Wśród homoseksualistów są tacy, którzy reprezentują następujący punkt widzenia: to, co robię, nikogo nie obchodzi, to jest moja prywatna sprawa. Wszystkie jednak rzeczy z zakresu płciowości nie są niczyją prywatną sprawą, lecz mają dla Narodu znaczenie życia i śmierci, stanowią o jego mocarstwowości lub o podległości.”[50] Inny polityk, Leonardo Conti, tuż po wybuchu II wojny światowej rozszerzał dodatkowo tę myśl ostrzegając: „Nikt w narodowosocjalistycznych Niemczech nie ma prawa do uznania za rzecz prywatną, osobistą swojej pracy czy swojego zdrowia, z którymi może robić, co mu się żywnie podoba. Tak jest nawet w czasie pokoju, a tym bardziej w czasach wojny!”[51]

 Zgodnie z taką totalną wizją, seksualność człowieka powinna być jedynie środkiem do wyznaczonego przez państwo celu. A biorąc pod uwagę wizję dziejów świata, jako niekończącą się walkę wspólnot ludzkich, to właściwie stwierdzić można, że seksualność poza jej prenatalną funkcją przeszkadza, nie jest bowiem kompatybilna z zaprezentowaną wyżej kondycją człowieka znajdującego się w stałej, agresywnej konfrontacji, której celem jest dominacja w świecie.

 Okazuje się jednak, że narodowosocjalistyczny reżim w pierwszych latach swojego istnienia tolerował część homoseksualnych zachowań, wymagając w zamian nieograniczonej lojalności wobec systemu. W magazynie wydawanym przez Nukowo-humanistyczny Komitet Magnusa Hirschfelda, „Mitteilungen des WhK”, należącym do SA, czytelnik tak charakteryzował atmosferę w pracy: „U nas decydują wyniki. (…) Znam wielu kolegów, o których `się wie´. Najważniejsze to, aby wypełniali swoje obowiązki, co zaś robią w domu albo na sianie, nikogo nie obchodzi.”[52] Szczególnie kariera Ernsta Röhma świadczy o tym, że do pewnego stopnia homoseksualizm, przynajmniej w początkach Trzeciej Rzeszy, niekoniecznie wykluczał z narodowosocjalistycznego społeczeństwa. Jak pisał Burkhard Jellonnek, niemiecki historyk badający losy homoseksualistów w nazistowskich Niemczech, życie prywatne stawało się sprawą publiczną wówczas, gdy zachowania jednostki przekraczały granice, które wyznaczały najistotniejsze podstawy narodowosocjalistycznego światopoglądu. Kiedy tak się działo, decydował oczywiście Hitler[53]. Stąd takie zaskoczenie w przypadku zabójstwa Röhma. Jeśli jednak homoseksualizm sprzeczny był z moralnością publiczną, to należało zniszczyć go przede wszystkim w przestrzeni publicznej, bowiem świadomość jego istnienia obrażała społeczną obyczajność i podtapiała autorytet władzy. Każdy „publiczny homoseksualista”, żyjąc wbrew dyrektywom systemu, stawał się jego wrogiem. Manifestował wszak istnienie indywidualnych, a więc niezależnych od państwa potrzeb. Na to totalitaryzm nie mógł się zgodzić.

Zabójstwo Röhma pokazuje jeszcze jedną stronę  antyhomoseksualnej polityki Rzeszy, a mianowicie wspomnianą we wstępie i charakterystyczną także dla innych reżimów faszystowskich i autorytarnych instrumentalizację homoseksualizmu. Orientacja seksualna Röhma była bowiem od dawna tajemnicą poliszynela, a jego likwidacja nastąpiła wówczas, gdy pojawił się interes polityczny, mogący zostać łatwo ukryty pod zarzutem sprzeniewieżenia się moralności publicznej. Także w tzw. procesach zakonnych(Klosterprocesse) przeciw Kościołowi katolickiemu rzekomy homoseksualizm księży i zakonników stał się przede wszystkim instrumentem walki z Kościołem.

 Po zabójstwie Röhma narodowi socjaliści zaostrzyli swą politykę wobec homoseksualistów. Szczególnie obawiano się ich we własnych szeregach. Członkom nazistowskich organizacji groziły dużo wyższe kary niż zwykłym obywatelom. Himmler nakazał nawet, aby wszystkich członków SS, którzy byli homoseksualistami, po odbyciu orzeczonej przez sąd kary, wysyłać do obozów koncentracyjnych, a następnie zabijać w czasie próby ucieczki[54]. Wymowny jest natomiast fakt, że w 1937 r. wydał on zarządzenie, które nakazywało wystąpić z uprzednim wnioskiem o zezwolenie na każdorazowe aresztowanie aktorów lub artystów, chyba, iż zostali złapani na gorącym uczynku[55].

„Zboczenie seksualne” po II wojnie światowej

Koniec Trzeciej Rzeszy nie oznaczał końca § 175[56], który utrzymał się pomimo reform prawa karnego dokonanych tuż po wojnie. W konsekwencji między rokiem 1953 a 1965 policja zarejestrowała ponad 100 tys. homoseksualnych przestępców. Między rokiem 1950 a 1965 rocznie skazywano prawie 2800 homoseksualistów[57]. Dopiero od 1965 r. w obliczu zbliżającej się reformy prawa karnego zmalała represyjność organów władzy publicznej. W swojej zaostrzonej przez nazistów wersji § 175 obowiązywał do 1969 r., kiedy został złagodzony, choć, jak argumentował ówczesny minister sprawiedliwości dr. Ehmke, dekryminalizacja pewnych czynów nie oznacza moralnej aprobaty dla już niepodlegających karze zachowań[58]. Całkowicie dyskryminacja osób homoseksualnych w kodeksie karnym zniesiona została dopiero w 1994 r.

W 1957 r. Federalny Sąd Konstytucyjny w Karlsruhe uznał[59] § 175, w brzmieniu uchwalonym przez narodowych socjalistów, za zgodny z konstytucją, a w szczególności z zawartą w jej art. 3 zasadą równości wobec prawa. Sąd orzekł podobnie w 1973 r.[60], jeśli chodzi o § 175 w jego złagodzonej wersji, ale w 1976 r. Wyższy Sąd Administracyjny w Münster potwierdził zgodność z prawem decyzji zakazującej organizacji homoseksualnej agitacji publicznej na jednej z ulic handlowych[61].

Dopiero w 1985 r. prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker po raz pierwszy wymienił homoseksualistów jako ofiary narodowego socjalizmu. Minęło 15 lat zanim w 2000 r. Bundestag przeprosił homoseksualistów za cierpienia, które spotkały ich w Trzeciej Rzeszy, i kolejne 2 lata, kiedy w 2002 r. uchwalono ustawę, na mocy której wyroki z lat nazizmu wydane na podstawie §175 zostały uchylone[62].

Zakończenie

Wszelki dyskurs ideologiczny, także na temat homoseksualizmu, napotyka na fakty, przed którymi wspomniane systemy polityczne nie mogą przejść obojętnie, a co ważniejsze, nie mogą ewoluować, gdyż to oznacza ich kapitulację. Jednak z pomocą zawsze może przyjść język. Język, który nazywa, nie po to by nazwać, ale po to, by ocenić. Język, który ocenia, lecz nie po to, by oceniać, ale po to, by zniszczyć.

Takim instrumentem jest zawsze retoryka antyintelektualna, odwołująca się do bliżej niezdefiniowanego „zdrowego ludowego rozsądku” (gesundes Volksempfinden), któremu nadaje się rangę pierwszeństwa przed, jak powiadał główny ideolog Trzeciej Rzeszy Alfred Rosenberg, „bezkrwistym intelektualistycznym rumowiskiem czysto schematycznych systemów”[63]. Tak powstaje pojęcie „prawdy organicznej”, w której Victor Klemperer upatruje jedną z podstaw retoryki nazizmu. „W miejsce jednej i powszechnie obowiązującej prawdy, przeznaczonej dla jakiejś urojonej powszechnej ludzkości, wchodzi ´prawda organiczna´, która wyrasta z krwi danej rasy i tylko dla tej rasy zachowuje ważność. Tej organicznej prawdy nie wymyśla i nie rozwija intelekt, nie polega ona na wiedzy rozumowej, jest zawarta ´w tajemniczym centrum duszy narodu i rasy´”[64]. Zostaje ona dodatkowo rozwinięta w pojęciu „światopogląd” (Weltanschauung), rozumianym jako „wyższy rodzaj zdolności do posiadania przekonań w obrębie nieskończoności”, „widzenie okiem wewnętrznym, intuicja, objawienie właściwe religijnej ekstazie”, i wreszcie „wizja zbawcy, który jest źródłem prawa życia naszego świata”[65].

Klemperer zwraca także uwagę na źródłosłów pojęcia „światopogląd”. „To, co wyraża słowo anschauen, nie ma nic wspólnego z myśleniem: człowiek myślący czyni coś dokładnie przeciwnego, odrywa swoje zmysły od przedmiotu, dokonuje abstrakcji; nie jest to też sprawa samego oka jako organu zmysłowego. Oko tylko widzi. Słowo anschauen jest w języku niemieckim zarezerwowane dla czynności (czy stanu – nie wiem, jak mam to nazwać) rzadszej, bardziej podniosłej, pełnej niejasnych przeczuć: oznacza widzenie, w którym uczestniczy wewnętrzna istota człowieka patrzącego i jego uczucie, widzenie, które pozwala widzieć więcej niż tylko zewnętrzną stronę oglądanego przedmiotu, które w tajemniczy sposób obejmuje również jego sedno, jego ´ducha´.[66]

To sprawia, że dyskutując na temat homoseksualizmu, można odwołać się do źródeł naturalnych, tkwiących w odwiecznym ludowym rozsądku, wyrastającym ze społecznego instynktu, którego stosunek do homoseksualistów jest jednoznaczny. Odwołać można się po prostu do „moralności publicznej”, totalnej broni, jaką dysponuje reżim mający problemy z prawną bądź intelektualną legitymizacją własnych działań. Dysponuje on tym samym nie tyle argumentami i racją logiczną, lecz czymś dużo bardziej doniosłym, legitymacją prawnonaturalną, wręcz sakralną, czerpiącą swoje źródło w ponadintelektualnym obrębie mistycznej i duchowej nieskończoności.

Literatura

G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993.

B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974.

J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003.

A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000.

A. Pretzel (Hrsg.), NS-Opfer unter Vorbehalt. Homosexuelle Männer in Berlin nach 1945, Münster 2002.

B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990.

B. Jellonek (Hrsg.), Nationalsozialistischer Terror gegen Homosexuelle: verdrängt und ungesühnt, Paderborn 2002.

T. Bastian, Geschichte einer Verfolgung, München 2000.

R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977.

H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981.

R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937.

V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983.

 


[1]    H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 290.

[2]    B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 19-20.

[3]    J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 25-26.

[4]    Tamże, s. 27.

[5]    R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 88-90.

[6]    Tamże, s. 88.

[7]    Tamże, s. 300-307.

[8]    § 175 kodesu karnego Rzeszy (Reichsstrafgesetzbuch) z 1871 r.: „Zboczenie seksualne uprawiane między osobami płci męskiej bądź między ludźmi a zwierzętami podlega karze więzienia; orzeczona może zostać również utrata praw honorowych.” § 175 kodeksu karnego (Strafgesetzbuch) z 1935 r.: „Mężczyzna, który uprawia nierząd z innym mężczyzną lub się takiemu nierządowi poddaje, podlega karze więzienia. Jeżeli sprawca w czasie popełnienia czynu nie ukończył 21 lat, Sąd może w szczególnie lekkich przypadkach odstąpić od wymierzenia kary,.” W ramach reformy prawa karnego z 1935 r. kodeks karny został uzupełniony o § 175a, który wymieniał zaostrzone kwalifikacje czynów homoseksualnych, np.: przy wykorzystywaniu stosunku podległości zawodowej, nierząd z nieletnimi itp., które podlegały karze do 10 lat ciężkiego więzieia karnego (Zuchthaus).

[9]    Załącznik dyrektywy policji kryminalnej z Kassel z 11 maja 1937 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 130.

[10]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 96.

[11]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 117756.

[12]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122557-59.

[13]   Kölnische Volkszeitung Nr. 140 z 24 maja 1937 r., cytat za: J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 39.

[14]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 147.

[15]   Tamże, s. 148.

[16]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 95.

[17]   Tamże, s. 96.

[18]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 151.

[19]   R. Klare, Hoheitsträger, kennst du diese?, Hoheitsträger 1 (1937), Heft 2, s. 25.

[20]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s.30.

[21]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 309.

[22]   Wyrok 3. Wielkiej Izby Karnej (3. Große Strafkammer) z 2 września 1938 r., Hauptstaatsarchiv Düsseldorf-Kalkum, Rep. 112/15392.

[23]   Hauptstaatsarchiv Düsseldorf NW, Rep. 174/276 Bd. II und II.

[24]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 96.

[25]   R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[26]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 121644.

[27]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 031986-89.

[28]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 100.

[29]   Tamże, s. 148.

[30]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[31]   Tamże, s. 104.

[32]   Opracowanie dla Ministerstwa Sprawiedliwości Rzeszy, notatka asesora Oyena prawdopodobnie z 1934 r. dot. karalności „zboczenia seksualnego”, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 50-51.

[33]   Fragment raportu z prac urzędowej Komisji Prawa Karnego, autor: Prof. Dr. W. Grafen von Gleispach, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 97.

[34]   R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 122.

[35]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 102-103.

[36]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[37]   Schwarze Korps z 4 marca 1937 r., cytat za: R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 316.

[38]   Tamże, s. 317.

[39]   A. Pretzel, Wegen der zu erwartenden hohen Strafe. Homosexuellenverfolgung in Berlin 1933-1945, Berlin 2000, s. 103.

[40]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153; por.: R. Klare, Die Homosexuellen als politisches Problem. 2. Teil: Die weibliche Homosexualität, Der Hoheitsträger 3 (1938), s. 17.

[41]   Protokół z posiedzenia Podkomisji ds. przygotowania prac Komisji ds. Politiki Ludnościowej Akademii Prawa Niemieckiego (Akademie für Deutsches Recht) z 2 marca 1936 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 101.

[42]   G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 153.

[43]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 31986-89.

[44]   Landesarchiv Berlin A Rep. 358-02, Nr. 122331.

[45]   Poufne pismo Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 22 stycznia 1941 r. do prokuratorów generalnych dotyczące postępowania karnego przeciwko Polakom, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 263.

[46]   Pismo Szefa Kancelarii Partii, Martina Bormanna, do Ministra Sprawiedliwości Rzeszy z 3 czerwca 1942 r. w sprawie ścigania przestępstw aborcyjnych i obyczajowych na terenach zaanektowanych do Rzeszy, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 265.

[47]   Odpowiedź Ministra Sprawiedliwości Rzeszy na pismo Szefa Kancelarii Partii (por. przyp. 46) z 30 czerwca 1942 r., cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 267.

[48]   Łac. Dobro ludu najwyższym prawem!

[49]   Pismo NSDAP z 14 maja 1928 r., cytat za: R. Klare, Homosexualität und Strafrecht, Hamburg 1937, s. 149.

[50]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 94.

[51]   L. Conti, Volksgesundheit als Kriegswaffe. Sechs Jahre Hauptamt für Volksgesundheit der NSDAP, Deutsches Ärzteblatt 70 (1940), s. 292.

[52]   H.-G. Stümke/R. Finkler, Rosa Winkel, Rosa Listen. Homosexuelle und „Gesundes Volksempfinden“ von Auschwitz bis heute, Reinbek bei Hamburg 1981, s. 108.

[53]   B. Jellonek, Homosexuelle unter dem Hakenkreuz. Die Verfolgung von Homosexuellen im Dritten Reich, Paderborn 1990, s. 61.

[54]   B. F. Smith / A. F. Peterson (Hrsg.), Heinrich Himmler: Geheimreden 1933-1945 und andere Ansprachen, Frankfurt am Main 1974, s. 97.

[55]   Zarządzenie Heinricha Himmlera z 29 października 1937 r. dotyczące zatrzymywania aktorów i artystów podejrzanych o uprawianie czynów homoseksualnych, cytat za: G. Grau (Hrsg.), Homosexualität in der NS-Zeit, Dokumente einer Diskriminierung und Verfolgung, Frankfurt am Main 1993, s. 179.

[56]   Dotyczy także § 175a (zob. przyp. 8).

[57]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 218.

[58]   R. Lautmann (Hrsg.), Seminar: Gesellschaft und Homosexualität, Frankfurt am Main 1977, s. 92.

[59]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 6, 389.

[60]   Wyrok Federalnego Sądu Konstytucyjnego, BVerfGE 36, 41.

[61]   Wyrok Wyższego Sądu Apelacyjnego (Oberverwaltungsgericht) w Münster z 15 marca 1976 r.

[62]   J. Müller, Ausgrenzung der Homosexuellen aus der „Volksgemeinschaft“: die Verfolgung von Homosexuellen in Köln 1933-1945, Köln 2003, s. 11.

[63]   V. Klemperer, LTI. Notatnik filologa, Kraków 1983, s. 114.

[64]   Tamże, s. 115.

[65]   Tamże, s. 162.

[66]   Tamże, s. 113.

2000px-Pink_triangle.svg

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję